Rozdział 2.
Konformizm
Jedną z konsekwencji faktu, że człowiek jest istotą społeczną, stanowi to, iż żyje on w stanie napięcia między wartościami związanymi z indywidualnością a wartościami związanymi z konformizmem*. James Thurer uchwycił atmosferę pewnego rodzaju konformizmu w następującym opisie:
„Nagle ktoś zaczął biec. Może po prostu przypomniał sobie w tym momencie, że umówił się na spotkanie z żoną, i stwierdził, że jest straszliwie późno. Cokolwiek by to było, człowiek ten biegł ulicą Szeroką w kierunku wschodnim (prwdopodobnie do restauracji Maranor, ulubionego miejsca spotkań mężów ze swymi żonami). Ktoś inny, prawdopodobnie gazeciarz w dobrym humorze, też zaczął biec. Następny mężczyzna, zażywny dżentelmen z teczką, puścił się kłusem. Nie minęło 10 minut, a biegł już każdy, kto znajdował się na ulicy Wysokiej, od dworca aż do gmachu sądu. Głośny pomruk stopniowo krystalizował się w przerażające słowo: „Tama!”. „Tama przerwana!”
* Termin „konformizm”, jak objaśnia to sam autor w dalszych swych rozważaniach, ma oznaczać „dostosowanie” (dopasowanie) własnego zachowania i sposobu myślenia jednostki do zachowania się i sposobu myślenia grupy, niezależnie od tego, czy ze względu na inne kryteria owo „dostosowanie” (dopasowanie) ma negatywny, czy też pozytywny charakter. W języku polskim słowo konformizm ma wyraźnie pejoratywne zabarwienie, oznaczając uległość i podporządkowanie w celu uzyskania osobistych korzyści, przy rezygnacji z wartości pozaosobistych. Ze względu na powszechne występowanie terminu konformizm w psychologii społecznej i wprowadzone przez autora wyjaśnienia, zdecydowaliśmy w tłumaczeniu polskim utrzymać słowo konformizm (przyp. red. nauk.).
Strach został wyrażony słowami przez staruszkę w czarnej sukni, przez policjanta na skrzyżowaniu ulic lub przez małego chłopca: nikt nie wiedział, kto pierwszy wyrzekł to zdanie, zresztą nie miało to teraz istotnego znaczenia. Dwa tysiące ludzi biegło w panicznej ucieczce. „Uciekajmy na wschód!” Zrywał się krzyk - na wschód, aby dalej od rzeki, na wschód, w bezpieczne miejsce. „Uciekajmy na wschód! Uciekajmy na wschód!” (...) Wysoka, chuda niewiasta o surowych oczach i energicznym podbródku przebiegła obok mnie środkiem jezdni. Nie miałem jeszcze pewności, o co chodzi, mimo wszystkich rozlegających się okrzyków. Zrównałem się z tą niewiastą nie bez wysiłku, bo choć zbliżała się do sześćdziesiątki, to jednak biegła pięknym, swobodnym stylem i zdawała się być w doskonalej formie.
„Co się stało?” - wysapałem. Rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, po czym znów przeniosła wzrok ku przodowi, zwiększając jeszcze trochę tempo. „Nie pytaj mnie, zapytaj Boga!” - odpowiedziała”.
Ten fragment opowiadania Thurbera, chociaż ma charakter komiczny, jest doskonałą ilustracją ludzkiego konformizmu. Jedna czy dwie osoby zaczynają biec, mając po temu swe powody; wkrótce biegną wszyscy. Dlaczego? Ponieważ biegną inni. W opowiadaniu Thurbera, w momencie gdy biegnący ludzie zdali sobie sprawę, że tama mimo wszystko nie ustąpiła, czuli się dość głupio. Jednakże, o ile głupiej by się czuli, gdyby nie dostosowali się do innych, a tama rzeczywiście została zerwana? Czy konformizm jest dobry, czy zły? Pytanie to w swym najprostszym sensie jest absurdalne. Słowa jednak przenoszą także znaczenie oceniając - tak więc określić kogoś jako indywidualistę czy nonkonformistę, to dzięki konotacjom tyle samo, co nazwać go kimś „dobrym”: określenie to wywołuje obraz słynnego pioniera amerykańskiego z okresu zdobywania Dzikiego Zachodu - Daniela Boone'a, stojącego na szczycie górskim ze strzelbą przewieszoną przez ramię, z rozwianymi na wietrze włosami, na tle zachodzącego słońca. Nazwać natomiast kogoś konformistą równa się niemal określeniu go jako człowieka „nieodpowiedniego”: słowo to wywołuje obraz szeregu urzędników z Madison Avenue; w szarych flanelowych garniturach, w płaskich kapeluszach, z czarnymi walizeczkami w ręku, wyglądających tak, jakby zostali stworzeni według jednego szablonu, i deklamujących jednocześnie ten sam patriotyczny wierszyk.
Możemy jednak posłużyć się synonimami, które przekazują całkiem inne obrazy. Zamiast „indywidualista” czy „nonkonformista możemy powiedzieć „dewiant, zamiast zaś „konformista” - „dobry członek zespołu”. Słowo „dewiant” nie wywołuje jakoś obrazu Daniela Boone'a na szczycie górskim, a określenie „dobry członek zespołu” wcale nie przywodzi na myśl szablonowego urzędnika z Madison Avenue.
Gdy rozpatrzymy to zagadnienie nieco dokładniej, dostrzeżemy pewną niekonsekwencję w poglądach społeczeństwa amerykańskiego na konformizm i nonkonformizm. Na przykład jednym z wielkich bestsellerów lat pięćdziesiątych była książka Johna F. Kennedy'ego pt. „Profiles in Courage” („Wizerunki odważnych”), w której autor chwalił różnych polityków za odwagę, jaką wykazali opierając się silnym naciskom i odmawiając podporządkowania się. Innymi słowy, Kennedy wysławiał ludzi, którzy nie chcieli być dobrymi członkami zespołu, którzy nie zgadzali się głosować lub działać zgodnie z oczekiwaniami ich partii lub wyborców. Chociaż ich postępowanie po wielu latach zasłużyło sobie na pochwałę Kennedy'ego, to jednak bezpośrednie reakcje ich kolegów nie były bynajmniej pozytywne. Nonkonformista, po upływie dłuższego czasu od swego nonkonformistycznego czynu, może zbierać pochwały historyków lub stać się bożyszczem literatury i filmu, lecz doraźnie nie cieszy się zazwyczaj poważaniem tych, do których wymagań nie chce się zastosować. Obserwacja ta znalazła potwierdzenie w wielu eksperymentach z zakresu psychologii społecznej, a zwłaszcza w eksperymencie przeprowadzonym przez Stanleya Schachtera, w którym brało udział kilka grup studentów. Każda grupa zbierała się dla przedyskutowania historii przypadku nieletniego przestępcy - Johny'ego Rocco, którą każdy z członków grupy dostawał uprzednio do przeczytania. Po przeczytaniu materiałów polecano każdej grupie przedyskutować je i zalecić sposób postępowania wobec Johny'ego, przy zastosowaniu skali od traktowania „bardzo łagodnego” do „bardzo surowego”. W skład typowej grupy wchodziło ok. 9 uczestników, przy czym sześciu z nich było prawdziwymi studentami, a trzech - płatnymi pomocnikami eksperymentatora. Każdy z pomocników odgrywał jedną z trzech ról, starannie wyuczonych zawczasu: osoby „modalnej”, która zajmowała stanowisko zgodne z przeciętnym stanowiskiem prawdziwych studentów; „dewianta”, który zajmował stanowisko diametralnie przeciwne w stosunku do ogólnej orientacji grupy; oraz osoby „nawróconej”, która początkowo zajmowała podobne stanowisko jak „dewiant”, lecz w trakcie dyskusji stopniowo przechodziła na stanowisko przeciętne, zgodne z poglądami większości grupy. Wyniki wykazały wyraźnie, że osobą najbardziej lubianą była osoba „modalna”, która stosowała się do norm grupy; najmniej lubiany był „dewiant”.
Tak więc dane te wskazują, że establishment, czyli grupa modalna, skłonny jest bardziej lubić konformistów niż nonkonformistów. Podając te wyniki, nie zamierzamy sugerować, że konformizm zawsze pełni funkcje adaptacyjne, nonkonformizm zaś zawsze prowadzi do niepomyślnych następstw. Oczywiście, istnieją sytuacje, w których konformizm jest wysoce pożądany, a nonkonformizm mógłby doprowadzić do prawdziwej katastrofy. Przypuśćmy na przykład, że nagle doszedłem do wniosku, iż znudziło mi się być konformistą. Wobec tego wskakuję do swego samochodu i zaczynam pędzić lewą stroną jezdni, aby zademonstrować swój bezkompromisowy indywidualizm - zachowanie takie byłoby niezbyt adaptacyjne ani niezbyt uczciwe względem ciebie, jeśli wypadło ci jechać naprzeciw mnie (w stylu konformistycznym) tą samą ulicą.
Z drugiej strony, istnieją sytuacje nie mniej naglące, w których konformizm może mieć równie zgubne i równie tragiczne konsekwencje. Jeden taki przykład można znaleźć we wspomnieniach Alberta Speera. Speer był jednym z głównych doradców Adolfa Hitlera. W swych wspomnieniach opisuje on otoczenie Hitlera jako całkowicie konformistyczne: żadne odchylenia nie były dozwolone. W takiej atmosferze nawet najbardziej barbarzyńskie poczynani¦ wydawały się racjonalne, gdyż brak różnicy zdań stwarzał złudzenie jednomyślności, przez co każdemu o wiele trudniej było wziąć pod uwagę możliwość istnienia innych alternatyw.
„W normalnych warunkach ludzie, którzy odwracają się plecami do rzeczywistości, szybko zostają przywołani do porządku przez kpiny i krytykę ze strony otoczenia. W Trzeciej Rzeszy nie było takich środków korekcyjnych. Przeciwnie, każde samookłamywanie się było zwielokrotniane jak w gabinecie krzywych zwierciadeł, stając się wielekroć potwierdzonym obrazem fantastycznego świata snów, który tracił jakikolwiek związek z ponurym światem zewnętrznym. W tych zwierciadłach nie mogłem dostrzec niczego poza swą własną twarzą odbitą wiele razy”.
Co to jest konformizm?
Konformizm można zdefiniować jako zmianę zachowania lub opinii danej osoby spowodowaną rzeczywistym lub wyobrażonym naciskiem ze strony jakiejś osoby lub grupy ludzi. W większości przypadków sytuacja nie jest aż tak skrajna, jak w przykładach przytoczonych powyżej. Spróbujemy przeanalizować zjawisko konformizmu, zaczynając od mniej skrajnego (i zapewne prostszego) przykładu. Wróćmy do naszego znajomego Sama, hipotetycznego studenta, z którym spotkaliśmy się w rozdziale 1. Jak pamiętamy, Sam oglądał w telewizji wystąpienie kandydata na prezydenta, którego szczerość wywarła na nim dodatnie wrażenie. Jednakże, wobec jednomyślnej opinii swych przyjaciół, według których kandydat ten był nieszczery, Sam przychylił się - przynajmniej werbalnie - do ich zdania.
Można wysunąć szereg pytań dotyczących sytuacji tego typu:
1) Co powoduje, że ulegamy naciskowi grupy? W konkretnym przypadku, jakie znaczenie miał ten nacisk dla Sama?
2) Jaka była natura nacisku grupy? Co robili koledzy Sama, aby nakłonić go do konformizmu?
3) Czy Sam zmienił swoją opinię o kandydacie w ciągu tego krótkiego, lecz przerażającego okresu, mianowicie gdy dowiedział się, że żaden z kolegów nie podziela jego zdania? Czy też Sam pozostał przy swej pierwotnej opinii, modyfikując jedynie to, co powiedział o kandydacie? Jeśli nastąpiła zmiana opinii, to czy była trwała, czy też jedynie przejściowa?
Niestety, nie potrafimy powiedzieć ściśle i dokładnie, co działo się w tym czasie w umyśle Sama, ponieważ w sytuacji tej jest wiele czynników, których nie znamy. Na przykład nie wiemy, jak pewny był Sam swej pierwotnej opinii; nie wiemy, jak bardzo lubił ludzi, z którymi oglądał wystąpienie kandydata; nie wiemy, czy Sam uważa, że potrafi dobrze ocenić szczerość innych, ani też, czy sądzi, iż jego koledzy potrafią dokonać tego samego; nie wiemy, czy Sam ma w ogóle silną osobowość, czy też jest raczej miękki; itd. Możemy natomiast stworzyć sytuację eksperymentalną nieco podobną do tej, w której znalazł się Sam, oraz kontrolować i zmieniać czynniki, które naszym zdaniem mogą być ważne. Taką podstawową sytuację zastosował Solomon Asch w swej klasycznej serii eksperymentów. Wyobraź sobie, że bierzesz w nich udział. Zgłosiłeś się na ochotnika, by uczestniczyć w eksperymencie badającym spostrzeganie. Wchodzisz do pokoju razem z czterema innymi uczestnikami. Eksperymentator pokazuje wszystkim narysowany odcinek linii prostej (odcinek X). Jednocześnie pokazuje wam dla porównania trzy inne odcinki (A, B i C). Wasze zadanie polega na ocenieniu, który z tych trzech odcinków jest najbardziej zbliżony pod względem długości do odcinka X. Jesteś zaskoczony, gdyż zadanie to jest bardzo łatwe. Nie masz żadnych wątpliwości, że poprawną odpowiedzią jest B i gdy przyjdzie twoja kolej, powiesz oczywiście, że chodzi tu o odcinek B. Jednakże jako pierwszy odpowiadasz nie ty, lecz inny uczestnik, który przygląda się z namysłem odcinkom i mówi: „Odcinek A”. Otwierasz usta ze zdumienia i patrzysz na niego kpiąco. „Jak on może myśleć, że to A, skoro każdy głupiec zauważyłby, że to B?” - zadajesz sobie pytanie. „Musi być albo ślepy, albo pomylony”. Teraz przychodzi kolej na drugiego uczestnika; on także wybiera odcinek A. Zaczynasz się czuć jak Alicja w Krainie Czarów. „Jak to może być?” - pytasz sam siebie. „Czy obaj ci ludzie są albo ślepi, albo pomyleni?” Po nich jednak odpowiada następna osoba i także mówi: „Odcinek A”. Przypatrujesz się jeszcze raz tym odcinkom. „Może to właśnie ja tracę rozum” - mamroczesz bezgłośnie do siebie. Teraz czwarta osoba tak samo jak jej poprzednicy ocenia, że poprawnym odcinkiem jest odcinek A. Zimny pot występuje ci na czoło. Wreszcie przychodzi twoja kolej. „To jest oczywiście odcinek A” - stwierdzasz. Wiedziałem to od razu”.
Jest to właśnie ten rodzaj konfliktu, jaki wzbudzano w studentach biorących udział w eksperymencie Ascha. Jak można się domyślać, osoby, które odpowiadały jako pierwsze i podawały niepoprawną odpowiedź, były pomocnikami eksperymentatora i czyniły to zgodnie z jego instrukcją. Sama ocena była niewiarygodnie łatwa. Była tak łatwa, że gdy badanych nie poddawano naciskowi grupy, lecz pozwalano im w pojedynkę dokonywać ocen szeregu odcinków różnej długości, błędnych odpowiedzi nie było prawie wcale. Istotnie, zadanie było tak łatwe, a rzeczywistość fizyczna tak wyraźna, że sam Asch był mocno przekonany, iż jeśli nawet część badanych ulegnie naciskowi grupy, to będzie ich bardzo niewielu. Okazało się jednak, że nie miał racji. Gdy większość współuczestników zgodnie podawała te same niepoprawne odpowiedzi w serii dwunastu ocen, to mniej więcej trzy czwarte badanych przynajmniej raz dostosowało się do większości, odpowiadając niepoprawnie. Biorąc pod uwagę wszystkie odpowiedzi, stwierdzono, że przeciętnie 35 % ogółu odpowiedzi było zgodnych z niepoprawnymi ocenami podawanymi przez wspólników Ascha.
Sytuacja w eksperymencie Ascha jest interesująca, ponieważ w przeciwieństwie do wielu sytuacji, w których możemy mieć skłonność do konformizmu, nie było tu żadnego wyraźnego ograniczenia indywidualności. Innymi słowy, sankcje przeciw nonkonfor-mizmowi są w wielu sytuacjach wyraźne i jednoznaczne. Ja na przykład nie cierpię nosić krawata i w większości sytuacji to niewielkie dziwactwo uchodzi mi na sucho. Z jednym wyjątkiem: często zatrzymują mnie u wejścia do restauracji i grzecznie (lecz stanowczo) informują, że jeśli nie zgodzę się włożyć krawata oferowanego mi przez starszego kelnera, nie będę mógł zjeść obiadu w tej restauracji. Mogę albo włożyć krawat i zjeść obiad, albo wyjść, swobodny i z rozpiętym kołnierzem, ale głodny. Ujemne następstwa nonkonformizmu występują tu bardzo wyraźnie.
W eksperymencie Ascha natomiast (i w hipotetycznym przykładzie Sama oglądającego w telewizji wystąpienie kandydata na prezydenta) sytuacja była znacznie bardziej subtelna. W obu tych sytuacjach nie było żadnych wyraźnych nagród za konformizm ani żadnych wyraźnych kar za dewiację. Dlaczego więc i Sam, i badani przez Ascha dostosowywali się do zdania większości? Wydaje się, że wchodzą tu w grę dwie główne możliwości: albo doszli do przekonania, wobec jednomyślnego poglądu większości, że ich własne opinie były niezgodne z prawdą, albo też „poszli za tłumem” (mimo wewnętrznego przeświadczenia, że ich własne oceny są słuszne) dla pozyskania sympatii większości lub dla uniknięcia nieprzychylności grupy, co mogłoby być konsekwencją niezgadzania się z jej zdaniem.
Krótko mówiąc, sugerujemy, że osoby te miały przed sobą dwa ważne cele: postąpić właściwie oraz zachować życzliwość innych ludzi przez dostosowanie się do ich oczekiwań. W wielu okolicznościach oba te cele można zrealizować w jednym prostym działaniu. Prowadzenie samochodu prawą stroną jezdni jest postępowaniem właściwym, a zarazem spełnia oczekiwania innych ludzi; tak samo jest wtedy, gdy ofiarowujemy kwiaty matce w dniu Święta Matki, gdy udzielamy właściwych wskazówek przechodniowi pytającemu o drogę lub gdy uczymy się pilnie, aby dobrze zdać egzamin. Podobnie, gdyby inni odpowiadali zgodnie z twoją oceną długości odcinków, mógłbyś zrealizować oba cele, podając szczerze własną ocenę. Jednakże w eksperymencie Ascha wytworzono konflikt między tymi dwoma celami. Gdybyś był w tym eksperymencie osobą badaną i gdybyś żywił początkowo przekonanie, że właściwą odpowiedzią jest wskazanie odcinka B, wówczas odpowiedź taka mogłaby zaspokoić twoje pragnienie, aby postąpić właściwie - lecz mogłaby także kolidować z oczekiwaniami twoich współtowarzyszy, którzy skłonni byliby pomyśleć, że jesteś nieco „dziwny”. Z drugiej strony, wybór odcinka A mógłby pozyskać ci akceptację innych, jeśli jednak nie zostałeś przekonany o słuszności ich ocen, to byłby on sprzeczny z twoim pragnieniem, aby podać właściwą odpowiedź.
Czy koledzy przekonali Sama, że preferowany przez niego kandydat na prezydenta jest nieszczery, czy też Sam po prostu zgodził się z oceną kolegów w celu uzyskania ich akceptacji, nadal jednak wierząc w szczerość swego kandydata? Nie wiem; ponieważ Sam jest osobą hipotetyczną, nie możemy dać definitywnej odpowiedzi na to pytanie. Czy badani, którzy w eksperymencie Ascha dostosowali się do większości, byli przekonani, że ich pierwotna ocena była niepoprawna; a jednomyślna ocena innych - słuszna? Moglibyśmy ich zapytać; istotnie, po zakończonym eksperymencie Ascha pytano badanych, czy rzeczywiście widzieli te odcinki w sposób niezgodny z ich prawdziwymi wymiarami, czy też jedynie tak powiedzieli. Nieliczni badani upierali się, że naprawdę widzieli je w ten sposób. Skąd jednak możemy mieć pewność, że badani ci mówili prawdę? Postaw się na miejscu badanego. Przypuśćmy, że ugiąłeś się pod naciskiem grupy, chociaż nadal byłeś pewny, że twoja pierwotna ocena była słuszna. Przyznanie się do tego mogłoby być dla ciebie krępujące, ponieważ wyszedłbyś na człowieka słabego, „mięczaka”. Ponadto przyznałbyś się w ten sposób, że nie zastosowałeś się do polecenia eksperymentatora, aby podawać swą własną ocenę. Jest więc zupełnie możliwe, że badani, którzy rzekomo widzieli odcinki w taki sam sposób jak grupa, w rzeczywistości okłamywali eksperymentatora w celu uniknięcia kompromitacji.
Jak więc możemy ustalić, czy nacisk grupy rzeczywiście wpływa na percepcję? Zastanówmy się przez chwilę nad tą sprawą. Przypuśćmy, że powtarzamy eksperyment Ascha, lecz chociaż tak jak poprzednio pozwoliliśmy prawdziwym badanym obejrzeć reakcję ich współtowarzyszy (tj. pomocników eksperymentatora), to jednak nie wymagamy, aby podawali swe oceny w obecności innych. Gdyby badani wybierali bez świadków te same odcinki co publicznie, wówczas przekonalibyśmy się, iż reakcje współtowarzyszy w eksperymencie Ascha rzeczywiście przekonały badanych o fałszywości ich własnych pierwotnych ocen. Jeśli natomiast badani dokonywali wyboru niezgodnego z własną oceną jedynie dla pozyskania przychylności grupy, to wówczas w decyzjach podejmowanych na osobności powinni w znacznie mniejszym stopniu dostosowywać się do ocen innych. Hipotezę tę sprawdzono eksperymentalnie w kilku badaniach. Rezultaty są zgodne: chociaż w żadnym z tych badań nie udało się zapewnić warunków pełnej intymności, to jednak im większe było poczucie braku kontroli, tym mniejszy konformizm. Wynik taki uzyskano niezależnie od tego, czy badani oceniali długość odcinków, liczbę uderzeń metronomu, czy estetyczną wartość dzieła sztuki nowoczesnej. Tak więc wydaje się, że nacisk skłaniający do konformizmu wobec ocen innych ludzi ma co najwyżej niewielki wpływ na osobiste oceny osób badanych eksperymentalnie.
Czynniki powodujące nasilenie
lub osłabienie konformizmu
W sytuacjach podobnych do tych, które badał Asch, jednomyślność opinii większości jest jednym z czynników mających decydujący wpływ na prawdopodobieństwo, że badany dostosuje swoją ocenę do tej opinii. Badany, jeśli spotka chociaż jednego sprzymierzeńca, podziela jego stanowisko i jest o wiele mniej skłonny dostosować się do błędnej oceny większości. Co więcej, w przypadku jednomyślności liczebność tej jednomyślnej większości nie musi być nawet zbyt duża, aby móc nakłonić osobę badaną do maksymalnego konformizmu. Tendencja do podporządkowania się naciskowi grupy jest mniej więcej tak samo wielka wtedy, gdy jednomyślna większość składa się tylko z trzech osób, jak i wtedy, gdy składa się ona z szesnastu osób.
Dalsze dwa ważne czynniki to: osobowość badanego oraz skład grupy. Osoby, które w ogóle mają o sobie niskie mniemanie, znacznie łatwiej ulegają naciskowi grupy niż osoby o wysokiej samoocenie. Ponadto, w danej sytuacji można wpływać na samoocenę dotyczącą określonego zadania. Tak więc osoby, którym uprzednio umożliwiano odniesienie sukcesów w takim zadaniu jak ocenianie długości odcinków, są daleko mniej skłonne do konformizmu niż osoby, które nie miały takiego przygotowania. Na tej samej zasadzie, jeśli ktoś jest przekonany, że ma niewielkie zdolności do wykonania otrzymanego zadania lub że nie ma ich wcale, to jego skłonność do konformizmu wzrasta.
Drugą stroną medalu jest, oczywiście, skład grupy wywierającej nacisk na jednostkę. Grupa skuteczniej skłania do konformizmu, jeśli: 1) składa się ze specjalistów, 2) jej członkowie (indywidualnie lub zbiorowo) są dla danej jednostki osobami znaczącymi, lub 3) członkowie grupy (indywidualnie lub zbiorowo) są pod pewnym względem podobni do tej jednostki. A zatem, wracając do naszego hipotetycznego studenta - Sama, oczekiwalibyśmy że łatwiej ulegnie on naciskowi swych znajomych, jeśli uważa ich za specjalistów w zakresie polityki i w ocenianiu stosunków międzyludzkich. Ponadto, gdyby ludzie ci byli dla niego ważni jako potencjalni przyjaciele, jego podporządkowanie się byłoby bardziej prawdopodobne niż wtedy, gdyby to były dla niego osoby obojętne. I wreszcie fakt, iż znajomi Sama są podobnie jak on studentami, sprawia, że ich ocena ma większy wpływ na jego zachowanie niż, powiedzmy, opinia grupy dziesięciolatków, czy grupy urzędników w starszym wieku, czy też grupy portugalskich biochemików.
Ważne jest także to, czy jednostka ma poczucie bezpieczeństwa w danej sytuacji. Gdyby Sam był pewny, że jego znajomi lubią go i akceptują, to byłby bardziej skłonny wyrazić odmienny pogląd niż w sytuacji niepewności. Twierdzenie to zostało poparte wynikami badań eksperymentalnych Jamesa Dittesa i Harolda Kelleya, w których to badaniach zachęcano studentów college'u, aby przyłączyli się do atrakcyjnej i cieszącej się prestiżem grupy, a następnie podawano im informacje o tym, jak pewna jest ich pozycja w tej grupie. Mianowicie, wszystkich członków grupy informowano, że w każdej chwili grupa może usunąć każdego z nich dla zwiększenia efektywności swojego funkcjonowania. Następnie rozpoczynano w grupie dyskusję nad przestępczością nieletnich. Co pewien czas dyskusję przerywano i proszono uczestników, aby każdy z osobna ocenił wszystkich pozostałych członków ze względu na ich wartość dla grupy. Po dyskusji informowano każdego, jak oceniali go inni; w rzeczywistości podawano przygotowane zawczasu, nieprawdziwe informacje. U niektórych członków grupy wytwarzano przekonanie, że są dobrze widziani, u innych zaś - że nie są zbyt popularni. Konformizm każdego członka grupy mierzono na podstawie opinii, jakie wyrażał on następnie w trakcie dyskusji nad przestępczością nieletnich, a także na podstawie jego uległości wobec nacisku grupy podczas wykonywania prostego zadania percepcyjnego. Wyniki wykazały, co następuje: ci spośród badanych ceniących sobie przynależność do grupy, u których wytworzono przekonanie, że są jedynie umiarkowanie akceptowani, częściej dostosowywali się do norm i standardów ustanawianych przez grupę niż ci, których poinformowano, iż są w pełni akceptowani. Innymi słowy, jednostce mającej ustaloną pozycję w grupie łatwiej jest wyrażać poglądy odmienne w stosunku do grupy.
Nagrody i kary a informacja
Jak wskazywałem wcześniej, istnieją dwa możliwe powody konformizmu. Po pierwsze, zachowanie innych mogło przekonać jednostkę, że jej pierwotna ocena była błędna. Po drugie, może ona chcieć uniknąć kary, takiej jak odrzucenie czy wyśmianie przez grupę, lub uzyskać nagrodę w postaci przyjaźni czy akceptacji ze strony grupy. Zachowanie osób badanych w eksperymencie Ascha i w innych podobnych eksperymentach zdaje się wynikać głównie z dążenia do uzyskania nagrody lub uniknięcia kary. Świadczy o tym fakt, że konformizm badanych był bardzo nieznaczny, gdy pozwolono im odpowiadać na osobności.
Z drugiej strony, istnieje wiele sytuacji, w których dostosowujemy się do zachowania innych, ponieważ ich zachowanie jest dla nas jedyną wskazówką co do właściwego sposobu działania. Krótko mówiąc, inni ludzie często służą nam do określenia rzeczywistości. Przytoczony na początku niniejszego rozdziału fragment opowiadania Thurbera stanowi właśnie ilustrację tego typu konformizmu. Według Leona Festingera, gdy rzeczywistość fizyczna staje się coraz bardziej niepewna, ludzie polegają w coraz większym stopniu na „rzeczywistości społecznej” - tzn. są bardziej skłonni dostosować się do tego, co robią inni ludzie, nie dlatego, że boją się kary, lecz dlatego, że zachowanie grupy dostarcza im wartościowej informacji, pozwalającej ustalić, czego się od nich oczekuje. Rozróżnienie to łatwiej będzie wyjaśnić za pomocą przykładu. Przypuśćmy, że w nie znanym sobie budynku musisz skorzystać z toalety. Pod napisem „Toalety” jest dwoje drzwi, lecz niestety, jakiś wandal usunął z nich oznaczenia i nie wiesz która toaleta jest „Dla Pań”, a która „Dla Panów”. Oto prawdziwy dylemat! Obawiasz się otworzyć którekolwiek drzwi, żeby nie narazić się na zakłopotanie lub nie wprawić w zakłopotanie innych. Gdy tak się męczysz, przestępując z nogi na nogę, drzwi po lewej stronie otwierają się i wychodzi z nich dżentelmen o dystyngowanym wyglądzie. Z westchnieniem ulgi ruszasz naprzód, upewniony, że toaleta z lewej strony jest dla mężczyzn, z prawej zaś - dla kobiet. Skąd ta pewność? Jak wiemy, badania wykazały, że im większe zaufanie ma dana jednostka do wiedzy i solidności drugiej osoby, tym bardziej jest skłonna pójść za jej przykładem i dostosować się do jej zachowania. Tak więc jest niemal pewne, że pójdzie za przykładem dystyngowanie wyglądającego dżentelmena, o wiele pewniejsze, niż gdyby to był np. obdarty facet z dziko błyszczącymi oczyma.
A oto następny przykład. W Turcji podobno uważa się, że dobre wychowanie wymaga, aby gość po posiłku czkał, okazując w ten sposób gospodarzowi, iż jedzenie mu smakowało. Przypuśćmy, że nie wiedząc o tym zwyczaju jesteś z wizytą w domu pewnego tureckiego dygnitarza, w towarzystwie paru dyplomatów z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jeśli po posiłku dżentelmeni ci zaczną czkać, to prawdopodobnie ty również zaczniesz wydawać te same odgłosy. Twoi współbiesiadnicy dostarczyli ci wartościowej informacji. Z drugiej strony, gdybyś znalazł się w tym samym domu w towarzystwie grupy zapaśników i gdyby te osiłki zaczęły czkać po obiedzie, to przypuszczam, że unikałbyś naśladowania ich, tj. uznałbyś prawdopodobnie ich zachowanie za przejaw złych manier. Gdyby jednak twoi towarzysze, widząc, że nie bierzesz z nich przykładu, spiorunowali cię wzrokiem, mógłbyś również zacząć czkać - nie dlatego, że dostarczyli ci właściwej informacji, lecz z powodu obawy przed odrzuceniem czy odwetem za to, że nie okazałeś się dobrym kolegą i nie chciałeś naśladować ich prostackiego zachowania.
Chciałbym podkreślić, że konformizm wynikający z obserwowania innych w celu uzyskania informacji o właściwym sposobie zachowania ma zwykle poważniejsze następstwa niż konformizm zmierzający do uzyskania akceptacji lub do uniknięcia kary. Skłonny byłbym twierdzić, że jeśli dana osoba znajduje się w niejasnej sytuacji, w której musi posłużyć się zachowaniem innych ludzi jako wzorem dla swego własnego zachowania, to później w podobnych okolicznościach, gdy zabraknie tego rodzaju wskazówek, prawdopodobnie powtórzy swe nowo wyuczone zachowanie. Oczywiście, postąpi w ten sposób, o ile do tego czasu nie uzyska wyraźnych dowodów, że jej działania były niewłaściwe czy niesłuszne.
Tak więc, wracając do naszego przykładu, przypuśćmy, że ów turecki dygnitarz ponownie zaprosił cię do swego domu na obiad. Tym razem jednak jesteś jedynym jego gościem. Czy będziesz czkał po jedzeniu, czy też nie? Chwila zastanowienia i odpowiedź nie nastręcza już wątpliwości: gdybyś w czasie pierwszej wizyty w domu dygnitarza tureckiego czkał po posiłku dlatego, że uświadomiłeś sobie, iż jest to właściwy sposób postępowania (jak byłoby w przypadku spożywania obiadu w towarzystwie dyplomatów), to prawdopodobnie czkałbyś również, spożywając obiad tylko z gospodarzem domu. Gdybyś jednak za pierwszym razem czkał z obawy przed odrzuceniem lub karą (jak byłoby w przypadku wizyty w towarzystwie zapaśników), to będąc jedynym gościem nie czkałbyś prawie na pewno. Wracając do Sama i do kandydata na prezydenta, łatwo teraz zrozumiesz jeden z głównych powodów, dla których trudno byłoby nam przewidzieć, jak Sam rzeczywiście głosowałby w wyborach. Jeśli podporządkował się grupie jedynie dla uniknięcia kary lub pozyskania akceptacji, to w zapewniającej tajność kabinie wyborczej głosowałby zapewne w sposób niezgodny z poglądem wyrażonym przez jego kolegów. Jeśli natomiast Sam potraktował tę grupę jako źródło informacji, to prawie na pewno głosowałby przeciw kandydatowi, który początkowo mu się podobał.
Powtórzmy jeszcze raz: gdy rzeczywistość jest niejasna, inni ludzie stają się głównym źródłem informacji. Ogólność tego zjawiska dobrze ilustrują badania przeprowadzone przez Stanleya Schachtera i jego studentów, które wykazały, że ludzie dostosowują się do innych nawet przy ocenie czegoś tak osobistego, jak treść swych własnych emocji. Zanim opiszemy te badania, musimy najpierw wyjaśnić, co rozumiemy przez „emocje”. Według Williama Jamesa, emocja ma zarówno treść „uczuciową”, jak i treść poznawczą. Jeśli na przykład, przechadzając się po lesie, napotkamy dzikiego, zgłodniałego niedźwiedzia, to zachodzą w nas zmiany fizjologiczne. Zmiany te wywołują podniecenie - z fizjologicznego punktu widzenia jest to reakcja współczulnego układu nerwowego, podobna do tej, jaką mogłoby wywołać spotkanie osoby, na którą się gniewamy. Reakcję tę interpretujemy jako strach (nie zaś jako gniew czy euforię) tylko wtedy, gdy uświadamiamy sobie obecność bodźca wywołującego strach (dzikiego niedźwiedzia). Co jednak działoby się, gdybyśmy odczuwali fizjologiczne pobudzenie w nieobecności odpowiedniego bodźca? Gdyby np. ktoś ukradkiem wpuścił nam do pokoju środek chemiczny powodujący tę samą reakcję fizjologiczną? Czy odczuwalibyśmy strach? William James powiedziałby prawdopodobnie, że nie - o ile w naszym otoczeniu nie występuje odpowiedni bodziec.
Teraz możemy przystąpić do opisania badań Schachtera. W jednym z eksperymentów badanym wstrzykiwano albo epinefrynę - syntetyczną postać adrenaliny, która wywołuje fizjologiczne pobudzenie - albo nieszkodliwe placebo. Wszystkim badanym powiedziano, że otrzymali preparat witaminowy o nazwie „suproxin”. Spośród badanych, którym wstrzyknięto epinefrynę, część poinformowano o tym, że wystąpią u nich pewne objawy uboczne, m.in. kołatanie serca i drżenie rąk. Są to, istotnie, niektóre z efektów podania epinefryny. Toteż, gdy u badanych tych wystąpiły wspomniane objawy, mieli oni odpowiednie wyjaśnienie. Mogli powiedzieć sobie: „Serce mi bije i ręce mi się trzęsą z powodu otrzymanego zastrzyku, nie zaś z jakichś innych przyczyn”. Innych badanych jednak nie powiadomiono zawczasu o tych symptomach. Gdy więc serce zaczęło tłuc się im w piersi i ręce poczęły drżeć, w jaki sposób to odczuwali? Odpowiedź jest następująca: W taki sposób, w jaki odczuwali to ludzie w ich otoczeniu. Mianowicie, w sytuacji tej pojawiała się także osoba podstawiona, a badanych informowano, że ona również otrzymała zastrzyk „suproxiny”. W jednej sytuacji ten pomocnik eksperymentatora, zgodnie z otrzymaną instrukcją, zachowywał się w sposób euforyczny; w innej sytuacji polecono mu przejawiać silny gniew. Wyobraź sobie, że sam jesteś w takiej sytuacji: znajdujesz się w pokoju z drugą osobą, której rzekomo wstrzyknięto ten sam lek, co tobie. Człowiek ów podskakuje sobie z ożywieniem, z uszczęśliwioną miną ugniata kulki z papieru i zaczyna ćwiczyć nimi rzuty do kosza na śmieci. Wyraźnie jest on w stanie euforii. Stopniowo środek, który ci wstrzyknięto, zaczyna działać, czujesz, że serce bije ci mocniej, że ręce drżą itd. Jaką odczuwasz emocję? W tej sytuacji większość badanych podawała, że odczuwają euforię - i faktycznie zachowywali się tak, jak gdyby byli uszczęśliwieni. Teraz dla odmiany wyobraź sobie, że zamiast wyznaczyć ci towarzystwo euforycznego osobnika, umieszczono cię w pokoju z podstawioną osobą tak „zaprogramowaną”, by zachowywała się w sposób gniewny: narzeka ona na kwestionariusz, który obaj właśnie wypełniacie, aż w końcu, w napadzie skrajnego rozdrażnienia, drze kwestionariusz i z gniewem ciska go do kosza na śmieci. U ciebie tymczasem zaczynają występować objawy wywołane przez epinefrynę: czujesz, że serce bije ci gwałtownie, a ręce zaczynają drżeć. Co odczuwasz? W tej sytuacji większość badanych odczuwała gniew i zachowywała się w sposób gniewny.
Należy podkreślić, że jeśli badanym podano placebo (tzn. wstrzyknięto im nieszkodliwy roztwór, nie wywołujący żadnych objawów) lub jeśli ostrzeżono ich, jakie objawy wywołuje podawany im środek, to wówczas błazeństwa osoby podstawionej miały na nich względnie niewielki wpływ. Zreasumujmy wyniki tego eksperymentu. Gdy rzeczywistość fizyczna była jasno określona i wytłumaczalna, wówczas zachowanie innych ludzi nie miało silnego wpływu na emocje badanych - gdy jednak odczuwali oni silną reakcję fizjologiczną, której przyczyny były niejasne, to wtedy interpretowali swe uczucia jako gniew albo jako euforię, zależnie od zachowania innych ludzi, którzy rzekomo byli pod działaniem tego samego środka chemicznego.
Następstwa wpływu społecznego
Dotychczas opisywaliśmy, w kategoriach pojęć mniej lub bardziej potocznych; dwa rodzaje konformizmu. Rozróżnienie to było oparte 1) na motywach jednostki - czy dana osoba jest motywowana przez nagrody lub kary, czy przez potrzebę uzyskania informacji, oraz 2) na względnej trwałości konformistycznego zachowania. Wyjdźmy poza to proste rozróżnienie, wprowadzając bardziej złożoną i bardziej użyteczną klasyfikację, która ma zastosowanie nie tylko w odniesieniu do konformizmu, lecz także do różnych rodzajów wpływu społecznego. Zamiast więc posługiwać się pojedynczym terminem: konformizm, chciałbym wprowadzić rozróżnienie między trzema rodzajami następstw wpływu społecznego: uleganiem, identyfikacją i internalizacją
Uleganie. Termin ten najlepiej opisuje sposób zachowania się osoby; która jest motywowana pragnieniem uzyskania nagrody lub uniknięcia kary. Zazwyczaj zachowanie to trwa tylko tak długo, jak długo stosuje się obietnicę nagrody lub groźbę kary. Tak więc, głodząc zwierzęta, a następnie umieszczając pokarm na końcu labiryntu, można sprawić, że szczur będzie sprawnie przebiegał ten labirynt. Można też skłonić wygłodzonego wieśniaka w którymś ze słabo rozwiniętych krajów Trzeciego Świata do recytowania przysięgi wierności fladze amerykańskiej, grożąc mu karą za nieposłuszeństwo lub obiecując pożywienie i pieniądze w nagrodę za uległość. Usuńmy pokarm ze skrzynki docelowej, a szczur po jakimś czasie przestanie biegać; wycofajmy obietnicę pożywienia lub groźbę kary, a wymieniony przykładowo wieśniak przestanie recytować przysięgę wierności.
Identyfikacja. Jest to następstwo wpływu społecznego wywoływane pragnieniem danej jednostki, aby być podobną do osoby, od której pochodzi to oddziaływanie. W przypadku identyfikacji, podobnie jak przy uleganiu, jednostka zachowuje się w określony sposób nie dlatego, że takie zachowanie samo przez się daje jej zadowolenie, lecz raczej dlatego, że stawia ją w satysfakcjonującej - ze względu na samoocenę - relacji w stosunku do osoby lub osób, z którymi się identyfikuje. Identyfikacja różni się od ulegania tym, że dana jednostka rzeczywiście zaczyna wierzyć w opinie i wartości, które przyjmuje, chociaż nie wierzy w nie zbyt mocno. Tak więc, jeśli ktoś uważa jakąś osobę czy grupę za atrakcyjną pod pewnym względem, to będzie skłonny zaakceptować ich wpływ oraz przyjąć podobne wartości i postawy - nie dla uzyskania nagrody lub uniknięcia kary (jak w przypadku ulegania), lecz po prostu po to, aby upodobnić się do tej osoby. Zjawisko to nazywam „efektem wujka Karola”. Przypuśćmy, że masz wujka imieniem Karol, który jest serdecznym, dynamicznym, fascynującym człowiekiem; od małego dziecka kochałeś go bardzo i chciałeś, gdy dorośniesz, być do niego podobnym. Wujek Karol jest osobą na poważnym stanowisku i ma zdecydowane poglądy, m.in. żywi głęboką niechęć do potrzeby nowego ustawodawstwa społecznego - a więc jest przekonany, że każdy, kto naprawdę się stara, może uzyskać przyzwoity zarobek, a rozwój opieki społecznej tłumi tylko skutecznie chęć do pracy. Jako małe dziecko słyszałeś, jak wujek Karol wygłaszał ten swój pogląd przy różnych okazjach, i stał się on częścią twojego systemu przekonań - nie dlatego, że pogląd ten przemyślałeś i że wydał ci się słuszny, ani też nie dlatego, że wujek Karol nagrodził cię za przyjęcie takiego poglądu (lub zagroził karą za jego nieprzyjęcie), lecz ze względu na twoją sympatię do wujka Karola, która wzbudziła w tobie tendencję do włączenia w twoje życie tego wszystkiego, co należy do jego życia.
Internalizacja. Internalizacja jakiejś wartości czy przekonania jest najbardziej trwałym, najgłębiej zakorzenionym następstwem wpływu społecznego. Motywem zinternalizowania określonego przekonania jest pragnienie, aby mieć słuszność. Tak więc nagroda za uznanie tego przekonania ma charakter wewnętrzny. Jeśli osobę wywierającą wpływ uważamy za godną zaufania i mającą właściwy sąd o rzeczywistości, to głoszone przez nią przekonanie akceptujemy i włączamy w nasz system wartości. Przekonanie to, skoro tylko stanie się częścią naszego własnego systemu, uniezależnia się od swego źródła i staje się niezwykle odporne na zmianę.
Rozpatrzmy teraz niektóre ważne, charakterystyczne cechy tych trzech następstw wpływu społecznego. Uleganie jest reakcją najmniej trwałą, a jej efekty są najbardziej powierzchowne, ponieważ ludzie ulegają naciskowi jedynie po to, by uzyskać nagrodę lub uniknąć kary. Osoba podporządkowująca się zdaje sobie sprawę z presji okoliczności i łatwo może zmienić swe zachowanie, gdy zmienią się okoliczności. Ktoś, trzymając mnie na muszce pistoletu, może mnie skłonić do wygłoszenia omalże każdego stwierdzenia; jednakże, gdy tylko groźba śmierci zniknie, zapewne szybko odrzuciłbym te stwierdzenia i wynikające z nich konsekwencje. Jeśli dziecko jest grzeczne i wspaniałomyślne w stosunku do młodszego brata po to tylko, aby dostać od mamy ciastko, to wcale nie jest powiedziane, że wyrośnie ono na wspaniałomyślnego człowieka. Nie nauczyło się przecież, że wspaniałomyślność jest sama w sobie czymś dobrym - nauczyło się tylko tego, że wspaniałomyślność jest dobrym sposobem, by dostawać ciastka. Gdy zapas ciastek się wyczerpie, wspaniałomyślne zachowanie dziecka w końcu ustanie, jeśli nie podtrzyma się tego zachowania za pomocą jakiejś innej nagrody (lub kary). Nagrody i kary są więc bardzo ważnymi środkami, pozwalającymi nakłonić ludzi do uczenia się i wykonywania specyficznych czynności, lecz jako techniki oddziaływania społecznego mają one bardzo ograniczone znaczenie, ponieważ muszą być zawsze obecne, aby były skuteczne - o ile dana jednostka nie odkryje jakiegoś dodatkowego powodu, który by uzasadniał kontynuowanie nagradzanego zachowania. Zagadnienie to omówimy niebawem.
Ciągłe nagradzanie lub karanie nie jest potrzebne w przypadku tego następstwa wpływu społecznego, które nazywamy identyfikacją. Osoba, z którą dana jednostka się identyfikuje, nie musi być w ogóle obecna; niezbędne jest tylko pragnienie; aby być podobnym do tej osoby. Na przykład, jeśli wujek Karol przeprowadził się do innego miasta i nie widujesz go miesiącami (czy nawet latami), to nadal będziesz wyznawał podobne jak on poglądy, dopóki 1) pozostaje on dla ciebie osobą znaczącą, 2) nadal wyznaje te same poglądy oraz 3) poglądy te nie zostaną podważone przez sprzeczne z nimi; a bardziej przekonywujące opinie. Jednakże wynika stąd również, że twoje poglądy mogą ulec zmianie, jeśli wujek Karol zmieni przekonania lub jeśli twoja miłość do wujka zacznie zanikać. Mogą one także zmienić się, jeśli jakaś osoba lub grupa osób; mająca dla ciebie większe znaczenie niż wujek Karol, żywi odmienne przekonania. Przypuśćmy na przykład, że rozpocząłeś studia na uczelni, znalazłeś tam grupę nowych, fascynujących przyjaciół, którzy w przeciwieństwie do wujka Karola są nastawieni bardzo przychylnie do potrzeby nowego ustawodawstwa społecznego. Jeśli podziwiasz ich tak samo jak wujka (lub jeszcze więcej), to możesz zmienić swoje przekonania, aby bardziej upodobnić się do swoich nowych przyjaciół. Tak więc miejsce poprzedniej identyfikacji może zająć identyfikacja o większym znaczeniu.
Efekty wpływu społecznego w postaci identyfikacji mogą być także zniwelowane przez pragnienie danej osoby, aby mieć słuszność. Jeśli ktoś przyjął jakiś pogląd drogą identyfikacji; a następnie zapozna się z kontrargumentami przedstawionymi przez osobę godną zaufania i znającą się na rzeczy, to prawdopodobnie zmieni ów pogląd. Internalizacja jest najbardziej trwałym następstwem wpływu społecznego właśnie dlatego, że motyw dążenia do słuszności jest potężną i samopodtrzymującą się siłą, niezależną od stałego nadzoru ze strony czynników dysponujących nagrodami lub karami (jak w wypadku ulegania) ani od nieustającego szacunku dla innej osoby lub grupy (jak w przypadku identyfikacji).
Należy zdawać sobie sprawę z tego, że poszczególne działanie może być uwarunkowane zarówno przez uleganie; jak i przez identyfikację lub internalizację. Rozpatrzmy np. pewne proste zachowanie: przestrzeganie przepisów dotyczących szybkości jazdy. Społeczeństwo opłaca grupę ludzi zwanych policją drogową, aby pilnowali poszanowania tych przepisów, gdyż jak wszyscy wiemy, ludzie skłonni są utrzymywać prędkość jazdy w dozwolonych granicach, jeśli spodziewają się, że pewien odcinek szosy jest starannie nadzorowany przez patrole policji drogowej. Jest to przykład ulegania; gdyż ludzie stosują się do przepisów, aby uniknąć płacenia mandatu. Przypuśćmy, że usunięto te patrole. Gdyby tylko ludzie dowiedzieli się o tym, wielu z nich mogłoby zwiększyć szybkość jazdy. Niektórzy ludzie mogliby jednak nadal utrzymywać dozwoloną szybkość. Ktoś mógłby postępować tak dlatego, że jego ojciec (lub wujek Karol) zawsze przestrzegał ograniczeń szybkości lub zawsze kładł nacisk na konieczność podporządkowania się przepisom ruchu. Jest to, oczywiście, identyfikacja. Wreszcie inny jeszcze kierowca mógłby przestrzegać ograniczeń szybkości, ponieważ jest przekonany, że przepisy dotyczące dozwolonej szybkości są słuszne, że stosowanie się do nich pomaga zapobiegać wypadkom i że prowadzenie wozu z umiarkowaną szybkością jest postępowaniem racjonalnym i rozsądnym. Mamy wówczas do czynienia z internalizacją. W przypadku internalizacji można zaobserwować większą elastyczność zachowania. Na przykład w pewnych warunkach - powiedzmy o godz. 6 rano, w pogodny dzień, przy doskonałej widoczności, gdy całymi kilometrami nie napotyka się innych pojazdów - kierowca ten mógłby przekroczyć dozwoloną szybkość. Natomiast jednostka podporządkowująca się przepisom w wyniku ulegania mogłaby obawiać się wówczas pułapki radarowej, a osoba identyfikująca się z kimś mogłaby wybrać sobie bardzo „sztywny” model - a więc obie mniej brałyby pod uwagę ważne zmiany w otoczeniu.
Zobaczymy teraz, jaki jest główny komponent każdego z omówionych następstw wpływu społecznego. W uleganiu ważnym komponentem jest władza - mianowicie władza, jaką dysponuje osoba oddziaływująca, jeśli chodzi o przydzielanie nagród za uległość i wymierzanie kary za brak uległości. Tak np. rodzice mają władzę chwalenia, okazywania miłości, dawania ciastek, ganienia, wymierzania klapsów, wstrzymywania kieszonkowego itd.; nauczyciele mają władzę stawiania nam stopni i usuwania z uczelni, pracodawcy zaś mają władzę chwalenia nas, awansowania, upokarzania i zwalniania z pracy. Rząd Stanów Zjednoczonych ma władzę zwiększenia pomocy gospodarczej i wojskowej dla zależnego państwa lub wstrzymania tej pomocy; może więc posłużyć się tą metodą, żeby skłonić np. zależne państwo w jakiejś części świata do przeprowadzenia mniej lub bardziej demokratycznych wyborów. Nagrody i kary są skutecznym środkiem dla wywołania tego rodzaju podporządkowania, lecz moglibyśmy zapytać, czy sama uległość jest tu czymś pożądanym: łatwiej jest skłonić jakieś państwo do przeprowadzenia demokratycznych wyborów, niż nakłonić władców tego państwa, by myśleli i rządzili w sposób demokratyczny.
W identyfikacji decydującym komponentem jest atrakcyjność - atrakcyjność osoby, z którą identyfikuje się dana jednostka. Ponieważ jednostka identyfikuje się z modelem, przeto chce wyznawać te same co model poglądy. Przypuśćmy, że podziwiasz pewną osobę, a osoba ta zajmuje określone stanowisko w pewnej sprawie. Jeśli nie przeciwstawiają się temu ani jakieś twoje silne uczucia, ani solidna wiedza, to będziesz skłonny przyjąć takie samo stanowisko. Nawiasem mówiąc, jest interesujące, iż odwrotne twierdzenie okazuje się także prawdziwe: jeśli osoba lub grupa, której nie lubisz, głosi jakiś pogląd, to będziesz skłonny odrzucić ten pogląd lub przyjąć pogląd przeciwny. Przypuśćmy na przykład, że nie lubisz jakiejś określonej grupy (powiedzmy - członków towarzystwa miłośników Nowego Jorku lub meteorologów) i że grupa ta występuje przeciw poborowi do wojska. Jeśli nic nie wiesz o tym zagadnieniu, to będziesz skłonny opowiadać się za poborem (jeżeli wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany).
W internalizacji ważnym komponentem jest wiarygodność - wiarygodność osoby, która dostarcza informacji. Na przykład jeśli czytasz wypowiedź osoby, o której wiarygodności jesteś przekonany - tzn. osoby, która twoim zdaniem zna się na rzeczy i jest prawdomówna - to będziesz skłonny poddać się jej wpływowi, ze względu na twoje pragnienie, by mieć słuszność. Przypomnijmy sobie nasz wcześniejszy przykład z dyplomatami na przyjęciu u dostojnika tureckiego. Fakt, iż uznałeś ich za znawców, sprawił, że ich zachowanie (czkanie po posiłku) wydało ci się właściwym sposobem postępowania. W związku z tym przypuszczam, że zachowanie to (twoja tendencja do czkania po posiłku w domu tureckiego dygnitarza) zostanie zinternalizowane - od tej pory będziesz zachowywać się w ten sposób, ponieważ uwierzyłeś, że jest to zachowanie właściwe.
Przypomnijmy sobie też dotyczący konformizmu eksperyment Solomona Ascha, w którym wielu badanych dostosowało się pod wpływem presji społecznej do błędnych twierdzeń grupy. Jak pamiętamy, gdy badanym pozwolono odpowiadać na osobności, liczba reakcji konformistycznych spadła znacznie. Najwyraźniej nie występowała tu zatem internalizacja ani identyfikacja. Wydaje się pewne, że badani ulegali jednomyślnej opinii grupy w celu uniknięcia kary w postaci wyśmiania czy odrzucenia. Gdyby wchodziła w grę identyfikacja lub internalizacja, to konformistyczne zachowanie utrzymałoby się również w warunkach zapewniających więcej prywatności.
Podział na uleganie, identyfikację i internalizację jest użyteczny. Jednocześnie trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że podobnie jak większość klasyfikacji nie jest on doskonały; pod pewnymi względami kategorie te zachodzą na siebie. Mianowicie, chociaż jest prawdą, że uleganie i identyfikacja są na ogół mniej trwałe niż internalizacja, to jednak istnieją okoliczności; które mogą zwiększyć ich trwałość. Na przykład trwałość może wzrosnąć, jeśli dana jednostka zobowiąże się kontynuować interakcje z osobą lub grupą ludzi, która wywołała pierwotny akt uległości. W eksperymencie przeprowadzonym przez Charlesa Kieslera i jego współpracowników, gdy badani byli przekonani, że będą nadal brać udział w spotkaniach nieatrakcyjnej grupy dyskusyjnej, to nie tylko podporządkowali się publicznie, lecz także - jak się wydawało - zinternalizowali swoje podporządkowanie, tzn. zmienili nie tylko swoje publiczne zachowanie, lecz także swe prywatne opinie. Sytuację tego rodzaju omówimy dokładniej w rozdziale 4.
Trwałość reakcji może być duża także wówczas, gdy ulegająca jednostka wykryje w swych działaniach lub w ich konsekwencjach coś takiego, że warto jej kontynuować dane zachowanie nawet wtedy, gdy powód jej pierwotnego podporządkowania (nagroda lub kara) przestanie być aktualny. Znalazło to potwierdzenie w niektórych badaniach poświęconych temu aspektowi uczenia się społecznego, który znany jest jako modyfikacja zachowania. W modyfikacji zachowania dąży się zazwyczaj do wyeliminowania niepożądanego lub nieprzystosowanego zachowania przez karanie tego zachowania, przez nagradzanie zachowań alternatywnych, lub przez jedno i drugie. Na przykład podejmowano różne próby zastosowania tej metody jako sposobu nakłonienia ludzi, by przestali palić papierosy. Palaczowi aplikuje się szereg przykrych impulsów elektrycznych, gdy wykonuje zwykły rytuał palenia - gdy zapala papierosa, zbliża go do ust, zaciąga się itd. Po kilku próbach będzie on odmawiał palenia. Niestety, nietrudno mu zauważyć, że istnieje różnica między sytuacją eksperymentalną a światem zewnętrznym: zdaje on sobie sprawę, iż nie zostanie mu zaaplikowany impuls, gdy będzie palił poza sytuacją eksperymentalną. Wprawdzie w konsekwencji może później odczuwać niewielki, „szczątkowy” lęk, gdy zaczyna palić papierosa, to jednak, ponieważ impulsy elektryczne najwyraźniej nie następują, lęk ten w końcu zanika. Tak więc wielu ludzi, którzy chwilowo przestali palić po tego rodzaju modyfikacji zachowania, powraca do papierosów, gdy nie grozi im już impuls elektryczny. A jak w tłumaczyć zachowanie tych osób, które po tej terapii nie powracają do palenia? Sprawa przedstawia się następująco: gdy palacza nakłoni się do uległości i nie pali on przez kilka dni, pozwala mu to dokonać pewnego odkrycia. Przez lata palenia mógł dojść do przekonania, że nieprzyjemne uczucie suchości i pieczenia w ustach, z jakim budził się każdego ranka, jest czymś nieuniknionym; jednakże po kilku dniach bez papierosów może on odkryć, jak to cudownie mieć nie zaschnięte gardło i uczucie świeżości w ustach. Odkrycie to może wystarczyć, by tę osobę nadal powstrzymać od palenia. Tak więc uległość, chociaż sama przez się zwykle nie daje trwałych zmian w zachowaniu, może jednak stworzyć warunki do wystąpienia procesów, które doprowadzą do bardziej trwałych skutków.
Posłuszeństwo jako forma uległości
Wskazywaliśmy, że akty uległości mają na ogół charakter efemeryczny. Nie oznacza to jednak, że są one pozbawione znaczenia. Nawet nietrwałe zachowanie może być niezwykle ważne. Fakt ten zademonstrował w dramatyczny sposób Stanley Milgram w swych badaniach nad posłuszeństwem. Wyobraźmy sobie taką oto scenę. Badani zgłaszają się ochotniczo do eksperymentu. Mówimy im, że w eksperymencie tym badamy wpływ kary na zapamiętywanie, ale informacja ta nie jest zgodna z prawdą. W rzeczywistości chodzi tu o zbadanie, w jakiej mierze ludzie będą posłuszni autorytetowi. W każdej próbie eksperymentalnej bierze udział dwóch uczestników, przy czym jeden z nich ma wyznaczoną rolę nauczyciela, a drugi - ucznia. Nauczyciel otrzymuje instrukcję, zgodnie z którą ma eksponować uczniowi szereg bodźców. Uczeń, przywiązany do czegoś w rodzaju „elektrycznego krzesła”, umieszczonego w oddzielnym pokoju, powinien reagować w odpowiedni sposób na każdy bodziec, naciskając jeden z czterech znajdujących się przed nim przycisków; reakcja ta powoduje zapalenie jednej z lampek znajdujących się przed nauczycielem. Nauczyciela informuje się, że w celu przyspieszenia procesu uczenia się musi aplikować uczniowi impuls elektryczny o coraz większej sile, za każdym razem, gdy zareaguje on niepoprawnie lub w ogóle nie naciśnie żadnego przycisku. W rzeczywistości rolę ucznia, czyli „ofiary”, odgrywa osoba podstawiona, nie podłączona bynajmniej do prądu elektrycznego; jednakże nauczyciel (tzn. prawdziwa osoba badana) jest mocno przekonany, że ofiara w sąsiednim pokoju rzeczywiście jest podłączona do obwodu prądu elektrycznego. Za każdym razem, gdy ofiara nie zareaguje poprawnie, badany ma zwiększyć napięcie generatora i nacisnąć odpowiedni klawisz. Generator jest wyskalowany od 15 aż do 450 woltów. Przy 75 woltach ofiara zaczyna chrząkać i jęczeć; przy 150 woltach prosi, by ją zwolnić z tego eksperymentu; przy 180 woltach krzyczy, że nie może wytrzymać bólu. Wskazówka na generatorze przesuwa się poza kreskę z wyraźną informacją: „Niezwykle silny wstrząs” i zaczyna zbliżać się do punktu oznaczonego: „Niebezpieczeństwo! Ciężki wstrząs”. Gdy impulsy stają się jeszcze bardziej dotkliwe, ofiara zamiast reagować naciskaniem przycisków, zaczyna walić w ścianę i błagać, by ją wypuszczono. Nie jest to jednak, oczywiście, poprawną reakcją, więc badany otrzymuje instrukcję, by zwiększyć napięcie i znowu nacisnąć odpowiedni klawisz. Po paru jeszcze próbach, gdy badany włącza jeden z bodźców będących przedmiotem tej „nauki”, ofiara nie reaguje - w jej pokoju panuje złowieszcza cisza. Oczywiście, nie jest to poprawna reakcja, więc raz jeszcze eksperymentator poleca badanemu, by zwiększył napięcie i nacisnął odpowiedni klawisz.
Uczestników tego eksperymentu dobrano losowo spośród przedsiębiorców, przedstawicieli wolnych zawodów, urzędników i robotników. Jaki procent tych ludzi aplikował ofierze wstrząsy aż do końca eksperymentu? Jak długo ty byś je aplikował? Każdego roku na wykładach psychologii społecznej zadaję to pytanie studentom i każdego roku ok. 99 spośród 400 zapytanych stwierdza, że przestaliby aplikować impulsy, gdyby „uczeń” zaczął walić w ścianę. Przypuszczenia moich studentów są zgodne z wynikami ankiety, jaką przeprowadził Milgram wśród 40 psychiatrów w pewnej przodującej uczelni medycznej. Psychiatrzy ci przewidywali, że większość badanych przestałaby stosować impulsy przy 150 woltach, gdy ofiara po raz pierwszy zaczyna prosić, by ją uwolnić. Psychiatrzy ci przewidywali także, że ok. 4 % badanych nadal stosowałoby impulsy, gdyby ofiara przestała reagować naciskaniem przycisków (przy 300 woltach) i że mniej niż 1 % zaaplikowałoby impuls po nastawieniu generatora na najwyższe napięcie.
Jak jednak reagują badani, gdy rzeczywiście znajdują się w takiej sytuacji? W sposób dość interesujący. Milgram stwierdził, że w typowym eksperymencie, takim jak opisany powyżej, znaczna większość badanych - ponad 62 % - aplikowała impulsy aż do końca eksperymentu, chociaż niektórzy z nich musieli być przynaglani przez eksperymentatora.
Wyniki uzyskane przez Milgrama skłaniają do zastanowienia, a wypływające z nich wnioski są dość przerażające: zadziwiająco duży procent ludzi będzie zadawać cierpienie innym, wypełniając polecenia autorytetu. Eksperyment ten może mieć doniosłe odpowiedniki w świecie realnym, poza ścianami laboratorium psychologicznego. Na przykład trudno jest, czytając o tych badaniach, nie zauważyć pewnego podobieństwa między zachowaniem się badanych przez Milgrama a ślepym posłuszeństwem Adolfa Eichmanna, odpowiedzialnego za wymordowanie setek tysięcy niewinnych cywilów, który tłumaczył się tym, że był dobrym urzędnikiem, wypełniającym tylko posłusznie rozkazy swych zwierzchników, którzy zajmowali jeszcze wyższe stanowiska w reżimie faszystowskim. Podobnie przed kilku zaledwie laty porucznik William Calley, który został skazany za rozmyślne i nie sprowokowane morderstwo kobiet i dzieci w wietnamskiej wiosce My Lai, bez skrępowania przyznał się do tych czynów, lecz stwierdził, że jego zdaniem były one usprawiedliwione posłuszeństwem wobec zwierzchności - starszych rangą oficerów.
Chociaż porównania takie są ekscytujące, to jednak powinniśmy zachować ostrożność, aby nie nadawać przesadnego znaczenia wynikom uzyskanym przez Milgrama. Biorąc pod uwagę fakt, że 62 % badanych w eksperymencie Milgrama podporządkowało się rozkazom eksperymentatora, niektórzy komentatorzy byli skłonni sugerować, iż być może większość ludzi zachowywałaby się podobnie jak Eichmann czy Calley, gdyby znaleźli się w podobnej sytuacji. To może być prawdą; należy jednak podkreślić, że w gruncie rzeczy między sytuacjami, w jakich działali Eichmann czy Calley, a sytuacją, z jaką zetknęli się badani Milgrama, występują rzeczywiste i poważne różnice. W większości eksperymentów Milgrama autorytetem wydającym rozkazy był naukowiec, przeprowadzający badania w szacownym laboratorium Uniwersytetu Yale. W naszym społeczeństwie nauczyliśmy się wierzyć, że naukowcy są na ogół życzliwymi, odpowiedzialnymi i uczciwymi ludźmi, zwłaszcza jeśli reprezentują dobrze znaną i wysoce szanowaną instytucję, taką jak Yale. Badani mieli zatem podstawy, by przyjąć, że żaden naukowiec nie wydałby rozkazów, w wyniku których jego eksperyment spowodowałby na śmierć lub krzywdę biorącego w nim udział człowieka. Nie wątpliwie, zarówno w przypadku Eichmanna, jak i Calleya sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej.
Dalsze badania Milgrama przyniosły wyniki potwierdzające to przypuszczenie. Przeprowadził on oddzielny eksperyment, w którym porównywał posłuszeństwo badanych wobec rozkazów naukowca na Uniwersytecie w Yale z posłuszeństwem wobec rozkazów naukowca pracującego w pomieszczeniach dość obskurnego budynku czynszowego w centrum handlowym Bridgeport - przemysłowego miasta w stanie Connecticut. W tych badaniach naukowiec z Yale osiągnął wskaźnik posłuszeństwa równy 65 %, podczas gdy w Bridgeport posłusznych było tylko 48 % badanych. Tak więc wydaje się, że wyeliminowanie prestiżu Uniwersytetu Yale zredukowało w pewnym stopniu posłuszeństwo badanych. Oczywiście, 48 % to również wysoki wskaźnik. Przypuszczam, że gdyby osoba przeprowadzająca eksperyment nie była naukowcem, to jeszcze mniej ludzi posłuchałoby jej rozkazów.
Innym czynnikiem zmniejszającym stopień posłuszeństwa jest fizyczna nieobecność osoby reprezentującej autorytet. Milgram stwierdził, że gdy eksperymentatora nie było w pokoju i wydawał on swoje rozkazy przez telefon, to wówczas liczba w pełni posłusznych badanych spadła poniżej 25 %. Ponadto, kilku badanych kontynuujących eksperyment „oszukiwało”: mianowicie aplikowali oni impulsy o niższym napięciu, niż im polecono, i nie zadbali nawet o to, by powiadomić eksperymentatora, że odstąpili od właściwej procedury. To ostatnie stwierdzenie stanowi moim zdaniem wzruszającą próbę ze strony niektórych osób, by reagować na wymagania uprawnionej do ich stawiania władzy, jednocześnie minimalizując cierpienia zadawane innym. Przypomina to nieco zachowanie Yossarina, bohatera powieści Josepha Hellera pt. Catch 22 (Paragraf 22), który „przypadkiem” wyrzucił bomby na puste pole w pobliżu włoskiej wsi wyznaczonej jako cel bombardowania.
„Nie zainteresowany”
świadek jako konformista
Przed kilkunastu laty młoda kobieta, Kitty Genovese, została na śmierć zakłuta nożem w śródmieściu Nowego Jorku. Było to wydarzenie tragiczne - lecz samo w sobie nie było ono czymś szczególnie niezwykłym. Ostatecznie, w dużych skupiskach ludności brutalne morderstwa nie są rzadkością. Co było interesujące w tym wydarzeniu - to fakt, że aż 38 jej sąsiadów podeszło do okien, usłyszawszy o godz. 3 nad ranem krzyki przerażenia, i pozostało przy tych oknach, patrząc w bezradnym urzeczeniu przez 30 minut, gdyż tyle czasu potrzebował napastnik, by zadać w końcu kobiecie tę okrutną śmierć. Nikt jednak nie przyszedł jej z pomocą; nikt nie podniósł nawet słuchawki telefonu, by wezwać policję. Dlaczego?
No cóż, może widzowie byli senni lub oszołomieni. Ostatecznie, człowiek nie jest w pełni władz umysłowych o godz. 3 rano. Być może. Był jednak jasny dzień, gdy Eleonora Bradley, robiąc zakupy na Piątej Alei w Nowym Jorku, potknęła się, upadła i złamała nogę. Leżała tam przez 40 minut w stanie wstrząsu, podczas gdy kolejni przechodnie, a były ich dosłownie setki, przystawali na chwilę, aby się na nią pogapić, a potem szli dalej w swoją stronę.
Dlaczego ci świadkowie nie udzielili pomocy? Czy ludzie w wielkim mieście są nieczuli na niedolę innych? Czy tak przyzwyczaili się do katastrof i wypadków, że potrafią zachować obojętność w obliczu cierpienia i gwałtu? Czy świadkowie w opisanych tu sytuacjach różnili się pod jakimś względem od ciebie czy ode mnie? Wydaje się, że odpowiedź na wszystkie te pytania brzmi: „Nie”. Wywiady przeprowadzone ze świadkami morderstwa Kitty Genovese wykazały, że nie byli oni bynajmniej obojętni - byli przerażeni. Dlaczego więc nie interweniowali? Trudno odpowiedzieć na to pytanie.
Jednakże w jakiś czas potem John Darley, Bibb Latane i ich współpracownicy przeprowadzili szereg pomysłowych eksperymentów, których rezultaty dostarczyły nieco wskazówek co do powodów bezczynności tych świadków. Badacze ci wysunęli hipotezę, że sama liczba ludzi będących świadkami tych tragedii powstrzymywała każdego z nich od przyjścia z pomocą ofierze - oznacza to, że mniej prawdopodobne jest, by poszkodowany otrzymał pomoc, jeśli duża liczba osób obserwuje jego trudne położenie. Tak więc nieinterweniowanie można uważać za akt konformizmu. W danym przypadku wydaje się, że zachowanie innych ludzi decyduje o tym, czy poszczególne jednostki będą uznawać przyjście z pomocą za właściwe i rozsądne. Jak już mówiliśmy, często kierowanie się zachowaniem innych jest uzasadnione. Niekiedy jednak może ono wprowadzić w błąd, zwłaszcza w sytuacjach krytycznych. W naszym społeczeństwie uważa się zazwyczaj, że publiczne ujawnienie silnych uczuć jest czymś prostackim i świadczy o braku panowania nad sobą. Gdy nie jesteśmy sami, staramy się na ogół wyglądać mniej przestraszeni, mniej zmartwieni, mniej niespokojni i mniej podnieceni seksualnie, niż jesteśmy naprawdę. Na przykład ze zblazowanych min na twarzach klientów restauracji „topless” czyli lokali striptisowych nigdy by się nie odgadło, że są oni podnieceni seksualnie. Podobnie przysłowiowy przybysz z Marsa nigdy nie odgadłby losu, jaki czeka pacjentów siedzących w poczekalni dentysty; gdyby ograniczył się do obserwacji ich niewzruszonych twarzy.
Pamiętając o tym, rozpatrzmy przypadek kobiety, która upadła i złamała nogę na Piątej Alei. Przypuśćmy, że przechodzisz tamtędy 10 minut po wypadku: widzisz leżącą na ziemi kobietę, która wydaje się chora. Co jeszcze widzisz? Widzisz dziesiątki ludzi przechodzących obok tej kobiety, spoglądających na nią i idących dalej. Jaki wyciągniesz stąd wniosek? Nie jest wykluczone, że dojdziesz do wniosku, iż interweniowanie byłoby dla ciebie czymś niestosownym. Może to nic poważnego; może jest pijana; może udaje; może cała ta scena jest zaaranżowana przez telewizję, a ty, jeśli zainterweniujesz, zrobisz z siebie publicznie głupca przed ukrytą kamerą. „Ostatecznie - mówisz sam do siebie - jeśli cała ta sprawa jest tak cholernie ważna, to dlaczego nikt z tych wszystkich ludzi nie podejmuje żadnego działania?” Tak więc fakt, że wokół znajduje się mnóstwo ludzi, zamiast zwiększyć prawdopodobieństwo, iż ktoś z nich pomoże, w rzeczywistości zmniejsza prawdopodobieństwo udzielenia pomocy przez kogokolwiek z obecnych.
Jest to interesujące przypuszczenie, lecz czy jest ono prawdziwe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, Latane i Rodin przeprowadzili eksperyment, w którym główną rolę odgrywała „kobieta znajdująca się w tragicznej sytuacji”. W badaniach tych eksperymentatorka prosiła studentów o wypełnienie kwestionariuszy. Następnie wychodziła do sąsiedniego pokoju, oddzielonego kotarą, mówiąc, że wróci, gdy skończą kwestionariusz. Po kilku minutach zaczęła odgrywać „wypadek”. Do uszu studentów dobiegły (z ukrytego magnetofonu) takie odgłosy, jakby eksperymentatorka wchodziła na krzesło, po czym rozlegał się głośny krzyk, trzask i łomot, jak gdyby krzesło się załamało, a ona upadła na podłogę. Potem słyszeli jęki, szloch oraz pełne cierpienia słowa: „O mój Boże, moja noga... ja... ja... nie mogę nią poruszyć. Och... moja kostka... nie mogę sobie z tym poradzić!”. Jęki te trwały około minuty i stopniowo cichły.
Eksperymentatorzy chcieli ustalić, czy badani będą spieszyć z pomocą młodej kobiecie. Ważną zmienną w tym eksperymencie stanowiło to, czy badany był sam w pokoju, czy też nie. Spośród tych, którzy byli sami, 70 % zaoferowało swą pomoc; spośród osób pracujących parami pospieszyło z pomocą tylko 20 %. Jest więc oczywiste, że obecność drugiego świadka powstrzymuje od podjęcia działania. Jak ujawniły przeprowadzone później wywiady, każdy ze studentów, który znajdował się w jednym pomieszczeniu z drugim badanym i nie pospieszył z pomocą eksperymentatorce, doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie jest to nic poważnego, przy czym konkluzja ta była po części oparta na bezczynności partnera.
W przypadku morderstwa Kitty Genovese wystąpił przypuszczalnie pewien dodatkowy powód, dla którego świadkowie nie udzielili żadnej pomocy ofierze. W takiej sytuacji, jeśli ludzie zdają sobie sprawę, że są także inni świadkowie zdarzenia (w przypadku Genovese widzowie byli tego świadomi), może występować zjawisko zwane dyfuzją odpowiedzialności. Mianowicie, każdy świadek mógł mieć poczucie, że odpowiedzialność nie spoczywa jedynie na nim - inni również widzą to samo. W związku z tym każdy świadek mógł sądzić, że ktoś inny wzywa policję lub że ktoś inny ma obowiązek to uczynić. Aby sprawdzić to przypuszczenie, Darley i Latane zaaranżowali sytuację eksperymentalną, w której badani znajdowali się wprawdzie w oddzielnych pomieszczeniach, lecz mogli porozumiewać się między sobą za pomocą mikrofonów i słuchawek. Badani mogli więc słyszeć się nawzajem, lecz nie mogli się widzieć. Następnie badacze odtwarzali nagrany uprzednio na taśmie symulowany atak padaczki, co stwarzało wrażenie, że to jeden z uczestników dostał - takiego ataku. W jednej z grup eksperymentalnych u każdego z badanych wytworzono przekonanie, że jest on jedyną - osobą, której słuchawka podczas ataku tej choroby jest włączona w innych grupach - że jeszcze jedna osoba lub więcej osób ma włączone słuchawki. Uzyskano następujące wyniki: jeśli badany myślał, że jest jedynym słuchaczem, to prawdopodobieństwo, iż wyjdzie on ze swego pomieszczenia i spróbuje udzielić pomocy, było znacznie większe niż wtedy, gdy sądził, że inni również słyszą to samo. Im większa była liczba owych rzekomych słuchaczy, tym mniej było prawdopodobne, iż badany zaoferuje swą pomoc.
Zachowanie świadków morderstwa Genovese, a także zachowanie badanych w eksperymentach Darleya i Latane, ukazuje naturę ludzką w dość ponurym świetle. Czy rzeczywiście ludzie unikają pomagania sobie wzajemnie, jeśli tylko jest to możliwe - tzn. jeśli ktoś daje zły przykład nie interweniując lub jeśli odpowiedzialność za przyjście z pomocą wydaje się niedokładnie określona? Zapewne nie. Istnieją zapewne sytuacje, w których ludzie są skłonni spieszyć z pomocą swym bliźnim. Pewne zdarzenie z mych własnych doświadczeń może rzucić nieco światła na to zagadnienie. Niedawno obozowałem w Parku Narodowym Yosemite. Był późny wieczór i właśnie zasypiałem, gdy posłyszałem, że w oddali krzyczy głośno jakiś mężczyzna. Nie można było rozpoznać, czy jest to krzyk bólu, zdziwienia czy radości. Nie miałem pojęcia, czy to jacyś ludzie zabawiają się w niewybredny sposób, czy też jeden z takich jak ja obozowiczów został napadnięty przez niedźwiedzia. Wypełzłem ze śpiwora i zacząłem rozglądać się dookoła, starając się otrząsnąć z resztek snu i próbując ustalić, skąd pochodził krzyk, gdy wtem zauważyłem dziwne zjawisko. Niezliczone mnóstwo migocących światełek wędrowało ze wszystkich stron, zbiegając się w jednym punkcie. Były to lampy i latarki niesione przez dziesiątki obozujących wokół turystów, którzy biegli na pomoc krzyczącemu człowiekowi. Okazało się, że był to krzyk zdziwienia, spowodowany stosunkowo nieszkodliwym wybuchem w piecyku benzynowym. Inni obozowicze wydawali się prawie rozczarowani, gdy dowiedzieli się, że nie potrzeba żadnej pomocy. Niestety, gdy wróciłem do namiotu, miałem trudności z zaśnięciem, gdyż jako psycholog społeczny wierzący mocno w dane naukowe spędziłem noc na usiłowaniu wyjaśnienia faktu, że moi towarzysze z campingu zachowali się w zupełnie inny sposób niż badani w eksperymentach Darleya i Latane.
Dlaczego ci obozowicze zachowali się tak odmiennie? Pod jakim względem jedna sytuacja różniła się od drugiej? Na campingu działały co najmniej dwa czynniki, które w sytuacjach omawianych uprzednio albo wcale nie występowały, albo występowały w bardzo małym stopniu. Jeden z tych czynników znajduje swe odbicie w określeniu, którego użyłem w poprzednim akapicie: „moi towarzysze z campingu”. Mianowicie, wśród ludzi dzielących te sanie zainteresowania, przyjemności, trudy i warunki jakiegoś określonego środowiska, takiego jak camping, może zrodzić się poczucie „wspólnego losu” czy wspólnoty, silniejsze niż wśród ludzi, którzy są jedynie mieszkańcami tej samej planety, regionu czy miasta. Drugim, nieco podobnym czynnikiem było to, że w sytuacji obozowania nie można było uciec od kontaktów bezpośrednich, „twarzą w twarz”: świadkowie morderstwa Genovese mogli odejść od okien, chroniąc się we względnym zaciszu i odosobnieniu swych domostw; ludzie przechodzący Piątą Aleją mogli minąć kobietę leżącą na chodniku i pójść dalej, znikając z jej otoczenia; badani w eksperymentach Darleya i Latane nie kontaktowali się bezpośrednio z ofiarą i wiedzieli, że w bardzo krótkim czasie znajdą się w innym miejscu. Na campingu zdarzenia rozgrywały się w środowisku stosunkowo ograniczonym; znajdujący się tam ludzie musieliby następnego ranka stanąć wobec faktów, do których dopuściliby tego wieczora. Wydaje się, że w takich okolicznościach ludzie są bardziej skłonni przyjmować odpowiedzialność za innych ludzi.
Oczywiście, są to jedynie przypuszczenia. Zachowanie się turystów na campingu w Yosemite, choć prowokuje do wysuwania hipotez, nie pozwala na wyciągnięcie konkluzji, ponieważ nie było częścią kontrolowanego eksperymentu. Jedna z głównych trudności, jakie nastręczają dane obserwacyjne tego rodzaju, polega na tym, że obserwator nie wie, kim są ludzie obserwowani w danej sytuacji. Tak więc zauważone między ludźmi różnice zawsze nasuwają się jako możliwe wyjaśnienie różnic między zachowaniem tych ludzi. Na przykład można by argumentować, że ludzie, którzy wyjeżdżają na camping, są - z natury czy w wyniku swych doświadczeń - lepsi, życzliwsi, bardziej troszczący się o innych i bardziej ludzcy niż mieszkańcy Nowego Jorku. Być może, byli oni w dzieciństwie harcerzami i harcerkami - stąd ich zamiłowanie do życia obozowego - i właśnie w harcerstwie nauczono ich pomagać innym ludziom. Jednym z powodów przeprowadzania eksperymentów jest możność uniknięcia tego rodzaju niepewności. Istotnie, pewien eksperyment przyniósł niedawno wyniki, które potwierdzają moje przypuszczenia dotyczące zdarzenia na campingu. Był to eksperyment przeprowadzony przez Irvinga Piliavina i jego współpracowników w jednym z wagonów nowojorskiego metra. W eksperymencie tym pomocnik eksperymentatorów, zachwiawszy się, przewracał się na podłogę w obecności osób znajdujących się w wagonie. „Ofiara” leżała rozciągnięta na podłodze wagonu, z oczyma utkwionymi w sufit. Scenę tę powtórzono 103 razy w różnych warunkach. Najbardziej uderzającym wynikiem było to, że w dużej części przypadków ludzie spontanicznie spieszyli z pomocą osobie, która „zasłabła”. Działo się tak zwłaszcza wtedy, gdy ofiarę ucharakteryzowano w ten sposób, że wydawała się niewątpliwie chora: w ponad 95 % prób ktoś natychmiast oferował jej pomoc. Nawet wówczas, gdy „ofiara” trzymała butelkę i cuchnęła alkoholem, otrzymywała od kogoś natychmiastową pomoc w 50 % prób. W odróżnieniu od eksperymentów Darleya i Latane, w pociągu metra liczba świadków nie miała wpływu na skłonność pasażerów do udzielania pomocy. Ludzie pomagali równie często i równie szybko w zatłoczonych pociągach (gdzie przecież mogła występować dyfuzja odpowiedzialności), jak i w pociągach niemal pustych. Aczkolwiek ludzie udzielający pomocy byli mieszkańcami Nowego Jorku (jak w przypadku Genovese, w przypadku kobiety leżącej na Piątej Alei i w eksperymentach Darleya i Latane), to jednak znajdowali się także w środowisku, które, choć bardzo niepodobne do Parku Narodowego Yosemite miało dwie rzecz wspólne ze wspomnianym campingiem: 1) ludzie jadący w tym samym wagonie metra mają poczucie dzielenia wspólnego losu i 2) znajdowali się oni w sytuacji, w której byli twarzą w twarz z ofiarą i w której nie było możliwości natychmiastowej ucieczki*.
* W przedstawionej analizie uwarunkowań niesienia pomocy autor koncentrował się na czynnikach zawartych w sytuacji, w której należało podejmować działanie. W dygresji o różnicach indywidualnych i ich związku z doświadczeniami z dzieciństwa („być może byli oni w dzieciństwie harcerzami... i nauczono ich pomagać innym”) zwraca uwagę na czynniki osobowościowe regulujące zachowanie ludzi. Tego rodzaju własności powstają przede wszystkim w rezultacie procesu uczenia się społecznego. Mogą być traktowane jako przyjęcie określonych zasad i norm kulturowych. Liczne koncepcje psychologiczne zwracają uwagę na to, że dopiero poznanie zarówno czynników sytuacyjnych, jak i osobowościowych oraz ich wzajemnego współdziałania umożliwia wyjaśnienie zachowania się jednostki (przyp. red. nauk.).
Uwagi w kwestiach etycznych
W swym dążeniu do wiedzy badacze uprawiający eksperymentalną psychologię społeczną dostarczają niekiedy ludziom dość silnych przeżyć. W tym tylko rozdziale omówiliśmy eksperymenty, w których wzbudzano w badanych konflikt między świadectwem własnych oczu a jednomyślną opinią innych ludzi; takie, w których polecano im aplikować silny impuls elektryczny pozornie cierpiącej ofierze; inne, w których setkom niewinnych ludzi jadących koleją podziemną kazano być świadkami agonii cierpiącego człowieka. Procedury te mogą wzbudzać poważne zastrzeżenia etyczne.
W rozdziale 9 problemy etyczne omówimy bardziej wyczerpująco; tu niech wystarczą dwie ogólne uwagi. Po pierwsze, wszyscy eksperymentatorzy w tej dziedzinie mają obowiązek dbać o to, by badani nie ponieśli szkody. Eksperymentator musi poczynić kroki mające sprawić, by jego badani po zakończeniu eksperymentu byli w stanie psychicznym nie gorszym od tego, w jakim do niego przystąpili. Wymaga to często stosowania po eksperymencie specjalnej procedury wyjaśniającej, na co trzeba nieraz poświęcić więcej czasu i wysiłku niż na zasadniczą część eksperymentu.
Skoro eksperymentatorzy muszą poruszać się po terenie tak śliskim pod względem etycznym, to po co w ogóle zawracać sobie głowę eksperymentami tego rodzaju? Tu chciałbym poruszyć drugą kwestię natury etycznej: dla psychologa społecznego problem etyki nie ogranicza się do jednego, powyżej zasygnalizowanego aspektu. W istocie, psycholog ma obowiązek wykorzystania swych umiejętności badawczych dla rozwoju wiedzy i zrozumienia zachowania ludzkiego, przy czym podstawowym celem jest polepszenie losu człowieka. Krótko mówiąc, psycholog społeczny ma etyczne obowiązki wobec społeczeństwa jako całości; zaniedbywałby wypełniania tych obowiązków, gdyby nie przeprowadzał swych badań najlepiej, jak tylko potrafi. Staje on jednak przed dylematem, gdy jego ogólne obowiązki etyczne wobec społeczeństwa są w konflikcie z bardziej szczegółowymi obowiązkami etycznymi w stosunku do każdej osoby badanej, biorącej udział w jego eksperymencie. Sytuację komplikuje jeszcze bardziej to, że konflikt jest największy wtedy, gdy bada się takie ważne zagadnienia, jak konformizm, posłuszeństwo, niesienie pomocy itp., ponieważ na ogół im ważniejsze zagadnienie, 1) tym większa potencjalna korzyść dla społeczeństwa oraz 2) tym większe prawdopodobieństwo, że pojedyncza osoba badana będzie przeżywać uczucia przykrości, lęku czy wzburzenia. Czytelnika zainteresowanego bardziej wyczerpującym omówieniem tego tematu odsyłam raz jeszcze do rozdziału 9.
Elliot Aronson „Człowiek istota społeczna”
Rozdział 2 - Konformizm
1