Afganistan. Konflikty wojenne w mediach - aktywizacja mediów
Konflikty wojenne, w praktyce dziennikarskiej nazywane "krytycznymi" lub "gorącymi momentami" są w naszych czasach przedmiotem dużego zainteresowania i zaangażowania mediów.
Sprzyjają nie tylko katalizowaniu opinii, ale również skłaniają reporterów do większego niż zwykle zaangażowania, a co za tym idzie, ryzyka. Rola dziennikarzy, wydawców, dyrektorów programów audycji wykracza wówczas poza zwykłe przygotowanie relacji. Sposób podejścia telewizji, radia czy prasy do terroryzmu zależy przede wszystkim od charakteru poszczególnych grup przestępczych i kontekstu ich działania. W wielu wypadkach nie są przestrzegane jednak żadne reguły, obiektywizm zanika na rzecz sensacji, prawda na rzecz kłamstwa bądź stronniczości. Wszystko razem zaś zmierza w stronę manipulacji, która jest największym wrogiem rzetelnej pracy reporterskiej.
AKTYWIZACJA MEDIÓW W SYTUACJACH KRYZYSOWYCH.
REAKCJE GAZETY WYBORCZEJ, RZECZPOSPOLITEJ I TRYBUNY NA WYBUCH KONFLIKTU AFGAŃSKIEGO
1.1.Pojęcie sytuacji kryzysowej i zasady pracy dziennikarskiej podczas jej trwania
W życiu chyba każdego człowieka istnieją takie sytuacje, o których zwykło się mawiać, że są kryzysowe, a więc trudne, niebagatelne, wymagające konsekwencji, uporu i sprawności w podejmowaniu decyzji. Zazwyczaj pojawiają się nagle, bez uprzedzenia, ale zdarza się też i tak, że można przewidzieć ich nadejście.
W obydwu jednak przypadkach nigdy nie ma opracowanego planu, który dopomógłby, jeśli nie w zlikwidowaniu problemu, to przynajmniej w jego zwalczaniu. Nie jest tragedią, gdy kryzys dotyczy tylko jednostki i jej osobistych spraw, związanych z kłopotami rodzinnymi, zdrowotnymi etc. Problem natomiast pojawia się w momencie, w którym sytuacja ekstremalna, a taką właśnie jest kryzys, obejmuje swym zasięgiem wsie, miasta, kraj, albo co gorsza - cały świat. Wówczas konieczna jest natychmiastowa interwencja specjalnych służb, które nie tylko mają doprowadzić do jej opanowania, ale również do ustalenia określonych zasad, którymi należy się kierować w czasie trwania tego wyjątkowego stanu.
I zagadnienie to powinno mieć pierwszeństwo nad wszelkimi innymi względami.
Samo pojęcie kryzysu określane jako sytuacja trudna, rozstrzygająca czy decydująca, pojawiło się w XVIII pod wpływem francuskiego słowa crise. W rozumieniu specjalistów od publice relations oznacza wydarzenie zaburzające normalne funkcjonowanie firmy, rządu bądź innej instytucji. Charakteryzuje się gwałtownym i niespodziewanym rozwojem wypadków, wywołującym niekontrolowane, a w rezultacie trudne do przewidzenia reakcje społeczne. Dotyczy zazwyczaj dużej grupy osób powiązanych ze sobą kulturowo, terytorialnie, religijnie, ekonomicznie lub narodowościowo. Przyczyny jego powstania mogą być różnorakie, tak samo zresztą jak skutki. Niezależnie jednak od tego, czy zrodził się pod wpływem problemów zewnętrznych o charakterze informacyjnym (np. naruszenie praw autorskich) czy w wyniku rosnącej psychopatologii (np. terroryzm) ma związek z następującymi właściwościami :
Towarzyszy mu ogromne napięcie emocjonalne, które może spowodować nieracjonalne myślenie i ocenę faktów.
Rozwój jego następuje w błyskawicznym tempie, dlatego też sztab kryzysowy musi szybko rozpocząć działania zmierzające do zahamowania postępu trudnej sytuacji.
Z chwilą pojawienia kryzysu ujawnia się także spontaniczność zachowań, która zazwyczaj uniemożliwia obiektywny ogląd wydarzeń.
Uwidacznia się agresja w stosunku do strony przeciwnej, a także sprzeczność interesów, tzn. każdy uczestnik sytuacji kryzysowej za właściwe uważa jedynie swoje stanowisko. Taka postawa nie sprzyja rozwiązaniu konfliktu -przeciwnie - pogłębia go.
I wreszcie sprawy, których dotyka kryzys mają ogromną wartość dla stron biorących w nim udział.
Powyższe zjawiska nie zawsze muszą występować łącznie, ale przeważnie dzieje się tak, iż są one ściśle powiązane ze sobą, zwłaszcza jeśli sytuacja kryzysowa posiada globalny zasięg. Celem specjalistów jest zaś usunięcie owych przeszkód, albo przynajmniej ich zminimalizowanie. Nie można bowiem dopuścić do wywołania paniki i lęku wśród społeczeństwa, ani podawać nieprawdziwych danych, które przyczynią się do zafałszowania obrazu rzeczywistości. Aby wszystkie te wymagania zostały spełnione, potrzebny jest kodeks, który określałby granice działalności informacyjnej nie tylko służb zajmujących się kryzysem, ale przede wszystkim dziennikarzy. Bo to oni w głównej mierze odpowiedzialni są za przekazywanie wiadomości i to od nich zależy, w jaki sposób dane wydarzenie "zapisze się" w pamięci otoczenia, czy wywoła strach, smutek, albo czy w ogóle stanie się warte relacjonowania. Wiąże się to przede wszystkim z selektywnością informacji, którą zajmują się tzw. gatekeeperzy, a więc redaktorzy naczelni, redaktorzy wydania, kierownicy audycji itp. To oni decydują o tym, czy jakieś zdarzenie nadaje się do umieszczenia w gazecie, w radiu, w telewizji. Dziennikarze natomiast realizują je na własny sposób, często zapominając, że w ich zawodzie nie wolno kierować się osobistymi sympatiami i przekonaniami, i że dobry materiał reporterski to taki, który jest w pełni obiektywny. Nierzetelna relacja zawsze pociąga za sobą fatalne skutki, ale są one tym poważniejsze, im bardziej dotyczą sytuacji, z którą trudno się uporać i która ma znaczny wpływ na całe społeczeństwo, na jego dalszy rozwój i bezpieczeństwo. A taki właśnie charakter ma kryzys, który wymaga od mediów zdolności do natychmiastowej reakcji i jednocześnie umiejętności powstrzymywania się od formułowania zbyt wczesnych opinii, dopóki nie zostaną ujawnione wszystkie fakty i nie staną się jasne działania stron zaangażowanych w konflikt. Jest to trudne biorąc pod uwagę fakt, iż współczesne media chcąc zyskać przewagę nad konkurencją, licytują się sensacyjnością zdobytych materiałów. Pojawienie się sytuacji kryzysowej stwarza zatem ogromną szansę na zwiększenie popularności danej stacji telewizyjnej czy gazety. Jeśli kierownicy programów, redaktorzy naczelni i reporterzy ulegną tej pokusie, wówczas zamiast rzetelnej informacji czytelnik, widz lub słuchacz otrzyma fałszywy obraz rzeczywistości, który wytworzy się w wyniku tzw. news kreacji. Aby nie dopuścić do takiej sytuacji, ludzie związani z mediami powinni zastosować się do zasad opracowanych przez Karola Jakubowicza dla Centrum Monitoringu Prasy. Zgodnie z ich treścią konieczne jest, by unikali oni roli uczestników wydarzeń, tj. nie opowiadali się po żadnej ze stron konfliktu, nie ulegali emocjom i nie przekazywali ich odbiorcom, nie ferowali ocen czy wyroków. Niedopuszczalne jest również "podgrzewanie" atmosfery, które może prowadzić do wzrostu paniki społeczeństwa i pogłębienia grozy sytuacji. Jeżeli dla potrzeb artykułu albo relacji telewizyjnej wprowadzone zostają zdjęcia archiwalne, mające na celu dostarczyć wyobrażenia o zjawisku, z którego nie ma jeszcze dokumentacji fotograficznej, to dziennikarz musi to zaznaczyć. W przeciwnym razie odbiorca uzna materiał za aktualny i jeśli będzie on zbyt drastyczny, wywoła w nim jeszcze większy niepokój i histerię10.
W przypadku aktów terrorystycznych, prócz wyżej wymienionych reguł, media muszą dodatkowo stosować jeszcze inne, tj.:
Nie tworzyć forum dla terrorystów przez cytowanie ich manifestów czy listów z żądaniami.
Nie informować o ich groźbach przeciwko konkretnym osobom.
Nie podawać szczegółów o osobach publicznych (miejsce zamieszkania, numery rejestracyjne ich samochodów itp.), które mogą być narażone na ataki terrorystyczne.
Unikać podawania nazwisk ofiar, by ich bliscy nie dowiedzieli się o ich stracie z programu telewizyjnego czy radiowego (zasada ta nie dotyczy osób publicznych). Konieczne jest jednak wskazanie przez media źródła informacji o ofiarach i szczegółach ataku.
Nie należy przeprowadzać wywiadów z ofiarami katastrofy, które są w stanie szoku czy cierpienia, bądź z krewnymi ofiar, którzy są w stanie żałoby - bez ich zgody i pewności, że zgody tej udzielili pod wpływem emocji.
Pierwsze szacunki liczby ofiar są zwykle nieprecyzyjne. Jeżeli różne źródła podają różne szacunki, należy albo zrezygnować z podawania konkretnych liczb, albo zacytować szacunek podany przez najbardziej autorytatywne źródło, z podaniem tego źródła. Jeżeli późniejsze doniesienia przynoszą inne, bardziej precyzyjne dane, należy je podać jak najszybciej, wyraźnie prostując poprzednie doniesienia.
Nie należy ponownie wykorzystywać większych partii bezpośrednich relacji z wydarzeń, by nie sugerować, że trwają one dalej.
Po zakończeniu sytuacji kryzysowej można dopiero dokonać pełnej oceny działania wszystkich osób i instytucji w nią zaangażowanych. Celem mediów jest przeprowadzenie zatem wnikliwej analizy wydarzeń i całego ich tła.
Zastosowanie powyższego kodeksu w dziennikarskiej pracy nie powinno podlegać żadnej dyskusji. Mimo wszystko, praktyka niejednokrotnie udowodniła łamanie jego praw, ujawniając tym samym niekonsekwencję ludzi wykonujących zawód dziennikarza. Za przykład można by chociażby podać reakcję mediów na zamach na siedzibę władz federalnych w Oklahoma City. Już kilkadziesiąt minut po eksplozji, amerykańskie stacje telewizyjne podały światu informację, iż odpowiedzialni są za nią arabscy terroryści, co później okazało się nieprawdą.
Czy podobnych "pomyłek" dopuściły się również trzy największe ogólnopolskie dzienniki, relacjonujące przebieg konfliktu afgańsko-amerykańskiego, którego początek przypadł na datę 11 września 2001 roku? Na te pytanie odpowiedzi udzieli analiza artykułów.
1.2.Rola Gazety Wyborczej, Rzeczpospolitej i Trybuny w kształtowaniu obrazu konfliktu Ameryka - Afganistan w pierwszym tygodniu jego trwania
Był wtorek 11 września, godzina 8.49. Jak zwykle nadawaliśmy codzienny program "Good Morning America", kiedy prowadzący Diane Sawyer i Charles Gibson otrzymali sygnał od wydawcy, że w World Trade Center uderzył samolot. Postanowiliśmy jak najszybciej dać to antenę, a kiedy okazało się, że nastąpił kolejny atak, przerwaliśmy program. Od tej chwili, przez 91 godzin zajmowaliśmy się wyłącznie Ameryką, ściągnęliśmy do studia Petera Jenningsa, naszego głównego prezentera wiadomości oraz wszystkich reporterów, fotografów, montażystów i szefów redakcji. Uruchomiliśmy cały system awaryjny, w stan pogotowia postawiliśmy zagranicznych korespondentów i współpracowników. Słowem wszystko zostało podporządkowane tragicznym wydarzeniom w Nowym Jorku, Waszyngtonie i Pensylwanii13 - tak o organizacji pracy podczas wybuchu sytuacji kryzysowej mówił w wywiadzie dla Press Todd Polkes, dyrektor ds. mediów w ABC. Nie wszystkie jednak redakcje i stacje radiowe potrafiły się tak silnie zmobilizować, jak uczyniła to telewizja. Oczywiście, że medium to, obok internetu, uważane jest za najszybsze w przekazywaniu informacji z racji tego, iż operuje obrazem, który potrafi wywrzeć na odbiorcy o wiele większy wpływ niż dźwięk czy tekst. Ponadto siła jego oddziaływania wiąże się również z tym, iż dostęp do niego ma każdy człowiek. Znacznie częściej bowiem ludzie obejrzą jakiś program niż przeczytają gazetę. Nie daje to jednak prawa dziennikarzom prasowym do lekceważenia wydarzeń, tylko dlatego, iż nie posiadają oni kamery, która mogłaby je zarejestrować. A taka właśnie sytuacja pojawiła się w przypadku "Gazety Wyborczej", której szef działu zagranicznego, Marcin Bosacki, na pytanie Renaty Gluzy, dlaczego redakcja nie zdecydowała się na przygotowanie specjalnego wydania "GW" w dniu zamachu na Amerykę, odpowiedział: " - Nie mieliśmy szans w walce o aktualność z telewizjami". Nieco lepiej poradzili sobie dziennikarze pracujący w portalu internetowym "Wyborczej", choć na wybuch zareagowali dopiero pół godziny po CNN-ie. O 16.37 nadali na żywo relację Bartosza Węglarczyka z Waszyngtonu, który na co dzień jest korespondentem "GW". Godzinę później pojawił się komentarz redaktora naczelnego, Adama Michnika zilustrowany zdjęciem jakiejś nieznanej kobiety. Nie były to jednak pełne informacje. Podobne nastawienie zaprezentowały "Rzeczpospolita" i "Trybuna", które również nie zmobilizowały się, by 11 września wydać dodatkowe numery. Tłumaczenie, że telewizja dysponowała lepszym sprzętem technicznym i większą ilością ludzi, dzięki czemu mogła już po kilku minutach od ataku przekazywać wiadomości, byłoby w pełni usprawiedliwione, gdyby nie to, iż warszawski "Metropol", który nie dość że jest bezpłatny, to jeszcze znacznie mniejszy od ogólnopolskich dzienników, tego samego dnia wydał w 22 tysiącach egzemplarzy nadzwyczajny numer poświęcony właśnie wydarzeniom w USA. Ktoś mógłby powiedzieć, że to czysty przypadek, ale jak wytłumaczyłby fakt, że pod wieczór 11 września specjalne numery wydały także "Dziennik Bałtycki", "Wieczór Wybrzeża", "Gazeta Olsztyńska" oraz "Dziennik Łódzki"? Reporterzy tych gazet zbierali informacje do godziny 18, a o 20 rozdawali już bezpłatny czterokolumnowy dodatek na ulicach. Mieli zatem tyle samo czasu na zgromadzenie materiału, ile "Wyborcza", "Rzeczpospolita" i "Trybuna". Te ostatnie jednak nie zdecydowały się na publikację tekstów, łamiąc tym samym jedną z ważniejszych zasad pracy dziennikarskiej w sytuacjach kryzysowych: szybkość reagowania na wydarzenie. Dopiero następnego dnia, 12 września "Rzeczpospolita" i "Wyborcza" postanowiły odbudować swój prestiż, poświęcając prawie w całości numery wydarzeniom z World Trade Center. Ta pierwsza już na tytułowej stronie informowała o grozie zjawiska, ukazując na fotografii płonące budynki i pisząc o ofiarach śmiertelnych, których liczba rzekomo miała sięgać kilku tysięcy. Podała także do wiadomości, iż za zamach odpowiedzialny jest Osama bin Laden, wróg Ameryki numer jeden, który kilka tygodni przed tragedią zapowiedział, że "dojdzie do ważnego ataku przeciwko interesom amerykańskim". Zamieściła również niewielki artykuł Macieja Łukasiewicza Solidarność z Ameryką, w którym wyraźnie zostały uwidocznione sympatie i osobiste poglądy nie tylko autora, ale i całej redakcji: "W tej dramatycznej konfrontacji jesteśmy po stronie wartości, które zostały z całą bezwzględnością zaatakowane w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Dziś głęboko współczujemy i solidaryzujemy się z Ameryką". W tym samym tekście aż pięć razy pojawiło się słowo "wojna", które zostało uzupełnione epitetami "nowa", "terrorystyczna", "totalna". Po raz kolejny gazeta pisała także o tysiącach ofiar oraz sama wskazywała sprawców odpowiedzialnych za zamach. Informacje te nie dość, że pojawiły się w dwóch różnych artykułach, to jeszcze zostały umieszczone jako nadtytuły. Ich grozę dodatkowo pogłębiały słowa jednego z dziennikarzy, który pisał tak: "Najbardziej wymyślne filmy katastroficzne nie przewidziały takiego scenariusza. W przeciwieństwie do nich, nie będzie niestety happy endu. To, co wydarzyło się w Nowym Jorku i Waszyngtonie, byłoby zapewne nowym Pearl Harbour, powodem do deklaracji wojny, gdyby przeciwnikiem było państwo albo grupa państw. Mamy jednak do czynienia z wrogiem, przeciwko któremu nie jest możliwa ani wojna konwencjonalna, ani nuklearna, ani nawet partyzancka". Artykuł ten stanowi doskonały przykład na lekceważenie zasad Jakubowicza. Nie ma w nim ani jednego zdania, które zasługiwałoby na miano rzetelnej informacji. Autor w ogóle nie zachował powściągliwości w ferowaniu opinii, a co więcej sprytnie, aczkolwiek niepotrzebnie, budował wokół wydarzeń aurę niepokoju, lęku, strachu i grozy, co znacznie mogło wpłynąć na wzrost paniki wśród społeczeństwa. Nie można bowiem dzień po zamachu, gdy większość faktów nie jest jeszcze znana, mówić o wojnie i to jeszcze totalnej. Zrozumiałe by było, gdyby powyższe słowa znalazły się w tekście jako przytoczenie czyjejś opinii, na przykład prezydenta Busha, który jak wiadomo od początku tragedii nie stronił od formułowania ostrych wyroków, a nie jako subiektywny osąd wydany przez reportera jednego z największych dzienników polskich. "Rzeczpospolita" dopuściła się tu zatem rzeczy niemożliwej do zaakceptowania w solidnym dziennikarstwie: do pogłębiania grozy sytuacji, do wzbudzania w czytelnikach większego lęku i do podania nieprecyzyjnych danych związanych z liczbą ofiar i sprawcami odpowiedzialnymi za atak. W jednym tekście zostały złamane aż trzy reguły dotyczące pracy dziennikarskiej w sytuacjach kryzysowych.
Z podobną niekonsekwencją spotkać się można również w relacji Anny Rogodzińskiej-Wickers, dla której zamiast rzetelnego obrazu sytuacji, wydaje się być ważniejsze jego uplastycznienie i teatralizacja. Już sam tytuł artykułu Krajobraz po końcu świata, umieszczony nad zdjęciem przedstawiającym gruzy World Trade Center i strażaka szukającego rannych, przywodzi na myśl scenariusz jakiegoś filmu katastroficznego, albo spełnioną wizję zagłady ziemi, o której od niepamiętnych czasów mówili fałszywi prorocy. Zaraz potem jednak fabuła reportażu z apokaliptycznej zmienia się w sensacyjno-przygodową: "To jest gorsze niż Pearl Harbour! - krzyknął biegnący ulicą mężczyzna pokryty od stóp do głów białym kurzem". Dalsza część relacji utrzymana jest w podobnym nastroju. Odnaleźć w niej można wiele wypowiedzi świadków ataku na World Trade Center oraz ofiar, którym udało się wyjść z niego cało. Ze wszystkich przytoczonych opinii wyłania się ogromna emocjonalność, popłoch i tragizm, związane z utratą kogoś bliskiego albo z przeświadczeniem, że samemu można było umrzeć. Na pozór wydawałoby, iż niniejszy artykuł, poza źle dobranym tytułem i kilkoma nietrafnymi zdaniami, nie ma już żadnych negatywnych cech. W rzeczywistości jednak posiada jeszcze jedną, która całkowicie go dyskwalifikuje. Mowa oczywiście o mini-wywiadach z ludźmi, którzy zaledwie dzień po zamachu, musieli zetknąć się z dziennikarzami tylko po to, by ci mieli tzw. news'a. Nie twierdzę, że redakcja na łamach gazety nie powinna zamieścić relacji świadków, ale że zrobiła to zbyt szybko, łamiąc tym samym zasadę dziennikarską, w myśl której nie należy przeprowadzać rozmów z osobami, których dopiero co spotkało jakieś nieszczęście. Nie na miejscu było również pisanie na trzech stronach ciągle o tym samym. Poprzez ową powtarzalność, czytelnik mógł mieć wrażenie jakoby wydarzenia, które rozegrały się wczoraj, trwają nadal. Jeśli "Rzeczpospolita" nie dysponowała żadnymi nowymi informacjami, mogła poprzestać na tym, co ma, a nie na siłę próbować zapełnić kolumny. Sytuacja ta do złudzenia przypomina komunikowanie podczas wojny w Zatoce Perskiej, które bardzo dobrze spointował kabarecista Matthias Beltz: "Nie dowiadujemy się niczego, ale trwa to całymi godzinami". Największą jednak przesadą ze strony dziennika było umieszczenie na czwartej stronie fotografii uśmiechniętego Osamy bin Ladena, pod którą widniała dokładna jego biografia! Redakcja rzekomego sprawcę zamachów terrorystycznych potraktowała jak bohatera, o którym napisała m.in. tak: "Ma wielką rezydencję w Kandaharze oraz kilka innych posiadłości w pobliżu Dżalalabadu. Historia tego saudyjskiego milionera (jego fortunę szacuje się na 259 milionów dolarów) jest zadziwiająca". Co więcej, część z tych informacji pojawiła się w jedenastolinijkowym leadzie, obok którego umieszczony został kolejny tekst o niezwykłym tytule: Palestyńczycy strzelali na wiwat poprzedzony zdjęciem kobiet, które w Bejrucie demonstrowały swą radość na wieść o zamachu na Nowy Jork. Jak się później miało okazać i zdjęcie, i artykuł były czystą mistyfikacją, bowiem nie przedstawiały Palestyńczyków cieszących się ze zburzenia wież WTC, lecz demonstrację przeciwko reżimowi Izraelitów, w której wzięli udział, zadeklarowawszy pierwej solidarność w walce20. Zresztą wydarzenie to miało miejsce 10 września, a więc dzień przed zamachem na USA, tyle, że nikt oprócz "The New York Time" i "The Washington Post" nie raczył o tym wspomnieć. Jakby tego było mało, "Rzeczpospolita" pokusiła się jeszcze o spisanie historii zamachów na Amerykę od 4 listopada 1979 roku do 12 października roku 2000! Po przeczytaniu niniejszych wiadomości, czytelnik mógł uznać, iż świat, w którym żyje nękany jest bez przerwy wojnami, aktami terrorystycznymi i zbrodniami. A to przecież nieprawda - twierdzi Ryszard Kapuściński w swoim artykule Dwa światy - 99 procent ludzkości żyje gorzej lub lepiej - częściej gorzej niż lepiej - ale w warunkach pokoju. Miejsca konfliktów zbrojnych to punkty na naszej planecie. Jest ich kilkanaście czy kilkadziesiąt, ale to tylko punkty. My jednak, postrzegając świat przez pryzmat mediów koncentrujących się na tych punktach zapalnych, mamy wrażenie, że wszędzie toczy się wojna, że wszędzie czyha śmierć i zagłada. Człowiek jest bardzo podatny na sugestię, a moc sugestii mediów jest ogromna.
I tak oto powstaje w nas fałszywy obraz świata21 - podkreśla pisarz. Po raz kolejny zatem "Rzeczpospolita" złamała kodeks etyki dziennikarskiej, dopuszczając się manipulacji i propagowania wizerunku terrorysty. Podsumowując, spośród kilkudziesięciu artykułów, umieszczonych na sześciu stronach, wśród których znalazły się reportaże, wywiady i korespondencje, tylko trzy zasługują na miano rzetelności. Są to Na wszelki wypadek, NATO nie wyklucza odpowiedzi i Polacy wstrząśnięci. W porównaniu z pozostałymi tekstami, nie widać w nich osobistych sądów autorów, nie ma również "podgrzewania atmosfery", a co najważniejsze można się z nich dowiedzieć nowych i ważnych informacji dotyczących organizacji sztabu kryzysowego czy Rady Ambasadorów NATO.
Zupełnie inaczej niż "Rzeczpospolita" na wydarzenia z WTC zareagowała "Trybuna", która 12 września wciąż pozostawała na nie obojętna, choć zamieszczona na tytułowej stronie fotografia płonącego wieżowca, którą uzupełniała kilkuzdaniowa informacja Reutersa, poprzedzona tytułem zaczerpniętym z filmu science-fiction Armageddon, wyraźnie wskazywała na to, iż w numerze znajdzie się przynajmniej jeden duży artykuł poświęcony zamachowi na USA. Tymczasem zamiast niego, na jedenastej stronie, w stałej rubryce "Świat" pojawiła się krótka wzmianka dotycząca śmierci Ahmeda Szaha, lidera opozycji, z którą od dłuższego czasu walczyli talibowie, a po niej tekst Kłopoty zakochanego ministra. Redakcja "Trybuny" nie tylko zatem nie umieściła informacji o ataku na Centrum Światowego Handlu na łamach swej gazety, ale również nie zdecydowała się na zmianę makiety, jak uczyniły to pozostałe dzienniki. Zlekceważyła sobie tym samym podstawową zasadę Jakubowicza: szybkość działania w sytuacji kryzysowej. Nie sprostała także dziennikarskiemu zadaniu: nie poinformowała czytelników o wydarzeniu, o którym mówił cały świat.
Profesjonalizmem nie wykazali się także reporterzy "Gazety Wyborczej", choć jako jedyni wydarzeniom w USA poświęcili aż trzynaście stron, czyli ponad połowę numeru. Dużo, nie znaczy jednak dobrze.
Przede wszystkim uwidocznione to zostało w tytułach, które stawały się coraz agresywniejsze i coraz bardziej przerażające. Dla przykładu warto przytoczyć choćby kilka z nich: Wojna z USA, Piekło Manhattanu, To jest wojna, Pearl Harbor terroryzmu, Atak nie do obrony. Ich grozę uzupełniały dodatkowo informacje o tysiącach ofiar oraz opinie, z których jasno wynikało, iż żaden rząd nie jest w stanie zapobiec tego rodzaju kryzysom. Wiele opisów przypominało bardziej scenariusz filmu sensacyjnego niż dziennikarską relację: "Manhattan. Kilka minut po dziesiątej rano. Co chwilę wyprzedzają mnie pędzące z rykiem karetki pogotowia i wozy strażackie. Przy chodnikach grupki ludzi tłoczą się do samochodów, których właściciele pootwierali okna i włączyli radia. - To jest wojna przeciwko USA - mówi radio. Ludzie stoją w milczeniu. Niektórzy trzymają się za ręce, pochlipują. Jakaś Murzynka z dzieckiem w wózku krzyczy histerycznie: - On tam był! On tam był!". Nie zabrakło również artykułów poświęconych Osamie bin Ladenowi ani manipulacji - tej samej, która pojawiła się w "Rzeczpospolitej". "Wyborcza", podobnie jak jej poprzedniczka, zdecydowała się także zamieścić historię zamachów, tyle że już nie w USA, ale na całym świecie. Na stronie jedenastej można było zatem przeczytać o "szlaku terroru" zapoczątkowanym w październiku 1983 roku wybuchem samochodu-pułapki, w którym zginęło 241 żołnierzy. Informacja ta nie dość, że nie ujawniła nowych faktów związanych z atakami na Amerykę, to jeszcze wzbudziła większą panikę wśród społeczeństwa.
Gwałtowny zwrot w relacjonowaniu wydarzeń z 11 września nastąpił w czwartek, kiedy to i "Rzeczpospolita" i "Gazeta Wyborcza" umieściły na swych łamach artykuły znacznie różniące się treścią od poprzednich. Nie było już w nich ani teatralizacji, ani straszenia. Wręcz przeciwnie - dało się zauważyć umiar, spokój oraz dystans. Zamiast rozwlekłych sądów dziennikarzy, pojawiły się konkretne fakty, obrazujące rozmiar tragedii. Zrezygnowano również ze spekulacji na temat liczby poległych, choć wciąż jeszcze pojawiały się teksty, w których mowa była o terroryzmie i wynikających z niego zagrożeniach. Błędy te nie miały jednak tak ogromnego znaczenia w porównaniu z tymi, które popełnione zostały w środowych wydaniach. Mimo wszystko, nie można pominąć milczeniem faktu, z którego jasno wynika, iż większą niekonsekwencję w opisywaniu zdarzeń ujawniła "Rzeczpospolita", która w trzy dni po zamachu wciąż o nim przypominała, sugerując jakoby jeszcze trwał. Takie zjawisko specjaliści do spraw mediów określają mianem "spirali informacji". Pojawiło się ono kilka lat temu, gdy telewizja z wiadomości o zaginięciu samolotu Johna Kennedy'ego uczyniła sztukę nieustannego przekazywania informacji o braku nowych informacji. Wszystkie stacje przerywały swoje programy, by do znudzenia pokazywać fragment walizki należącej do szwagierki Johna - Lauryn Bessette, i fiolkę z lekarstwami należącą do jego żony Carolyn. Tą samą technikę zastosował polski dziennik.
Na osobną uwagę zasługuje "Trybuna", która do tej pory nie zajmowała się tematem Ameryka-Afganistan. Walkę o czytelnika podjęła dopiero 13 września, zamieszczając na dwunastu stronach kilkadziesiąt artykułów poświęconych tragedii USA. Już sama czołówka, na której widniało zdjęcie gruzów spalonego budynku i jakiegoś człowieka trzymającego się za głowę, zdradzała charakter dalszych informacji. Tradycyjnie objęły one kronikę wydarzeń z 11 września oraz historię wcześniejszych zamachów, ze szczególnym uwzględnieniem pożarów. Pojawiły się także nawiązania do osoby bin Ladena, a nawet fragment przepowiedni Nostradamusa z 1654 roku, z której treści wynika, iż wizjoner wiedział o tym, co wydarzy się we wtorek 11 września 2001r. : "W mieście boga będzie wielki grzmot, dwóch braci zostanie rozszarpanych przez chaos, forteca runie, wielki przywódca podda się. Trzecia duża wojna zacznie się, kiedy duże miasto zacznie się palić". Nie obyło się także bez niepotrzebnych informacji wśród których pojawiła się i ta: "Manhattan to najstarsza dzielnica Nowego Jorku. Mieszka tu ok. 1,5 mln ludzi. Obszar jest niemal w całości zabudowany - wyjątek stanowi Central Park i kilka mniejszych terenów zielonych. Ulice ułożone są w charakterystyczny wzór, tworzący szachownicę (wszystkie drogi przecinają się pod kątem prostym). Ten zamysł architektoniczny wprowadzono w 1811 r. Z północy na południe ciągną się aleje ponumerowane od 1 do 12". Opis ten do złudzenia przypomina sytuację która pojawiła się kilka lat temu jako "spirala informacji". Tyle, że wtedy brak wiadomości o losach Busha zastępowano nie historią, lecz wywiadami z mieszkańcami Ameryki i znajomymi prezydenta. Błędem ze strony "Trybuny" było także zamieszczenie krótkiej notki "Blokada Internetu", o której napisanie podejrzewałabym raczej nastolatka niż doświadczonego dziennikarza.
A już zupełnym brakiem profesjonalizmu gazeta wykazała się w całostronnicowym artykule Dzień po ataku, którego lead brzmiał tak: "Gdy dowiemy się, jaka jest liczba ofiar, to będzie ona większa, niż są w stanie znieść nasze umysły". Tekst ten bardzo dosadnie podkreśla tragizm zamachów na USA, mało tego - hiperbolizuje go. Poza tym widać w tych słowach wyraźną manipulację, próbę wywarcia wpływu na opinię publiczną, a świadczy o tym użycie czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej oraz zaimków. Autor stosując tego typu zabieg od razu narzuca czytelnikowi uczucia i reakcje, zapowiada, że to, o czym się dowie będzie niewyobrażalnie straszne. Taka próba grania na ludzkich emocjach w zawodzie dziennikarza jest niedopuszczalna, tak samo zresztą jak niedopuszczalne są tytuły wzbudzające w ludziach większą histerię i lęk. A tych w "Trybunie" jest mnóstwo: Barbarzyńskie szaleństwo, Czas terroru, Rosyjski czarny wrzesień, Dzień Apokalipsy, Ślepa śmierć, Podniebny horror, Niebo kontrolowane. Na pozytywną ocenę zasługuje jednak umieszczenie informacji o numerach telefonów Polskich Linii Lotniczych LOT, pod którymi można się było dowiedzieć o kursach samolotów i o pasażerach, którzy w dniu tragedii zdecydowali się wybrać w podroż tym środkiem transportu. Krytycznie nie można również ocenić tekstu Monitoring i wzmocniona ochrona, w którym dziennikarze podali do wiadomości, iż "podjęto decyzję o wdrożeniu standardowych działań, przewidzianych w sytuacjach kryzysowych". Był to jedyny w tym numerze artykuł nie wzniecający paniki i zamętu.
Piątek 14 września nie przyniósł żadnych nowych doniesień związanych z wtorkową katastrofą, choć swój prestiż znacznie podniosła "Trybuna". Stało się to za sprawą trzech tekstów, których tytuły mówią już same za siebie: Solidarność i gotowość pomocy, Wystarczy jedno słowo, Możesz liczyć na informacje. Dziennik ten jako jedyny podał dane o organizacjach, które udzielały wsparcia osobom poszkodowanym w zamachu i informowały o losach tych, którzy w chwili ataku znajdowali się w WTC bądź w jego pobliżu. Żadna inna redakcja nie wpadła na to, iż dla czytelnika ważniejsza od informacji wzbudzającej strach, jest ta, która niesie nadzieję i przyczynia się do lepszego zobrazowania sytuacji. A tej na pewno nie można było doszukać się ani w "Rzeczpospolitej", ani w "Wyborczej", która na czołówce zamieściła trzydzieści dwie fotografie przedstawiające ofiary zamachu. Pod nimi widniał tekst opatrzony tytułem Polowanie, a obok reklama: "Zdjęcia, animacje, informacje, 24 godziny na dobę, www.gazeta.pl". Na kolejnych stronach pojawiły się artykuły, w których autorzy spekulowali, w jakich okolicznościach doszło do zamachu. Pytania w stylu "czy terroryści mieli gniazdo w Niemczech?"27, "Czy amerykańskie służby wywiadowcze nie powinny wiedzieć o zbliżaniu się tragedii już od lat?"28, "Czy talibowie opuszczą bin Ladena?"29 stały się już standardem wśród dziennikarzy "Gazety Wyborczej". Co więcej, zadał je również Wojciech Jagielski, reporter od lat zajmujący się konfliktami w Afganistanie, który tak wspomina pobyt w tym kraju po zamachach na Amerykę: "Odkąd zajmuję się dziennikarstwem i podróżuję po świecie, relacjonując różne wydarzenia polityczne, chyba tylko dwa, trzy razy spotkałem w jednym miejscu aż tylu korespondentów, co podczas ostatniej wyprawy do Afganistanu (...) W Afganistanie, dokąd korespondenci z całego świata zjechali, by zdawać relację z pierwszej wojny dwudziestego pierwszego stulecia, nie sposób było się nie tylko wyrwać z coraz bardziej rozhisteryzowanego dziennikarskiego tłumu, ale nawet w jakiś sposób go ominąć czy zignorować. Może dlatego, że wszyscy zostaliśmy stłoczeni w dwóch prowincjonalnych mieścinach - wiosce Hodża Bahauddin przy granicy z Tadżykistanem i miasteczku Dżabul-us-Seradż u bram podkabulskiej doliny Panczsziru, twierdzy afgańskiej opozycji. A może było nas zbyt wielu. Zmobilizowały się nawet te redakcje, których wcześniej nie sposób było podejrzewać o zainteresowanie Afganistanem czy choćby światową polityką"30. Efektem owej wyprawy był tekst Szuka go cały świat, poświęcony Osamie bin Ladenowi, który nie tylko przedstawiał biografię terrorysty, ale również jego żądania i hasła manifestacyjne. Oto dwa z nich: "Marzą, żeby mnie zabić, ale ich marzenie nigdy się nie spełni. Nie boję się pogróżek Amerykanów. Póki starczy mi życia, wrogowie islamu nie zaznają spokoju"31, "Jeśli pracuję nad zdobyciem broni chemicznej lub biologicznej, to wynika to tylko z obowiązku religijnego. Jak i kiedy jej użyjemy, to już wyłącznie nasza sprawa". Publikacja tych wypowiedzi nigdy nie powinna mieć miejsca. Nie dość, że naruszyła zasadę etyki, to jeszcze przyczyniła się do kreacji wizerunku bin Ladena jako osoby niezwykle odważnej i siejącej postrach. Mówiąc prościej - z międzynarodowego terrorysty "Wyborcza" zrobiła bohatera na miarę Supermana, i co więcej stworzyła mu doskonałe forum do wystąpień, zapewniając popularność. Ten sam zarzut można postawić "Rzeczpospolitej", która na czołówce szóstej strony zamieściła artykuł Talibowie przebrali miarkę. Znalazł się w nim opis działań grupy terrorystycznej, przypominający raczej reklamę niż informację. No bo, jak można nazwać inaczej tekst o zamachowcach, w którym pojawiają się takie zwroty jak: "byli witani kwiatami", "zostali doskonale wyszkoleni"33?
Prawdziwy "boom" nieobiektywnych informacji przyniosły jednak weekendowe wydania dzienników, których redakcje toczyły zacięty bój o czytelnika. W zmaganiach bezapelacyjne zwycięstwo odniosła "Trybuna", która oprócz sześciostronnicowej relacji w zwykłym numerze, w Magazynie, specjalnym dodatku wydawanym w święta zamieściła obszerny artykuł o bin Ladenie. Był on całkowitym pogwałceniem kodeksu etyki dziennikarskiej. Dyskwalifikował go przede wszystkim lead, w którym znalazły się hasła antyamerykańskie wypowiedziane przez szefa Al Kaidy w styczniu 1999 r. podczas wywiadów dla "Newsweeka" i "Time": "Wrogość wobec Ameryki to religijny obowiązek i mamy nadzieję, że Bóg nas za to wynagrodzi. Nazywanie nas wrogiem numer jeden, czy numer dwa, nie szkodzi nam. Mam pewność, że muzułmanie będą w stanie położyć kres legendzie o tak zwanym supermocarstwie, jakim jest Ameryka". Wpływ na negatywną ocenę tekstu miał również tytuł Prorok religii terroru, wyrażający podziw dla Osamy bin Ladena. Nie bez znaczenia był także fakt, iż w pierwszej linijce artykułu po raz kolejny pojawiło się credo przywódcy talibów: "Jesteśmy świadkami podmuchów zmian, które zmierzają do zmiecenia niesprawiedliwości narzuconej światu przez Amerykę i jej popleczników oraz Żydów, współdziałających ze Stanami Zjednoczonymi. Tak się stało ostatnio w Indonezji, gdzie obalony został Suharto, despota rządzący 30 lat. Wcześniej czy później nadejdzie czas, gdy taki sam los spotka zbrodniczych despotów, którzy zdradzili Boga i jego Proroka oraz nadużyli ich zaufanie i zdradzili swoje narody". Po przeczytaniu tych wypowiedzi odnosi się wrażenie jakoby "Trybuna" sympatyzowała z ludźmi bin Ladena i nim samym. Gdyby było inaczej, w tekście z pewnością nie pojawiłyby się hasła popularyzujące grupę islamskich fanatyków. Choć z drugiej strony nierzetelność materiału wynikać może ze złego rozumienia zawodu dziennikarza. Na korzyć tego ostatniego wskazują pozostałe informacje zawarte na łamach gazety w tekstach Sto słów, Mekka terroryzmu, Ludzie tacy jak ja, Pościg ciągle trwa, opatrzonych wspólną nazwą Armageddon. Warto zaznaczyć, że określenie to towarzyszy "Trybunie" od momentu zamachów na USA, przez co wszystkie reportaże, relacje i wywiady zamieszczone w dzienniku wydają się być powieścią w odcinkach, której kolejna część pojawi się z chwilą ukazania następnego numeru gazety. Takie ujęcie tematu znacznie obniża wartość i tak już nierzetelnej redakcji.
"Rzeczpospolita" w przeciwieństwie do lewicowego dziennika w sobotę i niedzielę na swych łamach opublikowała większość tekstów, które w czytelniku bardziej wzbudzały smutek niż strach. Oto tytuły kilku z nich: Świat modli się z Ameryką, Trzy minuty ciszy, O umieraniu, Chwila milczenia, marsze pokoju i solidarność, Nowojorska ściana nadziei. "Wyborcza" natomiast zachowała równowagę: obok tytułów spokojnych - Ameryka płacze, Najdzielniejsi, najlepsi, Propozycja nie do odrzucenia, umieściła te, które wzbudzają powszechny zamęt: To oni zrobili, Oby było tylko źle, Nowe Imperium Zła, Teatr Okrucieństwa, Kruche symbole. Zadziwiające jest to, że obydwa dzienniki w weekendowych wydaniach zamieściły powtórnie historię terroryzmu. Powstaje tylko pytanie: po co? Z braku nowych informacji czy może dlatego, by nikt nie zapomniał z czym ma do czynienia? Do tego dochodzi jeszcze fakt, że ani "Rzeczpospolita", ani "Gazeta Wyborcza" nie zdecydowały się na specjalne numery, a przecież stać je na to było, zwłaszcza, że i jedna i druga miała w chwili zamachów korespondentów prawie na całym świecie. Co więcej, redakcja "Rz" do Afganistanu oddelegowała Jerzego Haszczyńskiego i Pawła Trzcińskiego, a "GW" Wojciecha Jagielskiego, Krzysztofa Millera oraz Roberta Stefanickiego. Trudno zatem zrozumieć, dlaczego "Życie na gorąco" i "Gala", które są pismami o charakterze rozrywkowym zdołały wydać nadzwyczajne numery 12 i 13 września, podczas, gdy "Gazeta Wyborcza" i "Rzeczpospolita" będące ogólnopolskimi dziennikami informacyjnymi nie dokonały tego nawet w tydzień po ataku. Ta ostatnia w poniedziałkowym numerze nie zamieściła już na czołówce żadnej informacji związanej z Afganistanem czy Ameryką. Zamiast niej pojawił się tekst kulturalny. Dopiero na dalszych stronach można było przeczytać artykuły poświęcone tematowi, którym od sześciu dni zajmowały się wszystkie media, rządy i sztaby kryzysowe:
Szykujcie się do wojny, Zaplecze terrorystów islamskich, Trzy dni na wydanie bin Ladena, Manhattan w żałobie.
Za to dziennikarze "Gazety Wyborczej" i "Trybuny" 17 września wciąż pisali tylko o USA, Bushu, terrorystach, odwecie i ofiarach. Nie były to jednak teksty zawierające nowe informacje, a wręcz przeciwnie - powtarzały te, które ukazały się już wcześniej. Za przykład można chociażby podać artykuł "GW" autorstwa Davida Woodruffa, Alfreda Kueppersa, Kevina Delaney, Sarah Ellison i Boba Hagerty, opisujący po raz kolejny tragedię na WTC.
Z tą samą sytuacją zetknąć się można po przeczytaniu Czarnej wizji Agaty Nowakowskiej i Vadima Makarenki. A oto jej fragment: "O 14.51 amerykańska telewizja CNN pokazuje jedną z wież World Trade Center w płomieniach. Dwanaście minut później pierwsze zdjęcia z Nowego Jorku pokazuje TVN 24". Relacja ta, poprzez zastosowanie czasowników w czasie teraźniejszym sprawia wrażenie, jakby była nadawana na żywo. Sugeruje więc czytelnikowi, że wydarzenia, które miały miejsce 11 września, rozgrywają się nadal. Jest to zwykła manipulacja mająca na celu: po pierwsze - przyciągnięcie uwagi odbiorcy, po drugie - zatuszowanie informacji o braku informacji i po trzecie - wygranie walki o czytelnika z innym medium. Wymienione wyżej powody, dla których redakcja zdecydowała się złamać zasadę Jakubowicza, nie mogą jednak konkurować z solidną pracą dziennikarską, dlatego też "Gazeta Wyborcza" nie zasługuje na miano obiektywnego dziennika, tak samo zresztą jak "Trybuna", która we wtorkowym wydaniu, a więc równo tydzień po zamachach, opublikowała ponad dwadzieścia fotografii obrazujących tragedię 11 września, opatrzoną wspólnym tytułem Stan wojny - atak.
Podsumowując, żaden z trzech dzienników polskich nie wykazał się wiarygodnością w relacjonowaniu pierwszych siedmiu dni konfliktu Ameryka-Afganistan. W tak krótkim czasie i "Rzeczpospolitej", i "Gazecie Wyborczej", i "Trybunie" udało się złamać wszystkie zasady pracy dziennikarskiej w sytuacjach kryzysowych! Co więcej, rzadko można było znaleźć tekst w pełni odpowiadający standardom rzetelnego i obiektywnego przekazywania informacji. Postawa taka byłaby uzasadniona, gdyby obowiązywała cenzura, albo całkowita kontrola przepływu wiadomości, tak jak to miało miejsce podczas wojny w Wietnamie czy Zatoce Perskiej. Żaden jednak z tych czynników nie pojawił się przy opisywaniu ataków na USA, zatem nie można niczym usprawiedliwić niekonsekwencji redaktorów naczelnych, dziennikarzy i fotografów "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" i "Trybuny".
1.3. ROLA FOTOGRAFII W KONFLIKCIE AMERYKA-AFGANISTAN
O tym, że fotografia jest sztuką nie trzeba przekonywać. W pracy dziennikarskiej wykorzystywana równie często, co infografika, służy zobrazowaniu jakiegoś zjawiska, czy wydarzenia. Podobnie, jak tekst pełni funkcję informacyjną, bez niej nie istnieje ani rzetelna relacja, ani obiektywny reportaż. Dlatego i czytelnicy, i pracownicy gazet uważają ją za integralną część służby prasowej.
Ogromną rolę spełniła również przy relacjonowaniu konfliktu afgańskiego, tworząc wraz z tekstami przerażający zapis tragedii z 11. września. Opublikowane bowiem zdjęcia w Gazecie Wyborczej, Trybunie i Rzeczpospolitej przedstawiały przede wszystkim ofiary ataku na World Trade Center, rozpacz ludzi, uciekających w popłochu przez nowojorskie ulice zawalone gruzami i niemoc strażaków. Standardem stało się również zamieszczanie na łamach ogólnopolskich dzienników czarno-białych fotografii ukazujących ruiny WTC.
Największą jednak niekonsekwencją wykazała się Trybuna, która w czwartkowym wydaniu, a więc zaledwie dwa dni po zamachach, pokusiła się o uzupełnienie materiałów reporterskich szeregiem fotografii, przypominających rysunki komiksowe. Brakowało tylko charakterystycznych dla tej formy sztuki "dymków" z wypowiedziami bohaterów. Podpisy pod zdjęciami spełniły jednak swą rolę równie znakomicie, co komiksowe dialogi, z tą tylko różnicą, iż zamiast zabawy, jeszcze dosadniej podkreśliły okrucieństwo ben Ladena i talibów, tym samym wywołując większą panikę i popłoch wśród społeczności. Pojawiły się zatem obrazy przedstawiające płonące budynki, Busha, ochroniarzy przed gmachem FBI w Los Angeles, zniszczony Pentagon, czy wreszcie płaczące kobiety, rannych, strażaków na ruinach WTC. Wiele z nich znalazło się w albumie nowojorskiej agencji fotograficznej Magnum "New York September 11 by Magnum Photographers". - Porażające tragizmem, lecz zachwycające profesjonalizmem wykonania, kompozycją i umiejętnością uchwycenia chwili - wylicza Renata Gluza z branżowego miesięcznika Press.
Krytyczne uwagi trzeba również skierować w stronę Gazety Wyborczej, która jako jedyna na pierwszej stronie piątkowego numeru zamieściła wizerunki trzydziestu dwóch ofiar ataku terrorystów na USA, łamiąc kodeks Jakubowicza. Co więcej, pasażerowie porwanych samolotów są uśmiechnięci, wyglądają na szczęśliwych. Fotografie wydają się być oderwane od rzeczywistości, od tekstu, nie są dodatkową informacją. Wyraźnie uwidoczniony brak konsekwencji dziennikarskiej, powoduje, iż przekaz traci wiarygodność. Być może zwykły czytelnik nie zauważy niespójności, jaka zachodzi pomiędzy treścią artykułu a zdjęciami. Ma do tego pełne prawo. Natomiast szanującej się redakcji, błędy trudno wybaczyć, zwłaszcza jeśli ich konsekwencje nie są krótkotrwałe.
Mniej agresywnie zachowali się reporterzy Rzeczpospolitej, którzy zamiast bezustannego pokazywania płonących wieżowców czy ofiar, na swych zdjęciach uwieczniali reakcje i emocje nowojorczyków.
Żaden z dzienników nie zrezygnował z fotografii przedstawiających naczelnych przywódców konfliktu Ameryka - Afganistan. Warto jednak dodać, iż Trybuna Al Kaidzie poświęciła znacznie więcej miejsca aniżeli Gazeta Wyborcza czy Rzeczpospolita.
7