Ponowoczesne losy religii
„Religia" należy do sporego rodu osobliwych, a często i kłopotliwych pojęć, które rozumiemy znakomicie - do chwili, w której żąda się od nas ich definicji. Ród ten prześladowano i skazano na banicję za czasów panowania nowoczesnego, naukowego rozumu; umysł ponowoczesny dla odmiany, z natury łagodniejszy od swego poprzednika i bardziej świadom ułomności ludzkiej wiedzy, zdjął z tego rodu piętno hańby i wydał mu prawo stałego pobytu. Umysł ponowoczesny pogodził się z faktem, że definicje tyleż ukrywają, co odsłaniają, i że kaleczą one i zaciemniają to, co rzekomo mają naprostować i objaśnić. Umysł ponowoczesńy godzi się i z tym, że nader często doświadczenia i przeżycia ludzkie rozsadzają klatki słowne, w jakich chciałoby się je zawrzeć, że istnieją rzeczy, o których mówić nie sposób i dlatego należałoby o nich się nie wypowiadać, i że to, czego nie da się wypowiedzieć, jest tak samo częścią nieodłączną ludzkiego bytu, jak i owa sieć słowna, w jaką próbujemy (na próżno, jak się okazuje, ale nie mniej z tego powodu wytrwale) je schwytać.
Nadejście ponowoczesnej wstrzemięźliwości nie zwiastuje wszakże kresu gorączkowych zabiegów, by to, co niewyrażalne w słowach, w słowach wyrazić - a więc i religię, mimo wszystko, zdefiniować. Umysł ponowoczesny nie całkiem sprostał wymogowi Andre Bretona, by „rozprawić się radykalnie z ową nienawiścią do wszystkiego, co cudowne, jaką niektórzy wśród nas są opętani"'. Umysł ponowoczesny jest zbyt skromny, by zakazywać, i zbyt słaby, by skazywać na wygnanie, ma więc nikłe szansę po temu, by zaradzić ekscesom rozbrykanych nowoczesnych ambicji. Na tyle go tylko stać, by spojrzeć na nie z należytej perspektywy - obnażyć ich ukryte sprężyny i nazwać po imieniu próżność i zarozumialstwo, jakie nimi kierują. Nie na wiele się to jednak przyda i zawziętych wysiłków „zdefiniowania religii" dokonywać się będzie po staremu, inicjatywy zdyskredytowane już tak dawno, że się o ich kompromitacji zapomniało (dzięki owej „amnezji zbiorowej" i „kompleksowi Kolumba", które utrzymują sposób opowiadania o świecie określany mianem „nauk społecznych" w stanie młodzieńczej świeżości i równie młodzieńczej pewności siebie - jak to już wiele lat temu gorzko zauważył Pitirim Sorokin w jego Fads and Foibles in American Sociology) będą podejmowane wciąż na nowo, z nie mniejszym niż dawniej zapałem, ale z nie większą niż wprzódy szansą na pozostawienie trwałych po sobie śladów.
W praktyce „definiowanie religii" sprowadza się najczęściej do zastępowania jednego nie dającego się wyrazić w słowach zjawiska przez inne równie niewyrażalne: do podstawienia tego, co niezrozumiałe, na miejsce tego, co nieznane... Tego właśnie dokonywały definicje najbardziej popularne, jakie służyły głównie, a być może i wyłącznie, schlebianiu próżności uczonych ludzi, którym spieszno było ogłosić, że ogarnęli to, co ludzie mniej uczeni uznali za nie dające się ogarnąć; a więc takie „definicje religii", które „tłumaczyły" zjawiska religijne przez ich związek z „sacrum", z „tym, co pozaświatowe", z „tym, co zaczarowane" - a nawet i liczne zwulgaryzowane na użytek publiczny wersje numen praesens czy misterium tremendum Rudolfa Otto [Fundamentalne dzieło Rudolfa Otto, tu cytowane wedle angielskiego wydania The Idea of the Holy, Penguin 1959, jest w istocie obszernym, precyzyjnie argumentowanym wywodem o niemożliwości „racjonalnego zdefiniowania" doświadczenia religijnego. Możemy co najwyżej usiłować zbliżyć się do niego w naszych opisach, pamiętając cały czas, że nie potrafimy uchwycić go w całej jego złożoności: „jak wszelkie inne absolutnie pierwotne i elementarne dane, może ono być omawiane, lecz nigdy ściśle określone" (s. 21). Tego doświadczenia nie można „nauczyć", można je tylko „wzbudzić". Temu, co pojawia się w doświadczeniu religijnym, Otto nadaje nazwę misterium tremendum, „może ono wybuchnąć nagle z głębi duszy spazmem i konwulsją, albo wprowadzić w stan ogromnego podniecenia, pijanego oszołomienia, ekstazy. Ma ono swe nieokiełznane i demoniczne formy, a może też wyrazić się w potwornym niemal lęku i drżeniu" (s. 27). Brak logicznie spójnej struktury rezonuje z brakiem logiki w wynikłych z przeżycia postępkach. Misterium tremendum „przygniata" naraz i „fascynuje" - te dwie sprzeczne właściwości składają się na „przedziwną harmonię kontrastów, wywołującą dwoisty charakter numinotycznej świadomości", który łączy to, co połączone być nie może - z jednej strony „bojaźń i przerażenie", „przemożny powab" z drugiej (s. 45). Wedle Mircea Eliade (por. jego „Traktat o historii religii"), jedyne, co da się powiedzieć o hierofanii (a wartość hierofaniczną uzyskać, czyli stać się wyrazem sacrum, może każda rzeczy czy zdarzenie) to to, że zawsze sygnalizuje ona podział; dzieli świat na to, co święte, i pozostałą resztę. Kusi. by dodać, że w świetle tej opinii wszelka próba definiowania religii zawiera sporą dozę wartości hierofanicznej... Por. wyd. poi.: Świętość, przeł. Bogdan Kupis. Wrocław 1993].
Zdefiniuj i przepadnij
Konieczność „racjonalnego" określenia zjawisk religijnych tłumaczy się w naukach społecznych potrzebami diagnostyki: trzeba wszak zmierzyć możliwie dokładnie natężenie i rozmach tendencji, które badacze uznali za kluczowe w opisie społecznej rzeczywistości. Bez definicji nie da się odpowiedzieć na pytania tak ważkie, jak: czy religijność w świecie nasila się, czy słabnie? Doświadczamy odrodzenia, przeobrażenia, czy upadku religii? Bez zadawania pytań tego typu i obiecywania odpowiedzi na nie trudno byłoby naukom społecznym uzasadniać swe istnienie. A przecież niełatwo na te pytania odpowiedzieć, jako że nie bardzo wiadomo, jakich zjawisk dotyczą. Z pomocą przyjść może sprytnie sporządzona definicja, która wskaże, co trzeba skrupulatnie podliczać, a co z czystym sumieniem wolno zignorować - albo taka. która dowiedzie naocznie, że można nie mieć do siebie pretensji, jeśli się zamierzenia zaniechało.
Spotykamy istotnie w dzisiejszych naukach społecznych definicje obydwu, przeciwstawnych w zasadzie typów. Jedne definicje zdejmują niejako problem „tendencji" z porządku dnia - rozwadniając swoistość zjawisk religijnych w znacznie ogólniejszych, a powszechnych - odwiecznych, niewrażliwych na historię - właściwościach ludzkiej egzystencji czy nawet „natury". Inne znów przeciwnie - zawężają „religijność" do tego stopnia, że staje się ona doskonale mierzalna; można wtedy dokuczliwe, trudno uchwytne zagadnienie „tendencji" zastąpić miłym sercu, bo nie sprawiającym szczególnych kłopotów praktycznych, problemem statystycznej częstotliwości. Traf chciał, że zwolennicy obydwu chwytów spotkali się na konferencji ogólnoeuropejskiej poświęconej sprawom religii, jaka odbyła się w 1993 w Amalfi.
W materiałach konferencji znajdujemy z jednej strony opinię Jeffreya C. Alexandra, którego zdaniem przez prosty zabieg obrzezania (obcięcie końcowego „n" w angielskim słowie religion) przejść można od „pospolitego i potocznego, ku bardziej fundamentalnemu pojmowaniu religii", a wtedy dostrzeże się łacniej, że religia (teraz już sprowadzona do swej „formy łacińskiej", a więc przybrana w egzotyczne a tajemnicze dla współczesnego socjologa szaty, sugerujące dziewicze a nieprzebrane zasoby iluminacji) „jest nazwą, jaką darzymy czynności, jakie pozwalają nam czuć, że oto zetknęliśmy się ze światem noumenalnym, «tamtym światem», który tak naprawdę jest światem wyobraźni lub projekcją fantazji czy podświadomego umysłu. W tym precyzyjnym (sic!) sensie, a nie w innym, bardziej ontologicznym, religia umożliwia transcendencję". Po takim zagajeniu stwierdzenie, że religia jest „najbardziej wszędobylską ze wszystkich cech wyróżniających ludzkość", bynajmniej nie zaskakuje. Wynika wszak ono niezbicie z zawartych w zagajeniu przesłanek: religia jest najbardziej powszechną z cech ludzkich, jako że wszystko, co ludzkie, od malowania obrazów, poprzez orgazm czy smażenie steku z polędwicy, aż do pisania rozpraw socjologicznych, podpada pod definicję (obrzezanej przezornie) religii. Na drugim biegunie znajdujemy deklarację intencji Bernarda Barbera i Alana Segala, by uczynić definicję „rygorystycznie analityczną, przydatną do tego, by wysupłać aspekt czy składnik religijny z kompleksu konkretnych czynności i wierzeń". Jeśli taką definicję da się sporządzić (że da się, Barber i Segal dowodzą w sposób nader nieprzekonujący - próbując definiować religię za pomocą dalekiego od przejrzystości konceptu „tego, co transcendentalne"), okaże się, że „wiele z tego, co się odbywa w kościołach, bóżnicach i meczetach nie należy, jak wskazuje nasza analityczna definicja, do religii", ale za to można będzie sporządzić inwentarz spraw do religii zaliczonych z dokładnością inspektorów od remanentu i mierzyć je równie ściśle, co objętość talii [Johan Goudsblom słusznie zauważa, że znaczna cześć naszej dyskusji na temat zjawisk religijnych pozostaje, choćby i nieświadomie, pod wpływem teologii - plącząc beznadziejnie w opisach religii elementy „emiczne" i „etyczne" (s. 89). Można dodać, że to samo odnosi się do „ideologii racjonalizującej", która również ciąży, choć zazwyczaj w postaci milczącej przesłanki, na wszystkich niemal próbach zdefiniowania zjawisk religijnych. Dyskurs znajduje się w rezultacie w sytuacji nie do pozazdroszczenia; musi się toczyć pod podwójnym ciśnieniem, zmuszany do tego, by przyswajać i przetwarzać elementy pochodzące z dwu różnych, a nie dających się pogodzić wszechświatów poznawczych. W dyskursie „nauki o religii" elementy emiczne zaczerpnięte z teologii ocierają się łokciami o emiczne składniki racjonalizmu, który przez dwa ostatnie stulecia usiłował odosobnić i zreifikować doświadczenie religijne jako „inność całkowitą" rozumu. Dzisiejsze wysitki definiowania religii noszą wszelkie znamiona wpływów oświeceniowej wojny z „przesądami religijnymi" - tyle że a rebours...].
Bez względu na to, czy „definiuje" się religię odwołując się do spraw transcendentalnych, czy ostatecznych - praktyczne zastosowania definicji są równie trudne, a w końcu i sporne, jak same definicje. Jak przypomina Thomas Luckmann, „sprawy o „ostatecznej" wadze dla późniejszych pokoleń mogą tylko częściowo pokrywać się z tymi, jakie posiadały „ostateczną" wagę dla pokoleń wcześniejszych". Można wprawdzie ominąć tę trudność, zwracając się po orzeczenie, co w chwili bieżącej uważa się za „sprawy ostateczne" czy „pozaświatowe", do osób instytucjonalnie upoważnionych do oficjalnej wykładni religijnego credo - ale wówczas popada się w sidła tautologii: kościoły zajmują się religią, a religia to to właśnie, czym zajmują się kościoły. Albo też można, na odwrót, zignorować firmowane przez kościoły interpretacje i wyłożyć sens spraw ostatecznych czy transcendentalnych na własną rękę i odpowiedzialność; ale wtedy można będzie sprzeczać się w nieskończoność, czy sieć pojęciowa ma za duże, czy przeciwnie, zbyt drobne oka - czy zagarnia zbyt wiele ludzkich myśli i czynów, czy zbyt wiele z nich pozostawia w oceanie niezbadanych ludzkich przeżyć.
Powtórzmy: umysł ponowoczesny o wiele mniej, niż jego nowoczesny kontrahent, podnieca się perspektywą zamknięcia świata w klatce sztywnych kategorii i klarownych podziałów - a jeszcze mniej czuje ochoty, by klatkę taką uszczelniać i wyposażać w patentowane zamki. Mniej jakoś przeraża nas dziś uporczywa skłonność spraw ludzkich do wylewania się poza brzegi definicyjnych pojemników - a nawet i supozycja, że ludzkie władze umysłowe są zbyt wątłe, by pojemniki zaiste hermetyczne i przed wyciekiem zabezpieczone kiedykolwiek wykoncypować. Uczymy się też (stopniowo i nie bez oporów) żyć ze świadomością, że nie wszystko, o czym wiemy, da się w słowach dokładnie wyrazić i przekazać i że po to, by rzeczy rozumieć (tzn. wiedzieć, jak wobec nich się zachować), nie musi się koniecznie recytować takich ich zwerbalizowanych przedstawień. Jeśli nowoczesne marzenie o świecie czystym i przejrzystym kazało nam szukać skwapliwie genus proximum i differentia specifica każdej rzeczy, dziś gotowi jesteśmy przystać, że łączą rzeczy i dzielą co najwyżej Wittgensteinowskie „podobieństwa rodzinne".
Stać nas więc na to, by szukając rozumienia religii i religijności nie tyle sprzeczać się, jak to czynili tradycyjni socjologowie religii, o „poprawną definicję zjawisk religijnych" - co (czerpiąc przykład z Michela Foucault) zogniskować uwagę na tym, jak „działały do tej pory mechanizmy społeczne", które te zjawiska wytwarzały i odtwarzały, „wyjaśniając na jakich to założeniach, na jakich znanych nam skądinąd, niekwestionowanych i nie-rozważanych sposobach myślenia i przez nas akceptowanych praktykach zjawiska te się wspierały". W przypadku religii takie uskromnienie zamiarów jest bardziej jeszcze na miejscu niż w przypadku innych zjawisk - bowiem religijność to, koniec końców, nic innego jak przeczucie granic tego, co my, ludzie, jesteśmy w stanie pomyśleć i zrobić.
Bóg, czyli o niewystarczalności samowystarczalności
W przenikliwej, nie mającej sobie równych analizie dróg wiodących od kondycji ludzkiej do religii i religijności, stwierdził Leszek Kołakowski, że religia „nie jest zbiorem twierdzeń na temat Boga, Opatrzności, nieba i piekła";
Religia jest w istocie świadomością ludzkiej niesamowystarczalności, przyznaniem słabości... Nieodmiennym przestaniem kultu religijnego jest: „odległość od skończo-ności do nieskończoności jest zawsze nieskończona..."
Istnieją dwa, nie dające się ze sobą pogodzić, sposoby przyjmowania świata i naszego w nim miejsca - z których żaden nie jest bardziej od drugiego „racjonalny"... Z chwilą, gdy się go wybierze, każdy ze sposobów narzuca kryteria sądzenia, które potwierdzają go niezachwianie na modłę tautologii: jeśli Boga nie ma, tylko kryteria empiryczne kierować mogą naszym myśleniem, a empiryczne kryteria nie prowadzą do Boga; jeśli Bóg jest, daje nam On wskazówki, jak dostrzec Jego rękę w biegu zdarzeń, i z pomocą tych wskazówek rozpoznajemy sens boży we wszystkim, co się zdarza [Są to, rzecz jasna, twierdzenia, odnoszące się do wspólnych, a zarazem wyróżniających atrybutów religii, ale niekoniecznie wielorakich religijnych instytucji. Te ostatnie lepiej jest opisywać w kategoriach ich funkcji, niż w powołaniu na legitymizujące credo lub slogany rekrutacyjne; zaś funkcje są bardziej zróżnicowane, niż (intelektualne w istocie) formuły „wyjaśniające" czy „usensowniające" samoistne czy sprowokowane zakłopotanie, indagacje czy lęki wiernych. A więc. dla przykładu, pewne kościoły i sekty mogą pełnić polityczną w swej istocie funkcję, obsługując integrację, samoutwierdzenie i samostanowienie politycznie, gospodarczo czy kulturowo uciskanych mniejszości; zaś parafie, kaplice i kongregacje znane są z ważnej socjalizującej roli odgrywanej w cementowaniu ścisłych społeczności i procesach ich samoodtwarzania się].
Podejrzenie, że istnieją takie rzeczy, których ludzie nie mogą zrobić czy zrozumieć, gdy pozostawieni są własnym siłom (nawet jeśli te siły potęgują urządzenia, jakie ludzie mogą sobie dla ułatwienia życia wymyśleć i wytworzyć, posługując się własnym sprytem i mięśniami) - nigdy nie oddala się zbytnio od progu świadomości, choć rzadko kiedy ten próg osiąga. Nasze (a wspólnota przez słowo „nasze" sugerowana obejmuje też i pełnoetatowych filozofów zajmujących się zawodowo rozstrząsaniem „ostatecznych", a więc i nierozwiązywalnych, zagadnień bytu) życie codzienne upływa w stanie ducha określonym przez Giddensa mianem ontologicznego bezpieczeństwa - „w przeświadczeniu, że na osobach i rzeczach można polegać" -w zaufaniu do „solidności" świata, wciąż potwierdzanym i umacnianym na nowo przez „przewidywalność drobnych (na pozór) zdarzeń zrutynizowanego codziennego życia" [Zdaniem Giddensa „filozofowie zadają wprawdzie pytania dotyczące natury istnienia, ale w swych normalnych czynnościach nie odczuwają, jak się zdaje, ontologicznego niepokoju". Artur Schopenhauer, który pytał, „dlaczego istnieje coś raczej, niż nic" i rozpaczał, że dla istnienia „nie można wskazać żadnego gruntu, żadnej przyczyny celowej", wiódł wysoce uporządkowane i bezpieczne życie mieszczanina i odczuł rzeczywiste przerażenie, gdy miarowy i jednostajny tryb żywota był na czas krótki naruszony przez rewolucyjne wydarzenia 1848 roku. Powrócił do kłopotów eschatologicznych i zatroskania bezpieczeństwem ontologicznym, gdy tylko rewolucjonistów pozamykano a barykady rozebrano]. Odwrotnością ontologicznego bezpieczeństwa jest niepokój egzystencjalny, który spływa na ludzi na co dzień ufnych lub po prostu beztroskich w owych stosunkowo rzadkich, ale dramatycznych chwilach, gdy okazuje się, że zdolność codziennej rutyny do samoodtwarzania się i powtarzania ma swe nieprzekraczalne granice czasowe. Powiedziałbym, że najbardziej doniosłym wśród wielu osiągnięć codziennej rutyny jest zredukowanie takich chwil do minimum - a to przez przykrojenie zadań życiowych do rozmiarów ludzkiej samowystarczalności. Dopóki nic rutyny nie zakłóca i nie przeszkadza jej toczyć się własnym utartym trybem, dopóty mało ma człowiek okazji po temu, by zastanawiać się nad przyczyną i celem istnienia; może on, mówiąc po prostu, granic owej osobistej czy zbiorowej samowystarczalności nie dostrzegać.
Gdy się je przyciska do muru, by zgodnie z utylitarnym duchem nowoczesności zdały sprawę ze swej „funkcji", czyli wskazały potrzeby ludzkie, jakie zaspokajają - kościoły wszystkich wiar utrzymują zgodnie, że ich usługi są ludziom niezbędne ze względu na wrodzone im pożądanie odpowiedzi na „pytania fundamentalne" o cel świata i przeznaczenie człowieka; i na rozpacz, w jaką popadają, jeśli zadowalających odpowiedzi nie dostają. Przyjmujemy najczęściej te wyjaśnienia za dobrą monetę, nie kwestionując diagnozy potrzeb ludzkich, na jakie się one powołują. Ale czy czynimy słusznie? W życiu codziennym (czyli wtedy, gdy jesteśmy tymi „ludźmi", o jakich w powyższych wyjaśnieniach mowa) nie na wiele wszak natykamy się spraw, które by nas skłaniały do zadawania pytań eschatologicznej natury. Trzeba nakarmić przychówek, zebrać snopy z pola, zapłacić podatek, ugotować obiad, załatać dach; albo trzeba zapoznać się z instrukcją lub samemu ją napisać, wysłać list, wypełnić formularz, odrobić lekcje lub sprawdzić wypracowania, stawić się na umówione spotkanie, oddać do naprawy magnetowid, kupić bilety na pociąg... Zanim znajdzie się chwila, by pomyśleć o wieczności, czas iść do łóżka, bo trzeba się wyspać przed kolejnym dniem po brzegi wypełnionym przez sprawy do zrobienia czy do odrobienia. Więc wyjaśnienia prawników kościelnych nie są tak bardzo znowu oczywiste. Być może kościoły, jak wszelkie inne wytwórnie dóbr i usług, muszą się zacząć od tego, by stworzyć, a już przynajmniej poszerzyć i pogłębić zapotrzebowanie, jakie wytwarzane przez nie dobra i zasługi mają zaspokajać - i w ten sposób uczynić swą ofertę atrakcyjną, a swą funkcję nieodzowną?
O władzy partnerskiej, której technologię kościół chrześcijański rozbudował i doprowadził do doskonałości, Michel Foucault pisał, co następuje:
wszystkie chrześcijańskie techniki interrogacji, spowiedzi, przewodnictwa duchowego, pobudzania posłuszeństwa, mają to na celu, by skłonić ludzi do wysiłku samoumartwiania. Umartwianie się nie oznacza rzecz jasna śmierci, ale równa się ono wyrzekaniu się tego świata i własnej w nim istoty; jest czymś w rodzaju śmierci na co dzień. Takiej śmierci, jaka zapewnić ma życie w innym świecie.
Rzecz jasna, że dopiero wtedy, gdy już obowiązek samoumartwiania się wpojono, gdy ludzie pogodzili się z „codziennym umieraniem" jako godziwą opłatą za obiecane „życie na tamtym świecie", powołanie pasterza dusz do „doglądania zbawienia jego trzody" może być kwitowane, darzone szacunkiem i uznane za tytuł do zwierzchnictwa i sprawowania rządów nad duszami. Trzeba wpierw w ludziach wzbudzić strach przed męką pośmiertną i nadzieję na zbawienie, trzeba by przejęli się sprawą osobistego odkupienia, by zapragnęli pozagrobowej nagrody i ulękli się pośmiertnej kary, aby powstała w nich potrzeba pasterza, i to pasterza na tym świecie - w tym życiu tu i teraz, które obecnie nabrało wartości dodatkowej, jako praca nad założeniem fundamentu życia prawdziwego, wiecznego, życia po życiu. Jeśli taka jest kolejność rzeczy, to „religia" w sensie przez Leszka Kołakowskiego wyłuszczonym nie wyprzedza bynajmniej świeckiego doświadczenia, nie jest obecna w ludzkim doświadczeniu „od pierwszej chwili", ani też nie rodzi się zeń żywiołowo - lecz musi być w nie poniekąd „zaszczepiona". Troska o „życie wieczne" nie pojawia się „w sposób naturalny" (podobnie jak zamyślenie filozoficzne nad ostatecznymi podstawami wiedzy ludzkiej nie wynika, jak tego Husserla zapamiętale dowodził, z „postawy naturalnej" wobec świata, w jakiej wszyscy na co dzień i nieodmiennie „naiwnie tkwimy", przyjmując rzeczy i zdarzenia za „sprawy oczywiste"). Jak każdy duszpasterz wie aż nadto dobrze - trzeba olbrzymiego i długotrwałego wysiłku, by troska o sprawy wieczne przeważyła nad troskami o sprawy codzienne i przyziemne, o zadania do wykonania dziś i w najbliższej przyszłości, o płody wysiłku do skonsumowania w tym jeszcze życiu, jedynym życiu, o jakim ludzie wiedzą nie tylko ze słyszenia, jakie znają bezpośrednio z tej przyczyny, że sami je na co dzień wytwarzają własnym pomysłem i przemysłem.
Nadzieja na życie wieczne, marzenie o niebie i strach przed piekłem nie powstały z dzieworództwa - choć o tym właśnie liczni filozofowie religijni usiłowali i dotąd usiłują przekonać sami siebie i swoich odbiorców. Bolesny lęk sączący się z doznania niesamowystarczalności, który zdaniem Leszka Kołakowskiego każe nam szukać ratunku w religii, był następstwem pojawienia się zadań życiowych, które przerastają umiejętności i wydolność narzędzi dostępnych tym, którzy mają owe zadania wykonać: to w rozziewie między celami a środkami osadza się poczucie niesamowystarczalności. Kościoły nie troszczyły się bynajmniej o to, aby łagodzić przyrodzoną ludziom troskę o „sprawy ostateczne" -czyli, w ich własnej interpretacji, o „zbawienie duszy przed potępieniem" lub (mówiąc prościej, na użytek ludzi nie skłonnych do filozofowania), o pójście do nieba, a nie do piekła. Wręcz przeciwnie: czyniły one wszystko, co w ich mocy, aby przepoić tą troską (a więc i lękiem przed własną niemocą) każdą szczelinę ludzkiego życia - by postawić ludziom cele, jakich żadną miarą sami zrealizować nie mogą, i w ten sposób uczynić paniczny lęk niesamowystarczalności motywem przewodnim każdej ich myśli i każdego czynu.
Nowoczesność, czyli o dawaniu sobie rady bez Boga
Przyrodzonego charakteru popędu religijnego, jego „naturalnej" obecności w powszechnej kondycji ludzkiej, czy jego oczywistości w świetle wszelkiego ludzkiego doświadczenia, nie dowiedziono; zakładano je tylko uparcie -otwarcie, poprzez uznanie eklezjastycznych samouzasadnień za poprawne wyjaśnienie zjawisk religijnych, lub pośrednio, przez wyjaśnianie nowego (czy nowo odkrytego) braku zainteresowania sprawami eschatologicznymi jako przejawu „sekularyzacji" (czyli, w domyśle, procesu zdefiniowanego przez jego stan wyjściowy jako oddalanie się czy odchylenie od obowiązującej normy). Wiarygodności założeniu przysparzały wywody filozofów i socjologów, usiłujących przedstawić troski nowoczesnego i ponowoczesnego człowieka jako religijne „w swej istocie" czy „w ostatecznym rachunku", a więc z góry przekonanych o ukrytych treściach religijnych przeżyć i reakcji niczym swym kształtem nie przypominających tradycyjnych form emocji eschatologicznych [Twierdzenia o podobnej treści są tak obfite, że łatwo pomylić ich częstotliwość ze świadectwem ich oczywistości. Wszystkie formułowane są wedle podobnego wzoru: prawdą jest, że religia odmieniła się nie do poznania, i prawdą jest też, że ludzie żyją dziś na ogół nie nadając religijnego znaczenia temu, co czynią - ale jest to prawdą o tyle, o ile ludzie, o których mowa, nie są w stanie dostrzec rzeczywistych pobudek swego działania równie dobrze, jak my, specjaliści nauk społecznych, możemy to uczynić... Do jakiego „besserwisserstwa" ta formuła doprowadzić może, przekonać się można czytając np. u Jeffreya C. Alexandra, że „sakralność i zapotrzebowanie na transcendencję pozostają, fundamentalnymi cechami życia... Punkty odniesienia nie znajdują się już w niebie, ale znaki i oznaczanie pozostają religijne; ich celem (czyim? Z.B.) jest nawiązać kontakt między aktorem, grupą lub społeczeństwem, a czystymi i nieczystymi siłami, z jakich świat, w mistycznej i egzystencjalistycznej wyobraźni (czyjej? Z.B.) się w ostatecznym rachunku począł". Luckmann ze swej strony sugeruje, że „religijne tematy" podjęte zostały przez praktycznie wszystkie instytucje obsługujące dziś tok codziennego życia; „syndykowane kolumny poradnictwa, tzw. inspiracyjna literatura poczynając od traktatów o myśleniu pozytywnym a kończąc na Playboyu, popularna wersja psychologii rozpowszechniana przez Reader Digest. kuplety piosenek popowych itd. artykułują to, co stanowi w istocie elementy modeli «ostatecznego» sensu"].
Nie wszystkie strategie ludzkiego bycia-w-świecie muszą być w swym charakterze religijne (czyli oparte na intuicji nie dającej się naprawić niesamowystarczalności, znikomości sił ludzkich); i nie wszystkie są. W szczególności nowoczesną formułę ludzkiej egzystencji wyartykułowano w kategoriach zgoła przeciwstawnej strategii. Wspierała się ta strategia na założeniu, że - z umysłu czy z losowego przypadku - tylko i wyłącznie ludziom przypadło w udziale zajmować się problemami świata, w jakim żyją, i rozwiązywać je. Istotniejszy jeszcze dla nowej strategii od jej założenia był wniosek praktyczny, z założenia płynący: że mianowicie ludziom troszczyć się wypada o takie tylko sprawy, których rozwiązanie jest w ludzkiej właśnie mocy.
Można przyjęcie takiej strategii (z wyboru czy z konieczności) uznać za rzecz smutną i powód do rozpaczy, a można też przeciwnie, cieszyć się nią, czerpać z niej otuchę i znajdować w niej powód do optymizmu. Wybór między ocenami jest istotny, być może decydujący, dla życia poświęconego filozofowaniu; w życiu „normalnym" natomiast pojawia się li tylko w rzadkich momentach filozoficznej zadumy. Życie codzienne jest tak zorganizowane, że zarówno filozoficzny smętek, jak i filozoficzne ukontentowanie niewiele w nim ważą. Życie codzienne obraca się wokół trosk, które rzadko dotyczą granic ostatecznych spraw, którymi my, ludzie (jako ludzie właśnie, członkowie gatunku homo sapiens) jesteśmy w stanie sensownie się zająć i które możemy skutecznie załatwiać.
Rewolucja umysłowa zwana nowoczesną w tym się między innymi wyrażała, że odmówiono wagi troskom o sprawy „pozbawione praktycznego znaczenia" (czyli takie, z którymi ludzie nic począć nie mogą), skreślając zamyślenie o sprawach ostatecznych z inwentarza prawomocnych zajęć „zwykłych śmiertelników" (to znaczy nie-filozofów, nie-poetów) i układając porządek spraw życiowych (rzeczywistość, w odróżnieniu od filozofii i poezji) w sposób, jaki nie pozostawiał wiele czasu na przejmowanie się nimi.
Można między innymi powiedzieć, że rewolucja nowoczesna polegała na zatykaniu uszu na kazania o zbawieniu i odkupieniu i zamykaniu oczu na barwne wizje pośmiertnych rozkoszy czy mąk. Troski, które wypełniają znakomitą większość codziennego życia od zarania nowoczesności, dotyczą problemów- a „problemy" to z definicji takie sprawy, z których wynikają zadania skrojone na miarę rzeczywistych czy domniemanych ludzkich umiejętności i narzędzi pracy; coś jest „problemem" o tyle, o ile można to przetłumaczyć na „sprawę do załatwienia", „zadanie do wykonania" - i o ile odkrycie lub wynalezienie sposobu na skuteczne załatwienie sprawy i wykonanie zadania jest samo sprawą „do załatwienia" i zadaniem „do wykonania". To tę właśnie postawę charakterystyczną dla nowoczesnej ery Marx podniósł, z właściwą mu pasją generalizowania, do godności „prawa historii", gdy orzekł, że żadna epoka nie stawia sobie zadań, których nie potrafi wykonać, i że jeśli je już sobie postawiła, znak to niechybny, że posiadła środki dla ich wykonania niezbędne. Czy owa zasada odnosi się, jak Marx suponował, do wszystkich typów organizacji ludzkiej egzystencji, jest kwestią dyskusyjną. Ale że odnosi się ona do strategii życiowej powszechnie w warunkach nowoczesnych przyjętej, jest oczywiste.
W opublikowanym ostatnio studium nowoczesnego przewrotu, jaki określił on mianem „humanizmu", John Carroll zamieścił taki oto soczysty opis zapoczątkowanej przez ów przewrót strategii życiowej:
Jego ambicją było ustanowienie ładu ludzkiego na ziemi, w jakim wolność i szczęście zapanowałyby bez jakiejkolwiek pozaświatowej czy nadprzyrodzonej pomocy; ładu bez reszty ludzkiego... Przyznanie człowiekowi centralnego miejsca w tym ładzie oznaczało, że miał się on w nim stać punktem Archimedesowym, wokół którego wszystko miało się obracać...
Aksjomat wyznaczony do roli skały, na której ład miał się wesprzeć, znalazł trafny wyraz w słowach Pico della Mirandoli: „możemy stać się wszystkim, czym stać się zechcemy"... Ojcowie humanizmu przyjęli za aksjomat fundamentalny, że człowiek jest wszechpotężny, gdy ma dostatecznie silną wolę. Człowiek może sam się stworzyć; może postanowić, że będzie odważny, godny, sprawiedliwy, bogaty, wpływowy - lub nie [Carrol sądzi, że przewrót humanistyczny zapoczątkował prawdopodobnie krótki, ale z pewnością ograniczony czasowo okres, który zdaje się dziś dobiegać kresu: ocena okresu jest u Carrolla zdecydowanie negatywna. Osobiście uważam za celowe oddzielenie wnikliwej u Carrolla analizy strategii humanistów od obydwu powyższych, zdecydowanie spornych, opinii].
Powyższy opis humanistycznych ambicji, choć trafny w ogólnych zarysach, wymaga sprecyzowania. W świecie skrojonym na ludzką miarę i kierującym się wyłącznie ludzkimi potrzebami, którego nieuchronne nadejście pionierzy humanizmu ogłosili, nie wszystko miało poddać się ludzkiej woli; to raczej wola ludzka miała się kierować li tylko na takie sprawy, które mogą być poddane ludzkiej kontroli, wzięte pod ludzką kuratelę, ulepszone przez ludzi dla powiększenia ludzkiej szczęśliwości. Wbrew sugestii Carrolla, że wizja humanistyczna czerpała natchnienie z marzeń Archimedesa, obróciła ona raczej filozoficzną obserwację Protagorasa - że „człowiek jest miarą wszechrzeczy" - w nakaz praktyczny.
Nie dziw, że na sporządzonej przez Carrolla liście wszystkiego tego, co człowiek wedle humanistów osiągnąć może, gdy się do sprawy porządnie przyłoży, zabrakło jednej rzeczy, o zgoła centralnej w wizjach religijnych pozycji: życia wiecznego. Humanizm polegał na mierzeniu zamiarów wedle sił, nie sił na zamiary. Dotyczył on nie tyle możliwości stania się czymkolwiek dusza zapragnie, ile tego, by pragnąć takich tylko rzeczy, które zważywszy bogaty, ale nie bezgraniczny przecież arsenał ludzkich możliwości -ludzkich możliwości - dadzą się posiąść. Życie pozagrobowe wyraźnie do tych „rzeczy" nie należało. Nadzieja czy obietnica ludzkiej samowystarczalności podcinała korzenie kościelnego panowania nad duszami nie przez to, że otwierała alternatywną drogę do wieczności, lecz przez to, że odwracała od wieczności uwagę i odmówiła jej uroku; i przez to, że ogniskowała zamiast tego uwagę na hodowaniu owoców, jakie za życia można jeszcze spożyć, na zadaniach w zasięgu dłoni, na sprawach, jakie ludzie potrafią własnymi siłami załatwić - sprawach, których rozwiązaniem będą mogli się cieszyć już w tym czasie, w jakim zdolni są jeszcze doznawać i radować doznaniami - czyli tu i teraz, za tego życia, w tym świecie.
Zauważmy też, że entuzjazm pionierów humanizmu nie spowodował nadejścia nowoczesności. Był on raczej refleksją filozoficzną nad uwiądem starego ładu i coraz wyraźniejszym kiełkowaniem nowego, tym się od dawnych porządków różniącego, że od pierwszej chwili jawił się jako ład stanowiony -jako układ rzeczy, który trzeba budować, projektować i ze szkicami konstrukcyjnymi porównywać, a nie zastany, odziedziczony w stanie gotowym, bezdyskusyjny, bo też i wykraczający poza zasięg ludzkiej mocy. Dla pokoleń, które były świadkami rozpadu ładu zastanego - jedynego, jaki znały - było oczywiste, że tyle będzie w świecie sensu i ładu, ile jego ludzcy mieszkańcy potrafią weń wstrzyknąć; a i to się stawało coraz bardziej oczywiste, że odgórnemu nadzorowi nad przebiegiem konstrukcji musi towarzyszyć równie wytężony wysiłek „oddolny" - ludzi zmuszonych do kształtowania własnej tożsamości i nadawania sensu własnemu życiu, które bez zabiegów z ich strony pozostałyby w nowych warunkach bezkształtne i bezsensowne. Nowoczesna strategia życiowa nie była kwestią rozsądnego czy nieopatrznego, fortunnego czy zgubnego wyboru. Była ona raczej przejawem racjonalnego przystosowania się do nowych warunków życiowych, nigdy przedtem przez ludzi nie doświadczonych na tak wielu frontach naraz i w tak powszechnej skali. W procesie tego racjonalnego przystosowania niewiele było z religii pożytku.
Wedle Alaina Touraine'a, „użytki" z religii bywają trojakiego rodzaju. Po pierwsze, może religia dopomóc w nawykowym podporządkowaniu się jednostajnemu rytmowi życia, który można odbierać jako naturalny lub nadprzyrodzony, ale w obu przypadkach niezmienny i niepodważalny. Zauważmy, że taki właśnie rytm został z nadejściem nowoczesności brutalnie zerwany (brak wyznaczonego i niezmiennie powtarzającego się cyklu życiowego można nawet uznać za definicję nowoczesnej kondycji); a skoro takiego rytmu zabrakło, nie było czego religijnie objaśniać - odpadło zapotrzebowanie na opowieść religijną o jednorazowym akcie stworzenia i raz na zawsze ustalonym przez Opatrzność porządku rzeczy. Po drugie, powiada Touraine, kongregacja religijna może odgrywać poważną rolę w fortyfikowaniu i uszczelnianiu murów dzielących kategorie społeczne, a więc spełniać funkcję doniosłą w warunkach, gdy podziały społeczne są trwałe, nacechowane niską ruchliwością społeczną i niezmiennością czynników stratyfikujących. Zauważmy znów, że z nadejściem nowoczesnych warunków sztywna niegdyś struktura społeczna została rozmyta i rozpłynęła się w coraz żywszych, wielokierunkowych, rozproszonych i zdecentralizowanych procesach strukturyzacji; znów więc religijna koncepcja „przedustawnego łańcucha bytów" kłóciła się z doświadczeniem codziennym, a już z pewnością niewiele mogła w zrozumieniu nowej sytuacji i nowych zadań życiowych dopomóc. Z przyczyn tu wyłuszczonych zgodzić się można z orzeczeniem Touraine'a, że „waga pierwszych dwu aspektów życia religijnego" poważnie zmalała; ale w opozycji do Touraine'a wskazać wypada, że kurczenie się roli religii i redukcja jej znaczenia wiązały się nie tyle ze zjawiskiem „dechrystianizacji", jak Touraine sugeruje, ile z głębokimi przeobrażeniami społecznej organizacji ludzkiego świata i struktury zadań życiowych, które spowodowały coraz jaskrawszy rozdźwięk między religijną interpretacją świata a codziennym doświadczeniem ludzkim.
Za trzeci użytek z religii uznał Touraine „ogarnięcie ludzkiego losu, istnienia i śmierci". Wskazuje on jednak na postępującą izolację tej funkcji w całokształcie ludzkiego życia: „jak tańce czy malarstwo, religia staje się zajęciem czasu wolnego - a więc należy do zajęć nieregulowanych, osobistych i intymnych". Można przystać na tę obserwację, ale znów z zastrzeżeniem, że nie tyle propozycje religijnej natury, co już samo zamyślenie nad „kwestiami życia i śmierci" przesunęło się do sfery „zajęć wolnego czasu", o marginesowym tylko wpływie na organizację codziennych, „poważnych" czynności życiowych. Czy kościoły i sekty, a już szczególnie te wśród nich, które szczycą się szybko rosnącym gronem oddanych wielbicieli, padają ofiarą podobnej marginalizacji, nie jest wcale oczywiste. Warto jednak zaznaczyć, że jeśli te kościoły i sekty, którym udało się utrzymać, a nawet i niekiedy rozszerzyć swój zasięg oddziaływania, nie podzieliły losu potrzeb eschatologicznych, w jakich zaspokajaniu religia się specjalizowała - to stało się to dzięki zaoferowaniu nowych usług, adresowanych do potrzeb innych niż łagodzenie ontologicznych niepokojów.
Rewolucja antyeschatologiczna
Na podobieństwo sztuki późnonowoczesnej, która doprowadzając nowoczesne zafascynowanie czystością i doskonałością formy do logicznego kresu sama znalazła się nad brzegiem przepaści, zajrzała w oczy możliwości wyczerpania się środków artystycznych, stanęła u progu zagłady sztuki jako takiej i w ten sposób utorowała drogę ponowoczesnej niefrasobliwości estetycznej i tolerancji formalnej - późnoprzednowoczesna „sztuka bogobojnego życia" doprowadziła inspirowaną przez kościół obsesję śmierci, pokuty, odkupienia i pośmiertnego zbawienia do punktu, w którym sprostanie wymogom codziennego życia stało się praktycznie niemożliwe, a więc jakaś forma psychologicznej „neutralności" śmierci stała się dezyderatem pilnym i nieodzownym. Przebadawszy dogłębnie i wyczerpująco późnośredniowieczne i wczesnonowoczesne dzieje „kultury grzechu i strachu", Jean Delumeau doszedł do wniosku, że obsesyjne zafascynowanie życiem pozagrobowym i kanony służącej zbawieniu pobożności osiągnęły pod koniec czasów średniowiecznych wyżyny dla ludzi normalnych, zajętych sprawami codziennego życia, już niedosiężne. Mnisi, kaznodzieje i inni „artyści religijnego życia" ustanowili w słowie i czynie standardy pobożności, które popadały w konflikt nie tylko z „grzesznymi popędami" zwykłych ludzi, ale i z nie dającymi się ignorować wymogami najprostszych czynności życiowych; jeśli je tymi standardami mierzyć, szansę zbawienia znalazły się więc praktycznie poza zasięgiem wszystkich, poza (z natury rzeczy nielicznym) gronem świętych. Formuła życia podporządkowanego trosce o zbawienie duszy stała się nagle luksusem, dostępnym li tylko dla wybranych - dla jednostek gotowych wyrzec się przyziemnych trosk i przyjemności i wieść żywot ascetyczny, z dala od obciążonego grzechem pierworodnym świata; ale w ten sposób unicestwiła intencje, jakie ją niegdyś zrodziły - nie miała nic do zaoferowania ludziom zanurzonym w potoku spraw codziennych.
Nastroje makabryczne rodzą się z ascetycznej kontemplacji, uprawianej przez mnichów, zwróconych bez reszty ku tamtemu światu i usiłujących przekonać samych siebie i wszystkich innych o niecnej naturze złudnego ziemskiego życia. Dysputy eklezjastyczne przeciekły na zewnątrz murów klasztornych w postaci kazań i ikonografii - wlewając się w formę ewangelii strachu... Uporczywa koncentracja na makabrycznych stronach bytu, postępująca w ślad za propagandą contemptus mundi, była logicznym składnikiem rozległej kampanii obliczonej na wpojenie poczucia winy i grzechu, owocującego z kolei pragnieniem zbawienia po śmierci.
Samowyrzeczenie się, umartwianie ciała, stronienie od prostych uciech, jakie „ten, tu oto" świat ma do zaoferowania - oto, czego wedle kaznodziei i pilnych praktyków sztuki, zbawienie wymagało. Żądali oni od wszystkich śmiertelników pragnących odkupienia grzechów, by „okazali skruchę i odwrócili się plecami do pokus świeckich, takich jak honory, bogactwo, uroda czy pożądanie cielesne". Jak się można było spodziewać, już sam rozmach wymagań powodował skutki nie całkiem z zamiarami kaznodziei zgodne. Jednym z nieprzewidzianych następstw było niebezpieczne „zamaskowanie w widowiskach mąk cielesnych i śmierci", „kulminujących w wyrafinowanie okrutnych scenach tortur, straceń i rzezi. Coraz dalej było od moralnych i religijnych intencji, coraz bliżej schlebianiu sadystycznej rozkoszy". Rzec można, że wbrew zamierzeniom makabra stawała się stopniowo sztuką dla sztuki. Z drugiej znów strony (i z groźniejszymi jeszcze dla religijnych intencji skutkami) memento mori ujawniało skłonność do przedzierzgania się w memento vivere... „Skoro życie jest tak krótkie, śpieszmy się, by się nim rozkoszować. Jako że ciało po śmierci jest tak odrażające, nacieszmy się nim bez zwłoki, póki jest żywe i zdrowe". Tym bardziej, że postawa odwrotna mało rokowała korzyści, bowiem zbawienie duszy wymagało tak olbrzymich poświęceń, że wysiłki, by na nie zasłużyć, na niewiele by się zdały i poszły na marne.
Popędzane mocą własnej logiki do absurdalnych zgoła granic, wpajanie strachu przed śmiercią i krzewienie marzeń o życiu wiecznym przyniosło więc skutki odwrotne do zamierzonych. Rodziło ono całkiem inne pragnienia, które trudno byłoby powiązać z troskami religijnej natury, a jeszcze trudniej zaciągać na służbę eklezjastycznej władzy. Co gorsza, w miarę samorzutnej radykalizacji popadało ono w konflikt coraz ostrzejszy z wymogami codziennego życia i reprodukcji niezbędnych dla niego warunków. Aby życie po tej stronie śmierci mogło się toczyć, uwaga poświęcona „honorom, bogactwu, urodzie i cielesnemu pożądaniu" musiała przeważyć nad zatroskaniem o życie pośmiertne i wysiłkami skierowanymi na sprostanie jego dezyderatom. I tak się stało. Nowoczesność rozebrała po kolei każde piętro kunsztownej budowli wznoszonej przez Kościół przez stulecia jego panowania: stłumiła zafascynowanie życiem pozagrobowym, zogniskowała uwagę na życiu „tu i teraz", zreorganizowała bieg ludzkiego życia wokół innych fabuł o ziemskim wątku i ziemskich wartościach, a w sumie podjęła nie bez powodzenia próbę zneutralizowania strachu przed śmiercią. W ślad za tym nastąpiło wyraźne złagodzenie wpływu, wywieranego na preferencje i wartości ludzkie przez nie dającą się skądinąd wypłoszyć wiedzę o przyrodzonej śmiertelności; co ważniejsze jeszcze, następstwa psychiczne tej świadomości uwolniły się od powiązań religijnych.
Efekt ten osiągnięto w czasach nowoczesnych dzięki trzem nie całkiem ze sobą spójnym, ale tym niemniej ściśle powiązanym i uzupełniającym się wzajemnie strategiom. Powtórzę raz jeszcze to, co sygnalizowałem w poprzednim szkicu.
1. Jak wszystko inne w życiu nowoczesnym, procesy i czynności związane z umieraniem i śmiercią poddano podziałowi pracy; śmierć stała się „sprawą specjalistów". Dla wszystkich pozostałych ludzi, nie-specjalistów, nie trudniących się „obsługą śmierci" zawodowo, śmierć stała się rzeczą oglądaną z rzadka, wstydliwą i wprawiającą w zakłopotanie jak wszystko, co usunięto z widoku publicznego, i wobec czego nie wiadomo, jak się zachować; stała się śmierć zjawiskiem pokrewnym pornografii (jak to określił Geoffrey Gorer) - zdarzeniem, o jakim ludzie dobrze wychowani nie mówią, szczególnie w „dobrym towarzystwie", a już na pewno „w obecności dzieci". Zmarłych, a przede wszystkim ludzi umierających, usunięto z terenów, na jakich uprawia się życie codzienne i załatwia codzienne sprawy; wyznaczono im dla nich tylko wydzielone miejsca przebywania, niedostępne dla ogółu, i umieszczono w towarzystwie „zawodowców" - lekarzy, sióstr miłosierdzia, specjalistów pogrzebowych - jedynych teraz członków społeczeństwa obdarzonych prawem nieograniczonego z nimi kontaktu. Publiczne widowisko orszaków pogrzebowych zastąpiły prywatne, dla wtajemniczonych tylko przeznaczone, obrzędy kremacji, dokonywane pod sprawnym nadzorem ekspertów.
2. Podobne do innych „całości", całościową i nieubłaganą w swej totalności perspektywę śmierci poszatkowano na niezliczone drobne, i coraz drobniejsze, „niebezpieczeństwa dla życia". Wobec globalnej perspektywy śmierci niczego uczynić nie można, a rozum nowoczesny poucza, że zajmowanie się sprawami nie mającymi odniesienia empirycznego i praktycznego - sprawami, w jakich nic się nie da zrobić - jest objawem braku rozsądku i stratą czasu. Ale drobnym, konkretnym zagrożeniom można stawić czoła, można je odeprzeć, być może nawet pokonać. Zaś bitwy z tymi zagrożeniami toczone są zajęciem tak bardzo praco- i czasochłonnym, że nie staje już sił ani czasu na zastanawianie się nad próżnością wojny jako całości i nieuchronnością ostatecznej klęski. Śmierć nie jawi się już ludziom jako koścista starucha z kosą, która puka do drzwi tylko raz i której nie można odmówić wejścia. Rzecz ciekawa: czasy nowoczesne, tak płodne skądinąd w mnożeniu symboliki, nie zastąpiły upiornej kostuchy żadnym nowym symbolem; nie ma snadź zapotrzebowania na postać alegoryczną symbolizującą „śmierć jako taką", bo i śmierć sama przestała być całością spójną i rozsypała się na mnóstwo małych i całkiem drobnych zasadzek i pułapek rozsianych po całym obszarze życia. Rozmieniona niejako na drobne, śmierć straciła wiele ze swej powagi i spowszedniała. Puka dziś do drzwi dzień po dniu i przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, za każdym razem jednak w innym przebraniu: raz w stroju zwierzęcego tłuszczu, innym razem pod postacią zakażonych listerią jaj, bogatych w cholesterol ciastek, seksu bez prezerwatywy, dymu papierosowego, astmogennych żuczków dywanowych, bakterii i wirusów zaczajonych w zlewie, wyziewów zaprawionej ołowiem benzyny i wolnych od ołowiu, a więc bogatych w benzeny spalinach, wody nie oczyszczonej fluorydami i wody pitnej fluoryzowanej, niedostatecznego wysilania ciała i nadmiernego wysiłku, objadania się i przesadnego odchudzania, nadmiernego stężenia ozonu w powietrzu i dziury w ozonowej powłoce; ale za to każdy wie dziś, jak drzwi wyposażyć w patentowane zamki przez ekspertów przemyślnie skonstruowane - a i wiadomo, czym zastąpić zamki, jakie egzaminu nie zdały i włamaniu nie zapobiegły; nie brak wszak wciąż nowych ofert zamków „nowych i ulepszonych".
3. Śmierć ludzi bliskich i miłowanych stała się zatem zdarzeniem przeżywanym prywatnie i w tajemnicy - ale umieralność ludzka, śmierć jako taka, zdarza się dziś na co dzień, na oczach milionów i w świetle dziennym lub w blasku reflektorów; ogląda sieją tak często, że widzowie oswoili się z jej widokiem, który nie wywołuje już zgrozy ani nie skłania do głębszych refleksji. Umieranie jest jednym z licznych widowisk, które składają się na Lebenswelt współczesnego kino- czy wideomana -a wszyscy wszak chodzimy do kina i oglądamy telewizję. Jak wszystkie widowiska, jest umieranie dramatem rozgrywanym w rzeczywistości wirtualnej, nie mniej, ale i nie bardziej twardej czy mięsistej - zaiste realnej, namacalnej - niż wyczyny bohaterów Startreka, czterech czołgistów tudzież psa, żonglujących pistoletami kowbojów czy uzbrojonego po zęby Rambo. Gra w śmierć nie różni się w zasadzie od innych gier; jest, jak i one, niebezpieczna i zabawna - krew od niej szybciej w żyłach płynie dlatego właśnie, że ryzykowna to gra i niebezpieczeństw pełna. Gra w śmierć podnieca emocje, fascynuje umysł i przykuwa uwagę; jak średniowieczny dance macabre staje się, w miarę jej uprawiania, sztuką dla sztuki; apetyt rośnie w miarę konsumpcji. Widok masy gołych ciał nie wzbudza, jak wiadomo, seksualnych emocji, łatwo wznieconych przez nagość pojedynczą i samotną; widok ludzi „umierających jak muchy", pozbawionych w momencie śmierci indywidualności, już przez fakt zbiorowości ich losu (ulubionym chwytem widowisk science fiction, z reguły ociekających krwią i rojących się od trupów, jest ukrywanie twarzy mordowanych masowo, ku uciesze widzów, postaci „obcych" pod identycznymi dla wszystkich przeznaczonych na ścięcie maskami) pozbawia śmierć żądła, które kłuje tak boleśnie w przypadku śmierci samotnej, osobowej. W formie o ileż bardziej pomysłowej niż antycypowane w antyutopii Aldousa Huxleya „uwarunkowanie" dzieci na śmierć przez karmienie ich ulubionymi łakociami u łoża umierających, znieczulenie na grozę śmierci jest dziś praktykowane powszechnie ze skutkami wymykającymi się jak dotąd inwentaryzacji i ocenie.
Efektem sumarycznym nowoczesnego sposobu radzenia sobie z nieuchronnością śmierci - przez zmyślną kombinację jej zadomowienia ze zdystansowaniem oraz przez rozpuszczenie zagadnienia śmiertelności w powodzi praktycznych problemów związanych ze skutecznością technik przeciwchorobowych - było gruntowne podważenie koncepcji życia jako życia-ku-śmierci (jak je Heidegger retrospektywnie, lub raczej pośmiertnie, określił). Śmierć, jaką posługiwali się niegdyś krzewiciele i nadzorcy uczuć religijnych, była wypadkiem nadzwyczajnym i zajściem ostatecznym; wobec jego majestatu karłowaciały zdarzenia zwyczajne i codzienne. Teraz śmierć uległa niejako degradacji, sama zstępując do poziomu wydarzeń codziennych i pojawiając się w wielu przebraniach wolnych od piętna ostateczności jest wszędobylska, ale za to niekoniecznie ostateczna, i wcale nie zawsze „nie do odrobienia". Gdy wreszcie nadejdzie moment, gdy zapobiec jej lub odrobić się jej nie da - nie jest już śmierć zdarzeniem wyjątkowej, nieporównywalnej z niczym innym, wagi (a więc trudno myśleć o niej jako o punkcie przełomowym, wprowadzającym w inne, donioślejsze czy powabniejsze trwanie), lecz tylko „zakończeniem opowiadania" - a opowiadania to mają do siebie, że zaciekawiają one tylko póki się do końca jeszcze nie doszło, póki nieprzeczytane jeszcze strony kryją tajemnice i obiecują niespodzianki. Gdy opowiadanie dobiegnie końca, nic się już zdarzyć nie może - a zatem eksperci religijni, ci, co ogłaszają się za specjalistów od tego „nic", niewiele mają do zaoferowania ludziom pochłoniętym lekturą - przeżywaniem - opowiadania...
A opowiadania wprost czy pośrednio przez nowoczesnego człowieka doświadczane są zaiste pochłaniające.
Niepewność - nieontologiczna
Powiedzieć można, choć nie bez pokaźnego uproszczenia, że życie przednowoczesnych mężczyzn i kobiet zawierało stosunkowo niewiele składników zmiennych, a więc niepewnych. Świat zmieniał się zbyt powoli, by można było jego zmienność odczuć dobitnie w ramach jednostkowego żywota; ludzie, przypisani od urodzenia do z góry wytyczonych tras życiowych, nie mieli powodów po temu, by spodziewać się po życiu niespodzianek. Moment śmierci, nadciągający nie wiadomo skąd, w nie dającym się przewidzieć czasie i z reguły bez uprzedzenia, był jedynym oknem, przez które można było wyjrzeć poza szczelny skądinąd mur istnienia, by rzucić okiem na bezkresne rozłogi niepewności; a jedyna niepewność, którą można było przez to okno zobaczyć, była niepewnością istnienia samego, ontologiczną niepewnością; a więc odmianą jak gdyby stworzoną na zamówienie eschatologicznej narracji.
Dzięki postępom nowoczesnej medycyny, która wyposażyła każdy niemal przypadek zgonu w konkretną, „racjonalną" i „logiczną" przyczynę, śmierć nie jest już dziś kaprysem ślepego losu, ani też przypadkiem nieobliczalnym - niesfornym i nie dającym się okiełznać. Stając się zdarzeniem naturalnym, powodowanym określoną, wszystko tłumaczącą przyczyną, zgon pozbył się cechującej go dawniej tajemniczości i jeśli już skłania do zadumy, to wcale nie na eschatologiczne tematy. Mało pozostało z potężnego ładunku niepewności, jaki moment śmierci niegdyś dźwigał. Życie po tej stronie śmierci, życie przedśmiertne, wypełniło się za to niepewnością po brzegi.
Życie codzienne wybija dziś w murze „unormowanego" bytu coraz to nowe okna, przez które wypada zaglądać, wciąż na nowo, w otłchłań niepewności. Przez te okna jednak - przez okna kalejdoskopowej wręcz zmienności warunków życiowych, kruchości planów, dokonań i kaprysów osobistego losu - widzi się inną, niż ontologiczna, odmianę niepewności, której nie da się zawrzeć w eschatologicznej narracji ani przy pomocy eschatologicznych pouczeń rozproszyć.
Zagadką najbardziej dokuczliwą i zatrważającą są dziś meandry jednostkowej biografii, a nie zaskakujący moment jej brutalnego zakończenia: wobec zagadek życia blednie zagadka śmierci. Przypływy i odpływy fortuny, ustawiczny kontredans szczęśliwego trafu i okrutnego pecha, chybotliwość i kruchość wartości, o jakie się zabiegało i jakie się gromadziło, tymczasowość wszelkich nadziei i pragnień, ulotność prognoz, skłonność przepisów do ulegania zmianie, zanim gra wedle nich uprawiana przyniesie wyniki, kakofonia porad i pouczeń, w jakiej najwytrawniejsze ucho nie potrafi wyróżnić wiodącego motywu - są dziś najboleśniejszą, najdotkliwszą, najtrudniejszą do leczenia raną, zadaną ludzkiemu rozumieniu.
Zauważmy, że wszystkie te bariery piętrzące się na drodze do zrozumienia przeżywanego świata są ludzkim tworem, osadem ludzkich działań; świadczą one nie tyle o ludzkiej słabości, ile o wszechpotędze gatunku ludzkiego (nawet przerażające wybryki planetarnego klimatu, które zdaniem jednych badaczy zapowiadają nadejście nowej epoki lodowcowej a zdaniem innych globalne ocieplenie i zatopienie lądów, można dziś przypisać ludzkim czynom lub zaniedbaniom). Niesamowystarczalność, impotencja (i wynikła z nich dotkliwa potrzeba pasterza) uległy niejako prywatyzacji', nie cechują już teraz gatunku ludzkiego jako całości - cechują mnie osobiście, który nie potrafi dać sobie rady z tym wszystkim, co gatunek, do którego należę, potrafi nabroić. Wina za kapryśność losu i niespełnienie oczekiwań spada na mnie osobiście; to ja, ja osobiście, ja jako jednostka, jestem niesamowystarczalny. Moje osobiste niepowodzenia w niczym nie podważają przeświadczenia o nieskończoności ludzkiej potencji; przeciwnie, dowodzą pośrednio potęgi ludzkich, gatunkowych dokonań. Mój los uczyniło niepewnym połączenie mojej osobistej słabości i ignorancji z wszechpotęgą i wszechwiedzą ludzkiego gatunku; do tej więc ludzkiej potęgi i gatunkowego rozumu wypada mi się odwołać, gdy daremnie borykam się z przeciwnościami losu i szukam rozwiązań dla trapiących mnie kłopotów. Kwestia ludzkiej niesamowystarczalności stała się niejako sprawą we-wnątrzgatunkową.
Już w 1957 roku, pisząc Die Seele im technischen Zeitalter, Arnold Gehlen odnotował, że
coraz mniejsza ilość ludzi działa w oparciu o osobiste, uwewnętrznione orientacje aksjologiczne... Ale dlaczego jest takich ludzi coraz mniej? Dlatego rzecz jasna, że coraz trudniej ogarnąć intelektem atmosferę gospodarczą, polityczną i społeczną, coraz trudniej sprostać jej moralnie -jako że zmienia się ona w coraz to zawrotniejszym tempie...
W świecie, w jakim takie rzeczy się dzieją, żadna zasada orientacji, uznana przez człowieka za zaufania godną, nie znajdzie tego minimum zewnętrznego poparcia, bez którego nie może przetrwać.
Człowiek, którego uwewnętrznione wczoraj orientacje aksjologiczne są dziś publicznie dewaluowane, potępiane i wykpiwane, potrzebuje doradcy i przewodnika, i to autorytatywnego; ale wskazówki i porady, jakich udzieli mu przewodnik, odwoływać się będą najpewniej do jego własnych sił i zasobów, domagać się zreformowania (skorygowania, uzupełnienia, rozwoju) jego własnych umiejętności, postaw, charakteru, dyspozycji psychicznych. „Z chwilą, gdy polis przestała wszystko dekretować, otworzyły się wrota dla porywów duchowych dawniej nie do pomyślenia" - zauważa Gehlen, cytując Ernsta Howalda Die Kultur der Antike. Te „porywy duchowe", o których mówi, są symptomami narodzin tożsamości, tego najbardziej bodaj doniosłego, jeśli o skutki egzystencjalne idzie, odkrycia/wynalazku ery nowoczesnej. Przez „narodziny tożsamości" rozumieć należy pojawienie się sytuacji, w której umiejętności indywidualne, indywidualna władza sądzenia i mądrość wyboru decydować będą odtąd i po wsze czasy (a w każdym razie obciążone będą obowiązkiem decydowania) o tym, które z nieprzeliczonych form jednostkowego bytowania przyobleką się w ciało; a więc i o tym, w jakim stopniu nie do końca przemyślane i często od niechcenia czy mimochodem dokonywane wybory jednostkowe wypełniać będą pustkę, pozostawioną przez dekretowane kiedyś i chronione przez polis „trwałe zasady orientacyjne".
Trapiąca nowoczesnego człowieka niepewność, zogniskowana wokół jednostkowej tożsamości i rodzona wciąż na nowo przez nigdy nie doprowadzony do końca trud jej konstruowania i przez sporadycznie, ale nieuchronnie podejmowane wysiłki „oczyszczenia placu budowy" pod nowe konstrukcje, niewiele pozostawia pola i czasu dla zmartwień wynikłych z niepewności ontologicznej. To w tym życiu, tu i teraz, po tej stronie istnienia (nawet gdyby istniała jakaś inna jeszcze strona) niepewność egzystencjalna jest okopana, zadaje najboleśniejsze ciosy i domaga się odporu. W odróżnieniu od niepewności ontologicznej, niepewność spowijająca problemy tożsamościowe spędza sen z powiek bez uciekania się do marchewki niebios czy kija piekieł. Nie trzeba przekonywać, że winna być ona powodem zatroskania; bije ona wszak na oślep, często i za każdym razem dotkliwie, a i nie trzeba ostrego węchu, by wywęszyć, skąd pochodzi. Czai się we wszystkim, co dla życia istotne - w przedwcześnie starzejących się i tracących wartość kwalifikacjach życiowych, w ludzkich więzach zaopatrzonych klauzulą jednostronnego wypowiedzenia, w posadach, które mogą być odebrane bez wypowiedzenia, i we wciąż nowych i wspanialszych pokusach konsumenckiego stołu biesiadnego, zapowiadających coraz to nowe, nie wypróbowane jeszcze gatunki szczęścia, ale i odbierające połysk przeżyciom już doświadczonym.
Ludzie ponowocześni, mężczyźni i kobiety jednako, potrzebują alchemików, którzy potrafią wyczarować (lub potrafią przekonać, że potrafią, co na jedno wychodzi) szlachetny kruszec pewności siebie z okruchów niepewności i zagubienia; kamieniem filozoficznym, jakiego ponowocześni alchemicy potrzebują, by swe gusła skutecznie odprawiać, jest autorytet - zapożyczony od nauki lub czerpany z wiedzy tajemnej, do której inni dostępu nie mają. Czasy ponowoczesne są erą specjalistów od problemów tożsamości, uzdrowicieli osobowości, doradców małżeńskich, autorów poradników „serii z jakiem" - samouczków nabierania pewności siebie, wywierania wpływu na innych i pozyskiwania sprzymierzeńców w obronie tożsamościowej fortecy. Jest ponowoczesność erą koniunktury na poradnictwo; dla jej oznaczenia ukuto angielskie wyrażenie counselling boom.
Ludzie ponowocześni, czy chcą tego, czy nie chcą, są skazani na ustawiczne wybieranie; zaś sztuka wybierania zasadza się głównie na unikaniu jednej groźby: przegapienia szansy, już to dlatego, że się nie umiało jej w porę dostrzec, lub dlatego, że nie umiało się wykrzesać w sobie dość gorliwości, by ją ścigać, lub dlatego, że zabrakło siły fizycznej czy duchowej, by ją dogonić. By tej groźbie zapobiec, ludzie ponowocześni potrzebują poradnictwa. Ponowoczesna odmiana niepewności nie rodzi zapotrzebowania na wizje eschatologiczne, w jakich specjalizowała się religia; rodzi natomiast wciąż rosnący popyt na poradnictwo życiowe, udzielane przez ekspertów od łagodzenia bądź leczenia kłopotów tożsamościowych. Ludzie nękani przez niepewność ponowoczesnego typu nie mają głowy do kaznodziei, napominających o ludzkich słabostkach i wątłości ludzkiego rozumu i ludzkiej woli. Przeciwnie - szukają takich doradców, którzy przekonywać ich będą, że nie brak im niczego, co do pomyślnego życia potrzebne, i wskażą palcem, gdzie to, co trzeba, znaleźć; którzy dodadzą zagubionym otuchy - dowodząc, że na każdą biedę jest sposób i że klienci/pacjenci potrafią wszystkiego, co trzeba, dokonać, jeśli tylko słuchać będą porad i przyłożą się gorliwie do ich wykonania.
W eseju o Ponowoczesnych przygodach ciała [Por. Zygmunt Bauman, „Ponowoczesne przygody ciała", w: Ciało i przemoc w obliczu ponowoczesności. Toruń, UMK 1995] pisałem, że w społeczeństwie ponowoczesnym jednostki ludzkie modelowane są wedle wzoru zbieracza wrażeń czy poszukiwacza doświadczeń, w odróżnieniu od wzoru robotnika/żołnierza, jaki przyświecał społecznemu modelowaniu jednostek ludzkich (w każdym razie mężczyzn) w epoce nowoczesnej. Wskazałem też na to, że kryteria, wedle których ocenia się sukcesy czy niepowodzenia kolekcjonera wrażeń, wymykają się uparcie kwantyfikacji, a przez to uniemożliwiają porównania międzyjednostkowe, a wraz z nimi i „obiektywną" ich ocenę. W przeciwieństwie do wysiłków i wyczynów robotnika/żołnierza, doznań i przeżyć poszukiwacza doświadczeń nie sposób z jakąkolwiek dozą pewności siebie uznać za „adekwatne" czy „normalne", a tym bardziej za „szczytowe", najbardziej intensywne i satysfakcjonujące z możliwych. W każdej beczce zmysłowego miodu znajdzie się zawsze łyżka, albo i chochla, dziegciu niepewności; każdą radość z przeżytego doświadczenia truje strach przed nieadekwatnością - podejrzenie, że się nie stanęło na wysokości zadania, że nie wycisnęło się przyjemności do końca, że inni potrafiliby więcej z okazji wydobyć. Ta okoliczność sprawia, że zapotrzebowaniu na ekspertów od „intensyfikowania przeżyć" nie ma granic. Jako że górnego pułapu doznań nie można jasno wyznaczyć, a i doznań samych precyzyjnie zmierzyć, zawsze jest miejsce na specjalistę, który obieca cudowny środek na to, by zajść dalej lub wyżej, niż się zaszło.
Transcendencja uziemiona
Oglądając się wstecz na minione dzieje, Abraham H. Maslow wskazał na to, że przypadki „przejrzenia na oczy", olśnienia, objawienia i ekstazy odnotowane w żywotach świętych i za ich wzorem przeżywane, choć zapewne w mniej intensywny sposób, przez liczne zastępy wiernych, można w świetle późniejszych ustaleń psychologii przedstawić jako „w pełni normalne w swej istocie przeżycia szczytowe". Instytucje eklezjastyczne można zatem zinterpretować jako swoiste „karty perforowane, lub IBM-owskie transpozycje oryginalnego objawienia lub mistycznego przeżycia", które uprzystępniają owe ekskluzywne z początku doznania zbiorowości wiernych i umożliwiają ich wyzyskanie dla celów administracyjnych: „religię zorganizowaną można pomyśleć jako wysiłek przekazania przeżyć szczytowych ludziom ich nie przeżywającym" [Maslow przekazał liczne opowieści, zebrane wśród badanych przez niego osób, jakie doświadczyły „przeżyć szczytowych". Wśród powszechnie wymienianych aspektów „szczytowego przeżycia" znaleźć można w opowieściach wiele takich, które charakteryzują typ idealny doświadczenia zalecany przez kultur? ponowoczesną: dla przykładu, wyjątkowa koncentracja uwagi i nabrzmiewanie sil witalnych, zamazanie granicy między przedmiotem a tłem („przeżycie totalności"), transcendencja jaźni, samouzasadniająca się natura chwili, przeżywanej jako „cel sam w sobie" raczej niż „moment instrumentalny", zatrata poczucia czasu i przestrzeni, postrzeganie świata jako bytu pięknego, dobrego i pożądanego - a przede wszystkim poczucie „choćby i ulotne, braku obawy, niepokoju, zahamowań, popędu samoobrony i instynktu samozachowawczego, sensu zagubienia, niepewności jak postąpić, zwłoki i samoograniczenia" - czyli wszystkich tych koszmarów nękających ludzi ponowoczesnych w sytuacjach „normalnych", a w każdym razie częstszych, gdy szarpani są tożsamościową niepewnością]. Z dużą dozą empatii i kunsztu analitycznego posługuje się Maslow pojęciami, które mogły wykiełkować li tylko w cieplarni późnonowoczesnej lub ponowoczesnej kultury, by a posteriori zreinterpretować przeżycia, doznawane przez ludzi, którym brakło skonstruowanych o wiele później modeli teoretycznych dla ich opisu... Nam, mieszkańcom po-nowoczesnego świata, wydaje się sensowne dopatrywanie się w ekstazie opisanej jako religijna antecedensu intensywnych i „totalnych" doznań, których ekonomika libidalna (czy „wola na satysfakcję ukierunkowana", jak chce Edith Wyschogrod), w ponowoczenej kulturze dominująca, każe szukać nam - jednostkom uformowanym wedle wzoru zbieracza doznań. Kwestia wszakże w tym, czy sensowność procedury odwrotnej można przyjąć równie bezkrytycznie? Czy wolno, dla przykładu, interpretować orgazmiczne przeżycia ponowoczesnych kolekcjonerów wrażeń jako „w zasadzie" religijne doświadczenia?
Poddaję czytelnikowi pod rozwagę hipotezę następującą: intensyfikując poszukiwania „przeżyć szczytowych", ponowoczesna kultura zarazem odłączyła te przeżycia od trosk i zainteresowań religijnego typu i sprywatyzowała ich poszukiwanie, zlecając niezbędne dla poszukiwania usługi niereligijnym głównie instytucjom. „Totalne przeżycie" objawienia, ekstazy, „wyjścia poza siebie", pokonania granic cielesnych, transcendencji - przeżycie, które było niegdyś przywilejem doborowej „religijnej elity" (świętych, pustelników, mnichów ascetycznych, mistyków, cadyków, jogów czy derwiszów) i które „spływało" jako cud, w niczym z postępkami i myślami obdarzonego nie związany, lub jako nagroda za życie pełne wyrzeczeń i samoumartwiania - ponowoczesna kultura „zdemokratyzowała", ogłaszając jego ogólną dostępność, stawiając je niejako w zasięgu dłoni każdej jednostki jako realistyczny cel samodoskonalenia i autotresury; dodając przytem, że to, co osiągnąć można, osiągnięte być powinno - a więc obfitość „przeżyć totalnych" można i należy uczynić zadaniem życia poświęconego sztuce konsumenckiego samodogadzania. Ponowoczesna strategia „przeżyć totalnych" tym się od strategii religijnej różni, że nie tylko nie przypomina ona o ludzkiej niesamowystarczalności czyniąc ideałem stany dla zwykłych ludzi nieosiągalne, lecz przeciwnie - wzywa do pełnego rozwoju psychicznych i cielesnych zasobów jednostki ludzkiej, głosząc nieskończoność ludzkiego potencjału i realistyczność najbardziej powabnych i ponętnych przeżyć.
Rzecz jasna, że to nie religijne organizacje, powtarzające z upodobaniem i bez wytchnienia opowieści o bezradności i bezsile człowieka, nadają się najlepiej do „przekazania przeżyć szczytowych tym, którzy nie są do nich zdolni". Ktokolwiek je w tej roli wyręczy, będzie musiał w pierwszym rzędzie obalić już samo pojęcie „ludzi niezdolnych do przeżyć szczytowych" i skłonić wszystkich wokół, by nie tylko zapragnęli wznieść się na szczebel szczytowych doznań, ale uznali je za sprawdzian udanego życia: „To i tobie może się zdarzyć" - „Każdemu może się to przytrafić" - „Czy przeżyjesz to, czy nie, od ciebie tylko zależy" - „Jeżeli tego nie przeżyjesz, do siebie tylko miej żal". Po drugie, będzie musiał odseparować marzenie o przeżyciach szczytowych od religijnie inspirowanych praktyk samowyrzeczenia i pogardy dla przyziemnych radości i skojarzyć je dla odmiany z pragnieniem dóbr doczesnych i zanurzaniem się bez skrupułów w uciechach konsumenckiego trybu życia. Jeśli nadzieja na przeżycia szczytowe w religijnej ich wersji godzić miała ludzi nią porwanych z życiem ubogim i bezbarwnym, ponowoczesna wersja marzenia ma pogodzić ogół konsumentów z pełnym napięć i szarpiącym nerwy życiem, upływającym na pogoni za nigdy w pełni nie osiągniętym zaspokojeniem. Ludzie służący za wzór i ucieleśnienie przeżyć szczytowych stanowią elitę konsumeryzmu: są to ci, którym udało się opanować sztukę kolekcjonowania wrażeń i śrubowania doznań i uczynić ze swego życia dzieło tej właśnie sztuki - a to dzięki temu, że robią to, co wszyscy, tyle że więcej i bardziej zapamiętale: dzięki większej niż u ludzi przeciętnych konsumpcji, konsumowaniu dóbr bardziej wyrafinowanych i konsumowaniu ich tak, jak przystało smakoszom i koneserom.
Obiecując mrożące krew w żytach czy zatykające dech w piersi, zawrotne i olśniewające przygody i wrażenia, można pokaźnie zwiększyć sprzedaż potraw, napojów, samochodów, kosmetyków, dżinsów, okularów czy wakacyjnych wypraw. Reklamy tych produktów zapowiadają przeżycia nigdy dotąd nie przeżyte i doznania nigdy jeszcze nie doznane. Każde nowe wrażenie ma być nie tylko „niecodzienne", ale „silniejsze" i „głębsze" od dotychczasowych -wyżej umieszczone na stromej drodze wiodącej do przeżyć szczytowych, „ostatecznych". Jawnie lub ukradkiem, sugerują reklamy coś w rodzaju ponowoczesnej odmiany transcendencji: że, mianowicie, ilościowy wzrost wrażeń zaowocuje w jakiejś chwili zmianą jakościową, że doprowadzi do przeżyć nie tylko stosunkowo - w porównaniu z innymi, znanymi już doświadczeniami - ciekawszych i przyjemniejszych, ale przeżyć zgoła nowych, do niczego nie podobnych, z niczym, co już znane, nieporównywalnych: do czegoś „całkiem innego niż wszystko inne".
Początkującym taternikom konsumpcji wrażeń dopomóc mają we wspinaczce „metadoświadczeniowe" dobra i usługi - przeznaczone do tego, by wyrabiać i wzmagać psychiczną i cielesną zdolność odbierania wrażeń i rozkoszowania się przeżyciem, jakie odbiór dostarcza. Nie wystarcza, że dobra o rosnącym potencjale rozkoszy są w podaży; trzeba jeszcze, by popyt był na miarę tego potencjału: tylko artyści konsumpcji zdolni są ów potencjał do ostatniej kropli wycisnąć, a artyzm wymaga wytrwałego wysiłku - pilnej nauki, mozolnego nabywania umiejętności, niekończących się ćwiczeń. Trzeba posiąść zdolność zanurzania się bez zahamowań w potoku doznań. Drogą wytrwałej, nie zawsze przyjemnej autotresury trzeba organy umysłowe i cielesne „nastroić" - uczynić z własnego ciała, umysłu, aparatury emocjonalnej posłuszny instrument rozkoszy, chłonny i czuły odbiornik wrażeń, jakie świat oferuje tym, co umieją je odbierać. Cel ostateczny tresury uosabia ideał wielokrotnego orgazmu: ciało dobrze wytresowane, ciało naprawdę sprawne i obsługiwane przez równie dobrze wyćwiczony i sprawny aparat samokontroli, to ciało zdolne do wciąż ponownego przeżywania ostrych wrażeń, wrażeń o nie słabnącej intensywności, nigdy nie nużących, wciąż świeżych mimo powtarzania się; ciało w stanie ciągłego podniecenia, bez przerwy gotowe do przeżycia tego, co zapowiada kolejna przygoda; coś w rodzaju „dobrze nastrojonego fortepianu", zdolnego w każdej chwili i przy najlżejszej z podniet wydobyć z siebie melodię o wysublimowanym dźwięku.
To takich właśnie „meta-doświadczalnych" usług dostarczają dziś rozliczne towarzystwa, kluby czy zakłady „samodoskonalenia", obiecujące swym członkom lub klientom rozszerzenie i pogłębienie ich potencjału przeżyć drogą troskliwie zaplanowanych ćwiczeń cielesnych, kontemplacji, koncentracji, pokonania zahamowań psychicznych, uwolnienia trzymanych do tej pory na uwięzi popędów, ujawnienia i zaleczenia zadawnionych a niezagojonych jak dotąd ran psychicznych i kompleksów, rozwijania umiejętności biernego poddawania się przeżyciom, potulnego zanurzania się w potoku doznań i smakowania ich rozkoszy bez zbędnych skrupułów - oraz udostępnienie wiedzy tajemnej, najczęściej egzotycznej, zawierającej patentatowane sposoby osiągania wszystkich tych celów naraz. Wszystkie te obietnice, bez względu na ich rozmaitość, wspierają się na założeniu, że doświadczanie wrażeń, jak wszystkie inne czynności ludzkie, jest w pierwszym rzędzie kwestią techniczną, a więc że nabranie niezbędnych dlań umiejętności sprowadza się do opanowania odpowiedniej technologii.
Rozumie się samo przez się, że mimo wielu rzucających się w oczy zbieżności (jak bogobojna niemal wiara w cudotwórcze właściwości praktykowanych zabiegów, uznanie ich zaniedbania za czyn godny potępienia, sekciarska zaciekłość, z jaką broni się przyjętych kanonów i odrzuca wątpliwości sączone przez wyznawców konkurencyjnych katechizmów), podobieństwo między omawianymi tu „ruchami samodoskonalenia" a instytucjami religijnymi jest powierzchowne tylko, czysto zewnętrzne i dla istoty sprawy przypadkowe. Omawiane tu ruchy nie są kontynuacją wielowiekowych tradycji „zorganizowanej religii", lecz elementem składowym „counselling boom"; tyle że w odróżnieniu od innych odmian wszędobylskiego w życiu ponowoczesnym poradnictwa, nie tyle pomagają one „już gotowym", czyli należycie wykwalifikowanym, ponowoczesnym konsumentom w dokonywaniu konkretnych wyborów, ile zajmują się zaszczepianiem podstawowych konsumenckich kwalifikacji, kształceniem zdolności wyboru jako takiej, przygotowaniem skazanych na wybór do stawiania zwycięsko czoła wyzwaniom typowym dla życia z wyborów złożonego. Zajmują się, innymi słowy, rozwijaniem chłonności na przeżycia i umiejętności przeżywania będących warunkiem sprostania wszystkim innym wymogom ponowoczesnego życia. Jawnie też głoszą lub chyłkiem przemycają tezę, że wszystkiego doświadczyć można, że wszystko jest w ludzkiej mocy; że w przeciwieństwie do twierdzeń „religii zorganizowanej" człowiek jest samowystarczalny, a raczej że stać się nim może, i powinien, przy pomocy innych ludzi - specjalistów.
Z powrotem do przyszłości
Istnieje wszakże pewna specyficznie ponowoczesna forma religii, zrodzona z wewnętrznych sprzeczności ponowoczesnego życia, ze specyficznie ponowoczesnej postaci, w jakiej objawia się dziś niesamowystarczalność ludzka i płonność marzenia o tym, by poddać los człowieka kontroli. Tę formę określają Anglicy mianem fundamentalizmu, Francuzi mianem integryzmu; jej prężna i ekspansywna obecność jest coraz bardziej widoczna w coraz liczniejszych rejonach świata, zarówno w środowiskach niegdyś zdominowanych przez chrześcijaństwo, jak i tych poddanych wpływom islamu czy judaizmu.
Oszałamiająca i zadziwiająca wielu obserwatorów kariera religijnego fundamentalizmu nie jest jednak, wbrew potocznym oglądom, czkawką gorliwie w czasach nowoczesnych tępionych, ale nie wykorzenionych do końca popędów mistycznych, ani manifestacją odwiecznego irracjonalizmu ludzkiej natury, odpornego na wszelkie oświeceniowe zabiegi; nie jest ona, mówiąc ogólnie, objawem cofania się do przednowoczesnej przeszłości. Fundamentalizm jest zjawiskiem do gruntu współczesnym, ponowoczesnym. Zaabsorbował on w pełni, zasymilował i wciągnął na swą służbę „racjonalizujące" reformy i wynalazki techniczne nowoczesności; bynajmniej ich hurtowo nie odrzuca, lecz próbuje znaleźć sposób na rozkoszowanie się nimi bez płacenia wysokiej ceny, z którą inni się jak gdyby pogodzili, uznając ją za nieuniknioną lub za nienazbyt wygórowaną. Cenę, o której tu mowa, a którą fundamentalizm obiecuje umorzyć - są cierpienia jednostki, skazanej na męki odpowiedzialności za własne wybory i za następstwa tych wyborów, na torturę wiecznej niepewności co do tego, czy wybrała dobrze i czy nie przeoczyła lub nie zaniedbała wyboru lepszego jeszcze.
Trudno nie przyznać racji Gillesowi Kepelowi, gdy twierdzi, że współczesne ruchy fundamentalistyczne są
wiernymi dziećmi naszych czasów; niechcianymi być może dziećmi, bękartami komputeryzacji i bezrobocia, czy eksplozji ludnościowej i rosnącej piśmienności - ale ich krzykliwe skargi rozlegające się u schyłku stulecia skłonić nas winny do tego, by dociec ich pochodzenia i odsłonić ich nieujawniony rodowód.
Podobnie do niegdysiejszych ruchów robotniczych, dzisiejsze ruchy religijne cechuje niebywała umiejętność obnażania realnych dolegliwości społeczeństwa, które śpieszą wyposażyć w dla nich swoistą diagnozę [Zgadzam się też w pełni z roboczym założeniem Kepela, że „to. co owe ruchy powiadają i co robią, jest w pełni sensowne i nie wypływa z detronizacji rozumu i manipulowania mocami tajemnymi; ich stówa i czyny są raczej niezbitym dowodem dolegliwości drążących społeczeństwa, które nie mogą już być tłumaczone przy pomocy naszych tradycyjnych kategorii"].
Trzeba zaznaczyć z miejsca, że dolegliwości będące przedmiotem diagnoz fundamentalistycznych inne są od tych, których dotyczyły diagnozy stawiane przez ruchy robotnicze (samo już pojawienie się ruchu robotniczego było w jakimś sensie diagnozą) - a więc że każda z dwu typów diagnoz przyciąga odmienne, dla siebie tylko swoiste, kategorie wiernych i nawróconych. Nie należy wprawdzie bagatelizować roli tradycyjnych obszarów rekrutacji -rzesz ludzi ubogich, upośledzonych i z tego czy innego powodu uciskanych; zastępy tych ludzi rosną, a nie kurczą się przecież w wyniku powszechnego dziś kruszenia barier celnych, wolnego handlu i gruntownej deregulacji aktywności gospodarczej. A jednak w przeciwieństwie do „niegdysiejszych robotników", dzisiejszej biedocie jej niedola (dzisiejsza postać owych „ukrytych ran klasowych", jakie przebadali w swoim czasie Richard Sennett i Jonathan Cobb) jawi się, i słusznie, niejako rezultat wyzysku, lecz jako wynik nazbyt przeciągającego się, i jak dotąd bezskutecznego, wystawania w ogonku po bilety wstępu na festyn konsumencki.
Upośledzeni dnia dzisiejszego to w pierwszym rzędzie niespełnieni konsumenci, przeżywający męki Tantala na widok dóbr barwnych a powabnych, pyszniących się publicznie swą urodą, tak nęcąco bliskich a tak przecież niedostępnych - konsumenci z góry zdyskwalifikowani, których pozbawiono nadziei w tym niemal momencie, gdy dali się jej uwieść; „niespełnionymi wytwórcami" są jedynie co najwyżej w drugim rzędzie, a już z pewnością nie mogą uznać się za oszukanych czy ograbionych przy podziale wytworzonych przez siebie wartości - nie tworzą wszak oni dóbr opatrzonych ceną rynkową [Omawiam obszerniej tę kwestię w „Dwie nacje, wersja druga: represjonowani", w: Prawodawcy i tłumacze. Wydawnictwo IFIS PAN. 1998]. To te właśnie cechy, bynajmniej nie tradycyjne, czynią z dzisiejszych środowisk upośledzonych żyzny grunt dla krzewienia diagnoz fundamentalistycznych i naturalny teren poboru rekruta dla ruchów fundamentalistycznych. Ruchy te skrojone są przecież na miarę zmartwień ludzi ponowoczesnych, pozostawionych własnym siłom, skazanych na samodzielność, a uginających się pod ciężarem ryzyka, jakim życie wolne jest najeżone; a już szczególnie na miarę utrapień tych, którym nie stało sił czy ochoty na to, by ciężar dźwigać, lub których wbrew ich wysiłkom ciężar przygniótł do ziemi. Religijny fundamentalizm głosi, jak i inne religie, niesamowystarczalność człowieka; ale jest to niesamowystarczalność człowieka jako konsumenta, człowieka wrzuconego w otchłań krzyżujących się pokus a niezdolnego o własnych siłach dopłynąć do suchego gruntu, bo zwodzonego majakami egzotycznych przystani i mamionego słodkim, lecz zdradliwym śpiewem reklamowych syren... Do doświadczenia takich słabowitych, niefortunnych, lub przerażonych pływaków mimowoli religijny fundamentalizm się -nie bez powodzenia - odwołuje.
Mowa tu o doświadczeniu wolności. O życiu, przeżywanym jako ciąg ryzykownych wyborów, z których każdy oznacza wszak odtrącenie lub zmarnowanie licznych szans alternatywnych, znanych czy nieznanych, a więc każdy przysparza jeszcze niepewności co do rozsądku własnych poczynań; o trudnej do zniesienia, bo z nikim nie dzielonej, odpowiedzialności za konsekwencje własnych wyborów; o wiecznym strachu, że się przez jakieś nieopatrzne posunięcie zamknie drogę ku lepszym posunięciom w przyszłości i nie będzie się w stanie uchwycić nowych, dziś jeszcze niewyobrażalnych możliwości, jakie przyszłość przyniesie; o ciągle dręczącym podejrzeniu własnej nieadekwatności -mniejszej, niż u innych umiejętności postrzegania szans i chwytania ich, gdy się je dostrzeże; o powtarzającym się na co dzień koszmarze, że się nie jest dziś lub nie będzie jutro na poziomie zmiennych wszak, i jak powiadają wciąż ulepszanych, wymogów i standardów dobrego życia; o nie dającej się uśmierzyć obawie, że to, czego osiągnięciem dziś się człowiek chełpi, jutro może być mu odebrane, może stracić na wartości lub stać się wręcz powodem do wstydu; o dokuczliwej myśli, że się ponosi winę za każdy dręczący a nie rozwiązany problem własnego życia, skoro wszyscy wokół zapewniają, że nie ma problemów nierozwiązalnych i że na każdą ludzką biedę jest lekarstwo. Mowa tu o takim zatem doświadczeniu, które poucza uparcie o prawdzie następującej: choć wszystko jest w ludzkiej mocy i na wszystko ludzie poradzić mogą, człowiek wzięty z osobna, człowiek jako jednostka, nie jest samowystarczalny i nie może zaufać własnym siłom; nie wolno mi więc polegać na własnych sądach i zdawać się na własną mądrość - potrzeba mi doradcy, przewodnika, kogoś, kto mną pokieruje i wskaże mi, co czynić. Doświadczenie wolności dowodzi mej niesamowystarczalności; ale w odróżnieniu od tradycyjnych nauk kościelnych, nie wskazuje ono na bezsiłę rodzaju ludzkiego, lecz na słabość jednostki w zestawieniu z przemyślnością, sprytem i potęgą ludzkości jako takiej.
Jeśli od tej strony na fundamentalizm religijny spojrzeć, okaże się, że odsłania on ukryte obawy, jakimi wypełnione jest po brzegi życie ponowoczesnego człowieka. Wydobywa on na wierzch, wyraża i opatruje pieczęcią opinii oficjalnej i autorytatywnej to, co wielu podejrzewa tylko w samotności, nie potrafi ująć w słowa lub wstydzi się w swoim własnym imieniu ogłosić. Z drugiej jednak strony, przesłanie fundamentalistyczne nie obala nauk, zawartych w ponowoczesnym życiu; wyciąga ono tylko wnioski radykalne z kultu ekspertyzy, poradnictwa i kierowanej przez specjalistów samotresury, który ponowoczesna kultura gorliwie, wszechstronnie i na co dzień uprawia. Z tego punktu widzenia, jest fundamentalizm najpełniejszym (choć wielce uproszczonym) ucieleśnieniem tendencji wspieranej i podsycanej przez całość ponowoczesnej kondycji. Rzec wolno, że fundamentalizm jest pełnoprawnym dziecięciem ponowoczesności, legalnym dziedzicem jej zdobyczy i niepowodzeń.
Tym jest fundamentalizm ponętny, że obiecuje nawróconym wolność od wolności. Nigdy więcej mąk wyboru. Oto wreszcie sąd rzeczywiście najwyższy, autorytet, który pozbawia autorytetu wszystkie inne autorytety. Nareszcie wiadomo, do kogo się zwrócić, gdy podejmować wypada ważne czy mniej ważne decyzje; wiadomo co więcej, że pod ten adres się zwracając otrzyma się nakaz słuszny bezwarunkowo, a więc nie zaryzykuje błędu. Fundamentalizm jest lekarstwem radykalnym na zmorę ponowoczesnego/rynkowego/konsumenckiego społeczeństwa: na wolność ryzykiem skażoną. Zabieg leczniczy polega w jego przypadku na usunięciu zakażenia przez amputację dotkniętego zakażeniem organu - na zniesieniu wolności jako takiej. Fundamentalizm obiecuje postawić na usługi jednostki wszystkie moce zbiorowe, pozwolić korzystać z nich bez obaw, kompensując w ten sposób nieuleczalną niesamowystarczalność jednostki - wyczyn, jaki w nadmiarze uzasadnia skierowane do jednostki żądanie scedowania mocy własnej i własnego prawa do decyzji na zbiorowość i bezwzględnego podporządkowania się decyzjom w jej imieniu ferowanym.
Integryzm w stylu ayatoli czy braci muzułmańskich, chasydów sekty lubawickiej z Brooklynu czy kościołów ewengelickich amerykańskiego Pasa Biblijnego, należy do rozległej rodziny ponowoczesnych reakcji obronnych na ponowoczesne tarapaty, jakie sprowadziła na mieszkańców ponowoczesnego świata postępowa deregulacja społecznie gwarantowanego (lub przynajmniej obiecywanego)'ubezpieczenia przed ryzykiem. W świecie, w którym wszystkie sposoby życia są dozwolone, ale żaden nie jest bezpieczny, fundamentalizm powiadamia wszystkich, którzy chcą słuchać, jak sprawić, by ich kroki ostały się krytyce i samokrytyce i zabezpieczone były przed potępieniem ze strony jakichkolwiek liczących się instancji. Z tego punktu widzenia zaliczyć wypada fundamentalizm do szerszej grupy totalitarnych, quasi-totalitarnych i protototalitarnych rozwiązań, jakimi nęceni są ludzie, uznający ciężar osobistej wolności za przerastający ich siły wzajemne lub, zważywszy nikłość płynących z jego dźwigania korzyści, nie warty dźwigania. Obok fundamentalizmu religijnego, grupa ta obejmuje dziś fundamentalizmy etniczne, rasowe czy plemienne. Wszystkie one konstytuują się w opozycji do świeckiego państwa i do niezróżnicowanej i nie różnicującej (potępianej więc przez nie za „abstrakcyjność") kategorii obywatelstwa; w tym względzie różnią się one od swych poprzedników, których funkcje przejmują - od zdyskredytowanych dziś rozwiązań w stylu komunizmu i faszyzmu, które były na wskroś nowoczesne w ich stawce na moc ustawodawczą państwa i na żyrowane przez władze państwowe rozstrzygnięcia.
Fundamentalizm religijny, podobnie jak szeroko komentowane „odrodzenie etniczne", nie jest zwiastunem restauracji przednowoczesnego irracjonalizmu (ściślej mówiąc, światopoglądu zaklasyfikowanego przez myśl nowoczesną jako irracjonalny). Jest on, przeciwnie, ofertą racjonalności alternatywnej, skrojonej na miarę problemów, które gnębią członków ponowoczesnego społeczeństwa. Jak wszystkie odmiany racjonalizmu, i ta alternatywa dzieli i selekcjonuje; jej preferencje różnią się od preferencji narzucanych przez zderegulowane siły rynkowe - co samo przez się nie czyni jej bardziej ani mniej racjonalną od bezosobowej logiki rynku. Jeśli racjonalizm rynkowy podporządkowany jest zasadzie wolności wyboru i kwitnie w sytuacji niepewności przez konieczność wyboru wzniecanej, to racjonalizm fundamentalizmu stawia na pierwszym miejscu pewność decyzji i ubezpieczenie od ryzyka i potępia wszystko, co spokój ducha podważa, a więc głównie kapryśną z natury wolność jednostkową. W fundamentalistycznym wydaniu religia nie jest „sprawą osobistą", sprywatyzowaną jak wszystkie inne wybory indywidualne i prywatnie praktykowaną, ale czymś w rodzaju compleat mappa vitae: stanowi ona prawa wiążące każdą, najintymniejszą nawet dziedzinę życia, zdejmując w ten sposób nieznośny ciężar odpowiedzialności z barków jednostki - tych barków, którym ponowoczesna kultura przypisała siłę herkulesową.
Fundamentalizm religijny, powiada Kepel, posiada niebywałą umiejętność odsłaniania dolegliwości społeczeństwa. Ma rację. Mając koszmar zabłąkania, przeżywany przez samotne, zdane na własne siły jednostki, za swą jedyną alternatywę, fundamentalizm we wszystkich jego rozmaitych odmianach liczyć może na rosnące grono wiernych i nawracanych. Wartość odpowiedzi, jakie fundamentalizm proponuje, jest kwestią wysoce sporną. Trudno się wszakże sprzeczać o realność pytań, na które na swój sposób odpowiada. Rzecz nie w tym, jak dowieść błahości lub złudności pytań, ale w tym, jak znaleźć na nie odpowiedź nie zakażoną wirusem totalitaryzmu.