MEG CABOT
Jeszcze
mnie
polubicie
Przekład Edyta Jaczewska
Tytuł oryginału How To Be Popular
Pamięci mojego dziadka, Bruce'a C. Mounseya
Popularny: (przym.) powszechnie lubiany, ceniony przez ogół, znany lub sławny.
Popularność.
Wszyscy jej pragniemy. Dlaczego? Bo popularność oznacza, że ludzie nas lubią. A wszyscy chcą być lubiani.
Ale, niestety, nie wszyscy są lubiani.
Co takiego mają w sobie ludzie popularni, co sprawia, że właśnie oni są tak lubiani?
Ludzie popularni są:
• przyjacielscy
• gotowi zakasać rękawy i włączyć się do jakiejś wspólnej pracy
• zainteresowani wszystkim, co dzieje się w pracy czy w szkole
• schludni i sympatyczni z wyglądu
Ludzie popularni się z tym nie rodzą. Oni sobie wypracowali takie cechy, które przynoszą im popularność...
...i ty też możesz to osiągnąć, wykorzystaj tylko wskazówki z tej książki!
1
Dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 7.00 wieczorem
Ze sposobu, w jaki ta kobieta wpatrywała się w mój identyfikator, powinnam się była domyślić, że zapyta.
- Amy Landry... - powtórzyła, sięgając po portfel. - Skąd ja znam to nazwisko?
- Kurczę, proszę pani - powiedziałam. - Nie mam zielonego pojęcia.
Tyle że chociaż nigdy przedtem na oczy jej nie widziałam, to domyślałam się, skąd mogła o mnie usłyszeć.
- Już wiem! - Strzeliła palcami, a potem wskazała na mnie. - Jesteś w żeńskiej drużynie piłki nożnej Liceum Bloomville!
- Nie, proszę pani. Nie jestem.
- A nie byłaś czasem w orszaku królowej na jarmarku hrabstwa Greene?
Ale widać było, że zanim skończyła mówić, już wiedziała, że znów się pomyliła. Moje włosy nie nadają się dla dwórki królowej jarmarku jakiegoś hrabstwa w Indianie: są brązowe, a nie blond, kręcą się, nie są proste. I nie mam figury odpowiedniej dla dwórki królowej jarmarku żadnego hrabstwa w Indianie - to znaczy, jestem raczej nieduża, a jeśli regularnie nie ćwiczę, moja figura coraz bardziej przypomina beczułkę.
Naturalnie, robię co mogę z tym, co Bóg dał mi do dyspozycji, ale raczej w najbliższej przyszłości nie trafię do „Następnej Top Modelki Ameryki”, a już na pewno nie czeka mnie rola dwórki z orszaku jakiejś królowej jarmarku.
- Nie, proszę pani - powiedziałam.
Chodzi o to, że naprawdę nie miałam ochoty, żeby to roztrząsała. Bo kto by miał?
Ale baba nie chciała odpuścić.
- Mój Boże. Ja po prostu wiem. Wiem, że skądś znam twoje nazwisko. - Podała mi kartę kredytową, żeby zapłacić za zakupy. - Jesteś pewna, że nie czytałam o tobie w gazecie?
- Raczej tak, proszę pani. - Boże, tylko tego mi jeszcze trzeba. Żeby ta cała sprawa została opisana w gazecie.
Na szczęście jednak od czasu zawiadomienia o moich narodzinach w gazecie nie ukazała się żadna wzmianka o mnie. Bo i dlaczego miałaby się ukazać? Nie jestem szczególnie utalentowana, muzykalna ani nic.
I chociaż zaliczam w szkole głównie kursy dla uzdolnionych uczniów, to wcale nie dlatego, że jestem jakąś wybitną uczennicą. Bo jeśli dorastasz w hrabstwie Greene i wiesz, że Lemon Joy dolewa się do zmywarki do naczyń, a nie do mrożonej herbaty, już cię umieszczają na kursach dla uzdolnionych.
Zresztą to aż zadziwiające, jak wielu ludzi w hrabstwie Greene popełnia tę pomyłkę. To znaczy, tę z Lemon Joy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec mojego przyjaciela Jasona, który jest lekarzem w Szpitalu Bloomville.
- To pewnie dlatego - powiedziałam do tej pani, przeciągając jej kartą przez czytnik - że moi rodzice są właścicielami tej księgarni.
Wiem, że to nie brzmi jakoś imponująco. Ale księgarnia Courthouse Square jest jedyną niezależną księgarnią w Bloomville. Jeśli nie liczyć Książek dla Dorosłych i Zabawek Seksualnych Doca Sawyera, tam z tyłu, obok estakady. Ja ich nie liczę.
- Nie. - Kobieta pokręciła głową. - To też nie to.
Mogłam zrozumieć jej frustrację. Szczególnie przygnębiające w tym wszystkim jest to - jak się nad tym zastanowić (czego staram się nie robić, chyba że wydarzy się coś takiego jak teraz) - że Lauren i ja aż do końca piątej klasy byłyśmy przyjaciółkami. Może nie najbliższymi przyjaciółkami. Trudno jest zaprzyjaźnić się z najpopularniejszą dziewczyną w szkole, bo ma zawsze tak zapełniony kalendarz towarzyski.
Ale na pewno przyjaźniłyśmy się dość blisko, bo bywała u mnie w domu (okay, niech będzie, była raz. I chyba nie bawiła się najlepiej. To wina ojca, który właśnie wtedy zabrał się do suszenia w piekarniku musli domowej roboty. Smród spalonych płatków owsianych dominował nad innymi zapachami), i ja bywałam u niej (tylko raz... Jej mama pojechała do kosmetyczki na manikiur, ale w domu był tata i zastukał do pokoju Lauren, żeby powiedzieć, że odgłosy eksplozji, które wydawałam w czasie naszej zabawy Barbie Komandoską, są nieco za głośne. I poza tym, że nie słyszał jeszcze o Barbie Komandosce, i dlaczego nie miałybyśmy się pobawić w Barbie Cichutką Pielęgniarkę?)
- Cóż - powiedziałam do naszej klientki - może ja po prostu... No, wie pani. Mam jedno z tych nazwisk, które zawsze wydają się skądś znajome.
Taa. I ciekawe czemu. To Lauren wymyśliła przecież powiedzenie: „Nie rób z siebie takiej Amy Landry”. Z zemsty.
I zadziwiające, jak szybko to się przyjęło. Teraz, jeśli w szkole ktoś zrobi coś choć trochę idiotycznego albo dziwacznego, ludzie od razu mówią: „Nie rób takiej Amy!” albo: „Ale Amy ci z tego wyszła”, albo: „Typowa Amy!”
I to ja jestem tą Amy, o której mówią.
Fajnie.
- Może i tak - mruknęła z powątpiewaniem kobieta. - Rany, teraz cały wieczór będę się nad tym zastanawiać.
Jej karta kredytowa została przyjęta. Oderwałam wydruk do podpisu i zaczęłam pakować zakupy do torby. Może i mogłam powiedzieć jej, że pewnie mnie kojarzy ze względu na mojego dziadka. Czemu nie? Jest w tej chwili najbardziej obgadywaną - i najzamożniejszą - osobą w południowej Indianie, od czasu, kiedy sprzedał tereny rolnicze w pobliżu planowanej nowej autostrady 1 - 69 („łączącej Meksyk z Kanadą z pomocą autostradowego korytarza, przebiegającego między innymi przez Indianę”) pod budowę Super Sav - Martu, który otwarto w zeszłym tygodniu.
Co oznacza, że często pojawiał się w lokalnej prasie, zwłaszcza odkąd sporą część swojego majątku wydał na budowę obserwatorium astronomicznego, które zamierza podarować miastu.
Bo każde małe miasteczko w południowej Indianie potrzebuje obserwatorium astronomicznego.
Chyba że nie.
To także znaczy, że moja mama już z nim nie rozmawia, bo Super Sav - Mart, ze swoimi niskimi cenami, prawdopodobnie wykosi z biznesu wszystkie małe sklepy wokół placu, włącznie z księgarnią Courthouse Square.
Ale wiedziałam, że klientka nigdy by się na to nie nabrała. Dziadek nawet nie nosi tego samego nazwiska, co ja. Od chwili narodzin dotknięty był nieszczęsnym mianem Emile'a Kazoulisa... Mimo takiego upośledzenia, poradził sobie w życiu całkiem nieźle.
Musiałam liczyć się z tym, że tak samo jak super big gulp nie dawał się usunąć z białej dżinsowej spódniczki D&G Lauren (chociaż tata próbował. Użył wszystkich dostępnych środków, a kiedy to nic nie dało, poszedł i odkupił jej nową spódnicę), moje nazwisko na zawsze miało wyraźnie się zapisać w ludzkiej pamięci.
I to wcale nie pochlebnie.
- Och, nieważne - zdecydowała ta pani, zabierając torbę i paragon. - Chyba tak czasem bywa.
- Chyba tak - zgodziłam się. I poczułam ulgę, bo zbierała się do wyjścia. Nareszcie.
Okazało się, że niedługo cieszyłam się spokojem. Bo sekundę później dzwonek nad drzwiami księgarni zabrzęczał, a do środka weszła sama Lauren Moffat - w tych samych białych biodrówkach do pół łydki Lilly Pulitzer, które parę dni temu mierzyłam w centrum handlowym, ale których kupić nie mogłam. Ich cena stanowiła mniej więcej równowartość dwudziestu pięciu godzin pracy za kasą w księgarni Courthouse Square - trzymając w ręku Tasti D - Lite z Penguina.
- Mamo? - odezwała się. - Pośpieszysz się wreszcie? Czekam tu na ciebie całe wieki.
Nieważne. Nie można ode mnie oczekiwać, że będę czytała nazwisko na każdej karcie kredytowej, którą mi ktoś wręcza. Poza tym tutaj, w Bloomville, Moffatów jest na pęczki.
- Och, Lauren, ty na pewno będziesz wiedziała - zwróciła się pani Moffat do córki. - Skąd ja znam nazwisko Amy Landry?
- Hm, może stąd, że to właśnie ona wylała big red super big gulp na moją białą spódnicę D&G przy wszystkich ludziach w kafejce, kiedyś, w pierwszej gimnazjalnej? - prychnęła Lauren.
Nigdy mi - jak widać - tego nie wybaczyła. Nie mówiąc o tym, żeby dać ludziom zapomnieć o sprawie.
Pani Moffat rzuciła mi przerażone spojrzenie nad wypchanym poduszką ramieniem swojego swetra - bliźniaka Quacker Factory.
- Och! - jęknęła. - Rany. Lauren, ja...
I wtedy wreszcie Lauren zauważyła mnie za kasą.
- Boże, mamo! - Lauren zachichotała, otwierając drzwi, żeby wyjść na upalne wieczorne powietrze. - Ale Amy Landry odwaliłaś.
Zacznijmy od określenia poziomu
twojej popularności lub jej braku:
Odpowiedz na pytania o to, jak cię postrzega twoje otoczenie:
• Czy ludzie cię znają? A jeśli tak, to jak cię traktują?
• Czy robią niegrzeczne uwagi pod twoim adresem - za twoimi plecami albo prosto w oczy?
• Czy cię ignorują?
• Czy zapraszają cię do udziału w swoich wycieczkach i innych rozrywkach, na swoje towarzyskie spotkania i przyjęcia?
Na podstawie zachowania otaczających cię ludzi powinnaś móc określić, czy jesteś lubiana, czy zaledwie tolerowana - albo całkiem niepopularna. Jeśli jesteś zaledwie tolerowana lub całkiem niepopularna, czas zacząć działać.
2
Dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 8.25 wieczorem
„Kręciołku!” - właśnie tak Jason ostatnio się do mnie zwracał.
I owszem, to jest irytujące.
Szkoda, że on nie zwraca uwagi, kiedy mu o tym mówię.
- I jaka jest główna intryga kryminalna wieczoru, Kręciołku? - zapytał, kiedy z Beccą weszli do księgarni jakąś godzinę po tym, jak wyszły Lauren i pani Moffat. Właściwie, tylko Becca weszła. Jason wpadł do środka. Właściwie to rozwalił się na kontuarze i poczęstował czekoladką lindt ze słoja ze słodyczami.
Jakby wcale nie wiedział, że to mnie doprowadzi do szału, czy coś...
- Jeśli to zjesz, będziesz mi winien sześćdziesiąt dziewięć centów - poinformowałam go.
Wyłowił dolara z kieszeni dżinsów i rzucił na kontuar.
- Reszta dla ciebie.
A potem wyjął ze słoja kolejną czekoladkę lindt i rzucił ją Becce.
Becca była tak zaskoczona, kiedy czekoladka lindt zaatakowała ją nagle, że nie zdążyła jej złapać, więc czekoladka walnęła ją w obojczyk, spadła na podłogę i potoczyła się pod kontuar.
Becca zaczęła więc pełzać po wykładzinie we wzór liter alfabetu, usiłując znaleźć zagubioną czekoladkę i komentując:
- Hej, tu jest mnóstwo kłębów kurzu. Czy wy czasem odkurzacie tę księgarnię?
- Teraz jesteś mi winien trzydzieści osiem centów - oświadczyłam Jasonowi.
- A co mi tam. - On zawsze to mówi. - Ile jeszcze czasu do zamknięcia tej budy?
O to też zawsze pyta. A przecież doskonale zna odpowiedź.
- Zamykamy o dziewiątej. Wiesz, że zamykamy o dziewiątej. Zamykamy o dziewiątej od momentu, kiedy ta księgarnia zaczęła działać, co miało miejsce, pozwól, że ci przypomnę, jeszcze przed naszym urodzeniem.
- Skoro tak twierdzisz, Kręciołku.
A potem poczęstował się kolejnym lindtem.
To naprawdę niesamowite, ile on może jeść i nie utyć. Gdybym ja zjadła dwie takie czekoladki dziennie, do końca miesiąca nie mieściłabym się już w dżinsach. Jason może zjeść i dwadzieścia dziennie, i nadal będzie miał sporo luzu w swoich lewisach (bez streczu).
Faceci chyba po prostu tak mają. Zwłaszcza w okresie dorastania. Jason i ja byliśmy mniej więcej tej samej wagi i wzrostu przez całą podstawówkę i gimnazjum, a nawet jeszcze na początku liceum. I chociaż mógł mnie pokonać w brzuszkach i wszystkim, co wymagało rzucania piłką, ja regularnie biłam go na głowę w indiańskich zapasach na nogi i w stratego.
Ale potem, w czasie ostatnich wakacji, pojechał z babcią do Europy, zwiedzić wszystkie te miejsca z jej ulubionej książki, Kodu Leonarda da Vinci, a po powrocie był o piętnaście centymetrów wyższy niż przed wyjazdem. I jakoś tak wyprzystojniał.
Oczywiście, gdzie mu tam do Marka Finleya, który jest najseksowniejszym facetem z Liceum Bloomville. Ale i tak... To szalenie niepokojące odkryć, że twój najlepszy przyjaciel - faktycznie, tak się złożyło, że facet - zrobił się seksowny.
Zwłaszcza że stałe usiłuje przybrać na wadze, żeby dogonić ten nowy wzrost (ja rozumiem. On musi przytyć). Teraz mogę go pokonać już tylko w indiańskich zapasach na nogi. Udało mu się już rozgryźć, jak mnie zetrzeć na miazgę w stratego.
I mam wrażenie, że w indiańskich zapasach na nogi mogę go pokonać tylko dlatego, że kładzenie się obok dziewczyny na podłodze nieco go wytrąca z równowagi.
Muszę przyznać, że odkąd wrócił z Europy, kładzenie się obok niego na podłodze - czy na trawie na Wzgórzu, gdzie bardzo często chodzimy obserwować gwiazdy - mnie też nieco wytrąca z równowagi.
- Przestań nazywać mnie Kręciołkiem.
- Kiedy imię ci pasuje, noś je... - oświadczył Jason.
- Buty - poprawiłam. - Przysłowie mówi: kiedy buty ci pasują...
Na co Becca, która wreszcie znalazła zaginioną czekoladkę, wstała z podłogi i dorzuciła tęsknym tonem, otrzepując z kurzu swoje jasne loki:
- Mnie się strasznie podoba przezwisko Kręciołek.
- Taa - wycedziłam. - W takim razie od zaraz możesz sobie to przezwisko zatrzymać.
Oczywiście Jason musiał się wtrącić:
- Wybaczcie, ale nie wszyscy z nas zasłużyli na takie przezwisko, jak obecna tu mistrzyni intrygi kryminalnej, Kręciołek.
- Jeśli rozbijesz ten stojak - ostrzegłam Jasona, bo nadal siedział na kontuarze i wymachiwał nogami tuż przed szklaną gablotą która stała obok - zmuszę cię, żebyś zabrał sobie do domu te wszystkie lalki.
Bo w tej gablocie stoi chyba ze trzydzieści lalek Madame Alexander, a większość to fikcyjne postacie z książek, na przykład Marmee i Jo z Małych kobietek i Heidi z Heidi.
Chciałabym zaznaczyć, że to był mój pomysł, żeby lalki umieścić w szklanej gablocie, po tym jak stwierdziłam, że mniej więcej jedna lalka tygodniowo pada łupem kolekcjonerów, którzy mają notorycznie lepkie palce, jeśli chodzi o lalki Madame Alexander.
Jason mówi, że te lalki go przerażają. Twierdzi, że czasami ma koszmary, w których ścigają go lalki o maleńkich plastikowych paluszkach i błękitnych, nieruchomych oczach.
Jason przestał wymachiwać nogami.
- Mój Boże, nie zdawałam sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. - Z zaplecza wyszła moja mama. Jak zwykle, poprzedzał ją wielki brzuch. Podejrzewam, że moi rodzice postanowili pobić stanowy rekord w produkcji dzieci. Mama niedługo urodzi swoje szóste - mojego przyszłego brata lub siostrzyczkę - w ciągu ostatnich szesnastu lat. Kiedy to najnowsze dziecko przyjdzie na świat, będziemy najliczniejszą rodziną w miasteczku, nie licząc Grubbsów, którzy mają ośmioro dzieci, ale których przyczepa kempingowa nie leży na terenie samego Bloomville, tylko na linii dzielącej Bloomville od reszty hrabstwa Greene.
Mam jednak wrażenie, że kilku najmniejszych Grubbsów odebrano rodzinie, kiedy pracownicy socjalni odkryli, że ich tata podawał im lemoniadę z rozcieńczonego lemon joy.
- Dzień dobry, pani Landry - powiedzieli Jason i Becca.
- Och, cześć Jason, Becca. - Mama uśmiechnęła się do nich promiennie. Ostatnio coraz częściej to się jej zdarza. To znaczy, te promienne uśmiechy. Chyba że dziadek kręci się w pobliżu. Wtedy ciska wzrokiem gromy. - I co planujecie, dzieciaki, na swój ostatni wolny sobotni wieczór, zanim zacznie się szkoła? Czy ktoś robi jakąś imprezę?
To jest właśnie ten wyimaginowany świat, w którym żyje moja mama. Ten świat, w którym moi przyjaciele i ja jesteśmy zapraszani na te fajne imprezy z okazji początku roku szkolnego. Zupełnie jakby nigdy nie słyszała o incydencie z big red super big gulp. No bo przecież ona tam była, kiedy to się stało. To przede wszystkim jej wina, że miałam w rękach super big gulp - sama mi go kupiła. A to dlatego, że tak bardzo było jej mnie żal po tym, jak regulowano mi aparacik na zębach. Miałam go sobie wypić w samochodzie w drodze powrotnej do Gimnazjum Bloomville. Jaki rodzic pozwala dzieciakowi z pierwszej gimnazjalnej zabrać ze sobą do szkoły super big gulp?
Ta historia jest kolejnym dowodem na poparcie teorii, że moi rodzice nie mają pojęcia, co robią. Wielu ludzi ma podobne wrażenia odnośnie własnych rodziców, ale w moim przypadku to najprawdziwsza prawda. Mama zabrała nas kiedyś na wycieczkę na targi wydawców książek do Nowego Jorku i moi rodzice cały ten weekend spędzili, na zmianę gubiąc się albo włażąc pod koła samochodów, spodziewając się, że one staną, bo ludzie w Bloomville zatrzymują samochód, jeśli akurat wchodzisz na jezdnię.
W Nowym Jorku raczej nie.
I nie byłoby żadnego problemu, gdyby chodziło tylko o moich rodziców i mnie. Ale byli z nami mój wówczas pięcioletni brat Pete i moja młodsza siostra Catie, która jeździła jeszcze w wózku spacerowym, i mój najmłodszy brat, Robbie, który był niemowlęciem i noszono go w snugli (Sara jeszcze się w ogóle nie urodziła). Więc to nie dotyczyło tylko moich rodziców i mnie. W grę wchodziły też małe dzieci!
Mniej więcej za piątym razem, kiedy usiłowali wpakować się pod koła jadącego autobusu linii śródmiejskich, zrozumiałam, że moi rodzice są szaleni i w żadnych okolicznościach nie należy im ufać.
A miałam zaledwie siedem lat.
Diagnoza ta utrwaliła mi się na dobre, kiedy weszłam w okres dojrzewania, a rodzice zaczęli do mnie mówić takie rzeczy jak: „Posłuchaj, nigdy jeszcze nie byliśmy rodzicami dorastającej dziewczynki. Nie wiemy, czy robimy to dobrze. Ale staramy się tak, jak umiemy”. To nie jest coś, co chciałoby się usłyszeć od własnych rodziców w żadnych okolicznościach. Chciałoby się wiedzieć, że rodzice mają kontrolę nad sytuacją i wiedzą, co robią.
Taa. Ale moi? Niekoniecznie.
Najgorsze było lato między pierwszą a drugą gimnazjalną, kiedy wysłali mnie na dziewczęcy obóz skautowski. A ja chciałam zostać w domu i popracować w księgarni. Nie należę do zagorzałych miłośniczek natury, bo jestem istnym magnesem na komary i kleszcze.
A potem było jeszcze gorzej, przekonałam się, że Lauren Moffat ma ze mną spać w jednym namiocie. Kiedy bardzo spokojnie i dorośle wyjaśniłam kierowniczce obozu, że nic z tego nie będzie z powodu szalonej nienawiści Lauren do mnie, a wszystko za sprawą tamtego super big gulp, kierowniczka obozu powiedziała bardzo serdecznie: „Och, jeszcze się przekonamy”, a mama przeprosiła za moje zachowanie, mówiąc, że miewam kłopoty z nawiązywaniem przyjaźni.
- Zmienimy to - oświadczyła kierowniczka z wielką pewnością siebie. I kazała mi zostać w tym namiocie z Lauren.
To potrwało dwa dni, podczas których niczego nie wzięłam do ust - za bardzo było mi wciąż niedobrze - ani nie poszłam do łazienki - bo za każdym razem, kiedy usiłowałam tam wejść, Lauren albo któraś z jej kumpeli stawała przed drzwiami tego wychodka na świeżym powietrzu i syczała:
- Hej... Tylko tam nie odwal jakiejś Amy.
Wtedy kierowniczka przeniosła mnie do namiotu innych, podobnych do mnie wyrzutków, i skończyło się na tym, że na obozie bawiłam się całkiem nieźle.
Najwyraźniej, biorąc pod uwagę wszystko powyższe - a nawet tu nie wspominam, że mama ma bardzo mizerne pojęcie o rachunkowości i księgowaniu, a jednak usiłuje prowadzić własny interes, a tata wyobraża sobie, że gdzieś tam na świecie istnieje ogromne zapotrzebowanie na jego jeszcze niewydaną serię książek o licealnym trenerze koszykówki z Indiany, który rozwiązuje zagadki kryminalne - moim rodzicom nie wolno ufać.
Ani nie należy im mówić o żadnych szczegółach swojego osobistego życia, pomijając rzeczy zasadniczej wagi.
- Nie, nie ma żadnych imprez, pani Landry. - Oto jak Jason odpowiedział na pytanie mojej mamy w kwestii naszych planów na wieczór. Uczę go, jak postępować z moimi rodzicami, bo babcia Jasona ma właśnie wyjść za mąż za mojego dziadka, co znaczy, że on będzie moim przyrodnim kuzynem ze strony matki. Czy jakoś tak. - Pojeździmy sobie po prostu po Main Street.
Powiedział, jakby to było coś najzwyklejszego. Ale to wcale nie jest takie nic. Bo Jason to pierwszy z naszej trójki, który dorobił się własnego samochodu - oszczędzał przez całe lato, żeby odkupić od gosposi swojej babci jej bmw 2002tii z 1974 roku, i to był właśnie pierwszy sobotni wieczór, kiedy miał je do swojej dyspozycji.
Będzie to także pierwszy sobotni wieczór w życiu Jasona, Becki i moim, którego nie spędzimy na Wzgórzu, leżąc na trawie i gapiąc się w gwiazdy, ani siedząc na murku pod Penguinem, to znaczy tam, gdzie wszyscy w naszym miasteczku - ci, którzy nie mają samochodów - siedzą w sobotnie wieczory i patrzą, jak bogate dzieciaki (te które na szesnaste urodziny podostawały samochody, a nie iBooki, jak reszta z nas) jeżdżą w tę i z powrotem wzdłuż Main Street, jakże oryginalnie nazwanej głównej drodze prowadzącej przez śródmieście Bloomville.
Main Street zaczyna się przy parku Bloomville Creek - gdzie niemal zakończono już budowę obserwatorium dziadka - i biegnie prostą linią między wszystkimi sklepami dużych sieci, którym udało się wykosić z interesu miejscowe butiki odzieżowe (w taki sam sposób, w jaki zdaniem mojej mamy Super Sav - Mart i jego dział z potężnie przecenionymi książkami nas załatwi), aż do gmachu sądu. Gmach sądu - wielki budynek z piaskowca z białą wieżą, z której sterczy iglica z wiatrowskazem w kształcie ryby na szczycie, chociaż nikt nie ma pojęcia, czemu ktoś wybrał rybę, skoro jesteśmy hrabstwem lądowym, bez dostępu do morza - gdzie wszyscy zawracają i kierują się w stronę parku Bloomville Creek w kolejnym okrążeniu.
- Och! - Mama miała rozczarowaną minę. No i trudno jej się dziwić, prawda? Który rodzic chciałby usłyszeć, że jego córka spędzi ostatni sobotni wieczór letnich wakacji, jeżdżąc tam i z powrotem po głównej ulicy miasteczka? Ona z całą pewnością nie rozumie, czemu to jest o wiele lepsze niż siedzenie i patrzenie, jak inni ludzie to robią.
Chociaż akurat dla mamy największą przyjemnością jest położyć dzieci spać i obejrzeć sobie Prawo i sprawiedliwość przy dużej misce lodów waniliowych z kawałkami chrupek. Więc to oczywiste, że jej osąd można kwestionować.
- Ile jeszcze ci to zajmie, hm, Kręciołku? - zapytał Jason.
Właśnie sięgałam do kasy, chcąc przeliczyć dzisiejszy utarg.
Wiem, że jeśli nie będzie się równał albo nie przekroczy utargu z tego samego dnia sprzed roku, mama dostanie zawału.
- Chciałabym, żeby mnie też ktoś nadał takie fajne przezwisko - napomknęła (niezbyt subtelnie) Becca i westchnęła.
- Wybacz, Bex - rzekł Jason. - Nie posiadasz jakichś charakterystycznych cech, takich jak wielka szczęka czy pół hektara terenów rolniczych między jednym okiem a drugim, co by usprawiedliwiało nazwanie cię Szczękościskiem albo Okiem na Maroko. Tymczasem tu obecna Kręciołek... No, tylko na nią popatrz.
Sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt z drobnymi.
- Ja przynajmniej mogę sobie włosy rozprostować - zauważyłam. - O twoim nosie tego się nie da powiedzieć, Jastrzębi Dziobie.
- Amy! - zawołała moja mama, przerażona tym, że kpię sobie z długiego, nieco za dużego nosa, dominującego w twarzy Jasona.
- Nic się nie stało, pani Landry - oświadczył Jason, udając, że głęboko wzdycha. - Wiem, że jestem odrażający. Moje panie, wszystkie powinnyście odwrócić oczy.
Przewróciłam oczami, bo Jason jest bardzo daleki od odrażającego wyglądu, i wyciągnęłam szufladę z pieniędzmi z kasy, a potem poszłam na zaplecze, żeby zamknąć ją na noc w sejfie w biurze mojej mamy. Nie wspominałam jej, że utargowaliśmy sto dolarów mniej niż tego samego dnia w zeszłym roku. Na szczęście ona za bardzo zdenerwowała się, że tak podle potraktowałam Jasona, by o to zapytać. Jakby nie słyszała z dziewięć milionów razy, jak on się do mnie zwraca: „Kręciołku”. Bo uważa, że to „słodkie”.
Mama nigdy nie poznała Marka Finleya, więc najwyraźniej nie ma pojęcia, co znaczy prawdziwa słodycz.
Po drodze na zaplecze zauważyłam, że pan Huff, jeden z naszych stałych klientów, zatonął w instrukcji napraw mustangów Chiltona. Jego troje pociech, którymi się opiekuje w weekendy, zajęło się demolowaniem kolejki elektrycznej, którą rozstawiliśmy dla dzieci do zabawy na czas zakupów rodziców.
- Hej, maluchy - powiedziałam do małych Huffów, które waliły wagonikiem restauracyjnym w figurkę Arweny. - Musimy już zamykać. Przepraszam.
Dzieci jęknęły. Ich tata najwyraźniej nie ma w domu tylu fajnych zabawek, ile my mamy tu, w księgarni.
Pan Huff, zaskoczony, podniósł wzrok.
- Naprawdę już czas zamykać? - spytał, zerkając na zegarek. - No proszę, coś takiego!
- Ale Amy Landry odwaliłeś, tato - rzucił ze śmiechem ośmioletni Kevin Huff.
A ja tylko stałam tam i gapiłam się na dzieciaka, który szczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Widać było, że nie ma pojęcia, co właśnie powiedział. Ani przy kim to powiedział.
Niemniej jednak cały problem w tym, że wcale mnie to nie obchodzi. Bo teraz mam Książkę.
I ta Książka mnie uratuje.
Jeśli nie jesteś popularna,
zastanów się
nad możliwymi przyczynami
Przyczyn może być wiele:
• Czy cierpisz z powodu brzydkiego zapachu ciała?
• Czy masz trądzik? Czy masz jakąś szczególnie dużą nadwagę (albo niedowagę)?
• Może jesteś klasowym błaznem (cechuje cię niewłaściwe poczucie humoru)?
Prawdopodobnie nie, ponieważ wszystkim powyższym dolegliwościom łatwo zaradzić za pomocą kosmetyków, diety i ćwiczeń fizycznych oraz samokontroli.
Jeśli zatem odpowiedziałaś „nie” na te pytania, twój przypadek braku popularności ma poważniejsze podłoże.
Ten brak popularności może być czymś, co sama na siebie sprowadziłaś.
Załóżmy, że kiedyś zrobiłaś coś okropnego, i z tego powodu stałaś się osobą niepopularną. Co możesz w tej sprawie zrobić? Czy możesz to jakoś naprawić?
3
Nadal dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 10.20 wieczorem
Nie wiem, czemu nie powiedziałam Jasonowi i Becce. To znaczy, o Książce. Nie wstydzę się tego - no dobra, przynajmniej nie za bardzo.
I nie o to chodzi, że ją ukradłam, czy coś. Naprawdę spytałam babcię Jasona, czy mogę ją sobie wziąć tego dnia, kiedy znalazłam ją w tym starym pudle na poddaszu Hollenbachów. Robiliśmy tam porządki, żeby Jason mógł je sobie przerobić na prywatną garsonierę w stylu Grega Brady'ego, skrzyżowaną z domem z basenem w stylu Ryana Atwooda (co, biorąc pod uwagę, że jest jedynakiem, nie ma sensu. Pomijając to, że łatwiej było przerobić poddasze na jego nowy pokój niż zrywać tapetę w samochody wyścigowe ze ścian jego starego pokoju).
I dobra, to nie tak, że wyciągnęłam Książkę i spytałam Kitty - panią Hollenbach, babcię Jasona, która prosiła, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, żeby nie myliło nam się z dragą panią Hollenbach, jej synową, Judy, matką Jasona - czy mogę sobie wziąć właśnie ją. Ja spytałam, czy mogę sobie zabrać to pudło, które zawierało Książkę i trochę jakichś starych ubrań oraz parę mocno rozerotyzowanych powieści z lat osiemdziesiątych - co mi kazało, muszę to przyznać, spojrzeć na Kitty całkiem inaczej. Okazało się, że bohaterka jednej z nich lubiła uprawiać seks „po turecku”, co w tej książce nie znaczyło: „nosząc na głowie fez”.
Ale Kitty tylko przelotnie rzuciła okiem na zawartość pudła i powiedziała:
- Och, oczywiście, kochanie. Chociaż nie wiem, na co ci się przydadzą te starocie.
Gdyby tylko wiedziała.
W każdym razie, nie powiedziałam im. I chyba już tego nie zrobię.
Tylko by mnie wyśmiali.
A ja chyba już bym tego nie zniosła. Dzięki Lauren Moffat od pięciu lat wytrzymuję to, że ludzie się ze mnie śmieją - ze mnie, nie ze mną. Chyba już mam tego dosyć.
W każdym razie, okazuje się, że to jeżdżenie tam i z powrotem po Main Street wcale nie jest tak zabawne, jak siedzenie i gapienie się na ludzi, którzy jeżdżą tam i z powrotem po Main Street i wyśmiewanie się z nich.
W głowie mi się nie mieści, że przez całe lato marzyłam o tym, żeby być w środku takiego samochodu, a nie z zewnątrz obserwować ruch na Main Street. Skoro okazuje się, że o wiele fajniej siedzi się na murku. No bo z murku widać, jak Darlene Staggs otwiera drzwi po stronie pasażera samochodu chłopaka, z którym tego wieczoru akurat chodzi, i wymiotuje całą wzmocnioną lemoniadę Mike'a, którą wypiła tego popołudnia, opalając się nad jeziorem.
Z murku słychać wiewiórczo piskliwy głosik Bebe Johnson, która wtóruje Ashlee Simpson lecącej z radia.
Z murku widać Marka Finleya, który poprawia wsteczne lusterko, żeby się w nim przejrzeć i delikatnie roztrzepać swoją puszystą grzywkę.
Z tylnego siedzenia nowego samochodu Jasona żadnej z tych rzeczy nie widać.
A musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu, bo Becca dostaje choroby lokomocyjnej, jeśli siedzi z tyłu. Więc siedziała z przodu, obok Jasona. Co oznaczało, że niewiele widziałam poza tyłem ich głów. Więc nic nie zobaczyłam, kiedy Jason powiedział:
- Wow, widziałyście to? Alyssa Krueger właśnie się wywaliła na środku ulicy; usiłowała przebiec w espadrylach na platformie z suv - a Shane'a Mullena do jeepa Craiga Wrighta.
- Podarła sobie spodnie? - spytałam z ożywieniem.
Ale ani Jason, ani Becca nie byli w stanie potwierdzić informacji na temat rozdartych spodni.
Gdybym siedziała na murku, całe zdarzenie obejrzałabym sobie dokładnie.
Poza tym, chociaż rozumiem, że Jason jest podekscytowany tym swoim nowym samochodem, i tak dalej, uważam, że trochę z tym wszystkim przesadza. Teraz, kiedy zobaczy jakieś inne bmw, stosuje się do czegoś, co nazywa beemwicową etykietą. To oznacza, że pozwala tej drugiej beemwicy włączyć się do ruchu przed nim - a już zwłaszcza jeśli to jest bmw serii 7, królowa beemwic, albo kabriolet 645Ci. Co mnie się osobiście wydaje obraźliwe, bo właśnie takim jeździ Lauren Moffat, której ojciec jest właścicielem miejscowego salonu dealerskiego BMW.
- O nie, to niemożliwe, żebyś to przed sekundą zrobił - jęknęłam, kiedy zobaczyłam, że Jason przepuszcza blondynkę w czerwonym kabriolecie na wysokości Hoosier Sweet Shoppe na placu. - Powiedz mi, że nie przepuściłeś przed chwilą Lauren Moffat.
- To beemwicową etykieta - stwierdził Jason. - Co ci mam powiedzieć? Ona jeździ lepszym modelem. Muszę ją przepuścić. To taka moralna powinność.
Czasami wydaje mi się, że Jason jest największym dziwadłem w hrabstwie Greene. Większym nawet niż ja. Albo Becca. A to już coś, jeśli wziąć pod uwagę, że Becca większość swojego życia spędziła na wiejskiej farmie, praktycznie pozbawiona kontaktu z dzieciakami w swoim wieku, pomijając szkołę, gdzie nikt poza mną nie chciał z nią rozmawiać, bo nosiła kombinezon i przez całą piątą klasę codziennie zasypiała na wychowaniu obywatelskim. Ludzie zawsze próbowali ją budzić, ale ja im mówiłam: „Zostawcie ją! Widać, że potrzebuje małej drzemki”.
Zawsze uważałam, że Becca musi mieć w domu bardzo nieciekawe układy, póki się nie przekonałam, że musiała wstawać codziennie o czwartej rano, żeby zdążyć na autobus do szkoły, bo mieszkała tak daleko za miastem.
Trzeba było taktownych negocjacji, żeby zrezygnowała z zakładania do szkoły kombinezonu OshKosh B'Gosh. Ale problem spania w czasie lekcji rozwiązał się dopiero rok temu, kiedy rząd wykupił farmę jej rodzicom pod budowę nowej autostrady 1 - 69, a oni za te pieniądze kupili stary dom Snydersów niedaleko nas.
Teraz, kiedy może sobie pospać do siódmej, Becca jest na lekcjach całkiem przytomna. Nawet na higienie, na której niekoniecznie trzeba być kompletnie dobudzonym.
Nic dziwnego, że ta dwójka została moimi najbliższymi przyjaciółmi. To wcale nie znaczy, że ja nie czuję, że mam szczęście, skoro oni istnieją w moim życiu (no cóż, może pomijając Jasona skoro tak się jakoś ostatnio dziwnie zachowuje). Bo razem zdarzało nam się rewelacyjnie pośmiać. A te wieczory spędzone na leżeniu na plecach na Wzgórzu i wspólnym gapieniu się na niebo, które powoli różowiało, a potem robiło się fioletowe i wreszcie ciemnogranatowe. Kiedy jedna po drugiej pojawiały się jazdy, a my gadaliśmy o tym, co byśmy zrobili, gdyby jakiś gigantyczny meteor - jak te w roju Leonidów - spadł na nas z prędkością milionów kilometrów na godzinę (Becca: poprosiłabym Boga o wybaczenie za grzechy; Jason: pożegnałbym się z życiem; ja: wyniosłabym się stąd, gdzie pieprz rośnie).
Mimo to Becki i Jasona nie da się nazwać normalnymi ludźmi.
Bo żebyście tylko wiedzieli, czego oni słuchali, kiedy tak jeździliśmy samochodem Jasona: składanki, którą zebrał Jason z tego, co uważa za najlepszą muzykę lat siedemdziesiątych. Ponieważ jego samochód jest z tej epoki, uznał, że zwyczajnie wypada, żebyśmy słuchali piosenek, które były hitami tamtej dekady. Dzisiaj słuchaliśmy przebojów z jego ulubionego roku... 1977 - God Save the Queen Sex Pistols i ścieżki dźwiękowej z Gwiezdnych wojen - nowej nadziei, w wersji z kompletną sceną z kantyny.
Poważnie. Nie ma to jak jeździć tam i z powrotem po Main Street przy dźwiękach kapeli składającej się z pozaziemskich istot.
To wtedy, kiedy przystanęliśmy na światłach przed sklepem z zaopatrzeniem dla artystów plastyków, zobaczyłam, że Mark Finley wyjeżdża zza rogu Main Street i Elm swoim purpurowo - białym jeepem z napędem na cztery koła i trąbi.
A moje serce, jak zawsze kiedy widzę Marka Finleya, wykonało salto w tył w klatce piersiowej.
Lauren, która była przed nami w swoim kabriolecie, wielce się ucieszyła, zatrąbiła i pomachała ręką. Ale nie do nas. Do Marka.
Trochę ciężko mi było zauważyć, co zrobił Mark, bo Jason przesyłał w jego kierunku różne obsceniczne gesty... Spod deski rozdzielczej, żeby Mark ich czasem nie zauważył, bo w gruncie rzeczy człowiek raczej nie robi publicznie obscenicznych gestów w stronę rozgrywającego drużyny futbolowej, jeśli chce dotrwać pierwszego dnia swojej trzeciej licealnej.
- Popatrz, Amy - rzekł Jason. - Tam jest twój chłopak.
Na co Becca ryknęła śmiechem. Tyle że usiłowała trochę stłumić śmiech, żeby nie urazić moich uczuć. Więc w efekcie wyrwało jej się tylko takie stłumione parsknięcie.
- Czy on już widział twoją nową szaleńczo kręconą fryzurę? - spytał Jason. - Założę się, że kiedy ją zobaczy, natychmiast zapomni o małej pannie Moffat i zainteresuje się twoim śniadankiem.
Nic nie powiedziałam. Bo prawdę mówiąc, chociaż Jason nie ma pojęcia, o czym mówi, to się niedługo zdarzy. Mark Finley totalnie zda sobie sprawę z tego, że on i ja jesteśmy sobie przeznaczeni. Musi.
W każdym razie, okazało się, że jeżdżenie w tę i z powrotem po Main Street to padaka. I nie tylko moim zdaniem. Mniej więcej po trzecim okrążeniu Jason się odezwał:
- Czuję się jak debil. Ktoś ma ochotę na kawę?
Ja nie miałam, ale wiedziałam, o co mu chodzi z tym czuciem się jak debil. Bo jeżdżenie w tę i z powrotem jakąś ulicą - nawet taką, po której jeżdżą w tę i z powrotem praktycznie wszyscy ludzie, których znasz - jest po prostu nudne.
A zaletą Coffee Pot jest to, że jeśli uda ci się znaleźć miejsce na balkonie, na piętrze, to nadal możesz obserwować, co się dzieje na Main Street, bo Goffee Pot właśnie przy niej się znajduje. Tylko po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko murku, za którym fani gotyckiego rocka i radykaliści spod znaku festiwalu Burning Man zbierają się, żeby grać w footbaga w czerwonej poświacie papierosów aromatyzowanych goździkami.
Kiedy tylko udało nam się zdobyć stolik na balkonie, Jason dał mi kuksańca łokciem i wskazał jakiś punkt za balustradą.
- Alarm bojowy, Ken i Barbie na drugiej godzinie - zameldował.
Zerknęłam na dół i zobaczyłam Lauren Moffat i jej partnera, Marka Finleya, którzy kierowali się prosto do bankomatu tuż pod nami. Dla mnie to coś naprawdę zadziwiającego, że taki człowiek jak Mark Finley może chodzić z kimś tak wrednym jak Lauren Moffat. Bo Mark jest lubiany przez prawie wszystkich (z wyjątkiem Jasona, który żywi całkiem nieuzasadnioną pogardę dla niemal wszystkich poza swoim najlepszym kumplem, Stuckeyem, który jest prawdopodobnie jednym z najnudniejszych osobników rasy ludzkiej, Beccą i mną - jeśli się akurat nie kłócimy). Mark był wybierany na przewodniczącego samorządu swojego rocznika co rok od, hm, od zawsze, bo jest taki miły. A tymczasem Lauren...
No cóż, ujmijmy to w ten sposób: Mark może lubić Lauren tylko ze względu na jej urodę. Dwoje tak przepięknych ludzi - bo Mark, oczywiście, jest nie tylko miły, jest też przystojny jak Brad Pitt - chyba w jakiś sposób musiało się ze sobą zejść. Nawet jeśli jedno z nich to pomiot szatana.
A Mark i Lauren - oni zdecydowanie ze sobą chodzą. Mark obejmował Lauren ramieniem, a ona splotła palce z jego palcami. Totalnie się migdalili, nieświadomi faktu, że nad nimi mogą siedzieć jacyś ludzie, którzy niekoniecznie chcą być świadkami ich pocałunków. Chociaż najwyraźniej ja byłam jedyną osobą, dla której widok Marka całującego Lauren był jak rozgrzany do czerwoności pogrzebacz wbity w serce. Becca i Jason nie lubią obserwować, jak ludzie wsadzają sobie nawzajem języki w usta; uznali to za obrzydliwe.
- Fuj! - Becca odwróciła wzrok.
- Nic nie widzę - oświadczył Jason. - Oślepiło mnie to ich paskudne demonstracyjne okazywanie uczuć.
Wyciągnęłam szyję, żeby zerknąć przez szczeliny balustrady. Ale ta dwójka znikła pod balkonem, bo Mark chciał skorzystać z bankomatu. Widziałam tylko fragment włosów Lauren.
- Dlaczego oni muszą to robić? - spytał Jason. - Tak się publicznie obściskiwać? Czy oni usiłują na każdym kroku podkreślać, że znaleźli sobie partnera, kiedy reszta z nas takiego kogoś nie ma? Czy o to im chodzi?
- Moim zdaniem oni nie robią tego celowo - stwierdziła Becca. - To jest i tak obrzydliwe, ale każde z nich nie może się drugiemu oprzeć.
- Ja w to nie wierzę - powiedział Jason. - Według mnie oni to robią celowo, żeby reszta ludzi poczuła się źle, bo jeszcze nie znaleźliśmy sobie bratniej duszy. Jakby liceum było miejscem, gdzie człowiek chciałby takiej duszy szukać.
- Ale co w tym złego, że ktoś znajdzie bratnią duszę w szkole? - spytała Becca. - A może to twoja jedyna szansa znalezienia w życiu bratniej duszy. Jeśli ją zmarnujesz, tylko dlatego, że nie chcesz spotykać swojej bratniej duszy w liceum, możesz już nigdy jej nie spotkać i do końca życia snuć się po świecie samotny jak palec.
- Ja nie wierzę, że człowiek ma tylko jedną bratnią duszę - stwierdził Jason. - Mamy wiele szans na spotkanie licznych bratnich dusz. Jasne, że można spotkać swoją bratnią duszę w liceum. Ale to nie znaczy, że jeśli ci się to nie uda, już nigdy nikogo nie spotkasz. Spotkasz, tylko że w dogodniejszej dla siebie porze.
- A co jest takiego niedogodnego w spotkaniu bratniej duszy w liceum? - spytała Becca.
- Pomyślmy... - powiedział Jason, drapiąc się po brodzie. - Na przykład... To, że jeszcze mieszkasz z rodzicami? Więc gdzie ty i twoja bratnia dusza macie się spotykać, żeby sobie, no wiesz, zrobić dobrze?
Becca pomyślała chwilę i powiedziała:
- W twoim samochodzie.
- Widzisz, to jest G. P. - powiedział Jason. Tyle że on ten skrót rozwinął. - Co w tym romantycznego? Zapomnij o tym.
- A więc twierdzisz, że w liceum człowiek nie powinien umawiać się na randki? - spytała Becca. - Bo nieromantycznie jest całować się w samochodzie?
- Jasne, że można się umawiać na randki - odpowiedział Jason. - Chodzić do kina, łazić gdzieś razem, różne takie. Ale po prostu, no wiesz. Nie zakochiwać się.
- Co? - Becca miała przerażoną minę. - W ogóle?
- Nie w kimś, z kim chodzisz do szkoły - wyjaśnił Jason. - No bo, daj spokój. Nie chcesz chyba pluć w miskę, z której jadasz?
Tylko że on nie powiedział „pluć”.
- Uch! - sapnęła Becca.
- Mówię poważnie - stwierdził Jason. - Jeśli spotykasz się z kimś ze szkoły, to co się dzieje, kiedy ze sobą zrywacie? I tak musisz co dzień natykać się na tego kogoś. Jak ci z tym będzie? Superniezręcznie. Komu to potrzebne? Szkoła jest już wystarczająco beznadziejna, nie musisz sobie jeszcze tego dowalać.
- A więc mówisz... - Becca próbowała jakoś to sobie poukładać - że nigdy nie brałeś pod uwagę spotykania się... Nigdy się nie zadurzyłeś... W nikim ze szkoły? W nikim zupełnie?
- Dokładnie - potwierdził Jason. - I nigdy nie zamierzam.
Becca miała taką minę, jakby mu nie dowierzała, ale ja wiem, że on mówił prawdę. Sama na sobie to odczułam, bo pamiętam, że w piątej klasie pewna niezbyt mądra nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Jason konsekwentnie mnie szczypał, kłuł i dokuczał mi, aż miałam już tego powyżej uszu. Kiedy poradziłam się dziadka, pytając, jak powinnam uporać się z tą sytuacją: czy mam też Jasona szczypać, czy na niego naskarżyć - dziadek powiedział:
- Amy, kiedy chłopcy dokuczają dziewczynom, robią to zawsze dlatego, że trochę się w nich podkochują.
Ale kiedy potem - niezbyt mądrze, teraz zdaję sobie z tego sprawę - powtórzyłam to Jasonowi (kiedy udawał, że rozsmarowuje na moim krześle gila z nosa), on się tak wściekł, że do końca roku się do mnie nie odezwał. Już nie było żadnych potyczek G.I. Joe kontra Barbie Speleolożka. Żadnych więcej rozgrywek w stratego. Żadnych wyścigów na rowerach ani indiańskich zapasów na nogi. Zamiast tego trzymał się z tym swoim głupim kumplem, Stuckeyem, a mnie została przyjaźń ze Śpiącą Królewną (vel Beccą).
Nasze stosunki ociepliły się dopiero w pierwszej gimnazjalnej, zaraz po incydencie z super big gulp, kiedy kampania terroru rozpętana przeciwko mnie przez Lauren sięgnęła szczytu, a on nie mógł się nade mną nie litować, widząc, że siedzę sama w stołówce, i wreszcie znów zaczął jeść ze mną lunch.
Jason nie wierzy w szkolne romanse. I już.
- Bo w przeciwnym razie - ciągnął teraz przy kawiarnianym stoliku - będziecie jak ta para kretynów, tam pod nami. A przy okazji, Kręciołku? Czy mogę spytać, co ty właściwie wyprawiasz?
Przestałam wytrząsać zawartość saszetek z cukrem za balustradę tarasu i z niewinną miną spojrzałam na Jasona.
- Nic.
- Ja widzę - powiedział Jason - że jednak coś robisz. Wygląda mi na to, że wysypujesz cukier na głowę Lauren Moffat.
- Ćśśś... - szepnęłam. - Śnieg pada. Ale tylko na Lauren. - Wytrząsnęłam z saszetek jeszcze trochę cukru. - „Wesołych Świąt, panie Potter!” - zawołałam cicho w stronę Lauren, naśladując Jimmy'ego Stewarta, najlepiej jak umiem. - „Wesołych Świąt, panie inspektorze podatkowy!”
Jason ryknął śmiechem i musiałam go uciszać, bo Becca zauważyła, że kończy mi się cukier, i szybko podsunęła mi jeszcze kilka saszetek.
- Przestań się śmiać tak głośno - upomniałam Jasona. - Zepsujesz im tę piękną chwilę. - Wysypałam jeszcze trochę cukru za balustradę balkonu. - „Wesołych Świąt wszystkim i wszystkim dobrej nocy!”
- Hej! - dobiegł nas głos Lauren Moffat, wyraźnie poirytowany. - Co... Uch! Co ja mam we włosach?
Wszyscy troje zanurkowaliśmy pod stolik, żeby Lauren nie mogła nas zobaczyć, gdyby spojrzała w górę. Mogłam ją dostrzec przez szpary między sztachetkami balustrady, ale ona mnie nie widziała. Potrząsała włosami. Becca, skulona po drugiej stronie stolika, musiała zatkać sobie usta rękoma, żeby nie chichotać głośno. Jason wyglądał, jakby za moment miał się zsikać w spodnie, tak bardzo starał się nie ryknąć śmiechem.
- Co się stało, kochanie? - Mark wyszedł spod balkonu, wkładając portfel do tylnej kieszeni.
- Mam coś we włosach, piasek czy co - powiedziała Lauren, nadal wytrząsając włosy. Ale widać było, że robi to niechętnie, bo bardzo starannie wyprostowała je prostownicą.
Mark pochylił się bliżej i przyjrzał.
- Wydaje mi się, że są w porządku - stwierdził. Co nas rozśmieszyło jeszcze bardziej, tak że w końcu łzy zaczęły nam płynąć z oczu.
- Cóż - mruknęła Lauren, po raz ostatni wstrząsając te swoje idealnie proste włosy. - Pewnie masz rację. Dobra. Chodźmy.
Dopiero kiedy skręcili za róg, w stronę Penguina, wreszcie wyleźliśmy spod stolika, histerycznie się zaśmiewając.
- O mój Boże, widziałaś jej minę? - spytała Becca między jednym wybuchem śmiechu a drugim. - „Mam coś we włosach!”
- To było fantastyczne, Kręciołku - oświadczył Jason, ocierając z oczu łzy śmiechu. - Twój najlepszy występ.
Ale tu się mylił. To nawet w przybliżeniu nie był mój najlepszy występ. Ale skąd on miał to wiedzieć?
- Podać wam to co zwykle, dzieciaki? - spytała Kirsten, nasza kelnerka, podchodząc, żeby wytrzeć stolik. Najwyraźniej zauważyła cały ten cukier, który mi się wysypał.
Zazwyczaj, kiedy Kirsten nas obsługuje, Jason upuszcza swoją serwetkę, czy coś, i musi się schylić, żeby ją podnieść. Bo on do Kirsten czuje to samo, co ja do Marka: uważa ją za uosobienie doskonałości. I może zresztą nim jest. Kim jestem, żeby to osądzać? Kirsten, która pochodzi ze Szwecji, dorabia sobie do czesnego za studia napiwkami, które dostaje w Coffee Pot. A i tak stać ją na balejaż w kolorze blond, który jest tylko jednym z powodów, dla których Jason wieczór po wieczorze spędza, leżąc na Wzgórzu i komponując haiku na jej cześć. Szczególnie poetycko odnosi się do niej, kiedy Kirsten wkłada białą męską koszulę na gołe ciało, zawiązując ją tuż pod biustem na węzeł.
Osobiście uważam, że Kirsten jest miła i tak dalej, ale nie sądzę, żeby była wystarczająco dobra dla Jasona. Oczywiście, nigdy bym się jemu do tego nie przyznała. Ale zauważyłam, że ma naprawdę suchą skórę na łokciach. Totalnie powinna zainwestować w jakiś balsam nawilżający.
Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, Jason wydawał się nie zauważać Kirsten. Był zajęty wypytywaniem, jak nam pójdzie w poniedziałek rano (ale nie o to, jak zamierzam zmienić strukturę towarzyską Liceum Bloomville za pomocą Książki jego babci - tego Jason i Becca nie wiedzą. Najwyraźniej). Dyskutowaliśmy o tym, o której musimy teraz wychodzić z domu, skoro Jason ma wreszcie samochód: - o cudownej ósmej rano, co nam pozwoli zdążyć na pierwszy dzwonek o ósmej dziesięć, a nie o uprzykrzonej siódmej trzydzieści, bo wtedy przyjeżdża szkolny autobus.
- Wyobrażacie sobie ich miny, kiedy tam podjedziemy? - mówiła Becca, kiedy Kirsten podeszła z naszym zamówieniem. - To znaczy, na parking dla uczniów?
- Zwłaszcza jeśli będziemy słuchać Andy'ego Gibba? - wytknęłam.
- Ludzie na topie - odezwał się Jason - mogą mnie pocałować gdzieś.
- Co to znaczy ludzie na topie? - spytała Kirsten.
- No wiesz - zaczęła wyjaśniać Becca, dosypując sobie jeszcze trochę słodziku do bezkofeinowej kawy. Becca miewa problemy z nadwagą. Kiedy mieszkała na farmie, rodzice wszędzie ją wozili, bo w zasięgu pieszego spaceru wokół ich domu nic nie było. Teraz, kiedy mieszka w mieście, rodzice nadal wszędzie ją wożą, bo chcą się popisywać swoim nowym cadillakiem, którego też kupili z pieniędzy za 1 - 69. - Popularni ludzie.
Kirsten się stropiła.
- To wy nie jesteście popularni?
To wywołało z naszej strony wybuch dzikiego śmiechu. I nie ma sprawy, bo w Coffee Pot możemy rozmawiać otwarcie o naszym braku popularności, bo jesteśmy jedynymi osobami z Liceum Bloomville, które tam chodzą. To takie trochę hippisiarskie miejsce, gdzie regularnie organizowane są wieczory poezji i gdzie trzymają różne gatunki herbat luzem w takich wielkich plastikowych słojach.
A poza tym niewiele nastolatków w hrabstwie Greene pija kawę (nawet jeśli, jak w moim przypadku, jest to kawa pół na pół z mlekiem, mocno osłodzona), bo wolą lodowe koktajle Blizzerds (pisane przez „e”, żeby ich Dairy Queen nie zaskarżyło o naruszenie praw do marki) z Penguina.
- Ale przecież wy jesteście tacy mili - powiedziała Kirsten, kiedy nasz śmiech ucichł. - Nie rozumiem. U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze? Bo tak było u mnie w szkole, w Szwecji.
Na te słowa łzy napłynęły mi do oczu. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś równie słodkiego. „U was w szkole najbardziej popularne nie są te dzieciaki, które są najsympatyczniejsze?” Szwecja musi być najfajniejszym miejscem pod słońcem do życia. Bo tu, na okrutnym Środkowym Zachodzie, popularność nijak się nie ma do tego, czy człowiek jest miły. Chyba że to dotyczy Marka Finleya, oczywiście.
- Dajcie spokój. Żartujecie sobie z mnie. - Kirsten pokazała w uśmiechu krzywe górne kły, co do których Jason bywał szczególnie elokwentny w swoich haiku. - Jesteście popularni. Ja to wiem.
To wtedy Jason przestał się śmiać na wystarczająco długą chwilę, żeby wykrztusić:
- Zaraz, zaraz... Więc, Kirsten, chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o Amy Landry?
Kirsten zamrugała, patrząc na mnie swoimi dużymi brązowy mi oczami.
- Przecież to ty. Jesteś sławna, czy coś, Amy?
- Czy coś - odpowiedziałam, zmieszana.
No właśnie. Kirsten jest prawdopodobnie jedyną osobą w hrabstwie Greene, która o mnie nie słyszała.
Jak to dobrze, że mogę liczyć na Jasona, że tę sytuację zmieni.
Czy możesz kiedyś naprawić
skutki błędów, które uczyniły cię
osobą niepopularną?
Tak! Oczywiście, że tak!
Pierwszym krokiem na drodze do popularności jest uczciwe przyznanie, że w twojej osobowości, garderobie i wyglądzie mogą być takie obszary, nad którymi przydałoby się nieco popracować.
Nikt nie jest idealny, a większość z nas ma przynajmniej kilka dziwactw, które mogą zmniejszyć ich szanse na dopasowanie się do popularnego tłumu.
Dopiero kiedy uczciwie stawisz czoło temu faktowi, będziesz mogła zacząć się uczyć, jak zdobyć popularność.
4
Jeden dzień do końca odliczania
Niedziela, 27sierpnia, 12.15 w nocy
Powinnam go nienawidzić. Ale nie nienawidzę. Trudno jest nienawidzić kogoś, kto tak dobrze wygląda z nagim torsem.
W głowie mi się nie mieści, że to napisałam. W głowie mi się nie mieści, że tu siedzę i to robię, a przecież przysięgałam, że już nie będę. Nigdy.
Zresztą, to jego wina, bo nie opuszcza żaluzji.
Problem w tym, co ma zrobić człowiek, jeśli wie, że coś jest niewłaściwe, ale po prostu nie może przestać tego robić?
Oczywiście, chyba mogłabym przestać, gdybym naprawdę tego chciała. Ale, hm. Nie chcę. Najwyraźniej.
Jak się nad tym zastanowić, to przeprowadzam zwykłe badania naukowe. Na temat facetów. Moje zainteresowanie oglądaniem rozebranego Jasona ma podłoże wyłącznie naukowe. To dlatego korzystam z lornetki, którą dostałam z Bazooka Joe, kiedy miałam jedenaście lat (sześćdziesiąt opakowań po gumie Bazooka plus cztery dziewięćdziesiąt pięć za przesyłkę. Totalnie sprawnie działa. Mniej więcej). No bo ktoś musi obserwować facetów w ich naturalnym środowisku i odkryć, co nimi powoduje. Zwłaszcza kiedy są rozebrani.
Ale ja naprawdę czuję się z tego powodu winna. Zwłaszcza przez tę lornetkę.
Tylko niewystarczająco winna, żeby przestać.
Poza tym, jeśli chcecie znać moje zdanie, on w pewnym sensie na to sobie zasłużył - zwłaszcza dzisiaj, opowiadając Kirsten o historii z super big gulp. Jakby jej ta wiedza była do czegoś potrzebna.
A potem jeszcze miał czelność zaproponować:
- Chodźmy teraz na Wzgórze.
Jakbym naprawdę miała zamiar iść gapić się na gwiazdy z facetem, który wydał mnie przed jedynym mieszkańcem naszego miasta, który nie miał pojęcia o „odwalaniu Amy Landry”.
Nie wspominając o tym, że nie miałam ze sobą offa, a raczej nie położę się na trawie, żeby dać się żywcem pożreć kleszczom tylko po to, żeby sobie popatrzeć w gwiazdy. No bo przecież po to dziadek zbudował obserwatorium, na litość boską.
A więc to poczucie winy? Nie doskwiera mi za bardzo. Z pewnością nie na tyle, żeby iść z tym do spowiedzi, czy coś.
Zwłaszcza że nawet gdybym poszła z tym do spowiedzi, ojciec Chuck na pewno coś na ten temat wspomni mojej matce. A potem ona powtórzy Kitty. A Kitty powie swojemu synowi, doktorowi Hollenbachowi, który powtórzy to Jasonowi (albo przynajmniej każe Jasonowi opuszczać żaluzje). A wtedy już go nie będę mogła oglądać. To znaczy, gołego.
A to by była prawdziwa padaka.
Poza tym nie będziecie mi chyba wmawiać, że to, co robię, jest aż tak niewłaściwe. Faceci robią to dziewczynom od stuleci - a może od tysięcy lat. Odkąd tylko istnieją okna i dziewczyny, które się przed nimi przebierają (a przynajmniej te, które nie opuszczają żaluzji), znajdowali się też i tacy, którzy im w te okna zaglądali.
Już czas żebyśmy my, dziewczyny, odpłaciły im pięknym za nadobne.
I chociaż przyznaję to z wielkim żalem, Jason regularnie dostarcza mi powodów do słodkiej zemsty. Bo nie wiem, co on jadł, kiedy był w tej Europie, ale wrócił, wyglądając tak bardzo seksownie! Przed wyjazdem nie miał takich bicepsów. Nijak nie miał takiego kaloryferka.
A może miał, tylko nigdy tego nie zauważałam.
Oczywiście, to nie tak, że przed wyjazdem regularnie miałam okazję obserwować Jasona nagiego. Dopiero kiedy przeprowadził się na poddasze. A tak się składa, że z okna naszej łazienki na piętrze mogę zaglądać prosto w jego okno.
A w mojej rodzinie zastanawiają się, co ja robię tak długo w łazience. Na przykład mój młodszy brat, Pete, który przed chwilą zaczął walić do drzwi.
- Co ty tam robisz? - dopytywał się. - Siedzisz tam już godzinę!
Wielkim błędem było otworzenie mu drzwi.
- Czego chcesz? - spytałam. - Dlaczego nie jesteś w łóżku?
- Bo muszę się wysikać - powiedział Pete, mijając mnie pędem i wyciągając, co trzeba. - A ty co myślałaś?
- Uch! - jęknęłam. Poważnie wątpię, żeby Lauren Moffat musiała u siebie w domu znosić młodszych braci sikających w jej obecności.
Oczywiście, Lauren ma pewnie swoją prywatną łazienkę. Nie musi dzielić jej z czworgiem (a wkrótce piątką) rodzeństwa.
- Mówiłem ci, że muszę - oświadczył Pete, któremu najwyraźniej obojętne są psychiczne blizny, jakie może u mnie spowodować to jego obnażanie się. Rozejrzał się po łazience i zapytał: - Hej, a dlaczego ty tu siedzisz po ciemku?
- Nie siedzę - oznajmiłam. Chociaż światło w łazience było zgaszone, a Pete'a widziałam tylko dzięki światłu księżyca, które lało się przez okno.
- Owszem, siedzisz. - Pete skończył i spuścił wodę. - Naprawdę jesteś dziwna, wiesz, Amy?
Hm. Taa.
- Wracaj do łóżka, debilu.
- I kto tu jest debilem? - odezwał się Pete.
Ale poszedł do łóżka. I nie zauważył lornetki. Dzięki Bogu.
Chyba powinnam być nieco bardziej wyrozumiała i brać pod uwagę jakie on - Pete - ma życie. To znaczy, mając niesławną Amy Landry za starszą siostrę. Oczywiście, to musi mu poważnie utrudniać życie towarzyskie, a przynajmniej w tym mieście.
A przecież znosił to zadziwiająco dobrze... Dokuczanie, złośliwości, popychanie na szkolnym boisku.
A mogłoby być gorzej. W zeszłym roku była w szkole taka dziewczyna, Justine Yeager, prawdziwy geniusz - miała idealną średnią i na egzaminach SAT dostała największą możliwą liczbę punktów, nawet za esej. Ale miała zerowe zalety towarzyskie - była mądra co do książek, a nie co do ludzi. To znaczy, mogłoby być gorzej niż wtedy, kiedy się przypadkiem wyleje big red super big gulp na najpopularniejszą dziewczynę w szkole.
Nikt nie chciał siedzieć obok Justine przy lunchu, nawet nikt spoza top listy, bo ona bez przerwy mówiła tylko o tym, o ile jest inteligentniejsza od pozostałych.
Więc ile razy robi mi się naprawdę źle - jak właśnie teraz, kiedy jest ostatni sobotni wakacyjny wieczór, i zamiast być na randce albo na imprezie, albo nad jeziorem czy gdzieś, siedzę w łazience i podglądam swojego najlepszego kumpla, kiedy się rozbiera i szykuje do łóżka - myślę o tym, że mogłabym, no wiecie, urodzić się taką Justine Yeager. Zamiast sobą. I to pomaga.
W pewnym sensie.
I przynajmniej nie jestem sama. No bo Jason też siedzi w domu.
I wygląda bardzo, bardzo fajnie.
Okay, to jest chore, chore. Naprawdę poproszę Boga o wybaczenie za to w czasie komunii jutro w kościele. Skoro nie mogę prosić o to ojca Chucka. Równie dobrze mogę uderzyć od razu do Szefa. Obyć się bez pośredników. W każdym razie, to mi zawsze doradza dziadek.
Chociaż, oczywiście, dziadek nie ma pojęcia, ile czasu poświęcam na podglądanie nagiego ciała mojego przyrodniego - kimkolwiek on tam będzie, kiedy jego babcia wyjdzie za mojego dziadka.
Ale nieważne.
W czym tkwi sekret popularności?
Co sprawia,
że jednych ludzi się lubi,
a innych nie?
Popularni ludzie:
• Zawsze mają dla każdego miły uśmiech.
• Okazują innym szczere zainteresowanie i słuchają tego, co oni mają im do powiedzenia.
• Pamiętają, że dla każdego człowieka najmilej brzmiącym i najważniejszym słowem jest jego własne imię!
• Popularni ludzie zwracają się do innych po imieniu i robią to często.
• Są dobrymi słuchaczami, którzy zachęcają innych do mówienia o sobie.
• Sprawiają, że osoba, z którą rozmawiają, czuje się ważna, i robią to bez udawania.
• Zawsze chętnie rozmawiają o tobie, a nie o sobie!
5
Jeden dzień do końca odliczania
Niedziela, 27 sierpnia, w południe
Spotkałam się z dziadkiem w obserwatorium, kiedy wszyscy inni po mszy poszli na kawę i pączki do kościelnej sutereny. Pączki i racuszki i tak musiałam ominąć, bo idą mi prosto w biodra. Muszę potem z godzinę jeździć na rowerze po mieście, żeby spalić takiego jednego pączka. To mi się totalnie nie opłaca. Chyba że to Krispy Kreme na gorąco, z polewą.
Dziadek mówi, że odziedziczyłam te skłonności po jego pierwszej żonie, mojej babci. Nie mogę stwierdzić, czy to prawda, czy nie, bo babcia umarła na raka płuc jeszcze przed moim narodzeniem, chociaż wcale nie paliła. Ale dziadek kiedyś palił, więc babcia mówiła, że to przez niego. To znaczy, ten rak. Wydaje mi się, że to niezbyt miłe z jej strony, nawet jeśli tak było naprawdę. Widać, że dziadek bardzo się tym przejął.
Tylko nie aż tak, żeby rzucić palenie.
To znaczy, dopóki nie zaczął się spotykać z Kitty. Wystarczyło, że powiedziała mu: „Palenie to obrzydliwy nawyk. Nie mogę sobie nawet wyobrazić życia z palącym mężczyzną”, a dziadek rzucił papierosy. Tak od ręki.
Co raczej nie zjednało Kitty sympatii mojej mamy, ale pokazuje, jaka jest moc Książki.
- Hej - powiedziałam, kiedy już wpuściłam się do środka obserwatorium za pomocą kodu do elektronicznego zamka, którego nauczył mnie dziadek. Ten kod to data urodzenia Kitty, co moim zdaniem jest bardzo romantyczne. Może nie tak romantyczne jak zbudowanie obserwatorium i nazwanie go na jej cześć: Obserwatorium Katherine T. Hollenbach, a potem podarowanie go miastu. Ale już całkiem blisko.
Jednak moja mama nie uważa, że to romantyczne. Nazywa wydatki dziadka, od czasu kiedy dostał pieniądze za 1 - 69, „obnoszeniem się z bogactwem” i twierdzi, że jej ojciec zrobił to po to, żeby ona bała się pokazać na spotkaniach społeczności śródmieścia. Tyle że społeczność śródmieścia jest bardzo podekscytowana tym obserwatorium, które jest w środku naprawdę bardzo nowoczesne, chociaż od zewnątrz zostało zaprojektowane tak, żeby pasować do reszty architektury użytkowej placu z lat trzydziestych ubiegłego stulecia.
Ale mama mówi, że bardziej jej chodzi o nową willę dziadka nad jeziorem i żółtego rolls - royce'a z felgami robionymi na specjalne zamówienie, którego sobie kupił i na którego dostawę nadal czeka.
- Hej - odpowiedział mi dziadek od strony rotundy, gdzie majstrował przy czymś na pulpicie sterowniczym obserwatorium. Ponieważ była niedziela, nie kręcili się tu żadni robotnicy. Byliśmy tylko dziadek i ja. Zresztą budowa jest już praktycznie ukończona. Trzeba jeszcze tylko zamontować jedną ściankę działową w sterowni. - Jak leci?
- Dobrze - oświadczyłam, sięgając do kieszeni spódnicy i wchodząc na podwyższenie przy pulpicie. - Mam dla ciebie osiemdziesiąt siedem dolarów.
- Ależ bardzo dziękuję - powiedział dziadek. Wziął pieniądze, ułożył banknoty w schludniejszy stosik, zwinął go i włożył do portfela. Nie zawracał sobie głowy przeliczaniem. Oboje wiemy, że nigdy nie mylę się w liczeniu.
Wyjął notes z kieszeni koszuli i starannie wypisał pokwitowanie, które mi potem podał.
- Stopy procentowe rosną.
- Widziałam dziś rano w Internecie - odparłam, wsuwając pokwitowanie do kieszeni.
Dziadka i mnie zawsze łączyło wspólne zamiłowanie do... no cóż, pieniędzy. W gruncie rzeczy z matematyką zaczęłam sobie radzić dopiero wtedy, kiedy któregoś dnia, kiedy byłam w drugiej gimnazjalnej, dziadek ze mną usiadł i powiedział, zerkając na zadanie, które doprowadziło mnie do łez:
- Daj sobie spokój z tym, ile jabłek ma Sue. Powiedzmy, że Sue odpracowuje zmianę w księgarni. Ale jest sobotni wieczór i jedyny sposób, żeby ją zmusić do pracy, to obiecać jej osiem pięćdziesiąt za godzinę zamiast siedem pięćdziesiąt, bo ona chce iść do Sizzler i na film ze swoim chłopakiem. Ale nie chcesz, żeby twoja matka dowiedziała się, że zapłaciłaś za nadgodziny, skoro w sumie żadnych nadgodzin nie było. Jak masz wypisać czek z wypłatą dla Sue, żeby ona dostała swoją kasę, a twoja matka się nie dowiedziała?
Moja odpowiedź była natychmiastowa: Sue dostałaby sześćdziesiąt osiem dolarów za przepracowanie ośmiogodzinnej zmiany po osiem pięćdziesiąt za godzinę. Sześćdziesiąt osiem podzielone przez siedem pięćdziesiąt daje równe dziewięć. Więc zapisałabym, że Sue przepracowała dziewięć godzin, a nie osiem.
A potem poszukałoby się pracownika nie tak popularnego jak Sue, żeby można mu było wyznaczyć sobotnią zmianę i nie musieć już fałszować liczb.
- Bardzo dobrze - rzekł dziadek.
I wtedy skończyły się moje problemy z matematyką. Myślenie o liczbach w kategoriach wypłat i godzin pracy wreszcie rozproszyło mgły zaciemniające mi algebrę i sprawiło, że w sumie stała się zrozumiała. Teraz należę do czołówki w swojej klasie, a w księgarni przejęłam od dziadka przygotowywanie listy płac, bo kłótnia mamy z dziadkiem sprawiła, że nie jest już w księgarni mile widzianą osobą.
- Udało ci się znaleźć parę okazji? - spytał dziadek, odnosząc się do zakupów, jakie zrobiłam za pożyczone od niego pieniądze.
Rzuciłam mu poirytowane spojrzenie.
- Dziadku - powiedziałam. - Daj spokój. Przecież rozmawiasz ze mną.
- Tylko się upewniam - odrzekł dziadek.
Nastawił klimatyzację w obserwatorium na cały regulator, i bardzo dobrze, bo na zewnątrz było chyba dziewięć milionów stopni przy wilgotności tak wysokiej, jaką tylko się da osiągnąć bez opadów deszczu. Innymi słowy, typowe babie lato w Indianie.
- Przelałaś te pieniądze z rachunku oszczędnościowego na bieżący, jak ci radziłem? - spytał dziadek.
- Oczywiście.
- Bo rachunki trzeba będzie popłacić na początku miesiąca.
- Dziadku, ja wiem. Panuję nad sytuacją.
Dziadek pokręcił głową. Wygląda bardzo elegancko, jak na swój wiek, chociaż nigdy nie pogodził się z faktem, że nie urósł ponad metr sześćdziesiąt siedem. Tłumaczę mu, żeby się nie przejmował, bo właśnie tyle wzrostu ma Tom Cruise, który zrobił całkiem udaną karierę - pod względem finansowym, przynajmniej. Ale podejrzewam, że to po nim odziedziczyłam niską posturę.
Jednak w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat dziadek nadal zalicza osiemnaście dołków w golfa i nie zasypia w czasie wiadomości o jedenastej. Jest szczególnie dumny ze swoich bujnych (kompletnie siwych) włosów. Ma też całkiem imponujące wąsy. Też białe. Przez cały czas mojego dzieciństwa te wąsy były zażółcone od palenia papierosów. A przynajmniej dopóki nie zaczął się spotykać z Kitty. Teraz są bielutkie jak śnieg.
- Jak sobie radzi Darren? - spytał dziadek.
Darren to student Uniwersytetu Indiana, którego zatrudniliśmy w księgarni na niedziele i wieczorne zmiany. Lubi pracować w księgarni Courthouse Square, bo rzadko się trafiają jacyś klienci, więc ma mnóstwo czasu w pracy na naukę.
- Nieźle - powiedziałam. - Zreorganizował któregoś dnia regał z przedpłatami i znalazł misia Steiff, za którego ktoś nie wnosił wpłat przez cały rok. Położyliśmy go z powrotem na półce.
Dziadek cmoknął językiem i wrócił do majstrowania przy teleskopie z sześćdziesięciocalową soczewką. Nie żeby wiedział, co z tym robić. Dziadek kompletnie nie interesuje się astronomią. Musiał zatrudnić wszystkich tych profesorów z Uniwersytetu Indiana, żeby mu pomogli zaprojektować obserwatorium, a ci różni studenci ostatnich lat dostają zaliczenia na studiach za to, że je obsługują. Dziadek zdecydował się zbudować to obserwatorium tylko dlatego, że wie, jak bardzo Jason lubi oglądać gwiazdy i jak bardzo Kitty kocha Jasona. Więc wszystko sprowadza się do podlizywania ukochanej kobiecie.
Ja bym zbudowała obserwatorium dla Marka Finleya. Gdyby, no wiecie, też lubił patrzeć w gwiazdy.
- A jak się ma twoja matka? Dobrze się czuje?
- Nic jej nie jest. Został miesiąc, zanim się rozsypie.
- Jak sobie poradzisz z prowadzeniem księgarni - chciał wiedzieć dziadek - i z tą całą popularnością, skoro twoja mama na jakiś czas zniknie ze sceny, żeby się opiekować maleństwem?
- Bez trudu - powiedziałam. Poza dziadkiem, o Książce nie powiedziałam żywej duszy. Nawet mu ją pokazałam. Musiałam, żeby wydobyć od niego tę pożyczkę. Ale nie powiedziałam mu, skąd ją mam. To znaczy, Książkę. Nie chciałam, żeby sobie pomyślał, że Kitty zdobyła go z jej pomocą.
Miał na ten temat do powiedzenia tylko jedno:
- Co cię obchodzi, co o tobie myśli córka Sharon Moffat? Ta dziewczyna nie poznałaby się na bonie skarbowym, nawet gdyby ją ukąsił w zadek.
Ale wyjaśniłam mu, że to coś, co po prostu muszę zrobić - tak jak on musiał zbudować obserwatorium dla miasta, mimo że nikt - może z wyjątkiem Jasona, który bez powodzenia próbował zakładać w szkole klub astronomiczny rokrocznie od trzeciej klasy, kiedy obejrzał Bliskie spotkania trzeciego stopnia i nigdy już nie był taki jak przedtem - go nie potrzebował.
Ale, jak ujął to dziadek, większość ludzi jest i tak zwykle za głupia, żeby wiedzieć, czego chcą.
- I tak mi się to nie podoba - oświadczył dziadek. Skończył już to, co mu się tego ranka wydawało niezbędne do zrobienia w obserwatorium, i skierował się w stronę drzwi, którymi przed chwilą weszłam. Szłam tuż za nim. - Podlizywanie się tym małym śmierdzielom, które nie robiły w życiu nic, poza tym, że tobie życie zatruwały.
- Nie będę się jej podlizywała, dziadku - wyjaśniłam. - Zaufaj mi. Poza tym, to wszystko od początku była moja wina.
- Co? - Dziadek spojrzał na mnie gniewnie, otwierając drzwi na oścież i pozwalając nieznośnemu upałowi zalać nas niczym gorąca zupa. - Potknęłaś się! To wszystko! Ktoś musi do końca życia znosić kpiny za to, że się potknął, kiedy miał dwanaście lat? To jakiś absurd.
Uśmiechnęłam się do niego wyrozumiale. Dziadek nie ma pojęcia, jak to jest być nastoletnią dziewczyną. Kiedy jego jedyne dziecko - moja mama - dorastało, prawie go nie było w pobliżu, bo zajmował się wtedy farmą. Obserwowanie, jak przechodzę przez potwornie bolesny okres dorastania, jest jego jedynym doświadczeniem z zakresu ukrytej agresji nastoletnich dziewczyn i bólu, jaki może spowodować.
- Tam jest twoja matka - rzekł dziadek, wskazując głową w stronę drzwi kościoła, które widać ze schodów prowadzących do obserwatorium. Chociaż mnóstwo osób wychodziło właśnie z kościoła Świętego Karola, trudno było nie zauważyć naszej rodziny, głównie ze względu na olbrzymi brzuch mojej matki. A także ze względu na straszny harmider robiony przez moich braci i siostry, który pewnie dałoby się słyszeć z odległości paru kilometrów.
Według mojej matki, dziadek przestał chodzić do kościoła, kiedy umarła babcia, co jest jeszcze jedną kością niezgody między nimi. Ale dziadek twierdzi, że Boga może wielbić równie dobrze w pobliżu dziewiątego dołka jak w kościele - a może nawet lepiej, bo jest na polu golfowym bliżej natury, a zatem Boga, niż w naszej ławce w kościele Świętego Karola. Lękam się o jego nieśmiertelną duszę, i tak dalej, ale doszłam do wniosku, że jeśli Bóg potrafi wybaczać, jak zawsze nam powtarza ojciec Chuck, to dziadkowi nic nie grozi (i, biorąc pod uwagę, co wyrabiałam wczoraj wieczorem, mnie również).
Na szczęście dla dziadka, Kitty też nie jest jakąś szczególnie religijną osobą. Ślubu cywilnego udzieli im jeden z sędziów hrabstwa Greene na terenie Klubu Rekreacyjnego pod miastem za tydzień od dzisiaj.
- Lepiej już pójdę. Denerwujesz się z powodu ślubu?
- Denerwuję? - Dziadek, zamykając drzwi, rzucił mi karcące spojrzenie. - A czym tu się denerwować? Żenię się z najładniejszą dziewczyną w hrabstwie Greene.
- Mówię o tym, że w przyszłą niedzielę będziesz musiał stanąć przed tymi wszystkimi ludźmi - wyjaśniłam sucho.
- Zazdrość - zawyrokował dziadek. - Ogarnie ich wszystkich na mój widok. Bo ona wychodzi za mnie, a nie za nich.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że dziadek naprawdę w to wierzy. Uważa, że słońce wschodzi i zachodzi zgodnie z kaprysami Katherine T. Hollenbach. Co moim zdaniem jest wyłącznie skutkiem działania Książki. Ci dwoje - dziadek i Kitty - znają się, odkąd chodzili do Liceum Bloomville, jeszcze w latach pięćdziesiątych. Tylko że dziadek mówi, że Kitty wtedy w ogóle nie była świadoma jego istnienia na tym świecie, bo była taka ładna i popularna, a on był taki niski i nieśmiały W ogóle go nie zauważała aż do zeszłego roku, kiedy spotkali się na jakimś ekskluzywnym spotkaniu mieszkańców osiedla nad jeziorem, dokąd oboje się przeprowadzili. Dziadek po tym, jak dostał kasę za 1 - 69, a Kitty po tym, jak stwierdziła, że ma dość życia w mieście.
- Jakieś oznaki, że ona mięknie? - spytał dziadek, wskazując głową moją matkę.
Mama bojkotuje jego ślub dla zasady, a nie dlatego, że nie lubi Kitty (chociaż nie jest to może jej ulubiona osoba na tym świecie. Mama nie jest jedyną osobą, która powtarzała dziadkowi, że Kitty nigdy nawet na niego nie spojrzała, aż do czasu tego nieoczekiwanego przypływu dużej gotówki, ale dziadek wydaje się tym kompletnie nie przejmować), ze względu na tę całą sprawę z Super Sav - Martem.
Ale pozwoliła nam wszystkim pójść... Co jest ważne, bo ja jestem główną druhną Kitty, Pete jest jednym z drużbów dziadka (Jason jest drugim), a Catie i Robbie mają rzucać kwiatki i nieść obrączki (uznano, że Sara jest jeszcze za mała na cokolwiek).
Ja bardzo lubię Kitty, i to nie tylko dlatego, że lubią ją wszyscy (poza moją mamą). Lubię ją także dlatego, że na zawsze zachowała mój najbardziej wstydliwy sekret - który teraz już nie wydaje mi się taki wstydliwy, bo zdaję sobie sprawę, że to się zdarza, kiedy dziecko jest małe.
Ale wtedy to była najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła. Zostałam zaproszona przez Jasona na noc - byliśmy jeszcze w przedszkolu, kiedy to wszyscy, chłopcy i dziewczynki, zaczęli organizować wspólne piżamowe imprezy - bo jego rodzice byli poza miastem, a opiekowała się nim babcia.
Jedno, co zawsze podziwiałam u rodziców Jasona, to fakt, że umieli poprzestać na jednym dziecku - w przeciwieństwie do moich własnych rodziców, którzy po prostu ciągle mają jakieś następne - więc stać ich na takie rzeczy, jak romantyczne wakacje w Paryżu bez Jasona i zbudowanie basenu za domem (kiedy skarżę się na to matce, ona zawsze mówi: „A twoim zdaniem, którego z dzieci nie powinniśmy mieć?” - co jest wrednym pytaniem, bo ja przecież kocham swoje rodzeństwo).
(Chociaż nie wydaje mi się, żeby ktoś miał specjalnie tęsknić za Pete'em).
W każdym razie, to była moja pierwsza taka wizyta z nocowaniem i chyba towarzyszyło jej za wiele emocji - albo może coli, którą dała nam Kitty, a której wypiłam zdecydowanie za dużo, bo nigdy przedtem nie pozwalano mi jej pić, chyba że przy bardzo szczególnych okazjach, takich jak Święto Dziękczynienia czy Wielkanoc - i zmoczyłam się w bieliznę, jak mi się wydawało, w środku nocy (chociaż pewnie było zaledwie koło dwunastej).
Pamiętam, że leżałam tam w mokrych majtkach i myślałam: „Co ja teraz zrobię?” Jason twardo spał, ale nawet gdyby nie spał, nie powiedziałabym mu, co się stało. Byłam przekonana, że nigdy nie pozwoliłby mi o tym zapomnieć: „Zlać się w łóżko jak małe dziecko!” - wołałby. No cóż, znając Jasona, pewnie niczego takiego by nie powiedział. Ale w moim rozgorączkowanym, czteroletnim mózgu uwierzyłam niezbicie, że on już nie chciałby się ze mną przyjaźnić, gdyby się kiedyś dowiedział, że zsikałam się w łóżko. I, oczywiście, ten temat by wracał, ile razy bym go w czymś pokonała: „No dobra, może i jesteś lepsza w Candy Land, ale ja przynajmniej nie leję do łóżka”.
Wreszcie, kiedy moja bielizna robiła się wokół mnie coraz zimniejsza, nie mogłam już tego dłużej znieść, więc wstałam i podreptałam do sypialni rodziców, gdzie spała babcia Jasona.
Obudziła się natychmiast, chociaż była trochę nieprzytomna.
- Och, Amy - powiedziała, kiedy dotarło do niej, że to ja. - Kochanie, jeszcze nie pora wstawać. Widzisz, w tym domu wstajemy, kiedy ta duża wskazówka jest na dwunastej, a ta mała na ósmej. Albo dziewiątej.
Ale wyjaśniłam jej, że ja jeszcze nie wstałam, tylko że miałam wypadek.
Kitty zachowała się super. Zdjęła ze mnie mokrą bieliznę i wrzuciła ją do pralki, nie budząc Jasona.
A potem kazała mi wracać z powrotem do łóżka, ale ja zaprotestowałam, bo nie miałam pod piżamą żadnej bielizny (tak. To takim dzieckiem byłam), więc wyjęła majtki należące do Jasona i powiedziała mi, że chłopięce majtki są tak samo dobre jak dziewczęce i że mogę je włożyć pod piżamę, a Jason się nigdy nie dowie.
Byłam, oczywiście, sceptyczna. Bo przecież chłopięce majtki w niczym nie przypominają dziewczęcych - one mają rozporek! Poza tym na majtkach Jasona był Batman.
Ale to było lepsze niż nic. Więc wróciłam do łóżka w majtkach Jasona, z obietnicą, że rano dostanę moje, czyste i suche.
Leżałam w tamtym łóżku i myślałam: „Mam na sobie majtki dużego chłopca Jasona”, bo tak je nazywał wtedy, kiedy awansowano nas z pampersów - jego były majtkami dużego chłopca, a moje majtkami dużej dziewczynki.
I prawdę mówiąc, ogarnął mnie dreszczyk emocji na myśl, że mam na sobie majtki dużego chłopca Jasona. Nawet wtedy byłam już pokręconym dzieckiem.
Rano, kiedy Jason był w łazience, Kitty przeszmuglowała mi z powrotem moją bieliznę, a ja oddałam jej majtki dużego chłopca Jasona - z którymi było mi nieco przykro się rozstawać. I nigdy nie powiedziała nikomu ani słowa - ani Jasonowi, ani jego rodzicom, ani moim, nikomu. Do dziś dnia nie wiem, czy jeszcze pamięta, że tak mnie wtedy wyratowała... Ale ja jej tego nigdy nie zapomnę.
I cieszę się, że zostanie moją babcią, bo jest jedną z najlepszych babć, jakie by sobie mogła wymarzyć dziewczyna.
Szkoda, że moja mama się ze mną nie zgadza. Ale może to dlatego, że jej Kitty nigdy nie wyratowała przed śmiertelnym wstydem z powodu zasikanych majtek.
- Nie - powiedziałam do dziadka w odpowiedzi na jego pytanie o mamę. - Ale nie martw się. Zmieni zdanie.
Chociaż nie bardzo w to wierzę. Ale to coś, co mówię dziadkowi, kiedy robi taką smutną minę jak teraz. Moja matka to bardzo zdeterminowana osoba. Raz widziałam, jak własnoręcznie wywaliła z księgarni faceta, którego podejrzewała o kradzieże, tylko dlatego, że trochę za długo kręcił się przy stojaku z kolczykami. Był od niej o wiele silniejszy, ale to nie miało znaczenia. Mama ma środek ciężkości znacznie niżej niż inni ludzie, chyba dlatego, że tak często rodziła.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Amy - rzekł dziadek, a jego błękitne oczy zwęziły się, kiedy wpatrywał się w mamę na kościelnym parkingu. - Naprawdę mi jej brak.
Poklepałam go po ramieniu.
- Będę cię informować. A w przyszłym tygodniu spodziewaj się kolejnej raty spłaty mojej pożyczki.
- Będę sprawdzał poziom stóp procentowych - zapewnił mnie dziadek.
A potem pocałowałam go na do widzenia i pobiegłam przez park Bloomville Creek, żeby dołączyć do reszty rodziny przy minivanie. Jak zwykle, nawet się nie zorientowali, że mnie z nimi nie było.
Co jest jedyną zaletą posiadania (wkrótce) pięciorga braci i sióstr.
Jakie są niektóre inne zwyczaje
ludzi popularnych
Popularni ludzie:
• Stali się popularni, bo są autentyczni, naprawdę szczerzy w swoim postępowaniu.
• W swoich przekonaniach i działaniach są totalnie konsekwentni. Są tymi samymi ludźmi prywatnie i publicznie.
• Robią w życiu to, co chcą. Mają wiele zainteresowań i hobby, i potrafią znaleźć cel w życiu.
• Są bezpośredni i uczciwi, ale także świadomi uczuć innych osób.
• Nigdy nie są fałszywi ani sztuczni.
• Czy możesz uczciwie powiedzieć to samo o sobie?
6
Jeden dzień do końca odliczania
Niedziela, 27 sierpnia, 3.00 po południu
Jason przyszedł do mnie, kiedy wykładałam wszystko, co mi będzie potrzebne w nadchodzącym tygodniu. Spytał:
- Co robisz?
- A jak myślisz?
- Nie wiem - powiedział Jason. - Sortujesz ubrania?
- A jednak mieli rację, dając ci promocję do trzeciej klasy - zażartowałam.
- Zabawne - podsumował Jason. Gapił się na te moje ubrania. - To nowe?
- Tak.
- Skąd wzięłaś pieniądze?
Popatrzyłam na niego bez słowa. To dobrze znany fakt, że Jason nie radzi sobie z pieniędzmi. Udało mu się zaoszczędzić na samochód tylko w ten sposób, że oddawał kasę mnie. A ja mu ją zwróciłam po sześciu miesiącach z przyjemnymi odsetkami.
Nie uznałam za stosowne wyjaśniać, że w tym konkretnym przypadku pieniądze pożyczył mi dziadek. Musiałam od niego pożyczyć kasę tylko dlatego, że moje wszystkie oszczędności są w tej chwili ulokowane w inwestycyjnych funduszach wzajemnych.
- No cóż - mruknął Jason, najwyraźniej zdając sobie sprawę z głupoty swego pytania. - Okay. Ale, wiesz... Od kiedy obchodzą cię ciuchy?
- Zawsze mnie obchodziły ciuchy - powiedziałam, szczerze zaskoczona jego pytaniem. - To znaczy, obchodzi mnie, jak wyglądam.
- Och, doprawdy, Kręciołku?
- Dla twojej informacji - odparłam - ta fryzura jest w tej chwili przebojem na pokazach mody w Paryżu. - Oczywiście, w wersji z prostymi włosami. Ale nie ma mowy, żebym zadawała sobie ten trud z prostowaniem ich w dzień, kiedy nie ma szkoły.
- Paryż, Teksas, a co mi tam. - Jason rozłożył się na podłodze, jedynym miejscu w moim pokoju niezajętym przez różne ciuchy, które łączyłam w zestawy (bo Książka mówi wyraźnie, że powinno się dobierać stroje, włącznie z bielizną, z dużym wyprzedzeniem przed okazją, na którą zamierza się je włożyć, żeby uniknąć jakiegoś kryzysu ubraniowego w ostatniej chwili).
- Nieważne - rzuciłam. Jason zaśpiewa na zupełnie inną nutę, kiedy zobaczy wersję mojej fryzury z rozprostowanymi włosami. Co ważniejsze, Mark Finley też. - Nie masz nic do roboty?
- Taa - mruknął Jason. - Zastanawiałem się, czy nie zabrać Besi nad jezioro. - Tak Jason mówi o swoim nowym samochodzie. Besia. - Chcesz pojechać?
Jakkolwiek kuszący byłby pomysł oglądania Jasona bez koszuli - i to nie za pomocą lornetki Bazooka Joe - zmuszona byłam odmówić, bo miałam przed sobą popołudnie pełne pracy nad skatalogowaniem jesiennej garderoby.
- Och, daj spokój - powiedział Jason. - Od kiedy jesteś taka niunia?
Spojrzałam na niego z oburzeniem.
- Dzięki.
- Wiesz, o co mi chodzi - powiedział, przekręcając się na plecy i patrząc na samoprzylepne, fosforyzujące konstelacje, które ponaklejaliśmy na suficie w moim pokoju, kiedy byliśmy w czwartej klasie. - No bo nigdy się jakoś nie przejmowałaś swoimi włosami ani ubraniem, ani tym, czy tyłek nie urósł ci za bardzo.
- No cóż, nie każdy z nas może jeść wszystko, na co ma ochotę i nie przytyć ani odrobinę - wytknęłam mu. - A nie wszyscy z nas potrzebują utyć. W przeciwieństwie do paru osób, które mogłabym wymienić.
Jason podparł się na łokciu.
- Czy tu chodzi o Marka Finleya? - spytał ostro.
Czułam, że się rumienię. Nie dlatego, że wspomniał o Marku, ale dlatego, że kiedy tak się podpierał na jednym łokciu, mogłam zobaczyć odrobinę włosów pod pachą, które mu wystawały z rękawka T - shirta, a to mi przypomniało o włosach, które mu wystają z różnych innych części ciała, które widziałam. No wiecie. Przez to okno. Przez lornetkę Bazooka Joe.
- Nie - odpowiedziałam głośniej, niż zamierzałam. - Bo gdyby tak było, to przecież nogi bym pogubiła, żeby tylko z tobą tam pojechać, prawda? Bo przecież Mark i cała reszta ludzi na topie najprawdopodobniej tam dzisiaj będą. Więc natychmiast nasuwa się pytanie, dlaczego chcesz tam jechać, skoro tak strasznie tych ludzi nie cierpisz?
Jason przekręcił się na brzuch i chmurnie popatrzył na mój niebieski dywan (tak. Mam niebieski włochaty dywan. Moi rodzice powoli odnawiają cały dom, ale dopóki tata nie sprzeda jednego ze swoich kryminałów, które ciągle pisze w przerwach w mieszaniu zapasów domowego wyrobu musli, sprawy takie, jak pozbycie się mojego niebieskiego dywanu, znajdują się daleko za horyzontem).
- Chciałem zabrać nad jezioro Besię - powiedział. - Ona go nigdy nie widziała. A przynajmniej, nie ze mną. Poza tym, wiesz, są takie zakręty za miastem, na których chciałem ją wypróbować.
- O mój Boże! - jęknęłam. - I ty mnie oskarżasz, że jestem taką straszną niunią? A sam jesteś takim typowym facetem.
Na co Jason wstał i powiedział:
- Dobra. No to pojadę sobie sam.
- A czemu nie weźmiesz Becki? Ona pewnie siedzi teraz w domu i wkleja pamiątki do albumu, czy coś. - Becca, teraz, kiedy już nie mieszka na farmie, jeszcze nie przywykła do tego, że ma tyle wolnego czasu, więc wypełnia sobie dni robótkami ręcznymi, takimi jak przerabianie poszewek na poduszki na spódnice albo wklejanie do albumów z pamiątkami zdjęć uroczych kociąt, które wycina z niedzielnego dodatku „Parade”. Gdyby nie była moją przyjaciółką, pewnie nawet bym jej nie lubiła z tego właśnie powodu.
- Ona dostaje choroby lokomocyjnej na drodze nad jezioro - powiedział Jason. - Zapomniałaś?
- Nie, jeśli jej pozwolisz siedzieć z przodu.
- Becca... - Jason zawahał się w drzwiach mojego pokoju, z miną... No cóż, mogę ją tylko opisać jako dziwną. - Becca ostatnio dziwnie się przy mnie zachowuje. Nie zauważyłaś?
- Nie - powiedziałam. Bo nie zauważyłam.
A poza tym, jeśli ktokolwiek zachowuje się dziwnie przy Jasonie, to akurat ja. No bo to ja jestem tą osobą, która go oglądała bez spodni, nie Becca.
Czy mogę tylko zaznaczyć, że to, co widziałam, wywiera na człowieku wrażenie?
Nie żebym miała go z kim porównać. Pomijając moich braci.
- No cóż - rzekł Jason. - Ale tak jest. Męczy mnie, żebym jej wymyślił jakieś fajne przezwisko. Albo to, co mówiła wczoraj o poszukiwaniu bratniej duszy. Tego typu rzeczy.
- Daj spokój, Jason - powiedziałam. - Ona po prostu chce być taka jak inni, należeć do paczki. Bo to dla niej niełatwe mieszkać w mieście. Przywykła do spędzania czasu ze stadem krów, i tak dalej. Daj jej trochę luzu. Nie możesz po prostu wymyślić jej jakiegoś fajnego przezwiska?
- Nie - uciął krótko Jason. - Chcesz jechać dziś wieczorem na Wzgórze?
- Nie. Poprzednim razem musiałam się cała wysmarować benzyną przez wszystkie te kleszcze, które mi nawłaziły w bieliznę.
- No to moglibyśmy pojechać do obserwatorium.
- Po co? Już po Perseidach. A Orionidy zaczynają się dopiero w październiku.
- Wiesz, Amy, na niebie można zobaczyć dużo więcej niż tylko roje meteorytów - oświadczył Jason. - No bo przecież jest Antares. I Arktur.
Przysięgam, miałam wielką ochotę powiedzieć: „Widzisz, Jason? Właśnie dlatego nie jesteś popularny. A mógłbyś być - masz niezłą twarz i jak sama wiem aż za dobrze, fantastyczne ciało. Masz poczucie humoru i jesteś jedynakiem, więc twoich rodziców stać na kupowanie ci właściwych ciuchów. Dobrze się uczysz, co w sumie działa na twoją niekorzyść, z punktu widzenia popularności oczywiście, ale umiesz też grać w golfa, a ten sport robi się coraz popularniejszy wśród nastolatków. A potem to wszystko zaprzepaszczasz, gadając o gapieniu się na gwiazdy i o beemwicowej etykiecie. Co jest z tobą nie tak?”
Ale nie mogłam. Bo to byłoby wredne.
Zamiast tego powiedziałam tylko:
- Jutro szkoła, Jason. Nie jadę do obserwatorium.
- Kto nie jedzie do obserwatorium? - zapytał mój tata, wystawiając głowę znad ramienia Jasona.
- O, dzień dobry panu - rzekł Jason, obracając się. - Amy i ja tak sobie gadamy.
- Widzę właśnie - powiedział mój tata tym nadmiernie jowialnym tonem w rodzaju „rozmawiam z chłopakiem, który stoi w drzwiach sypialni mojej córki”. Tyle że to był przecież tylko Jason. - Jak twój nowy wóz?
- Rewelka - odparł Jason. - Dziś rano oczyściłem wskaźniki na desce rozdzielczej. Lśnią teraz jak nowe.
- To ci się chwali - stwierdził tata. I za moment wdali się w jakąś kompletnie niezrozumiałą rozmowę o samochodowych instalacjach elektrycznych.
Boże! Faceci są czasem tacy beznadziejni.
Przyjrzyj się
najpopularniejszym osobom
ze swojego otoczenia:
Obserwuj je.
Sprawdź, dokąd chodzą.
Obserwuj, co robią i jak się zachowują.
Przeanalizuj, w co się ubierają.
Posłuchaj, o czym rozmawiają.
Te osoby to twoje wzorce postępowania. Nie papuguj ich (nikt tego nie lubi!), tylko spróbuj trochę się do nich upodobnić.
7
Jeden dzień do końca odliczania
Niedziela, 27sierpnia, 9.00 wieczorem
No cóż. Już po. Wszystko gotowe. Mam:
1. Ciemne dżinsy ze streczem (nie za obcisłe, ale też zdecydowanie nie za luźne).
2. Dopasowane sztruksy w różnych kolorach.
3. Proste, ale uniwersalne swetry - bliźniaki w różnych twarzowych kolorach.
4. Dres (bluza z kapturem) - ale spodnie nie jak do joggingu, bo takie tasiemki przyciągają uwagę do talii.
5. Żakiety sztruksowe i dżinsowe, dopasowane w talii, żeby podkreślić moją figurę klepsydry.
6. Spódnice - wąskie do kolana, znów ze sztruksu i dżinsu (jedna khaki), mini (ale nie mikromini... te zostawiamy Darlene Staggs).
7. Różne topy (ale bez pokazywania brzucha - dziewczyna musi mieć jakieś sekrety na basen albo dla tego swojego Jedynego), włącznie z T - shirtami z wycięciem okrągłym lub w serek, bluzki z odrobiną falbanki przy mankiecie lub dekolcie, żeby zaakcentować kobiecość.
8. Buty zapinane na pasek z okrągłym czubem, botki na ładnym obcasie, zgrabne buty do jogi.
9. Dopasowaną kurtkę puchową na niezobowiązujące wyjścia i płaszcz z twarzowym kołnierzem z filtra (sztucznego) na bardziej uroczyste okazje, dobrane do koloru kaszmirowy szalik i rękawiczki, na zimę.
10. Sukienki (nie za duży dekolt, długa spódnica) w kolorze czarnym lub różowym na tańce.
Oczywiście, musiałam trochę nagiąć niektóre rady z Książki. No bo Książka jest jednak dość stara. Nie wydaje mi się, żeby coś takiego jak pas do pończoch czy pumpy miało zrobić furorę na korytarzach Liceum Bloomville.
Nie wspominając już o tym, że gdybym paradowała w białych wieczorowych rękawiczkach z koźlęcej skórki (nawet „nieskalanych i bez rozdarć”), na pewno nie zapunktowałabym u Lauren i jej modnych koleżanek.
A więc to jasne, w kwestii ciuchów musiałam zwyczajnie improwizować.
Ale z pomocą paru magazynów o modzie dla nastolatek i o ubraniach z okazji powrotu do szkoły chyba poradziłam sobie całkiem nieźle. Dziękuję Bogu za T. J. Maxx, tyle wam powiem. Och, i za zniżkowe sklepy w okolicy Dunes, dokąd zabrali nas rodzice Becki tego jednego weekendu w lipcu. Gdzie indziej znalazłabym swetry Benettona po piętnaście dolarów?
W każdym razie, naprawdę wydaje mi się, że jestem już gotowa. Jutro rano - i tak już codziennie do końca mojego życia, zgodnie z instrukcjami z Książki - zrobię co następuje:
1. Wezmę prysznic, umyję włosy i zastosuję odżywkę, zrobię peeling ciała, ogolę nogi oraz wygolę pachy, a potem natrę się balsamem nawilżającym.
2. Użyję szczodrze dezodorantu (bezbarwnego, szybkoschnącego, który nie zostawia brzydkich śladów na koszulkach).
3. Wyszoruję zęby oraz użyję nitki dentystycznej (paski Crest Whitestrips mają być stosowane codziennie rano i wieczorem na pół godziny).
4. Nałożę piankę do włosów i środek przeciw ich puszeniu się, włosy wysuszę na szczotkę i wyprostuję prostownicą.
5. Włożę czystą bieliznę, włącznie z faktycznie dobrze dobranym stanikiem (dzięki sprzedawczyni w sklepie Maidenform, która w przeciwieństwie do mamy rzeczywiście dobrze mnie zmierzyła), który powiększa mi o cały jeden numer biust w porównaniu ze (źle dobranymi) stanikami, które nosiłam do tej pory.
6. Wyczyszczę, wypastuję i wypoleruję buty.
7. Zadbam, żeby paznokcie były czyste, opiłowane, pociągnięte bezbarwnym lakierem, bez odprysków, skórki odsunięte (sprawdzić, czy opłacałoby się robić raz na tydzień manikiur w centrum handlowym).
8. Nałożę idealny makijaż: podkład, lekko zaaplikowany w miejscach problemowych i dobrze rozprowadzony, z SPF przynajmniej 15, korektor na wszelkie wypryski trądzikowe (które będę kontrolowała za pomocą Retin - A, zapisanego przez tatę Jasona, oraz codzienne wieczorne zmywanie środkiem ściągającym i stosowanie benzacne codziennie przed położeniem się do łóżka) i cienie pod oczami, szminkę lub błyszczyk o długiej trwałości, tylko w odcieniach subtelnego fioletowawego różu, eyeliner (cienka kreska, delikatne kolory, na przykład szary i lawendowy), czarny wodoodporny tusz.
9. Sprawdzę, czy ubranie jest schludne, niepogniecione, wszystkie jego elementy dobrane do siebie, nic nie wystaje, co nie powinno wystawać. Ubrania będę przygotowywała poprzedniego wieczoru!
10. Dobiorę akcesoria - dwa takie same kolczyki (wyłącznie małe kuleczki lub kółka), nie więcej niż jeden naszyjnik, jeśli w ogóle, zegarek na jednym nadgarstku, bransoletki (jeśli w ogóle) na drugim, żadnego piercingu, bransoletek na kostce u nogi, łańcuszków w talii, tatuaży (jeszcze czego); plecak (mały lub średni, nowy, niezniszczony) czarny albo brązowy, albo duża torba na ramię (to samo), mała torebka, wszystko dobre marki.
Ech! Sporo tego jak na kogoś kto, jak ja, nie lubi wstawać rano.
Ale obliczyłam, że jeśli wstanę za kwadrans siódma, zostanie mi akurat tyle czasu, żeby złapać jakiś baton proteinowy czy cokolwiek innego na śniadanie i wsiąść z Jasonem i Beccą do Besi o ósmej, żeby zdążyć do szkoły na pierwszy dzwonek o ósmej dziesięć. Wtedy mogę kupić colę light w automacie przy sali gimnastycznej, żeby zapewnić sobie poranny zastrzyk kofeiny.
Mama właśnie wtoczyła się do mojego pokoju i opadła na łóżko obok mnie.
- Jak ci idzie, kochanie? - spytała. - Już gotowa na jutro do szkoły? To wielki dzień... Już trzecia klasa. Nie mogę uwierzyć, że mojej malutkiej tak niewiele zostało do matury!
- Taa, mamo - powiedziałam. - Wszystko idzie świetnie. Nie martw się o mnie.
- Jesteś jedyną, o którą się nie martwię - oświadczyła mama, poklepując mnie po nodze. - Wiem, że nosisz rozsądną głowę na tym karku.
A potem zauważyła strój, który wisiał na drzwiach mojej szafy.
- No proszę - stwierdziła po chwili. - To nowe.
I wcale nie powiedziała tego takim tonem, jakby uważała, że to coś dobrego.
Moja mama ma na tym punkcie swoje dziwactwa. To znaczy, ja jej próbowałam już kiedyś tłumaczyć, że dżinsy Wranglera to nie to samo co dżinsy Calvina Kleina. Próbowałam jej tłumaczyć, że „po prostu ignorowanie Lauren” w szkole, kiedy zaczyna wyjeżdżać ze swoim „ale Amy odwaliłaś”, naprawdę nie działa.
Ale mama - i tata też - totalnie tego nie rozumie. To chyba dlatego, że ona w szkole nigdy nie chciała być popularna. Interesowało ją tylko czytanie książek. Zawsze marzyła o otwarciu i prowadzeniu księgarni, tak jak tata zawsze marzył o tym, że będzie pisarzem popularnych kryminałów (marzenie, które nadal się nie spełniło).
Próbowałam jej wyjaśniać, że nie chodzi tu o popularność - wszystko, o co proszę, to żeby ludzie dali mi szansę stać się osobą lubianą, szansę, którą Lauren praktycznie mi odebrała tamtego dnia w pierwszej gimnazjalnej.
Ale mama nie rozumie, czemu miałabym chcieć, żeby mnie lubili ludzie pokroju Lauren Moffat, których uważa za stojących intelektualnie niżej ode mnie.
Dlatego nie mogę jej powiedzieć o Książce. Po prostu nic by nie zrozumiała.
- Przypuszczam - powiedziała mama, nadal przyglądając się ubraniu - że pieniądze na to pożyczyłaś od dziadka.
- Taa... - przytaknęłam zdziwiona.
Mama zauważyła moje pytające spojrzenie i wzruszyła ramionami.
- No cóż, wiem, że nigdy byś nie naruszyła swoich oszczędności dla nowych ciuchów - wyjaśniła mama. - To by była finansowa nieodpowiedzialność.
Poczułam się wtedy dość paskudnie. Wiem, jak bardzo mama gniewa się na swojego ojca.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. To znaczy, że nadal rozmawiam z dziadkiem.
- Och, kotku - rzekła mama ze śmiechem, pochylając się ku mnie, żeby odsunąć grzywkę, która mi opadała na oczy (to było to, co Christoffe, wiodący stylista fryzur z Curl Up and Dye, określał jako absolutnie najmodniejsze. „Masz taki urok chłopczycy!” - upierał się, kiedy go widziałam po raz ostatni. „Co za niefrasobliwy szyk! Reszta dziewczyn z twojej szkoły, z tymi przedziałkami pośrodku głowy... Phi! Ty masz styl, który mówi: Jestem wyrafinowana!”)
- Ty i twój dziadek jesteście do siebie tacy podobni - ciągnęła mama. - Zbrodnią byłoby was rozdzielać.
Miło mi było to słyszeć. Mimo że mama jest wściekła na dziadka, cieszę się, że jej zdaniem jestem do niego podobna. Chcę być do niego podobna. Pomijając wąsy.
- Nie wiem, czemu nie możecie się pogodzić. Rozumiem, że nadal się na niego gniewasz za tę sprawę z Super Sav - Mart. Ale przecież to nie tak, że dziadek te pieniądze wykorzystuje wyłącznie dla siebie. Przecież zbudował to obserwatorium i podarował je miastu.
- Nie zrobił tego dla miasta - sprostowała mama. - Zrobił to dla niej.
Auć. Moja mama chyba faktycznie nie lubi Kitty.
A może po prostu nie podoba jej się, że dziadek rzucił palenie dla Kitty, chociaż nie chciał go rzucić dla swojej żony, nawet kiedy umierała na raka.
Chociaż tata raz zwierzył mi się za plecami mamy, że babcia była taka trochę jędzowata, i to dlatego mama jako dziecko ciągle siedziała z nosem w książkach. Musiała uciec dokądś przed ciągłą krytyką i marudzeniem swojej matki.
Ale nawet jeśli twoja matka to totalna zgręza, nie masz ochoty wysłuchiwać, jak twój ojciec nazywa jakąś inną kobietę dziewczyną swoich marzeń, tak jak dziadek często mawia o Kitty.
- A to miasto tak naprawdę potrzebuje centrum rekreacyjnego dla was, dzieciaków - ciągnęła mama - żebyście nie musieli spędzać sobotnich wieczorów na jeżdżeniu w tę i z powrotem po Main Street czy wysiadywać na tamtym murku, czy leżeć na tym pagórku pełnym kleszczy. Gdyby dziadka naprawdę interesowała filantropia, zbudowałby coś takiego, a nie żadne planetarium.
- Obserwatorium - poprawiłam ją. - I rozumiem, o co ci chodzi. Ale czy ty i tata naprawdę nie przyjdziecie na ten ślub?
Ślub dziadka z Kitty to będzie wydarzenie roku... Zaproszono pół miasta, a dziadek już mi się przyznał, że będzie go to kosztowało pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale mówi, że totalnie warto... bo żeni się z dziewczyną swoich marzeń.
Tyle że, oczywiście, ile razy to mówi, mama zaciska wargi w wąską linijkę.
„Kitty Hollenbach kiedyś nie powiedziałaby mu, która godzina, gdyby ją zapytał”. Podsłuchałam pewnego razu, jak mama skarżyła się tymi słowami tacie. „Teraz, kiedy jest milionerem, nagle przyczepiła się do niego jak rzep do psiego ogona”.
To nie jest specjalnie miły opis Kitty, która w gruncie rzeczy jest bardzo fajną osobą i zawsze zamawia manhattany, kiedy dziadek zabiera ją, Jasona i mnie na obiad do Klubu Rekreacyjnego pod miastem. Babcia, z tego co wiem, uważała picie alkoholu za grzech niezależnie od okazji i często powtarzała to dziadkowi, którego trudno byłoby nazwać abstynentem.
- Zobaczymy - rzekła mama wymijająco w odpowiedzi na moje pytanie w sprawie ślubu dziadka.
Ale ja wiem, co znaczy takie „zobaczymy”. W mojej rodzinie to oznacza: „wykluczone, tak mi dopomóż Bóg” - a w tym konkretnym przypadku, że mama za nic nie pójdzie na ślub swojego ojca.
Chyba rozumiem, czemu jest taka wściekła. Małe miejscowe firmy naprawdę cierpią, kiedy takie centra jak Super Sav - Mart - które sprzedają te same produkty po o wiele niższej cenie, w dodatku wszystkie dogodnie umieszczone pod jednym dachem - pojawiają się w mieście.
Z drugiej strony, Super Sav - Mart będzie potrzebować kogoś do obsługi działu książek w nowym supermarkecie, a kto by się do tego nadawał lepiej niż moja mama?
Tylko że mama mówi, że wolałaby pożreć własne młode niż nosić czerwony fartuszek Super Sav - Martu.
- No cóż, dobranoc, kotku. - Mama wstała z mojego łóżka z niejakim wysiłkiem i potoczyła się w stronę drzwi. - Do zobaczenia rano.
- Na razie - mruknęłam.
Nie powiedziałam tego, na co miałam ochotę, to znaczy: „Gdybyś tylko poprosiła dziadka o pieniądze na poszerzenie księgarni o lokal po Hoosier Sweet Shoppe, które zostało zamknięte, on by ci je dał. Moglibyśmy otworzyć w nim kawiarnię, co jest dokładnie tym, czego potrzebuje księgarnia Courthouse Square, żeby stawić czoło konkurencji ze strony Super Sav - Martu. A wtedy nie musiałabyś się martwić noszeniem czerwonego fartuszka”.
Bo wiem, że gdyby wzięła te pieniądze, czułaby się w obowiązku miło traktować Kitty.
A to by ją chyba zabiło.
Czekaj! Twoje włosy u ubranie
są może idealne, ale jeśli zaniedbasz
poniższe, twoja przemiana
nie będzie kompletna:
Jedyna rzecz, w którą możesz się przystroić w tym i każdym innym sezonie, a która zawsze będzie modna i zawsze będzie ci w niej do twarzy, to pewność siebie.
Wiara w siebie to jedyny dodatek, którego za żadną cenę nie wolno ci zostawiać w domu, kiedy wychodzisz.
Ludzie w naturalny sposób ciągną w stronę przywódców, a przywódcami zostają ci, którzy w siebie wierzą.
8
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28 sierpnia, 9.00 rano
- Dzień dobry, Krecio... Co ci się stało? - Przywitał mnie Jason, kiedy wsiadałam na tylne siedzenie Besi tego ranka.
- Nic - oświadczyłam niewinnie, zamykając drzwi. Natychmiast zdałam sobie sprawę, kiedy zalały mnie dźwięki The Rolling Stones, że muzycznie idziemy z duchem czasu od tamtej składanki z 1977 roku. - A co? Coś nie tak?
- Co się stało z twoimi włosami? - zapytał Jason. Nawet obrócił się na siedzeniu, zamiast po prostu zerknąć w lusterko wsteczne.
- Ach, to? - Pociągnęłam grzywkę, żeby się upewnić, że seksownie opada mi na jedno oko, tak jak chciał tego Christoffe. Opadała. - Zwyczajnie. Użyłam prostownicy do włosów i tyle.
- Moim zdaniem ładnie ci w tym uczesaniu - powiedziała z oburzeniem Becca z przedniego siedzenia.
- Dzięki, Becca.
Jason nadal siedział obrócony i gapił się na mnie, kiedy Mick Jagger jęczał, że brak mu satysfakcji.
- I co to są w ogóle za skarpetki? - spytał ostro Jason.
- Takie do połowy uda - wyjaśniłam mu cierpliwie.
Chociaż w duchu zastanawiałam się, czy nie popełniłam jakiegoś błędu. Wszystkie magazyny dla nastolatek upierały się, że takie cienkie skarpety za kolano są tej jesieni niezbędne.
Ale sądząc z miny Jasona, równie dobrze mogłam nosić spodnie klauna.
- Moim zdaniem są ładne - oświadczyła Becca z przedniego siedzenia.
- A ta spódnica krótsza już być nie mogła? - spytał mnie Jason, dziwnie czerwony na twarzy. Zwłaszcza że moja spódnica to zwykłe mini, a nie żadne mikromini. Pomyślałam, że może mama Jasona zmusiła go do zjedzenia gorącej owsianki. Zawsze jest zły, kiedy dostaje owsiankę, a ona robi ją co roku pierwszego dnia szkoły. I jeszcze dodaje do niej rodzynki. Nic nie wkurza Jasona bardziej niż rodzynki - miał kiedyś w wieku trzech lat pewne nieprzyjemne doświadczenie z rodzynką i prawym nozdrzem.
- Taka jest moda - skwitowałam, wzruszając ramionami.
- A odkąd ty dbasz o to, co jest modne? - Jason niemal wrzasnął.
- Wow, dziękuję ci bardzo - powiedziałam, udając urazę. - Przecież to nie tak, że chciałam ładnie wyglądać pierwszego dnia w szkole, ani nic.
- Moim zdaniem wygląda świetnie - rzuciła Becca.
Ale Jason się na to nie nabrał.
- O co chodzi, Kręciołku? - zapytał, zapalając silnik. - Co to za intryga?
- Nie ma żadnej intrygi - upierałam się. - I nie możesz już do mnie dłużej mówić Kręciołku, bo moje włosy już się teraz nie kręcą.
- Będę cię nazywał Kręciołkiem, kiedy tylko będę chciał, cholera - rzucił Jason z irytacją. - No więc o co chodzi?
Chociaż go zapewniałam, że nic się nie dzieje (a przecież działo się, jak najbardziej), Jason mi nie uwierzył.
A kiedy wjechaliśmy na szkolny parking dla uczniów tuż za pewnym czerwonym kabrioletem, i patrzyliśmy, jak wysiada z niego Lauren Moffat, Jason chyba doszedł do punktu wrzenia.
- Ona nosi takie same skarpety! - wrzasnął. Na szczęście jeszcze byliśmy w samochodzie, więc Lauren tego nie usłyszała.
Rozejrzałam się i z niejaką ulgą stwierdziłam, że te magazyny dla nastolatek nie kłamały... Cienkie skarpety za kolano rzeczywiście były modne. A już na pewno, jeśli nosiła je Lauren Moffat.
Tylko że skarpety Lauren, w przeciwieństwie do moich, granatowych, były białe.
To było rażące naruszenie jednej z podstawowych zasad Książki odnośnie mody, a mianowicie, że białe rajstopy - nawet cienkie - nadają się wyłącznie dla pielęgniarek, bo blade kolory mają tendencję do pogrubiania nóg.
Przekonałam się o tym, kiedy Lauren, z komórką przylepioną do ucha, szła szybko przez parking. Jej zwykle zgrabne nogi wyglądały słoniowato. No cóż, prawie.
- Co się dzieje z tym światem? - dopytywał się Jason, kiedy wlekliśmy się do tylnego wejścia do Liceum Bloomville (pierwszy raz mieliśmy z niego skorzystać, bo w poprzednich latach autobus wypuszczał nas przed wejściem frontowym). - Skoro Amy Landry i Lauren Moffat ubierają się tak samo?
- Trudno powiedzieć, żebyśmy były tak samo ubrane - stwierdziłam, pociągając za klamkę drzwi. - Bo ona nosi mikromini, a moje to tylko zwyczajne...
Ale nie udało mi się skończyć, bo moje słowa natychmiast zatonęły w szkolnym gwarze, który otoczył nas ze wszystkich stron. Kręciły się szyfrowe zamki szafek. Trzaskały ich drzwiczki. Dziewczyny, które nie widziały się od zakończenia roku szkolnego, wydawały piskliwe okrzyki i ściskały się nawzajem. Faceci przybijali piątki innym facetom. Nauczyciele stali w drzwiach swoich pracowni, ściskając kubki z parującą kawą i plotkowali z innymi nauczycielami. Wicedyrektorka, Maura Wampler - albo Bagienna Wampler, jak ją nazywamy - stała przed biurem administracji, bezskutecznie wrzeszcząc:
- Proszę przechodzić do swoich klas! Proszę przechodzić do swoich klas, już po pierwszym dzwonku! Czy wy, ludzie, chcecie dostać naganę swojego pierwszego dnia w szkole?!
- Usiądziemy obok siebie na apelu?! - wrzasnęła Becca, przekrzykując ten chaos.
- Do zobaczenia! - odwrzasnęłam.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, Kręciołku - zapewnił mnie Jason, kiedy zatrzymał się przy swojej szafce, a ja musiałam iść dalej do swojej. - Coś się z tobą dzieje, ale ja się dowiem, o co chodzi.
Nie mogłam się nie roześmiać.
- Powodzenia! - zawołałam do niego i pobiegłam dalej już sama.
Kiedy byłam już blisko swojej szafki, wokół jakby się uspokoiło. Co przecież jest niemożliwe, bo tak się składa, że moja szafka stoi w takim miejscu, gdzie przecinają się dwa główne korytarze. W pobliżu mojej szafki jest łazienka dla dziewczyn i fontanna z wodą pitną, nie wspominając już o drzwiach prowadzących dalej do stołówki. Zazwyczaj to najgłośniejszy zakątek szkoły.
Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, na korytarzu było dziwnie cicho, kiedy szłam w tamtą stronę. I nie dlatego, jak chciałabym myśleć, że wyglądałam tak olśniewająco w swoich nowych ciuchach i fryzurze, że wszyscy zamilkli, zaszokowani, jak wtedy, kiedy Drew Barrymore pojawiła się na balu w swoim stroju anioła w filmie Długo i szczęśliwie.
W sumie pewnie było tak samo głośno, jak zwykle. Tylko wydawało się, że jest jakoś ciszej.
A to dlatego, że w polu mojego widzenia pojawił się Mark Finley.
Mark ma szafkę naprzeciw mojej, po drugiej stronie korytarza. Stał tam i rozmawiał z jakimiś innymi facetami z drużyny futbolowej. Ubrany w purpurowo - białą bluzę był opalony i wypoczęty, a jego ciemnoblond włosy w paru miejscach rozjaśniło słońce. Nawet jego piwne oczy wydawały się jaśniejsze na tle przyciemnionej słońcem cery.
Oczywiście, nie mogłam od niego oderwać oczu. A która dziewczyna by mogła?
Skoro miałam przed sobą taką wizję, czy można mi się dziwić, że nie zauważyłam Lauren Moffat i pozostałych ciemnych dam Sithów, Alyssy Krueger i Bebe Johnson, które stały przy fontannie i gapiły się na mnie?
- A co - odezwała się Lauren, oglądając mnie od beztroskiej, pełnej chłopięcego wdzięku fryzury po zaokrąglone czuby moich butów na platformach, zapinanych na pasek - ty niby z siebie zrobiłaś?
Na szczęście wczoraj wieczorem czytałam ten fragment Książki, który mówi o zazdrości, więc wiedziałam dokładnie, co mam robić.
- Och, cześć Lauren! - powiedziałam, przyoblekając twarz w słoneczny uśmiech. - Miałaś miłe wakacje?
Lauren z niedowierzaniem zerknęła na Alyssę i Bebe, a potem na mnie.
- Proszę? - spytała.
- Twoje wakacje. - Miałam nadzieję, że one nie zauważą, jak bardzo trzęsą mi się palce, kiedy wybierałam kombinację cyfr na zamku szyfrowym. - Jak minęły? Mam nadzieję, że miło. Twojej mamie podobały się książki?
Lauren opadła szczęka. Widziałam, że wytrąciłam ją z równowagi. Widzicie, większość naszych poprzednich spotkań - a przynajmniej od czasu incydentu z super big gulp - wyglądała w ten sposób, jak to w sobotni wieczór. Lauren mówi do mnie coś wrednego, a ja reaguję... nie mówiąc nic.
To, że tym razem coś odpowiedziałam - i to w sposób, który wyraźnie sugerował, że nie pozwolę jej się zaszczuć - zmuszał jej umysł do pracy na najwyższych obrotach.
- Mam nadzieję, że tak - dokończyłam.
Lauren zmrużyła obwiedzione błękitem powieki.
- Co? - odezwała się z irytacją.
- Że twojej mamie podobały się książki, które kupiła w naszej księgarni - wyjaśniłam.
W tym samym momencie - dzięki Bogu - zadzwonił dzwonek. Zatrzasnęłam drzwiczki swojej szafki, zarzuciłam na ramię swoją nową torbę od dobrego projektanta i powiedziałam:
- No cóż, do zobaczenia na apelu.
I pobiegłam korytarzem...
...mijając o włos Marka Finleya.
Który, nie mogłam nie zauważyć, spoglądał w moją stronę, albo dlatego, że zauważył, że rozmawiam z jego dziewczyną, albo - chociaż wiem, że to zbyt wybujałe nadzieje... Ale Książka twierdzi, że optymizm to kluczowa część każdego udanego towarzyskiego przedsięwzięcia - oglądał moje cienkie skarpety za kolano.
W każdym razie, kiedy go mijałam, nasze spojrzenia się spotkały.
Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Cześć, Mark. Mam nadzieję, że miałeś miłe wakacje.
To były pierwsze słowa w moim życiu skierowane do Marka Finleya.
I chyba odniosły oczekiwany efekt. Bo kiedy mijałam go swobodnym krokiem, słyszałam, jak zapytał:
- Kto to był?
Na co Lauren syknęła:
- Przecież to Amy Landry, kretynie.
Och taa. Niezłą Amy odwaliłam, fakt.
I po raz pierwszy w życiu czułam się z tym naprawdę świetnie.
Teraz, kiedy już uzupełniłaś braki
w garderobie, czas popracować
nad twoją nową osobowością
Czy jesteś osobą otwartą? Towarzyską? Jeśli nie, możesz się nią stać.
Jak?
Zapisując się do klubów i na zajęcia, które cię interesują.
Ludzie lgną do tych, którzy potrafią zarazić ich entuzjazmem, nieważne czy chodzi o zorganizowanie myjni samochodowej, barbecue czy tańców!
Więc zapisz się od razu na tyle szkolnych zajęć towarzyskich, ile możesz wcisnąć do swojego kalendarza... A potem pokaż innym, że tryskasz entuzjazmem!
Entuzjazm bywa zaraźliwy, i wkrótce ty też zarazisz innych sobą.
9
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28 sierpnia, 11.00 rano
- To taka beznadzieja - powiedział Jason, kiedy ruszyliśmy w stronę naszych zwykłych miejsc w ostatnim rzędzie siedzeń, gdzie w zeszłym roku wpadłam na pomysł, żeby turlać puszki po napojach wzdłuż całej długości auli w czasie przemówień szkolnego samorządu. Ponieważ posadzka jest cementowa, okropnie hałasowały.
Nikt nas nawet nie podejrzewał, bo jesteśmy takimi dobrymi uczniami. Pani Wampler nawrzeszczała na kilku totalnie niewinnych facetów siedzących przed nami, tylko dlatego, że oni chodzą na ogrodnictwo (to znaczy, nie wybierają się potem na studia). I kazałaby im zostać po lekcjach, gdybym w tym samym momencie nie wypuściła z ręki jednej z moich puszek po coli light, na co twarz Bagiennej pokryła się jasną czerwienią. Wrzasnęła:
- Kto to robi?!
Dostałam kolki, tak mocno się śmiałam.
- Mam pomysł - oświadczyłam, zanim Jason zdążył paść na siedzenie. - Usiądźmy bliżej.
To prawda, że entuzjazm jest zaraźliwy. Becca powiedziała:
- O kurczę! Czy to część jakiejś szatańskiej intrygi?
- Taa.
- Ale jak ja będę mógł turlać moją puszkę po coli, jeśli będziemy siedzieli z przodu? - spytał Jason.
- Nie będziesz turlał - wyjaśniłam, wybierając trzy wolne miejsca tylko kilka rzędów od podium.
- Jakikolwiek masz plan - rzekł Jason, kiedy zobaczył, jak blisko nasze siedzenia są od miejsca, gdzie stały pani Wampler i inne osoby ze szkolnej administracji - lepiej, żeby był tego wart. Będziemy musieli, no wiesz, uważać.
- Dokładnie - potwierdziłam i zajęłam miejsce od strony przejścia.
- Nie rozumiem tego - rzekł Jason, kręcąc głową. - Najpierw te włosy i te skarpety, a teraz to. Czy ty w czasie wakacji doznałaś jakiegoś wstrząsu mózgu, o którym ja nic nie wiem?
- Cśś - syknęłam, bo pani Wampler zaczynała już apel. Bo tak to się nazywa w Liceum Bloomville, kiedy zbierają nas wszystkich w auli, żebyśmy wysłuchiwali, jak byłe ćpuny i ludzie, którzy prowadząc po pijanemu, pozabijali swoich przyjaciół, opowiadają o swoich doświadczeniach.
Kiedy Bagienna próbowała wszystkich uciszyć (stojąc na podium i powtarzając wciąż do mikrofonu: „Proszę o ciszę, proszę państwa. Cicho. Proszę się uspokoić”), patrzyłam, jak do sali wchodzą ludzie na topie i zaczynają zapełniać te kilka rzędów tuż przed nami. Była tam Alyssa Krueger w dżinsach Juicy Couture i połyskliwym topie, która wjechała do auli niesiona na szerokich ramionach Seana de Marca, śmiejąc się histerycznie.
Była Bebe Johnson, która ciągle coś plotła o niczym tym swoim nienaturalnie wysokim głosikiem, co jest jej stałym zwyczajem.
Była Darlene Staggs, otoczona facetami, jak zwykle. Jeden z nich powiedział do niej coś, co widać uznała za zabawne, bo odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, a jej miodowozłote włosy opadły istną kaskadą aż do siedzenia. Wszyscy pozostali faceci obserwowali jej wspaniały biust, kiedy nim podrygiwała. To znaczy - kiedy chichotała.
A potem, tuż przed dzwonkiem, do środka weszła Lauren Moffat, ręka w rękę z Markiem Finleyem. Tych dwoje nie patrzyło na siebie - nie spoglądali sobie głęboko w oczy, szepcząc: „Kocham cię... Nie, to ja cię kocham... Nie, to ja kocham ciebie”. Zamiast tego spoglądali na morze twarzy po obu stronach przejścia, którym paradowali, tak jak państwo młodzi mogliby się uśmiechać i kiwać głowami do ludzi zgromadzonych na ich ślubie, czy jak król i królowa mogliby kiwać głowami pospólstwu.
Bo w pewien sposób tym właśnie są Lauren i Mark: królem i królową naszej szkoły. I nieważne jak bardzo Jason - który poszedł za moim spojrzeniem, zobaczył, na kogo patrzę, i wydał jakiś bardzo niegrzeczny odgłos - nie chce tego przyznać.
Kiedy tylko Lauren i Mark usiedli - w pierwszym rzędzie, bo Mark, jako przewodniczący samorządu klas maturalnych, będzie stawał na podium, żeby nas wszystkich uraczyć gadką z okazji powrotu do szkoły, a poza tym zachęcać do pomocy klasom maturalnym w zebraniu wystarczającej ilości pieniędzy, żeby wszyscy mogli wiosną pojechać na Kings Island, co jest tradycją w klasach maturalnych Liceum Bloomville - a dyrektor Greer wreszcie podszedł do mikrofonu, rozgadane hordy wreszcie ucichły. Zamknęli się, bo dyrektor Greer, który gra w golfa, trzyma w swoim biurze kij, którym często ćwiczy wymachy - nie zwracając uwagi, jak głosi plotka, na nikogo, kto akurat mógł zostać wysłany za karę do jego gabinetu. W myjni samochodowej pracuje taki jednooki facet i wszyscy mówią, że to dyrektor Greer pewnego dnia wybił mu oko metalowym kijem numer 5, kiedy ten facet został wysłany do jego gabinetu za pyskowanie Bagiennej Wampler.
Doktor Greer zaczął swoje powitalne przemówienie:
- ”Witam was, uczniowie, w kolejnym roku szkolnym w Liceum Bloomville” - a Jason, skulony na siedzeniu obok mnie, skulił się jeszcze bardziej, opierając czubki swoich trampek na krawędzi fotela przed nim, co spowodowało, że siedząca na nim dziewczyna - Courtney Pierce, nasz klasowy podlizuch - obróciła się i rzuciła mu poirytowane spojrzenie, na co Jason zareagował:
- Co? Przecież cię nie dotykam.
Nauczył się tego tekstu od mojego młodszego brata, Pete'a.
Obok Jasona najwyraźniej znudzona Becca wyjęła purpurowy pisak z brokatem, który wzięła na moje konto pracownicze w księgarni (dolar dwanaście, siedemdziesiąt trzy centy rabatu przy mojej trzydziestoprocentowej zniżce) i zaczęła rysować małe gwiazdki na białej cholewce trampek Jasona.
A Jason, który rzucił mi zaskoczone spojrzenie (jakby chciał powiedzieć: „Czy ty widzisz, co wyrabia twoja szalona przyjaciółka?”), siedział tam tylko i pozwalał jej na to. Jakby bał się, że jeśli drgnie, ona mu wbije ten pisak w ramię, czy coś.
Po przejmująco nudnym przemówieniu doktora Greera na temat tego, jak to w nadchodzącym roku szkolnym powinniśmy się postarać „zrealizować nasz pełen potencjał”, nadeszła pora na wyjątki ze szkolnego regulaminu odczytywane przez Bagienną: żadnego ściągania, żadnych aktów przemocy, żadnego molestowania żadnego typu albo zostaniecie wydaleni ze szkoły i będziecie musieli iść do Akademii Wojskowej Culvera lub do liceum alternatywnego.
Trudno stwierdzić, co byłoby gorsze. U Culvera człowiek musi wstawać o świcie i brać udział w musztrze. W liceum alternatywnym musiałby wykonywać prace artystyczne na temat swoich odczuć związanych z wojną. Jakby na to patrzeć, jest to sytuacja, w której oba wyjścia są złe. Dlatego też lepiej byłoby unikać naruszania regulaminu uczniowskiego Liceum Bloomville.
Wreszcie, kiedy już cała sala na zmianę spoglądała na zegar i marzyła, żeby się zaczęła przerwa na lunch, albo chrapała, Bagienna przekazała mikrofon Markowi Finleyowi. Wszedł na podium wśród ogłuszających oklasków, które sprawiły, że niektórzy ludzie - jak Jason, który się zdrzemnął - podskoczyli na swoich siedzeniach.
- O Boże! - jęknął Jason, spoglądając w dół na swoje trampki. Oprócz gwiazdek Becca narysowała też malutkie jednorożce.
- Śliczne są, prawda? - Becca była najwyraźniej zachwycona swoimi artystycznymi zdolnościami.
- O Boże! - powtórzył Jason z taką miną, jakby wcale śliczne mu się nie wydawały.
Ale nie miałam czasu zajmować się dramatem obuwniczym Jasona. Bo Mark zaczął przemawiać.
- Hej - powiedział tym swoim niskim i szorstkim, ale totalnie czarującym głosem do mikrofonu, który musiał dopasować do swojego wzrostu po tym, jak odeszła od niego filigranowa pani Wampler, co wywołało chichot wśród uczniów. - No więc, taa. Hm. Zaczął się nowy rok szkolny i wiecie, co to znaczy... Zeszłoroczni trzecioklasiści są teraz w klasie maturalnej i...
Tu przerwały mu kolejne oklaski i okrzyki, kiedy maturalne klasy gratulowały sobie, że udało im się przetrwać lato i nie pozabijać się w samochodowych wypadkach po pijanemu albo przez skakanie na główkę do płytkiej części basenu (nie wspominając o piciu lemoniady sporządzonej z rozcieńczonego lemon joy).
- Hm, taa - zaczął znowu Mark, kiedy maturzyści uciszyli się trochę; uśmiechał się do nas swoim nieśmiałym, małym uśmieszkiem. - Więc wiecie, co to znaczy. Musimy zacząć zbierać pieniądze na naszą wiosenną wycieczkę. A to znaczy, że musimy zarobić jakąś kasę. Wiem, że w zeszłym roku klasa maturalna zarobiła pięć tysięcy dolarów na samym organizowaniu myjni samochodowych. I proponuję, żebyśmy w tym roku zrobili to samo. W Red Lobster przy centrum handlowym powiedzieli, że znów możemy korzystać z ich parkingu, więc... Co wy na to? Macie ochotę na mycie samochodów?
Kolejne oklaski, tym razem w towarzystwie gwizdów i okrzyków: „Dalej, Ryby!” - co nieuchronnie prowadziło do rechotów na temat różnych dań kulinarnych z ryb.
Poważnie, nie mam pojęcia, jak to się stało, że nasza szkoła ma Syjamską Walczącą Rybę za maskotkę. Bo jeśli chodzi o maskotki, ryby są do niczego. Najwyraźniej to ma coś wspólnego z tym wiatrowskazem w kształcie ryby na szczycie wieży budynku sądu... Przy czym niektórzy podejrzewają, że to leszcz, ryba najczęściej występująca w naszym jeziorze. Więc chyba mogłoby być jeszcze gorzej. Mogliśmy się nazywać Walczące Leszcze.
Mark rozejrzał się po auli, żeby zobaczyć, czy ktoś ma coś więcej do powiedzenia niż: „Dalej, Ryby!” Ja też się rozejrzałam.
Ale jedyną osobą, która podniosła rękę, był Gordon Wu, przewodniczący samorządu klas trzecich (wybrany dlatego, że był jedynym kandydatem, bo nasz rocznik jest - jak by to ująć delikatnie? - nieco apatyczny), który wstał i powiedział:
- Przepraszam, eee, Mark, ale zastanawiałem się, czy nie ma jakiejś innej metody na zebranie funduszy, poza myciem samochodów? Widzisz, niektórzy z nas woleliby mieć soboty wolne, na, hm, zajęcia w laboratorium...
Reakcją na tę uwagę były zasłużone syki ze strony tłumu i parę okrzyków:
- Wu, nie rób z siebie takiej Amy!
W głowie mi się nie mieściło, że mam takie szczęście - to znaczy, że ze wszystkich ludzi akurat Gordon Wu wyważał drzwi, przez które za moment sama miałam się wedrzeć. Co zrobiłam bez wahania, zanim Mark zdążył zareagować.
- Gordon porusza tu ciekawy temat - powiedziałam, wstając z miejsca, tak nagle, że Jason drgnął i obie stopy spadły mu z fotela przed nim. Nie był też nawet świadomy, z jak głośnym hukiem wylądowały na cementowej posadzce auli. Zamiast tego wyciągnął szyję, spojrzał na mnie i powiedział bezgłośnie:
- Co ty wyrabiasz? Siadaj!
A Becca z jednym palcem w ustach (ona obgryza paznokcie) spojrzała na mnie z wyrazem przerażenia na twarzy.
Cisza w auli aż dźwięczała, kiedy wszystkie obecne w niej twarze zwróciły się w moją stronę. Czułam, że policzki zaczynają mi się oblewać gorącem, ale próbowałam to zignorować. Wiedziałam, że to właśnie to. Moja wielka szansa, żeby okazać szkolnego ducha, po latach spędzonych na tym samym, co przed chwilą robił Jason - na drzemaniu - w czasie wszystkich imprez związanych ze szkołą, w których zmuszona byłam uczestniczyć, oraz unikaniu wszystkich tych, na których obecność nie była obowiązkowa.
No cóż, to się już skończyło.
- Mamy na tej sali mnóstwo bardzo utalentowanych ludzi - ciągnęłam, szczęśliwa, że z miejsca, w którym stałam, oni nie mogą widzieć moich kolan (poza Jasonem, który jednak nie patrzył teraz na moje kolana), bo tak okropnie mi się trzęsły. - Uważam, że szkoda byłoby to zmarnować. Dlatego pomyślałam, że dobrym sposobem na zbiórkę pieniędzy na tegoroczną wycieczkę klas maturalnych byłoby zorganizowanie szkolnej aukcji talentów.
Tłum, który do tej chwili milczał w osłupieniu, zaczął szemrać. Zobaczyłam, jak Lauren Moffat, z oczami rozjaśnionymi radością z tego, co wyczyniam (czyli że robię z siebie publiczne przedstawienie... znowu), pochyla się, żeby syknąć coś do ucha Alyssy Krueger.
- Pozwólcie, że wyjaśnię - powiedziałam szybko, zanim szemranie zdążyło mnie zagłuszyć. - Na przykład, osoby takie jak Gordon, które świetnie się znają na komputerach, mogłyby zlicytować na aukcji kilka godzin programowania komputerowego jakiemuś członkowi naszej lokalnej społeczności.
Szmery zrobiły się głośniejsze. Czułam, że tłum zaczyna się niecierpliwić. Wiedziałam, że za moment skądś padnie: „Nie bądź taką Amy!” Jeszcze ich nie przekonałam. Musiałam się z tym pospieszyć.
- Albo, na przykład ty, Mark - rzuciłam, spoglądając na podium i napotykając spokojne, piwne spojrzenie oczu Marka. Przez chwilę zastanawiałam się z roztargnieniem, czy on wie, jak elektryzująco działa jego spojrzenie na damską część populacji Liceum Bloomville. To dziwne, o czym człowiek myśli, kiedy całe życie przewija mu się przed oczyma. - Będąc rozgrywającym napastnikiem drużyny - ciągnęłam - mógłbyś, Mark, zlicytować swój czas, żeby nakręcić reklamę dla którejś z miejscowych firm. Ludzie zapłaciliby masę kasy za tego typu promocję.
Zauważyłam, że zza stolika, za podium, na którym stał Mark, patrzą na mnie doktor Greer i pani Wampler. Bagienna posunęła się nawet do tego, że nachyliła się i szepnęła coś do ucha doktora Greera, który pokiwał głową, nie odrywając ode mnie wzroku. Zastanawiałam się, czy ona zawsze podejrzewała nas o zeszłoroczny incydent z toczeniem puszek i wreszcie dodała dwa do dwóch. Próbowałam ich zignorować.
- Wydaje mi się po prostu, że w szkole mamy tylu utalentowanych ludzi - ciągnęłam.
I tu nadchodził trudny moment. W książce bardzo wyraźnie podkreślano, że należy unikać lizusostwa. Chociaż lizusostwem tego nie określano. Nazywano to „przypochlebianiem się”. Nie wolno tego robić w żadnych okolicznościach.
Ale i tak niełatwo jest, jak właśnie odkrywałam, podlizywać się ludziom, jednocześnie nie sprawiając wrażenia, że się im podlizuję.
- Szkoda by było nie dać im szansy zabłysnąć w tym, do czego mają naturalne zdolności w przeciwieństwie do zmuszania wszystkich do pracy... No cóż, w myjni samochodowej.
I to wtedy jakiś głos syknął:
- A jaki ty masz talent, Amy?
A kolejny dorzucił:
- No jak to? Super big gulp!
Nie musiałam patrzeć w ich stronę, żeby wiedzieć, że to Alyssa i Lauren. Znałam te głosy doskonale.
- Co nie znaczy - ciągnęłam, świadoma chichotów osób, które siedziały wystarczająco blisko, żeby dosłyszeć pytanie Alyssy i odpowiedź Lauren - że nie możemy zorganizować mycia samochodów oprócz tej aukcji talentów, żeby mogły w nim wziąć udział osoby nieco mniej utalentowane niż pozostałe.
Chciałam dodać: „Albo które mają takie talenty, że idzie się do więzienia, jeśli przyjmuje się za nie pieniądze”, patrząc wprost na Lauren.
Ale Książka bardzo wyraźnie przestrzega, że jeśli ktoś pragnie trwałej popularności, nie może publicznie ubliżać swoim wrogom.
Zastanawiam się, czy Lauren jest świadoma tego, jak bardzo policzone mogą się jeszcze okazać jej chwile na szczycie pala totemowego popularności.
- Ale - ciągnęłam - uważam, że aukcję talentów też powinniśmy wziąć pod uwagę.
Potem usiadłam.
I bardzo dobrze, bo kolana wreszcie się pode mną ugięły. Nie ustałabym ani sekundy dłużej. Usiadłam z sercem walącym w piersi i popatrzyłam na Jasona i Beccę. Oboje gapili się na mnie z lekko rozchylonymi ustami.
- Co to miało znaczyć? - spytał mnie Jason cicho. - Odkąd to obchodzi cię...
Ale nie dosłyszałam, co powiedział potem, bo Mark postukał w mikrofon, żeby zwrócić na siebie uwagę po tym, jak wszyscy zaczęli między sobą szeptać i powiedział:
- Hm, okay. Dzięki, hm, uch...
- Amy Landry! - wrzasnęła Lauren ze swojego miejsca, gdzie zamieniła się w istną fontannę chichotów w białych skarpetach za kolano.
- Dzięki, Amy - rzekł Mark. Spojrzał w stronę pani Wampler i doktora Greera. Oboje, jak zauważyłam, kiwali głowami.
Co to miało znaczyć? Że podobał im się mój pomysł?
Czy że Mark ma mnie po prostu zignorować i mówić dalej?
- Hm. Moim zdaniem, hm, aukcja talentów... - zaczął Mark, a jego piwne oczy spoglądały wprost na mnie, nie, te oczy przewiercały mnie na wskroś, a ja zaczynałam rozpuszczać się na swoim miejscu... Tylko że nie w ataku chichotów, lecz z czystego zażenowania. - To świetny pomysł.
- Co?
To słowo, które wyrwało się Lauren, zabrzmiało w auli z siłą wystrzału startera na torze wyścigów samochodowych.
Wszyscy spojrzeli na Lauren, której twarz zastygła w komiczną maskę wściekłości.
A przynajmniej mnie się ona wydała komiczna.
Mark spojrzał na Lauren, a potem na mnie, a jego zdeprymowana mina wskazywała, że on, Mark Finley, nie ma pojęcia, o co chodzi jego dziewczynie.
- Świetnie - zwrócił się do mnie Mark. - Więc, czy mogę wyznaczyć cię na organizatorkę, która zbierze ludzi do tego projektu, Amy? Tego, hm, czegoś z talentami?
- Jasne - przytaknęłam.
- Świetnie - powtórzył Mark. - No to teraz został nam już tylko bojowy okrzyk Walczących Ryb Bloomville...
I Mark poprowadził nas przez skandowanie naszego szkolnego zawołania, idiotycznej pantomimy z wymachiwaniem rękoma i klaskaniem w dłonie, co ma naśladować uderzenie rybiej płetwy o wodę.
A potem zabrzmiał dzwonek.
Nie zdziw się,
jeśli kilkorgu znajomym
nie spodoba się twoja nowo nabyta
pewność siebie i będą próbowali
zawrócić cię z drogi
prowadzącej do samorozwoju
Bez wątpienia są zazdrośni i być może obawiają się o własną pozycję towarzyską w świetle twojego błyskawicznego awansu społecznego. Zrób, co tylko możesz, żeby ukoić ich obawy i daj starym przyjaciołom do zrozumienia, że zawsze będą dla ciebie tak samo ważni, jak twoi nowi przyjaciele.
10
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28 sierpnia, 1.00 po południu
Wszyscy poszli na lunch.
To znaczy, wszyscy poza mną.
I Jasonem, i Becca, którzy byli uwięzieni w naszym rzędzie ze względu na to, że ja się nie ruszyłam z miejsca.
Ale, oczywiście, nie mogłam się z niego ruszyć. Bo kolana nadal miałam miękkie. Z powodu tego, co się przed chwilą stało.
I wcale mi się nie polepszyło, kiedy wszyscy zaczęli nas mijać i ludzie tacy jak Gordon Wu zatrzymywali się przy naszym rzędzie, żeby powiedzieć coś w rodzaju: „Świetny pomysł, Amy”, albo: „Myślisz, że mogłabym zlicytować lekcje rysunku, na przykład, dla małych dzieci? Bo umiem rysować. Czy to wystarczy za talent?”
Nawet doktor Greer zatrzymał się przy moim miejscu w drodze na swoją kolejną partyjkę golfa i oświadczył:
- Bardzo przyjemna sugestia, Tiffany. Miło widzieć, że raz na odmianę udzielasz się w szkole. - Tu rzucił spojrzenie Jasonowi i Becce. - Może i twoi przyjaciele pójdą za tym przykładem.
- Amy - powiedział Jason za odchodzącym doktorem Greerem. - Ona ma na imię Amy.
Jednak doktor Greer chyba go nie usłyszał.
Ale kto by się tam przejmował. Co mnie obchodzi, czy dyrektor pamięta, jak mam na imię, czy nie? Mark Finley pamiętał.
A wiem, że Mark Finley zapamiętał, jak mam na imię, bo kiedy szedł przejściem, mijając mnie, uśmiechnął się szeroko i skinął mi głową.
- Fajny pomysł, Amy - powiedział. - Na razie.
I okay, przy tych słowach ramieniem obejmował za szyję Lauren Moffat.
Ale to tylko dlatego, że ona wzięła to ramię i się nim owinęła. Widziałam, że to zrobiła. Czekała, aż Mark zejdzie z podium, i prawie się na niego rzuciła, kiedy tylko postawił stopę na posadzce auli.
I oczywiście wyszczerzyła się złośliwie, kiedy mnie mijała, w momencie gdy facet, do którego się doczepiła, uśmiechnął się do mnie sympatycznie.
Ale co mnie to obchodzi? Mark Finley się do mnie uśmiechnął.
I dokładnie to powiedziała Becca, kiedy wszyscy już poszli.
- Mark Finley się do ciebie uśmiechnął. - W jej głosie brzmiał nabożny ton. - Uśmiechnął się. Do ciebie. W miły sposób.
- Wiem. - Czułam, że powoli zaczynam odzyskiwać władzę w nogach.
- Mark Finley - mruknęła Becca ze zdumieniem. - Przecież on jest... Przecież on jest chyba najpopularniejszym facetem w szkole.
- Wiem - powtórzyłam. Kiedy jest pusta, aula wygląda zupełnie inaczej, niż kiedy jest pełna ludzi. Jest coś niemal uspokajającego w jej rozbrzmiewającym echem ogromie.
- Co się, u diabła, z tobą dzieje, Amy? - wybuchnął wreszcie Jason, który do tej pory dziwnie milczał. - Czy ktoś ci dzisiaj rano całe płatki kukurydziane zasypał crackiem, czy co?
- Co takiego? - spytałam, usiłując zrobić taką minę, i zabrzmieć tak, jakbym nie wiedziała, o czym on mówi. Przy czym wcale nie chodziło tu o crack.
- Daruj sobie - powiedział Jason. - Dobrze wiesz, co. Coś ty tam wyrabiała? Co za aukcja talentów? Czy cię pogięło, żeby zgłaszać się do udziału w niej na ochotnika? Od kiedy to okazujesz szkolnego ducha?
Do tej chwili nogi przestały już mi się trząść i byłam w stanie wstać.
- Po prostu chciałam pomóc - tłumaczyłam się. - Bo przecież ktoś inny zrobi to samo, kiedy za rok przyjdzie nasza kolej na wyjazd na Kings Island.
- Ty nie cierpisz Kings Island - stwierdził Jason, podnosząc się ze swojego miejsca. - Ostatnim razem, kiedy tam byliśmy, zwymiotowałaś podczas przejażdżki kolejką wodną i powiedziałaś, że nigdy tam już nie pojedziesz.
- No to co? - Wzruszyłam ramionami. - Tylko dlatego, że sama mam lęk wysokości, to już nie wolno mi spróbować pomóc innym ludziom się zabawić?
- Tak. - Jason sadził susami za mną kiedy ruszyłam w stronę wyjścia. - Bo to się niebezpiecznie zbliża do szkolnego ducha. A ty szkolnego ducha nie przejawiasz.
- Ostatnio - powiedziałam - sporo nad tym myślałam i...
- O nie - zaprotestował Jason, dopadając drzwi przede mną i blokując mi wyjście własnym ciałem. - Nawet nie próbuj mi tego wciskać, Amy. Jak, do diabła, możesz chcieć pomagać tym ludziom świetnie się bawić w czasie wycieczki, kiedy oni zawsze tylko uprzykrzali ci życie?
- To nie oni - wytknęłam. - To Lauren. Ona nie jedzie na Kings Island.
- I co z tego? - spytał ostro Jason. - Ona jest wrogiem, a oni są jej przyjaciółmi. Ergo, oni też są twoimi wrogami.
Ja tylko stałam i patrzyłam na niego. Nie żebym miała jakiś wybór, skoro blokował mi wyjście.
- Zachowujesz się w tej sprawie naprawdę dziecinnie, Jason - powiedziałam swoim najbardziej rozsądnym głosem. - Nie ma nic złego w tym, że się okaże nieco szkolnego ducha, żeby pomóc tym, którym to może być potrzebne. Spędzimy w tym miejscu już tylko dwa lata. Naprawdę powinniśmy nacieszyć się czasem, jaki nam pozostał.
Tak stało w Książce. No wiecie, o tym, że człowiek powinien się cieszyć latami spędzonymi w szkole średniej póki może, bo nigdy więcej nie będzie mógł do nich powrócić.
Jason, najwyraźniej, nie czytał Książki. Ale z jego reakcji na moje słowa widać było, że nawet gdyby ją przeczytał, nie zrobiłoby mu to większej różnicy.
Bo zaraz potem wyciągnął dłoń i położył ją na moim czole, jakby chciał sprawdzić, czy nie mam gorączki.
- Nie wydaje ci się, że ona gorączkuje, Becca? - zapytał. - Bo moim zdaniem dopadł ją jakiś wirus. Może gorączka Lassa, może Marburg. Albo to, albo jej ciało ukradł i zamieszkał w nim jakiś klon. Klon! - Zdjął mi dłoń z czoła i zajrzał głęboko w oczy. - Powiedz mi, w jaką zabawę Amy Landry i ja bawiliśmy się na tej wielkiej kupie ziemi, którą usypali podczas kopania u mnie basenu, kiedy mieliśmy po siedem lat. Inaczej uznam, że jesteś istotą pozaziemską w przebraniu i że ukrywasz prawdziwą Amy Landry gdzieś na statku matce!
Spiorunowałam go wzrokiem.
- G.I. Joe walczy z Barbie Speleolożką - powiedziałam. - I przestań robić z siebie takiego pajaca. Musimy iść na lunch. Skończy się na tym, że dostanie nam się najpodlejszy stolik.
Wreszcie głos zabrała Becca.
- Sądziłam, że zjemy poza szkołą. No wiecie. Skoro Jason ma teraz samochód.
- Nie możemy jeść poza szkołą - wyjaśniłam obojgu. - Nie rozumiecie? Lunch to najważniejsza pora dnia na towarzyskie interakcje w szkolnym otoczeniu.
Ledwie te słowa padły z moich ust, zrozumiałam, jak zabrzmiały. Były, oczywiście, dosłownym cytatem z Książki.
Ale Jason i Becca nic nie wiedzieli o Książce. Dlatego moje słowa mocno ich zaniepokoiły, bo zwykle nie używam takich sformułowań. Jeszcze nawet nie skończyłam mówić, a już widziałam, jak bardzo są zbici z tropu.
- Chodzi mi o to, że me mogę się tam ot tak me pokazać - wyjaśniłam. - Muszę być pod ręką, w razie gdyby ktoś chciał się zapisać. No wiecie, na aukcję. Rozumiecie?
- Och! - Jason pokiwał głową. - Rozumiemy, rozumiemy. I jeśli to wszystko nie jest częścią jakiegoś większego, diabolicznego planu, takiego, w którego ramach szkoła kupi nieistniejące bagna na Florydzie, czy coś takiego, to my w tym nie bierzemy udziału. A zatem? Jest tak?
Pokręciłam głową.
- A może to część jakiegoś diabolicznego planu, wskutek którego Mark Finley przestanie być przewodniczącym samorządu, a ty przejmiesz tę funkcję, czy coś.
Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Oczywiście, to było częścią pewnego diabolicznego planu. Ale nie takiego, o jakim myślał Jason.
Chyba to zrozumiał, mimo że nic nie zdążyłam powiedzieć. Obrócił się w stronę Becki i powiedział:
- Chodź. Idziemy.
Becca szybko do niego podeszła, cały czas nie spuszczając ze mnie oczu, jakbym była jakimś wściekłym psem albo batonikiem Mars smażonym w głębokim tłuszczu.
Ale wciąż nie rozumiałam. Jeszcze nie. Chyba dlatego, że prawda była zbyt straszna, żeby w nią uwierzyć.
Powiedziałam coś w rodzaju:
- Dobrze.
Nawet czułam coś w rodzaju ulgi. Nawet mi się wydawało, że oni zrozumieli.
- To teraz pójdziemy i weźmiemy sobie coś z baru sałatkowego, czy jakoś tak, a potem usiądziemy przy tych roślinach, które ustawia tam klub ogrodniczy, a jeśli ktoś do nas podejdzie, to...
- My nigdzie nie pójdziemy. - Jason szarpnął drzwi i wyprowadził Beccę na korytarz.
Szłam za nimi, nadal nic nie pojmując.
- Rozumiem, że to moja sprawa, i tak dalej. Nie musicie mi w tym pomagać ani nic. Ale jeśli... Hej, a dokąd wy idziecie?
Bo zamiast skręcić w stronę stołówki, oni skręcili na parking dla uczniów.
- Jedziemy do Pizza Hut - oświadczył Jason. - Możesz do nas dołączyć, jeśli zmienisz zdanie.
Stałam tam tylko i gapiłam się na nich, nie rozumiejąc, co się dzieje. Jason i ja zawsze jedliśmy lunch razem. To znaczy, pomijając tamtą kłótnię w piątej klasie... zawsze.
A teraz dawał mi kopa w tyłek? Tylko dlatego, że okazałam nieco szkolnego ducha?
- Hej, ludzie - powiedziałam. Chyba trochę liczyłam na to, że oni żartują, albo coś. - Nie mówicie tego poważnie. Dajcie spokój. Nie możemy przez całe życie odgrywać naburmuszonych malkontentów. Musimy zacząć brać udział w życiu szkoły, bo inaczej nigdy się na nas nie poznają i nie zrozumieją, jacy jesteśmy fantastyczni. Będą ciągle gadali: „Nie bądź taką Amy”. Hej, ludzie? Hej!
Ale było za późno. Mówiłam do pustego korytarza, bo oni już sobie poszli.
Popularność wiąże się z empatią -
identyfikowaniem się z uczuciami
innych ludzi i patrzeniem
z ich perspektywy
Popularni ludzie „komunikują się” z uczuciami innych, pozwalając im wierzyć, że są „jednymi z nich”. Nie ograniczają się do kiwania głową ze zrozumieniem, kiedy inni opowiadają im o swoich problemach - naprawdę próbują sobie wyobrazić, jak sami czuliby się lub reagowaliby w podobnej sytuacji.
Zdobywając się na większą empatię wobec uczuć innych, sprawiasz, że poczują oni z tobą większą „łączność”, a twoja popularność i sympatia dla ciebie wzrosną niebotycznie!
Natychmiast zacznij wyrabiać w sobie empatię!
11
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28 sierpnia, 2.00 po południu
Stołówka Liceum Bloomville to przerażające miejsce i to nie tylko ze względu na jedzenie. W sumie jest bardzo podobna do Main Street - miejsca, gdzie wybierasz się oglądać innych lub dać się oglądać - kiedy jesteś nastolatkiem z Bloomville w stanie Indiana. Stoliki są w niej okrągłe i mieści się przy nich najwyżej dziesięć osób. To oznacza, że jeśli chcesz siedzieć przy stoliku popularnych ludzi, musisz znaleźć taki, przy którym zostało jakieś miejsce, na które możesz się wślizgnąć.
Co ważniejsze, musisz znaleźć miejsce, na które ludzie siedzący przy stoliku pozwolą ci się wślizgnąć.
Kiedy odeszłam od baru sałatkowego i stałam, rozglądając się po stołówce, zobaczyłam, że - dokładnie tak jak przewidywałam jeszcze w auli z Jasonem i Becca - niemal wszystkie dobre miejsca były już zajęte. Zostało jedno czy dwa miejsca przy stoliku „głównym”... Tam siedzą Lauren i Mark oraz ich świta, włącznie z Alyssą Krueger i resztą drużyny futbolowej.
Tymczasem mnóstwo miejsc zostało wolnych przy stoliku Gordona Wu. Widząc, że stoję, Gordon podniósł się i zamachał do mnie ręką, a potem położył swój plecak na sąsiednim krześle, jakby rezerwował dla mnie miejsce.
Co było z jego strony bardzo miłe, i tak dalej.
Ale jeśli usiądę obok Gordona Wu, nadal nie znajdę się choćby kawałek dalej od swojej reputacji „ale Amy odwaliłaś”, niż byłam dzisiaj rano.
I to wtedy zauważyłam, że jest jeszcze jedno wolne miejsce przy stoliku Darlene Staggs, tuż obok stołu Marka i Lauren. Kiedyś Darlene zawsze siadała z nimi.
Ale odkąd w czasie zeszłorocznych zimowych ferii wyrosła jej - nie mogę tego opisać inaczej - chyba najbardziej imponująca para cycków w hrabstwie Greene (niektórzy co mniej wielkoduszni ludzie, na przykład Jason, twierdzą że biust Darlene został „zrobiony na zamówienie”, ale ja nie wierzę w to, że jacyś rodzice - nawet moi - byliby na tyle nieodpowiedzialni, żeby pozwolić szesnastoletniej córce wstawić sobie implanty. Przecież w wieku szesnastu lat człowiek jeszcze nawet nie skończył rosnąć!), musiała przenieść się do własnego stolika, żeby zmieścić przy nim swoją stale rosnącą świtę adoratorów.
Darlene Staggs to prawdopodobnie najgłupsza osoba, jaką w życiu spotkałam, poza zajęciami dla ograniczonych umysłowo. Kiedyś na biologii w trzeciej gimnazjalnej wreszcie do niej dotarło, że miód dają pszczoły, i tak ją zbrzydziło, że jej ulubione żarcie pochodzi, jak to ujęła, „z tyłków tych robaków”, że aż trzeba ją było wysłać do gabinetu pielęgniarki, żeby położyła jej na czoło chłodny kompres.
Ale chociaż Bóg poskąpił Darlene zdolności intelektualnych, jeśli chodzi o urodę aż przesadził w szczodrości. Chociaż nawet przed cudowną gwiazdkową wizytą Dobrej Wróżki od Biustów widać było, że Darlene to taki dzieciak, który za parę lat (kiedy już zostanie żoną - trofeum jakiegoś bankiera i urodzi dziecko albo dwójkę) będzie musiał toczyć tę samą walkę z grawitacją przed jaką ja zaczynam stawać w tej chwili.
Ale tymczasem jest najładniejszą dziewczyną w całej szkole i wiecznie jest oblegana przez chłopaków, którzy tłoczą się wokół niej w nadziei, że któregoś dnia skapnie im coś z tej słodkiej, ładnie pachnącej miękkości.
Kolejna rzecz co do Darlene - kiedy ona, Lauren, Alyssa Krueger i Bebe Johnson stały w kolejce do Pana Boga po wredne cechy, Darlene chyba zobaczyła jakiegoś motylka i pobiegła gdzieś za nim, czy coś, bo nie ma w niej ani odrobiny wredności. Ale Lauren nadal pozwala Darlene przestawać z nią i innymi Ciemnymi Damami Sithów, bo Darlene jest za ładna, żeby jej nie trzymać w pobliżu, w razie gdyby któraś z nich potrzebowała zająć się jakimiś resztkami po niej.
Dlatego więc, rzucając przepraszający uśmiech w stronę Gordona Wu, szybko ruszyłam w stronę wolnego krzesła przy stoliku Darlene, zaledwie o parę kroków od miejsca, gdzie siedzieli Lauren i Mark.
- Cześć, Darlene - powiedziałam, stawiając swoją tacę naprzeciw jej. - Mogę tutaj usiąść?
Wszystkich ośmiu facetów przy stoliku Darlene oderwało z trudem wzrok od jej klatki piersiowej i spojrzało na mnie. A konkretnie na miejsce tuż ponad rąbkiem moich skarpet za kolana.
- Och, to ty jesteś tą dziewczyną z dzisiejszego apelu. - Uśmiechnęła się miło. Bo Darlene wszystko tak robi. - Jasne, cześć.
A więc usiadłam i zajęłam się swoim pieczonym kurczakiem, uważnie ściągając z niego skórkę, żeby uniknąć dodatkowych niepotrzebnych nasyconych kwasów tłuszczowych, które idą prosto w tyłek.
- Masz ładne pończochy - odezwał się do mnie z szerokim uśmiechem, który mogę określić wyłącznie jako lubieżny, Todd Rubin.
Zamiast od razu palnąć: „Obrzydliwe, odwal się ode mnie, a poza tym, możesz sobie pomarzyć”, jak pewnie bym zrobiła przed lekturą Książki, uśmiechnęłam się do Todda i powiedziałam przebiegle:
- Ależ dzięki, Todd. Hej, Todd? Czy ty czasem nie chodzisz ze mną na zaawansowaną trygonometrię?
Todd nerwowo zerknął w stronę Darlene, jakby ktoś, wspominając o jego matematycznych zdolnościach, mógł zrujnować jego szanse u niej. Ponieważ średnia ocen Darlene jest taka sama jak liczba nazw stolic państw, które potrafi wymienić z pamięci. A ponieważ miałam razem z nią w zeszłym roku historię powszechną, wiem, że ta liczba wynosi: dwie.
- Taa - odezwał się ostrożnie Todd.
- No to może mógłbyś zapisać się na tę aukcję talentów - zaproponowałam. - Na pewno jest mnóstwo ślicznych dziewczyn w pierwszej klasie, które zlicytowałyby dzień korepetycji u ciebie. Nie sądzisz?
Todd, znów spojrzał w stronę Darlene, która patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, żując kawałek marchewki. Przestał się jednak niepokoić, bo przecież ja mu przed chwilą powiedziałam komplement. W obecności kobiety jego marzeń.
- Cóż - powiedział Todd. - Znaczy, okay. Znaczy, wszystko jedno.
- Znakomicie - oświadczyłam i wyjęłam podkładkę do papierów, którą zwinęłam z głównego biura po drodze do stołówki. - To wpisz się tu. Wow, pewnie zarobimy na tym fortunę, w tym tempie starczy nam na wysłanie klas maturalnych na wycieczkę do Francji. Chłopaki, a wy? Ktoś chciałby, żeby wylicytowały go dziewczyny?
Pięć minut później zapisani byli już wszyscy faceci siedzący przy stoliku. Pod nagłówkiem talent wpisali propozycje tak zróżnicowane, jak: koszenie trawników, wycieczka z przewodnikiem trójkołowym pojazdem terenowym, dwugodzinna wycieczka na ryby nad jezioro Greene, noszenie toreb podczas zakupów w centrum handlowym oraz prawie profesjonalne picowanie bryk. Kiedy inni ludzie zauważyli, że faceci przy stoliku Darlene gadają z takim ożywieniem, zaczęli zatrzymywać się przy nas, żeby zobaczyć, co się dzieje, i potem sami się zapisywali. Do dzwonka na kolejną lekcję miałam niemal trzydziestu ochotników - większość spośród ludzi na topie - włącznie z samą Darlene, która niesłychanie czarująco zapytała:
- No ale, chłopaki, co ze mną? Ja nie mam żadnych talentów.
- Oczywiście, że masz - odpowiedziałam jej tym samym ożywionym tonem, którym rozmawiałam z chłopakami. Bo Książka mówi, że ludzie lubią ekstrawertyków i inne pogodne osobowości. - Popatrz, jak ładnie wyglądasz. Przecież mogłabyś zaproponować, że zmienisz komuś wizerunek!
- Oooch! - westchnęła Darlene, ożywiona. - Tak jak to robią na stoisku Lancome'a w centrum handlowym?
- Hm - odpowiedziałam. - Tak.
A potem, wyraźnie widząc, że ona nie zrozumiała, o co chodzi, dodałam:
- Tylko że to ty zmieniałabyś komuś wizerunek, a nie ktoś tobie. Pewnie musiałabyś użyć własnych kosmetyków na kimś, kto to wylicytuje.
- Och! - jęknęła Darlene z rozczarowaną miną. Widać było, że ona sądziła, że w efekcie tej zabawy ktoś jej zrobi makijaż za darmo. Co, biorąc pod uwagę, że Darlene pewnie co chwila dostaje coś za darmo jak dzień długi, jest zrozumiałe. - Ale co będzie, jeśli nikt mnie nie kupi?
- O to się nie martw, Dar - szybko wtrącił Mike Sanders, bo przecież żadna ludzka istota nie zniosłaby długo smutnej miny Darlene. - Poproszę mamę, żeby licytowała na ciebie. Totalnie by się jej przydała zmiana wizerunku.
Darlene się rozpromieniła.
- Naprawdę, Mike? - powiedziała. - Naprawdę byś tak zrobił?
- Oczywiście, Dar - zapewnił ją Mike, a pozostali przy stole faceci szybko dodali, że ich mamy to czarownice, którym zmiana wizerunku też jest bardzo potrzebna.
Właśnie wtedy, kiedy to się działo, odezwał się dzwonek i wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia... Włącznie z Markiem Finleyem i Lauren Moffat, którzy przeszli za moimi plecami, kiedy zapisywałam nazwiska kilku osób, które zgłosiły się w ostatniej chwili.
I chociaż Lauren znów owinęła sobie szyję ramieniem Marka, on chyba nie zwracał na nią większej uwagi. W gruncie rzeczy, patrzył na mnie.
- Hej! - powiedział z uśmiechem, ruchem głowy wskazując moją podkładkę. - Masz tu mnóstwo nazwisk, nie?
Uśmiechnęłam się do niego promiennie, jednocześnie unikając patrzenia na chmurną minę Lauren.
- Faktycznie - rzuciłam z entuzjazmem. - Ludziom chyba naprawdę się spodobało. W następnej kolejności zamówię ogłoszenie w „Gazecie Bloomville”, żeby ludzie w mieście dowiedzieli się o aukcji i mogli wziąć w niej udział. Kiedy twoim zdaniem powinniśmy ją zorganizować? To znaczy, tę aukcję?
- Czwartek? Czy to dość czasu, żeby ogłoszenie się ukazało?
Powiedziałam, że to będzie napięty termin, ale dopilnuję tego.
- Hej, ty, hm, mówiłaś poważnie? - spytał Mark, a jego piwne oczy w świetle jarzeniówek były niemal zielone. - Że ludzie może będą chcieli, żebym zareklamował ich biznes?
- Absolutnie - odparłam. Rzuciłam ukradkowe spojrzenie na Lauren, chcąc się przekonać, jak sobie radzi, no wiecie, w tych okolicznościach. To znaczy takich, że jej chłopak ze mną rozmawia. Oczy miała na wpół przysłonięte powiekami, jak jaszczurka. Widać było, że chciałaby być wszędzie, ale nie tutaj. - Chcesz się zapisać? - spytałam Marka, podnosząc podkładkę. - Pewnie mnóstwo osób jeszcze by się zgłosiło, gdyby zobaczyli tu twoje nazwisko.
- Tak sądzisz? - spytał Mark. Ale już sięgał po pisak i bazgrał swoje dane. - Co powinienem wpisać pod talentem? - Rzucił mi krzywy uśmieszek, urocze połączenie nieśmiałości i zadowolenia z siebie. - Nie wiem, czy „model - rzecznik prasowy” brzmi odpowiednio.
- Ja bym wpisała rzecznik prasowy - powiedziałam, uśmiechając się do niego. Ponieważ nie chciałam, żeby Lauren sobie pomyślała, że ją ignoruję, odezwałam się do niej: - A ty chciałabyś się zapisać, Lauren? Może mogłabyś być czyimś szoferem i wozić go w jednym z bmw twojego taty, no wiesz, tych z jego salonu.
Lauren rzuciła mi lodowate spojrzenie.
- Dzięki - rzekła z sarkazmem. - Ale nie zamierzam wozić jakiegoś palanta przez cały dzień jednym z nowiutkich modeli mojego ojca.
I, dla podkreślenia jak fatalny jej zdaniem jest ten pomysł, Lauren rzuciła spojrzenie na Alyssę, która wybuchając gwałtownym śmiechem, o mało nie zakrztusiła się swoim napojem.
Lauren dodała:
- Boże, większej Amy już nie mogłaś z siebie zrobić.
Mark chyba nie widział nic zabawnego w tej sytuacji.
- Jezu, Laur - powiedział, spoglądając na jej uniesioną małą szczurzą twarzyczkę. Obramowaną jego (stosunkowo masywnym) ramieniem. - To na cel społeczny. To znaczy, na wycieczkę maturzystów. Czemu tak jej to utrudniasz?
Tym razem Alyssa naprawdę zakrztusiła się swoim napojem. Prychnęła pełnymi ustami przez (teraz już niemal zupełnie pustą) stołówkę.
Lauren zaś podniosła wzrok na Marka, a jej szczurza twarzyczka stężała.
- Boże - jęknęła. - Tylko żartowałam.
A potem wyrwała mi z ręki podkładkę, naskrobała swoje nazwisko, a pod „talentem” zapisała: wszystko jedno.
Pewnie tak będzie najlepiej, bo nie sądzę, żeby tak wielu ludzi zlicytowało oglądanie, jak Lauren całuje Marka Finleya w tyłek, bo to mamy już za darmo na co dzień.
Zapisałam sobie w pamięci, że mam to później powtórzyć Jasonowi, bo wiedziałam, że bardzo by mu się tego typu dowcipna uwaga podobała.
- Zadowolona? - spytała Lauren, gwałtownym ruchem oddając mi podkładkę.
- Świetnie, wielkie dzięki - powiedziałam, jakbym zupełnie nie dostrzegała jej nieuprzejmości. A potem uśmiechnęłam się do niej po raz ostatni i zawróciłam, żeby iść na następną lekcję.
Czy jesteś popularną dziewczyną?
Możesz się nią stać, robiąc to,
co robią popularne dziewczyny
Popularne dziewczyny:
• Do wszystkich odnoszą się grzecznie i z szacunkiem.
• Stawiają się na miejscu innej osoby i najpierw myślą o uczuciach innych.
• Nie skąpią ludziom swojego czasu i zainteresowania.
• Są pogodne i towarzyskie.
12
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28 sierpnia, 4.00 po południa
Jason i Becca w drodze powrotnej ze szkoły byli jacyś cisi.
Tłumaczyłam sobie, że to dlatego, że trochę się spóźniłam na nasze spotkanie przy Besi. Ale na korytarzu ludzie mnie zatrzymywali i pytali, czy mogą się jeszcze zapisać na aukcję talentów. Miałam już ponad stu ochotników. To o wiele więcej niż oczekiwałam. To chyba więcej niż moglibyśmy zlicytować w jeden wieczór.
Jason i Becca nie chcieli brać udziału. Nawet kiedy wytknęłam im, że oboje mają bardzo poszukiwane umiejętności.
- Jason, ty mógłbyś udzielać lekcji golfa. Ludzie by się o to zabijali - powiedziałam mu w samochodzie w drodze powrotnej. - Albo mógłbyś zaoferować zwiedzanie obserwatorium z przewodnikiem. A ty, Becca, mogłabyś udzielić prywatnych lekcji robienia albumów z pamiątkami.
Ale Jason powtórnie odmówił uczestniczenia w czymkolwiek, z czego korzyść będzie czerpał Mark Finley. A Becca powiedziała tylko:
- Och, wykluczone. Na to nie jestem dość dobra. A poza tym, rodzice chybaby mi nie pozwolili, wiesz. Dać się zlicytować.
- To nie ty zostaniesz sprzedana na aukcji - zauważyłam. - To twój talent.
Ale ona tylko jeszcze raz pokręciła głową.
Mogę zrozumieć, że Becca, która z dala od nas jest raczej nieśmiała i tak dalej, nie ma ochoty brać w tym wszystkim udziału. Ale Jason jest jak najbardziej pewny siebie wśród ludzi... Jak można jednocześnie być osobnikiem pewnym siebie wśród ludzi i aspołecznym?
Nie miałam okazji przyprzeć go do muru w tym samochodzie, ale na szczęście nieco później zadzwoniła do mnie do domu Kitty, żeby mnie i Catie dać znać, że nasze sukienki są już gotowe do ostatniej przymiarki - a także smokingi Pete'a i Robbiego - i spytała, czy chciałybyśmy do niej zajrzeć.
- Zaraz przyjdziemy - powiedziałam i poszłam po Catie, która odrabiała lekcje, bo w czwartej klasie po raz pierwszy zadają je dzieciom do domu. Catie była tym bardzo podekscytowana (ponieważ tego typu kujonowatość jest typowa dla mnie i reszty mojej rodziny, nie zaniepokoiło mnie to). Potem poszłam po Pete'a i Robbiego, którzy oglądali MTV2 w salonie; znów odgadli kod dostępu do zakazanych przez rodziców kanałów.
Potem, powiedziawszy tacie, dokąd idziemy i zostawiając Sarę przed Dorą odkrywczynią (żeby się nie połapał, że znamy kod), pobiegliśmy przez trawnik do domu Jasona, gdzie czekały na nas te ślubne stroje.
Nie uważam się za osobę ze szczególnym świrem na punkcie mody. No bo poza skarpetami za kolano, które zdjęłam zaraz po powrocie do domu, nie przebrałam się jakoś specjalnie.
Ale sukienka druhny i sukienka dla dziewczynki od kwiatków, które wybrała dla nas Kitty, to było faktycznie coś pięknego. Bez rękawów, z jasnoróżowej - ale nie takiej denerwująco dziewczyńskiej - satyny pokrytej warstwą jeszcze bledszego różowawego szyfonu, cały rąbek obszyte miały przezroczystymi kryształkami różnych rozmiarów, które wychwytywały światło i połyskiwały... Ale nie w taki tandetny sposób jak u Barbie Księżniczki. Właściwie po zdjęciu z tej sukienki ciemniejszej różowej szarfy mogłabym ją włożyć na bal maturalny. Wiecie, w tym mało prawdopodobnym przypadku, że ktoś mnie na ten bal zaprosi.
A co najlepsze w tym wszystkim, za te sukienki płaci dziadek. Bo gdyby mama miała to finansować, musiałybyśmy ubrać się w jednakowe worki z wyprzedaży u Searsa, a nie w te piękne sukienki szyte przez osobistą krawcową Kitty według szkicu jej osobistej projektantki.
- Cześć, dzieciaki - powiedziała Kitty, kiedy podeszliśmy do tylnych, kuchennych drzwi, jedynych, z których korzystają Hollenbachowie. Ich dom, w którym Kitty dorastała, jest jednym z najstarszych w dzielnicy. To wielka, wiktoriańska wiejska rezydencja (chociaż farmę sprzedano już dawno temu pod budowę innych domów, takich jak mój), z pięknym parkietem w holu, z którego Hollenbachowie nigdy nie korzystają. W domu są po - kój kredensowy i służbówka dla pokojówki (ten pokój na poddaszu, do którego niedawno wprowadził się Jason), i taki guzik pod stołem w jadalni, którym można wezwać służącą z kuchni, który Jason i ja naciskaliśmy tyle razy, kiedy chodziłam tam ba - wić się jako dziecko, że jego mama wreszcie go odłączyła.
- Chcielibyście trochę lemoniady? - spytała Kitty.
To jest jeden z powodów, dla których tak bardzo lubiłam przychodzić do Jasona do domu, kiedy byłam mała. Po pierwsze, to był jedyny dom przy tej ulicy, w którym była centralna klimatyzacja, więc zawsze było tam przyjemnie chłodno.
A po drugie, jego mama zawsze miała zapas takich rzeczy, jak lemoniada i świeży sok pomarańczowy. W moim domu do picia, poza mlekiem, jest zawsze tylko woda. Kranówa. Tata mówi, że nie stać nas na soki, nawet z mrożonego koncentratu (a poza tym, ile razy jakimś przypadkiem pojawią się w naszej lodówce, są natychmiast wypijane przez Pete'a), a nikomu z nas nie po - zwala kupować napojów gazowanych, bo cukier w nich zawarty jest dla człowieka niezdrowy.
Jason może jeść tyle cukru, ile chce. W efekcie, nigdy nie ma na cukier ochoty.
Wypiliśmy łapczywie chyba ze dwa litry lemoniady (Pete sam wypił chyba z litr), zanim Kitty wreszcie zdołała przekonać nas, żebyśmy weszli na górę i przymierzyli stroje.
Ale kiedy to już zrobiliśmy, okazało się, że było warto.
- Och! - zawołała Kitty, kiedy Catie i ja wyszłyśmy z dawnego pokoju Jasona, który został przekształcony na zaimprowizowaną szwalnię. Z tapetą w samochody wyścigowe. - Wyglądacie jak księżniczki!
Catie spojrzała w dół na swoją sukienkę dziewczynki od kwiatków, która była dokładnie taka sama jak moja, tylko mniejsza, z płytszym dekoltem, i powiedziała z wielce zadowoloną z siebie miną:
- Naprawdę tak myślisz?
- Zdecydowanie tak myślę - potwierdziła babcia Jasona. Pani Lee, krawcowa Kitty, przyjrzała się nam obu, a potem podeszła do mnie i złapała za zaszewki w okolicy moich pach.
- Tu trzeba będzie nieco zebrać.
- Tak. - Kitty pokiwała głową. - Tylko troszeczkę.
Pete, który szarpał uwierającą go muszkę - ufarbowaną na taki sam róż jak nasze sukienki - wydał jakieś parsknięcie. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że pani Lee mówi o okolicy mojego biustu, gdzie sukienka była nieco luźnawa. To dlatego, że przy pierwszej przymiarce nie nosiłam jeszcze swojego nowego, dobrze dopasowanego stanika, więc biust wszędzie mi się rozłaził. Teraz zyskałam właściwe proporcje - ale sukienka je straciła.
- Zamknij się, Pete - powiedziałam. - Da pani radę z tym zdążyć? - Spojrzałam z niepokojem na panią Lee.
- Oczywiście - oświadczyła pani Lee. - Zrobię to w try miga. - A do Catie powiedziała: - Twoja jest idealna. Możesz już ją zdjąć. - Spojrzała na Pete'a i Robbiego i nieco mniej przyjaznym tonem dodała: - Wy też.
Chłopcy wydali radosne okrzyki i zaczęli zdzierać z siebie szerokie pasy i żakiety, zanim jeszcze przebiegli przez korytarz do łazienki, która dzisiaj służyła za przebieralnię chłopców.
Ale Catie miała taką samą ochotę na zdejmowanie sukienki, jak na zjedzenie kanapki z błota.
- A jaka będzie pani sukienka? - spytała babcię Jasona.
- Mów do mnie Kitty, kochanie. - Babcia się roześmiała. Prosiła nas wszystkich, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu, zwłaszcza że teraz miała zostać naszą babcią. Ale mniejsze dzieci ciągle zapominały.
- Nie jest taka ładna jak wasze - zapewniła nas Kitty. - Ale mam nadzieję, że Emilowi się spodoba.
- Na pewno - uspokoiła ją Catie. - On się do ciebie pali.
- Catie! - zawołałam, zaszokowana.
Ale Kitty i pani Lee tylko się roześmiały.
- Jason tak powiedział. Słyszałam go - powiedziała Catie, zerkając na mnie.
- A skoro mowa o Jasonie - rzekła Kitty. - Gdzie jest ten chłopak? Musimy sprawdzić, czy jego smoking też pasuje.
- Tu jestem, babciu. - Jason pojawił się w drzwiach, wyjadając łyżką musli z miski. I nie z takiej miseczki, w której podaje się pojedynczą porcję, ale z wielkiej, drewnianej michy, do której wsypał całe pudełko cheerios z miodem i orzechami i wlał z litr mleka, co stanowi jego zwykłą przekąskę po szkole.
- Och, Jason! - Kitty westchnęła. - Co twoja matka powie, kiedy nie tkniesz obiadu?
- Do obiadu znów zgłodnieję - oświadczył Jason, wzruszając ramionami.
Kitty, która z Jasonem dzieli błękitny kolor oczu i szczupłą budowę ciała, ale nie wzrost i ciemne, przydługie włosy - jej są ostrzyżone na pazia i białe, jak włosy dziadka, tak, że razem tworzą uroczą parę, mimo tego, co sobie myśli moja mama - pokręciła głową.
- To musi być fajne, nieprawdaż, Amy? - powiedziała, robiąc do mnie oko. - Móc jeść jak koń i nigdy nie przybierać ani grama!
Nie powiedziałam tego, na co miałam ochotę, to znaczy: „Taa, ale żadna z nas przynajmniej nie wygląda jak koń”, to znaczy w przeciwieństwie do Jasona.
Ale stwierdziłam, że babci Jasona ten mały żarcik mógłby się nie spodobać. Chociaż Jasonowi należało się za to, że przez cały dzień w szkole tak podłe mnie traktował.
Pani Lee kazała Jasonowi iść do łazienki i przebrać się w smoking. Kiedy wyszedł, a za nim Pete i Robbie już w zwykłych ubraniach, nadal pojadał z michy.
Ale i tak na jego widok poczułam, jakby poraził mnie prąd. Bo wyglądał w smokingu superowo. Jak James Bond, czy ktoś taki. Jeśli James Bond kiedykolwiek jadł musli z mlekiem z wielkiej michy.
- Facet - mówił Pete, podnosząc oczy na Jasona, którego uwielbia za wzrost (powyżej metra osiemdziesięciu) i jako posiadacza samochodu - ten nowy Seria 5 ma pojemność pięciu litrów, dziesięć cylindrów, jest wypasiony.
- Wiem - powiedział Jason, przeżuwając.
- A co z twoimi rodzicami, Amy? - spytała Kitty, kiedy pani Lee zajęta była smokingiem Jasona. - Jest jakaś szansa, że jednak w niedzielę do nas dołączą?
- Nie wydaje mi się - powiedziałam, unikając jej wzroku. Naprawdę lubię babcię Jasona i zachowanie moich rodziców, a zwłaszcza mojej mamy, bo tata robi, co ona mu każe, wprawiało mnie w zażenowanie. Ślub dziadka jest o wiele ważniejszy niż otwarcie w mieście jakiegoś głupiego supermarketu. Nie wiem, czemu mama nie chce tego zrozumieć.
- Och, no cóż! - Kitty westchnęła. Uśmiech, tak jak oczy, nadal miała pogodny. - Nigdy nic nie wiadomo. Jeszcze jest trochę czasu. Na wszelki wypadek rezerwuję dla nich miejsca na weselu. Jason, kochanie, ostrzyżesz włosy przed ślubem czy masz zamiar pozwolić im, żeby ci właziły do oczu?
- Myślałem, żeby je tak zostawić - powiedział Jason i przeczesał palcami grzywkę opadającą mu na oczy; przypominał teraz owczarka staroangielskiego. Pete i Robbie zachichotali radośnie na ten widok.
- Och Jason! - Kitty znów westchnęła. Ale widać było, że uwielbia, jak wnuk jej dokucza.
I wtedy zauważyłam, że Robbie znalazł kota Jasona, Pana Miękkiego, i usiłował wziąć go na ręce, a Catie próbowała mu go wyrwać.
- Catie, zostaw Pana Miękkiego w spokoju, kiedy masz na sobie tę sukienkę! - wrzasnęłam, a pani Lee i Kitty natychmiast wkroczyły do akcji: pani Lee złapała Catie za obie ręce i odciągnęła ją od ciemno umaszczonego kocura, który znany był ze starannego darcia materiałów na strzępki, bo to pers, a Kitty odwróciła uwagę Robbiego - i Pete'a - pytając, czy nie zeszliby na dół na domowej roboty lodowe sandwicze.
Poszli, zostawiając Jasona i mnie samych w korytarzu. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem w krępującej ciszy. To znaczy, kiedy już odgarnął włosy, żeby móc cokolwiek widzieć.
To było strasznie dziwne, bo my z Jasonem nie miewamy chwil krępującego milczenia. Zazwyczaj mamy sobie takie mnóstwo do opowiedzenia, że prześcigamy się wzajemnie, staramy się powiedzieć jak najwięcej, zanim to drugie przerwie.
A teraz jednak... milczenie.
I nie wydawało mi się, żeby powodem był jego seksowny wygląd w smokingu. Musiałam uznać, że ten brak tematu do rozmowy spowodowała Książka.
Nie wiem, dlaczego Jason nie mógł cieszyć się razem ze mną. To znaczy, że w końcu udało mi się zmusić ludzi, żeby pomyśleli o mnie inaczej niż o tej dziewczynie, która rozlała big red super big gulp na spódnicę D&G Lauren Moffat. Przecież ja nie miałam zamiar zapomnieć o nim i o Becce, kiedy już będę popularna. Planowałam zabierać ich ze sobą na wszystkie imprezy, na które na pewno zacznę bywać zapraszana.
Więc o co on się tak na mnie wściekał?
To Jason przerwał milczenie.
- Widziałaś, co ona zrobiła? - zapytał jakimś takim gniewnym tonem.
- Kto? - zapytałam, myśląc, że mówi o swojej babci. Zastanawiałam się, co ona mogła takiego zrobić.
- Twoja przyjaciółka Becca - rzekł. I wysunął stopę, pokazując cholewki swoich wysokich trampek, tych, po których Becca rysowała w czasie apelu. - Na cholewkach, człowieku! - zawołał Jason z oburzeniem. - Ona mi rysowała po cholewkach!
- No i? - W głowie mi się nie mieściło, że coś takiego tak go wzburzyło. - Języka nie masz? Mogłeś poprosić, żeby przestała.
- Nie chciałem urazić jej uczuć - powiedział Jason. - Wiesz, jaka ona jest. Strasznie wrażliwa.
- Za to - powiedziałam, unosząc dłoń - nie zdołasz zwalić winy na mnie.
- A czemu nie? - rzucił Jason. - To twoja przyjaciółka!
- I twoja też - przypomniałam mu. - Czy to nie ją zabrałeś do Pizza Hut dzisiaj na lunch?
- To był prawdziwy koszmar na jawie. Mówię ci, z tą dziewczyną dzieje się coś dziwnego. Coś jeszcze dziwniejszego niż...
Urwał. Przyjrzałam mu się.
- Dokończ.
- Nie - powiedział. - Nic takiego. Słuchaj, muszę...
- Co? - spytałam. I nagle, mimo klimatyzacji, zrobiło mi się w mojej sukni druhny gorąco. - Powiedz to wreszcie. Coś jeszcze dziwniejszego niż ze mną. To miałeś zamiar powiedzieć. Prawda?
- No cóż. - Jason obracał swój szeroki pas, usiłując go rozpiąć bez odstawiania miski z musli. - Ty to powiedziałaś. Nie ja. Ale skoro o tym wspominasz, owszem. Co się z tobą stało? Jak mam rozumieć twój dzisiejszy występ? Myślałem, że nienawidzisz takich szopek.
- Czekaj - powiedziałam, nie mogąc już ani sekundy dłużej patrzeć na tę szarpaninę. - Pomogę ci. - Podeszłam do niego i rozwiązałam mu ten pas. - Nie wiem, co jest takiego złego w tym, że dam szansę szkolnemu duchowi. Bo przecież nie wszyscy jesteśmy uszczęśliwieni rolą wyrzutków społecznych.
- Myślałem, że lubisz być społecznym wyrzutkiem - rzekł Jason ze szczerym zdziwieniem. Podniósł palce, jakby wytrząsał cukier z saszetki. - „Wesołych Świąt, panie Potter!” Zapomniałaś? Świetnie się bawimy jako społeczne wyrzutki.
- Wiem - powiedziałam tak łagodnie, jak tylko umiałam. Zdałam się na empatię, bo nie chciałam urazić jego uczuć. - Ja tylko... Jestem zmęczona byciem „taką Amy”.
- Przecież tak masz na imię - przypomniał mi Jason.
- Wiem. Ale mam już powyżej uszu tej dziewczyny. Chcę być kimś innym. I nie - dodałam szybko - żadnym Kręciołkiem, mistrzynią kryminalnej intrygi. Chcę być Amy Landry... ale inną Amy Landry. Taką Amy Landry, która jest... No cóż... - Nie mogłam spojrzeć mu w oczy. - Popularna.
- Popularna? - powtórzył Jason, jakbym mówiła po francusku. - Popularna?
Ale zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, pani Lee wyszła z gościnnego pokoju ze zbolałą miną.
- Amy. Sądzisz, że mogłabyś tu przyjść i namówić siostrę do zdjęcia sukienki? Wygląda na to, że chce w niej zostać aż do ślubu.
- Jasne - rzuciłam. I wręczyłam Jasonowi pas od smokingu. - Pogadamy później, Jase.
- Taa - mruknął, odbierając pas z moich rąk. Jego mina, jak widziałam, stanowiła połączenie zmieszania i... No cóż, nie ma na to innego określenia: urazy. - A co mi tam.
Ale czym on się miał tutaj czuć urażony? To nie jemu Lauren Moffat i jej wredne jędze przez dwa dni na letnim obozie nie dały się wysikać. To nie jego w czasie gry w dodgeball dziewczyny przyparły do muru i bombardowały tymi durnymi czerwonymi piłkami. Nikt w naszym mieście nie mówił: „Nie rób z siebie takiego Jasona” albo „Ale z ciebie Jason”. Prawda?
Więc dobrze mówić Jasonowi takie rzeczy, jak to jego: „popularna?” - ale przecież on nie wie, jak to jest, prawda? On nie wie, jak to wygląda. On jest dziwadłem Z wyboru. On nie musi być dziwadłem, z tym ciałem, i tymi rodzicami, i tym domem. Gdyby tylko chciał, mógłby być tak samo popularny jak Mark Finley.
On po prostu tego nie chce.
Coś, czego nigdy, nawet za milion lat, nie zrozumiem.
Popularne dziewczyny...
Nigdy:
• Nie przechwalają się swoim wyglądem, zdolnościami ani stanem posiadania.
• Nie pozwalają chłopcom na zbyt wiele poufałości.
•Nie plotkują i nie opowiadają o innych niemiłych rzeczy.
•Nie dokuczają innym dziewczynom ani ich nie przedrzeźniają.
13
Popularności dzień pierwszy
Poniedziałek, 28sierpnia, 7.00 wieczorem
Aukcja talentów była już ustalona na mur. Żeby szkoła rozpoczęła rok, mając na koncie jakieś fundusze, miała się odbyć we czwartek wieczorem. Wiem, bo dostałam w tej sprawie maila od Marka Finleya.
Tak. Ja, Amy Landry, dostałam maila od Marka Finleya.
Nie mam pojęcia, skąd miał mój adres. Ale jak się jest Markiem Finleyem, rozgrywającym napastnikiem z Liceum Bloomville, przewodniczącym klasy maturalnej i ukochanym Lauren Moffat, można zdobyć adres mailowy dowolnej osoby, jeśli tylko się chce.
O mało nie padłam trupem, kiedy na rodzinnym komputerze sprawdziłam swoją pocztę i tam było nazwisko Marka Finleya - w mojej skrzynce odbiorczej.
Nie był to żaden list miłosny, ani nic. Była to po prostu bardzo rzeczowa, informacyjna notatka, żeby dać mi znać, że zarezerwował salę gimnastyczną - gdzie mieści się więcej osób niż w auli - w celu zorganizowania w niej aukcji talentów we czwartek o siódmej wieczorem.
Ale, tak czy inaczej, był to mail od Marka Finleya. Mój pierwszy mail od jakiejś popularnej osoby. Pierwszy w życiu.
Jednak najwyraźniej nie miał to też być mail ostatni. Bo nie tylko od Marka dostałam maila. Całkiem sporo osób proponowało, że weźmie udział w aukcji, oferując na sprzedaż swoje talenty. Miałam oferty tak różne, jak: opieka nad dziećmi, karczowanie pni drzew i domowy koncert gry na akordeonie.
Nie miałam nawet pojęcia, że uczniowie Liceum Bloomville mają aż tyle talentów.
A potem zauważyłam jakieś maile, które wyglądały... No cóż, jakoś dziwnie. To dlatego, że w polu „temat” miały wpisane: Zdechnij i Nienawidzę cię. Poza tym, oba napisała osoba, która wyświetlała mi się jako AmmyMusiUmrzeć.
Ładnie. Nawet nie potrafią napisać mojego imienia poprawnie.
Wiedziałam, co to za listy. I nawet mogłam z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć, kto był ich autorem.
Ale to mi wcale nie ułatwiało sytuacji. Nie zmniejszyło ani trochę tych mdłości, które poczułam, kiedy na nie kliknęłam. Bo musiałam na nie kliknąć, choćby po to, żeby je skasować.
Dziwaku jeden, daj se siana i czep się tych swoich debilnych przyjaciół, zagajał pierwszy z mało przyjaznych liścików, napisanych niezbyt poprawnym językiem.
Odwal się od ludzi, podlizuchu, doradzano mi w drugim.
Taa, owszem. To zabolało. Od tych maili coś mnie ścisnęło w klatce piersiowej. Kto mógł mnie do tego stopnia nienawidzić, żeby chcieć, żebym się tak źle poczuła? Zwłaszcza że nic nikomu nie zrobiłam - no cóż, poza tym, że szpiegowałam swojego najbliższego sąsiada i nasypałam Lauren Moffat cukru we włosy.
Ale ona nie wiedziała, że to ja. I to ona zaczęła te wszystkie akcje z „Nie rób z siebie takiej Amy”.
Oglądałam filmy, w których dziewczyny dostają wredne maile od swoich rówieśników. W tych filmach dziewczyny zawsze zaczynały świrować i płakać, a potem drukowały te wiadomości i biegły z nimi do swoich matek, które potem wnosiły skargi do dyrektorów ich szkół, którzy następnie robili wszystko, żeby odkryć, kto się za takimi mailami kryje.
W filmach dyrektor zawsze dochodzi do prawdy i zawiesza sprawców, którzy, przed końcem filmu, przepraszają ofiarę. A potem wszyscy zostają przyjaciółmi, stwierdziwszy uprzednio, że to było tylko takie jedno wielkie nieporozumienie... Zwykle po tym, jak jakaś młoda nauczycielka (jej postać scenarzystka wzorowała na własnej osobie) interweniuje, i uczy wszystkich, jak okazywać ludziom więcej empatii.
Czy mogłabym zaznaczyć, że w prawdziwym życiu to się nigdy nie zdarza? Ludziom, którzy wysyłają wredne maile, zawsze uchodzi to na sucho, a ofiary muszą to po prostu jakoś przełknąć i do końca życia zastanawiają się, kto mógłby ich aż do tego stopnia nienawidzić - zawsze podejrzewając, ale nigdy niczego nie wiedząc na pewno. Zawsze zastanawiając się, czy gdyby robili albo powiedzieli coś choć odrobinę inaczej, może ta osoba nieco mniej by ich nienawidziła... Ale nigdy tego nie wiedzą, bo nie mają pojęcia, co takiego zrobili, że ta osoba w ogóle tak ich znienawidziła.
No cóż, chyba że trafi na mnie. Wtedy taka osoba dość dobrze wie, co takiego zrobiła.
Nie wie tylko, czemu coś, co zdarzyło się tak dawno temu - a poza tym było takim totalnym przypadkiem - musi wlec się za nią do końca życia.
Nie rozpłakałam się. I nie pobiegłam też do matki. Zamiast tego po prostu wcisnęłam klawisz usuń.
Bo poważnie. Kogo to obchodzi? Gorsze rzeczy mówiono mi prosto w oczy. Nie miałam zamiaru zacząć świrować, bo ktoś, kto nawet nie miał odwagi podpisać się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem, miał mi coś za złe.
Poza tym Książka otwarcie ostrzegała, że za każdym razem, kiedy człowiek próbuje wprowadzać jakieś socjalne zmiany, znajdą się tacy, którzy poczują się tym zagrożeni i będą próbowali cię powstrzymać drogą zastraszania albo ostracyzmu.
Tych ludzi, tłumaczyła Książka, należy zignorować. Po prostu nie ma innej drogi, żeby sobie z nimi poradzić, bo ich strach związany ze zmianą społecznego porządku jest kompletnie irracjonalny.
A więc co jeszcze mogłam zrobić? Poza tym, żeby nacisnąć usuń. Usuń, usuń.
A potem dostałam maila od Becki:
Albumowiczka90: Hej, to ja. Słuchaj, ależ dziwnie dzisiaj było. To znaczy, fajnie. Ale dziwnie. Mogę cię o coś zapytać? Wiesz, to nie ma nic wspólnego z tą twoją całą aukcją.
Mama nie pozwala nam otwierać sobie kont Instant Messengera, bo uważa je za intelektualne czarne dziury, które wsysają nasze mózgi i sprawiają, że całymi godzinami nic się nie robi (takie samo zdanie ma o MTV, do którego założyła kod dostępu).
Musiałam więc w odpowiedzi napisać do Becki maila, i tylko mieć nadzieję, że jest w sieci i zaraz mi odpisze.
AmyLandry: (Wiem. Ale taką mam nazwę użytkownika konta mailowego. Mama mi ją ustawiła). Jasne, pytaj o co chcesz.
Była w sieci. Minutę później dostałam następującego maila:
Albumowiczka90: Och, cześć. Okay. Naprawdę głupio się czuję, pytając cię o to. Ale czy mogłabyś mi zrobić przysługę i dowiedzieć się, czy Jason mnie lubi?
Gapiłam się na monitor. Musiałam przeczytać jej wiadomość tak z dziesięć razy, ale nadal nic nie rozumiałam. Czy raczej, rozumiałam... Ale po prostu uznałam, że ona nie może mieć na myśli tego, co mnie się wydawało, że ma.
AmyLandry: Oczywiście, że on cię lubi. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, nie?
Kiedy czekałam na odpowiedź Becki, słuchałam, jak Robbie kłócił się z moim tatą, czy robić lazanię na obiad. Robbie nie cierpi lazanii - ani żadnego innego jedzenia, jeśli jest czerwone - i zamiast tego chciał kurczaka.
Albumowiczka90: Taa, dokładnie o to chodzi. To znaczy, dowiedz się, czy on mnie lubi bardziej niż jako przyjaciółkę. Mnie się wydaje, że tak. Dzisiaj, w Pizza Hut... No cóż, nie było tam ciebie. Ale odbierałam takie wibracje.
Wibracje? O czym ona plecie? Jakie znów wibracje mógł jej przesyłać Jason? Poza swoimi zwykłymi wibracjami: „Głodny jestem i pożrę wszystko w zasięgu wzroku”. Chyba że szło o wibrację: „Czemu ta Becca zachowuje się tak dziwacznie?” - którą ona mylnie odczytała jako: „Ależ ta Becca jest seksowna”.
AmyLandry: Hm, Bex, musiałaś się pomylić. Jasonowi podoba się Kirsten, zapomniałaś?
W kuchni Robbie przegrywał batalię o lazanię. Miał się właśnie odwołać do swojego standardowego argumentu: „Świetnie, to ja się zadowolę kanapką z masłem orzechowym i galaretką”.
Albumowiczka90: On tak naprawdę wcale nie lubi Kirsten. No cóż, to znaczy, wiem, że ją lubi. Ale ona jest studentką. Nijak się nim nie zainteresuje. Nawet teraz, kiedy on ma samochód. Ja całkiem poważnie uważam, że mu się podobam. Widziałaś, jak mi pozwolił zarysować całe swoje trampki w czasie apelu?
O mój Boże! Ale pasztet.
Bo, oczywiście, nie ma mowy, żeby Jasonowi podobała się Becca. Nawet gdyby niecałe dwie godziny temu sam z własnej inicjatywy mi się na nią nie poskarżył, pozostaje jeszcze to, że... No cóż, odkąd znam Jasona - jeszcze tak dawno temu jak w przedszkolu - nigdy nie podobał mu się nikt, czyje względy mógł łatwo zdobyć. To zawsze musiała być Xena Wojownicza Księżniczka albo Lara Croft, albo mama Stuckeya, albo Fergie z Black Eyed Peas. Nigdy mu się nie podobała żadna dziewczyna w żadnej klasie w szkole...
...sama wiem najlepiej od czasu tej naszej kłótni w piątej klasie.
Nie, to mało prawdopodobne, żeby Jason zakochał się w Becce. Ale jak ja mam jej to powiedzieć, nie urażając jej uczuć?
Spróbowałam.
AmyLandry: Becca, zapomniałaś, co on powiedział wczoraj wieczorem o tym, że człowiek nie chce „pluć” w miskę, z której jada, i że umawianie się na randki w szkole średniej to głupota?
Becca mi odpisała niemal natychmiast:
Albumowiczka90: Powiedział, że znalezienie swojej bratniej duszy w liceum jest głupie. Powiedział, że nie ma nic przeciwko randkom - chodzeniu do kina i tak dalej. To wszystko, czego chcę. Na razie. Dopóki on, no wiesz... Nie zrozumie, że jestem jego Jedyną.
Jedyną? O Boże, jest jeszcze gorzej, niż myślałam.
AmyLandry: Becca, nie zrozum mnie źle, ani nic. Kocham Jasona, i tak dalej - jak przyjaciela, oczywiście - ale jeśli chodzi o bycie jego Jedyną... Naprawdę nie sądzę. To znaczy, Jason nie cierpi albumów z pamiątkami. On nie ma w sobie ani odrobiny kreatywności. Nie sądzisz, że twój Jedyny powinien przynajmniej - sama nie wiem - woleć sztukę od gry w golfa?
Ale Becca na to też miała odpowiedź:
Albumowiczka90: On po prostu nie cierpi sztuki, bo nie miał z nią wystarczająco często kontaktu.
AmyLandry: Jego babcia zabrała go w te wakacje do Luwru! A on powiedział, że byłoby tam super, gdyby założyli w nim dziewięciodołkowe pole golfowe!
Albumowiczka90: Co ty mi usiłujesz powiedzieć, Amy? Że twoim zdaniem Jason nie lubi mnie w taki sposób?
Tak! Chciałam napisać: dokładnie coś takiego miałam na myśli.
Ale to by było strasznie wredne. Mimo że to prawda.
Zamiast tego napisałam:
AmyLandry; Ja po prostu uważam, że powinnaś mieć na oku także innych facetów i nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka.
Wiedziałam, że Becca powinna docenić tę analogię, skoro wychowała się na farmie, i tak dalej.
AmyLandry: Zdecydowanie zapytam Jasona o ciebie - no wiesz, subtelnie. Ale uważam, że powinnaś się emocjonalnie przygotować na przyjęcie tego bezlitosnego faktu, że Jason zachowuje swoje serce dla Kirsten. Albo jakiejś innej dziewczyny, którą pozna na studiach.
Ale Becca totalnie pominęła ostrzegawczą część mojego maila i skupiła się tylko na tym fragmencie, w którym mówiłam, że zapytam Jasona, czy ona mu się podoba.
Albumowiczka90: Dzięki, Amy! Jesteś taką wspaniałą przyjaciółką. Dlatego tylko zdecydowałam się pójść za twoją radą i dać się zlicytować na tej aukcji. Pewnie masz rację i wielu ludzi chciałoby się nauczyć robić albumy z pamiątkami. Więc wystawię na aukcję trzy godziny lekcji robienia albumów. Co ty na to?
Nie sądziłam, by ktoś zdecydował się licytować Beck. No może poza jej mamą. Ale spróbowałam zareagować entuzjastycznie i podziękowałam jej.
W chwili, w której się wylogowywałam, do pokoju weszła mama, wracając z księgarni, jak zwykle przygnębiona marnym utargiem.
- Ile zarobiliśmy tego dnia w zeszłym roku, Amy? - zapytała, wieszając torebkę i kółko z kluczykami na drzwiach wejściowych od środka.
- Och, mamo - jęknęłam, zachowując się tak, jakbym uważała, że ona jest męcząca. Naprawdę jednak wiedziałam, że jeśli jej powiem, ona zmartwi się jeszcze bardziej.
Miałam rację. Kazała mi to sprawdzić w moim specjalnym skoroszycie w Excelu przeznaczonym do tego celu i utarg spadł nam tego dnia o sześćdziesiąt dolarów w porównaniu z rokiem ubiegłym.
- Ale sześćdziesiąt dolarów to nie jest tak wiele - próbowałam jej tłumaczyć. - To może nie mieć nic wspólnego z Super Sav - Martem. Może chodzić, no wiesz, tylko o to, że nie sprzedaliśmy dzisiaj żadnej lalki, czy coś.
- Boże! - westchnęła mama. - Przydałby mi się drink.
- Może powinnaś zastanowić się nad otwarciem tej kawiarni, o której rozmawiałyśmy - podsunęłam. - Teraz, kiedy zamknięto Hoosier Sweet Shoppe...
- Zamknięto! - przerwała mi mama, ściągając swój nie tak do końca sekretny zapas tootsie rolls z górnej półki (nic jej nie obchodzi, czy ja o nich wiem, bo ja nigdy się nimi nie opycham, za bardzo się bojąc, że w przeciwieństwie do moich braci czy sióstr, od razu utyję o cały rozmiar) i wzięła sobie całą garść. - Oni zostali wygryzieni z biznesu przez Super Sav - Mart!
Hm, niezupełnie. Hoosier Sweet Shoppe zamknięto w zeszłym roku po tym, jak w suficie pękła im stara rura wodociągowa i zniszczyła cały towar. Ale nie należy się kłócić z kobietą, której, jak mojej mamie, tak szaleją hormony.
- Nietrudno byłoby przebić ścianę do Hoosier Sweet Shoppe - stwierdziłam - bo to przecież po sąsiedzku...
- A skąd ja niby mam na to wziąć pieniądze, Amy? - spytała mama. A potem, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, dodała: - I nie mów, że od dziadka. Nie będę biła pokłonów przed tym człowiekiem, żeby dorwać się do jego pieniędzy. W przeciwieństwie do niektórych innych ludzi w tym mieście, mam swoją godność.
I co tu mówić o drażliwości.
Chciałam jej powiedzieć, żeby się nie martwiła - że wszystko dobrze się ułoży. Bo mam plan, który napędzi nam do księgarni mnóstwo klienteli.
Ale nie chciałam zapeszyć. Więc ugryzłam się w język i poszłam zrobić Robbiemu kanapkę z masłem orzechowym i galaretką, żeby się już zamknął i nie gadał, że nie chce jeść lazanii taty.
Więc uważasz, że spotkałaś
chłopaka swoich marzeń - tylko
tak się składa, ze on nie zauważa
twojego istnienia na tej ziemi
Nie ma problemu!
Prostym sposobem na zwrócenie uwagi płci przeciwnej jest uśmiech!
Operacja „Uśmiech”:
Siła uśmiechu jest zadziwiająca i nie sposób przecenić jego wagi. Pojedynczy, oszałamiający uśmiech rzucony w stronę osoby, w której się durzysz, może dla przyciągnięcia jej uwagi zrobić więcej niż cokolwiek innego.
A więc wyszoruj te perłowe ząbki i zacznij ćwiczyć... A następnym razem, kiedy będziesz mijać go na korytarzu, pokaż dołeczki w policzkach!
Założę się, że przed końcem tygodnia poprosi o twój numer telefonu.
14
Popularności dzień drugi
Wtorek, 29 sierpnia, 1.30 po południu
Dzisiaj w czasie lunchu Mark Finley znów do mnie przemówił.
Siedziałam sobie i próbowałam zagadywać Darlene na te nieliczne tematy, na których zdaje się choć trochę znać - makijaż i filmy z Brittany Murphy (Właśnie powiedziałam wszystko, co dało się powiedzieć na temat Ósmej mili, przy pomocy adoratorów Darlene, z których kilku pospieszyło poinformować nas, że najbardziej podobała im się ta scena w fabryce, w której Brittany oblizuje sobie rękę) - kiedy jeden z tych facetów odezwał się:
- Hej, Mark.
Podniosłam oczy i zobaczyłam Marka Finleya, który stał przy moim krześle.
- Cześć - powiedział Mark i przysunął sobie krzesło od sąsiedniego stolika bliżej mojego, i usiadł na nim okrakiem. - Słuchaj, świetne ogłoszenie - powiedział do mnie.
Tak. Mark Finley podszedł do naszego stolika specjalnie po to, żeby ze mną porozmawiać. Ze mną. Nie mogę się doprosić, żeby Jason i Becca siedzieli ze mną na lunchu - Jason, nadal podekscytowany faktem, że ma samochód i codziennie może jechać poza teren szkoły na lunch, upiera się, żeby to robić, a Becca, ze względu na swoje przekonanie, że on jest jej Jedynym, musi jeździć z nim... Chociaż dzisiaj Jason zaprosił swojego kumpla Stuckeya, żeby z nimi pojechał, a Becca nie cierpi Stuckeya ze względu na jego zwyczaj ciągłego opowiadania o kulminacyjnych momentach meczów koszykówki drużyny Uniwersytetu Indiany.
Najwyraźniej, ze mną nie mają ochoty chodzić na lunch. Może to nawet lepiej, bo sama jazda do szkoły dziś rano w ich towarzystwie była koszmarna. Jakby jeszcze nie wystarczyło, że Jason uznał za stosowne skomentować każdą sztukę odzieży, jaką miałam na sobie: „A ta spódnica to co? Czemu ona jest taka obcisła? Jak ty będziesz mogła w niej biegać, jeśli Gordon Wu znów wysadzi w powietrze laboratorium chemiczne albo wybuchnie pożar i wszyscy będziemy się musieli ewakuować?”, Becca postanowiła nie odzywać się ani słowem w jego (Jasona) obecności, ponieważ jest zbyt onieśmielona, bo to jej Jedyny, więc całe gadanie muszę odwalać sama.
Równie dobrze mogłabym zacząć jeździć autobusem.
Ale Mark Finley jakoś nie ma nic przeciwko jadaniu ze mną. Nic a nic.
- Och! - wyrwało mi się, bo byłam wytrącona z równowagi. Bo wiecie, chociaż wczoraj wieczorem napisał do mnie maila, i tak dalej, rozmawianie z Markiem Finleyem oko w oko... Cóż, to zupełnie coś innego. To przez te jego oczy, które z jakiegoś powodu wydawały się jeszcze bardziej zielone niż zwykle.
- Taa, to nic takiego - powiedziałam.
To nie było nic takiego.
Opracowanie tej reklamy - zachęcającej do udziału w czwartkowej wieczornej aukcji - zajęło mi pół nocy. Lekcje odwaliłam po łebkach, ale było warto, bo udało mi się stworzyć coś niemal profesjonalnego... A to dobrze, bo musiałam wykupić przestrzeń reklamową w miejscowej gazecie, żeby nagłośnić imprezę, i potrzebowałam czegoś szczególnie przyciągającego uwagę.
Mogłabym, jak sądzę, poprosić o pomoc mamę, bo reklama i dekorowanie wystaw to jej najsilniejsze strony - jej jedyne silne strony, prawdę mówiąc, jeśli chodzi o prowadzenie księgarni. Świetnie potrafi domyślić się, co w naszym mieście będzie się sprzedawało jak gorące bułeczki - biografie i lalki Madame Alexander - a co nie będzie - zwierzenia gwiazd i Sanrio - i znakomicie zajmuje się samą obsługą klientów.
Ale jeśli chodzi o rachunkowość i księgowość, jest do niczego... Więc to dobrze, że ma pod ręką mnie teraz, kiedy nie dopuszcza dziadka do interesu.
Ale i tak nie pałałam szczególną chęcią, żeby natychmiast wtajemniczać mamę w moje zamiary... Wydaje mi się, że już patrzy na mnie podejrzliwie, zwłaszcza kiedy dziś rano zeszłam po schodach w jednej ze swoich wąskich spódnic, a ona powiedziała:
- A ty się wybierasz... Dokąd? Do szkoły? W takim stroju?
Widziałam wyraźnie, że już o wiele za długo nosi wyłącznie dżinsy i bawełniane bluzy.
- Reklama powinna ukazać się jutro - powiedziałam Markowi. Przefaksowałam ją do nich dziś z samego rana. Mam nadzieję, że będziemy mieli wielu zainteresowanych aukcją.
- Och, na pewno. - Mark uśmiechnął się tym asymetrycznym uśmiechem, od którego moje serce na moment przestało bić. Spojrzałam mu przez ramię i zauważyłam, że Lauren udaje, że jest pogrążona w wielce ożywionej rozmowie z Alyssą Krueger na temat swojej ulubionej opery mydlanej, Passions.
Ale co chwila zerkała nerwowo w moją stronę. I na Marka.
- Będzie niesamowicie - stwierdził Mark. - Ludzie aż się palą. Całe miasto mówi o tej aukcji.
- Świetnie - powiedziałam. I obdarzyłam go swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem.
Niestety, chyba tego nie zauważył. Może dlatego, że w tej samej chwili Todd powiedział:
- Hej, Mark. Przychodzisz na imprezę przy kamieniołomach w piątek wieczorem?
- Jasne, że tak - odpowiedział Mark ze swoim typowym, krzywym uśmieszkiem. - Nigdy jeszcze nie opuściłem żadnej z imprez Todda Rubina z okazji powrotu do szkoły, prawda?
- Piątek? - Darlene na moment przerwała staranne sprawdzanie stanu swoich skórek przy paznokciach. - W piątek ma padać.
Wszyscy popatrzyliśmy na Darlene, bo to taka rzadkość, żeby była na bieżąco z jakimikolwiek ostatnimi informacjami.
Widać pogoda to co innego niż pozostałe wydarzenia czy aktualności, bo widząc nasze zaskoczenie, Darlene wyjaśniła:
- Zawsze sprawdzam pięciodniową prognozę pogody, żeby zaplanować weekendowy harmonogram opalania nad jeziorem.
Co, oczywiście, wszystko wyjaśniało.
- Nie możemy zrobić tej imprezy w deszcz, człowieku - rzekł Jeremy Stuhl, marszcząc czoło.
Todd zrobił zatroskaną minę.
- Coś jeszcze wymyślę - obiecał bez specjalnego przekonania.
I wtedy nagle u boku Marka stanęła Lauren.
- Och, Mark - powiedziała. - Masz ze sobą kluczyki do samochodu? Chyba zostawiłam u ciebie swój kompakt Carrie Underwood, a Alyssa chce go pożyczyć. - A potem, udając, że dopiero teraz mnie dostrzegła, dodała: - O, cześć, Amy.
- Cześć, Lauren - odpowiedziałam. I czekałam, aż zaczną się złośliwości. Co to będzie tym razem? „Śliczny naszyjniczek. To nie jest prawdziwe złoto, prawda? Boże, ale z ciebie Amy” albo: „Widzę, że jesz Sałatkę Szefa. Co się stało, boisz się, że twój tyłek nie zmieści się w stołówce? Ale Amy odwalasz”.
Nie powiedziała żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego odezwała się, obie dłonie zaplatając na bicepsie Marka:
- Mój tata naprawdę interesuje się tą aukcją. Zgadnij, kogo będzie chciał wylicytować?
Mark spojrzał na nią z zachwycającym zdziwieniem.
- Kogo?
- Ciebie, głuptasie - oświadczyła Lauren, odrzucając głowę w tył i śmiejąc się zaraźliwym śmiechem. A przynajmniej, jak sądzę, wydawało jej się, że to zaraźliwy śmiech.
Mark zmarszczył brwi.
- Ale ja bym popracował dla twojego taty za darmo, kotku.
- Nie mów mu tego - powiedziała Lauren. - Boże, każe ci codziennie siedzieć w swoim salonie. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jaki ruch w interesie możesz spowodować, kochanie? No bo, rozgrywający napastnik? Zwłaszcza jeśli wy, chłopaki, w tym roku dojdziecie do rozgrywek stanowych.
Szanse na to, że Walczące Ryby dotrą do rozgrywek stanowych, były bardzo niewielkie i wszyscy o tym wiedzieliśmy - nawet, jak podejrzewam, Mark. Ale pokiwaliśmy głowami i powiedzieliśmy, jakbyśmy rzeczywiście w to wierzyli:
- Taa, totalnie.
- Kurczę, kotku - rzekł Mark. - Fajnie byłoby, gdyby twój tata mnie wylicytował.
Lauren się rozpromieniła.
Nie mogłam nie odczuć pewnego współczucia dla niej. Bo nijak tata Lauren Moffat nie wylicytuje Marka Finleya w czwartkowy wieczór. Nie, jeśli ja i portfel Emila Kazoulisa będziemy mieć w tej sprawie coś do powiedzenia.
To się kryje w oczach!
Może nie jesteś tego świadoma, ale twoje oczy to najpotężniejsza broń w pielęgnowaniu popularności.
Ludzie, którzy potrafią podtrzymywać kontakt wzrokowy, uważani są za naturalnych przywódców.
A więc kiedy następnym razem ktoś ci zajrzy w oczy, nie bądź nieśmiała - odwzajemnij spojrzenie!
I pamiętaj, żeby te oczy podmalować - niech staną się twoim najbardziej wyrazistym rysem (tylko nie przesadź!) - i przykuwaj uwagę swojego otoczenia tymi hipnotyzującymi „światłami czołowymi”.
15
Popularności dzień drugi
Wtorek, 29 sierpnia, 4.00 po południu
Chyba umarłam i poszłam do nieba.
Najpierw, oczywiście, wcale nie miałam takiego wrażenia. Kiedy po szkole wyszłam na parking dla uczniów i rozejrzałam się za Jasonem, zobaczyłam, że jego samochodu tam nie ma. A potem zauważyłam Beccę, która stała przy stojakach na rowery i miała jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę, niż kiedy odkryła, że Craig z Degrassi cierpi na dwubiegunowe zaburzenie afektywne.
- Gdzie Jastrzębi Dziób? - spytałam ją.
I tu woda zerwała tamę.
- Powiedział, że musi załatwić coś ważnego dla swojej babci, na ślub - wybuchła, a na końcach jej rzęs zadrżały łzy. - I że mu naprawdę przykro, ale że nie ma czasu najpierw nas odwozić do domu, więc po prostu będziemy musiały złapać autobus! Autobus! Jak on mógł nam to zrobić, Amy?
Pomyślałam, że nieco dramatyzuje, ale wiedziałam, o co jej chodzi. Kiedy już raz pojedziesz do szkoły i z powrotem bmw, powrót do autobusu może się wydawać trudny.
Nawet jeśli Bee Gees zdążyło cię już nieco zmęczyć.
- Nie martw się tym - powiedziałam, poklepując ją pocieszająco po plecach. - Rzeczywiście, z tym ślubem jest teraz spore zamieszanie i tak dalej, i...
- Moim zdaniem on kłamał - przerwała Becca, ocierając łzy grzbietem dłoni. - No bo zabrał ze sobą Stuckeya. Stuckeya! Czy ty wiesz, o czym dzisiaj przez cały lunch gadał Stuckey? O zwycięstwie Indiany w 1987 w wielkim finale uniwersyteckiej ligi koszykówki NCAA. W 1987 jego nawet jeszcze nie było na świecie. Ale znał każdy głupi szczegół. I nie chciał przestać o tym gadać. I Jason zabrał jego, żeby załatwić parę spraw dla babci, zamiast nas. On chyba po prostu nie chce mieć nic z nami do czynienia, bo ja jestem przy nim taka cicha przez to, że tak bardzo go kocham, a ty... - Urwała i zagryzła usta.
- A ja co? - zapytałam. Chociaż już wiedziałam, co zamierza powiedzieć.
- Ty się zachowujesz tak dziwnie! - zawołała Becca. Prawie jakby przyniosło jej jakąś ulgę, że wreszcie to powiedziała. - No bo jadasz lunch z Darlene Staggs. Przecież to taka dziwka!
- Hej, przestań - powiedziałam łagodnie. - Darlene nie jest dziwką. Tylko dlatego, że ma duże cycki...
- Sztuczne - przypomniała mi Becca.
- To możliwe - przyznałam. - Ale to nie powód, żeby tak ludzi oceniać. Darlene jest naprawdę miła. Sama byś się o tym przekonała, gdybyś się do nas dosiadła.
- Ci ludzie nie chcą ze mną gadać - powiedziała Becca, opuszczając wzrok na swoje buty. - Dla nich nadal jestem durną, wiejską dziewuchą, która kiedyś zasypiała na lekcjach.
- Od ciebie zależy, czy im pokażesz, że nie jesteś już tamtą dziewczyną - zasugerowałam. - A teraz chodź, obejdźmy budynek, żeby złapać autobus, zanim...
I wtedy wyrwał mi się niecenzuralny wyraz, z którego będę się musiała w przyszłym tygodniu wyspowiadać ojcu Chuckowi.
- Co? - spytała Becca. - O co chodzi?
Spojrzałam na zegarek.
- Autobus już nam uciekł - powiedziałam krótko.
Becca powtórzyła moje przekleństwo.
- I co my teraz zrobimy? - jęknęła.
- Nie ma problemu - stwierdziłam, dochodząc do siebie. Na parkingu było gorąco. Zaczynałam się pocić. Wiedziałam, że wkrótce moje starannie rozprostowane włosy zaczną się kręcić. - Zadzwonię po prostu do taty. Przyjedzie po nas.
- O Boże! - westchnęła Becca. Rozumiałam ją i nie poczułam się urażona. Nie ma nic gorszego niż musieć dać się odebrać spod szkoły tacie jeżdżącemu minivanem.
I wtedy zdarzył się cud.
- Hej, Amy! - zawołał znajomy, ale nadal budzący we mnie dziwne dreszcze głos od strony szkoły.
Wiedziałam, kto to, nawet jeszcze zanim okręciłam się na pięcie, przez tę gęsią skórkę, której dostałam na ramionach.
- Cześć, Mark - powiedziałam jak najswobodniej, oglądając się.
I wtedy zobaczyłam, rozczarowana, że są z nim Lauren i Alyssa.
A czego oczekiwałam? To najpopularniejszy facet w szkole. Czy naprawdę sądziłam, że on gdziekolwiek może się ruszyć sam?
Ale dokładnie w tej chwili wszystko zaczęło się naprawdę lepiej układać...
- Co się stało? - spytał Mark, zauważając łzy Becki (trudno ich było nie zauważyć, mimo jej wysiłków i ocierania oczu). - Nie udało wam się z kimś zabrać?
- Coś w tym stylu - odparłam z uśmiechem, który odwzajemnił tylko Mark. Lauren i Alyssa gapiły się na mnie kamiennym wzrokiem.
Ale mnie to nie przeszkadzało. Dzięki Książce, wiedziałam, że w tych okolicznościach najlepiej będzie ciepło się do nich uśmiechnąć.
- Kurczę, to padaka - stwierdził Mark. Nie mogłam dostrzec jego piwnych oczu, bo skrywały się za ciemnymi szkłami ray - Banów. - Zaproponowałbym, że was podwiozę, ale muszę tu zostać na trening po szkole. Odprowadzałem tylko Lauren do samochodu.
- Och, nie martw się o nas - powiedziałam lekkim tonem. A przynajmniej miałam nadzieję, że zabrzmi lekko. - Załatwimy sobie jakiś transport.
- Już wiem! - zawołał Mark.
Ja też wiedziałam - może dlatego, że Mark to mój Jedyny - co on zaraz powie.
- Kotku, a może ty je podrzucisz do domu? - zwrócił się Mark do Lauren.
Ale Mark musi być też jej Jedynym, bo ona też chyba wiedziała z góry, co on powie, i zdążyła sobie przygotować odpowiedź, bo bardzo szybko odparła:
- O kurczę, kotku, szkoda, że nie mogę. Ale one mieszkają w śródmieściu, a ty wiesz, że jadę w przeciwną stronę.
To nawet była prawda. Lauren z rodziną mieszka w jednej z tych nowych Mc Willi przy Y, pięć kilometrów od domów z przełomu wieków (z początku dziewiętnastego, nie dwudziestego) o parę przecznic od gmachu sądu, gdzie mieszkamy Becca i ja.
- Taa, ale czy nie miałaś zajrzeć do Benettona po drodze i wybrać coś na piątkową imprezę? - spytał Mark. - Chyba słyszałem, jak o czymś takim rozmawiałyście, dziewczyny.
Lauren znalazła się pod ścianą i dobrze o tym wiedziała. Mark wyraźnie dał znać, jak bardzo jest mi wdzięczny za ten błyskotliwy pomysł z aukcją talentów. Nie śmiała zdisować mnie w jego obecności. Mogła tylko uśmiechnąć się z przymusem i powiedzieć:
- Ach, taa. Zapomniałam. Dziewczyny, podwieźć was?
Usłyszałam, jak stojąca obok mnie Becca przełyka ślinę. Ale powiedziałam, nadal lekkim tonem (a przynajmniej taką mam nadzieję):
- Och, jasne, Lauren. Byłoby super.
- Świetnie - podsumował Mark.
A potem, ponieważ jest takim idealnym chłopakiem, odprowadził nas wszystkie cztery do czerwonego kabrioletu Lauren, który błyszczał w słońcu.
- To na razie, kochanie - powiedział Mark, pochylając się, żeby pocałować Lauren na pożegnanie, po tym, jak już przytrzymał przednie siedzenie, żebyśmy z Beccą mogły wślizgnąć się na tylne (Becca była tak osłupiała wobec rozwoju sytuacji, że zapomniała wytoczyć swój zwykły argument, że musi siedzieć z przodu, bo będzie jej się robiło niedobrze), a potem pomógł Lauren usiąść za kółkiem tak troskliwie, jakby była z porcelany.
- Udanego treningu. - Lauren pomachała do niego paluszkami zakończonymi francuskim manikiurem.
A potem wyjechała z parkingu.
I tak, ni stąd, ni zowąd, Becca i ja jechałyśmy na tylnym siedzeniu bmw Lauren Moffat.
Miałam wrażenie, że kiedy tylko skręcimy za róg i Mark już nas nie będzie widział, Lauren zatrzyma samochód z piskiem opon i każe nam wysiadać, głosem tego ducha z Amityville.
Ale tego nie zrobiła. Zamiast tego zaczęła prowadzić towarzyską rozmowę.
Lauren Moffat prowadziła ze mną towarzyską rozmowę!
- A więc - zagaiła. - Czy wy nie jeździcie zwykle, dziewczyny, z tym facetem? Z tym jakimś Jasonem? Co się z nim stało?
Strasznie mi się podobało, jak Lauren mówi o Jasonie: „ten jakiś Jason”. Zupełnie jakby nie siedziała z nim w jednej ławce przez całą drugą klasę podstawówki i nie była jego partnerką jako Królewna Śnieżka, kiedy w szkolnej sztuce grał księcia (mnie obsadzono jako Złą Czarownicę. I owszem, łzy się lały, że dostałam tę rolę, a nie Królewny Śnieżki, dopóki dziadek mi nie wytłumaczył, że bez złej czarownicy w ogóle nie byłoby bajki, więc tak naprawdę to jest najważniejsza rola ze wszystkich).
- Miał parę spraw do załatwienia - powiedziałam.
- Dla swojej babci - wtrąciła Becca. - Jego babcia w ten weekend wychodzi za dziadka Amy.
Wow. I mówić tu o udzielaniu zbędnych informacji. Rzuciłam Becce spojrzenie mówiące: Opanuj się! Ale ona już odjechała i szemrała jak Bloomville Creek.
- Amy będzie główną druhną - ciągnęła. - A Jason drużbą.
- Czy to nie jakaś forma kazirodztwa? - spytała Lauren, rzucając Alyssie rozbawione spojrzenie. Alyssa, która siorbała chyba swoją szóstą colę light tego dnia, stłumiła śmiech, zasłaniając się puszką.
- A dlaczego kazirodztwa? - spytała Becca.
- No cóż, przecież Amy i ten cały Jason ze sobą chodzą, nie? - upewniła się Lauren.
- Co? - Becca miała taką minę, jakby ktoś ją uderzył w twarz. - Nie, oni nie chodzą ze sobą.
- Naprawdę? - Lauren zerknęła na mnie we wstecznym lusterku. - Zawsze myślałam, że ze sobą chodzicie. Bo przecież jesteście jak papużki nierozłączki od kiedy? Od przedszkola?
Spokojnie oddałam spojrzenie jej odbiciu w lusterku.
- Jason i ja jesteśmy przyjaciółmi - odpowiedziałam.
- Tylko przyjaciółmi - podkreśliła Becca, pochylając się w przód i chwytając zagłówek Alyssy. - Są tylko przyjaciółmi. Jason jest wolny.
No nie, ja rozumiem, że ona uważa, że jest jej Jedynym i tak dalej, ale czemu się trochę w tej sprawie nie opanuje?
- Och! - westchnęła Lauren, rzucając kolejne spojrzenie w stronę Alyssy. - Co za ulga.
- Naprawdę? - odezwała się Alyssa, dopijając resztkę coli. - No, że taka zdobycz jak on jest jeszcze do wzięcia.
A potem obydwie wybuchnęły niemal histerycznym śmiechem.
Obrzuciłam tyły ich głów oburzonym wzrokiem. Jason jest może nieco dziwaczny. Ale to mój dziwak. Jakim prawem one tak się z niego śmieją?
I wcale nie byłam zadowolona z zachowania Becki. Dlaczego się nie nauczy raz na jakiś czas trzymać język za zębami?
Lauren udawała, że nie pamięta, gdzie mieszkam, nawet kiedy jej wytknęłam, że przecież kiedyś u mnie była. Zachowywała się, jakby zupełnie nie pamiętała incydentów z przypalonym musli ani z Barbie Komandoską.
W Książce nie ma nic o tym, że człowiekowi do osiągnięcia popularności potrzebna jest wybiórcza amnezja, ale najwyraźniej stanowi ona kluczową część całego procesu. Wychodzi na to, że trzeba zapomnieć o wszystkich paskudnych rzeczach, które ludzie zrobili ci kiedyś w przeszłości, żeby przejść do bardziej udanej przyszłości. Może kiedy się to wszystko skończy, a ja już będę popularna, napiszę własną książkę.
Och, zaraz. Ja już jestem popularna: Lauren Moffat przed chwilą podwiozła mnie ze szkoły do domu.
I nawet nie była wobec mnie szczególnie przykra.
To, że Jason się wściekł i nie chce już odwozić mnie do domu, może być najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić.
Planety krążą wokół Słońca -
ludzie krążą wokół
słonecznych osób!
Kto nie lubi towarzystwa szczerze zadowolonej, wesołej osoby? Nie ma kogoś takiego!
Jeśli chcesz być popularna, ważne jest, żebyś promieniowała entuzjazmem i ciepłem w każdej sytuacji.
Nie pozwól, żeby jakieś sztormy sprawiły, że na życie będziesz patrzeć pochmurnie! Dbaj o słoneczny horyzont i dobry nastrój, a wkrótce wszyscy głośno się będą domagali pławienia w twoim blasku.
16
Popularności dzień drugi
Wtorek, 29 sierpnia, 11.00 wieczorem
Nie wszyscy uważają, że porzucenie nas przez Jasona to taka dobra rzecz. Becca dostaje świra z tego powodu.
Albumowiczka90: Rozmawiałaś z nim? Powiedział coś? To znaczy, o mnie?
AmyLandry: Jak miałam z nim rozmawiać? Wiesz, że nie widziałam go od końca lekcji, tak samo jak ty.
Tyle że to było, oczywiście, kłamstwo. Przecież widziałam, jak się rozbierał w swojej sypialni zaledwie pół godziny wcześniej.
Ale ponieważ nie mam zamiaru wspominać o tym nawet ojcu Chuckowi, któremu mówię wszystko (prawie), na pewno nie zamierzałam mówić o tym Becce.
Albumowiczka90: A co, twoim zdaniem, będzie jutro? To znaczy, będziemy musiały jechać autobusem?
AmyLandry: Myślę, że musimy się przygotować na taką ewentualność.
Albumowiczka90: Nie chcę. Po prostu nie. Poproszę tatę, żeby nas odwiózł. Boże, dlaczego Jason nam to robi? Sądzisz, że to dlatego, że zdał sobie sprawę ze swoich uczuć do mnie i nie może znieść mojej bliskości, bo sądzi, że nigdy mnie nie zdobędzie, nie wiedząc, że ja czuję do niego to samo?
Widziałam, że Becca musiała czytać któryś z tych romansów Kitty, które jej pożyczyłam. Miałam nadzieję, że jeszcze nie doszła do tej tureckiej części. Bo wiem, że zapytałaby rodziców, co to znaczy, i w jakiś sposób to się skrupi na mnie.
AmyLandry: Hm, być może.
Albumowiczka90: A mogłabyś go o to zapytać, proszę? Albo... Sądzisz, że on by tobie coś takiego w ogóle powiedział? Może powinnam poprosić Stuckeya, żeby go zapytał. Uważasz, że powinnam poprosić Stuckeya?
AmyLandry: Totalnie. Totalnie powinnaś poprosić Stuckeya.
Wszystko, żeby tylko przestała mnie o to męczyć.
Albumowiczka90: Zrobię to. Poproszę Stuckeya. Mam z nim chemię. Poproszę go jutro. Och, dzięki, Amy! Jesteś niezastąpiona!
Ale Becca była jedną z niewielu osób, które tak mówią - to znaczy, że jestem niezastąpiona. Bo nadal dostawałam maile od kogoś podpisanego AmmyMusiUmrzeć.
Fajnie. Naprawdę fajnie.
Przysięgam, że gdyby nie to okno Jasona, w które mogę sobie co wieczór popatrzeć, chybabym do tej pory już kompletnie zwariowała.
Ja wiem, że to nieładnie tak go podglądać. Ja wiem.
Ale jego widok - zwłaszcza w bokserkach - napełnia mnie takim głębokim wewnętrznym spokojem, jak nic innego nigdy w życiu.
Właściwie to tego typu głęboki wewnętrzny spokój, jaki odczuwałam tamtej nocy, kiedy musiałam włożyć jego bieliznę z Batmanem, bo moja była mokra.
Ciekawe, co to znaczy, o ile coś znaczy?
Nie bądź snobką!
Nikt nie lubi osób aroganckich, które tyranizują wszystkich swoją rzekomą wyższością.
To prawda, że nie wszyscy zostaliśmy obdarzeni urodą, rozumem, sprawnością fizyczną czy zamożnością.
Ale tylko dlatego, że masz jedną lub więcej z tych cech, to jeszcze nie powód, żeby odczuwać - albo dawać innym odczuć - że jesteś lepsza od nich.
Popularna osoba to taka, która zachowuje się skromnie i pozwala, żeby inni sami dostrzegli jej zalety. Nigdy nie przechwala się nimi sama!
17
Popularności dzień trzeci
Środa, 30 sierpnia, 9.00 rano
Jason nawet podjechał dziś rano pod mój dom. A ja czekałam, aż pojawi się pan Taylor z Beccą, żeby mnie podwieźć do szkoły.
Okno od strony kierowcy otworzyło się i zalała mnie fala śpiewu Roberty Flack.
- Fajne spodnie - rzekł Jason, najwyraźniej mając na myśli moje ciemne dżinsy ze streczem, w których, nie zawaham się sama to powiedzieć, wyglądam całkiem dobrze.
- Dzięki - powiedziałam.
- No cóż - odezwał się po chwili z nutką zniecierpliwienia. - Wsiadasz, czy jak? I gdzie Bex?
- Dzisiaj do szkoły zawozi nas tata Becki - oznajmiłam.
Stwierdziłyśmy po wczorajszym, że widać nie jesteś już zainteresowany tą rolą.
- Jaką rolą?
- Naszego kierowcy.
Jason odsunął jakiś kosmyk opadający mu na czoło. Kitty ma rację. On faktycznie powinien iść do fryzjera przed tym ślubem.
- Mówiłem Becce - odezwał się, ledwo nad sobą panując - że mam do załatwienia parę spraw. To nie znaczy, że nigdy was, dziewczyny, nie chcę już podwozić. Po prostu wczoraj po południu nie mogłem.
- Yhm - mruknęłam bez przekonania i to się dało słyszeć.
- Musiałem odebrać karteczki od kaligrafa dla babci - ciągnął Jason. - Do oznaczania miejsc przy stołach na weselu.
- Jasne, rozumiem.
- A potem musiałem podrzucić parę rzeczy do drukarni. Przecież mogłyście pojechać autobusem. Zatrzymuje się przed twoim domem.
- Oczywiście, że tak - przyznałam. - Gdybyś nas uprzedził wystarczająco wcześnie, może byśmy zdążyły wyjść przed szkołę, żeby złapać autobus.
Jason zagapił się na mnie.
- Uciekł wam?
- Owszem - przytaknęłam. - Ale nie ma sprawy. Podwiozła nas swoim samochodem Lauren Moffat.
Jason zbladł.
- Ale nie jej 645Ci?
- Właśnie tak.
Jason trzepnął bokiem pięści w kierownicę.
- Co tu się wyrabia?! - wrzasnął. Co nie było zbyt luzackie, bo my nie mieszkamy przy ulicy, na której dużo się wrzeszczy. To znaczy, przy naszej ulicy mieszka wielu starszych, zamożnych ludzi - nawet jeśli moja rodzina nie da się określić jako bardzo zamożna, a co dopiero starsza. Już widziałam, jak porusza się firanka w oknie frontowego pokoju pani Hoadley, która usiłowała zobaczyć, co się dzieje przed domem (niełatwo jej tak mieszkać naprzeciwko naszej, składającej się z siedmiu - a wkrótce ośmiu - osób rodziny. Kiedy jest Halloween, mama każe nam wyrzucać wszystkie słodycze, które ona nam daje, bo się boi, że mogą być zatrute. Ale ponieważ, jak na tak zamożną osobę, pani Hoadley jest strasznie skąpa i daje nam tylko krakersy, zwykle nie mamy nic przeciwko temu).
Ale Jason chyba tego nie zauważył albo nic go to nie obchodziło, że ten jego wybuch przyciąga uwagę naszych geriatrycznych sąsiadów.
- Co się z tobą dzieje?! - darł się. - Dlaczego zrobiłaś się taka dziwna?!
- Mogłabym ci zadać to samo pytanie - powiedziałam spokojnie.
- Ja się nie zachowuję dziwnie! - darł się Jason. - Ale ty tak! A Becca ciągle się za mną pałęta! Zupełnie jakby łaziło za mną jakieś szczenię przez cały cholerny czas! A ty... odkąd to zaczęła cię do domu podwozić Lauren Moffat?
W tej chwili zauważyłam cadillaka Taylorów, który przystanął za Bęsią. Na szczęście okna miał zamknięte, więc wątpię, żeby Becca usłyszała, co Jason wywrzaskiwał na jej temat. Za przednią szybą zobaczyłam pana Taylora z zaspaną i zdezorientowaną miną. Popatrzył na samochód Jasona stojący na środku naszej ulicy i lekko nacisnął klakson.
- To mój transport - powiedziałam do Jasona. - Muszę spadać.
I zostawiłam go, żeby wsiąść na tylne siedzenie klimatyzowanego samochodu Taylorów. Nikt w jego wnętrzu nie skarżył się, że go ktoś inny „miękko morduje piosenką”, co stanowiło pewną ulgę. Pan Taylor słucha serwisu radia informacyjnego.
- Co Jason tam robi? - zapytała Becca, cała podekscytowana. - Przyjechał, żeby nas zabrać do szkoły? Może powinnyśmy z nim pojechać? Och, kurczę, tato, przepraszam, ale...
- Czekaj - powiedziałam, kiedy Becca już sięgała do klamki. - Nie rób tego. Po prostu...
- Ale skoro on nas chce podwieźć, to równie dobrze możemy...
Na szczęście w tej właśnie chwili Jason docisnął gaz do dechy (mówiąc językiem muzyki jego ulubionej epoki) i odjechał.
- Oj - jęknęła Becca, z dłonią nadal na klamce drzwi. - On pojechał!
- Wierz mi. Tak będzie lepiej.
- Nie wiem, co się z wami dzieje, dziewczyny - powiedział pan Taylor swoim powolnym, sennym głosem. - Ale czy mogę już was zawieźć do szkoły, żeby wrócić do domu i do łóżka?
- Tak, proszę pana - stwierdziłam. - Przepraszam za to wszystko. Jason jest po prostu w złym humorze.
- Czy mówił coś o mnie? - spytała Becca z nadzieją.
- Hm. W sumie to nie.
Becca zgarbiła się na siedzeniu, rozczarowana.
- Choroba.
Ale wiedziałam, że prawda rozczarowałaby ją jeszcze bardziej.
Odbudowa reputacji
Jeśli kiedyś popełniłaś jakiś poważny towarzyski błąd (czy po prostu krążą plotki, że tak się stało), nie panikuj. Twoją reputację da się jeszcze odbudować. Nawet najbardziej zabrudzony garnek da się wypolerować do połysku!
Inni zapomną o twoim faux pas, jeśli będziesz osobą zawsze skorą do pomocy i entuzjastycznie nastawioną do życia. Staraj się pierwsza wyciągać rękę do ludzi. Cokolwiek takiego zrobiłaś (albo mówi się, że zrobiłaś), że twoje otoczenie odwróciło się od ciebie, postaraj się im to wynagrodzić.
Wierz w to lub nie, ludzie naprawdę zapomną i wybaczą!
Ale w przyszłości bądź uważniejsza!
18
Popularności dzień trzeci
Środa, 30 sierpnia, 1.00 po południa
Spóźniłam się na lunch, bo biegałam po szkole, namawiając nauczycieli do pomocy przy jutrzejszej aukcji (pan Schneck, nauczyciel aktorstwa, zgodził się wystąpić jako licytator, dzięki czemu aukcja będzie miała trochę luzacki charakter... Przynajmniej moim zdaniem, chociaż pewnie nie jego własnym). Kiedy dotarłam do swojego miejsca przy stoliku Darlene, zdziwiłam się, gdy zobaczyłam, że siedzi tam Becca z wyraźnie nieszczęśliwą miną.
Rozchmurzyła się nieco, kiedy mnie zobaczyła.
- Cześć - powiedziała. - Mogę tu siedzieć? Pytałam tych ludzi - wskazała głową w stronę Darlene, która jadła banana, ku zachwytowi swojej świty - a oni powiedzieli, że tak, ale...
- Oczywiście, że możesz - oświadczyłam, siadając ze swoją tacą, na której miałam sałatkę z tuńczyka. - Ale dlaczego nie jesz lunchu z Jasonem?
- Och! - westchnęła Becca, rozgrzebując widelcem hamburgera (bez bułki... Becca od zawsze jest na diecie South Beach) i nie patrząc mi w oczy. - Rozmawiałam ze Stuckeyem.
Poczułam, że ogarnia mnie mordercza wściekłość. Jeśli Stuckey powiedział coś, co uraziło jej uczucia (wydawało mi się totalnie możliwe, bo on jest taki durny we wszystkim poza koszykówką), to jest już martwy.
- A co on powiedział? - spytałam z udawanym spokojem.
- Tylko tyle, że jeśli chcę, żeby Jason mnie polubił, to muszę stać się dla niego mniej dostępna. - Becca ze smutkiem siorbała swoją colę light. - Stuckey mówi, że Jason to tego typu facet, któremu spodoba się dziewczyna, o którą będzie musiał powalczyć.
Todd Rubin parsknął, chociaż żadna z nas nie zwracała się do niego.
- Ja jestem inny, dziewczyny - oznajmił. - Lubię, kiedy kobieta zna swoje miejsce. - Następnie wskazał, gdzie to miejsce wypada za pomocą ruchów biodrami, ku rozbawieniu swoich kumpli.
- Naprawdę? - Darlene dokończyła banana, a teraz przeciągnęła się, więc spojrzenia wszystkich osób przy stole przylgnęły do jej klatki piersiowej. - I co to miałoby być za miejsce, Todd?
- Hm... - Todd siedział z lekko rozdziawioną gębą. - Jakie tylko... ci... odpowiada... Każde.
Darlene podniosła swoją puszkę z colą light i potrząsnęła nią, wskazując, że jest pusta.
- O, nie! Skończyła się! Będziesz taki słodziutki i skoczysz dla mnie po drugą?
Todd o mało nie przewrócił się o własne nogi z pośpiechu, żeby przynieść jej kolejny napój. Darlene zerknęła na Beccę i na mnie z wymownym uśmiechem. Trudno było nie wybuchnąć śmiechem.
I nagle zrozumiałam, że Darlene nie jest ani w połowie tak głupia, jaką udaje.
- Moim zdaniem Stuckey prawdopodobnie ma rację - stwierdziłam, wracając do Becki.
- Wiem. - Becca westchnęła. - Był naprawdę bardzo pomocny. To znaczy, Stuckey. Powiedział, że jego zdaniem między Jasonem i Kirsten to nic poważnego.
Tym razem to ja parsknęłam.
- No jasne, że to nic poważnego - powiedziałam. - Bo między nimi w gruncie rzeczy nic nie ma. Może poza tym, co się roi Jasonowi. A nawet gdyby coś było, to Kirsten nie jest dla niego odpowiednią dziewczyną. Czy widziałaś jej łokcie?
- Jej łokcie? - powtórzyła Becca.
- Taa. Są paskudne, całe się łuszczą.
- Nie cierpię tego - wtrąciła Darlene. - To dlatego co wieczór smaruję swoje czystym masłem kakaowym. - Podciągnęła rękaw, żeby nam pokazać. Darlene rzeczywiście miała najładniejsze łokcie, jakie w życiu widziałam. Zgodzili się z tą opinią wszyscy faceci przy stole, włącznie z Toddem, który wrócił już z puszką dla Darlene.
Będę musiała zapamiętać sobie ten trik z masłem kakaowym.
- Stuckey powiedział, że jego zdaniem Kirsten wcale się Jasonowi nie podoba... No wiesz, w taki sposób - ciągnęła Becca. - Powiedział, że jego zdaniem Jason tylko udaje, że Kirsten mu się podoba, żeby ludzie nie dowiedzieli się, kto tak naprawdę wpadł mu w oko.
To było intrygujące. Nie miałam pojęcia, że Stuckey jest takim uważnym obserwatorem natury ludzkiej.
- No i? Kogo zdaniem Stuckeya Jason lubi naprawdę?
Becca wzruszyła ramionami.
- No właśnie w tym problem. Stuckey nie wie. Mówi, że Jason nigdy o takich rzeczach z nim nie rozmawia, to znaczy, o dziewczynach. Ale miałam wrażenie... No cóż, twoim zdaniem, czy to możliwe, że tą dziewczyną, którą Jason naprawdę lubi... jestem ja?
- Nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Bo naprawdę nie wiedziałam. Postarałam się nie dodać: „Ale bardzo w to wątpię”. Zamiast tego zapytałam: - A co jeszcze mówił Stuckey?
Bo sam pomysł, że Stuckey odbył z kimś rozmowę, w której nie było mowy o drużynie koszykówki z Uniwersytetu Indiana, wprawiał mnie w osłupienie.
- Niech się zastanowię. - Becca namyślała się przez moment, a potem się rozjaśniła. - Powiedział, że gdybym kiedykolwiek miała ochotę zwiedzić kampus Uniwersytetu Indiana, to mam dać mu znać. On mnie tam zabierze i pokaże mi salę, w której drużyna Hoosiers gra w kosza.
To już bardziej przypominało Stuckeya, którego znałam.
Mark i Lauren wybrali dokładnie ten moment na coś, co wyglądało, jakby miało się przerodzić w codzienną wizytację naszego stolika.
- Wszystko układa się dobrze przed jutrzejszym wieczorem, Amy? - spytał Mark. Lauren tymczasem obejmowała go ramieniem w talii, żeby udrapować się wokół niego w coś w rodzaju poncho. Jak zwykle, za nimi skradała się Alyssa Krueger... Coś jak Dzwoneczek Paris Hilton.
- Jak najlepiej - oświadczyłam, otwierając swój segregator Aukcji Talentów Liceum Bloomville. - Ogłoszenie powinno się ukazać w dzisiejszej popołudniówce. Zapisało się ponad sto dzieciaków. Teoretycznie mamy szansę zarobić więcej niż na jakiejkolwiek organizowanej przez szkołę myjni samochodów; zależnie od tego, ilu ludzi się pojawi.
- Hej! - zawołał Mark, a jego piwne oczy zabłysły. - To świetnie! Wspaniała robota.
- Dzięki. - Oczywiście, nie zdołałam powstrzymać rumieńca. Nad pewnymi rzeczami człowiek po prostu nie ma kontroli.
Jak nad tym, co zdarzyło się zaraz potem. To znaczy, kiedy Mark, Lauren i Alyssa nas mijali, jakaś ciasno złożona karteczka spadła, jak się wydawało znikąd, i wylądowała w moim otwartym segregatorze.
Poza mną nikt tego nie zauważył. No cóż, nikt poza mną i Becca która spojrzała z zaciekawieniem, kiedy podnosiłam karteczkę. Napisano na niej drukowanymi literami: DO AMMY co wskazywało, że przeznaczona jest dla mnie... A przynajmniej do kogoś o imieniu Amy, kto pisał je przez dwa „mm”. Zaczęłam ją rozkładać.
Przeczytałam tylko kilka pierwszych słów: Ty głupia dziwko, dostaniesz za swoje, żeby się zorientować, co to jest.
I od kogo.
Rumieniec, który wystąpił na moje policzki po komplemencie Marka zamienił się w płomień. Miałam wrażenie, że twarz mi się zapaliła.
Ale to mnie nie powstrzymało przed odepchnięciem krzesła i ruszeniem za Markiem i Lauren, z karteczką w ręku.
- Hm, ludzie...! - zawołałam, doganiając tę parkę, kiedy razem z Alyssą mieli już wyjść z stołówki na dziedziniec przy maszcie flagowym. - Któreś z was to zgubiło. Tu jest napisane, że to do jakiejś Ammy, ale moje imię pisze się inaczej, więc musiało być przeznaczone dla kogoś innego.
I podałam karteczkę Markowi.
Alyssa natychmiast zaczęła:
- Co to? Ja tego nie upuściłam. Pierwszy raz na oczy widzę. A ty, Lauren?
Ale Lauren stała jak wmurowana, przeszywając mnie spojrzeniem.
A ja odwzajemniłam spojrzenie. Nawet ze mną nie próbuj zaczynać, Lauren, próbowałam przez nie powiedzieć. Bo teraz ja mam Książkę. A to znaczy, że twoje akcje, Lauren Moffat, spadają.
Twarz Marka, który czytał ten liścik (kto wie, co tam było po tej pierwszej linijce? Ja nie miałam pojęcia i wcale mnie to nie interesowało), zmieniła się. Zobaczyłam, że zaciska szczęki, a jego policzki powoli oblekły się takim samym kolorem jak moje. Tylko że jemu było z tym do twarzy.
Spojrzał na Lauren. A ona natychmiast zwróciła się do Alyssy.
- Boże, Al - powiedziała. - Bardziej dziecinnie już nie możesz się zachowywać?
Alyssie opadła szczęka. Normalnie widziałam resztki zżutej gumy Extra w jej ustach.
- Lauren! - zawołała. - To był twój... Jak mogłaś!
- Jak ty mogłaś?! - Lauren wyrwała karteczkę z rąk Marka i podarła ją na strzępy. - Dlaczego napisałaś coś podobnego do biednej Amy? Ona tylko próbuje zebrać pieniądze dla rocznika Marka. Co się z tobą dzieje?
Mark patrzył na Alyssę zmrużonymi oczami i powoli kręcił głową.
- To było niskie, Alysso - rzekł swoim głębokim głosem. - Naprawdę niskie.
- Ale ja tego nie zrobiłam! - upierała się Alyssa. - No cóż, to znaczy, zrobiłam, ale to był...
- Nie chcę nic więcej słyszeć - przerwał Mark tonem, który wyraźnie wskazywał, czemu został w zeszłym roku najlepszym graczem drużyny, a w tym roku wybrano go na rozgrywającego napastnika. Nie miał zamiaru tolerować braku poszanowania w swojej ekipie. - Chciałbym, żebyś już sobie stąd poszła.
Alyssa się rozpłakała.
- Mam wyjść... ze sz - szkoły? - czknęła.
- Nie. - Mark, zniecierpliwiony, uniósł oczy do nieba. - Nie ze szkoły. Zejdź mi tylko z oczu. Spadaj stąd.
Alyssa rzuciła ostatnie, zbolałe spojrzenie w stronę Lauren, zakryła twarz dłonią i pobiegła w kierunku łazienki dla dziewczyn. Mark patrzył za nią obojętnie, a potem spojrzał na Lauren.
- Dlaczego ona coś takiego zrobiła? - zapytał ją, autentycznie zdziwiony.
- Nie mam pojęcia - powiedziała Lauren, wzruszając ramionami. - Może jest zazdrosna? Bo wiesz, wczoraj po południu odwiozłam Amy do domu? Może martwi się, że Amy i ja zaczynamy się przyjaźnić, a ona zostanie na lodzie, czy coś. Wiesz, jak mało ona ma wiary w siebie.
Tym razem, to mnie opadła szczęka. Większego łgarstwa w życiu nie słyszałam.
Trzeba to Lauren przyznać: jest świetną manipulatorką.
- Lepiej pójdę zobaczyć, czy wszystko z nią w porządku - powiedziała. - Nie chcę, żeby sobie zrobiła jakąś krzywdę, czy coś.
Zrobiła sobie krzywdę? Ale kwiatek!
- Taa, taa - zgodził się Mark i pokiwał głową. - Idź.
A potem, kiedy Lauren poszła, obrzuciwszy mnie spojrzeniem typu: zapłacisz mi za to - wyciągnął dłoń i bardzo delikatnie mnie dotknął.
Mojego gołego ramienia. Mark Finley. On go dotknął.
- Hej - powiedział miękko. - Nic ci nie jest?
W głowie mi się nie mieściło, że Mak Finley mnie dotknął. I zapytał, czy nic mi nie jest.
- Wszystko w porządku - odpowiedziałam, kiwając głową. W jakiś sposób udało mi się zmusić własne usta do działania. - Nie przejmuj się mną.
- Nie mogę uwierzyć, że ona coś takiego zrobiła - rzekł Mark. - Naprawdę mi przykro. Mam nadzieję, że nie potraktujesz tego jakoś osobiście.
Traktować to osobiście? Słuchałam, jak Alyssa Krueger - razem z całą resztą populacji poniżej osiemnastego roku życia w hrabstwie Greene - mówiła ludziom, żeby nie robili z siebie takiej Amy Landry, przez ostatnie pięć lat. A tutaj oto najpopularniejszy facet w szkole - facet, którego nikt nigdy nie wyśmiewał i nie przedrzeźniał choć przez jeden dzień jego życia - mówi mi, żebym nie brała tego osobiście. Taa, nie ma sprawy, Mark. Co tylko sobie życzysz.
- Nie będę - zapewniłam, obdarzając go trwożnym uśmiechem... Trwożnym, bo naprawdę się bałam, że jeszcze moment i sama się rozpłaczę.
- Świetnie - powiedział Mark.
I dotknął mojego policzka palcem. Tylko jednym palcem.
Ale to wystarczyło. Wystarczyło, żebym ze stuprocentową pewnością poczuła, że to mój Jedyny.
Nawet jeśli on jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.
Najlepsi przyjaciele
Najlepsi przyjaciele są bardzo ważni. Ale jeśli chcesz być popularna, nie możesz się ograniczyć do - ani poświęcać swojego czasu - wyłącznie jednej osoby.
Ważne jest, żeby znaleźć czas dla wielu nowych przyjaciół - ale o starych też nie zapominaj!
19
Popularności dzień trzeci
Środa, 30 sierpnia, 4.00 po południu
„Gazeta Bloomville” to popołudniówka, więc kiedy tylko wróciłam do księgarni Courthouse Square, gdzie co środa pracuję od czwartej do dziewiątej wieczorem, mogłam zobaczyć, jak wypadło nasze ogłoszenie.
Zanim otworzyłam gazetę na stronie, na której to ogłoszenie dałam (obok komiksów i Ann Landers - wiem, że wszyscy w mieście od tego zaczynają lekturę), zobaczyłam zdjęcie obserwatorium astronomicznego na pierwszej stronie, z nagłówkiem: MIESZKANIEC PODAROWAŁ OBSERWATORIUM MIASTU, DEDYKUJĄC JE NARZECZONEJ. Było też zdjęcie dziadka we wnętrzu obserwatorium, kiedy szeroko rozwierając ramiona, wskazywał z uśmiechem na kopułę sklepienia.
Z miejsca zadzwoniłam do niego z telefonu obok kasy.
- Ładna historia - powiedziałam, kiedy odebrał.
- Kitty się ucieszyła - odparł dziadek, wielce z siebie zadowolony.
- No i powinna. Niewielu facetów by się na coś takiego zdobyło.
- Kitty jest tego warta - rzekł dziadek.
- Jasne, że tak.
- Nie odzywałaś się już kilka dni - stwierdził dziadek. - Jak ci idzie z tą całą popularnością?
Pomyślałam o tym uczuciu, kiedy palec Marka dotykał mojego policzka. Dotknął go tylko na moment. Ale miałam wrażenie, że to był najdłuższy moment w całym moim życiu.
- Rewelacyjnie - rzuciłam.
- Naprawdę? - Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też w głosie dziadka usłyszałam zdziwienie? - To bardzo dobrze. Raz na odmianę nam obojgu układa się świetnie w tym samym czasie. A jak się ma twoja matka?
Przed chwilą ją widziałam, jak kaczym chodem ruszyła z księgarni do domu, położyć się z nogami wyżej. Była już w dziewiątym miesiącu ciąży i jej kostki u nóg wyglądały jak uda Lauren w tych białych skarpetach za kolano.
- U niej dobrze - powiedziałam. - Ale nic się nie zmieniło, no wiesz, na froncie ślubnym.
Dziadek westchnął.
- Nie mogę powiedzieć, żebym się wiele spodziewał. To uparta kobieta, ta twoja matka. Trochę w tym podobna do ciebie.
- Do mnie? - Własnym uszom nie wierzyłam. - Ja nie jestem uparta.
Dziadek gwizdnął długo i przeciągle.
- Nie jestem - upierałam się.
I wtedy zabrzęczał dzwonek nad drzwiami księgarni, a do środka wszedł Darren, mój współpracownik na ten wieczór, który wracał z tasti d - lites z Penguina dla nas obojga.
- Ależ jest gorąco na dworze! - sapnął Darren, podając mi lody: beztłuszczowe, zero kalorii, w sumie całkiem bez smaku. - Piękne mamy babie lato w tym roku, nie?
- Dzięki. Tylko skończę jeszcze tę rozmowę.
Darren pomachał palcami, dając znać, że rozumie, i podszedł do stojaka z biżuterią, żeby ładnie ułożyć kolczyki, co jest jego ulubionym zajęciem związanym z pracą.
- Hm, dziadku... - odezwałam się. - Aha, słuchaj... Być może będę potrzebowała jeszcze trochę kasy. W ramach planu. Ale tym razem chodzi mi o pomoc dla sklepu. Nie o moje życie towarzyskie.
No cóż, a przynajmniej nie do końca.
- Rozumiem - powiedział dziadek. - No cóż, będę musiał zerknąć na wysokość stóp procentowych...
- Jasne - zgodziłam się. Nie obrażam się, że mój własny dziadek nalicza sobie odsetki od udzielanych mi pożyczek. Zrobiłabym to samo, gdyby ktoś chciał pożyczać kasę ode mnie. Ludzie z telewizji, na przykład sędzia Judy albo moja idolka, Suze Iorman, zawsze powtarzają, że w rodzinie nie powinno się pożyczać sobie nawzajem pieniędzy. Ale nie ma z tym kłopotu, pod warunkiem, że człowiek podchodzi do sprawy profesjonalnie.
- Dziadku - dodałam - pamiętasz, jak mi mówiłeś, że Kitty zawsze ci się podobała, nawet jeszcze kiedy byliście w szkole średniej? Ale ona zawsze wolała kogoś innego?
- Ronalda Hollenbacha - odparł dziadek, jakby to nazwisko nadal zostawiało kwaśny posmak w jego ustach.
- Właśnie. Dziadka Jasona. No cóż, tak się tylko zastanawiałam... Jak ci się w końcu udało ją zdobyć? To znaczy, odbić panu Hollenbachowi?
- To proste - rzekł dziadek. - Przecież wykitował.
- Och! - Dziadek wcale mi nie pomógł. Szukałam jakiejś rady co do tego, jak odbić Marka Finleya Lauren. Nie uważałam tego za chwyt poniżej pasa. Bo Lauren jest zwyczajnie podła, a Mark to najsympatyczniejszy facet w mieście. Zasługuje na kogoś lepszego niż Lauren. Nawet jeśli, no wiecie, sam nie zdaje sobie z tego sprawy.
- Cała ta kasa od dobrych ludzi z Super Sav - Martu też wiele nie zaszkodziła - ciągnął dziadek. - Kitty lubi od czasu do czasu zjeść dobry stek w Klubie Rekreacyjnym pod miastem.
- Racja - powiedziałam. Stek. Sprawdzić. - Ale wiesz, jestem pewna, że musiałeś ją trochę jakoś oczarować, nie? Jak ci się to udało?
- Tego nie mogę ci powiedzieć - stwierdził dziadek. - Twoja matka by mnie zabiła.
- Ona i tak ma już ochotę cię zabić. Czy możesz jeszcze bardziej stracić w jej oczach?
- Prawda - rzekł dziadek. - No cóż, Amy, my, Kazoulisowie, no cóż, jesteśmy dość namiętni i wiemy, jak dogodzić kobiecie.
Zakrztusiłam się swoimi lodami.
- Dzięki, dziadku - powiedziałam, jak tylko mogłam już się odezwać. - Chyba rozumiem.
- Wiesz, Kitty to kobieta, która ma swoje potrzeby, Amy, a poza tym...
- Rozumiem, jasne - przerwałam szybko. No bo sama się zorientowałam po tym, jak łatwo egzemplarz Potwornych kłamstw miłości należący do Kitty otwierał się na scenie tureckiej. Wyraźnie często czytała ten fragment. - Dzięki, dziadku. To bardzo dobra rada.
- Wiem, że w połowie jesteś z Landrych. Ale i tak masz w sobie pełne pięćdziesiąt procent Kazoulisów. Więc nie powinnaś mieć żadnych problemów z...
- Wow, kto by pomyślał, właśnie wszedł do nas klient - skłamałam. - Muszę spadać, dziadku. Pogadamy później. Na razie.
Gapiłam się na słuchawkę telefonu, którą właśnie odłożyłam. O ile na radach dziadka w kwestiach finansowych zawsze mogłam polegać, to kiedy szło o kwestie sercowe... No cóż, zdana byłam na siebie. Zapowiadało się na to, że sama, bez jego pomocy, będę musiała wymyślić, jak odbić Marka Lauren.
- O mój Boże - rzekł Darren, szybko podchodząc do kontuaru ze swoimi lodami. - Czy ty wiesz, co mi powiedziała Shelley z Penguina? Że w liceum dziś wieczorem będzie aukcja niewolników.
- To nie jest żadna aukcja niewolników - wyjaśniłam, pokazując mu ogłoszenie w gazecie. - To aukcja talentów. Ludzie zgłaszają na ochotnika swoje talenty, które mieszkańcy będą mogli sobie wylicytować. A nie ich... Nieważne, co myślisz.
- Ach! - westchnął Darren z nieco rozczarowaną miną. - A skąd ty tyle o tym wiesz?
- Bo - zaczęłam, starając się nie zdradzać dumy, gdyż według Książki duma jest siostrą arogancji, a arogancja nie jest pożądaną cechą u dziewczyny popularnej - to ja wpadłam na ten pomysł. I ja tę akcję zorganizowałam.
Darren był zaszokowany.
- Ty? Ale ty jesteś...
Jednak nie dokończył zdania.
- Nie ma sprawy - uspokoiłam go. - Możesz to powiedzieć.
- Chodzi mi tylko o to, że... Kotku, ty jesteś taką Amy Landry!
- Ale już niedługo - udało mi się poinformować go z niezachwianą wiarą w siebie.
Potrzebny ci niezawodny sposób
na zdobycie serc i umysłów osób
z twojego otoczenia?
Bądź twórcza!
Zabieraj głos!
A potem działaj!
Nie siedź, czekając, aż inni podejmą decyzje za ciebie. Przedstawiaj własne opinie i pomysły... A potem zachęć do nich innych, sama przejawiając pełne zaangażowanie!
Entuzjazm wygrywa.
A zwycięzców się lubi!
20
Popularności dzień czwarty
Czwartek, 31 sierpnia, 6.00 po południu
Przez cały dzień miałam urwanie głowy z przygotowaniami do aukcji: w ostatniej chwili zapisywałam ludzi do udziału, podając potem ich nazwiska i talenty panu Schneckowi, żeby mógł poćwiczyć wywoływanie ich... Przekonałam facetów z klubu audio - wideo, żeby zamontowali w sali gimnastycznej szkolny system nagłaśniający, żeby wszyscy mogli słyszeć licytatora... Załatwiałam paletki do licytacji (wachlarze, które pożyczyłam z Domu Pogrzebowego Day. Ale jestem pewna, że ludzie nie będą mieli nic przeciwko. To znaczy, że przypomni im się o zmarłych w czasie aukcji).
Panował taki cyrk, że nie udało mi się zjeść ani lunchu, ani obiadu. Nawet nie udało mi się zajrzeć do domu po szkole! Dzięki Bogu, że kręciła się przy mnie chętna do pomocy Becca... i, co mnie zdziwiło, Darlene. Okazuje się, że Darlene ma wrodzony talent do zaganiania ludzi do roboty. Gdybym nie miała jej przy sobie przez cały czas tego popołudnia, nie wiem, co bym zrobiła. A wystarczy, żeby ona tylko opuściła rzęsy i powiedziała: „Hej, chłopcy, moglibyście to podium przesunąć tam?”, a ludzie - no cóż, okay, faceci - o mało się nie pozabijali, żeby spełnić jej prośbę.
I ona naprawdę wcale nie jest taka głupia, na jaką wygląda. Kiedy pojawiła się ekipa lokalnej telewizji kablowej, bo chcieli nakręcić aukcję i pokazać ją w kablówce w najbliższy weekend, a nie mieli odpowiedniego okablowania, Darlene obróciła się do Todda i powiedziała:
- Todd, skocz do biura i spytaj Bagienną, czy możesz pożyczyć kabel współosiowy z pokoju nauczycielskiego.
A wtedy faceci z klubu audio - wideo, z oczami szeroko otwartymi w zachwycie, spytali:
- A skąd ty wiedziałaś, że to się nazywa kabel współosiowy?
Darlene zdała sobie sprawę, że przypadkowo ujawniła swoją inteligencję, więc zaprotestowała:
- Och, ja tak powiedziałam? Nie miałam pojęcia, że to mówię.
Ale potem, kiedy facetów nie było w pobliżu, spytałam ją:
- Skąd wiedziałaś, jakiego typu kabel jest im potrzebny?
Darlene odparła:
- Phi, też coś. Każdy wie.
Na co Becca ją zapytała:
- Czy ty naprawdę wtedy, w trzeciej gimnazjalnej, nie wiedziałaś, że miód dają pszczoły?
A Darlene tylko roześmiała się i powiedziała:
- Oczywiście, że nie. Ale na tej lekcji była taka nuda. Po prostu chciałam ją trochę ożywić.
- Ale czy udawanie idiotki nie kłóci się z twoimi feministycznymi zasadami? - drążyła Becca.
- Ależ skąd! Bo dzięki temu ludzie robią to, czego chcę, a wtedy mam więcej czasu na oglądanie telewizji.
Co w sumie brzmi sensownie. Do jakiegoś stopnia.
Darlene i Becca nie były jedynymi osobami, które mi pomagały. Mark i kilku chłopaków z drużyny przyszło po treningu, żeby powiesić transparent: Pierwsza doroczna aukcja talentów Liceum Bloomville, który malowałam przez całą przerwę na lunch z pomocą kilku fajnych dziewczyn z najstarszej klasy i - chociaż zaoferowała tę pomoc niezbyt chętnie - Lauren.
Bo Lauren też przyszła po szkole, w towarzystwie Bebe John son. Jej dotychczasowy cień, Alyssa Krueger, w dość znaczący sposób znikła z otoczenia Lauren po incydencie z liścikiem Do Ammy. Widziałam ją w przelocie, kiedy szybko szła przez stołówkę, gdzie wpadłam złapać jakiś napój i biec malować transparent. Najwyraźniej miała nadzieję, że nikt nie zauważy, że kupuje kanapkę z tuńczykiem i wymyka się, żeby ją zjeść samotnie pod masztem flagowym, bo nie jest już mile widziana przy stoliku Marka.
Pewnie powinnam była poczuć się zwycięsko, widząc, jak jedna z dziewczyn na topie z Liceum Bloomville musi przejść się drogą hańby przez stołówkę.
Ale jej widok trochę mnie zasmucił. Ja nie mam nic przeciwko Alyssie Krueger. Prawie. To znaczy, nadal uważam, że jest obrzydliwym trollem, i tak dalej.
Ale to Lauren chciałabym pognębić.
I pognębię ją. Dziś wieczorem. Jeśli na świecie jest jakakolwiek sprawiedliwość.
Podczas malowania transparentu jedna ze starszych dziewczyn przypadkiem zachlapała farbą linię rzutu na podłodze sali gimnastycznej, a Lauren zaczęła się śmiać.
- Boże, Cheryl - powiedziała. - Ale ci się udało odwalić A..
Wszystkie wiedziałyśmy, co chciała powiedzieć. Ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Spojrzałam na nią i uniosłam jedną brew (trik, który godzinami ćwiczyłam przed lustrem - ku ogromnemu rozbawieniu Jasona - przez całą czwartą klasę, kiedy uzależniłam się od Nancy Drew, która zawsze i wszędzie spoglądała na ludzi, unosząc jedną brew).
Cheryl, która nie zauważyła tej mojej brwi, odezwała się:
- Wiem, wiem. Odwaliłam Amy Landry. Ktoś ma papierowy ręcznik?
A kiedy nikt się ani słowem nie odezwał, Cheryl uniosła głowę i zobaczyła, że wszyscy - włącznie ze mną - gapią się na nią.
- Co? - spytała, szczerze zdziwiona.
- To ja jestem Amy Landry - oznajmiłam, starając się nie okazywać gniewu. Bo gniew to nie jest emocja, którą należy demonstrować, jeśli chce się być popularnym.
Cheryl, ładna rudowłosa członkini szkolnego zespołu tanecznego, Wędkareczek (od tych Walczących Ryb), powiedziała:
- No tak. Bardzo śmieszne. Dobra. To kto ma rolkę papierowych ręczników?
- Ja mówię poważnie - dodałam.
Cheryl, która zdała sobie sprawę, że mówię prawdę, zaczęła się czerwienić pod kolor przed chwilą rozlanej farby.
- Ale ty jesteś... Znaczy, ty... A Amy to... Ona to... - jąkała się. - Ja wiem, że na imię masz Amy, ale nie miałam pojęcia, że jesteś tą Amy... Czy ona nie zrobiła, no wiesz... Nie zastrzeliła kogoś, czy coś?
- Nie - oświadczyłam.
- No, ale serio. Musiała utopić samochód w jeziorze Greene albo coś takiego. Jestem pewna.
- Nie - powtórzyłam. - A mam wiadomości z pierwszej ręki. Bo to ja jestem Amy Landry. I nie zrobiłam nic takiego. Tylko raz kiedyś rozlałam na kogoś big red super big gulp.
I rzuciłam Lauren spojrzenie, które było bardzo znaczące.
- I to wszystko? - Cheryl - Wędkareczka zmarszczyła swój mały nosek. - Boże. Uwielbiam big red super big gulp. To chyba najlepszy smak.
- Racja - przytaknęła inna dziewczyna z maturalnej klasy. - Ale plami jak diabli. Raz wylałam go na biały dywan matki i nadal wysłuchuję na ten temat, kiedy się na mnie za coś wścieknie.
- Totalnie - zgodziła się Cheryl. - No dobra, ale poważnie, dziewczyny. Muszę zetrzeć tę farbę, zanim wyschnie. Czy ktoś ma chusteczkę higieniczną albo coś?
I na tym się skończyło. Lauren, czerwona jak burak, wróciła do malowania. I nikt już nic więcej nie powiedział.
I po dzisiejszym wieczorze nikt już tak więcej nie powie.
Zajmij się czymś - od tego są
zajęcia nadobowiązkowe!
Szkoła jest ważna, to prawda, podobnie jak stopnie i nauka.
Ale nikt nie lubi osoby przemądrzałej albo nudnej!
Więc od czasu do czasu zrób sobie przerwę od książek i rozwijaj jakieś zainteresowania pozaszkolne.
To nie ma najmniejszego znaczenia, czy twoje hobby to szycie, ogrodnictwo, gotowanie, zbieranie znaczków czy jazda konna. Zainteresowania sprawiają, że stajesz się interesująca dla innych... I mogą ci pomóc rozwijać talenty, o które się nigdy nie podejrzewałaś!
Więc rusz się z domu i zaangażuj w coś!
21
Popularności dzień czwarty
Czwartek, 31 sierpnia, 8.00 wieczorem
Zaczęło się.
Chyba nie będę sobie pochlebiała, jeśli powiem, że idzie świetnie.
Owszem, nie udało nam się ściągnąć siedmiu tysięcy osób, które zwykle przychodzą do sali gimnastycznej na mecze koszykówki.
Ale i tak założę się, że są tu dobre trzy tysiące. To o wiele więcej niż pojawiłoby się w myjni samochodowej.
I ludzie płacą... pieniądze! Gordon Wu i jego trzy godziny szkolenia komputerowego poszły za trzydzieści pięć dolarów. Facet ze sprzętem do karczowania pni drzewnych? Pięćdziesiąt osiem dolarów. Dziewczyna, która twierdzi, że każdego nauczy piec rewelacyjny placek z truskawkami i rabarbarem? Dwadzieścia dwa dolce.
Ale jak do tej pory najlepiej sprzedanym talentem wieczoru były lekcje makijażu u Darlene. Todd i jego kumple licytowali się jak wściekli - rzekomo w imieniu własnych matek. Todd wygrał za cenę - bagatela - sześćdziesięciu siedmiu dolarów.
Naprawdę mam nadzieję, że jego mama jest tego warta.
Jedyna rzecz, której się naprawdę obawiam - że ktoś stanie na tym małym podwyższeniu, które wznieśliśmy obok podium, a nikt na niego nie postawi - jeszcze się nie zdarzyła. Nawet Courtney Pierce, nasz klasowy podlizuch, zdołała zlicytować swoje korepetycje z hiszpańskiego.
Więc nie martwiłam się specjalnie, kiedy pan Schneck wyczytał nazwisko kolejnej osoby, której talent miał być licytowany, i była to Becca Taylor. No bo prowadzenie albumów z pamiątkami to w naszym mieście popularne hobby. Jest nawet cały sklep z przyborami do albumów tuż przy centrum handlowym. Becca nie jest popularna, bo ludzie nadal pamiętają, jak sypiała na lekcjach.
Ale ktoś na nią postawi.
- Tu oto mamy uczennicę trzeciej klasy, Beccę Taylor - zaczął pan Schneck swoją gadkę licytatora. Włożył nawet z okazji aukcji muszkę i szelki. Nikt nigdy nie mógłby oskarżyć pana Schnecka o brak zaangażowania. - Becca proponuje nam trzy godziny porad dotyczących tworzenia albumów z pamiątkami dla jakiegoś początkującego albumowicza. Ktoś z państwa interesuje się albumami, ale potrzebuje nieco zachęty? No cóż, w takim razie Becca Taylor to wymarzona nauczycielka. Przyjedzie do państwa do domu wyposażona we własne nożyczki. klej i pisaki, pomysły co do układu strony i zapas czystych wkładów do albumu, żeby mogli państwo zacząć. Rozpoczynamy akcję tej bardzo wyspecjalizowanej usługi od kwoty dziesięciu dolarów.
Rozejrzałam się wkoło ze swojego miejsca na samym dole ławek dla publiczności. Te rzędy na dole trybun - najbliższe boiska sali gimnastycznej - to są miejsca, gdzie zawsze siedzą ludzie na topie, bo to oni zwykle bywają wywoływani na środek sali gimnastycznej, żeby odbierać nagrody albo tańczyć z Wędkareczkami, czy coś.
A dziś wieczorem ja siedziałam tam z nimi. I nie to tylko, że z nimi... Ja siedziałam tuż obok Marka Finleya.
No dobra, po jego drugiej stronie siedziała Lauren Moffat.
Ale to on zdecydował się usiąść koło mnie: wszedł do sali gimnastycznej, zobaczył mnie w pierwszym rzędzie trybun, gdzie zajęta byłam rozdawaniem wachlarzy z Domu Pogrzebowego Day, i usiadł koło mnie.
A cała reszta ludzi na topie - z wyjątkiem Alyssy Krueger, która zakradła się do tylnych rzędów, gdzie zwykle siadaliśmy z Jasonem, przy tych paru okazjach, kiedy byliśmy zmuszeni wziąć udział w jakichś imprezach zorganizowanych na sali gimnastycznej - porozsiadała się w pobliżu.
I ja byłam wśród nich. Byłam wśród ludzi na topie, jako jedna z tych pięknych i popularnych. Zwyciężyłam.
I wszyscy to wiedzieli. Czułam, że się na mnie gapią: Courtney Pierce i Tiffany Cushing, i wszystkie te inne dziewczyny, które nadal będąc gdzieś w połowie tej szkolnej drabiny społecznej, nie pomijały żadnej okazji, żeby w zasięgu mojego słuchu powiedzieć: „Nie rób z siebie takiej Amy Landry”. Zazdrościły mi. Wiem, że mi zazdrościły.
Ale nie powinny.
Wypracowałam sobie pozycję na tych dolnych ławkach własnych wysiłkiem. Urobiłam ręce po łokcie.
Niemal dosłownie.
Sala gimnastyczna pełna była znajomych twarzy, z których nie wszystkie należały do uczniów Liceum Bloomville. Widziałam rodziców Becki spoglądających na nią z czułością. Cieszyli się, że ich córka wreszcie bierze udział w jakiejś szkolnej imprezie. Zapytali mnie przy drzwiach, kiedy Wchodzili, czy moi rodzice też tu będą, myśląc, że może usiedliby razem. Mieli nieco rozczarowane miny, kiedy im powiedziałam, że moi rodzice są zbyt zmęczeni - mama ze względu na ciążę, a tata ze względu na moje młodsze rodzeństwo - żeby tu przyjść.
Nie wspominałam im o tym, że rodzice nawet nie wiedzieli o całej sprawie. No cóż, to znaczy wiedzieli - całe miasto o tym wiedziało - ale nie mieli pojęcia, że ja to zorganizowałam.
I był doktor Greer, który siedział z żoną i facetem, który wyglądał jak nasz burmistrz - a więc pojawił się burmistrz... Sam, bo on i jego żona są w trakcie dość paskudnego rozwodu, o którym czasami coś czytamy w „Gazecie”. Siedziała z nimi Bagienna Wampler, którą trudno było rozpoznać w dżinsach i bawełnianej bluzie, zamiast w zwykłej szarej albo czarnej garsonce. Co i rusz spoglądała w stronę burmistrza Waicukowskiego i roztrzepywała swoje mysiobrązowe włosy. Flirtowała z nim trochę mało subtelnie.
Ale było też dość oczywiste, że jemu to nie przeszkadza.
A w ostatniej chwili - tuż zanim pan Schneck poprowadził nasze rytualne klaskanie rybimi płetwami - zobaczyłam ostatnią osobę, której widoku spodziewałabym się na związanej ze szkołą imprezie, a która wślizgiwała się do sali gimnastycznej bocznymi drzwiami - Jasona.
Miał ze sobą swojego kumpla Stuckeya - potężnego faceta, który tradycyjnie nosi wyłącznie bardzo obszerne T - shirty Uniwersytetu Indiana i motocyklowe kurtki. We dwóch wspięli się na trybuny - niezupełnie na najgorsze miejsca, ale prawie - i usiedli, rozglądając się wkoło. Zobaczyłam, że spojrzenie Jasona kieruje się w moją stronę. Uniosłam dłoń, żeby mu pomachać. Mimo wszystko, to on ma jakiś problem, jeśli chodzi o kontakty ze mną. Ja z nim nie mam problemu. No cóż, pomijając to, że mnie nazywa Kręciołkiem.
Jason mi nie pomachał. A wiem, że mnie widział.
Mówię to niechętnie, ale w pewien sposób mnie to zabolało. To znaczy, że mnie zignorował. Co ja mu w ogóle zrobiłam?
Poza tym, że się przejechałam 645Ci Lauren Moffat.
Nie określiłabym jego zachowania jako ładnego przykładu beemwicowej etykiety. Robi mi taki afront dlatego, że przejechałam się czyimś 645Ci?
Ale nie ma sprawy. Jeśli chce się na mnie z tego powodu wściekać, niech się wścieka. Co mi tam?
Tylko że... Jak będzie mnie prowadził kościelną nawą na ślubie dziadka w sobotę, skoro nie chce się do mnie odzywać?
Ale nieważne.
Spojrzałam na Beccę, stojącą na podium; ładnie wyglądała w spodniach khaki do pół łydki i różowej bluzce w kwiatki. Ona jest raczej z tych dużych... podobnie jak Stuckey. Tylko że akurat ubiera się w ciuchy, które na nią pasują. Trzymała jeden ze swoich albumów z pamiątkami i uśmiechała się do tłumu siedzącego na trybunach.
Tylko że... Coś było nie tak z tym uśmiechem Becki. Kąciki ust miała uniesione, i tak dalej. Ale ten uśmiech wydawał się nie sięgać jej błękitnych oczu. Jakoś tak zatrzymywał się na szczękach.
I wtedy zauważyłam, że kąciki jej warg drżą.
A pan Schneck, licytator, mówił:
- No dalej, proszę państwa. To usługa, której nigdzie indziej nie znajdziecie. Wiem, jak popularne są albumy z pamiątkami w naszej społeczności, bo są takie wieczory, kiedy nie mogę się dostać do Sizzler, bo zbiera się tam Klub Albumowiczów i wszystkie stoliki są zajęte. No więc, kto da dziesięć dolarów za światłe rady tej młodej damy na temat tworzenia albumów? Kto się zgłosi?
I nagle uderzyło mnie to jak grom z jasnego nieba: nikt nie licytował talentu Becki.
To tak, jakby ziścił się jakiś koszmarny sen. Becca stała tam i usiłowała się dzielnie uśmiechać i nie wybuchnąć płaczem, a kostki dłoni, którymi ściskała swój album z pamiątkami, bielały jej coraz bardziej...
- Mamy dziesięć dolarów! - zawołał pan Schneck ku mojej niezmiernej uldze. - Kto da piętnaście? Piętnaście dolarów?
Obróciłam się na swoim miejscu, żeby zobaczyć, kto podniósł swój wachlarz z Domu Pogrzebowego Day...
I serce mi zamarło. Bo to był pan Taylor. Beccę licytował jej tata.
To było jeszcze gorsze, niż gdyby nie zlicytował jej nikt.
- Coś nie tak, Amy? - odezwał się głęboki głos obok mnie.
Obróciłam się w drugą stronę.
I omal nie zderzyłam się głową z Markiem Finleyem; jego piwne oczy spoglądały na mnie z troską.
- Jesteś zmartwiona - stwierdził Mark. - Wszystko w porządku?
Wskazałam na Beccę.
- K - ktoś musi ją zlicytować - zająknęłam się. - Ktoś inny niż jej tata!
I zanim zdążyłam dodać chociaż jedno słowo, wachlarz Marka z Domu Pogrzebowego Day powędrował w górę.
- Piętnaście dolarów! - zawołał pan Schneck w stronę Marka. - Mamy piętnaście dolarów za geniusz albumowy tej młodej damy od szkolnego rozgrywającego napastnika. Kto da dwadzieścia?
W całej sali gimnastycznej zapadła cisza, kiedy Mark uniósł swój wachlarz. To było tak, jakby nikt nie mógł uwierzyć własnym oczom - oto najpopularniejszy chłopak w szkole licytował usługi w zakresie albumów z pamiątkami dziewczyny, którą kiedyś trzeba było budzić potrząsaniem na przerwę w lekcjach. Widać było, że zdaniem wielu osób on oszalał; znalazła się wśród nich Lauren, bo usłyszałam, jak mówi cicho:
- Kotku, ciebie chyba pogięło?
Ale Mark się nie przejął. Trzymał swój wachlarz z Domu Pogrzebowego Day wysoko.
A kąciki warg Becki przestały drżeć.
- Dwadzieścia dolarów, proszę państwa - powiedział pan Schneck. - Ktoś zechce postawić dwadzieścia dolarów? Nie? Lekcje tworzenia albumów z pamiątkami u Becki Taylor za piętnaście dolarów, proszę państwa. Piętnaście dolarów po raz pierwszy. Po raz drugi. Po raz trze...
Ale zanim zdążył wymówić „ci” w słowie „trzeci”, w sali rozległ się czyjś głos:
- Sto sześćdziesiąt dwa dolary i pięćdziesiąt osiem centów!
Wszystkie głowy obróciły się, bo ludzie zerkali przez ramię, żeby zobaczyć, kto chce wydać taką oszałamiającą sumę na Beccę.
Chyba nie byłam jedyną osobą, która osłupiała na widok Jasona, który stał ze swoim wachlarzem w uniesionej ręce i portfelem - którego zawartość najwyraźniej przed chwilą przeliczył - w drugiej.
- Sprzedane! - wrzasnął pan Schneck. - Sprzedane temu, temu, temu facetowi na górze za sto sześćdziesiąt dwa dolary i pięćdziesiąt osiem centów!
I młotek licytatora walnął w pulpit.
Popularność można porównać
do budowy domu
Posiada ściany, mocne fundamenty i wiele różnych pomieszczeń.
Im głębiej wkopane są fundamenty, tym silniejsze będą mury i tym więcej pomieszczeń można będzie zbudować na górze.
Tak jak nie ma domu ze zbyt dużą liczbą pomieszczeń, osoba popularna nigdy nie ma nadmiaru przyjaciół.
22
Popularności dzień czwarty
Czwartek, 31 sierpnia, 10.00 wieczorem
Bardzo się cieszyłam ze względu na Beccę. Naprawdę się cieszyłam. Uważam, że to świetnie, że Jason ją kupił. Naprawdę tak uważam.
Tylko myślę, że nie musiał robić z tego aż takiego przedstawienia. Zmarnował sto czterdzieści osiem dolarów, bo mógł ją mieć za dwadzieścia.
Ale nieważne. Uważam, że to słodkie. Naprawdę.
Ale nie tak słodkie jak to, co się stało później.
To znaczy, że pan Schneck, kiedy Becca zeszła już z podium cała zarumieniona i szczęśliwa (i nie muszę być jasnowidzem, żeby wiedzieć, dlaczego: myślała, że skoro Jason gotów był wydać na nią aż tyle pieniędzy, to ona musi być tą dziewczyną, do której Jason pała uczuciem. Po tym zupełnie nie będzie z nią można wytrzymać. Nie wiem, co temu Jasonowi do głowy strzeliło. Naprawdę nie wiem), odchrząknął do mikrofonu i powiedział:
- A teraz, wszystkie Ryby Bloomville, oto moment na który wiem, że czekaliście. Przedmiotem następnej licytacji będą talenty reklamowe przewodniczącego samorządu klas maturalnych, kapitana i rozgrywającego napastnika szkolnej drużyny, zeszłorocznego Najwartościowszego Gracza i w ogóle świetnego faceta, Marka Finleya!
Okrzyki i oklaski, które nastąpiły po tym oświadczeniu, o mało nie strąciły nam na głowy sklepienia opartego na stalowych dźwigarach. Mark wstał, uśmiechając się nieśmiało i po drodze na podwyższenie obrócił się, by pomachać tłumowi ręką. Najgłośniej wrzeszczała chyba jego dziewczyna, Lauren, która tylko z najwyższym trudem mogła wysiedzieć na swoim miejscu.
Kiedy Mark wszedł na podium, pomachał też drugiej stronie sali gimnastycznej. A potem obrócił się w stronę pana Schnecka, który mówił właśnie:
- Dobrze, moi drodzy, proszę o spokój, proszę o spokój. Wiemy, że wszyscy kochacie Marka. A teraz czas pokazać, jak bardzo go kochacie. Mark szczodrze zaoferował swój czas, żeby zareklamować jakiś biznes... A więc przekonajmy się, kto będzie tym szczęśliwym biznesmenem. Zaczynamy licytację od...
Lauren szybko uniosła swój wachlarz w górę.
I jej wachlarz nie był jedyny.
Pan Schneck urwał i powiedział:
- Hm, proszę państwa, ja jeszcze nawet nie...
- Sto dolarów! - wrzasnęła Lauren.
Wiedziałam, że usiłowała wywołać podobną sensację, jaką spowodował przed chwilą Jason. Bardzo mi jej szkoda, ale inni mieli podobne zamysły.
- Sto dwadzieścia! - Rozpoznałam głos właściciela Penguina.
- Sto czterdzieści! - zawołał Stan, menedżer restauracji Courthouse Square.
- Sto sześćdziesiąt! - odkrzyknęła Lauren.
- Sto osiemdziesiąt! - zawołał, wymachując swoim wachlarzem burmistrz Waicukowski, który jest właścicielem lokalnej firmy księgowej, Waicukowski i Wspólnicy: To więcej. Więcej niż tylko księgowość (chociaż nikt chyba nie wie, co się właściwie kryje za tym ich hasłem reklamowym).
- Dwieście! - rozdarła się Lauren.
Mark nadal miał zawstydzoną minę, chociaż z drugiej strony wydawało się, że świetnie się bawi.
- Dwieście dwadzieścia! - zawołał burmistrz Waicukowski ze swojego miejsca obok doktora Greera.
Lauren, najwyraźniej już zmęczona tym wszystkim, wstała, otworzyła torebkę, wyjęła książeczkę czekową i odczytała ogólny stan swojego konta:
- Pięćset trzydzieści dwa dolary i siedemnaście centów.
A potem usiadła na swoim miejscu, wyraźnie zadowolona ze wszystkich szeptów, jakie wywołała ta liczba... I z radosnego uśmiechu na twarzy Marka.
Przykro mi było, że muszę im zepsuć tę wzruszającą chwilę. Ale ja mam również firmę, o którą muszę zadbać.
- Tysiąc dolarów - powiedziałam, wstając.
Liczba westchnień po kwocie, którą właśnie wymieniłam, w porównaniu z liczbą westchnień po kwocie Lauren znacznie wzrosła.
- Możesz powtórzyć, Amy? - Nawet pan Schneck był zszokowany. - Powiedziałaś właśnie: tysiąc dolarów?
- Dokładnie tak - odparłam spokojnie. - Księgarnia Courthouse Square stawia tysiąc dolarów na Marka Finleya.
Teraz wszystkie oczy zamiast na Marka, skierowały się na mnie... Nie wyłączając samego Marka. Jego mina stanowiła połączenie zmieszania i radości: radości z tego, że ktoś chciał zapłacić aż tyle za jego usługi, jak mniemam, i zmieszania wywołanego faktem, że kupowałam je ja, a nie jego dziewczyna.
- Filigranowa młoda dama stawia tysiąc dolarów - oświadczył pan Schneck, unosząc młotek. - Czy usłyszę tysiąc dwadzieścia? Ktoś z państwa? A zatem sprzedano za tysiąc.
Lauren nie odrywała się od komórki, desperacko usiłując dodzwonić się do ojca. Nie mogłam nie zauważyć, biorąc pod uwagę, że stałam tuż obok niej, że omal się nie rozpłakała.
- Ale tato... - mówiła. - Ty nie rozumiesz...
- Po raz pierwszy - powiedział pan Schneck.
- ...to w naprawdę dobrej sprawie, a ja...
- Po raz drugi - powiedział pan Schneck.
- I nigdy cię już o nic nie poproszę, przysięgam, jeśli tylko zgodzisz się...
- Sprzedano Amy Landry z księgarni Courthouse Square! - zawołał pan Schneck.
A Lauren cisnęła swoją komórką przez salę gimnastyczną tak mocno, że kiedy ta uderzyła w ścianę obok drzwi wyjściowych, rozleciała się na tysiąc maleńkich kawałeczków.
Nie ma czegoś takiego
jak popularność natychmiastowa
Nikt nigdy nie stał się popularny z dnia na dzień. Popularność to coś, na co sobie trzeba zapracować, wpłacając składki, zupełnie jak w jakimś klubie towarzyskim.
Więc nie popełnij tego błędu i nie zachowuj się, jakbyś uważała się za lepszą od tych łudzi, którzy popularni są o wiele dłużej niż ty. Oni na swoją popularność zasłużyli ciężką pracą i poświęceniem, więc zasługują na twój szacunek.
A kiedy już zasłużysz na własną popularność, odpłacą ci tym samym.
23
Popularności dzień czwarty
(niemal końcówka)
Czwartek, 31 sierpnia, 11.30 wieczorem
Nie rozumiem, czemu wszyscy są tacy wściekli.
Kupiłam Marka Finleya - no cóż, jego usługi promocyjne dla księgarni - w ramach uczciwej konkurencji i to powinno zamykać tę sprawę.
Nie wiem, dlaczego Stan z restauracji Courthouse Square musiał zadzwonić do mojej matki i opowiedzieć jej o tym. Pierwszą osobą, jaka mnie czekała po wejściu w drzwi, kiedy Taylorowie mnie odwieźli, była moja matka wrzeszcząca, że zrobiłam z siebie pośmiewisko wobec całego miasta.
Po pierwsze, to ja będę się śmiała, kiedy zaczniemy liczyć wszystkie wpływy od nowych klientów, których ściągnie nam wizerunek Marka na reklamach i ulotkach.
A po drugie, Stan powinien pilnować własnego nosa.
- Mówi, że kupiłaś na aukcji jakiegoś chłopaka! - Powtarzała moja mama. - Jak mogłaś kupić jakiegoś chłopaka, Amy? Jak mogłaś?
Oto, jakie są efekty oglądania zbyt wielu odcinków Prawa i sprawiedliwości i jedzenia zbyt wielu lodów. Mówię jak najbardziej poważnie. To się rzuca człowiekowi na głowę.
Nawet Lauren nie była aż tak wściekła. Kiedy już pogodziła się z sytuacją, po pierwszym szoku i tak dalej. Razem z Markiem podeszli do mnie, żeby mi pogratulować.
- Reklama z twoim udziałem bardzo pomoże przyciągnąć biznes do śródmieścia - powiedziałam do Marka. Chciałam specjalnie zaznaczyć, że ja go nie kupiłam dla siebie, ale dla księgarni. - Otwarcie Super Sav - Martu naprawdę poważnie w nas uderzyło.
- Zrobię wszystko, żeby wam pomóc - powiedział Mark z taką miną, jakby mówił to serio.
A Lauren powiedziała coś w rodzaju:
- Och, Amy, nie miałam pojęcia, że ta księgarenka twoich rodziców ma aż takie problemy. Powiem wszystkim moim znajomym, żeby od teraz tam robili zakupy.
- Dzięki - bąknęłam.
I przysięgam, że przez jakąś minutę myślałam sobie, że może ta Lauren Moffat wcale nie jest taka zła.
Ale nawet nie zdążyłam przetrawić tej myśli, bo podeszła Becca i nie dawała mi spokoju analizowaniem, dlaczego Jason ją wylicytował i co to moim zdaniem oznacza, i czy ona powinna do niego zadzwonić (bo wyszedł zaraz po tym, kiedy pan Schneck oświadczył, że wygrałam sobie Marka).
Powiedziałam jej, że oczywiście, powinna do niego zadzwonić, i że nic się nie zmieniło - był jej przyjacielem przed tą aukcją i nadal nim pozostał.
- Ale on musi mnie lubić bardziej niż tylko jako przyjaciółkę, skoro wydał aż tyle pieniędzy, żebym nie musiała czuć się źle dlatego, że nikt poza tatą na mnie nie stawiał - powiedziała Becca.
- Mark też na ciebie postawił - przypomniałam jej.
- Ale on to zrobił tylko dlatego, że go poprosiłaś - stwierdziła Becca rzeczowo. - Jasonowi nikt nie kazał zrobić tego, co zrobił. On musiał to zrobić dlatego, że uważa mnie za tę Jedyną. Zadzwonię do niego zaraz po powrocie do domu. Może nawet uda mi się zajrzeć do niego i się z nim zobaczyć.
Wytknęłam jej, że jest po dziesiątej i że Hollenbachom pewnie się nie spodoba jej wizyta o tak później porze w dzień powszedni. Przysięgam, czasami mam wrażenie, że Becca została wychowana w głuszy przez wilki.
W każdym razie Mark jutro po szkole przyjdzie do księgarni, żeby pozować do zdjęć reklamowych i może będzie wręczać ulotki na placu, czy coś.
To będzie dla niego idealna okazja, żeby wreszcie poznać mnie jako osobę, z dala od szkoły.
I jego dziewczyny.
Bo ja naprawdę uważam, że gdyby tylko znalazł trochę czasu, żeby mnie poznać - naprawdę mnie poznać - Mark zrozumiałby, o ile milsza jestem od Lauren... Mimo tego, w co wierzy moja mama, a mianowicie, że takich chłopaków jak Mark interesuje wyłącznie jedna rzecz i że teraz, kiedy go kupiłam, on sobie będzie wyobrażał, że ja mu to chętnie dam.
- Wiesz, dlaczego on chodzi z tą zarozumiałą Lauren Moffat - powiedziała mama. - Dla jednego jedynego powodu: bo ona mu pozwala.
O mało się nie rozpłakałam. Bo to było takie słodkie. Poważnie, przypomniało mi o Kirsten: „Ależ czy w waszej szkole najpopularniejsi ludzie to nie ci najsympatyczniejsi?”
Moim zdaniem nie ma dwóch osób mających jeszcze mniejszy kontakt z rzeczywistością niż Kirsten i moja mama.
Bo gdybym chodziła z Markiem Finleyem, to ja bym mu też totalnie pozwalała. Nawet ojciec Chuck by to zrozumiał.
Kopciuszek wcale
nie czekał na swojego księcia
Jednym z największych błędów, jakie mogą popełniać dziewczyny odnośnie swojego życia uczuciowego, jest siedzenie i wyczekiwanie, aż wymarzony książę je znajdzie. Trzeba ruszać w świat i samej go poszukać.
Nie zapominaj, że Kopciuszek znalazł swojego księcia. Ale najpierw musiał się ubrać i jechać na bal.
To prawda, że pomogła jej chrzestna, dobra wróżka... Ale zauroczyła księcia z bajki zupełnie sama.
Więc nie czekaj, aż twój książę cię odnajdzie - ruszaj w świat i pokaż mu, co masz do zaoferowania.
24
Piątek, 1 września, północ
Siedziałam sobie na szafce w łazience i zaglądałam w okno Jasona za pomocą lornetki, kiedy nagle zobaczyłam, że do jego pokoju wchodzi Becca. Becca!
Musiał ją wpuścić doktor Hollenbach. On zawsze chodzi z głową w chmurach, myśląc o swoich lekarskich sprawach, więc nigdy by mu nie wpadło na myśl, że nie należy wysyłać jakiejś dziewczyny, która pojawiła się na progu o jedenastej trzydzieści wieczorem, prosto do pokoju Jasona.
Wiedziałam, że Becca nie mogła wcześniej zadzwonić, bo Jason leżał na swoim łóżku bez koszuli, coś pisząc - bez wątpienia jakieś haiku na cześć Kirsten - kiedy te drzwi otworzyły się, a do środka weszła ostatnia osoba na świecie, którą spodziewałabym się zobaczyć przekraczającą próg sypialni Jasona. Jason podskoczył tak, jakby nagle zauważył, że mu się spodnie palą i sięgnął po koszulkę (psiakrew!)
A potem Becca zaczęła coś mówić, a Jason stał tam z taką miną, jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. Po chwili powiedział coś - nie mam pojęcia co... Dlaczego ja się nie uczę czytania z ust zamiast hiszpańskiego? No dlaczego? A Becca usiadła ciężko na jego łóżku, z bardzo przygnębioną miną.
I wtedy to się stało. Jason usiadł obok niej i objął ją ramieniem...
A potem zaczęli się całować!
Nie mam pojęcia, kto zaczął. Ja tylko zobaczyłam, że ich twarze są coraz bliżej siebie, a potem...
Bach! Ich wargi złączyły się w pocałunku.
I oczywiście, jakby samo to nie było już wystarczająco nienormalne, Pete dokładnie wybrał sobie ten moment, żeby wpaść do łazienki.
- Dlaczego ty tu znów siedzisz po ciemku? - zaczął się dopytywać.
- Bo chcę! Boże! Nigdy nie nauczysz się pukać?! - wrzasnęłam szeptem.
A potem, ku mojemu przerażeniu, Pete powiedział:
- Zaraz, ja wiem, co ty tu robiłaś. Podglądałaś Jastrzębi Dziób.
- Wcale nie! - prawie wrzasnęłam. Tyle że musiałam ściszyć głos, żeby nie obudzić mamy i taty. - I nie nazywaj go tak.
- Czemu nie? Ty to robisz. I podglądasz go, jak nic. Trzymasz w ręku lornetkę. A stąd można zajrzeć prosto do jego sypialni... Hej, czy to Becca siedzi na jego łóżku?
- Wynoś się! - Miałam ochotę go zabić.
- A dlaczego Becca całuje się z Jastrzębim Dziobem?
- Nieprawda. Oni się nie całują. Widzisz? Przestali.
Pete i ja staliśmy tam i patrzyliśmy, jak Jason - stojący tyłem do okna - mówi coś do Becki, która jakoś tak pokiwała głową Trudno się było zorientować, co się tam dzieje.
Ale zobaczyłam, że Becca wstaje z łóżka i wychodzi.
- Wow - powiedział Pete. - Ależ ja jemu za to nadokuczam na tym ślubie.
Wyciągnęłam rękę i uszczypnęłam go na tyle mocno, że aż zaskowyczał.
- Niczego mu na ten temat nie powiesz - syknęłam. - Bo on się nigdy nie może dowiedzieć, że to robiliśmy. Że go podglądaliśmy.
- A czemu nie? - spytał Pete. - Ty zaczęłaś.
- Ja go nie podglądałam - upierałam się. - Ja tutaj... medytowałam.
- Jasne - rzekł Pete. I ruszył w stronę toalety. - Jak sobie chcesz, Kręciołku.
Wrzasnął tak głośno, kiedy go uszczypnęłam za nazwanie mnie Kręciołkiem, że obudził tatę, który sennym głosem zawołał z sypialni:
- Co się tam dzieje?!
- Nic! - odkrzyknęłam słodko. - Dobranoc!
W głowie mi się to nie mieści. Becca i Jason? Ja wprawdzie wiedziałam, że ona się w nim durzy, i tak dalej. Ale nie miałam pojęcia, że on to samo czuje do niej.
Chociaż może powinnam się domyślić po tym, jak ją dzisiaj zlicytował.
No, ale mimo wszystko. Jason i Becca?
Ten świat kompletnie zwariował.
Spraw, żeby żaden mężczyzna
nie mógł ci się oprzeć
Jak tego dokonać? To proste: robiąc to, co lubisz.
Brzmi to jak szaleństwo, ale jest absolutnie prawdziwe: jeśli zajmujesz się tym, co naprawdę lubisz - czy to malowaniem, tańcem, czytaniem książek czy to zbieraniem znaczków - będziesz szczęśliwa, a mężczyźni, jak cała reszta ludzkości, nie potrafią się oprzeć osobie szczęśliwej.
Nie zapominaj - chłopcy też bywają nieśmiali!
A do szczęśliwej, uśmiechniętej dziewczyny jest o wiele łatwiej podejść niż do naburmuszonej czy takiej trzymającej wszystkich na dystans!
25
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 9.00 rano
W samochodzie, w drodze do szkoły, nie powiedziała mi o tym ani słowa. Ani jednego słowa.
W głowie mi się nie mieści, że ona i Jason mają sekret, o którym ja nic nie wiem. To znaczy oficjalnie nie wiem.
To musi coś oznaczać, zwłaszcza fakt, że nic mi nie powiedziała o tym pocałunku? Bo inny fakt, że znów siedziałyśmy w cadillaku jej ojca, zamiast w bmw Jasona, musi też coś znaczyć. Jeśli ona i Jason byli parą, czemu miałby nie zaproponować, że ją dziś rano podwiezie do szkoły?
To musi oznaczać, że to był taki pocałunek z litości. Becca pewnie zwierzyła się Jasonowi ze swoich prawdziwych uczuć do niego, a on jej powiedział, że jego serce nadal należy do Kirsten. Albo znów jej palnął mówkę o szukaniu bratniej duszy.
To pewnie dlatego ona nic nie powiedziała.
Chyba że to oznacza coś wręcz przeciwnego. A jeśli to oznacza, że ten pocałunek był czymś tak specjalnym i świętym, że Becca pragnie go zachować dla siebie - tulić go do siebie, jak ja mój sekret o włożeniu raz, dawno temu, bielizny Jasona z Batmanem.
A powodem, dla którego jej tata zawozi nas do szkoły zamiast Jasona, jest to, że postanowili poczekać na właściwy moment, żeby mnie o tym zawiadomić - to znaczy, o prawdziwej naturze łączących ich stosunków.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy mnie to w ogóle coś obchodzi? Nie lubię Jasona. W taki sposób. Becca może go sobie wziąć. Mój Boże. Ja przecież mam dla siebie Marka Finleya na cały jeden dzień.
Muszę się wyluzować.
Oczywiście, fakt, że Mark nieco dziwnie na mnie spojrzał, kiedy byłam dzisiaj rano przy swojej szafce, wcale sprawom nie pomógł. Powiedział coś w rodzaju:
- Hej, Amy... Ale co się stało z twoimi włosami?
Wtedy do mnie dotarło, że zapomniałam je rano wymodelować na szczotce.
No cóż, dziewczyna może sobie poradzić tylko z określoną ilością dramatycznych wydarzeń. A ja nadal świrowałam przez to wszystko z Jasonem i Beccą. Czy można się dziwić, że zapomniałam wyprostować włosy na szczotce, żeby nie kręciły mi się jak wściekłe?
Ale tego nie mogłam powiedzieć Markowi. Nie mogłam powiedzieć: „Och, taa. Dziś rano jestem Kręciołkiem, bo kiedy wczoraj wieczorem podglądałam swoich sąsiadów, zobaczyłam, jak całowała się dwójka moich najlepszych przyjaciół”.
Więc powiedziałam tylko:
- Chciałam wyglądać trochę inaczej.
- No tak - powiedział Mark. - Wyszło... ciekawie. A więc, mogę wpaść do ciebie do księgarni dzisiaj koło szóstej wieczorem? Bo po szkole mam trening.
- Totalnie - oświadczyłam. - Doskonale. To do zobaczenia.
Mark uniósł brwi.
- Lunch. Zobaczymy się na lunchu.
- Racja! - powiedziałam. - Przepraszam. Lunch.
- Hej, posłuchaj... A propos wczorajszego wieczoru.
Wczorajszego wieczoru? A skąd on wie o wczorajszym wieczorze? Też widział, jak Becca i Jason się całowali?
- Na aukcji... - powiedział Mark, chyba dlatego, że miałam jakąś nieco skonfundowaną minę.
- Jasne - potwierdziłam i się roześmiałam. - Aukcja, tak!
- Taa. Słyszałem, że zebraliśmy siedem tysięcy dolarów.
- Siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia trzy - poprawiłam go. Bo taka już jestem.
- Racja - rzekł Mark z tym swoim charakterystycznym krzywym uśmieszkiem. - Siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia trzy dolary. Chciałem ci tylko podziękować. No bo to o wiele więcej kasy niż zeszłorocznym maturzystom udało się zebrać przez cały rok, a to przecież dopiero pierwszy tydzień szkoły.
Boże. To naprawdę dopiero pierwszy tydzień szkoły? Miałam wrażenie, że już całe wieki minęły, odkąd po raz pierwszy przeszłam tym korytarzem w moich granatowych skarpetach za kolano i powiedziałam Markowi „cześć”, jakbym była normalną osobą, a nie towarzyskim pariasem, jak do tej pory.
- I wszystko to zawdzięczam tobie - ciągnął Mark. - A więc... naprawdę. Dzięki, Amy.
A potem pochylił się i pocałował mnie w policzek.
W tej samej chwili, w której Alyssa Krueger przemykała się pod ścianą do damskiej łazienki zlikwidować ślady tuszu do rzęs z policzków, bo najwyraźniej płakała... Znowu.
To zabawne, ale kiedyś był taki czas, że na myśl o pocałunku Marka Finleya - nawet tylko w policzek - chybaby mi serce eksplodowało.
Ale dzisiaj, kiedy to się faktycznie stało, byłam po prostu... Nieważne.
Co się ze mną dzieje?
Ciekawe, czy Jason i Becca zrobili to z języczkiem.
Ostrzeżenie
Przesadne zamartwianie się o własną popularność może przynieść odwrotny skutek - zrobić z ciebie osobę niepopularną!
Nie zapominaj, że wszyscy chcą należeć do grona „wybrańców”. Ale jeśli cały swój czas poświęcasz na roztrząsanie, czy jesteś popularna, zamiast cieszyć się sobą i swoimi przyjaciółmi, to ominie cię cała radość, jaką mogłabyś z tego czerpać. Poza tym nikt nie lubi towarzystwa osoby zamartwiającej się z byle powodu!
Więc nie staraj się za wszelką cenę być popularna. Ważniejsza jest dobra zabawa.
26
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 1.00 po południu
No cóż, stało się. Ostrzegali mnie, ale ja im nie wierzyłam.
Nie dałam rady iść do stołówki. Nie wiem, dlaczego. Ja po prostu... Nie mogłam tego zrobić. Nie mam nic przeciwko Darlene... To było bardziej, jakbym... No cóż, bałam się, że jeśli będę tam siedziała, a Becca się nie pojawi, to będę musiała uznać, że ona jest z Jasonem i że to prawda, że oni teraz są parą.
A z jakiegoś powodu na samą myśl o tym robiło mi się niedobrze.
Więc złapałam batonik Power Bar i jakiś napój z automatu przy sali gimnastycznej i poszłam z tym do biblioteki, bo za bardzo padało, żeby jeść na dworze. Poza tym uznałam, że nikt z moich znajomych nie jest aż takim nieudacznikiem, żeby jeść w bibliotece, więc będę tam bezpieczna.
Myliłam się.
Bo dokładnie tam, gdzie sama zamierzałam usiąść, w kąciku do czytania w dziale biografii, gdzie nigdy nikt nie zagląda, siedziała Alyssa Krueger.
Miałam zamiar wymknąć się stamtąd po cichu, ale mnie zobaczyła.
A potem przestała jeść własnego power bara i odezwała się bardzo nieprzyjaznym tonem:
- No proszę, czyżby to była Amy Landry?
Nawet nie usiłowała zniżyć głosu do szeptu. To dlatego, że do biblioteki Liceum Bloomville nigdy nie wchodzi nikt poza bibliotekarkami, które zawsze siedzą w biurze na zapleczu, bo w zasadzie nigdy nie ma tu chętnych na książki, chyba że nauczycielka angielskiego przyprowadzi tu swoją klasę, żeby ją uczyć dziesiętnego systemu katalogowania Deweya, czy coś takiego.
- Posłuchaj, Alysso - powiedziałam, starając się pamiętać o tym, jak Książka radziła postępować z wrogami. Empatycznie. To wszystko wymagało właśnie empatii. - Nie ma sensu obwiniać mnie za to, co się stało między tobą a Lauren. Nie powinnaś pisać do mnie tamtej kartki.
- Lauren ją napisała - stwierdziła Alyssa z goryczą.
- Wiem, że Lauren ją napisała - odpowiedziałam. - Nie powinnaś brać na siebie winy. Trzeba było powiedzieć Markowi prawdę.
- Och, jasne - rzekła Alyssa z niedowierzaniem. - A potem Lauren i ja będziemy jadły tutaj, zamiast w stołówce.
Wzięłam sobie krzesło z sąsiedniego boksu i usiadłam na nim.
- Zacznijmy od tego, że gdyby w ogóle była twoją przyjaciółką, to siedziałaby teraz tutaj z tobą.
Oczy Alyssy napełniły się łzami.
- Wiem - powiedziała, szlochając. - Sądzisz, że tego nie wiem? Straszna z niej suka. - Alyssa rzuciła batonem; straciła apetyt. - I po co ja tobie o tym mówię? Ty to wiesz. Codziennie ci się dostawało przez tę jej sukowatość w przeszłości... ile to już minęło? Od czasu, kiedy wylałaś na nią ten napój?
- Prawie pięć lat - powiedziałam.
- No właśnie. A teraz popatrz na siebie.
Popatrzyłam na siebie. Miałam na sobie dopasowane sztruksy i sweterek - bliźniak, bo zapowiadali na cały dzień deszcz, który miał przynieść ochłodzenie... W sam raz na jutrzejszy ślub dziadka i Kitty. Sprawdzałam dziś rano na kanale pogodowym i ulżyło mi, bo na sobotę przewidują bezchmurną pogodę.
- Nie na to, co masz na sobie - rzekła Alyssa niecierpliwie. - Mówię o twojej pozycji społecznej. Przecież widziałam, jak Mark Finley cię dziś rano pocałował.
Ugryzłam swojego power bara.
- Taa - powiedziałam. - W policzek. Wielkie mi co.
- Ale on cię lubi - stwierdziła Alyssa. - Poważnie. Tak powiedział Lauren. Uważa, że jesteś miła.
Wymówiła to jak jakieś brzydkie słowo.
- Bo jestem miła - odparłam. A potem przypomniałam sobie, ile razy patrzyłam przez lornetkę, jak Jason się przebiera. I o cukrze, który sypałam Lauren na włosy. - No cóż, przynajmniej na ogół.
- Wiem - oświadczyła Alyssa. - To dlatego Lauren dostaje kota. Bo przez ciebie zaczyna źle wypadać w oczach Marka.
- Lauren przez samą siebie źle wypada w oczach Marka - poprawiłam ją.
- A kiedy wczoraj wieczorem to zrobiłaś, kiedy przebiłaś jej ofertę na Marka... to znaczy, na jego promocję dla waszej księgarni, czy jak tam. Słyszałam ją później w łazience dla dziewczyn. Praktycznie dostała piany na ustach, tak się wściekła. Powiedziała, że jeszcze ci pokaże.
Znów ugryzłam batona.
- Taa, jasne - mruknęłam z pełnymi ustami, chociaż Książka twierdzi, że złe maniery przy jedzeniu mogą obniżyć popularność. - A co ona jeszcze może mi zrobić, czego już mi nie zrobiła?
- Nie wiem - wykrztusiła Alyssa, z oczyma zaczerwienionymi i nadal pełnymi łez. - Ale na twoim miejscu bym uważała. Bo byłam jej najlepszą przyjaciółką, a patrz, co mi zrobiła.
- Alysso, znalazłaś się w tym położeniu tylko dlatego, że pozwoliłaś jej to sobie zrobić. Gdybyś się jej ostro postawiła, gdyby tylko ludzie w tej szkole jej się postawili...
- Zwariowałaś - oświadczyła Alyssa, zwijając resztki swojego posiłku w małą, twardą kulkę i wstając z krzesła. - Wiesz co, Amy? Nikt się nie stawia Lauren Moffat. Nawet ty.
- A co ja, twoim zdaniem, robiłam przez ten cały tydzień?
- To nie jest stawianie się Lauren - stwierdziła Alyssa. - To jest gra w jej grę i na jej regułach. I wiesz co? Przegrasz. Bo ona znajdzie jakiś sposób, jakieś wrażliwe miejsce, którego w sobie nie podejrzewasz, i się zemści. Spowoduje, że źle wypadniesz w oczach wszystkich tych swoich nowych przyjaciół. A wtedy znajdziesz się z powrotem w punkcie wyjścia. Zapamiętaj to sobie.
I z tymi słowami wyszła.
Zastanawiałam się nad tym, co od niej usłyszałam, dojadając swojego power bara. Ale, prawdę mówiąc, nie bardzo mogłam sobie coś takiego wyobrazić. To znaczy, że Lauren wyrwie mi spod stóp dywanik popularności. Bo po prostu nie miała żadnej broni, której mogłaby przeciwko mnie użyć. Jeśli już cokolwiek, to ja byłam teraz górą. Bo wiedziałam już, że Mark mnie lubi...
I że Lauren się tym martwi.
Czułam się całkiem z siebie zadowolona i skończywszy lunch, wstałam, żeby wyjść...
Nagle zauważyłam kogoś, kto siedział w trzecim boksie, niecałe trzy metry ode mnie...
- A co ty tu robisz? - spytałam ostro.
- Usiłuję zażyć nieco spokoju i ciszy - powiedział Jason. - I, choroba, widać, że wybrałem sobie złe miejsce.
- Dlaczego po prostu nie pójdziesz posiedzieć w samochodzie? - zapytałam.
Jason się nachmurzył.
- Bo wszyscy wiedzą, że mogą mnie tam znaleźć.
Usiłowałam nie zwracać uwagi na to, że przez „wszystkich” miał na myśli Beccę i że jej unika. Po pierwsze dlatego, że mnie to nie obchodzi. A po drugie, bo to zupełnie bez sensu, żeby tak mnie uszczęśliwiało to, że on unika Becki.
- Ona ma rację, wiesz - powiedział Jason, wskazując w stronę, w którą poszła szybkim krokiem Alyssa. - Co do Lauren. Ona znajdzie jakiś sposób, żeby się na tobie zemścić za to, że kupiłaś jej chłopaka.
- Och, przestań. Bo zaraz się wystraszę.
- A powinnaś - rzekł Jason. - Ona może ci dość mocno uprzykrzyć życie.
Popatrzyłam na niego.
- Jason, gdzie ty byłeś przez te ostatnie pięć lat? Co ona jeszcze może mi takiego zrobić, czego już nie zrobiła?
- Właśnie dlatego nie rozumiem - stwierdził Jason, wyciągając w moją stronę paczkę funyuns (za które podziękowałam) - po co w ogóle chcesz się z nią zaprzyjaźniać.
- Nie chcę - powiedziałam.
Jason nachmurzył się jeszcze bardziej.
- No to o co w tym wszystkim chodzi? W tym całym... czymś w tym tygodniu?
- Po prostu chcę być popularna - oświadczyłam.
- Dlaczego?
Zabawne, ale spytał mnie o to, jakby naprawdę tego nie rozumiał.
- Bo, Jason - zaczęłam, czując się dziwnie, że muszę mu to wyjaśniać - przez całe moje życie (no cóż, od pierwszej gimnazjalnej, w każdym razie) byłam na samym dnie. A teraz moja kolej znaleźć się na top liście.
- Taa, ale... - Jason żuł funyun. - Co jest takiego dobrego w miejscu na top liście? Nawet nie możesz być sobą.
- Owszem, mogę.
- Taa, jasne. Bo tak właśnie normalnie wyglądają twoje włosy.
Uniosłam brew, patrząc na niego, a on dodał:
- No dobra, okay, dzisiaj znów jesteś Kręciołkiem. Ale mnie chodzi o resztę tego tygodnia: ile ci zajmuje wyprostowanie ich, jakieś pół godziny? Dlaczego chcesz się przyjaźnić z bandą ludzi, którzy poświęcą ci odrobinę uwagi tylko wtedy, jeśli będziesz miała rozprostowane włosy? Co ci nie pasuje w twoich dawnych przyjaciołach, którzy kochali cię taką, jaka jesteś?
- Nic. - W głowie mi się nie mieściło, że w ogóle prowadzę tę rozmowę. - Ale co w tym takiego złego, że chcę mieć poza tobą i Becca jeszcze innych przyjaciół?
- Nic - przyznał. Niechętnie. - Ale Lauren Moffat? Czy to tylko chodzi o to, żeby jej odbić chłopaka?
- Nie usiłuję go odbijać - powiedziałam, czując, że się rumienię.
- Doprawdy? Właśnie wydałaś na niego tysiąc dolców, na które ciężko harowałaś, i to bez powodu?
- Nie. - Zapomniałam o tym, że mam ograniczać spożycie tłuszczów nasyconych i sięgnęłam do torebki na jego stoliku po funyun. - Wiesz, dlaczego to zrobiłam? Żeby napędzić klientów do księgarni.
- Och, jasne. I wcale się w nim nie durzysz.
- Pewnie. Tak samo, jak ty nie durzysz się w Becce.
Jeszcze nie skończyłam tych słów, a już miałam ochotę wepchnąć je sobie z powrotem do gardła. Ale było za późno. Już się wydostały.
- Becce? - Jason zrobił mocno dziwną minę, wypowiadając jej imię, jak na kogoś, kto zaledwie dwanaście godzin wcześniej się z nią całował. - Od kiedy to ja się durzę w Becce?
- No cóż, wylicytowałeś ją - wytknęłam. Bo nie mogłam przecież wspomnieć o tym, że widziałam ten pocałunek.
- Oczywiście, że ją wylicytowałem - rzekł Jason. - A co innego miałem zrobić? Pozwolić, żeby tam stała i dała się upokorzyć, bo tylko jej tata na nią stawiał? Przecież nie mogłem pozwolić, żeby wykupił ją Mark Finley.
- A co by w tym było takiego złego? - spytałam ostro. - To naprawdę miły facet.
- Pewnie - powiedział Jason z krzywym uśmiechem. - Jeśli podoba ci się taki bezmózgi klon, który robi wszystko, co mu każe jego dziewczyna albo ty sama.
- Mark nie jest taki. On...
- A co mi tam, Amy - rzekł, wstając. - Wiesz, Alyssa to troll, ale co do jednego ma rację. Trzymając z ludźmi podobnymi do Lauren Moffat i jej złotego chłopca, tylko oberwiesz po łapkach. A ja mam jedynie nadzieję, że kiedy do tego dojdzie, będę przy tym obecny.
A co z tego wszystkiego najdziwniejsze, kiedy to się stało...
On faktycznie przy tym był.
Czy jesteś osobą niezawodną?
Ludzie lubią tych, na których mogą liczyć.
• Czy jesteś „dostępna” dla swoich przyjaciół, kiedy potrzebują pomocnej dłoni albo ramienia, na którym by się mogli wypłakać?
• Czy oddajesz pożyczki w terminie (najlepiej następnego dnia)?
• Czy pojawiasz się punktualnie na przyjęciach i innych towarzyskich imprezach?
• Czy wywiązujesz się ze wszystkich zobowiązań i obietnic?
To są właśnie cechy osoby popularnej.
27
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 2.00 po południu
To się stało dokładnie wtedy, kiedy wychodziliśmy z biblioteki. No cóż, nie tyle „my wychodziliśmy”, bo trudno powiedzieć, że Jason i ja opuszczaliśmy tę bibliotekę razem. On szedł przodem, sadząc dużymi krokami na tych swoich długich nogach. Ale zobaczył, kto na mnie czeka przed drzwiami biblioteki, więc zwolnił, żeby sobie obejrzeć przedstawienie.
Ładnie z jego strony, nieprawdaż?
Bo stała tam cała banda. Lauren. Mark. Todd. Darlene. Świta Darlene. Bebe. Wszyscy, oprócz Alyssy Krueger.
Ale nic straconego. Zobaczyłam ją przy fontannie z wodą pitną - udawała, że napełnia swoją butelkę, ale widziałam, że tak naprawdę obserwuje, co się jeszcze zdarzy.
- O, tam jest! - zawołała Lauren, kiedy wyszłam zza drzwi biblioteki, zastanawiając się, co jest grane. - Boże, Amy, szukamy cię po całej szkole!
- Jak to się stało, że nie przyszłaś do stołówki na lunch? - zaciekawiła się Darlene. Ona przynajmniej miała taką minę, jakby mnie jej naprawdę brakowało.
- Musiałam się trochę pouczyć - powiedziałam głupawo. - Mam później test z chemii.
- Padaka. - Darlene mi współczuła.
Lauren jako pierwsza przeszła do rzeczy.
- Ten tu facet - powiedziała, podsuwając mi pierwszą stronę środowej „Gazety Bloomville”. - Czy to nie twój dziadek?
Spojrzałam na zdjęcie dziadka rozpościerającego ramiona przed wejściem do rotundy obserwatorium. Nie mogłam się domyślić, do czego Lauren zmierza.
- Hm - powiedziałam - taa.
- A więc on jest właścicielem tego czegoś? - zapytała Lauren, poklepując drugą fotografię, tym razem budynku obserwatorium od zewnątrz. - Prawda?
- Taa. To znaczy, on je zbudował. Przekazuje je miastu...
- Ale jeszcze nie przekazał - przerwała Lauren. - Jeszcze nie jest otwarte dla zwiedzających, czyż nie?
- Tak. Jeszcze do przyszłego tygodnia.
- A więc jest puste? - spytała Lauren.
Dalej nie miałam pojęcia, dokąd to wszystko zmierza. Może jestem jakąś kretynką. Ale naprawdę tego nie chwytałam.
- No cóż, to znaczy, są tam robotnicy...
- W ciągu dnia.
- No tak...
- Ale wieczorem nikogo tam nie ma.
- Taa - potwierdziłam. - Dlaczego...?
- Widzisz? - Lauren rzuciła Markowi triumfujące spojrzenie. - Mówiłam ci. To idealne wyjście.
- Idealne do czego? - spytałam w chwili, kiedy zadzwonił dzwonek kończący długą przerwę.
- Na imprezę Todda dziś wieczorem - wyjaśniła Lauren. - Normalnie organizuje ją przy kamieniołomach, ale przez cały dzień ma padać i wieczorem też. Chciał już ją odwoływać, ale wtedy przypomniałam sobie, że twój dziadek jest tym facetem, który zbudował nowe obserwatorium i że ono jeszcze nie jest otwarte, i że pewnie będziesz mogła nas tam wpuścić.
- Możesz nas tam wpuścić, prawda? - spytał ochoczo Todd. - To znaczy, ja wiem, że ono jest pewnie zamknięte. Ale masz jakiś klucz albo znasz kod, czy coś, prawda?
- Cóż - zaczęłam. - To znaczy, taa, znam, ale...
- Widzisz? - Lauren uśmiechnęła się promiennie do Marka. - Mówiłam ci! Amy, jesteś nieoceniona!
- Ale... - odezwałam się. To się przecież nie mogło dziać. To się w żaden sposób nie mogło dziać. - O ilu osobach my tu mówimy?
- Tylko tak około stu - rzekł Todd. - To góra. No cóż, może tak do stu dwudziestu. Ale poważnie, Amy, moje imprezy są elitarne, tylko z zaproszeniem. Postawimy kogoś przy drzwiach, żeby sprawdzał, czy gliny nie jadą, i tak dalej. Całą noc ma padać, więc mało prawdopodobne, żeby po Main albo przy murku kręcili się ludzie. Przysięgam, nikt nawet nie będzie wiedział, że tam byliśmy. Trzeba tylko, żebyś nam otworzyła drzwi koło dziesiątej wieczorem. I już.
Pomyślałam o świeżych białych ścianach obserwatorium i o czyściutkich posadzkach. Pomyślałam o masywnej podstawie centralnego teleskopu, o otaczających ją spiralnie korytarzach, o szerokiej sterówce obserwatorium.
A potem pomyślałam o wszystkich tych imprezujących nastolatkach, których widziałam w telewizji i na filmach (bo sama na takiej imprezie jeszcze nigdy nie byłam).
I powiedziałam:
- Naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry...
- Oj, daj spokój, Amy - wtrącił się Mark, patrząc na mnie tymi swoimi piwnymi oczami. - Będziemy uważać. Nie wpadniesz. A jeśli tak, to cóż, wezmę wszystko na siebie. Obiecuję.
Patrzyłam na niego, jak zwykle zahipnotyzowana tymi złoto - zielonymi tęczówkami. I usłyszałam, że mruczę:
- Dobrze.
- Super! - rzekł Todd i przybili sobie z Markiem piątkę.
Lauren miała zadowoloną minę, a Darlene powiedziała:
- Zaraz... to znaczy, że ta impreza jednak się odbędzie?
- Impreza się odbędzie, kotku - powiedział Todd i spróbował objąć Darlene ramieniem w talii, ale ona szybko się usunęła ze słowami:
- Och, to dobrze, będę mogła włożyć swoje nowe zamszowe spodnie.
- Jesteś nieoceniona - zwróciła się do mnie Lauren. - Wiedziałam, że możemy na ciebie liczyć, Amy.
A wtedy zadzwonił drugi dzwonek i wszyscy sobie poszli. To znaczy, wszyscy poza Jasonem. Który popatrzył na mnie i powiedział:
- ”Wiedziałam, że możemy na ciebie liczyć, Amy”.
Ale zupełnie innym tonem niż powiedziała to Lauren.
A potem odszedł.
Popularni potrafią wygrywać
Pierwszym i najłatwiejszym sposobem na wygranie sprzeczki jest uniknięcie jej. Możesz to zrobić, okazując szacunek opinii innych, nawet jeśli uważasz, że się mylą. Nigdy nie mów: „mylisz się”. (A jeśli tak się zdarzy, że sama będziesz w błędzie, przyznaj się do tego szybko!)
Najlepiej pozwolić mówić innym jak najwięcej. A potem pozwolić im wierzyć, że twój pomysł był właściwie ich pomysłem.
Najlepsi negocjatorzy próbują zobaczyć sprawę z perspektywy drugiego człowieka i wyrażają współczucie dla poglądów, opinii i pragnień innych osób.
28
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 4.00 po południu
W głowie mi się nie mieści, że to się dzieje.
Poważnie. I co ja teraz zrobię?
Nie mogę im na to nie pozwolić. To znaczy, nie zrobić tej imprezy w obserwatorium dziadka. Bo jeśli nie pozwolę, to oni mnie znienawidzą. Wszystko, na co pracowałam, wszystko, co sobie zaplanowałam, cała moja nowo zdobyta popularność - przepadną. Wszystko zniknie, jak złoty sen. Uda mi się odwalić największą Amy Landry w historii hrabstwa Greene.
Ale nie mogę im też pozwolić zrujnować tego, na co dziadek tak ciężko pracował.
Bo oni je zniszczą. Nic mnie nie obchodzi, co mówił Todd. To obserwatorium jest pełne superwrażliwego sprzętu. Nie można tam wpuścić setki nastolatków, żeby sobie potańczyli w obserwatorium - nie wspominając już o didżeju - żeby te delikatne urządzenia nie zostały uszkodzone albo wręcz zniszczone.
Nie mogę im na to pozwolić. Nie mogę pozwolić, żeby zniszczyli ślubny prezent dziadka dla Kitty.
Ale nie mogę też odwalić Amy Landry.
Co ja teraz zrobię?
Mama właśnie spytała:
- Co się z tobą dzieje? Odkąd tu przyszłaś, jesteś podenerwowana.
Tu, to znaczy do księgarni. Bo mam się tu spotkać z Markiem, żeby zrobić zdjęcia do reklam, w których zgodził się wystąpić.
- Nic się nie dzieje - powiedziałam. - Wszystko w porządku.
A co, jeśli Jason mnie podkabluje?
Zapytałam go, czy ma taki zamiar. Zaczekałam na niego po szkole, na parkingu dla uczniów. Wypadł z budynku w takim tempie, że jego obraz prawie mi się rozmazywał w oczach. Nie wiem, przed kim uciekał, ale chyba nie przede mną bo kiedy go zawołałam, a on obrócił się i zobaczył, że to ja, zrobił taką minę, jakby mu ulżyło.
Chociaż przez cały czas naszej rozmowy rozglądał się wkoło nerwowo, jakby kogoś szukał.
- Co? - spytał totalnie nieprzyjaznym tonem.
- Muszę to wiedzieć - oświadczyłam. - Powiesz?
- Powiem komu o czym? - spytał Jason.
- Wiesz, o czym. O imprezie dziś wieczorem. Powiesz swoim rodzicom? Albo Kitty?
- To nie moja sprawa - stwierdził Jason. - Nie zaproszono mnie, zapomniałaś?
- Wiem. - Nie zawracałam sobie głowy informowaniem go, że jest zaproszony. I tak by nie przyszedł. - Ale masz zamiar to powstrzymać?
- Wiesz co, Amy? - rzekł Jason. - Przez cały ostatni tydzień dałaś bardzo wyraźnie do zrozumienia, że sama podejmujesz decyzje i niczyja pomoc nie jest ci w tym potrzebna ani niczyje opinie. Do tej pory świetnie sobie beze mnie radziłaś. Więc po co miałbym wtrącać się teraz?
Poczułam, że z ulgi nieco mi się rozluźniają ramiona.
- A więc... nie powiesz nikomu?
- Nie mam zamiaru - oświadczył Jason. - Ufam, że podejmiesz właściwą decyzję. Przecież jesteś tak mocno przekonana, że zawsze to robisz.
Popatrzyłam na niego.
- Jeśli nie pozwolę im zrobić tej imprezy, oni mnie znienawidzą.
- Taa - przytaknął Jason.
- Ale jeśli pozwolę im zrobić tę imprezę, ty mnie znienawidzisz. Zakładając, że jeszcze nie znienawidziłeś.
- Zakładając, że tak - powiedział Jason. - I zakładając też, że ciebie obchodzi, co ja o tobie myślę.
- Obchodzi - oświadczyłam, urażona jego sugestią, że tak nie jest.
Ale Jason chyba mnie nie usłyszał, bo w tym momencie zobaczył coś ponad czubkiem mojej głowy, zbladł i rzucił:
- To cześć.
I pobiegł do Besi.
Ale kiedy się obróciłam, zobaczyłam tylko Beccę i kumpla Jasona, Stuckeya, którzy wychodzili ze szkoły.
- Czy to z Jasonem rozmawiałaś? - zapytała mnie Becca.
- Taa - powiedziałam.
Najwyraźniej, cokolwiek zaszło między nimi wczoraj wieczorem, dzisiaj nie wszystko układało się idealnie. Widać było jak na dłoni, że Jason usiłuje unikać Becki.
Ale dlaczego? To znaczy, dlaczego, skoro ją wylicytował - oraz pocałował?
Ale nie chciałam urazić jej uczuć. Więc powiedziałam:
- Miał coś do załatwienia. W związku ze ślubem.
- Och - jęknęła Becca. - Stuckey podwiezie mnie do domu. Chcesz jechać z nami?
Powiedziałam, że tak. Nie byłam szczególnie zachwycona koniecznością słuchania o porażkach i triumfach drużyny koszykarskiej Indiana Hoosiers. Ale to lepsze niż jazda autobusem.
Okazało się, że Stuckey faktycznie umie rozmawiać na jeden czy dwa tematy niezwiązane z koszykówką, włącznie z prowadzeniem albumów z pamiątkami (wyraźnie spędził za dużo czasu w towarzystwie Becki) i dzisiejszą imprezą w obserwatorium dziadka.
- Amy, wiesz, że oni chcą ją tam urządzić? - spytał mnie Stuckey. - Bo jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że wiesz i nie będziesz próbowała ich powstrzymać. Ja już słyszałem o imprezach Todda Rubina. W zeszłym roku zorganizował ją w domu jednego kolesia, bo rodzice tego kolesia byli akurat na Arubie, i naprawa zniszczeń kosztowała potem dziesięć tysięcy dolarów. Ktoś podpalił dywan w salonie. Płynem do zapalniczek. Napisał na nim swoje imię płonącymi literami.
- Amy nigdy by im nie pozwoliła zrobić czegoś takiego w obserwatorium jej dziadka - oświadczyła Becca z przekonaniem. - John, musiałeś się przesłyszeć.
Zabawne, ale nie miałam pojęcia, że Stuckey w ogóle ma jakieś imię, a co dopiero, że to imię to John.
Nieważne.
W każdym razie, mogę zrobić tylko jedno. Zabrało mi to trochę czasu, zanim na to wpadłam. Ale jest pewien sposób, żeby wykręcić się od zrobienia tej imprezy i jednocześnie nie stracić popularności.
Niestety, nie będzie to łatwe.
Ale chyba dość się już nauczyłam dzięki Książce, żeby to przeprowadzić.
Oczywiście, wiele będzie zależało od Marka...
Ale nie ma obawy. Bo Jason totalnie się co do niego myli.
A Mark to wszystko załatwi. Ja to po prostu wiem.
Popularna osoba potrafi wpłynąć
na zmianę czyjegoś zdania
Oto, jak to osiągnąć:
• Zacznij od chwalenia tej osoby. Ludzie lubią słyszeć miłe rzeczy na swój temat.
• Mów o swoich błędach. Wspomnij, że wiesz, że nikt nie jest ideałem, a już zwłaszcza ty sama.
• Subtelnie zwróć uwagę na błąd tej osoby.
• Daj jej szansę wyjaśnić/zachować twarz. •Pochwal tę osobę za przyznanie się do błędu. A potem zasugeruj, w jaki sposób mogłaby lepiej postąpić następnym razem. Zrób to tak, żeby ta osoba myślała, że sama na to wpadła.
• Dodawaj tej osobie otuchy. Spraw, że błąd będzie się jej wydawał łatwy do naprawienia.
• Ta osoba powinna być zadowolona, że może zrobić to, co sugerowałaś.
I problem z głowy!
29
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 8.00 wieczorem
Mark pojawił się o szóstej, co do minuty, dokładnie jak zapowiadał. Włosy nadal miał mokre po prysznicu po treningu - i może z powodu padającego na dworze deszczu.
Ale to nie miało znaczenia. Wyglądał równie seksownie jak zawsze.
- Cześć - powiedział, kiedy wyszłam zza kasy. Woda z niego kapała na naszą starą wykładzinę w litery alfabetu. Ale trudno było mieć do niego pretensje, patrząc w te jego złotozielone oczy. - Jak leci?
- Świetnie - odpowiedziałam. - Mark, to moja mama.
Mama, która czekała, aż przyjdzie Mark, mimo że dokuczały jej opuchnięte kostki, a tata przez cały dzień gotował na obiad swoje słynne na cały świat (no, przynajmniej na całe hrabstwo Greene) chili, podeszła i wyciągnęła do niego rękę.
- Cześć, Mark, miło cię poznać. Bardzo dziękuję, że zgodziłeś się to zrobić. Nie masz pojęcia, ile to znaczy dla Amy. To znaczy, dla mnie. To znaczy, dla księgarni!
Mark zawtórował śmiechem mojej mamie. Warto było zobaczyć, że umie wprawić w zakłopotanie kobietę tuż przed czterdziestką - nawet taką, która jest w ósmym miesiącu swojej szóstej ciąży - w takim samym stopniu jak jej szesnastoletnią córkę.
- Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł Mark. - I też bardzo mi miło panią poznać.
Zostawiając mnie - po raz pierwszy w życiu - żebym sama się wszystkim zajęła, mama zabrała parasolkę i się pożegnała.
- Przy tej pogodzie - oświadczyła, wskazując na deszcz lejący za szybami - nie powinno wam przeszkadzać zbyt wielu klientów. A Darren jest na zapleczu, poszedł coś przegryźć. Wrzaśnijcie tylko, jeśli czegoś będziecie potrzebować.
- Dobrze - obiecałam.
I nie umknęło mi, że wychodząc, bezgłośnie powiedziała do mnie:
- Miałaś rację. On jest słodki!
Dzięki Bogu, że Mark w tym momencie przeglądał właśnie nowy numer „Sports Illustrated” ze stojaka z czasopismami i niczego nie usłyszał.
Rodzinny aparat cyfrowy miałam już przygotowany, więc nie chciałam tracić więcej czasu.
- Miałam zamiar poprosić cię o pozowanie na dworze, ale przy tym deszczu, i tak dalej, może zgodziłbyś się po prostu usiąść w jednym z tych foteli w dziale literatury popularnej? - spytałam.
- Nie ma sprawy - powiedział i poszedł za mną.
Kazałam mu usiąść w podniszczonym skórzanym fotelu i w dłonie włożyłam mu ostatniego Johna Grishama w twardych okładkach.
- Tak będzie dobrze. No wiesz: „Kiedy nie prowadzi Ryb Bloomville do finałów stanowych, Mark Finley relaksuje się w księgarni Courthouse Square”.
Mark uśmiechnął się skromnie.
- No cóż, jeśli rzeczywiście uda mi się doprowadzić Ryby Bloomville do finałów stanowych, chcesz powiedzieć.
- Och, na pewno ci się uda. Jesteś niesamowity. I nie tylko na boisku, poza nim też.
- Daj spokój - zaprotestował Mark, przewracając oczami. Ale nadal się uśmiechał.
- Sam daj spokój. Wiesz, że to prawda. Chciałabym być podobna do ciebie.
- Sama jesteś naprawdę bardzo fajna. Bo przecież nikt inny w historii całej szkoły nie wpadł jeszcze na pomysł, jak zarobić tyle pieniędzy, ile tobie się udało w jeden wieczór.
- Ja sobie nieźle radzę w kwestiach finansowych - wyjaśniłam, pstrykając zdjęcia. - Ale już nie tak dobrze z ludźmi. Na przykład, z twoją dziewczyną. Hej, a mógłbyś przełożyć jedną nogę przez oparcie fotela? Taa, właśnie tak, fajnie i swobodnie.
- Z Lauren? - Mark przestał się uśmiechać.
- Taa, z Lauren. No bo pewnie tego nie wiedziałeś, ale ona mnie od wielu lat nienawidziła.
- Wykluczone - stwierdził Mark. Znów się uśmiechał. - Lauren za tobą przepada. Nawet mi opowiedziała, jak bawiłyście się razem Barbie, kiedy tyłyście małe.
- Powiedziała ci? - Na moment zapomniałam o zdjęciach. - A opowiedziała ci o super big gulp?
- Coś chyba o tym raz czy drugi słyszałem. - Teraz miał nieco zmieszaną minę. - Ale to było dawno temu, prawda? Ja wiem, że Lauren, i wszyscy inni, strasznie się cieszą, że pozwoliłaś nam zorganizować imprezę w budynku twojego dziadka.
- Taa. Słuchaj, może parę fotek zrobimy przy ladzie, jakbyś coś kupował. Dobrze?
- Nie ma sprawy. - Mark wstał, pokazując mi aż proszący się o zdjęcie tyłek w obcisłych, wytartych dżinsach.
- Tylko że... - zaczęłam, przełykając ślinę. - No właśnie. To znaczy, w tej sprawie.
- To naprawdę super, że nam pozwoliłaś zrobić imprezę w obserwatorium. - Mark pozował przy kontuarze. Z jego swobody przed obiektywem aparatu widać było wyraźnie, że już kiedyś coś takiego robił. Ta poza z ręką na podbródku wyglądała trochę jak z katalogu Searsa. Ale nie chciałam mu nic mówić. - Naprawdę uratowałaś nam tyłki. Kolejny raz.
- Wiem. Ale ta sprawa z Lauren...
- Jaka sprawa z Lauren?
- Ta sprawa między Lauren i mną...
- Ale ja ci cały czas próbuję właśnie powiedzieć - przerwał mi Mark ze śmiechem - że nie ma żadnej sprawy. To znaczy, ze strony Lauren. Ona cię totalnie lubi, Amy. Widziałaś, jak odcięła się od Alyssy Krueger za to, że przesłała ci ten paskudny liścik. Gdyby cię nie lubiła, czemu miałaby rezygnować ze swojej najlepszej przyjaciółki?
Żeby nie stracić ciebie, chciałam mu powiedzieć. Ale zamiast tego powiedziałam:
- Moim zdaniem to jest trochę bardziej skomplikowane. I obawiam się, że...
- Zaczekaj. - Mark zastygł bez ruchu, kładąc jedną dłoń na kontuarze, a drugą opierając o biodro. - Wiem, o co tu chodzi.
Popatrzyłam na niego, zdumiona.
- Ty... wiesz?
- Taa.
I wtedy to zrobił. Wyciągnął dłoń i wziął mnie za rękę - tę, w której nie trzymałam aparatu - i przyciągnął mnie do siebie.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje, póki nie znalazłam się o parę centymetrów od niego, a on wyciągnął dłoń i ujął mnie palcem pod brodę, żebym uniosła twarz i spojrzała mu w oczy.
- Ty się martwisz. - Mark przyglądał mi się z szerokim uśmiechem, tym asymetrycznym uśmiechem, na widok którego za każdym razem aż bolało mnie serce. - O to, że ludzie dziś wieczorem zniszczą obserwatorium twojego dziadka.
- Cóż - wykrztusiłam. Dzięki Bogu. Wreszcie do tego doszedł. I nie musiałam mówić mu tego sama. - Taa. Miałam nadzieję, że może pogadasz z Lauren i resztą ludzi i pomożesz im zrozumieć, że ja naprawdę nie mogę...
- Boże. Ty jesteś taka miła.
- Hm - mruknęłam. Gdyby tylko znał prawdę. - Więc jak sądzisz, udałoby ci się...?
Ale zanim zdążyłam wypowiedzieć kolejne słowo, Mark pochylił się i mnie pocałował.
Tak właśnie. Mark Finley mnie pocałował.
Tym razem w usta.
Nie mam pojęcia, czy mu oddałam ten pocałunek, czy nie. Byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam, co robię. To nie tak, że mam jakieś doświadczenie w całowaniu, bo przecież nigdy wcześniej tego nie robiłam. Chyba tam po prostu stałam i pozwalałam mu się całować, świadoma odgłosów ruchu drogowego dobiegającego przez deszcz zza drzwi księgarni, smaku jego warg - trochę jak sztyft ochronny do ust - i ciepła jego ciała.
Mark Finley mnie całuje. Właśnie to przez cały czas tłukło mi się po głowie. Mark Finley mnie całuje.
Wiem, że kiedy ktoś cię całuje, powinnaś mieć w głowie jakiś pokaz wybuchających fajerwerków, czy coś. Powinnaś słyszeć chóry anielskie i śpiew małych ptasząt, jak w kreskówkach, kiedy ktoś kogoś walnie w głowę patelnią.
Więc nie otwierałam oczu i naprawdę starałam się zobaczyć te fajerwerki i usłyszeć te chóry i ptaszki.
Mark Finley mnie całuje.
I zobaczyłam je. I usłyszałam. Totalnie.
Wreszcie Mark uniósł głowę. Patrząc na mnie spod na wpół przymkniętych powiek, ocienionych gęstymi brązowymi rzęsami, powiedział tym swoim głębokim głosem:
- Boże, jesteś taka słodka. Czy ktoś ci kiedykolwiek powiedział, jaka jesteś słodka?
Pokręciłam głową. Nawet gdybym próbowała, nie udałoby mi się nic powiedzieć. Mark Finley mnie pocałował. Mark Finley uważa, że jestem słodka.
- Tak myślałem - rzekł, delikatnie gładząc moje mrowiące wargi kciukiem. - Przepraszam cię za to. - Wiedziałam, że chodzi mu o ten pocałunek. - Jesteś taka słodka, że nie mogłem się powstrzymać. Wybaczysz mi?
Czy ja mu wybaczę? To, że mnie pocałował? Ja się z najwyższym trudem powstrzymywałam, żeby nie paść na kolana i na tych kolanach mu nie dziękować. Mark Finley mnie pocałował.
- Nie pozwolę, żeby coś się stało obserwatorium twojego dziadka, Amy - oznajmił, zaglądając mi głęboko w oczy. - Nie martw się.
Pokiwałam głową. Oczywiście, że nie będę się martwić. Bo to... no cóż, przecież to Mark Finley. I on mnie pocałował. I uważa, że jestem miła. I słodka.
- Czy wystarczy ci tych zdjęć jak na dzisiaj? - zapytał cicho Mark, nadal trzymając mnie pod brodę.
- Tak - usłyszałam własny glos. Nie mogłam uwierzyć, że mi się udało wymówić jakieś słowo, tak mnie mrowiły wargi po tym jego pocałunku.
- To mogę już teraz iść? Muszę jeszcze na dziś wieczór załatwić baryłkę piwa.
- Tak. - Znów usłyszałam, że coś mówię. Nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje. Miałam takie wrażenie, jakbym znajdowała się poza własnym ciałem i obserwowała dziewczynę o imieniu Amy w jakiejś scenie miłosnej z chłopakiem o imieniu Mark. Z chłopakiem o imieniu Mark, który ją pocałował.
- Super - oświadczył Mark.
I wtedy pocałował mnie jeszcze raz, tym razem tylko raz i leciutko, w czoło.
- To do zobaczenia później - rzucił.
I wyszedł.
Na przyjęciu to ty jesteś
duszą towarzystwa!
Zorganizowanie przyjęcia nie powinno być rzeczą trudną. Oto parę wskazówek, jak sprawić, żeby wszyscy dobrze się bawili... nawet gospodyni!
Jeśli ktoś z twoich gości pojawi się z osobami towarzyszącymi - których ty nie zapraszałaś - przyjmij ich milo. Znasz stare powiedzenie: im więcej, tym weselej!
Nie martw się, jeśli twój dom nie jest wystarczająco wysprzątany - ani wspaniały - żeby w nim przyjmować gości. Goście są tu, żeby cieszyć się nawzajem swoim towarzystwem, a nie zwiedzać twój dom!
Muzyka potrafi ożywić nastrój! Zadbaj, żeby mieć pod ręką jakieś najnowsze przeboje, które możesz odtwarzać w czasie imprezy.
I sama baw się dobrze - nic szybciej nie psuje przyjęcia niż zdenerwowana gospodyni!
30
Popularności dzień piąty
Piątek, 1 września, 10.00 wieczorem
Darren wyszedł z zaplecza w tej samej chwili, w której Mark wychodził z księgarni. Podszedł do kasy i spytał:
- Kto to był?
- To - odparłam, patrząc, jak Mark idzie do swojego samochodu z napędem na cztery koła, zaparkowanego tuż pod księgarnią - był Mark Finley.
- Ten Mark Finley? - Darren zagwizdał. - I czy mnie moje oczy zwiodły, czy on cię przed chwilą całował?
- Taa - potwierdziłam. - Całował.
- Gratuluję, moja droga - rzekł Darren. - Widzisz? A nie wierzyłaś mi. Wiedziałem, że będziesz miała z kim iść na bal maturalny.
I po tych słowach z wielką siłą dotarła do mnie rzeczywistość.
- Nie - jęknęłam. - On już ma dziewczynę.
Darren miał zaskoczoną minę.
- No cóż, mężczyzna zajęty nie powinien się tak zachowywać. Co on sobie wyobraża?
Ptaszki, które ćwierkały, latając w kółeczko w mojej głowie, umilkły. Znikło mrowienie warg.
Racja. Mark ma dziewczynę. Co on sobie wyobrażał, tak mnie całując, i w ogóle?
Powiedział, że jestem słodka i że nie mógł się oprzeć.
Ale... Do tej pory jakoś nie miał kłopotów z opieraniem mi się.
Czy ja naprawdę miałam uwierzyć, że on po prostu nie zdołał mi się oprzeć, bo jestem taka słodka i... jak on to ujął? Ach tak: „miła”?
Chociaż po Lauren coś „miłego” stanowiłoby wyraźną odmianę.
Ale nie mogłam sobie wyobrazić, żeby Lauren zachowywała się wrednie wobec Marka. Wiedziałam, że tak nie jest.
Ona obwiniała za swoją wredność innych ludzi. Takich jak Alyssa Krueger.
Która miała rację. Lauren znalazła sposób, żeby się na mnie zemścić.
To przez Lauren siedziałam teraz tutaj, słuchając deszczu uderzającego o okrągłe sklepienie w wielkim, ciemnym, pustym obserwatorium, czekając, żeby wpuścić wszystkich do środka.
Żeby mogli to miejsce zniszczyć. Wszystko, nad czym mój dziadek tak bardzo się napracował przez cały ten miniony rok.
Bo, niezależnie od wszystkich zapewnień Marka, to właśnie miało się stać. Teraz, kiedy mrowienie warg po jego pocałunku już minęło - a ja wróciłam do rzeczywistości - byłam pewna. Oni to miejsce zdewastują.
Ale co z tym wszystkim, na co ja tak ciężko sobie zapracowałam? Co ze mną? No bo wreszcie udało mi się doprowadzić do tego, że ludzie przestali o mnie źle mówić - „Nie rób z siebie Amy Landry!” - a zaczęli o mnie mówić z sympatią... A nawet mnie całować, jeśli taki człowiek był akurat Markiem Finleyem... A teraz miałam to wszystko zepsuć, bo jestem taka świętoszkowata - i taka tchórzliwa - że nie mogę znieść myśli o tym, że grupa moich rówieśników zafunduje sobie coś, co według wszystkich książek i filmów, jakie czytałam i oglądałam, stanowi normalne doświadczenie nastolatków?
Czy ja naprawdę jestem aż tak miła?
Nie jestem. Wiedziałam, że nie jestem. No bo przecież turlałam pustą puszkę po napoju po podłodze szkolnej auli. Wysypałam cukier na głowę Lauren Moffat. Podglądałam przyszłego przyrodniego wnuka mojego dziadka, kiedy był nagi. Wcale nie jestem taka miła. Wcale.
No więc czemu nie byłam w stanie tego zrobić?
Musiałam to zrobić. Kiedy zapukają do tych drzwi, ja je otworzę. Muszę. Nie mogę ich zawieść. Nie mogę pozwolić, żeby wszystko było tak jak dawniej. Nie miałam zamiaru odwalić kolejnej Amy Landry.
Dziadek zrozumie. Miałam na tyle dużo oszczędności, że prawdopodobnie za większość zniszczeń mogłabym zapłacić sama. O ile nie będzie tego więcej niż kilka tysięcy dolarów, bo trochę jestem do tyłu przez to, że kupiłam Marka dla księgarni.
Ale Kitty. Co z Kitty? Będzie jej strasznie przykro.
A co tam. Założę się, że sama robiła takie rzeczy, kiedy była w moim wieku. Dziadek nigdy tego nie robił - był zajęty, chwytał się miliona różnych prac, żeby wspomóc swoją imigrancką rodzinę.
Ale Kitty zrozumie. Mimo wszystko, czytała Książkę. Ona wie. Ona wie, jakie to wszystko trudne.
Ale Jason.
Och, dlaczego musiałam teraz pomyśleć o nim? Nie chcę o nim myśleć. Nie będę.
„Wiedziałam, że będziemy mogli na ciebie liczyć, Amy”.
To właśnie powiedziała Lauren.
I Jason też to powiedział. Tylko że on miał na myśli zupełnie co innego niż Lauren.
A co mnie obchodzi, co sobie myśli Jason? Przecież on nic, tylko całował się z Beccą w swojej sypialni. Nie, żeby mnie to obchodziło, że on się całuje z innymi dziewczynami. Przecież on mi się nawet w ogóle w ten sposób nie podoba.
Poza tym, ja też się całowałam z innymi chłopakami. No dobra, z jednym chłopakiem.
Ale i tak. Z Beccą? Dlaczego on musiał się całować akurat z nią? Dlaczego musiał akurat ją wylicytować?
O mój Boże. A ja znów o tym samym.
Co mnie to w ogóle obchodzi? Dlaczego ja się tym przejmuję? Przecież powinnam się cieszyć ich szczęściem. Gdyby rzeczywiście byli parą.
Gdyby się okazało, że są parą, to ja bym się chyba porzygała jak wtedy na Kings Island, kiedy zeszłam z kolejki wodnej.
Nie, nieprawda. Cieszyłabym się ich szczęściem. To moi najlepsi przyjaciele. Zasługują na to, żeby zaznać trochę miłości.
Ale dlaczego Jason musiał szukać go z Beccą?
Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie mogę przestać myśleć o Jasonie? Dopiero co pocałował mnie Mark Finley. W usta. Zobaczyłam fajerwerki! Usłyszałam chóry anielskie!
Tylko że...
Co jeśli tu nie chodzi wyłącznie o hormony? To znaczy to, co czułam, kiedy Jason i ja uprawialiśmy zapasy nogami. Albo dlaczego nie mogę przestać go podglądać? A jeśli to coś więcej niż zwykła nastoletnia ciekawość płci przeciwnej?
To niemożliwe. To niemożliwe. Kocham Marka Finleya. Kocham go. Ja...
Ja go nie kocham. O Boże. Mam wrażenie, że nawet go już nie bardzo lubię. Bo jak on może tak postępować? Całuje się z jakąś dziewczyną, kiedy się przecież spotyka z inną? To nie w porządku. To jest bardzo nieładne. To jest całkiem obrzydliwe. To był jakiś totalny fałsz. To było totalne przeciwieństwo tego, co Książka opisywała jako zachowanie popularnego chłopaka. Książka twierdziła, że popularni chłopcy powinni wiedzieć, czego chcą. Popularni chłopcy nie powinni uganiać się za spódniczkami. Powinni być wierni swoim stałym dziewczynom.
Nie powinni całować dziewczyn publicznie.
Nie powinni całować dziewczyn tylko po to, żeby zgodziły się zrobić to, czego oni chcą.
Powinni być mili. Powinni być zabawni. Powinni być prawdziwymi przyjaciółmi.
Jak Jason.
O Boże, co się ze mną dzieje?
Niepopularny: (przym.) Niecieszący się popularnością lub niedoceniany. Ktoś, kto jest niepopularny, nie jest powszechnie lubiany.
31
Piątek, 1 września, 11.00 wieczorem
Nie mogłam tego zrobić.
Nie mogłam otworzyć tych drzwi.
Chciałam. Naprawdę chciałam. A przynajmniej, jakaś część mnie chciała. Zwłaszcza kiedy usłyszałam, jak Mark mówi:
- Amy? Hej, Amy, jesteś tam? To ja, Mark. Otwórz, dobrze? Tu na dworze mocno pada.
Ale potem usłyszałam, jak Lauren dorzuca:
- O mój Boże, moje włosy! Amy! Amy, pospiesz się! My tu mokniemy!
A potem Todd dodał:
- Mark, ta baryłka waży tonę.
Nie ruszyłam się ze swojego miejsca przy drzwiach. Nie wstałam, żeby otworzyć. Nie drgnęłam. Zawołałam tylko:
- Hm, ludzie?!
- Amy? - Mark zadudnił pięścią w drzwi. - Czy to ty? Otwórz, dobrze?
- Taa, no właśnie w tej sprawie... - Wzięłam głęboki oddech. - Nie mogę.
- Czego nie możesz?! - zawołał Mark. - Poradzić sobie z otwarciem drzwi?
- Nie - odparłam. - Wiem, jak to zrobić. Nie mogę was wpuścić do środka. Przykro mi. Zmieniłam zdanie. Nie możecie zrobić tu imprezy.
Odpowiedziała mi cisza. Ale trwała tylko chwilę.
A potem Todd wrzasnął:
- Bardzo śmieszne, Landry! Otwieraj te cholerne drzwi. Mokniemy tu jak kury!
- Chyba mnie nie zrozumiałeś! - zawołałam przez drzwi. - Ja was tu nie wpuszczę. Musicie przenieść imprezę gdzie indziej.
Kolejna osłupiała cisza.
A potem wszyscy naraz zaczęli się dobijać do drzwi.
Szarpali za klamkę. Kopali je (jestem pewna, że to Lauren). Walili w nie pięściami.
Ale ja się nie ugięłam.
Nawet wtedy, kiedy usłyszałam Marka, który wrzasnął bardzo niemiłym głosem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszałam:
- Amy! Amy, daj spokój! Żarty się skończyły! Otwieraj!
Nawet wtedy, kiedy dobiegł mnie głos Lauren:
- Amy Landry! Otwieraj te cholerne drzwi, ale już!
Zamknęłam oczy. Dziadku, pomyślałam, to mój ślubny prezent dla ciebie. Nie pozwolę moim tak zwanym przyjaciołom zdewastować twojego obserwatorium. Wszystkiego dobrego!
Zdałam sobie sprawę, że jeśli chodzi o prezenty, ten był dość głupawy. Ale to było najlepsze, na co w tych okolicznościach było mnie stać.
I prawdę mówiąc, rzeczywiście zdobyłam się na wielkie poświęcenie na rzecz dziadka i Kitty. Nawet jeśli oni się o tym nie dowiedzą.
Po chwili walenie ucichło. I usłyszałam, jak Todd mówi:
- Wystawiła nas do wiatru, w pale mi się nie mieści. Suka wystawiła nas do wiatru.
- Może coś jej się stało. - To musiała być Darlene. - Amy? Wszystko w porządku?
- Powiem ci coś - odezwała się Lauren głosem pełnym furii. - Coś jej się stanie w poniedziałek. Sprawię, że pożałuje, że się w ogóle urodziła.
A więc mam się teraz czego obawiać.
A Mark nie powiedział ani słowa w mojej obronie. Ani jednego słowa.
Nie żebym kiedykolwiek myślała, że on w ogóle mnie lubi. To nie tego dotyczył ten pocałunek. Ten pocałunek - wiem to teraz - wcale nie zdarzył się dlatego, że on uznał, że jestem taka słodka i miła, i nie zdołał mi się oprzeć. Ten pocałunek miał sprawić, że zrobię to, czego on ode mnie chciał.
Co, w tym przypadku, oznaczało otwarcie drzwi.
Szkoda, że mu się nie udało. Tak już bywa z fajerwerkami. Szybciutko się kończą.
Wreszcie sobie poszli. Lauren skarżyła się, że deszcz niszczy jej fryzurę, a Todd powiedział coś o jakimś dzieciaku z pierwszej klasy, który mówił, że jego rodzice na weekend jadą do French Lick, więc może wszyscy mogliby pojechać tam...
Zastanawiam się, co Lauren zrobi mi w poniedziałek.
Cóż? To już bez znaczenia. Nie może to być nic gorszego niż to, co już przeszłam.
I wtedy usłyszałam, że w ciemnościach jakiś głos - głos ze środka obserwatorium - wypowiada moje imię.
Wrzasnęłam.
- Wow - powiedział Jason, wychodząc z cienia przy teleskopie - to tylko ja.
- Co ty tutaj robisz?! - krzyknęłam.
- Upewniam się, że podejmiesz właściwą decyzję - wyjaśnił.
- To znaczy... - W głowie mi się to nie mieściło. Serce waliło mi tak mocno, że myślałam, że mi wyskoczy z piersi. Nie wiem, co mnie zaskoczyło bardziej: to, że w taki sposób wyszedł z tego mrocznego kąta, czy fakt, że w ogóle tam był. - Byłeś tu przez cały czas?
Jason wzruszył ramionami.
- Wpuściłem się do środka, zanim przyszłaś tu z pracy.
- I tak tu siedziałeś - spytałam, czując wobec niego coś, co mogę opisać tylko jako morderczą wściekłość - ze mną, po ciemku, przez cały czas, i nic nie powiedziałeś?
- To było coś, co musiałaś załatwić sama - stwierdził Jason. - Poza tym, wiedziałem, że postąpisz właściwie.
- Jasne. - Miałam ochotę czymś w niego rzucić. Naprawdę. - A gdybym nie postąpiła?
Teraz Jason wyjął coś, co trzymał za plecami. To był kij golfowy.
- Uznałem, że tu obecna Wielka Berta wystarczy, żeby ich odpędzić.
Z jakiegoś powodu po tym stwierdzeniu wściekłość na niego przeszła mi jak ręką odjął. Po prostu nie mogłam się już na niego wściekać, jak zobaczyłam ten głupi kij golfowy.
Ale przy okazji straciłam po tych słowach resztkę sił w nogach. Osunęłam się po ścianie, aż wreszcie usiadłam na świeżuteńkiej wykładzinie - wykładzinie, której tak broniłam przed zajęciem się ogniem od płynu do zapalniczek - i ukryłam twarz w dłoniach.
Raczej usłyszałam, niż zobaczyłam, że Jason siada na podłodze obok mnie.
- Rozchmurz się, Kręciołku - powiedział po paru minutach. - Dobrze zrobiłaś.
- Cała ta praca - mruknęłam w stronę moich kolan. Nie płakałam. Wcale nie. No dobra. Płakałam. - Tyle pracy. I wszystko na nic.
Poczułam, że Jason poklepuje mnie uspokajająco po plecach. Tak mnie pocieszał, kiedy o mało nie zwróciłam własnych wnętrzności do tego kosza na śmieci po wyjściu z kolejki wodnej.
- Nie na nic - powiedział. - Byłaś najpopularniejszą dziewczyną w szkole przez cały, no cóż, prawie, tydzień. Niewiele osób może się tym pochwalić.
- To była totalna strata czasu i energii - jęknęłam, nadal nie podnosząc oczu. Dżinsy całkiem nieźle wchłaniają łzy.
- Nieprawda. Bo udowodniłaś sobie, że to, za czym tęskniłaś, wcale nie jest aż takie świetne. Masz rację?
- Nie wiem. Tak się napracowałam na tę popularność, i żeby ją potem utrzymać, że nie miałam czasu się nią nacieszyć. - Uniosłam głowę i spojrzałam na niego, zupełnie już się nie przejmując tym, czy zobaczy, że płakałam. - Więc nawet nie wiem. Nawet nie wiem, czy to by mi się podobało, czy nie.
- Hej - rzekł łagodnie Jason, chyba trochę przestraszony moimi łzami. - Nie warto przez to płakać. Oni nie są tego warci, w każdym razie.
- Wiem. - Grzbietem dłoni otarłam oczy. Łzy przestały już prawie płynąć. Oparłam głowę o ścianę za naszymi plecami. - Boże. W głowie mi się nie mieści, że oni faktycznie chcieli, żebym pozwoliła im urządzić sobie tutaj jedną z tych ich głupich imprez.
- A ja bym się nabrał. Naprawdę sądziłem, że masz zamiar ich tu wpuścić.
- Nie mogłabym tego zrobić dziadkowi - oświadczyłam. - Ani Kitty.
- To byłby niezbyt ładny ślubny prezent - zgodził się Jason.
To zabawne. Bo przecież dokładnie coś takiego sama pomyślałam.
- W głowie mi się nie mieści, że prostowałam sobie dla nich włosy na szczotce. Przez cały tydzień.
- I tak wyglądasz lepiej z kręconymi - stwierdził Jason.
Po prostu starał się być miły. Przez to, że się popłakałam, i tak dalej. Wiedziałam to. Wiedziałam, że on po prostu stara się być miły. Nie powiedział, że mnie lubi, ani nic. To znaczy, bardziej niż zwykłą przyjaciółkę.
Ale nieważne. Coś - nie mam pojęcia co - kazało mi zapytać zupełnie z głupia frant:
- Jason, czy ty jesteś zakochany w Beccę?
Jason oderwał plecy od ściany, jakby była podłączona do prądu.
- Co? - Zamrugał oczami, przyglądając mi się w półmroku. - Co ci przychodzi do głowy?
- No cóż - powiedziałam, zdając sobie nieco za późno sprawę, że oto własnymi rękoma wykopałam sobie grób. Co ja wyrabiam? No, co ja wyrabiam? I dlaczego ja, na miłość boską, to wyrabiam? - Wylicytowałeś ją...
- Powiedziałem ci, dlaczego to zrobiłem. Bo nie chciałem, żeby jej było przykro.
- Jasne. - Zupełnie jakby moje usta odłączyły się od reszty ciała czy coś i same wyruszyły na jakąś zwariowaną, własną misję. - Bo się w niej kochasz.
- Czy ja ci mam przypomnieć, co ona mi zrobiła z butami? - Podniósł jedną wielką stopę, żeby mi pokazać cholewki swoich trampek, nadal pokryte purpurowymi gwiazdkami i jednorożcami.
Popatrzyłam na nie. Jason opuścił nogę.
- Jezu - jęknął.
Ale to nic nie pomogło. Moje usta nadal coś wygadywały, chociaż głowa i serce darły się: Zamknij się! Zamknij się. Zamknij się.
- Jeśli jej nie kochasz, to dlaczego... - Zamknij się. Zamknij się. Zamknij się. Zamknij się. - Dlaczego pocałowałeś ją wczoraj wieczorem w swoim pokoju?
Zamknij się. O mój Boże. Jestem najdurniejszą istotą ludzką, jaka kiedykolwiek chodziła po tej ziemi.
Jasonowi opadła szczęka.
- Skąd ty...
- Widać twój pokój z okna naszej łazienki - powiedziałam szybko. Nagle mózg zdecydował się włączyć do akcji i pomóc ustom. Chyba lepiej późno niż wcale. - Nie, żebym kiedykolwiek zaglądała. Naprawdę. Tylko że akurat wczoraj wieczorem byłam tam i tak się jakoś złożyło, że spojrzałam przez okno i zobaczyłam ją, ciebie, was oboje. I się całowaliście.
Jason zamknął usta. Już się nie uśmiechał.
- Becca ci nie powiedziała? - spytał wreszcie.
- Nie powiedziała mi ani słowa. A ja nie chciałam tego poruszać. Bo...
- Bo nie chciałaś, żeby cię nazwała podglądaczką.
O Boże! Ale miał rację. W poniedziałek idę do spowiedzi. Powiem ojcu Chuckowi wszystko.
I nieważne, czy powtórzy mojej mamie, bo Jason teraz już też wie.
- Nie podglądałam - zaprzeczyłam. - To znaczy, niezupełnie. Pete też was widział...
- Och, świetnie! Twój brat wie?
Zaczynało mi się robić nieprzyjemnie gorąco. Nie miałam pojęcia, dlaczego. W obserwatorium jest naprawdę rewelacyjna klimatyzacja.
- Tak, Pete wie. No bo przecież robiliście to dokładnie na wprost okna. - „Robiliście to” było może nieco za mocnym określeniem. Nie mam pojęcia, skąd mi się wzięło. - Gdybyś zadał sobie kłopot i opuścił żaluzje…
- Nie mam tam jeszcze żaluzji. Ale możesz być pewna, że teraz niedługo je załatwię. Co jeszcze widziałaś?
Pompki nago, chciałam powiedzieć. Ale tym razem moje usta wykonały polecenie mózgu i zamiast tego powiedziałam:
- Nic. Przysięgam.
Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłam. Od mojej ostatniej spowiedzi minęło... ile to było? No cóż, nieważne, bo jest taka rzecz, o której ci nie powiedziałam, a to się dzieje już od paru miesięcy, i...
Och, nieważne. Pan Bóg zrozumie.
- No więc? - zaatakowałam Jasona. Bo nadal czułam ucisk w klatce piersiowej. Musiałam to wiedzieć. Po prostu musiałam. - Co jest grane między tobą a Beccą?
- O Jezu. - Jason zgarbił się przy ścianie i zamknął oczy. - Nic, jasne? Ona sobie mylnie zinterpretowała, dokładnie tak samo jak ty, to, że wykupiłem na licytacji te jej głupie lekcje robienia albumów. Przyszła do nas, stanęła na progu, a tata ją wpuścił, bo, no cóż, taki jest tata. Ja sobie leżałem i czytałem, kiedy weszła do środka, a potem to wszystko... No wiesz.
Wpatrywałam się w jego profil. Nos miał większy i bardziej garbaty niż kiedykolwiek. I z jakiegoś powodu miałam ochotę pochylić się i go w ten nos pocałować.
Zwariowałam. Lauren Moffat i tym ludziom udało się wreszcie doprowadzić mnie do kompletnego szaleństwa. Od kiedy to mnie się zachciewa całować Jasona Hollenbacha w nos?
- Nie - powiedziałam. - Nie wiem. Wszystko... co?
- Becca zrobiła się nagle wielce czuła - rzekł Jason, wreszcie obracając głowę, żeby na mnie spojrzeć. - Ona myśli... Jezu. Myśli, że jestem Jedynym. Jej Jedynym. Jej bratnią duszą. I dla ścisłości, to ona mnie pocałowała. Nie ja ją. Musiałem jej powiedzieć... No cóż, musiałem jej powiedzieć, że trafiła pod zły adres. Że nie jestem facetem dla niej. Niezależnie od tego, co ona o tym myśli.
Poczułam, że zalewa mnie fala tak intensywnej ulgi, że aż mi się zrobiło fizycznie słabo.
Dlaczego? Dlaczego poczułam ulgę, słysząc od Jasona, że nie jest facetem dla Becki?
Dlaczego słysząc, że to ona go pocałowała, a nie odwrotnie, nagle usłyszałam też w głowie anielskie chóry - te, których nasłuchiwałam, kiedy całował mnie Mark Finley, a które, jak zorientowałam się teraz, nie były autentyczne... nic a nic?
- Och! - jęknęłam. Prawie nie słyszałam własnego głosu, chóry go zagłuszały.
- A twoim zdaniem dlaczego chowałem się dzisiaj w bibliotece? - spytał Jason. - Próbowałem jej unikać.
- Och! - jęknęłam znowu. Małe ptaszki ćwierkały mi w uszach, a przecież nikt mnie nie całował. To jakieś szaleństwo. Ale tak to wyglądało.
- To wszystko przez Stuckeya - mruknął Jason.
- Stuckeya?
- Taa. To on mnie namawiał, żebym ją wylicytował.
- Stuckey? - Byłam pewna, że go źle usłyszałam, przez te wszystkie ptaszki i chóry.
- Taa. Sam by ją wylicytował. Ale nie miał przy sobie pieniędzy.
- Stuckeyowi podoba się Becca? - zapytałam. Chór wybuchł w refrenie gromkim „Alleluja!” Zwłaszcza że przypomniałam sobie, jak dzisiaj w samochodzie Stuckey przez całą drogę powrotną ze szkoły do domu gadał o albumach z pamiątkami. I o tym zwiedzaniu sali do gry w kosza, które proponował Becce.
- Chyba tak - powiedział Jason. - A skąd ja mam wiedzieć?
- Nie powiedziałby ci tego?
Jason rzucił mi bardzo ironiczne spojrzenie. Zazwyczaj, kiedy to robi, ja też mu rzucam ironiczne spojrzenie. Tym razem byłam w stanie myśleć tylko o tym, jak bardzo chciałabym go pocałować w ten nos.
- Faceci nie rozmawiają między sobą o takich rzeczach - poinformował mnie.
- Wow - powiedziałam.
- A poza tym - dodał Jason - wykupiłaś Marka Finleya. Czy to znaczy, że jesteś w nim zakochana?
- Najwyraźniej nie. - Nie uznałam za stosowne wspomnieć, że Mark i ja całowaliśmy się, tak samo jak Jason i Becca. Ani że o wiele bardziej wolałabym całować się z Jasonem. - Bo widziałeś przed chwilą, że go tu nie wpuściłam, prawda?
- No cóż - rzekł Jason. - Mógłbym się nabrać.
- A co to ma niby znaczyć? - Chóry i ptaszki raptownie się przymknęły.
- Tylko to, że jak na kogoś, kto twierdzi, że nie kocha się w facecie, udawało ci się znakomicie zakochanie naśladować.
Zastanowiłam się nad tym. W zaistniałych okolicznościach, było to całkiem uzasadnione stwierdzenie. Zielonozłote oczy Marka... Jego głęboki głos... To, jak jego tyłek wygląda w tych dżinsach. To wszystko były bardzo pociągające obrazy.
Ale to tylko to, nagle zrozumiałam. Obrazy. Bo co ja wiem o Marku jako o osobie? Nic. Nic poza tym, co mawiał Jason... Że to bezmózgi klon, który robi wszystko to, co mu każe jego dziewczyna - czy w zasadzie każdy. Jest taki głupi, że nawet nie załapał, że to Lauren napisała do mnie tamtą kartkę. On jej rzeczywiście uwierzył, kiedy mu powiedziała, że mnie lubi. Nie załapał, że jego dziewczyna to największa oszustka pod słońcem.
I prawdę mówiąc, sam też był takim trochę oszustem. No bo pocałował mnie, a potem mi wmawiał, że zrobił to dlatego, że nie mógł się oprzeć mojemu urokowi i słodyczy? A naprawdę zrobił to po to, żebym otworzyła drzwi do obserwatorium.
Więc dlaczego w ogóle myślałam, że on mi się podoba?
Wiedziałam, dlaczego. Doskonale wiedziałam dlaczego, ale to wcale nie była miła myśl.
Bo on był popularny.
Ale to było przedtem, powiedziałam sobie. Zanim sama zrozumiałam, co naprawdę znaczy popularność. A przynajmniej w Liceum Bloomville.
I że to wcale nie oznaczało: być sobą.
- Nigdy ci się nie wydawało, że jesteś w kimś zakochany - zapytałam Jasona - żeby się potem przekonać, że się myliłeś?
- Nie - odparł krótko Jason.
- Nigdy? A co z Kirsten?
- Nie kocham się w Kirsten - oświadczył Jason, patrząc na swoje trampki, a nie na mnie.
- Daj spokój. Ani troszkę? Mówisz, że te wszystkie haiku na jej cześć to tylko taka zabawa?
- Dokładnie. - Jason bezskutecznie próbował kciukiem zetrzeć jednego jednorożca. - Słuchaj, lepiej już chodźmy. Pamiętaj, że jutro jest ślub. Trzeba wcześnie wstać i się wyszykować.
Ale wyciągnęłam rękę i zatrzymałam go, zanim zdążył na dobre się podnieść.
- Poważnie - powiedziałam, wyciągając szyję, żeby na niego spojrzeć - chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie byłeś zakochany? W nikim?
Jason z westchnieniem znów osunął się po ścianie.
A potem, nadal na mnie nie patrząc, zaczął mówić:
- Pamiętasz, jak w piątej klasie ciągle cię szczypałem i tak dalej, a ty mi powiedziałaś, że twój dziadek mówił, że ja to robię dlatego, że się w tobie trochę podkochuję?
- Pamiętam - powiedziałam ze śmiechem. - Potem przez rok się do mnie nie odzywałeś. Aż do historii z super big gulp.
- To dlatego, że twój dziadek się mylił.
- Hm, to było dość oczywiste, biorąc pod uwagę to długie milczenie.
- Ja nie podkochiwałem się w tobie trochę - powiedział Jason, wreszcie na mnie spoglądając. A jego oczy, zauważyłam to tego wieczoru po raz pierwszy, miały ten sam niebieski odcień co Syriusz, psia gwiazda. - Ja się w tobie strasznie podkochiwałem. I nie wiedziałem, jak mam sobie z tym poradzić. I nadal nie wiem.
Ledwie go słyszałam, bo chóry i ptaszki znów mi się w głowie rozśpiewały. Zupełnie jakby Mesjasz Haendla i safari w parku tematycznym Six Flags zlały mi się w jedno.
- Zaraz - ledwie usłyszałam własne słowa. - Czy ty właśnie powiedziałeś, że...
Mózg mi zalało milion zwariowanych myśli. Przypomniałam sobie ten dzień w piątej klasie, kiedy powiedziałam mu, że się we mnie trochę podkochuję, i jak strasznie on się zaczerwienił - wtedy myślałam, że ze złości. Przypomniałam sobie, jak mnie ignorował, i jak samotna i smutna się wtedy czułam - aż do dnia, kiedy wylałam ten głupi napój na Lauren, a wszystkie jej przyjaciółki wymyśliły powiedzenie: „Ale Amy Landry odwaliłaś” i nie chciały już ze mną siedzieć w stołówce i drwiły z wszystkich, którzy chcieli. Więc nikt już nie chciał.
Nikt oprócz Jasona, który postawił swoją tacę obok mojej i zaczął mi opowiadać odcinek The Simpsons, który oglądał poprzedniego wieczoru, jakby w ogóle nigdy nie było między nami żadnego nieporozumienia i jakby ludzie na korytarzach nie dogadywali mu, że odwala straszną Amy.
Ale on się nie przejmował.
Przypomniałam sobie wszystkie te wieczory na murku, kiedy rozśmieszaliśmy się nawzajem, aż myślałam, że posikam się w majtki (znowu), kpiąc sobie z popularnego tłumku i zajadając blizzerds. I te wieczory na Wzgórzu, kiedy leżeliśmy na chłodnej zielonej trawie, wpatrując się w wielkie granatowe niebo, kiedy Jason pokazywał mi gwiazdozbiory i rozważał możliwość istnienia życia na innych planetach, i zastanawialiśmy się, co byśmy zrobili, gdyby jeden z tych meteorów okazał się statkiem międzyplanetarnym i wylądował tuż obok nas.
I pomyślałam o tych wszystkich dniach, kiedy mówiłam mu dobranoc po tym, jak spędziłam z nim cały dzień nad jeziorem czy w kinie, a następnie wchodziłam do swojego domu, żeby siedzieć w swoim pokoju po ciemku i patrzeć na niego w jego pokoju, jakbym nigdy nie mogła się nasycić. Jasonem.
Jasonem.
Boże. Ja jestem chyba najgłupszą dziewczyną na tej całej planecie.
- Czy ty naprawdę przed chwilą powiedziałeś, że się we mnie kochasz? - zapytałam, żeby się jeszcze upewnić. Bo bałam się, że to wszystko to był tylko sen i że się obudzę zupełnie sama w swoim pokoju.
Jason zamknął usta. A potem znów je otworzył i powiedział:
- No cóż, chyba tak.
I wtedy go pocałowałam.
Unikaj popularności,
jeśli cenisz sobie święty spokój.
Abraham Lincoln
32
Sobota, 2 września
On mnie kocha.
On mnie kocha.
On mnie kocha.
Powiedział, że zawsze tak było. Powiedział, że wszystko, co mówił przedtem o tym, że nie wierzy w bratnie dusze i że ludzie nie powinni się zakochiwać w szkole średniej, to były tylko takie próby wmawiania sobie, że mnie tak bardzo nie kocha, bo myślał, że ja jego uczucia nie odwzajemniam. Nie miał pojęcia, że tak jak on zawsze kochał mnie, ja zawsze kochałam jego.
Nawet jeśli zdałam sobie z tego sprawę dopiero przed chwilą.
No cóż. Nikt nie jest ideałem.
Ale nie ma sprawy. Totalnie nadrobiłam stracony czas. Całowaliśmy się tyle, że w sumie mam trochę otarte usta. Ale to przyjemne uczucie.
Powiedziałam mu wszystko - i to naprawdę wszystko: o tym, że myślałam, jaki się zrobił seksowny, kiedy był w tej Europie (on uważa, że zrobiłam się seksowna w drugiej klasie), o tym, jak go podglądałam (nie wściekł się. Chyba nawet trochę mu to pochlebiło. Ale zapowiedział, że jutro założy żaluzje), o tym, jaka byłam zazdrosna, kiedy myślałam, że on się kocha w Becce („Becca? - zakrztusił się. - O Boże!”), o tym, jaka byłam zazdrosna, kiedy mi się wydawało, że się podkochuje w Kirsten, do takiego stopnia, że robiło mi się niedobrze na sam widok jej łokci („Jej łokci?” - powtórzył niedowierzającym tonem). Powiedziałam mu nawet, jak kiedyś miałam na sobie jego majtki z Batmanem. I że całkiem mi się to podobało.
Książkę zostawiłam na sam koniec. Z tego nieźle się uśmieliśmy.
- Zaczekaj - powiedział Jason. - Niech ja to sobie wyjaśnię. Znalazłaś jakąś starą książkę mojej babci i uznałaś, że to twoja przepustka do popularności?
- No cóż... - Nadal siedzieliśmy w tym samym miejscu, w którym się po raz pierwszy pocałowaliśmy. Tylko że teraz opierałam głowę o jego pierś. Bardzo mi z tym było wygodnie, zupełnie jakby klatka piersiowa Jasona była zrobiona na miarę, żeby idealnie pasować do kształtu mojej głowy. - Przecież podziałało, prawda?
Kiedy streściłam mu kilka ze swoich ulubionych rozdziałów, śmiał się tak bardzo, że głowa zaczęła mi podskakiwać, więc musiałam usiąść prosto.
- Ty się śmiejesz. Ale ta książka wiele mnie nauczyła.
- Jasne - powiedział Jason. - Jak się zachowywać nienaturalnie i doprowadzać do szału wszystkich swoich przyjaciół.
- Nie - powiedziałam. - Jak wydobywać z siebie to, co najlepsze.
- Przecież ty już umiałaś wydobywać z siebie to, co w tobie najlepsze - oświadczył Jason, znów przyciągając do siebie moją głowę. - Nie potrzebowałaś do tego żadnej książki.
- Potrzebowałam - powiedziałam jego koszuli. - Bo gdyby nie ta książka, nigdy bym nie próbowała zdobyć popularności, a gdybym nigdy nie spróbowała zdobyć popularności, nigdy bym sobie nie zdała sprawy z tego, co naprawdę do ciebie czuję.
I nigdy bym nie odkryła, że to ja jestem tą dziewczyną, o której Stuckey mówił, że Jason się w niej od zawsze skrycie kocha.
- Cóż - powiedział Jason, obejmując mnie ramionami jeszcze mocniej - w takim razie lepiej tę książkę zachowajmy i oprawmy w złoto.
Żartował sobie, ale ja myślę, że miał rację. Wszystko zawdzięczam tej książce. Nawet jeśli, koniec końców, popularności nie zyskałam.
Ale zamiast niej zyskałam coś o wiele, wiele cenniejszego.
Wszystko, co popularne,
jest też bezwartościowe.
Oscar Wilde
33
Sobota, 2 września, 9.00 rano
Obudziłam się, słysząc, że ktoś głośno nawołuje mnie po imieniu.
Kiedy uniosłam głowę, nie miałam pojęcia, gdzie jestem. I dlaczego tak mi zesztywniał kark.
Potem obróciłam się na bok i zobaczyłam Jasona, który spał obok mnie.
A potem usiadłam tak szybko, że mój kark - zesztywniały od spania na wykładzinie - wydał jakiś trzeszczący dźwięk.
- Jason - powiedziałam, szturchając go. - Jason, obudź się. Chyba mamy spore kłopoty.
Bo oczywiście zasiedzieliśmy się do tak późna, gadając - i całując się - że zasnęliśmy. W obserwatorium. Na podłodze obserwatorium, pod kopułą.
Normalnie wpadłam po same uszy. Chociaż przecież nie zrobiliśmy niczego. Poza tym, że się całowaliśmy.
Ale kto mi w to uwierzy?
Jak się okazuje, dziadek. Kiedy pojawił się tam sekundę później, obrzucił nas jednym spojrzeniem i zawołał przez ramię:
- Już w porządku, Margaret! Są tutaj!
I zanim się z Jasonem połapaliśmy, mama i dziadek stali nad nami, i oboje się na nas wydzierali.
- Jak mogłaś?! - wrzeszczała do mnie mama. - Czy ty masz pojęcie, jak strasznie się martwiliśmy? Dlaczego nie zadzwoniłaś? A Jason... twój ojciec przez całą noc sprawdzał szpitalne izby przyjęć po całej Indianie. Myślał, że miałeś jakiś wypadek!
- Naprawdę powinnaś zadzwonić - mówił do mnie dziadek. - Co, u licha ciężkiego, tu robiliście?
- Myślę, tato, że to dość oczywiste, co oni tu robili - podsumowała nas mama. Co było totalnie nie fair, biorąc pod uwagę, że oboje byliśmy kompletnie ubrani.
- My tylko zasnęliśmy - rzekł Jason. - Naprawdę. Rozmawialiśmy, i...
- Ale dlaczego nie zadzwoniliście? - dopytywała się mama. - Czy nie zdajecie sobie sprawy, do jakiego stopnia traciliśmy rozum ze zmartwienia?
- Po prostu zapomnieliśmy. - Czułam się strasznie winna. W głowie mi się nie mieściło, że nie pomyślałam, żeby zadzwonić.
Ale nie mogłam ot tak sobie oświadczyć: „Za bardzo się zajęliśmy całowaniem, żeby myśleć o telefonach do domu, mamo”.
- No cóż, młoda damo, masz szlaban - oświadczyła mama, stawiając mnie na nogi z zadziwiającą siłą jak na kobietę w tak zaawansowanej ciąży. - Może to cię nauczy nie zapominać o telefonach.
- Twoi rodzice będą tobą bardzo rozczarowani, synu. - Tylko tyle powiedział dziadek do Jasona, którego nigdy za nic nie każą. Jego rodzice tylko bywają nim rozczarowani. - Twoja biedna babka całą noc nie spała, a dzisiaj jest jej ślub!
Ślub dziadka i Kitty! Na śmierć zapomniałam!
- Och, dziadku - powiedziałam. - Tak mi przykro. Po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy, która godzina.
- Ale co wyście tutaj robili? - chciała wiedzieć mama.
Wzięłam głęboki oddech, gotowa wyznać wszystko. No cóż, nie to, że całą noc całowałam się z Jasonem. Ale to o Marku Finleyu i imprezie. Bo skoro z Jasonem mieliśmy wszystko wyjaśnione, doszłam do wniosku, że lepiej sobie też oczyścić sumienie w stosunku do wszystkich innych.
Ale zanim zdążyłam, Jason mnie wyprzedził i powiedział:
- Przyszliśmy popatrzeć na gwiazdy. A potem chyba zasnęliśmy.
- Gwiazdy? - Mama miała totalnie skołowaną minę. Ale potem przypomniała sobie, że przecież stoimy w obserwatorium. - Och, no tak.
- Widzisz, Margaret? - rzekł dziadek. - Mówiłem ci. Nic im nie jest. Po prostu patrzyli na gwiazdy. I zasnęli. Nic złego się nie stało. - A potem, ku mojemu zdumieniu, dziadek objął mamę ramieniem.
Co jeszcze bardziej zdumiewające, ona mu na to pozwoliła.
- Mówiłem ci, że to obserwatorium to dobry pomysł - ciągnął dziadek. - Dzieciaki w tym mieście zyskają coś do roboty wieczorami, zamiast pakować się w tarapaty.
Jason i ja wymieniliśmy spojrzenia. Dziadek nie miał pojęcia, jak blisko to obserwatorium było wpakowania w tarapaty mnóstwa dzieciaków z tego miasta.
Mama pokręciła głową a potem uniosła drżące palce do skroni.
- Boże, jak bym chciała móc wypić jakiegoś drinka - powiedziała do swojego brzucha.
- No cóż, może na weselu ktoś ci podsunie kieliszeczek szampana - rzekł dziadek i lekko ją uściskał.
To było jeszcze bardziej szokujące niż fakt, że pozwoliła mu się objąć. Mama jednak będzie na tym ślubie? Znów ze sobą rozmawiali? Kiedy do tego doszło?
- Och, tato! - Mama rzuciła dziadkowi karcące spojrzenie.
Ale pod tą irytacją dostrzegłam odrobinę czułości.
A w następnej sekundzie to spojrzenie znikło i znów ciskała z oczu pioruny. W moją stronę.
- No cóż, pozwól ze mną, młoda damo. Wsiadaj do samochodu. Zabieram cię do domu.
- Okay - zgodziłam się, rzucając dziadkowi zakłopotane spojrzenie. Co się tu działo? Jak on mamę przebłagał?
Dziadek widział to moje spojrzenie. Wiem, że je widział. Ale tylko zrobił do mnie oko, a potem objął ramieniem Jasona.
- Hej, mały - usłyszałam za sobą, kiedy z Jasonem ruszyli za nami do wyjścia. - Jechałeś już kiedyś rollsem?
Unikaj popularności, wiele w niej
sideł,
lecz żadnej realnej korzyści.
William Penn
34
Sobota, 2 września, 6.00 po południu
Ślub był piękny. Deszcz nieco obniżył temperaturę, więc przyjemnie było na świeżym powietrzu. Słońce świeciło na bezchmurnym błękitnym niebie - tego samego koloru co oczy Jasona (i Kitty) - sprawiając, że był to jeden z tych idealnych dni późnego lata czy wczesnej jesieni, znakomity do zbierania jabłek czy pływania łódką po jeziorze.
Albo na jakiś ślub.
Panna młoda z całą pewnością nie wyglądała jak kobieta, która całą noc nie zmrużyła oka, zamartwiając się o zaginionego wnuka. Promieniała w naszywanej koralikami wieczorowej sukni w odcieniu kości słoniowej, wyglądając bardzo elegancko, a jednocześnie swobodnie. Dziadkowi na jej widok w ślubnej sukni autentycznie zakręciła się łezka w oku.
Powiedział mi później, że mu coś do tego oka wpadło. Ale ja wiem swoje.
Tak jak on zna prawdę na temat tego, co Jason i ja robiliśmy w tym obserwatorium. No cóż, nie wie nic o imprezie. Ale wie, że nie patrzyliśmy na gwiazdy.
Ale nie ma sprawy. Wszystko inne potoczyło się świetnie. Mama i tata - ku zdziwieniu wszystkich poza dziadkiem - pojawili się na ślubie razem z Sarą. Kitty była tak uszczęśliwiona ich widokiem, że aż zaczęła płakać. A potem moja mama, na widok płaczącej Kitty, też się rozpłakała. A potem się uściskały, nadal płacząc, więc Sara też zaczęła płakać, bo nikt na nią nie zwracał uwagi.
A tymczasem Robbie nie zgubił obrączek, a Jason wyglądał tak niesłychanie przystojnie w swoim smokingu, że pomyślałam, że ja się zaraz rozpłaczę. Chociaż to może z braku snu.
I nawet udało mi się nie pokłócić z Beccą z tego powodu, że facet, w którym się zadurzyła, okazał się moim, a nie jej Jedynym. To dlatego, że Becca miała u boku swojego nowego Jedynego, który absorbował całą jej uwagę. Stuckeyowie i Taylorowie nawet nie mieli siedzieć przy tym samym stole na weselu, ale Becce ewidentnie udało się coś zachachmęcić z karteczkami oznaczającymi miejsca gości, bo kiedy weszłam do jadalni, ona i John siedzieli obok siebie i gruchali sobie nad sałatką.
Podeszłam do nich i powiedziałam:
- Przepraszam, Becca, mogę cię prosić na słówko?
Poszła za mną, zarumieniona, pod fontannę z szampanem.
- To nie to, co myślisz - oświadczyła z miejsca.
- A skąd ty w ogóle wiesz, o czym ja myślę? - zapytałam. Bo prawdę mówiąc, myślałam sobie: „Jak ja jej wyjaśnię to coś między mną a Jasonem?”
- To nie to, że ja sobie nim polepszam humor - powiedziała Becca. - Czuję coś zupełnie innego do Johna, niż czułam do Jasona. I to nie tylko dlatego, że John to odwzajemnia. To po prostu to, Amy. Prawdziwa rzecz.
- Nie miałam zamiaru o nic takiego cię oskarżać - zapewniłam ją. - Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo się cieszę.
- Och! - Becca spojrzała na mnie, rozpromieniona. - Dzięki. Ja bym tylko chciała, żebyś ty też spotkała swojego Jedynego. Hej... Ja wiem, że uznasz, że to brzmi jak szaleństwo, ale czy ty kiedykolwiek brałaś pod uwagę zaproszenie Jasona na randkę?
Popatrzyłam na nią.
- Mówię poważnie - stwierdziła. - Bo mnie się wydaje, że mu się podobasz. Tamtego wieczoru... no cóż, nie mówiłam ci o tym, bo to takie trochę żenujące. Ale kiedy on mnie wylicytował... no wiesz, na aukcji... poszłam do niego do domu i w pewnym sensie... No cóż, powiedziałam mu, że mi się podoba. Nie śmiej się.
- Ja się nie śmieję.
- Dzięki. W każdym razie to było, zanim zdałam sobie sprawę, że naprawdę kocham Stuckeya. No, w każdym razie, Jason powiedział mi, że mu przykro, ale że nie czuje do mnie tego samego. A ja go zapytałam, czy to przez tę całą jego niewiarę w istnienie bratnich dusz, ale on powiedział, że wtedy kłamał, kiedy to mówił. I powiedział mi, że jego zdaniem on już znalazł taką bratnią duszę, ale sądzi, że ona tego uczucia nie odwzajemnia, bo jest zakochana w jednym popularnym chłopaku... I, no cóż, nazwij mnie wariatką. Ale nie mogłam się nie zastanawiać, czy czasem Jason nie miał na myśli ciebie.
- Wow - powiedziałam. I chociaż już wiedziałam, że Becca ma rację i że Jason rzeczywiście mówił wtedy o mnie, poczułam lekkie przyjemne mrowienie, słysząc to wszystko jeszcze raz. Aż tak mnie już wzięło. - Dzięki, że mi to powiedziałaś. Pomyślę, czy się z nim nie umówić.
- Powinnaś - powiedziała Becca. - Bo wiesz, rozmawiałam z Johnem i on mówi, że to możliwe, przynajmniej możliwe, że ta osoba, w której Jason skrycie się kocha, to ty. A jeśli tak jest, to moglibyśmy się umawiać na podwójne randki! Ja i John, ty i Jason! Byłoby super, prawda?
Powiedziałam, że nic bardziej super nie jestem sobie w stanie wyobrazić.
Po wszystkich toastach państwo młodzi odtańczyli swój pierwszy taniec - do dźwięków I've Got a Crush on You Franka Sinatry, ulubionej piosenki dziadka - a potem zatańczyli ze swoimi dziećmi, a na koniec z wnukami. Wtedy wreszcie zyskałam szansę zapytać dziadka, jak to zrobił, że mama mu wybaczyła ten Super Sav - Mart i przyszła na ślub.
- No cóż - powiedział, przesuwając się ze mną po parkiecie do tańca w takt Embraceable You. - Przykro mi to mówić, ale wykorzystałem fakt, że była bezradną kobietą: w ósmym miesiącu ciąży, śmiertelnie przerażona faktem, że gdzieś się zapodziało jej najstarsze dziecko i przekonana, że tkwi po uszy w poważnych tarapatach finansowych. Wziąłem sprawy we własne ręce i poinformowałem ją, że kupiłem Hoosier Sweet Shoppe i że otwieram tam kawiarnię, i wyburzam ścianę między jej biznesem a moim, i że ona może albo ten pomysł polubić, albo po prostu się z nim pogodzić. Twój tata zrobił dobrą robotę, bo przekonał ją, że warto ten pomysł polubić.
- Dziadku! - Uśmiechnęłam się do niego promiennie. - To po prostu wspaniale!
- Nadal czeka nas sporo pracy, żeby to wszystko załagodzić - rzekł dziadek, wskazując głową w stronę mamy i Kitty, które nadal gawędziły z ożywieniem. - Ale to już jakiś początek.
- Przy tej nowej kawiarni - powiedziałam - i reklamach, które niedługo zrobimy, tych z Markiem Finleyem, założę się, że obroty księgarni przewyższą obroty Super Sav - Martu, zanim się obejrzymy.
- Taki jest plan - oświadczył dziadek. - A teraz może mi powiesz, co ty i Jason tak naprawdę robiliście w obserwatorium wczoraj wieczorem. I nie mów mi, że patrzyliście w gwiazdy, młoda damo, albowiem... twoja matka wprawdzie chyba tego nie pamięta, ale ja owszem... wczoraj przez cały wieczór lało jak z cebra. Nic byście przez ten teleskop nie zobaczyli.
Ups.
Więc powiedziałam dziadkowi. Nie o imprezie. Ale o mnie i o Jasonie. Stwierdziłam, że wszyscy prędzej czy później i tak to zauważą. Zwłaszcza że Jason już mnie poprosił do następnego tańca, a ponieważ żadne z nas nie jest szczególnie dobrym tancerzem, widać będzie dość wyraźnie, że tylko stoimy tam przy sobie po to, żeby móc być blisko siebie.
Dziadek wysłuchał tego wszystkiego z uniesionymi brwiami. On lubi Jasona, więc raczej mi nie groziło, że będzie wyrażał dezaprobatę. Ale chciałam, żeby cieszył się razem ze mną - tak samo, jak ja się cieszyłam ze względu na niego.
- Proszę, proszę, proszę. - Tylko tyle powiedział, kiedy skończyłam. - A co on planuje studiować po ukończeniu szkoły?
- Nie wiem, dziadku - odparłam ze śmiechem. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu do studiów.
- Tylko zadbaj, żeby to była astronomia - polecił dziadek. - Nie chcę, żeby się okazało, że wydałem całą tę kasę na ten budynek na darmo.
Zapewniłam dziadka, że zrobię, co się da.
A potem, kiedy poszłam do damskiej łazienki, wpadłam na Kitty, która poprawiała sobie eyeliner, nieco rozmazany przez ten cały płacz w towarzystwie mojej mamy. Wiedziałam, że ona domyśliła się - o mnie i Jasonie - w tej samej chwili, w której zobaczyła moje odbicie w lustrze przed sobą i obróciła się, żeby mnie złapać za rękę.
- Amy - powiedziała z ożywieniem. - Tak bardzo się cieszę ze względu na was dwoje. Zawsze się zastanawiałam... Ale myślałam, że zbyt długo byliście przyjaciółmi, żeby to się kiedykolwiek udało.
- Och, udało się - zapewniłam ją. A potem, bo przecież była teraz moją nową babcią, no cóż, przyszywaną, poczułam, że mogę dodać: - I wiesz, w dużym stopniu to zasługa tej twojej Książki.
- Mojej Książki? - Kitty miała zdezorientowaną minę.
- No wiesz, tej Książki, którą mi pozwoliłaś zabrać - przypomniałam jej. - Tej w tamtym pudle, które znalazłam na waszym poddaszu, kiedy sprzątaliśmy, żeby Jason mógł się tam wprowadzić? Ta Książka o tym, jak zdobyć popularność? Ja, hm. W pewnym sensie poszłam za jej radami. Stwierdziłam, że jeśli tobie pomogła, to może pomóc i mnie. Nie wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak planowałam, ale teraz jestem bardzo zadowolona. I to wszystko dzięki tobie. No cóż, dzięki naszej Książce.
- Książka o tym, jak zdobyć popularność? - Kitty przez moment miała zakłopotaną minę. A potem się rozjaśniła. - O mój Boże. To starocie? Ktoś mi ją dał w ramach żartu. Ja jej nigdy nawet nie przeczytałam.
Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Więc powiedziałam jedyną rzecz, która mi przyszła do głowy. To znaczy:
- Aha.
- No cóż. - Kitty poprawiła swój krótki, szykowny welon. - Jak wyglądam?
- Pięknie - rzekłam zgodnie z prawdą.
- Dziękuję ci, moja kochana. Właśnie to samo myślałam o tobie. No cóż, muszę tam wracać. Twoja matka i ja zaczynamy się nareszcie lepiej poznawać i nie chcę, żeby musiała na mnie czekać. - Poklepała mnie po policzku i wyszła rozpromieniona.
Jason czekał na mnie, kiedy wróciłam na parkiet.
- Hej - powiedział. - Wygląda na to, że impreza się kończy. Przydałaby mi się kawa. Co ty na to?
- Dobry pomysł - pochwaliłam go. - Ale ja mam szlaban, zapomniałeś?
- Nie sądzę, żeby twoja mama pamiętała. - Spojrzałam w stronę, w którą wskazywał palcem. Mama i Kitty rozmawiały z ożywieniem, a tata siedział obok z uśpioną Sarą w ramionach i znudzoną miną.
A kiedy do nich podeszłam i spytałam:
- Hm, hej. Czy mogłabym pójść z Jasonem na kawę? Przysięgam, że wrócę do domu zaraz potem.
Mama powiedziała tylko:
- Zadzwoń, jeśli będziesz chciała wrócić po dziesiątej.
I znów pogrążyła się w rozmowie.
Wow. To niesamowite, ile jeden mały ślub może zrobić dla poprawienia nastroju wszystkich dookoła.
Popularność to coś,
co najłatwiej zdobyć
i najtrudniej utrzymać.
Will Rogers
35
Sobota, 2 września, 11.00 wieczorem
W sumie jakoś tak nie pamiętałam o tej całej imprezie, dopóki Jason i ja nie ruszyliśmy w stronę Coffee Pot - w nastroju przyjemnego zadowolenia po tym ślubie, i tak bardzo w sobie zakochani - i nie wpadliśmy prosto na Marka Finleya i Lauren Moffat, idących w stronę ATM.
Była z nimi Alyssa Krueger. A poza tym Sean de Marco, Todd Rubin i Darlene Staggs.
Cała banda znów razem.
Tylko że nikt z nich nie miał specjalnie uszczęśliwionej miny. A przynajmniej, nie na mój widok.
- Proszę, proszę, proszę - odezwała się Lauren ze złośliwym uśmiechem. - Czyż to nie Amy Landry, największa pod słońcem psujozabawa?
I cała ta radość, którą odczuwałam przez cały dzień z tego powodu, że Jason mnie kocha, jakoś tak zbladła. Ale tylko troszeczkę.
Oto jak Lauren Moffat umie zgasić dziewczynę. Nawet świeżo zakochaną.
- Daj spokój, Lauren - powiedział Jason. - Odczep się od niej. Zrobilibyście tam Sajgon i sami o tym wiecie.
- Czy ja mówiłam coś do ciebie, Wielki Nosie? - odezwała się Lauren.
I to wtedy coś we mnie, w środku, pękło. Bez ostrzeżenia. Jakbym nagle znów znalazła się w Liceum Bloomville i to był ten pierwszy raz, kiedy Lauren mnie oskarżyła, że odwalam straszną Amy.
Tylko że zamiast być cichą i potulną dwunastolatką która po prostu stała tam i brała to wszystko na klatę, teraz byłam silną niezależną szesnastolatką, która nie miała czasu na Lauren i jej dramaty.
- Wiesz co, Lauren? - powiedziałam, podchodząc do niej o krok.
A ona chyba musiała wyczuć, że coś we mnie pękło, bo cofnęła się też o krok, jakby myślała, że ją uderzę, czy coś. Jakby w ogóle warta była sprawy sądowej, którą potem jej tata wytoczyłby mojemu.
- Mam ciebie powyżej uszu - rzuciłam jej prosto w twarz. - Ciebie i tej twojej całej g.......j gadki. - Tylko że powiedziałam całe to słowo. - Raz popełniłam błąd, wylałam na ciebie jakiś napój, za co z całego serca cię przeprosiłam oraz kupiłam ci nową spódnicę, a ty nadal czepiałaś się mnie o to. Przez pięć lat. I nie tylko się czepiałaś, ale jeszcze zadbałaś, żeby wszyscy inni w szkole też się mnie czepiali. A teraz znów chcesz mi dać popalić? Świetnie. Ale ja cię ostrzegam. Lepiej uważaj, bo w tej szkole jest o wiele więcej takich Amy Landry jak ja: ludzi, którzy kiedyś wygłupili się publicznie, ludzi, którzy nie mają przez cały czas fryzury ułożonej co do ostatniego włoska, ludzi, którzy nie mają bogatych rodziców, którzy co roku kupią im nowy samochód, niż takich zarozumiałych królowych piękności jak ty. I jeśli nie nauczysz się jakoś z nami żyć, to w jakimś momencie przekonasz się, że prowadzisz bardzo, ale to bardzo samotną egzystencję.
Patrzyłam Lauren prosto w oczy. Więc to zauważyłam. Pojawił się tylko na chwilę. Ale wyraźnie tam był.
Błysk strachu.
A potem potrząsnęła swoimi długimi złotymi włosami i powiedziała:
- Boże, odczep się ode mnie, suuuniu. Jeśli jestem taką okropną osobą, to jak to się dzieje, że otacza mnie tylu przyjaciół, a ty jesteś tu z... - przesunęła spojrzeniem po Jasonie od stóp do głów - tym czymś?
Okay, teraz już chciałam ją walnąć. Za to, co powiedziała o Jasonie.
Ale zanim zdążyłam rzucić jej się do gardła, stanęła między nami Darlene, mówiąc:
- W sumie, Amy, cieszę się, że na siebie wpadłyśmy. W kinie jest nowy film z Brittany Murphy i tak się zastanawiałam, czy nie chciałabyś jutro wybrać się na niego ze mną.
Popatrzyłam na Darlene, osłupiała. Lauren też. Alyssa, Mark, Sean i Todd tak samo. No ale Todd zawsze gapi się na Darlene, więc to się nie liczy.
- Hm - mruknęłam, totalnie zbita z tropu takim obrotem sytuacji. - Taa. Jasne. Z miłą chęcią.
- Darlene - odezwała się Lauren lodowato. - Co ty wyrabiasz?
- Umawiam się do kina z przyjaciółką - odparła Darlene. W jej głosie nie było nic z tonu słodkiej idiotki. - Masz coś przeciwko?
Lauren zmrużyła mocno utuszowane rzęsy.
Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Alyssa odsunęła się od niej i stanęła przy mnie.
- Hej - powiedziała. - A ja mogę też iść z wami, dziewczyny?
Darlene spojrzała na mnie. Ja spojrzałam na Darlene.
I zdałam sobie sprawę, że tu przecież wcale nie chodzi o kino.
No cóż, o kino też. Ale w pewnym sensie - wcale nie.
- Jasne - zwróciłam się do Alyssy. - Możesz iść. - A potem, przypominając sobie radę z Książki, dodałam: - Im nas więcej, tym weselej.
- Świetnie - oświadczyła Alyssa i uśmiechnęła się do mnie. To był pierwszy uśmiech, jaki zobaczyłam na jej twarzy od paru dni.
- Co się tu wyrabia? Czy wyście się wszyscy nawdychali kleju? - spytała Lauren niecierpliwym tonem.
Darlene ją zignorowała.
- A co teraz robicie? - spytała mnie i Jasona.
- Chcieliśmy iść na kawę... - powiedział Jason, wskazując na drzwi Coffee Pot.
- Och, mniam! - oblizała wargi Darlene. - Kawa świetnie by mi zrobiła. A ty co, Alysso?
- Uwielbiam kawę - stwierdziła Alyssa. - Mogę iść z wami?
Jason spojrzał na mnie, unosząc brwi. Wzruszyłam ramionami.
- Jasne - rzekł.
- Super! - Alyssa pchnęła drzwi Coffee Pot, kawiarni, w której z całą pewnością jej noga nigdy wcześniej nie postała, i weszła do środka. Po piętach dreptała jej Darlene...
Ale ona jeszcze zatrzymała się na progu i spojrzała na Seana iTodda.
- Idziecie? - spytała. - Czy nie?
Todd przeniósł wzrok z Darlene na Marka i z powrotem na Darlene. Potem, wzruszając ramionami, powiedział do Marka:
- Wybacz, stary.
A potem on i Sean poszli za Darlene do środka.
Jason i ja spojrzeliśmy po sobie. A potem on otworzył mi drzwi i oznajmił:
- Panie przodem.
Weszłam do kawiarni. Darlene i Alyssa, i Sean, i Todd znaleźli stolik przy oknie. Pomachali do nas - jakbyśmy mogli ich nie znaleźć, zwłaszcza że byli tam jedynymi ludźmi poza Kirsten, która powiedziała do nas:
- O, cześć! To, co zwykle?
- To, co zwykle - odparł Jason. A potem dodał, wskazując stolik zajęty przez Darlene: - I jesteśmy z nimi.
Kirsten uniosła brwi.
- Nowi przyjaciele? - powiedziała z taką miną, jakby była pod wrażeniem. - A wy mi próbowaliście wmawiać, że nie jesteście popularni!
A potem poszła wziąć od nich zamówienie. Jakby nigdy nic.
Jakby nigdy nic założyła, że po prostu byliśmy skromni, nie chcąc się przyznawać do popularności.
Wtedy powiedziałam do Jasona:
- Zaczekaj momencik.
I wybiegłam na zewnątrz.
- Hej - zwróciłam się do Lauren i Marka, którzy powoli zbierali się do odejścia.
Lauren obróciła się na pięcie. A ja zobaczyłam coś, czego nigdy w życiu nie spodziewałam się zobaczyć.
Ona płakała.
- Co? - spytała ostro.
- Ja tylko... - Przełknęłam ślinę. - Ja tylko chciałam spytać, czy nie macie ochoty do nas dołączyć.
- Czyś ty kompletnie postrada...
Ale zanim Lauren zdążyła skończyć, Mark objął ją ramieniem i powiedział:
- Dzięki, Amy. Bardzo chętnie.
- Ale... - zająknęła się Lauren.
Mark chyba musiał naprawdę mocno ją ścisnąć, bo dodała tylko:
- A co mi tam.
I poszli za mną do Pot.
Co dowodzi, że niezależnie od tego, co mówią inni... Te rady z Książki naprawdę działają.
36
Niedziela, 3 września, 12.00 w nocy
Poszłam wczoraj późnym wieczorem do łazienki i wyjrzałam przez okno - z przyzwyczajenia. Wcale nie szpiegowałam Jasona.
A on zakleił okna wielkimi arkuszami pakowego papieru.
Ale nie ma sprawy. Bo na papierze nakleił fosforyzującymi po ciemku gwiazdkami:
Dobranoc, Kręciołku.
Podziękowania
Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Barb Cabot, Michele Jaffe, Laurze Langlie, Abigail McAden, a przede wszystkim Benjaminowi Egnatzowi.