Rescued - Prolog i 1 rozdział, Rescued - Ocaleni FF (ZAWIESZONE), Wersja DOC ;)


0x01 graphic

Rescued: Ocaleni.

Czasami myślę, że nasz los był nierozerwalnie spleciony od samego początku. Chociaż oboje pochodzimy z dwóch różnych światów, połączyła nas wspólna tragedia, miejsce i czas. W jednej chwili, życie każdego z nas legło w gruzach. Jak to się mogło stać, za co jest ta kara…? Nie zliczę, ile razy zadawałam sobie, to pytanie … Wiem jednak, że tam „na górze” miał ktoś dla nas dużo łaski, a może nie? Czy, to co nas później spotkało było błogosławieństwem, czy może przekleństwem? Tego też nie wiem. Życie pełne jest przypadków. Wiem tylko jedno, nazywam się Isabella Marie Swan i cudem ocalałam…

Prolog

Dwanaście lat temu...

Jeden z wielu słonecznych dni w Phoenix. Samoloty różnych linii, z rożnych krajów startują i lądują na lotnisku Sky Harbor. Po jednym z pasów startowych, w kierunku prywatnego odrzutowca zmierza stewardesa i pilot. Kobieta ma około 28 lat, jest blondynką o błękitnych oczach i trzyma za rękę dziewczynkę. Kiedy na nią patrzy w jej oczach pojawia się iskierka radości, ale tylko wtedy. Przez resztę czasu jej oczy są smutne. Nikt by nie przyznał, że owa kobieta jest matką tej ślicznotki. Bardzo się od siebie różnią. Mała ma brązowe loki, które opadają na jej ramionka i plecy, a oczy o barwie płynnej czekolady. Jedynymi wspólnymi cechami, które można zauważyć po dłuższym przyjrzeniu się, jest podobny drobny nos i dolna warga. Zarówno matki, jak i córki jest pełniejsza. Ale, to na tyle podobieństw.

- Bello skarbie, pamiętaj, że na pokładzie masz być grzeczna i słuchać wszystkiego, co do ciebie mówię, dobrze? - pyta stewardesa, głaskając córkę po głowie.

- Mamo, przecież wiesz, że zawsze jestem... - odpowiada mała, równocześnie przewracając oczami. Mimo tego, że miała zaledwie pięć lat, zachowywała się o wiele doroślej niż powinna. Mogło mieć na to wpływ wiele różnych czynników. Pierwszym z nich jest fakt, że gdy miała trzy latka rodzice się rozwiedli. Nie, żeby się nie kochali. To nie to. Podzieliła ich wizja przyszłości. Ich przyszłego życia. Każde pragnęło czegoś innego. Na początku było, jak w bajce. Ona - młoda, piękna, z aspiracjami na przyszłość. On - przystojny, szarmancki student drugiego roku Szkoły Policyjnej w Phoenix. Zakochali się w sobie bez pamięci. Ale nic, co piękne nie trwa wiecznie. On Charlie Swan, po ukończeniu studiów z wyróżnieniem, dostał pracę komendanta policji w małym miasteczku Forks, w stanie Washington na drugim końcu kraju. Renee Philips, jako studentka ostatniego roku uniwersytetu „American School Up In The Air”, musiała zostać w Arizonie. Chociaż dzieliło ich wiele mil cały czas do siebie dzwonili. Starali się jak najczęściej spotykać i tym samym przełamać mit o braku sensu związków na odległość. W ich związku panowała bezgraniczna namiętność, która spowodowała poczęcie dziecka. Zarówno dla Charliego, jak i Renee było, to z początku szok. Później przyszła trzeźwa ocena sytuacji i ogromne szczęście. Mieli siebie, łączyło ich gorące uczucie, a teraz jeszcze oczekiwali przyjścia na świat swojego dziecka. W trzecim miesiącu ciąży zakochani wzięli ślub w Las Vegas, aby móc stać się rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu. Ustalili, że jak tylko Renee skończy studia (a zostały jej tylko dwa miesiące), przyjedzie do Forks i tam rozpoczną wspólne życie. Wszystko pięknie i wspaniale, ale panna Philips (a już raczej pani Swan), nie tak wymarzyła sobie swoją przyszłość. Owszem planowała rodzinę, ale nie myślała, że to nastąpi tak szybko! Miała zostać światowej sławy stewardesą, podróżować i poznawać ludzi. A tymczasem czekała ją przeprowadzka do maleńkiej miejscowości, gdzie miała zajmować się domem, mężem i dzieckiem. Na domiar złego w tym całym Forks cały czas padało. Z tygodnia na tydzień Renee popadała w coraz większą rutynę i przygnębienie. Tymczasem Charlie cieszył się uznaniem całej ludności miasta. Po porodzie kobieta myślała, że coś się zmieni. Może jej mała córeczka sprawi, że ona sama przyzwyczai się do takiego życia. Ale tak się niestety nie stało. Pomimo starań obojga małżonków, Renee w końcu nie wytrzymała i kiedy mała Isabella skończyła roczek zostawiła męża i wróciła do swojego rodzinnego Phoenix. Nareszcie mogła odetchnąć pełną piersią i zachwycić się cudownym dniem, który był pełne światła słonecznego, a nie deszczu. Zamieszkała ze swoja matką Marie, która była pełna podziwu dla córki, że przez tak długi czas obeszła się bez jej pomocy przy dziecku. Lecz teraz obowiązki matkowania małej Belli spadły na babcię, ponieważ Renee postanowiła spełnić swoje zawodowe marzenia. I tak zatrudniła się w Royal Airlines. Charlie widywał córeczkę regularnie i starał się pogodzić z decyzją żony. Kiedy minęły dwa lata od jej wyjazdu z Forks, Renee złożyła pozew o rozwód, aby nie utrudniali sobie nawzajem życia, jeśli spotkają kogoś odpowiedniejszego na swojej drodze.

Jednak dwa tygodnie temu w życiu panny Philips zdarzyła się tragedia. Jej matka zmarła i tym samym osierociła swoją córkę oraz wnuczkę. Marie była dla Belli, jak matka. To ona się nią zajmowała, kiedy Renee wylatywała w długie rejsy. Ona ją ubierała, czesała i czytała bajki na dobranoc. Było to ogromny cios dla nich obu, ale mała Bella jeszcze do końca pojmowała, co się wydarzyło. Mama tłumaczyła jej, że babcia odeszła, lecz dziewczynka nie rozumiała. Myślała, iż Marie poleciała w podobny rejs jak zawsze latała Renee, tylko że dłuższy. No, bo jak można wytłumaczyć pięcioletniemu dziecku, że jego babcia umarła? Teraz Renee musiała całą swoją uwagę skupić na Isabelli, lecz nie może wiecznie być na urlopie! Dlatego też postanowiła, aby znowu w codzienne życie córki wprowadzić byłego męża. Bella miała spędzać miesiąc z nim, a kolejny z nią i tak na zmianę. Los uśmiechnął się do Renee, ponieważ jej pierwszy lot po powrocie do pracy kierował się właśnie do deszczowego stanu Washington, a konkretnie do Seattle. Jej pracodawcy, bardzo życzliwi ludzie, bez żadnych problemów zgodzili się na to aby zabrała ze sobą córkę. Samolot należał to rodziny Masen. Byli oni bardzo bogaci, a pan Edward Masen Senior był szefem firmy „Masen & Son Corporation”. Dzisiaj na pokład swojego prywatnego odrzutowca, zabrali pięcioletniego syna Edwarda Juniora. Chłopca rozpierała energia i trudno mu było usiedzieć w miejscu. Był podobny do obojga rodziców. Po matce odziedziczył intensywnie zielone oczy, a po ojcu niepowtarzalny kolor włosów: ni to kasztanowe, ni to rude.

- Witam na pokładzie pani Elizabeth, panie Edwardzie. Jak minęła podróż na lotnisko? - zapytała Renee po przybyciu pasażerów do samolotu.

- Oj były korki, ale na szczęście nie bardzo duże. Edward się, tylko strasznie wiercił, ale to u niego normalne. - odpowiedziała pani Masen śmiejąc się.

- Faktycznie z niego jest straszny urwis, w porównaniu z moją Bellą.

- A właśnie dzisiaj leci z nami Twoja córeczka! No to gdzie ona jest?

- Bello! - zawołała Renee i za chwilę przy jej boku pojawiła się dziewczynka.

- Jest naprawdę śliczna! Ile masz lat skarbie?

- Niedawno skończyłam pięć, proszę pani. - odpowiedziała grzecznie Isabella, delikatnie się uśmiechając.

- Oj, nie mów do mnie pani. Może po prostu ciociu. Co Ty na to?

- Dobrze ciociu.

- No to ustalone. To, może teraz zapoznam Cię z moim synkiem. Jest w twoim wieku, na pewno się polubicie. Tylko… gdzie jest ten urwis? - zastanawiała się Elizabeth, równocześnie rozglądając się do okoła, jak by w nadziei, że gdzieś się chowa. - Edwardzie, gdzie jest nasz syn?

- Zaprowadziłem go do kabiny pilota. Bardzo chciał, żeby przed odlotem Eric pozwolił mu posiedzieć za sterami. - stwierdził pan Masen - Za chwilę startujemy, więc nie zabawi tam za długo.

- Ten to ani moment nie może usiedzieć w miejscu. - pokręciła głową Elizabeth.

- Nie ma się pani czym przejmować. Podobno chłopcy już tacy są. - zaśmiała się pani Philips.

- Renee, ile razy mam Ci powtarzać, żebyś mówiła do mnie po imieniu? I proszę przyjmij moje najszczersze kondolencje. Trzymasz się jakoś?

- Dziękuję za troskę Elizabeth. Nie jest tak źle. Może pomaga mi fakt, że Marie nie cierpiała. - powiedziała i obie kobiety pogrążyły się w dalszej rozmowie. Po chwili pani Masen uczepił się roześmiany chłopiec.

- Mamo, mamo! Eric mówi, że będzie ze mnie w przyszłości wspaniały pilot!

- Dobrze Edwardzie, ale może porozmawiamy o tym za kilka lat. A teraz proszę bardzo, przedstawiam Ci Bellę. Będzie z nami lecieć.

Chłopczyk popatrzył na dziewczynkę i uśmiechnął się do niej serdecznie. Po chwili pociągnął matkę za rękaw, zmuszając ją do pochylenia się i szepnął jej do ucha:

- Mamusiu, ale ta dziewczynka jest chyba za mała, na stewardesę, prawda?

- Nie kochanie ona jest córką tej pani i leci zobaczyć się ze swoim tatusiem. Będziecie koło siebie siedzieć w czasie lotu. A teraz, może się ładnie przywitasz z nową koleżanką? - odpowiedziała Edwardowi mama, z trudem powstrzymując śmiech. Jej syn czasami był mało przewidywalny i nigdy nie wiadomo, jaki pomysł nagle wpadnie mu do głowy.

- Ahaaaa. - odpowiedział chłopiec i po raz kolejny spojrzał na dziewczynkę. Ta się zarumieniła. Edward wystąpił przed Elizabeth i wyciągnął w kierunku dziewczynki rączkę. - Jestem Edward, a ty Bella, tak?

- Tak. - odpowiedziała Bella i podała mu swą dłoń.

- Nie wiem, co ty o tym sądzisz Renee, ale dla mnie jest to naprawdę słodki widok! - rozczulała się pani Masen, a wtedy jej syn jak na zawołanie pocałował Bellę w policzek. - No no, widzę, że jednak nauczył się czegoś od ojca. Jeszcze trochę i będziemy miały wesele! - śmiała się, a stewardesa do niej dołączyła.

- Witam wszystkich pasażerów na pokładzie odrzutowca „Elizabeth”. Jako kapitan tej maszyny informuję, że za 10 minut startujemy. Proszę wszystkich o zajęcie miejsc i zapięcie pasów. Ciebie, też to dotyczy Edwardzie Juniorze. - Chłopczyk na te słowa wydął warg, jak by to go miało uratować.

- O nie mój drogi! Wiesz jakie są zasady. Popatrz Bella już siedzi na fotelu, a mama jej zapina pasy. No, śmigaj na miejsce koło niej. - ucałowała synka w głowę - I bądź grzeczny. Renee będzie miała na ciebie oko. Ja idę usiąść z tatą. Renee, myślę, że któraś z bajek zajmie ich na jakiś czas. - uśmiechnęła się i ruszyła w kierunku swojego miejsca.

- No dobrze dzieciaki. Po tym jak wystartujemy i ustabilizujemy lot włączę wam jakiś film. A teraz siedźcie grzecznie. - po tych słowach Renee ruszyła na przód samolotu i zajęła swoje wyznaczone miejsce.

- Leciałaś już kiedyś samolotem? - zapytał Edward Bellę.

- Oczywiście, że tak przecież moja mama jest stewardesą.

- A boisz się?

- Nie... - odpowiedziała, ale bez większego przekonania.

- W porządku, ja się nie boję. Jak by co, możesz złapać mnie za rękę. - i faktycznie zaraz po tym, jak odrzutowiec oderwał się od płyty lotniska i zaczął nabierać wysokości, dziewczynka złapała go za dłoń.

Lot przebiegał bez żadnych komplikacji. Podróż miała trwać kilka godzin, więc dzieci w przerwie pomiędzy oglądaniem DVD, jedzeniem i rozrabianiem ucięły sobie drzemkę. Kiedy zbliżali się do Seattle, Renee, aby nie budzić dzieci, delikatniej zapięła ich pasy bezpieczeństwa. Dwa śpiące aniołki wyglądały bardzo uroczo, tym bardziej, że znowu trzymały się za rączki. Ale przecież Bella miała trzymać Edwarda, tylko wtedy gdy się bała. Więc czemu? Odpowiedz nadeszła chwilę po tym, jak panna Philips ruszyła na swoje miejsce. Już mieli lądować, gdy samolot zaczął szybko tracić wysokość. W kabinie pilota, Eric informował wieżę kontroli o całej sytuacji. Odczyt wskaźników, był prawidłowy z wyjątkiem jednego. Poziomu paliwa. Lecieli, już na oparach. Nie mógł tego zrozumieć, przecież przed odlotem tankowali i wszystko było w porządku. Zaczęła się szaleńcza walka pilota, o szczęśliwe lądowanie. Niestety schodzili na ziemię z bardzo duża prędkością i pod złym kątem. Chyba nie było już dla nich ratunku... Nieświadome niczego dzieci nadal były pogrążone, w swoim śnie, a wokół nich byłą już tylko ciemność...

Nie miały pojęcia, że ich wspólny los będzie tak nierozerwalnie spleciony od tego momentu, ani tego, że życie obojga już nigdy nie będzie wyglądać tak samo...

Rozdział 1

Bella

Obudziłam się w środku nocy. Znowu. Koszmar który to spowodował prześladował mnie od dwunastu lat. Chociaż, może nie można tego nazwać koszmarem. Jest, to raczej uczucie strachu, bezradności oraz wszechogarniającej ciemności. Powracały do mnie wspomnienia. Demony przeszłości. Doskonale rozumiem jego znaczenie, a raczej historię. Kiedy miałam zaledwie pięć lat moja mama zginęła w katastrofie lotniczej. Tylko, że ja również byłam na pokładzie, razem z państwem Masen, ich synem Edwardem oraz pilotem Ericiem. Jedynym żywym wspomnieniem z tamtego tragicznego dnia jest start samolotu, kiedy Edward pozwolił mi się trzymać za rękę, z powodu tego, że się bałam oraz nasze uśmiechnięte matki. Nawet kiedy bardzo się staram przypomnieć sobie coś więcej z lotu nie udaje mi się to. Chociaż nie, w sumie jest jeszcze ostatnie wspomnienie. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam jest zapadnięcie w sen, po oglądnięciu z młodym Masen'em jakiejś dziecięcej bajki. Potem jest już tylko ciemność. Ciemność, która zniknęła tylko na chwilkę. Z nikąd w oddali pojawił się oślepiający punkcik. Z każdą sekundą był bliżej mnie. Czułam wtedy szczęście, miłość i spokój... Ale nagle zostałam z powrotem pochłonięta przez mrok. Następnym wspomnieniem z tego okresu było przebudzenie się w szpitalu.

Retrospekcja:

Przy moim łóżku czuwał tata. Pamiętam, to dokładnie. Charlie miał zaczerwienione i zmęczone oczy. Zapytałam się go, gdzie jest mamusia. A on odpowiedział:

- Bello, skarbie. Mamusia odeszła. Mieszka teraz z aniołkami. - i otarł łzę, która spływała po jego policzku.

- Jak to? Nie ma już mamusi? - zapytałam z oczami utkwionymi w jego twarzy. Mama powiedziało mi niedawno coś podobnego o babci.

- Tak maleńka. Teraz musisz odpoczywać. - odparł po czym pocałował mnie w czoło i wyszedł z sali. Lecz, kiedy on zniknął, w pomieszczeniu pojawił się ktoś inny. Nie mogłam tej osoby pomylić z nikim innym. To była... moja mama.

- Mamusiu!!! Ty nie odeszłaś! Tata mnie okłamał!! Powiedział, że ciebie już nie ma, ale przecież wróciłaś do mnie! Dlaczego to zrobił? Dlaczego!?- zapytałam i zaczęłam płakać. Renee podeszła do mnie i chciała otrzeć z mojej twarzy łzy. Lecz jej się to nie udało. Poczułam, tylko powiew zimna na policzku.

- Mamo, co się dzieje? - zapytałam zdziwiona i momentalnie przestałam płakać.

- Bello, kochanie, tata cię nie okłamał. - popatrzyła na mnie ze smutkiem.

- Co to znaczy?- dopytywałam się uparcie.

- Maleńka, czy wiesz co się stało?

- Nie mamo. Nic nie wiem.

- Zdarzył się wypadek.

- I dlatego jesteśmy w szpitalu?

- Nie Bello. Tylko Ty jesteś w szpitalu. - powiedziała Renee, cały czas przyglądając mi się.

- Mamusiu nie rozumiem. - przyznałam zirytowana. Rozumiałam, wiele rzeczy jak na ten wiek, ale tego akurat nie.

- Pamiętasz, jak powiedziałam Ci, że babcia Marie odeszła? - pokiwałam głową. Tak, babcia poleciała w długi rejs.

- Kochanie, ja teraz też muszę być tam gdzie babcia. Muszę iść do nieba. - wyszeptała. Moment, czyli...

- Mamusiu, czy ty umarłaś? - zapytałam, ledwo powstrzymując się od ponownego wybuchnięcia płaczem. Ona pokiwała tylko głową. - Ale dlaczego?

- Samolot, którym leciałyśmy, rozbił się.

- To dlaczego ja tu jestem?

- Nie wiem słoneczko, ale najwyraźniej to nie był czas na ciebie. - mama uśmiechnęła się do mnie ciepło.

- Mamusiu, to czemu cię widzę?

- I to jest chyba jedyne pytanie, na które nie mogę ci odpowiedzieć. Pamiętasz coś przed tym zanim się obudziłaś? Co ci się śniło?

- Nie wiem. Było ciemno. - zastanawiałam się.

- I co jeszcze skarbie? Przypomnij sobie. - zachęcała mnie.

- Światełko... Bardzo jasne. - Renee się do mnie uśmiechnęła.

- A wiesz, co to oznacza? - pokręciłam głową.

- Bello, też umarłaś, ale tylko na chwile. Lekarze cię uratowali. - nie rozumiałam. Umarłam? - Wiem, że na razie trudno jest ci to zrozumieć, ale uwierz mi z biegiem czasu będzie, to łatwiejsze. - odparła Renee.

- Co będzie łatwiejsze, mamo? - spytałam.

- Wkrótce zrozumiesz. Zapamiętaj, że kocham cię najbardziej na świecie, i że będę nad tobą czuwać. Zawsze. - odparła, a po chwili dodała - Dar, który otrzymałaś jest niezwykły. Dbaj o niego i nigdy go nie odrzucaj. Kocham cię. Po tych słowach zniknęła.

Koniec retrospekcji.

Popatrzyłam na zegarek. Była druga w nocy. Jęknęłam, włączyłam lampkę nocną i rozejrzałam się po pokoju. Od momentu, kiedy się tu wprowadziłam bardzo się zmienił. Kiedyś na ścianach w kolorze budyniowym wisiały moje dziecięce rysunki. Teraz mają one odcień błękitu. Na tablicy korkowej jest przypięta cała masa zdjęć. Starsze z nich przedstawiają mnie z mamą, tatą lub babcią. Nowsze, moich przyjaciół: Alice Cullen - małego chochlika cierpiącego na ADHD i nastroszonymi czarnymi włosami; jej chłopka Jaspera Hale - blondyna będącego całkowitym przeciwieństwem swojej dziewczyny, gdyż jest wyjątkowo spokojny; jego siostra bliźniaczka Rosalie - blondynka o figurze modelki i z zamiłowaniem do samochodów; Emmett - napakowany brunet z loczkami, który muchy by nie skrzywdził, brat Alice i chłopak Rose. Oczywiście jeszcze Edward - teraz już Cullen, z miedzianymi włosami i niesamowicie zielonych oczach, seksownym uśmiechu...(Ok. Starczy! Nie powinnam tak o nim myśleć. Jesteśmy, tylko przyjaciółmi.).

Po katastrofie zamieszkałam z tatą. Charlie chciał żebym po wypadku czuła się tutaj jak najlepiej. Edward nie miał tyle szczęścia, co ja. W wypadku zginęli oboje jego rodzice. Ale został adoptowany przez wspaniałych ludzi: Esme i Carlisle Cullen. Alice i Emmett byli ich biologicznymi dziećmi, ale Edwarda kochali równie mocno. Teraz są jedną wielką, kochająco się rodzina. Esme powtarza, że ja też do niej należę i jestem jej drugą kochaną córeczką. Dzięki temu, chociaż trochę czuję, jak bym nadal miała mamę. Na te wspomnienia znowu zrobiło mi się ciepło na sercu. Postanowiłam wstać z łóżka i przejść się do kuchni. Zastanawiam się, czy kiedyś prześpię spokojnie przynajmniej jedną całą noc? Ciekawe pytanie, szkoda że nie znam na nie odpowiedzi. Zeszłam na dół do kuchni po coś do picia. Tam spotkała mnie niespodzianka. Przy stole siedział młody mężczyzna. Mógł mieć około 26 lat. Przystanęłam przy lodówce.

- Jak długo tu jesteś? - zapytałam przybysza. Zwrócił smutny wzrok w moim kierunku.

- Od niedawna. Miałem nadzieję, że uda mi się z Tobą porozmawiać. Słyszałem, że jesteś w stanie mi pomóc. - odpowiedział i skierował wzrok na okno.

- Chodziło mi o, to jak długo już się błąkasz?

- Zmarłem 3 dni temu. - przybysz westchnął - Nazywam się Gregory i mam do ciebie ogromna prośbę. Jesteś w stanie mi pomóc?

- Jeśli będę mogła, to ci pomogę. - powiedziałam spokojnie. Nie pierwszy raz spotykało mnie coś takiego. Tak właśnie wygadało moje życie po wypadku samolotowym. Przebywając tak długo (dla mnie był, to ułamek sekundy) w świetle, nie można wrócić do świata żywych od tak. Teraz do końca życia będę widziała duchy zmarłych ludzi. Tak jak widziałam moją mamę, zaraz po przebudzeniu w szpitalu. Z reguły zmarli mają jakieś niedokończone sprawy lub po prostu nie są gotowi odejść i czuwają nad swoimi najbliższymi. Moim zaś przeznaczeniem jest pomagać tym którzy nie wymknęli się śmierci.

Otwarłam lodówkę, z której wyjęłam mleko i nalałam sobie do szklanki. Usiadłam na krześle naprzeciw Gregora.

- Moja narzeczona jest w ciąży, a po mojej śmierci została praktycznie bez środków do życia. Nie ma dostępu do mojego konta, a tam jest wystarczająca kwota pieniędzy, żeby mogła żyć godnie przez najbliższe lata i nie martwić się o los naszego dziecka. - na wspomnienie o ukochanej i dziecku uśmiechnął się - Jeśli możesz wyślij jej anonimowego maila, że zapasowa karta kredytowa, razem z pinem znajduje się w środkowej szufladzie mojego biurka, w naszym mieszkaniu. - po tych słowa podał mi maila swojej narzeczonej, Amy.

- Nie ma sprawy. Napisze jej maila tak szybo, jak tylko załaduje się ten mój głupi Internet. - uśmiechnęłam się do niego, a on mi odpowiedział tym samym. Przed jego zniknięciem zdążyłam jeszcze wyczytać z ruchu warg `'Dziękuję”. Westchnęłam. Kolejne zadanie, ale dzięki nim czuję się bardziej potrzebna. Dopiłam mleko, włożyłam szklankę do zlewu i poczłapałam na górę do pokoju. Mimo później pory, odpaliłam komputer i napisałam maila do Amy. Gdy go wysłałam uśmiechnęłam się do siebie. Wyłączyłam sprzęt i położyłam się powrotem do łóżka. Nie miałam już problemu ze snem.

Edward

Obudziło mnie głośnie pukanie do drzwi, a następnie świergot. Oznaczało, to tylko jedno: Alice. Ten chochlik, nigdy nie pozwala mi dospać.

- Wstawaj Edwardzie! Dzisiaj pierwszy dzień szkoły! - piszczała skacząc po moim łóżku - Zaczynamy drugą klasę. Super!

- Już dobrze, dobrze wstaję. Ale czy mogę dostać trochę prywatności? - powiedziałem podnosząc się na łokciach i próbując zepchnąć siostrzyczkę z pościeli.

- Oczywiście! Na krześle masz przygotowane ubranie. Nie możesz wyglądać źle pierwszego dnia. - pokręciłem głową z niedowierzania. Znowu, to samo? Jest gorsza niż Esme. Ona przynajmniej już wie, że nie jestem dzieckiem. A Ta?! - Oj, nie marudź Edwardzie i tak wiem, że to założysz. I pospiesz się, bo chcę jeszcze pojechać po Bellę i wybrać jej jakieś rzeczy na dzisiaj. Wiesz jaka ona jest... Poza tym do momentu, aż Rose nie skończy z moim Porsche, musisz mnie znosić. - to powiedziawszy wybiegła z mojego pokoju w podskokach. Z wielkim trudem zwlokłem się z łóżka i powlokłem do łazienki. Muszę przyznać, że strój który wybrał mi chochlik idealnie do mnie pasował. T-shirt, jeansy, adidasy - wszystko w moim ulubionym, czarnym kolorze. I oczywiście moja nieodłączna skórzana kurtka. Nie wiem, czy moje preferencje kolorystyczne mają coś wspólnego z moją przeszłością. W moim życiu dużo się zmieniło po katastrofie samolotu. Straciłem rodziców, ledwo wymknąłem się śmierci, zostałem adoptowany przez wspaniałą rodzinę, ale też odziedziczyłem cały majątek po moich rodzicach i firmę. Ponieważ nie jestem pełnoletni nie mogę nią zarządzać, lecz na razie robi to za mnie Carlisle, mój ojciec. Pewnie pomyślicie, że zajęli się mną tylko ze względu na mój majątek. To nie prawda. Każdy, kto ich zna wie, że sami posiadają ogromne zasoby pieniężne. Cullen'owie mają filię aptek w całych Stanach. Więc kasy im na nic nie brakuje. Carlisle sam wyszedł z inicjatywą zbadania przyczyny wypadku moich biologicznych rodziców. Ja na razie ich nie poznałem i chyba nie mam zamiaru. Sam fakt, że przeżyłem jest cudem. W sumie nie tylko ja, jeszcze Bella. Nasza dwójka ocalała i nikt nie zna powodu. Chyba ja i Isabella jesteśmy najbliżej prawdy. Oboje po wypadku zorientowaliśmy się, iż nie jesteśmy już tacy sami. Bella nazywa to darem. Hmmm... Ja podchodzę do tego bardziej sceptycznie. Może dlatego, że nie jesteśmy sobie w tej sprawie równi. Ja kiedy obudziłem się w szpitalu po katastrofie słyszałem głosy, których nikt inny nie. Oprócz niej. To ona w szpitalu (a leżeliśmy później na jednej sali), opowiedziała mi jak widziała swoją mamę. W pierwszym momencie ją wyśmiałem, ale potem przekonała mnie do swojej teorii. Teoria ta dotyczyła duchów. Kiedy odzywały się jakieś głosy w mojej głowie, ona powtarzała słowo w słowo, to co ja usłyszałem. Tylko ona ich jeszcze widziała, znaczy zmarłych. Sam nie wiem czy chciałbym być na jej miejscu.

- Cześć przystojniaku! - przeszył mnie dreszcz, kiedy nagle usłyszałem szept. W tym oto momencie chciałem duchy też widzieć. Wiecie jak to jest, jak ktoś was prześladuje, nie chce się odczepić? To teraz wyobraźcie sobie sytuacje, że tej osoby nie widzicie i jeszcze nie możecie się je pozbyć. Koszmar!

- Tanya! Przestań tak robić! - wrzasnąłem - Wiesz, że tego nie znoszę!!

- Wiem słodki, ale nie mogę się oprzeć widokowi ciebie w samych bokserkach. - wymruczała, a ja poczułem chodny powiew na mojej nagiej klatce piersiowej i kroczu. Grrrr.... Nienawidzę tego!

- Tanya! Przestań! Wiesz, że cię nie widzę. Wynoś się stąd natychmiast! - powiedziałem stanowczo i szybko skończyłem się ubierać. Nic tak nie działa, na to żeby facet się pospieszył w swoich porannych czynnościach, jak martwa kobieta z niewyczerpanym popędem seksualnym. Czasami myślę, że zmarła w czasie jakiejś orgii i nie zdążyła się tym nacieszyć.

- No to na razie kochanie. - usłyszałem, kiedy szybko wychodziłem z łazienki. Złapałem plecak i kluczyki do samochodem, po czym zeszedłem na dół.

- Ooo... Szybko się uwinąłeś. Coś się stało? - zapytała Alice, wstając z fotela w salonie i zmierzając w moim kierunku. Popatrzyłem na zegarek. Faktycznie przez Tanyę, uporałem się w 10 minut. Cholera! Zero prywatności i czasu dla siebie!

- Wolisz nie wiedzieć. - odpowiedziałem i przewróciłem oczami.

- Aha. - tylko tyle usłyszałem w odpowiedzi, bo potem Alice wybuchła gromkim śmiechem. Tak jak i reszta mojej rodziny oraz najbliżsi przyjaciele widzieli o moich i Belli „nienormalnościach”. Ale akceptowali nas i nie uważali się za lepszych, czy coś.

- Uważam w takim razie, że powinniśmy jak najszybciej opuścić dom. Ja również, za nią nie przepadam! - powiedział chochlik podejmując marną próbę opanowania kolejnego napadu śmiechu.

- Ok, Alice. Już wiem, że jest to dla ciebie bardzo śmieszne, ale dla mnie nie! - warknąłem. - Więc jeśli chcesz, żebym cię ze sobą zabrał, to streszczaj swój malutki tyłeczek.

Zadziałało. Od razu zrobiła się poważna. Każda stwierdzenie w jej kierunku, które zawierało słowo „malutki” lub mała” doprowadzało ją do wściekłości. Już zauważyłem w jej ciemnych oczach ogniki gniewu. Ups.

- Edwardzie Anthony Cullen! Lepiej uciekaj! - nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy. Zaraz wybiegłem na dwór i ukryłem się w moim ukochanym Volvo. Miałam nad nią przewagę, bo naprawdę szybko biegałem, a na dodatek Alice jak zawsze musiała ubrać te swoje szpile. Po minucie usadowiła się na siedzeniu pasażera i zaczęła okładać mnie pięściami.

- Nie jestem MAŁA!!! A mój tyłeczek jest zgrabny, a nie malutki! - wrzasnęła, a ja starałem zakryć się rękami i chociaż trochę ograniczyć jej ciosy. Mimo swojej „maleńkości” miała naprawdę dużo siły.

- No już, wygrałaś przepraszam! - powiedziałem, a ona uśmiechnęła się z powodu swojego triumfu.

- Wiedziałam! Jeden zero dla mnie. - odparła. Nie wiem, czy miała takie przeczucie, czy jak, ale faktycznie zawsze miała rację. Szlag! -Dobrze, skoro już ustaliliśmy rzeczy oczywiste, możemy jechać.

- A co z Emmettem?

- Pojechał swoim Jeepem. Miał podjechać po Rose i Jaspera. - przy jego imieniu się uśmiechnęła. Ach ci zakochani. Pokręciłem głową.

- W porządku.- odpaliłem silnik mojego cudeńka.

- Tylko pamiętaj, mamy jeszcze podjechać po Bellę. - No tak. Isabella. Od dwunastu lat praktycznie nie było dnia, żebyśmy się nie widzieli. Szczerze? Dzień bez niej był pusty, smutny... Ale szaaa, nikt o tym nie wie. Ruszyłem w kierunku mojego przeznaczenia.

Nazwa wymyślona... ;p powstała po oglądnięcia filmu „Up In the Air”, polecam. ;)

Tym razem nazwę zaczerpnęłam z filmu „Szkoła Stewardes”.

Moja inwencja... ;p



Wyszukiwarka