daj siebie innym - książka, pedagogika, wychowanie


DAJ SIEBIE INNYM - Marek Kotański

( fragmenty )

PRZEDMOWA

Książka ta wymyka się zwykłym kryteriom oceny. Takie: określenie jak interesująca, fascynująca, nowatorska, oryginalna, itp. tracą sens w zastosowaniu do niej. Zawiera ona kilka wątków tematycznych, ale wszystkie one sprowadzają się do jednego kompleksu wyobrażeń: jak kształtować relacje człowieka do człowieka, by stały się one czynnikiem rozwijającym charaktery , by otwierając nawzajem serca pomagały kierować innych do dobra - ich własnego i wspólnego? Jest to credo pedagogiczne Marka Kotańskiego, a zarazem opowieść o dramatycznej "Próbie" przezwyciężenia zła atakującego przede wszystkim ludzi młodych. Słowo próba świadomie podkreślam, pisząc je przez: duże" P".

Zaczyna się ona od zrozumienia siebie. Jeżeli istotą "Próby"' ma być oddanie siebie innym, to najpierw trzeba dobrze wiedzieć, co się im ofiaruje. Trzeba poznać własnego siebie i dlatego książka ta zaczyna się biografią Autora, który stara się opowiedzieć o swojej drodze, o jej początkach w rodzinie, o warunkach życia, o studiach, nauczycielach i napotkanych problemach. Jest także ta wspaniała opowieść opisem tego, jak rodziły się relacje z ludźmi
i ludzkimi dramatami, jak powstał nieodparty impuls zaangażowania się w te dramaty.

Drugi wątek tej opowieści mówi o tym, jak kształtowała się wiara w siebie. Jest ona bowiem nieodzownym warunkiem: przekształcania spraw zastanego świata. Credo pedagogiczne! Autora jest dość odległe od obecnie używanych doktryn i teorii pedagogicznych. Marek Kotański stara się narzucić własną wizję stosunku wychowawczego i procesu wychowania. Zazwyczaj nauczyciel - wychowawca czerpie swoją siłę działania z przekonania o słuszności metod i teorii stosowanych w pracy. Marek Kotański proponuje, by wychowawca czerpał swą siłę z tego, co ofiaruje wychowankowi, czyli z siebie, swojej osobowości i indywidualności. Zatem nie z zewnętrznej teorii i zrutynizowanej metody, ale z siebie wychowawca powinien czerpać siły twórcze kształtujące wychowanka. Musi więc wierzyć w siebie i w to, że rzeczywiście stać go na przekształcenie innych. To nie zobiektywizowana teoria ani uschematyzowana metoda, ale indywidualna siła wewnętrzna wychowawcy stanowi o wyniku wychowania. Zwłaszcza w rozwiązywaniu takich zadań, jakie Marek Kotański podejmuje - Przywracanie życiu narkomanów, młodych ludzi zagubionych i pozbawionych nadziei i wiary w życie .

Lecz wiara nauczyciela w siebie musi być uzasadniona. Minęło wiele dziesięcioleci od opublikowania książki Jana Władysława Dawida "O duszy nauczycielstwa" i Marii Grzegorzewskiej "Listów do młodego nauczyciela" i sądzę, że rozwiązania Marka Kotańskiego wnoszą nowe myśli do idei przedstawionych w tych pracach. Refleksje i badanie nad zawodem i osobowością pedagoga, zaprezentowane w tych dwóch książkach, odnosiły się do "zwykłej" pracy nauczyciela w klasie szkolnej i społeczności lokalnej. Książka Marka Kotańskiego wprowadza nauczycieli w warunki znacznie trudniejsze niż te, z którymi spotykają się oni, nawet w szkołach specjalnych. Młodzi narkomani i alkoholicy nie mają wad organicznych, nie są upośledzeni umysłowo, lecz są uzależnieni od narkotyku, w którym zazwyczaj szukają ucieczki od problemów swoich i swego środowiska. Zagrożenia psychiczne i organiczne łączy się tutaj często z bliskim zagrożeniem śmiercią.

Wychowawca ma więc do czynienia z innymi trudnościami oddziałuje na psychikę nie spaczoną czy upośledzoną, lecz na osoby często bardzo uzdolnione, które jednak zatraciły poczucie sensu i celu w życiu. Wpływ narkotyków to inna jakość psychiczna niż wpływ upośledzenia czy inwalidztwa. Można by powiedzieć, że działanie wychowawcze w tym zakresie, polegające na przy. wracaniu życiu uruchamia nowe warstwy w duszy nauczyciela

których nie wymaga żadna praca wychowawcza. Jest oczywiście także stosunek między przodownikiem i zwolennikiem, według Znanieckiego stanowiący podstawę każdego stosunku wychowawczego, ale jest to także coś więcej - oddziaływanie między dwoma ludźmi, w którym obie strony, aczkolwiek nie identycznie, sprzeciwiają się złu.

Ten wątek myślowy: wychowanek bezbronny wobec zła, nauczyciel i zło, osobowość i zło, ja
i zło występuje w książce ze szczególną siłą. Pozostaje do przemyślenia skąd Autor wywodzi zło, z czystej duszy , z jakich sprzężeń warunków życia, gdzie lokuje "szatanów gromady", atakujących zwłaszcza młodzież nie umiejącą się obronić. Analizując proces "stawania się, narkomanem", Autor kieruje główny proces oskarżenia pod adresem rodziny, szkoły, warunków życia, braku perspektyw itp. Nie do końca zgodzę się z tym wywodem. Bo przecież jest faktem społecznym, że w takich warunkach nie wszyscy szukają ucieczki w narkotyki, że
w duszy przyszłego narkomana musi być coś albo brak czegoś, co pozwoliłoby mu przeciwstawiać się pokusie. Jest: także faktem, że niektórzy młodzi ludzie stają się narkomanami przez własną głupotę i pozerstwo, że biorąc narkotyk po raz. pierwszy, dobrze wiedzą, jakie są możliwe następstwa. Jeżeli dobrze odczytałem intencje i poglądy Autora
i jeżeli rzeczywiście! widzi on w młodych ludziach same "dusze anielskie", na które' czyhają szatany wyzwalane przez społeczeństwo, to taki pogląd uważam za zbyt uproszczony. Każdy człowiek musi sam w sobie, we własnej indywidualności znaleźć siły do rozprawiania się ze złem. Oczywiście, gdy zawodzą jego siły, powinien znaleźć oparcie w społeczności., we wspólnocie przyjaciół, kolegów współdążących do tego samego celu. Ale nie jest to metoda wyłączna. Człowiek polegający zbyt silnie na pomocy innych, gdy znajdzie się sam, będzie bezsilny, a gdy znajdzie się pod wpływem społeczności wykolejonej, nie będzie miał sił, by jej się przeciwstawić.

Są w tej książce jeszcze dwa wątki, na które chciałbym zwrócić uwagę czytelników. Pierwszy to wyeksponowanie ruchu społecznego jako metody pedagogicznej. "Ruch jest ciągłą dążnością do dobra tkwiącego w każdym z was", pisze Autor, dając zarazem i definicje ruchu, i rozwiewając możliwe nieporozumienia. Drugi to wątek zawarty w apelu do młodzieży
o podjęcie i wykazanie się dzielnością, chociaż - jeśli się nie mylę - słowo to nie pojawia się
w książce w ogóle. Dążenie, działanie, ruch zmieniają świat i zmieniają nas. Zadaniem wychowawcy jest nie tylko stwarzać osobowości, ale i świat dla nich. Toteż Marek Kotański ciągle organizuje grupy i ruchy, których siła ma wspierać osobowości niezdolne do obrony przed zagrożeniami. Ruch ma. cele samodzielne i cele zastępcze. Tworzy zastępcze domy rodzinne, zaspokajając głęboką potrzebę młodzieży, by mieć własny dom i własny świat.
W tym właśnie świecie młodzi ludzie mogą i chcą działać dla siebie, według własnych wzorów i własnych wartości. Jest w tej książce także apel do młodzieży, by zdobyła się na czyny przeciwstawiające się złu, które podejmować winna zgodnie z własnymi wartościami. Młode pokolenie ma więcej możliwości do wyboru niż bezradny lament lub narkotyki. Ma możliwości tworzenia własnego świata, czy to łącząc się W ruchy dla osiągnięcia celu, czy też tworzenia sobie własnego indywidualnego świata.

Książka jest przede wszystkim posłaniem do młodzieży, ale! także do nauczycieli i tych wszystkich, którzy zajmują się wychowaniem młodych ludzi w rodzinach, zakładach pracy, szpitalach i innych instytucjach. Przekazuje osobistą wizję świata Autora i jego wizję pedagogiki wykorzystującej pascalowski porządek serca, by wychować przez otwarcie serc
i tworzenie więzi człowieka. Być może pedagogowie powiedzą, że idee wypowiadane w tej książce były już wypowiadane przez wielu pedagogów przedtem. Może. Ale ta pedagogika ma za sobą jeden test decydujący. Zdała egzamin wobec narkomanów i musiała przezwyciężać nie tylko spaczoną psychikę i wpływ patologicznego środowiska społecznego, ale przede wszystkim bezwzględnie panującą siłę uzależnienia od narkotyku. Dać siebie innym jest nie tylko hasłem dla wychowawców, jest hasłem dla ruchu tworzącego siłę wspólnoty przeciwstawiającej się każdej postaci zła. Dać siebie innym, a przede wszystkim tym, którzy zatracili siebie i nie wiedzą, czym są i po co istnieją.

W tych ideach jest także wiele treści dla każdej czynności wychowawcy wobec wychowanka, jest to więc książka dla pierwszych wychowawców, dla rodziców. W rodzinie jest łatwo
o otwarcie serc, ale bywa także bardzo trudno. Można w niej łatwiej utrzymać ciepło
i serdeczny stosunek, a także rodzi ona zło niszczące. Autor boi się wracać do nazw
i skojarzeń starych i niemodnych, ale szuka tych sił, które od tysiącleci utrzymują istnienie rodzin. Może jego zalecenia są zbyt proste, ale czas pokaże, czy wytrzymają wielką "Próbę". Wbrew sceptykom, naśmiewcom, wbrew poglądom ludzi, którzy stracili nadzieję.

Jan Szczepański .

ROZDZIAŁ I

DAJ SIEBIE INNYM

DOKĄD IDĘ?

. . .Dokąd idę? Chcę pobudzić społeczeństwo do autentyzmu. Dlaczego mam nie próbować? Czuję w sobie taką potrzebę i siłę. W moim domu dużo mówiło się o psychologii. Ojciec jest nie tylko wybitnym japonistą, ale i psychologiem z zamiłowania. Zastanawia go, od czego zależy zdolność człowieka do wydobycia z siebie czegoś więcej. Pamiętam, jak mówił
o psychoanalizie i teorii Otto Ranka, niemieckiego psychologa. Wujek był psychologiem przemysłowym. Ciocia, Sabina Kosmala, pracowała w Poradni Zdrowia Psychicznego jako psycholog dziecięcy. .Pomagała dzieciom nawiązywać kontakt z innymi. Ośmielała je. Godzinami potrafiła bawić się z dzieckiem w świetlicy, zanim zaczęła analizować jego psychikę. To wszystko jakoś na mnie wpływało. Od dziecka odczuwałem potrzebę opiekowania się innymi. Ogromne wrażenie wywarło na mnie "Serce" Amicisa. Płakałem nad losem Marka szukającego matki. Utożsamiałem się z tymi, którzy potrafili pomagać innym. To było moje credo moralne. Przyprowadzałem do domu podwórkowych zakapiorów, od których inne dzieci stroniły. Widziałem, jak ojciec wspaniale z nimi rozmawiał. Uczył mnie w ten sposób partnerstwa. Ojciec lubił makarenkowskie eksperymenty: zostawiał ich
z pieniędzmi, jakimiś wartościowymi przedmiotami. Nic nie ginęło. Mówił: jeśli się wierzy drugiemu człowiekowi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że się nie będzie oszukanym.

Nasz dom był patriotyczny. Ojciec siadał ze mną, małym chłopcem, razem oglądaliśmy albumy. Przy scenach batalistycznych słuchałem opowieści o wielkich wydarzeniach narodowych. Tych naszych polskich zrywach. Recytował wiele wierszy patriotycznych. Kolorowe ilustracje pobudzały moją wyobraźnię. Nie było w domu sprzecznych informacji. Ani obłudy takiej, że wieczorem słucha się zachodnich rozgłośni, a potem na uniwersytecie głosi się inne hasła. Ojciec zawsze był bezpartyjny. Nie angażował się po żadnej stronie. Był za prawdą. i uczciwością. Mogłem ojca o wszystko zapytać, co chciałem wiedzieć. Do dzisiaj nie bardzo umiem korzystać z encyklopedii czy słownika wyrazów obcych. W dzieciństwie po prostu pytałem ojca. On wiedział. To było dobre i złe. Sktaniało może ku bierności, nie zmuszało do poszukiwań. Było za to szalenie wygodne. Dzisiaj myślę, że młody człowiek powinien sam torować sobie drogę. Ja szedłem śladami ojca, ale i buntowałem się przeciwko niemu. "Nie będę się do ciebie odzywał" - krzyczałem. Wychodziłem z domu, trzaskając drzwiami. Ojciec był bardzo surowy . Nie zawsze to wytrzymywałem, chociaż u boku miałem niezwykle kochającą i opiekuńczą mamę. Ale wiedziałem też, że na mądrości ojca mogę zawsze polegać.

Uratował mnie od próby samobójczej. Rzuciła mnie dziewczyna. Zresztą nie ona pierwsza. Kilka moich związków było takich : angażowałem się, dawałem z siebie wszystko
i przestawałem być dla dziewczyny atrakcyjny. Z tamtą dziewczyną związałem się szczególnie mocno. Miałem może dziewiętnaście lat. Czekałem na nią na dworcu w Sopocie z ogromnym bukietem kwiatów. Wysiadła z pociągu z jakimś chłopakiem. Widać było, że są razem. Szliśmy w trójkę na pole namiotowe. Ona urywała moim kwiatkom łepki i rzucała je na ziemię. Zrozpaczony napisałem do ojca. Po dwóch dniach otrzymałem od niego list na trzynastu stronach. Głęboki, filozoficzny list. Ojciec porównywał życie z rozważną grą w karty . Wygrywa ten, kto ma asa w ręku. A ja, przy swojej spontaniczności, chęci dawania wszystkiego natychmiast, zostaję w finale bez atutu. Ale przecież dopiero zaczynam tę grę. Nie wolno mi przegrywać walkowerem. Ten list uratował mi chyba życie. . .

W nauczycielach starałem się dostrzegać ich serca. Pani od matematyki, młoda jeszcze dziewczyna, potrafiła z nami szczerze porozmawiać. Pamiętam jeszcze pana od angielskiego. Wszyscy się z niego zgrywali, a on nie potrafił nikomu postawić dwói. Miał takie dobra serce. Ale też bałem się szkoły. Głównie historii, bo nauczycielka była bezwzględna. Cierpiałem, kiedy musiałem powiedzieć nieprawdę, wykręcać się z wagarów czy ściągania. Dlaczego to robię, przecież oni mi wierzą? Pani od polskiego nazywała się chyba Pawłowska, nauczyła mnie analizy tekstów literackich. To dzięki niej chętnie i dużo czytałem. W bibliotece szkolnej otrzymałem wyróżnienie. Poza tym ojciec miał ogromną bibliotekę. Zawsze z niej korzystałem. Ojciec podsuwał mi książki. Bardzo inspirowały mnie "Kamienie na szaniec" Aleksandra Kamińskiego. Interesowała mnie filozofia. Przez jakiś czas byłem pod wpływem Jeana Paula Sartre'a. Wstęp do psychoanalizy Zygmunta Freuda przeczytałem na długo zanim rozpocząłem studia. Podziwiałem książki Alberta Camusa i Fiodora Dostojewskiego. Niezwykle mnie one uwrażliwiały. Wtedy chyba postanowiłem zostać psychologiem. Człowiekiem, który pracuje z ludźmi.

Nigdy nie byłem sam. Zawsze otoczony przyjaciółmi. W jedenastej klasie mieliśmy swoją paczkę. Z grona ludzi, z którymi się przyjaźniłem, mogę wymienić Damiana i Maćka Damięckich, Krzysztofa Załęskiego - dzisiaj kustosza Muzeum Narodowego, Andrzeja Wirskiego, obecnie prawnika. Było też wiele koleżanek, wśród nich Ewa Antoniak, Mirka Idaszak. Spotykaliśmy się u siebie w domach. Czytaliśmy poezję Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, robiliśmy audycje magnetofonowe: słowno -poetyckie słuchowiska o miłości i przyjaźni. Nagrywaliśmy to i odtwarzaliśmy w przyjacielskim gronie. Starałem się utrwalić na taśmie ważne dla mnie wydarzenia. Poszedłem kiedyś na zabawę z dziewczyną. Była bardzo wrażliwa. Wiedziałem, że nie potrafi się bawić, uważa się za brzydką i niezgrabną. Do naszego stolika podszedł chłopak i powiedział: "schowaj te swoje krzywe odnóża kroczne, bo chce mi się rzygać". Zerwała się i zaczęła uciekać. Nie mogłem jej dogonić. Zrobiłem wtedy audycję o chamstwie, o tym, że ludzie są okrutni i potrafią drugiemu wyrządzić wielką krzywdę.

Moim idolem jest James Dean. Widziałem w nim nie tyle gwiazdora, co człowieka. Twardego, z uporem idącego do przodu, a jednocześnie bardzo ciepłego. Był uosobieniem cech, które chciałem mieć.

Antoni Makarenko i Janusz Korczak nauczyli mnie pomagać ludziom. Wszystko, co robili, było takie praktyczne, proste i zwyczajne. Tak właśnie wyobrażałem sobie swoją pracę. Odrzucało mnie natomiast od teorii. Jedyną z tego punktu była moja praca magisterska
o aspiracjach ludzkich, którą pisałem u profesora Janusza Reykowskiego. Uczył mnie na studiach psychologii osobowości. Jest to człowiek bardzo wrażliwy , o ogromnym potencjale intelektualnym. Ukształtował mój sposób myślenia i odczuwania. Był dla mnie ogromnym autorytetem. Słuchałem też wykładów profesora Tadeusza Tomaszewskiego, jednego
z najciekawszych polskich psychologów. Profesor Maria Żebrowska prowadziła z nami zajęcia z psychologii wychowawczej. Przypomina mi owe legendarne kobiety poświęcające życie dla innych.

Na studiach byłem postacią dość znaną. Wyróżniałem się nie tylko ubiorem w stylu zachodnim (dzięki wyjazdom ojca do Japonii), ale i bardzo dobrymi stopniami. Miałem całą paczkę kolegów i koleżanek. Byłem aktywny w Ruchu Młodych Wychowawców. To byli ludzie z różnych kierunków studiów. Wakacje spędzaliśmy na obozach organizowanych dla sierot. Pracowałem tam jako opiekun. Za zarobione pieniądze kupowałem dzieciakom to,
o czym marzyły. Kilka gołębi, jakieś zabawki, tylko tyle wtedy mogłem dla nich zrobić.

Buntowałem się przeciw złu. Mojego przyjaciela jezuitę, z którym razem studiowałem psychologię, pytałem: dlaczego Bóg milczy? Odpowiadał: Bóg jest w nas. To mnie nie przekonywało.

Dzisiaj księża też mi to przypominają. Odruchowo powtarzam "Bóg jest ze mną", ale nie mam głębokiego przeświadczenia, że to wiara mnie chroni, dodaje sił. Nie potrafię zatopić się w religii. Moją religią jest człowiek.

Do trzeciego roku studiów pracowałem jako terapeuta w szpitalu psychiatrycznym na Dolnej. Stosowałem metodę amerykańskiego psychiatry E. Rosena, polegającą na wchodzeniu
w świat urojeń pacjentów. Tak bardzo chciałem im pomóc, że w końcu rozpoznali mnie jako swojego. Potrafiłem nawiązać kontakt z najbardziej autycznymi pacjentami. Z ludźmi, którzy są jakby szybą odcięci od świata. Potrafiłem uspokoić człowieka z omamami, rozmawiałem
z ludźmi, którzy latami nie wypowiedzieli ani słowa. Spędzałem w szpitalu całe noce. Na oddział żeński przyprowadzałem pacjentów z męskiego. Piekliśmy wspólnie ciasto, a potem był wielki bal. Luis Bunuel byłby zaszokowany, widząc tych skutych lekami ludzi
w obłędnym tańcu. Pamiętam Kurnakowicza. Nie mówił nic. Zrobiłem happening, puściłem płyty z jego nagraniami. W pewnym momencie wstał i powiedział: "dziękuję".

Przywieziono na oddział moją koleżankę. Mówiła: Marek, za chwilę wejdę w inny świat. Tam jest strasznie, ludzie bez nóg, chodzą na tych kikutach, zostawiają na trotuarze krwawe ślady. Ratuj mnie! O już ich widzę. . . ! Wchodziła w ten straszny świat urojeń, w ten inny świat, w którym chciałem być z moimi pacjentami. Docent Franciszek Szumigaj, mój opiekun, powiedział, że powinienem się z tego wycofać. Za bardzo się indukuję.

Pierwszy szok związany ze śmiercią przeżyłem jeszcze w szkole. Umarł kolega z klasy. Potem na oddziale psychiatrycznym umierali pacjenci, z którymi się tak identyfikowałem. Kolejne śmierci na Kolskiej, na oddziale dla alkoholików i w Izbie Wytrzeźwień. Tam zobaczyłem największe ludzkie dno. 90 jakiś czas przywożono do Izby mojego przyjaciela nazwanego lukiem. Pochodził z bardzo dobrego domu, był wykształcony. Dużo z nim rozmawiałem. Miał na sobie skorupę brudu. Pod nią były wszy. Umarł w Izbie Wytrzeźwień. Ta śmierć mnie zupełnie sparaliżowała. Była niepojęta, podła.

Całe życie buntuję się przeciwko śmierci. Ona idzie za mną. Jestem ciągle w jej epicentrum. Pamiętam, kiedy zaczęli umierać pierwsi narkomani. Umarł Andrzej, chłopak, który pewnie uratował mi życie. . . Chodziłem z nim po górach. Na Orlej Perci obsunął mi się kamień na pionowej ścianie, Andrzej podbiegł błyskawicznie i podał mi rękę. Zawisłem na niej. Potem powiedział: wreszcie mogłem panu pomóc.

Umierał okrutnie. Dano mu zły towar, żeby go zabić. Umarto wiele bliskich osób. Twardniałem wewnętrznie. Miewałem momenty załamań. Ale nie czułem się współwinny. Wiedziałem, że uczestniczę w czymś, co jest nieuchronne.

W Izbie Wytrzeźwień na Kolskiej nurzałem się w błocie kompletnego upodlenia i nędzy. Napisałem o tym kilka nowelek. Chciałem koniecznie wypalić ten wrzód alkoholizmu. Wierzyłem w spontaniczność, nie chciałem organizacyjnych struktur. Jacyś “doradcy władzy” mówili: uważajcie na tego faceta, jego działania przypominają Kuronia i Modzelewskiego.
A był to rok 1968. Chciałem uczestniczyć w wydarzeniach. Koledzy mówili: nie włączaj się. W niczym nie pomożesz, a zgubisz siebie. Ojciec, nauczyciel akademicki, dzielił się ze mną swymi obawami: mogą nadejść czasy, kiedy inteligencja, ludzie jego pokroju, nie będą mieli w kraju zbyt wiele do powiedzenia. Ale naród ma siłę samooczyszczania się, ma instynkt samozachowawczy . Ojciec nigdy nie był zwolennikiem rewolucji, gwałtownych zmian, konspiracji. Ale uczył mnie zawsze: otwarcie wyrażaj swoje uczucia. Żadnego konformizmu. Mówił mi, że mam zawsze wychodzić z czołem, z honorem. Mówił też: wypowiadaj odważnie swoje zdanie. Nie kieruj się modą chwili. I myślę, że w obliczu marca 68 roku przyjęcie takiej postawy uchroniło mnie przed zwątpieniem w sens jakiejkolwiek pracy. Byłem idealistą. Z wiarą podchodziłem do spraw publicznych, ale żyłem i nadal żyję
w swoistym kokonie. Zawsze miałem dużo energii. Sprawy, którymi się zajmowałem, ogromnie mnie fascynowały . Dawały poczucie pożytku i uczciwości. To uspokajało sumienie. A “kokon" izolował mnie od działania bodźców zewnętrznych. Wydarzenia nie dochodziły do mnie z taką ostrością, z jaką być może powinny, by kształtować moją postawę, na przykład polityczną. Rzeczywistość 68 roku, tak jak i późniejsze wydarzenia, nie zaskakiwała mnie. W Głoskowie próbowałem wprowadzić w życie zasadę: bądź odważny , otwarty , przeciwstawiaj się bezsensownym posunięciom władzy. Robiłem to nie tylko
w psychoterapii J ale i w ramach instytucji. Przecież miałem do czynienia z licznym personelem. W 1980 r. byłem aktywnym uczestnikiem założycielskiego zebrania "Solidarności" w Garwolinie. To, co głosiła wówczas "Solidarność", było mi bardzo bliskie ze strony ideowej. Zresztą tak właśnie działałem. Nie miałem więc poczucia, że do tej pory nie wolno mi było mówić i dopiero sierpień otworzył mi usta. Nie potrafiłem z takim żarem, jak leczyłem narkomanów, włączyć się w wydarzenia polityczne. Nie pasjonowały mnie one tak silnie. Korczak też żył w czasach drapieżnych, okrutnych, ale poświęcił się pracy
z dziećmi. Wypowiadał się na tematy polityczne, ale nie zaangażował się w politykę. Koncentracja na sprawach, które go najbardziej pasjonowały , nie wybiła go z rytmu, nie. spowodowała odejścia poza społeczeństwo. Działam na analogicznej zasadzie. Zresztą nie lubię polityki. Jest ona dla mnie manipulacją, grą słów, w której poplątane są emocje spod różnych znaków. Źle się czuję w sytuacjach niejednoznacznych moralnie. Polityka jest dla mnie niemoralna.

Rada Konsultacyjna była jedyną instytucją polityczną. w której prace się włączyłem. Wsiadłem do tego pociągu m.in. z ministrem Krzysztofem Skubiszewskim. Nie skorzystałem z innych zaproszeń. Między innymi odmówiłem panu Janowi Dobraczyńskiemu. Wahałem się. miałem obawy . Poprosiłem o spotkanie pana Władysława Siłę-Nowickiego. Wysłuchałem jego racji. Włączyłem się z nadzieją. że Rada Konsultacyjna może być miejscem zbiorowej psychoterapii. w której mogę odgrywać rolę jednego z terapeutów. Człowieka przekazującego zwrotne informacje o tym. co sądzi o myśleniu innych.

Jak już pisałem. przed kilkunastu laty wyjechałem z grupą pacjentów i kadrą z ośrodka ZOZ w Garwolinie do zrujnowanego dworku w Głoskowie. Miałem za sobą kilkuletnie doświadczenia w pracy z młodzieżą uzależnioną. Stworzyłem ośrodek oparty na samorządności i samokontroli pacjentów. Wprowadziłem żelazną regułę abstynencji. Narkomani bali się nie tyle mnie, ile mojej determinacji. Bali się o to, co idzie pod mój nóż - odrostki zachowań narkomańskich. Te ich "chcice", nieuczciwości. To wszystko spotyka się
z moi m zdecydowanym sprzeciwem. Lęk przede mną nie sprawił mi nigdy satysfakcji.
W spotkaniach z młodzieżą wykorzystuję niektóre techniki MONARU. W terapii narkomanów "kochaj" jest zaklęciem. Nożem rozcinającym psychopatyczną naturę, rozmrażającym zlodowaciałe serca. W stosunku do młodzieży nieuzależnionej takie mówienie jest śmieszne. Dlatego mówię inaczej: daj siebie innym. Niektórzy nie mogą mi wybaczyć powiedzenia "wiara we mnie jest wiarą w uzdrowienie". Ale kiedy siedziałem
z narkomanami dzień i noc, wielu głęboko mi wierzyło. Myślę, że dzięki temu wyszli
z nałogu. Mogłem sobie zatem pozwolić na taką myśl. Jeśli dzisiaj na spotkaniach w szkołach pytam młodzież: czy mnie kochacie? chcę sprawdzić, czy mnie akceptują. Czy chcą być ze mną na dobre i na złe ?

Czuję, że pracuję w materii, kto wie czy nie trudniejszej od świata narkomanów. Dorośli
o ukształtowanych poglądach, a często jakże skostniałych zachowaniach, widząc mój "dziwny" ubiór ., wybuchowość reakcji, postrzegają mnie jako faceta siejącego ferment. Szaleńca zmierzającego nie wiadomo dokąd. Spotykam się też z odrzuceniem moich poglądów przez część młodzieży. Ale odrzucenie bywa, ma twórcze siły. Niektórzy mówią: odwiedzasz szkoły, rozbudzasz wyobraźnię młodzieży i odjeżdżasz. Zostawiając ich samych, wpędzasz ich jedynie w dyskomfort psychiczny. Nie zaczynaj szyć "garnituru bez wykończenia". Ale o to właśnie mi idzie.

WSPOMNIENIA I REFLEKSJE

Był czas, kiedy podobno Was nie było, a jednak jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu zaczęliście przychodzić młodzi narkomani kpiący z danych statystycznych i sprawozdań. Już wtedy, wbrew danym, wiedziałem, że jesteście. Coraz więcej was przechodziło przez szpital i ja was widziałem. Patrzyłem bezsilnie, jak wchodzicie i jak znikacie - tak młodzi, a już śmiertelnie chorzy.

Wiele lat musiałem dochodzić do pewnej prawdy o Was. Często po omacku, domyślając się, obserwując. Tak bardzo jesteście nieufni, tak trudno dotrzeć do waszego wnętrza. Stanąłem więc przed Wami i bardzo chciałem Wam pomóc, ale szybko przekonałem się jakie to trudne. Przechodziliście, kładliście się do łóżek i czekaliście - bez nadziei i wiary w kogokolwiek
i cokolwiek, apatyczni i wypaleni. Tak młodzi, a już tak starzy wewnątrz.

Z Waszych oczu przemawiała niema prośba: pomóż nam. Próbowałem coś zrobić, rozmawiałem z Wami, chciałem stworzyć atmosferę ciepła, zrozumienia, otwartości a przede wszystkim obudzić w Was optymizm i wiarę w siebie, dodać Wam sił do życia. Teraz już wiem, jak bardzo moje działanie było nieudolne i naiwne. Nie rozumiałem jeszcze Was
i Waszej choroby, która oznaczała zupełną niemoc. Wierzyłem Wam, kiedy mówiliście: "Panie Marku, już jest dobrze, nie będę brać, chcę żyć normalnie".

Oszukiwała Was ta podstępna choroba, a Wy oszukiwaliście samych siebie i mnie. Wypisywaliście się pełni dobrych chęci i obietnic, w które wierzyłem, a po pewnym czasie wracaliście w gorszym stanie. Przewijały się te same, powtarzające się cyklicznie twarze. Potem dla wielu zaczął się czas umierania i przychodziła ostatnia wiadomość: nie żyje.

Myślałem sobie wtedy: Mój Boże, przecież to niemożliwe, przecież staram się, tyle im powiedziałem, wytłumaczyłem, przecież oni nie chcą brać.

Tak naprawdę, wiem to teraz, najbardziej nie chciałem ja. Wydawało mi się, że włożony trud musi zaowocować, zachłysnąłem się własnym działaniem, podczas gdy Wy nie robiliście nic, przerażająco nic. I tu tkwił błąd.

Zacząłem pojmować, że niewiele zdziałam w szpitalu psychiatrycznym, że jest to choroba,
w której tradycyjne metody postępowania nie zdają egzaminu.

Czułem się wtedy okropnie. Cały czas odbierałem sygnały, jak bardzo jestem słaby
i nieskuteczny w swoim działaniu. Okłamywaliście mnie, ćpaliście będąc na oddziale i na przepustkach. Ale przychodzili następni ludzie i ja znowu miałem nadzieję, że oni naprawdę już chyba kończą z narkotykami, że są inni od poprzedników.

Niestety byli tacy sami, a zresztą, czy mogli być inni? Szybko pozbywali się złudzeń. Odtrucie, namiastka leczenia i co dalej?

Teraz wiem, że nie mieliście żadnych szans. Pamiętam dzień, kiedy kolejny raz oszukaliście mnie. Z ukrycia przysłuchiwałem się Waszej rozmowie. Obietnice, postanowienia, dobra wola i szczerość - okazały się iluzją. Wtedy pojąłem, że wszystko potrafcie podeptać
w momencie, gdy oferuje się Wam działkę kompotu. Załamałem się.

I wtedy zastanowiłem się, czego ja właściwie chcę od Was? Żebyście odpłacali mi za moje dobre chęci i dobre serce? A niby dlaczego mielibyście to robić?

Poczułem jak egoistycznie działałem, jak wiele buduje się na pobożnych życzeniach, nie uwzględniając Waszych możliwości, a właściwie niemożności.

Potem przyszły inne refleksje o tym, że nie oddziaływanie, lecz współdziałanie, że nie dla Was, ale dla siebie, że nie w "psychiatryku", lecz w swoim, wspólnie budowanym domu. Zaczynał się nowy czas: czas MONARU.

To już 13 lat. od skromnych początków do systemu obejmującego kilkanaście ośrodków - Domów MONARU i drugie tyle Punktów Konsultacyjnych.

Codzienna praca terapeutyczna i setki spotkań z młodzieżą i dorosłymi .

Stała walka o odmitologizowanie narkomanii, o zmianę jej obrazu w Waszych oczach. Żeby przestał Was przyciągać iluzoryczny portret budowany w Waszej fantazji - narkomana - "romantycznego outsidera", "poety przeklętego", buntownika przeciwko strasznym mieszczanom i "Babilonowi", jak często teraz mówicie.

Myślę, że trochę się przyczyniłem do przekreślenia tej fantazji, że dla coraz młodszych roczników "pompka" i "kompot" straciły swoją absurdalną atrakcyjność.

Od kilu lat staram się walczyć o Was zanim sięgniecie po jakikolwiek narkotyk. Robię to, jak umiem. Naprawdę chciałbym, aby Wasze - nie - nasze serca i umysły były czyste i otwarte.

Przez wszystkie lata przebywania z Wami wiele się nauczyłem metodą prób i błędów,
a właściwie to Wy uczyliście mnie i podpowiadaliście wiele razy, jak należy postąpić.

Zmieniłem się - nauczyliście mnie przede wszystkim pokory w stosunku do drugiego człowieka, ostrożności w ocenach, umiejętności przyznawania się do błędów i naprawiania ich. Staram się przekazywać innym dorosłym to, co powiedzieliście mi. Wiem, ile zła i cierpienia powstaje dlatego, że ludzie tak niewiele mówią sobie nawzajem, tak niechętnie przyznają się do błędów, a zmienianie się traktują jako osobistą porażkę. Parę lat konfrontowałem swoje poglądy z tym, co przekazywali mi młodzi ludzie. Teraz przychodzą refleksje. . .

Trudno jest mówić o młodzieży, mając czterdzieści kilka lat. Człowiek czuje, że wypadł już
z orbity świata młodych. Niby wszystko nadal rozumie, jest jak dawniej na luzie, a jednak. . .
Z reguły poglądy takich panów jak ja zaczynają rozmijać się z prawdą, którą reprezentują młodzi ludzie w swoim myśleniu i zachowaniu.

Zastanawiam się więc, jaką formę przekazu powinienem przyjąć, aby powiedzieć to wszystko, co czuję. Przecież jestem bądź co bądź na drugim brzegu, w naszym jakże odległym dla Was, świecie ludzi dorosłych. Niby z jednej strony podobno jestem specjalistą od narkomanii, od młodzieży, ale z drugiej - dziadkiem dla osiemnastolatków.

Zawsze męczyła mnie nieautentyczność i sztuczność myślenia nas, dorosłych, próbujących tłumaczyć Wasze zachowania. Ileż w tym jest wszystko wiedzenia, mentorstwa i pewności wyra. żającej się w stwierdzeniu: "My to wiemy".

Otóż prawdopodobnie niewiele wiemy, niewiele rozumiemy, a wyjątki, zdarzające się wśród nas, niczego w gruncie rzeczy nie zmieniają. Wielokrotnie sprawdziłem, jak w praktyce wygląda nasz stosunek do młodzieży i prawie nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy z nią nieszczerzy. Z reguły przyznajemy młodzieży rację do momentu, gdy nie podważa to naszego autorytetu, wiedzy, samooceny, wyglądu. Niech tylko któryś z młodych wychyli się poza obowiązujący schemat mówienia czy myślenia, od razu ripostą jest cały arsenał naszych dorosłych sztuczek przywoływania do porządku. Stajemy się zapamiętali
w gniewie, agresji i poniżaniu. Nieważne są formy: jedni mówią wprost precz, inni
z uśmiechem pytają z całości materiału. Pierzcha gdzieś nasza rzekoma tolerancja, partnerstwo, życzliwość, a zaczyna się nierówna walka, której wynik jest z góry znany.

Pisała mi niedawno jedna z nauczycielek, że napadam na dorosłych, nie widząc wokół okrucieństwa młodych, że jestem niesprawiedliwy w ocenach, generalizuję i jątrzę, zamiast podjąć się roli mediatora.

Sądzę, że jest to odczucie wielu dorosłych, z którymi spotykam się i rzeczywiście mówię im wprost, że są gruboskórni i częstokroć fatalnie postępują ze swoimi i cudzymi dziećmi. Być może jest to atak zbyt gwałtowny, bezpardonowy , nie przebierający w Środkach. Może i tak. Pomyślmy jednakże, czy terapia wstrząsu psychicznego nie jest lepsza od pseudodogadywania się. Przyzwyczailiśmy się do kulturalnej wymiany myśli, gładkich zdań, schematycznych, akuratnych sądów. Nigdy nie dogadamy się w takim klimacie. Brakuje nam autentyzmu i śmiałości sformułowań, boimy się wkładać kij w mrowisko, nie lubimy trudności i podejmowania się zadań, które wymagają od nas nowego, świeżego spojrzenia. Zasiedzieliśmy się w swoich pozycjach, bo jest to niewątpliwie bezpieczne i wygodne. Wobec czegoś nowego czujemy się zdezorientowani, zagrożeni. Po co się wychylać, kiedy
i tak niczego nie zmienimy - oto nasza obiegowa formułka, nasz styl życia. Szczególnie to przykre, gdy wychodzi od ludzi zdolnych do wykrzesania z siebie młodzieńczego zapału. Nie tworzymy w ten sposób jednego wspólnego języka dla nas wszystkich młodych i starych,
z różnymi poglądami i różną przeszłością. Nie dojdziemy do porozumienia, a przepaść międzypokoleniowa będzie rosła. Niby wiemy o tym, ale co z tego?

Świat młodzieży staje się coraz bardziej hermetyczny. Odgrodzony od naszego świata cynicznym hasłem: "Bez przeszłości i przyszłości " .

Pozrywane więzy, brak kontaktu, od rzucenie naszych dokonań, nieufność i ukrywanie się przed nami. Czy tego chcieliśmy? A w ich świecie zaczyna się specjalizacja. Jedni specjalizują się w obojętności, inercji, inni w konsumpcji i braniu wszystkiego. Jedni udają, że coś robią, po cichu pytając za ile i czy to w sumie będzie się opłacać, drudzy faryzeuszowsko modlą się, a potem postępują sprzecznie z kanonami wiary . Wreszcie ci, którzy długo błąkając się i szamocząc na wszystkie strony, nie znajdują wyjścia i uciekają
w świat chemicznego szczęścia, jakie ma dać im narkotyk. Najtragiczniejsza to kraina
w świecie młodzieży .

Taka jest często cena naszego niedogadywania się z młodym pokoleniem.

Ci ludzie dokonują wyboru, często uderzającego w nich samych, nie mogąc zgodzić się na to, co im oferujemy - tandetny, lipny towar trzeciego gatunku.

Drugi dom, jakim powinna być szkoła, w niewielkim tylko stopniu przypomina dom. Brak tu przede wszystkim ciepła i tolerancji dla błędów popełnionych przez młodzież, która dopiero uczy się życia jedyną, skuteczną metodą własnych prób i nieuniknionych błędów. Nam, dorosłym brakuje, zainteresowania dokonaniami młodych, wspólnych dążeń i zespalających je działań. Młodzież nie znajdując właściwego klimatu w domu i w szkole, zaczyna coraz częściej przyjmować postawę zobojętnienia, rodzącą często zachowania patologiczne.

Jak pisać o naszym dorosłym świecie? O świństwach i rywalizacji, zimnej kalkulacji, kłamstwach i perfidnych sztuczkach czy też o młodzieży, jej nieprzystosowaniu, które może nie do końca jest winą nas - tatusiów i mam? Oczywiście można znaleźć kilka argumentów świadczących o tym, że młodzież potrafi często tak kierować swoim życiem, tak je zagmatwać, że zrobi dużo złego bez udziału ludzi dorosłych. Na to ktoś inny mógłby powiedzieć, że nie ma dymu bez ognia i że zawsze są jakieś przyczyny tkwiące w relacji ojciec - matka. Na to jeszcze ktoś. . .

Można by tak w nieskończoność. Ale wydaje się, że bardziej istotny w tym miejscu staje się problem, jak wychować i co uważać za wzorzec.

Myślę, że bardzo zagubiliśmy się w tym świecie, skomplikowaliśmy proste sprawy domu, pracy, odpoczynku, dzieci. Powrót do spokojnych czasów ciepłego domu, otwartej na wszystko szkoły, interesujących studiów wydaje się nam niemożliwy . Brak nam poczucia własnych dokonań, wątpimy już przed próbą działania, bo to usprawiedliwia naszą indolencję w wychowaniu dzieci. Zajęci sobą, własnymi troskami i ambicjami, gubimy w jakimś miejscu nasze dzieci, odchodzimy od nich, a one nie mają siły krzyknąć: "Poczekajcie na nas!". Zresztą gdyby nawet zdołały krzyknąć, to i tak machniemy zniecierpliwieni ręką: "Nie zawracajcie nam głowy , mamy ważniejsze sprawy".

One to czują, znają nas.

Jakże bezsilne są łzy płynące po buzi dziecka, które zgubiło się w gąszczu dorosłych problemów, gdzie żadna ze ścieżek nie prowadzi do wyjścia. Dziecko musi samo wydeptać swoją drogę. Tak zrobiło tysiące dzieci, które zostały narkomanami, bo nie miały wyboru. Tak, brzmi to przerażająco, ale to my wprowadziliśmy je na tę niebezpieczną drogę, nie umiejąc wyładować własnych napięć inaczej niż w awanturze, kryjąc niepowodzenia poprzez odgrywanie się na słabszych, dowartościowując się poprzez kłamstwa, plotki i oszczerstwa. Nasze nieudane życie zawsze odbije się na psychice dziecka. A my to ignorujemy, nie bacząc na nic, byleby nam było lżej. Dziecko jeszcze jest małe i nie rozumie lub jest już duże, więc niech się uczy .

Tak właśnie postępujemy i taką płacimy cenę - cenę życia swoich dzieci .

Czy narkomanem się zostaje?

Nie. Narkomana się tworzy - w domu, szkole, na uczelni, podwórku i na kolonii, słowem, wszędzie. Lepi się go z cudownej materii dziecięcej naiwności, chęci poznania świata, wrażliwości uczuć, porywów serca, najskrytszych tajemnic i szczerych łez. To nie do uwierzenia, że my, tak niedawno jeszcze młodzi, tacy sami jak nasze dzieci, nagle zapominamy, przekreślamy wszystko i zaczynamy grać dziwną rolę ojca, matki, nauczyciela. Gramy ją niejako w oderwaniu od naszych młodzieńczych i dziecięcych doświadczeń, jakby ich w ogóle nie było.

Czyżbyśmy wstydzili się naszej przeszłości?

Odnoszę wrażenie, że zaczynamy nasze życie jakby od środka, bez powiązań z przeszłością. Tworzymy je bez fundamentów, jakimi mogły by być nasze doświadczenia z dzieciństwa
i młodości.

Czyżbyśmy zapomnieli o nich?

O naszych małych dramatach, lękach i strachu, kołataniu serca w szkole, obawach przed ojcem i matką, wreszcie marzeniach, pragnieniach i oczekiwaniach, gdzie tak niewiele,
a może aż tak wiele trzeba było, aby czuć radość i być szczęśliwym. Jaki jest nasz rodowód, jakie podstawy naszej osobowości? Ile w niej prawdy, a ile sprytnie zakamuflowanej słabości i kompleksów. Nie chcemy za nic przyznać się do tego i tu tkwi nasz błąd. Któż to, pytam, dał nam prawo nazywania się lepszymi ? Skąd ta buta bez pokrycia?

Zaczynamy wychowanie od kłamstwa, bo nie potrafimy być szczerzy wobec siebie samych. Skrzętnie zacieramy wszelkie ślady, tak jak przestępca ukrywa swoje niegodne czyny.

Czyż na takim fundamencie trwogi, sztucznej postawy mentorstwa i doskonałości można budować gmach wychowania, najbardziej skomplikowany z gmachów ludzkiego życia?

"Król jest nagi" - nie omieszkaliby powiedzieć wychowankowie. Tego się boimy? Przecież oni i tak to widzą i za naszymi plecami śmieją się z nas. Im bardziej jesteśmy sztuczni, teatralni i spięci, tym bardziej narażamy się na surowe oceny obserwatorów. Wielu z nas zna reguły gry w szczerość, pozornie się otwiera, przyznaje do swych błędów, pokazuje serce, ale to tylko łatwa do odkrycia, natychmiast demaskowana przez młodzież manipulacja. Lepiej
w ogóle zaniechać działań pozornych, niż się przyczynić do konstruowania podwójnej fasady nieszczerości. Bądźmy po prostu sobą, takimi jakimi jesteśmy na co dzień, zwłaszcza wtedy, kiedy nikt nas nie widzi . Tę swobodę trzeba eksponować na każdym kroku, bo to jest wzór do naśladowania dla młodych. Wzorem jest to wszystko co naturalne, wypływające z serca. Także nasze błędy, nieśmiałość i lęk, wahania przy wyborze lepszego i strach przed nieznanym - prawdziwie ludzka postawa, która daleka jest od nieomylności i bohaterstwa. Wzorem jest wszelka prawda, która tkwi w nas i którą musimy nauczyć się ujawniać.

Cóż więc jest tą prawdą ?

Czy jest nią nasze zakłamanie? Tak.

Czy jest nią nasza harówka i szare życie? Tak.

Nauczmy się o nim mówić i konfrontujmy je a życiem naszych wychowanków i dzieci. Wiadomo, że przez wiele lat wychowawcami i nauczycielami zostawali ludzie, 'którym nie udawało się gdzie indziej i obawiam się, że tak może być nadal.

Czy naprawdę sprawa jest przesądzona na nie?

Gdyby jednak nauczyciele zechcieli wsłuchiwać się w młodzież, z życzliwością traktowali jej błędy, potrafili wybaczać, mieli byśmy wspaniałych wychowawców.

Jak to zrobić w systemie obecnej szkoły kładącej na nauczyciela obowiązek przede wszystkim przerabiania materiału, gdzie o wychowaniu nie ma nawet co marzyć? Niby jest hasło, że nauczyciel wychowuje w każdym momencie, ale to raczej demagogia. Trzeba i nie ma na to innej rady - stworzyć odmienny od obecnego klimat w szkole. Musi zginąć przymus przerabiania ogromnego materiału dydaktycznego. Gdzie to ma się zmieścić w głowach naszych dzieci? Czas na dyskusję z młodzieżą musi być ważniejszy od matematyki czy polskiego, ale do takiej dyskusji trzeba zejść z katedry, wejść między uczniów w sposób autentyczny i nie tylko na jednej lekcji. Tu zaczyna się trudność.

Boimy się utracić autorytet oparty z reguły na naszej wiedzy teoretycznej. Podkopywać go nieudolnymi sądami o życiu. Nie! Tego nie warto ryzykować.

Aby mówić komuś o życiu, trzeba samemu umieć żyć. I tu koło się zamyka.

Ponieważ mamy na ogół niską samoocenę naszych dokonań prywatnych, nie lubimy o nich rozmawiać.

Stajemy się sztywni i nieprzystępni. Lekcja wychowawcza kończy się na pogadance wygłoszonej przez nauczyciela i paru zdawkowych zdaniach podsumowujących. Wychowawcy, czy kiedyś prowadziliście lekcję o waszym życiu? Ja robię to zawsze, gdy mam do czynienia z nowymi pacjentami. Oni wiedzą, że jestem normalnym człowiekiem |
z masą kłopotów osobistych, z kompleksami i nie spełnionymi marzeniami. Łatwiej wtedy otwierają się przede mną. Tak, zejście z katedry to jedyna droga, by stać się wychowawcą - człowiekiem, takim, którego pamięta się do końca życia, wzorem prostoty i ciepła, surowości i pobłażania w drobnostkach.

Wiem, że łatwo jest pisać, trudniej natomiast to realizować. Często autorytet nauczyciela skutecznie podkopują rodzice, którzy przy dziecku wyrażają wiele złych i krzywdzących opinii. No, trudno. To trzeba wkalkulować w zawód pedagoga. Bez trudności nie ma satysfakcji.

Porozumienie się nauczycieli z rodzicami stanowi oddzielny temat. Znamy słynne wywiadówki, na których odczytuje się oceny i wypowiada stereotypowe formułki typu: "leń, ale zdolny".

Nie o takie spotkania chodzi . Gdzie są wywiadówki, gdzie się mówi o wzajemnych kłopotach, żalach i radościach? Boimy się siebie nawzajem, jesteśmy spięci, zażenowani, nieszczerzy. Rodzice boją się wychylić przed panią profesor ze swymi kłopotami, bo cóż ona sobie pomyśli o nich, może to nawet zaszkodzi dziecku? Nauczyciel zaś myśli: "Po co mam im mówić o własnych problemach, pewnie będą uważali, że się skarżę, że sobie nie daję rady, że czegoś od nich chcę".

Nie mamy do siebie zaufania, a o współdziałaniu nie można nawet marzyć.

Jak więc wychowywać dziecko stojące między domem i rodzicami a szkołą i nauczycielami? Obie strony są nieufne i zakłamane. Dziecko doskonale wyczuwa tę wzajemną przepaść
i umie wygrać dla siebie ten mecz, podpuszczając często rodziców na nauczycieli i odwrotnie. A my łatwo dajemy się nabrać. Młody człowiek zna nasze słabostki i wie jak je wykorzystać. Mówi na przykład: "Znów załatwili mnie w szkole, co innego Jurek, jego rodzice są kimś". Ile było" takich rozmów?

Dokąd więc iść - myśli nasze dziecko - starzy odpadają i buda też, nikt mnie nie rozumie i nie stara się nawet tego robić. Trzeba więc samodzielnie coś skonstruować. Dziecko bez ideałów, nie wierzące w nic i nikogo, z przyzwyczajenia chodzące do kościoła, z musu rozmawiające
z wujkiem, który walczył w powstaniu, będzie dokonywać wyborów łatwych
i powierzchownych. Nikt przecież nie nauczył je odczuwać wartości tkwiących głęboko, pokonując wiele nieatrakcyjnych warstw. Wszystko, co otrzymuje teraz młode pokolenie, jest tanie i płytkie: "refleksje" w refrenach piosenek młodzieżowych, papka przeżutych frazesów w telewizji i radiu, niezrozumiały język naukowców. Brak jest nadal autorytetów moralnych na miarę oczekiwań młodzieży.

Nie mam odwagi dać młodym szansy działania wespół z nami na zasadzie równouprawnienia. Boimy się trudnych pytań i bezkompromisowych posunięć.

Boimy się, bo może trzeba by stanąć przed koniecznością weryfikacji własnych postaw, przeżyć raz jeszcze upadki, rezygnację, ucieczkę przed marzeniami i ideałami, o które kiedyś tak się walczyło. To nie na nasze siły i nerwy.

Rodzimy dzieci, wychowujemy je, a właściwie hodujemy. . . i nic poza tym.

Jednakże wszyscy nie są jednakowi i można założyć, że jest wśród nas wielu, którzy potrafią przebywać z młodzieżą na zasadzie prawdziwego partnerstwa.

Jak taki człowiek jest przyjmowany przez resztę kolegów? Otóż można powiedzieć, że ma ciężkie życie. Jest to z reguły fanatyk jakichś idei, różniący się od reszty dziwnym rodzajem "nieprzystosowania". Etykietka, jaką nosi taki biedak, to w najlepszym razie dobrotliwe określenie - wariat, a bardziej naukowo i kulturalnie - społecznie niedostosowany.

Czy minęły już czasy, kiedy ludzie myślący nietypowo mogli coś uzyskać i pociągając za sobą zagubionych, urzeczywistniać wiele postępowych idei, które wyznaczały piękne okresy naszych sukcesów wychowawczych?

Jeśli na czele zespołów wychowawczych nie staną ludzie światli, partnerzy gotowi do uznawania cudzych racji, odważni i uczciwi, to nie mamy co marzyć o zmianach w procesie wychowania młodzieży. Szkoła musi uczyć samodzielnego myślenia, odwagi wypowiadania się z gotowością ponoszenia konsekwencji nieuchronnych błędów. Szkoła, według mnie, powinna być wzorem partnerstwa młodzieży z dorosłymi, miejscem nauki i kompromisów, pomocy słabszym, gdzie kształci się zdrowe ambicje, skromność, szczerość i otwartość. Czy uczymy tego w naszych szkołach?

Jako praktyk zajmujący się młodzieżą chcę zaprezentować swój sposób myślenia. Boli mnie nasza niemożność pedagogiczna w domu i w szkole. Z tej nieudanej obróbki wychodzą młodzi, którzy nie nadają się do normalnego życia. Czasem - narkomani.

Nie sposób mówić o narkomanii jako czymś oderwanym od rzeczywistości. Uważam, że jest ona wynikiem naszych postaw, poglądów i działań. Moje dotychczasowe przemyślenia skłaniają mnie do refleksji, że jeśli nic lub niewiele się zmieni w nas samych i w naszych działaniach w domu i w szkole, to nie mamy żadnych szans na wyeliminowanie tego groźnego zjawiska. Powiem więcej: grozi nam mania innego rodzaju - młodzieżowa mania inercji, bierności, tumiwisizmu i malkontenctwa. A w ostatnich latach jeszcze bardziej narasta jeszcze jeden problem - emigracja młodych ludzi, często wykształconych i wcale nie tych biednych i niezaradnych. Dlaczego o tym piszę w tym miejscu? Uważam, że te osoby w tym kraj u mogłyby odegrać bardzo dobrą rolę, wzorcotwórczą, aktywizującą środowisko rówieśnicze - a więc pośrednio zapobiegać patologiom.

Rozumiem tych, którzy wyjeżdżają. Wszędzie można przecież działać dla dobra innych, być "obywatelem świata". Wszędzie więc też w Ameryce czy Australii. Wszędzie - więc również i. . . w Polsce.

Jeśli cierpimy jako społeczeństwo bardziej niż inni , może warto przyłożyć rękę do zmniejszenia tego cierpienie właśnie TUT AJ?

Wyjeżdżałem na zachód dziesiątki razy i wielokrotnie miałem okazję, by tam zostać. Nigdy tego nie zrobię. Wiem, że właśnie tu jest moje miejsce, ludzie mówiący moim językiem, moja rodzina, przyjaciele. Im tu jest gorzej, tym bardziej chcę tu pozostać. Co się stanie, jak wszyscy najlepsi, najenergiczniejsi wyjadą? Kto zostanie, żeby właśnie zmienić to całe bagno i bałagan? Kto? Czy ostatni ma "zgasić światło"? A dla wielu marzenie o emigracji stało się jeszcze jednym fałszywym mitem.

Wróćmy do postaw, które natrafiając na pomyślne warunki rozwijają się w jednostki chorobowe typu narkomanii, alkoholizmu, przestępczości. Musimy jako dorośli, zdawać sobie w pełni sprawę z odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Narkomania jest wynikiem braków wychowawczych domu i szkoły , młodzież traktuje ją jako wypełnienie pustki życiowej.

Wielu młodych ludzi pragnie przeżyć coś innego, w ich naiwnym mniemaniu fascynującego, coś co pozwoli im oderwać się od codzienności. Nie wiedzą, że narkotyk stanie się pułapką. Zaczynają podobnie: dla zabawy, z ciekawości. Często na zasadzie przekornego odwrócenia się od tego, co proponujemy im my, bo wydajemy się im nudni i niecierpliwi, smutno
i ponuro odbębniający życie i prezentujący im je jako pasmo udręk i wyrzeczeń. Młodzi nie chcą tego, starają się więc za wszelką cenę nie powielać naszych zachowań. Chcą być inni.

Ruch hipisowski, który był forpocztą narkomanii, przychodząc do nas wywołał wiele emocji - zarówno wśród młodzieży, jak i dorosłych. Niektórzy młodzi ludzie widzieli początkowo
w tym ruchu spełnienie swych marzeń. Wierzyli głęboko, że symbole kontestacji, takie jak miłość, wolność, otwartość mogą być urzeczywistnione tylko w grupach hipisowskich i tylko one stwarzają możliwość wcielenia w życie tych pięknych skądinąd haseł.

Ale dziś ten ruch to odległa przeszłość. Od początku lat siedemdziesiątych pojawiały się
i znikały mniej lub bardziej liczne grupy subkultur. Poppersi i punki, rastamani i metalowcy, skini czy sataniści.

Dziś branie narkotyków oddzieliło się jakby od ideologii subkultur, narkomani pozostają
w specyficznym getcie, sami dla siebie.

Niestety na marginesach życia młodzieży funkcjonują różne kręgi jakiegoś wynaturzonego "posthipisizmu", w którym najczęściej głównym atrybutem uczestnictwa staje się ćpanie.

Owszem znam wielu młodych ludzi, którzy buntują się przeciw postawom "skwerów", przeciw bezmyślnej konsumpcji, a przecież nie uczą się ćpać. Prawda o polskich "neohipisach" jest dużo bardziej prozaiczna. W ogromnej większości są pozorantami,
z których wielu w krótkim czasie popada w narkomanię.

Mam ogromny szacunek do ludzi za to, że umieją wyrażać często w piękny, niekonwencjonalny sposób swój bunt, ale nigdy nie zgodzę się na sankcjonowanie
w jakiejkolwiek formie brania narkotyków. Sięganie po nie jest dowodem braku wyobraźni . Zaczyna się od tego, że młodzi opowiadają sobie, co mogliby zrobić i wszystko kończy się na jałowych dyskusjach, pełnych utyskiwań i pretensji. Parę frazesów, kolorowe szmatki, przepaska na czoło i wydaje im się, że są na przykład hipisami.

Zresztą - odczepmy się od etykiety - "hipisi". Nie walczę tu ze strojem czy długością włosów, nie oburzam się na ekstrawaganckie ozdoby, zewnętrzny sztafaż, rodzaj słuchanej muzyki. T o nieważne w gruncie rzeczy. Narkotyk może pojawić się w grupie punków, heavymetalowców czy młodzieży wyglądającej zupełnie normalnie np. z dyskoteki. Musi tylko trafić na specyficzny podatny grunt, słabe charaktery , spaczoną osobowość liderów grupy, nudę, frustrację. Na grupę, która nie wypracowała sobie konstruktywnego systemu wartości. Po pewnym czasie, raczej dość szybko, kończą się pomysły na "bycie razem"
i wtedy z reguły właśnie wkracza narkotyk. Jest to ostatni etap wtajemniczenia, klucz do osiągnięcia absolutnego szczęścia czy "haju". Pierwsza inicjacja jest zazwyczaj rytuałem, bo jakże inaczej? Dobra muzyka, łagodne namawianie, filozofia pod narkotyk i wpadasz jak śliwka w kompot, prawie dosłownie, bo kompot, czyli polska hera, jest na ogół tym pierwszym zastrzykiem w życiu.

Przypomina to trochę pierwszy stosunek z dziewczyną - nieudany, ale zaliczony. Drugi raz jest trochę na siłę, trzeci też, ale za czwartym, który często następuje po kilku tygodniach, może być już dobrze. Akceptuje Cię grupa, bo jesteś jednym z nich, ćpasz i jakoś dziwnie przestajesz się przejmować czymkolwiek. Choćby wyrzucili Cię ze szkoły, choćby umierali najbliżsi - jest to mało, bardzo mało ważne.

Takie znieczulenie psychiki następuje stopniowo, narkotyk wpływa bezpośrednio na centralny system nerwowy , czyli mózg, i paraliżuje centra zawiadujące uczuciowością wyższą. Nikt normalny nie umie pojąć zachowań młodego człowieka, który chce zostać narkomanem, i nikt nie jest w stanie mu tego wyperswadować, tym bardziej dorośli. Przywiązanie do narkotyku jest tak mocne, że trzeba czekać latami, aż ofiara na tyle utopi się w nałogu, że zechce uciec od niego, leczyć się. Ale wtedy zwykle bywa zbyt późno. Nałóg jest tak skomplikowanym systemem połączeń w psychice, że dojście do prawidłowego schematu przerasta nieraz możliwości człowieka pomagającego choremu.

Muszę przyznać się do tego, że wielokrotnie ogarniała mnie bezsilność wobec zachowań narkomanów. Lawina spraw jest tak duża, że trzeba by pracować z nimi indywidualnie przez parę lat. A dla kogo można się tak poświęcić w sytuacji, gdy setki, tysiące czekają w kolejce po jakąkolwiek pomoc? Trzeba liczyć na to, że narkoman sam zdoła odnaleźć sens życia bez narkotyków. My możemy jedynie stworzyć dogodną sytuację, w której będzie mógł realizować swoje postanowienia. Stworzyć klimat domu, którego przecież zabrakło kiedyś pewnie każdemu z nich. To i tak jest bardzo dużo. Wydawać się może, że to nic trudnego. Jednakże mało jest w Polsce miejsc, w których zagubiona młodzież mogłaby nauczyć się normalnie żyć. Przeważnie dorośli udają, że pozwalają młodym swobodnie działać. Prawie nigdy tak naprawdę nie odważyliby się na to z różnych względów, na przykład z powodu odpowiedzialności materialnej lub przepisów prawnych. Choć w obowiązującym prawodawstwie istnieją możliwości uzasadnienia wielu decyzji, jest wiele sytuacji, kiedy trzeba wykazać odwagę, dając młodym autentyczną okazję sprawdzenia się.

Trudno np. pracować nad poprawą ich uczciwości, nie dając im pieniędzy na samodzielnie dokonywane bez kontroli zakupy. Ryzyko w takich sytuacjach jest znaczne, ale bez tego nie uda się nam zmienić naszych podopiecznych.

Kiedy zaczynałem pracę z narkomanami, ówczesne działania terapeutyczne były tylko przedłużeniem układów panujących na zewnątrz szpitala. W tej sytuacji nie mogło być mowy o włączeniu się chorego w proces leczenia. Wchodził on w ustalone relacje, a jego kontakt
z osobami leczącymi, pomagającymi mu, nie wybiegał poza stereotypowy model: "pacjent - personel".

Dla narkomana nic się praktycznie nie zmieniło po za tym, że miał zachować abstynencję,
a i to było wątpliwe. Nic od niego nie zależało, wszystko mu gwarantowano w myśl zasady "żebyś tylko się leczył". Dalej więc tkwił w bierności, apatii, poczuciu słabości i niemożności. Zrozumiałem, że tak nie może być, że należy tych ludzi pobudzić do działania i próbowałem to zrobić, ale zawsze była bariera nie do przebycia, granica instytucjonalnych schematów. Zdecydowałem się na przejście tej magicznej granicy bram szpitala. Wymagało to stawiania na takie sprawy jak: samodzielność, współzarządzanie i współodpowiedzialność, a przede wszystkim na zaufanie do młodych ludzi.

Wiem, jak trudno zdecydować się na takie działania z normalną młodzieżą, a to była młodzież chora, nie znająca elementarnych zasad życia, bez odrobiny zmysłu organizacyjnego
i umiejętności praktycznego działania - często młodzi przestępcy. Nie wiedziałem, czym to się może skończyć, ale zaryzykowałem wiedząc, że jest to jedyna skuteczna droga.

Powstał pierwszy DOM MONARU w Głoskowie - dworek z zabudowaniami gospodarczymi i kilkoma hektarami ziemi. Początki były bardzo trudne - nagle znaleźliśmy się na swoim. Wyszły, jak szydło z worka, wszystkie wady młodzieży, podstawowe braki w jej wychowaniu. Narastała nieufność wokół nas -z niedowierzaniem i ogromną rezerwą przyglądano się temu, co "nawiedzony Kotański" robi z młodzieżą. O trudnych początkach
w Głoskowie pisałem w pierwszej części książki.

Teoretycznie, stosując kryteria szeroko u nas uprawianej i głoszonej pedagogiki, całe przedsięwzięcie powinno było się zawalić już po paru dniach. A jednak nie! Wbrew wszystkiemu i może właśnie dlatego zaczęło się kręcić! W pokojach pojawiły się pierwsze samodzielnie sklecone sprzęty, wieczorem okna zabłysły świa1tem domowej lampy.
W dworku i obejściu zaczęli krzątać się, zrazu nieudolnie, pierwsi mieszkańcy. Mozolnie, dzień po dniu, tworzyły się zręby monarowskiej społeczności ludzie, którzy postawili na wielką sprawę powrotu do normalnego życia.

Trzeba było ustalić dosłownie wszystko, począwszy od tego, kto wydoi krowę i umyje naczynia, skończywszy zaś na tym, kto nie będzie miał prawa przebywania dalej w naszym domu. Zobaczyłem wtedy, jakie ogromne pokłady nie wykorzystanych możliwości tkwią
w tych wypalonych narkomanach i jakie cuda czyni możliwość samodzielnego działania. Zaczęliśmy od pracy i ona stała się fundamentem systemu. Praca, bo trzeba było pracować - nie dla zapłaty - ale po to, żeby mieć co jeść, aby pole rodziło, aby było czysto, ciepło
i schludnie. Uczciwa praca dla wszystkich, ale też i dla siebie, upoważniała do pozostania
z nami, człowiek włączający się już od pierwszego dnia pobytu do pracy nabywał praw członka wspólnoty . Potem kształtowało się oblicze naszego domu, jego klimat, sfera stosunków miedzy ludzkich. Powróciliśmy do tego wszystkiego, co zdrowe i naturalne,
a dzisiaj dla wielu ludzi jest utopią.

Poszliśmy na pełne partnerstwo, jesteśmy z nimi na dobre i na złe, odgrywając rolę doradców, nie narzucając im swego zdania, włączając się jedynie w momencie, kiedy widzimy, że popełniają błędy. .

I robimy to z pozycji nie silniejszego, lecz kogoś powodowanego chęcią pomocy. Oni to czują, bo dzieje się to wszystko w atmosferze domowego ciepła i życzliwości. Przywróciliśmy wartość takim słowom, jak: przyjaźń, miłość, odwaga, szczerość, lojalność, altruizm, szacunek dla drugiego człowieka. Napiętnowaliśmy zaś bezwzględnie to wszystko, co jest związane z osobowością narkomana: nieuczciwość, lenistwo, kłamstwo, wygodnictwo. U podstaw naszej nowej, nienakomańskiej osobowości leżał oczywiście nakaz całkowitej abstynencji narkotycznej i alkoholowej .

Wszystkie sprawy dotyczące domu i społeczności były omawiane wspólnie i każdy miał prawo swobodnego wypowiadania się. Powstał naturalny podział na postawy aprobowane
i piętnowane. Określono warunki wyleczenia się i konsekwencje niespełnienia ich. Oczywiście wszystko to brzmi pięknie, jednak, jak zdajecie sobie sprawę, realizacja tych założeń wcale nie jest łatwa.

Jednak nigdy nie przypuszczałem, że cała sprawa nabierze takiego rozmachu, iż MONAR będzie systemem kilkudziesięciu placówek. Kiedy zaczęli opuszczać nasz dom pierwsi wyleczeni, uświadom iłem sobie, że całe rzesze innych narkomanów czekaj ą na pomoc. Zaczęły do nas napływać listy od wielu bezradnych i zrozpaczonych, którzy wierzyli, że tutaj mogą znaleźć swoją jedyną szansę.

Kolejny raz stanąłem przed koniecznością dokonania trudnego wyboru: kontynuować wąską, elitarną działalność jednego ośrodka, czy też wyjść poza te ramy, pomagać innym, służyć swoim doświadczeniem.

Rzeczywistość nagliła. Zdecydowałem się. Zwróciliśmy się do wszystkich ludzi dobrej woli, którzy chcieliby pomóc narkomanom. Zdobywaliśmy kolejne obiekty, na których przytwierdzono napis MONAR. Dla mnie nastały też nowe czasy długich, nieraz całotygodniowych podróży od ośrodka do ośrodka, całonocne psychoterapie i burzliwe, równie długie rozmowy z kadrą tych ośrodków. Tysiące przejechanych kilometrów na liczniku, setki nowych twarzy i nowych problemów.

Szczerze mówiąc zapał poniósł mnie i nie spodziewałem się, że będzie to aż tak męczące. Nie spodziewałem się, że oprócz prac z narkomanami przypadnie mi w udziale także kształtowanie postaw ich wychowawców, którzy- chcąc działać w MONARZE - muszą pokonać wiele własnych problemów.

Wszyscy, którzy chcieliby tutaj powielać schematy wytartych sloganów i postaw, pozować na idoli i nieomylnych guru, słowem, uprawiać szmirę pedagogiczną - nie mają racji bytu wśród wyczulonej na obłudę młodzieży .

Jak to teraz powiedzieć tym, którzy przyszli pomagać do MONARU, ludziom dorosłym, którzy, jak sami mówią, nie chcą leczyć siebie, tylko innych. Wielu z nich to ludzie wspaniali, bardzo zaangażowani, niemniej jednak przejawiający często ułomności wynikające
z przykrych doświadczeń życiowych i wpojonych modeli zachowań.

Niestety dobre chęci nie wystarczają, trzeba mieć jeszcze takie cechy jak: chłonność
w przyjmowaniu informacji od otoczenia, pokorę przed nieznanym, gotowość do zmieniania się w miarę odkrywania nowych elementów prawdy o otaczającej rzeczywistości.

Dlatego z taką pasją piętnuję błędy w systemie wychowania i kształcenia. Boję się po prostu, że mało będzie ludzi zdolnych pomagać młodzieży wyrzekając się własnych ambicji, małostkowości, nie zawsze uczciwych gier mających na celu schlebianie własnej próżności lub uspokojenie sumienia.

Odwiedzając poszczególne ośrodki, widzę, jak wielu ludzi traci siły, zniechęca się, bo nie spodziewała się aż takich trudności, a ani płace, ani świadczenia socjalne nie są aż tak atrakcyjne. Wtedy czuję się bezsilny, boję się, że to wszystko, co z takim trudem zbudowaliśmy, może runąć, bo nie będzie realizatorów i kontynuatorów tego przedsięwzięcia. System MONARU stawia wysokie wymagania wcielającym go w życie ludziom, wymagania dotyczące nie tyle ich wiedzy, ile sfery człowieczeństwa. Trudno ująć te sprawy w zakresie obowiązków pracownika MONARU.

Nasze działania wypływają z nakazu i potrzeby serca, stawiają na samodzielność i inwencję, zrozumienie potrzeb drugiego człowieka. Jest to dowód naszego zaufania do ludzi, naszej wiary w dobro i altruizm.

Być może wielu uzna, że takie intencje są wyrazem naiwności i nieprzystosowania do rzeczywistości. Mnie natomiast wydaje się, że są to elementarne wymogi, które musi spełnić każdy człowiek decydujący się na tak wielkie zadanie, jakim jest wychowanie. W praktyce wygląda to różnie.

Zdarzają się ludzie niedojrzali, którzy pojmują to, co się dzieje w MONARZE jako zupełny luz i starają się urządzić wygodnie, dając jak najmniej z siebie. Inni daleko posuniętą samorządność młodzieży traktują dosłownie i mówią: " To oni się leczą, więc niech pracują". Jeszcze inni. już w przedbiegach kwalifikują pacjentów na uleczalnych i nieuleczalnych - podobnie jak niektórzy nauczyciele pozbywają się trudnych uczniów. odsyłając ich do szkoły specjalnej.

Czuję się czasami winny. że zbyt pochopnie utworzyliśmy aż tyle ośrodków. bo jestem odpowiedzialny za nie wszystkie i za to, co się w nich dzieje. choć dziś system może działać
i beze mnie. Zespoły terapeutyczne w Domach MONARU są na tyle dojrzałe, że mogą skutecznie pracować wykorzystując własne autorskie metody i przedsięwzięcia, opierając się na podstawowych normach monarowskich wypracowanych wcześniej. Mogę więc zająć $się tym. co aktualnie uważam za najważniejsze - profilaktyką.

Patrząc na to z drugiej strony, wiem jednocześnie o setkach narkomanów, pragnących dostać się do MONARU i o tysiącach ludzi umierających. wymagających natychmiastowego leczenia. Jest to cena. jaką płacimy za wielokrotne ignorowanie problemu. Wiem. że MONAR w chwili obecnej nie jest w stanie spełnić oczekiwań społecznych w zakresie walki z narkomanią i nie wiadomo. kiedy będzie miał takie możliwości. Zresztą nie pretendujemy do posiadania monopolu na uporanie się z narkomanią. Praktyka innych krajów w tej dziedzinie wskazuje. że działania doraźne niewiele dają. Jedynie system szybkich
i sensownych działań może przynieść rezultaty . a i to nie od razu. Trzeba uświadomić sobie. że jest to sterowanie procesami społecznymi, a to wymaga czasu i wielkich nakładów sił
i środków. Co zrobilibyśmy. gdyby w tej chwili tysiące narkomanów-a to jest znikoma ich część - zapragnęły się leczyć? Odpowiedź jest dramatyczna - nie moglibyśmy zrobić nic. bo nie ma takiej możliwości.

Każdemu, kto widział umierającego młodego narkomana sprawa ta nie będzie obojętna. Wielu już umarło i będą umierać następni, a pewnego dnia może okazać się, że to będzie nasze dziecko. Może jestem zbyt okrutny, ale nie wiem już doprawdy, jak mam mówić
i apelować do tych wszystkich, którzy mogliby coś zrobić.

Jak już mówiłem, wyszedłem poza działalność wyłącznie terapeutyczną, spotykałem się
z młodzieżą, nauczycielami, rodzicami, duchownymi -wszystkimi, którzy przejawiają troskę
o dalsze losy naszych dzieci. Spotykam różnych ludzi i obserwuję wachlarz postaw: od zupełnej obojętności do przerażenia i głębokiej refleksji. Są i tacy, którzy traktują te sprawy jak coś egzotycznego. W niektórych szkołach nauczyciele z zadowoleniem konstatują, że
u nich na szczęście wszystko jest w porządku, ale trzeba posłuchać, bo przecież teraz się
o tym mówi. Podobne stanowisko przyjmują rodzice.

Drodzy rodzice. . . Mylicie się często. O tym, jak jest w szkole, najlepiej wie sama młodzież
i wiele dowiedzielibyście się od niej, gdyby powstały warunki umożliwiające przepływ takich informacji . Niestety , małe macie rozeznanie, bo młodzi skrzętnie kryją przed wami tego rodzaju sprawy . Nasza praktyka i informacje uzyskane od narkomanów wykazały, że znaczna część rodziców nic nie wiedziała o problemach swoich dzieci, a prawda ujawniła się często po kilku latach, kiedy syn lub córka znaleźli się w szpitalu. Wielu ludzi jest niestety głuchych na tego typu argumentację. No cóż, zawsze można pocieszać się, że mnie to nie dotyczy .

Ja jednak uparcie wierzę w chęć działania grupy zapaleńców, a ponadto wierzę w kogoś, kto rzadko mnie zawodzi - w samą młodzież. Widziałem wielu wspaniałych młodych ludzi ogarniętych żarliwą pasją życia i poznawania świata, wrażliwych, czułych na problemy bliźnich.

Ponieważ wśród nich zawsze znajdowałem życzliwy odzew i zrozumienie, to do nich przede wszystkim chciałbym się zwrócić.

Kochani. . .

Wiem, że z ogromnym niepokojem przyglądacie się swoim przyjaciołom, którzy
w narkotykach szukają radości i sensu życia. Wiecie również o innych, którzy tylko czyhają na okazję, żeby spróbować. Pewnie często zastanawiacie się, czy nie można by pomóc tym ludziom.

Chcę Wam powiedzieć, że bardzo trudno jest pomóc tym, z których nałóg już uczynił niewolników pompki czy prochów. Dlatego też skoncentrujcie się na tym, co potraficie robić: pomóżcie sobie samym i tym wszystkim, którzy stoją tuż na krawędzi. Ja mogę Wam tylko wskazać symptomy zbliżającej się choroby. Są nimi: bezczynność, nuda, cynizm, sztuczne pozy, brak życzliwości egoizm.

Szerzące się wśród młodych postawy konsumpcyjne i konformistyczne powodują, że w swym widzeniu świata i rzeczywistości koncentrują się nadmiernie na zapewnieniu sobie wygodnego, bezproblemowego życia. Żądając od dorosłych zapewnienia tego wszystkiego, co - jak mówią - "im się należy".

Złe to widzenie, bo w jego polu najwięcej jest rzeczy , natomiast najmniej ludzi.

Kochani, zwracam się teraz do wszystkich młodych. . .

Ilu z Was woli szklany ekran lub mechaniczne dźwięki stereo od szczerej rozmowy z drugim człowiekiem, takim, który jest Waszym chłopakiem czy dziewczyną albo po prostu kolegą
z bloku czy klasy?

Ilu z Was uwielbia ogłuszać się koncertami, na których przebywanie razem z innymi nie wymaga wysiłku komunikowania się? Zagłuszacie swoją niemożność nawiązania kontaktu
z drugim człowiekiem, a brak wspólnego tematu tuszujecie niejednokrotnie rozmowami
o niczym, o ciuchach lub kasetach.

Nie mam nic przeciwko najgłośniejszej nawet muzyce czy ekstrawaganckiej modzie. Nie mam nic, ale pod warunkiem, że sens życia nie sprowadza się wyłącznie do tego.

Każdy człowiek, nawet ten, co ma trzy agrafki w uchu i groźną minę, pragnie kontaktu
z drugim człowiekiem, a tę potrzebę można zaspokoić jedynie dając coś z siebie innym
i zauważając ich. Inaczej pewnego dnia ockniecie się w przerażającej ciszy czterech ścian,
w metalicznym blasku Waszej wspaniałej aparatury stereo. Tak wygląda samotność - można być otoczonym setką ludzi, ale cóż z tego, kiedy oni są dla nas ludźmi anonimowym i .

Przebywałem długo wśród młodych i widziałem wielu samotnych, nieśmiałych
i zakompleksionych, widocznych, gołym okiem na tle klasy. Jak mogliście ich nie zauważyć? Narzekacie na dorosłych, że nie rozumieją Was, że nie mają dla Was czasu, nie potrafią ciepło i ze zrozumieniem porozmawiać. A czy Wy, między sobą jesteście inni?

Kopiujecie bezsilnie dziwaczne pozy , udajecie zimnych, cynicznych i bezwzględnych. Czyżbyście wstydzili się już używać takich słów, jak miłość, przyjaźń, poświęcenie? Ilu
z Was nie, mogąc zaakceptować tej gry w pozorowanie, zacznie szukać czegoś innego, aż natrafi na narkomanów- świetnie czujących, rozumiejących, tylko że niestety, będzie to kolejna gra, ale już znacznie groźniejsza, bo stawką w niej jest życie.

Szukacie Kochani radości i sensu, lecz nie tam, gdzie można go znaleźć. Za dużo chcecie od otaczającego świata, zapominając, że niewiele możecie dostać bez Waszego udziału
i wysiłku. Siadacie więc często z ponurymi minami, oklapnięci i bierni i zaczynacie "nadawać" smutne teksty: że można by, ale nie ma tego czy owego, że znowu ktoś o Was zapomniał, czegoś Wam nie urządził czy nie zrobił . Proszę bardzo, jeżeli macie ochotę, to kontynuujcie, nie mam zamiaru Was pouczać.

Żal mi jedynie tych, którzy wcześniej czy później nie wytrzymają tej jałowości i poszukają mocnych wrażeń w narkotykach. Poza tym mówię przede wszystkim do tych, którzy chcieliby żyć inaczej i którzy nie potrafią być obojętni.

Kochani, marzę abyście wreszcie zaczęli coś robić. Nie wiem co. Powinniście sami zdecydować o tym. Ważne jest, aby przełamać tę powierzchowną inercję i próbować kształtować taką rzeczywistość i takie układy z domem, szkołą, dorosłymi, o jakich marzycie. Musicie wychodzić do swoich rodziców, nauczycieli, wychowawców.

Jeżeli masz problem - nie czekaj i nie wymagaj, żeby ktoś to zauważył, bo to jego obowiązek. Opowiedz o tym i zrób to tak, aby inni mieli odwagę opowiedzieć o sobie.

Nie uciekaj od ludzi, a także od swoich starych. Wbrew pozorom partnerstwo jest możliwe,
a zrozumieć drugiego człowieka można tylko wtedy, kiedy się coś o nim wie.

Powinniście częściej i więcej rozmawiać o sobie i ze sobą, poznawać mechanizmy i motywy działania człowieka, szukać istoty dręczących go problemów, próbować je rozwiązać. My
w MONARZE robimy to z powodzeniem. Po prostu wieczorem siadamy wspólnie w kręgu
i mówimy sobie prawdę, analizujemy sprawy, które się wydarzyły i postawy ludzi: dobre
i złe, bo człowiek popełnia przecież błędy, a nieraz nawet błędy bardzo poważne, uderzające w innych ludzi. Ważne jest, czy umie przyznawać się do nich i chce je naprawiać.

Niewybaczalne jest myślenie o sobie, myślenie, że jest się człowiekiem mającym największe problemy i zmartwienia. Często otaczają Was ludzie bardzo zagubieni, przeżywający dramaty niepowodzeń, niezrozumienia, odrzucenia. Ludzie ci próbują dotrzeć do Was, lecz czasami nie potrafią, a Wy ich nie zauważacie lub nie macie ochoty zauważyć.

Ciągle odwołuję się do Was, młodych, bo mam nadzieję, że wesprzecie swoimi siłami
i pomysłami działalność MONARU. Chciałbym, aby ci wszyscy, którzy chcą nam pomóc, odpowiedzieli organizując u siebie koła naszego Ruchu. Musicie poznać zasady naszego systemu, którego istotą jest pomoc najbardziej potrzebującym .

Nasze stowarzyszenie w swoim założeniu opiera się na ludziach dobrej woli, którzy chcą coś dla młodzieży zrobić. Jednak, aby coś zdziałać trzeba najpierw doprowadzić do zmiany postawy , obalenia mitów i przesądów, przełamania wzajemnych niechęci i oporów, które manifestują wobec siebie młodzi i dorośli. Są to zadania trudne, ale możliwe do realizacji. Trzeba przede wszystkim wznieść się ponad obszary własnego egoizmu, małostkowości
i urazy .

Mówię to zarówno do starszego pokolenia, jak i do młodzieży, mimo że zarzuca się mi często, że bronię i wybielam młodych, ustawiając ich przeciwko dorosłym.

Nie chcę nikogo buntować przeciwko komukolwiek, chcę jedynie, abyśmy, przyznając się do błędów z obydwu stron - młodzi i dorośli - zaczęli porozumiewać się ze sobą.

Próbuję realizować to na swoich spotkaniach z młodzieżą i nauczycielami. Najważniejsze jest rzucanie ziarna, siew. Nawet jeżeli kilkaset osób (a wiem, że było ich znacznie, znacznie więcej) przeżyło głęboko ten Ruch, zmieniło swoje życie, zaczęło pomagać innym w czystości serca i umysłu, w niezależności, w pracy nad sobą, nawet jeśli tylko tyle (aż tyle?) - to ziarno zakiełkowało, wzeszło. To wspaniałe. Aktywność, konstruktywna aktywność jest chyba w tym najważniejsza. Wzrost. Właśnie wzrost i rozwój. I nieważne jest tu, jaką inspiracją kierują się poszczególne grupy twórcze i aktywne. Cenię wszelkie alternatywy, cenię spontaniczność młodzieży , nawet jeśli wydaje się ona kontestacją nieuzasadnioną, bo tylko emocjonalną. Lepszy protest, w którym można dyskutować, niż wycofanie, apatia
i marzenia o emigracji. Ogólnie - po prostu - zaangażowanie w rzeczywistość. To najlepsza profilaktyka.

 

ROZDZIAŁ II

OD ZAKAŻENIA DO MIŁOSCI

KS I Ę GA IZAJASZA

Fałszywy i prawdziwy post

Wołaj na całe gardło,

me powściągaj Się,

podnieś jak trąba swój głos i wspominaj mojemu ludowi jego występki,

a domowi Jakuba jego grzechy!

I stało się to co było nieuchronne. Do Polski dotarł AIDS. Monar musiał podjąć nowe wezwanie. Nie mógł chować głowy w piasek. Nasi terapeuci nie uciekali przed nosicielami wirusa HIV, tak jak to miało miejsce w innych placówkach służby zdrowia. Nasza kadra nie zawiodła i strach przed zakażeniem nie odebrał nikomu rozumu. Nie chcę tutaj kreować naszych pracowników na heroicznych bohaterów. Na początku, gdy zaczęli do nas przybywać pierwsi nosiciele nikt nie był wolny od lęku. Zorganizowaliśmy specjalne szkolenia, ponieważ wiedza na temat AIDS była znikoma. Pomagali nam w tym, pani profesor Zofia Kuratowska i profesorowie Nowosławski i Stapiński. Bez oczekiwania na zgodę
z Ministerstwa postanowiłem otworzyć pierwszy ośrodek dla nosicieli HIV w Polsce. Płynąłem jak zwykle pod prąd, wielu mi odradzało, żebym tym razem nie przeszarżował , ale w moim szaleństwie zawsze jest metoda. Inaczej "wariat Kotański" niczego by nie osiągnął
i nikomu nie uratował by życia. W Monar na początku też nikt nie wierzył. Tymczasem rzesza 3 tysięcy trwale zaleczonych jest dzisiaj naszym najlepszym świadectwem dokonań.
A Monar w ciągu niewielu lat zyskał sobie uznanie w całej niemal Europie i Stanach Zjednoczonych. Jak zwykle o docenienie najtrudniej było w ojczyźnie, chociaż nie generalizuję w tym przypadku .

Obecnie chcę otoczyć opieką już nie tylko narkomanów, ale i nosicieli wirusa HIV, a także chorych na AIDS. Każdy pokrzywdzony przez los znajdzie u nas miejsce. To, że nie udało mi się stworzyć młodzieżowej armii i idealistów nie jest moją porażką. Wystarczy mi dzisiaj skromna kompania oddana sprawie. Posiadamy taki team w Monarze. To obecnie zespół znakomitych profesjonalistów, często byłych moich wychowanków. Z ludźmi o takim doświadczeniu można spokojnie budować rozwiniętą opiekę nad nosicielami.

Ale nie zaczynało się wszystko tak sielankowo. Wiele trudu musiałem włożyć w to, aby utrzymać pierwszy ośrodek dla nosicieli w Zbicku, lecz udało się. Opór okolicznej ludności
w innych miejscach był jednak większy. Do dramatów dochodziło w Głoskowie i Rybienku. Tam nie udało się nam wprowadzenie narkomanów z AIDS. W innych kilkunastu "po cichu" przyjmowano już nosicieli na leczenie. Zdarzały się jednak sytuacje, że sami pacjenci
z wynikiem ujemnym różnie reagowali na nowo przybywających narkomanów z "plusem". Obecnie nosiciel zostanie przyjęty do każdego monarowskiego ośrodka. Nigdzie nie dochodzi do zakażeń. Będąc nosicielem można żyć prawie zupełnie normalnie. Nie ma żadnego zagrożenia dla innych. Reakcje ludzi zdrowych są histeryczne, wpadają oni w absurdalną panikę, a przecież drogi zakażenia Al DS są ściśle określone i wąskie. Czy nasze społeczeństwo stało się jakimś "tchórzliwym ciemnogrodem"? Czyżby tradycyjna polska odwaga i tolerancja to już tylko mit dawno minionej przeszłości? Nie jest chyba, aż tak źle? Ciągle jest wielu ludzi pełnych poświęcenia i dobroci serca. Wszelkie generalizowanie, będzie więc krzywdzące, ale dzieje się jednak w nas coś niepozytywnego, jakieś bezlitosne nie w pełni uświadomione okrucieństwo. Znak brutalnych czasów? Zdehumanizowana cywilizacja? Motywy działań wystraszonych rodaków są bardzo różne. Niewiedza
i nietolerancja to chyba jednak główne przyczyny moich wojen z lokalnymi społecznościami. Tak było m. in. gdy chciałem otworzyć dom dla nosicieli w Kawę c z y n i e. Jak wiemy nie wszyscy nosiciele to narkomani. Uznałem więc istn1enie takiego domu za konieczne. Grożono mi wówczas najgorszym. Nie oszczędzono pogróżek. nawet moim najbliższym. "Zabić Kotańskiego i rodzinę jego", "Żyd Kotański" i tym podobne hasła wypisywano wszędzie, aby mnie zaszczuć i przepędzić. T o już była ewidentnie zła wola moich wrogów. Pomijam to wszystko milczeniem. Przypomnieć jednak musiałem te wydarzenia, aby pokazać jaka wówczas panowała atmosfera wokół mojej osoby. Znowu znaleźli się tacy, którzy uważali, że powinienem zająć się tylko Monarem i niczym ponadto. Jeżeli ktoś myśli, że kiedykolwiek miałem łatwą drogę to nie ma pojęcia przez co przeszedłem . Nigdy mnie nie rozpieszczano. Zawsze trzeba było pokonywać lub pomijać jakieś bariery .

Teraz w ciągu zaledwie kilku miesięcy uruchomiliśmy w Warszawie tzw. Przytulisko dla czynnych narkomanów. Takich , którzy nie chcą się leczyć. Przecież nie można nie uszanować ich prawa do chociaż odrobiny ludzkiej godności, skoro na dzień dzisiejszy wybierają narkotyki. To szokujące, że ten sam Kotański, który walczy z narkomanią podaje dzisiaj "ćpunowi" sterylną strzykawkę. Ale robimy to po to by nie rozszerzać epidemii Al DS. W naszym "Przytulisku" można znaleźć coś więcej niż tylko "pompkę" i dach nad głową. Dajemy tym ludziom wszechstronną opiekę, aby nie musieli ginąć pod mostem, lub na śmietniku. Tutaj każdy "zaćpany", w razie zapaści otrzyma pomoc najszybciej. Nie będzie musiał umierać jak "opuszczone zwierzę". Tutaj wreszcie poza ciepłą strawą spotka wychowawcę, który w odpowiednim momencie przekaże go do ośrodka Monaru, kiedy poczuje, że on nie chce już brać. Czy w tym wszystkim jest coś nieetycznego?

Myślę, że takie było wyzwanie współczesności. W tej chwili narkoman - nosiciel, który chce się leczyć znajdzie miejsce w ośrodku Monaru. Ten, który chce brać narkotyki może przyjść do Przytuliska. A taki, który nie chce brać, ale nie czuje się na siłach, aby pójść do Monaru znajdzie schronienie w "Domu Ciepła" pod Warszawą. Chciałbym stworzyć sytuację,
w której nikt nie będzie odrzucony i nikt nie będzie umierał samotnie. Sam oczywiście niczego nie zrobię, również mi jest potrzebna życzliwość i pomoc. O wiele więcej bym osiągnął gdybym zawsze spotykał się ze zrozumieniem. Jestem kontrowersyjny nie dlatego, że mi to sprawia jakąś masochistyczną satysfakcję. Wolę być w pełni akceptowany, ale jako emocjonalny humanista inaczej reagować nie potrafię. Nie umiem kalkulować gdy w grę wchodzi życie np. młodych Rosjan, którzy chcą się leczyć w polskim Monarze, często po kilkunastu latach spędzonych w łagrach na Syberii. Według przepisów nie mają tego prawa. Powinienem im odmówić, bo to nie nasz "rejon". Ale jakie oni tam mają szansę przeżycia? Jako narkomani trafią ponownie do ciężkich obozów pracy, później znów będą brać, aż znowu ich zamkną. Nikt ich w Rosji nie wyleczy i po prostu zginą. Dzisiaj zarzuca mi się, że za polskie pieniądze ratuję obcokrajowców. Rzeczywiście jest to "lekkomyślność". Ale czy takie rozumowanie nie jest haniebne? Wysłaliśmy niedawno list do Gorbaczowa, aby rozwiązać ten problem, jeśli jednak władze nie dadzą złamanego rubla, czy wówczas mamy odmówić pomocy Litwinom, Białorusinom, Żydom i Rosjanom? Wszystkim ze wschodu. Ja jako chrześcijanin nie umiem odmówić potrzebującemu pomocy. Taki mam paskudny charakter. Czy mogę również chłodno kalkulować, gdy trzeba ocalić półtoraroczną dziewczynkę chorą na AIDS, którą wszyscy odtrącają?! Wsiadam wówczas w nocy
w służbowy samochód i mknę z Warszawy do Katowic, aby zająć się nieszczęśliwym dzieckiem. Przy okazji znowu łamię jakieś przepisy i wchodzę z kimś w konflikt. Jednak sąd przyznaje właśnie Monarowi opiekę nad tym osieroconym, niewinnym dzieckiem. Nie każdy zna te fakty i nie każdy wie, że co jakiś czas ktoś mi grozi prokuratorem, ponieważ zrobię coś "nieodpowiedzialnego", niezgodnego z jakimś regulaminem.

Prawdopodobnie gdybym robił tylko to co powinienem to nigdy nie powstał by Monar. A ja pracowałbym, jako sfrustrowany psycholog na jakimś oddziale dla narkomanów, w którym wyleczalność byłaby nieco powyżej zera. Być może to zarozumiałość, ale przecież tacy jak ja będą dopiero wtedy zbyteczni, kiedy wszędzie będzie można znaleźć pomocną dłoń. Dopóki w naszym życiu ciągle brakuje miłości bliźniego, dopóty nie wolno spać spokojnie.

Z najnowszych działań Monaru nie można nie wy mienić stworzenia z inicjatywy Zofii Kuratowskiej, Mikołaja Kozakiewicza i mojej Stowarzyszenia "Plus - Solidarni wobec AIDS". Zajęliśmy się również losem ludzi bezdomnych, otwierając dla nich dwa domy,
w których znajdują schronienie. Bardzo istotne jest dla nas także, opowiedzenie się po stronie mniejszości seksualnych, nie tylko z powodu profilaktyki AIOS. Przy warszawskim Punkcie Konsultacyjnym Monaru znalazło swoje miejsce Stowarzyszenie LAMBDA. Najnowsze osiągnięcia Monaru to uruchomienie własnego pogotowia ratunkowego dla narkomanów
i nosicieli HIV. Obsługa naszych karetek składa się z nosicieli! Zupełnie ostatnio natomiast nabyliśmy autobus, który będzie naszym ruchomym Punktem Konsultacyjnym, objeżdżającym całą Polskę, aby dotrzeć wszędzie tam gdzie nie ma Monaru.

W "nagrodę" za wszystko co robię, co jakiś czas różne osoby próbują mnie zdyskredytować, ośmieszyć lub skompromitować zupełnie. Puszczam to w niepamięć. Nasuwa się tylko gorzka refleksja, jak łatwo znajdują się ci, którzy podnoszą kamień. Czyżby wokół mnie żyło, aż tylu bezgrzesznych? Co do tego, to śmiem wątpić. Wygląda na to, że zostaliśmy wszyscy zarażeni złem, nie mniej niż narkomani. Zarażeni hipokryzją i faryzeuszostwem. Opanowaliśmy sztukę kłamstwa po mistrzowsku. Upadek "komuny" nie zmienił naszej dwulicowości, to weszło jednak w krew. Prowadzimy dwa rodzaje egzystencji, jeden ten oficjalny, czyli kościół, dzieci, zakład pracy, sąsiedzi i drugi, który kwitujemy przyłapani na nieuczciwości, nieszczerości "Co ty nie znasz prawdziwego życia?". Zostaliśmy zarażeni straszną chorobą, jakby camusowską "Dżumą". Droga do miłości, do człowieczeństwa będzie tak samo długa jak narkomana do wyzdrowienia. A tylko nieliczni wychodzą z nałogu. Trochę przerażająca jest ta diagnoza, ale niestety system totalitarny głęboko zapadł w psychikę Polaków. Zmiana nazwy kraju i ulic to na razie ciągle tylko zmiana dekoracji w polskim teatrze, aktorzy tymczasem grają bardzo podobne role .

Jednak, na szczęście, jak to powiadają, psy szczekają karawana jedzie dalej. Takie widać
u nas są zwyczaje, ciągle krytykować i osądzać bliźnich. Ja natomiast wolę tworzyć i działać, dopóki starczy mi energii. Co jeszcze wymyślę? Kogo zirytuję? Zobaczymy, sam jestem tego ciekaw. Niech osąd wystawią mi jak zwykle inni za to co robię. Daleki jestem od pewności, że będzie on jednoznacznie pozytywny, ponieważ prawda o człowieku jest zawsze złożona, tylko wówczas nie rozmija się z rzeczywistością.

W maju 1991 roku Marek Kotański otrzymał w darze gospodarstwo, na którym postanowił stworzyć miasteczko" VICTORIA KOTAN" dla wszystkich odrzuconych przez społeczeństwo i nie przystosowanych do życia

we współczesnej, bezwzględnej cywilizacji.

POWRÓT



Wyszukiwarka