Czytanka
Harry, Draco, księgi i ciała, dni letnie i zimowe, początek i koniec wszystkiego i niczego
W ciele miłość ma swą księgę
John Donne, Ecstacy
przekład: Stanisław Barańczak
Wszystko jest na opak. To historia miłości.
~*~
SCENA: Gabinet Ojca, Malfoy Manor. Noc.
To, co zostało z ciała Czarnego Pana zbryzgało podłogę, sporą część ściany, a nawet - jak zauważył beznamiętnie Draco - ulubioną biblioteczkę Ojca, koszmarny antyk z ohydnymi rzeźbionymi wstawkami, w którym płonęły właśnie cenne, nigdy nie czytane tomy. Ojciec padł tuż obok, ranny, ociekający krwią. Jęcząc z bólu, próbował podnieść się na kolana, a jego podarte, splamione szaty dymiły. Przez wypalony w dywanie czarny krąg przezierały gładkie, dziwnie szkliste kamienie posadzki.
Pośrodku tego dzieła zniszczenia stał Harry. U jego stóp leżała połamana maska śmierciożercy, a z rąk nadal zwisały resztki więzów. Ściskał w dłoni cisową różdżkę, której koniec wciąż zielono iskrzył. Powoli odwrócił oczy od ściany i spojrzał pustym wzrokiem na Draco.
- Harry - zaczął Draco, ale nie zdołał wydać nic, prócz zduszonego jęku. Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć w takiej chwili.
Wzrok Harry'ego wrócił do trzymanej w ręku różdżki. Przez jego twarz przemknął nagły skurcz, drewno wyrwane z ręki trzasnęło jak łamana kość. Draco dostrzegł błysk, kątem oka zobaczył, jak Ojciec unosi różdżkę. Odruchowo machnął swoją, krzyknął Expelliarmus! i chwycił tę drugą w wyciągniętą dłoń.
I było ich trzy, pomyślał Draco patrząc na różdżki w swoich rękach. Oczywiście własna. Harry'ego, którą właśnie próbował mu przemycić, chociaż ten sobie najwyraźniej i bez niej poradził. I Ojca. Podniósł wzrok i ujrzał, że Ojciec zdołał się podnieść, że idzie w jego kierunku. Harry stanął między nimi. Ojciec się zatrzymał. Draco patrzył to na jednego, to na drugiego. I znów na jednego, i znów na drugiego.
- Draco - powiedział Harry.
- Synu - powiedział Ojciec.
To na jednego, to na drugiego. Harry. Ojciec.
- Nie wiem - wykrztusił wreszcie. - Nie wiem, co…
Potrząsnął głową i, odwracając się, rzucił różdżki na podłogę. Pomiędzy Harry'ego a Ojca. Pod powiekami poczuł pulsującą zieleń, a cały pokój falował przed jego oczyma. Zaczął brodzić przez gęsty dywan, ale zdołał zrobić tylko trzy kroki, zanim upadł na kolana i powierzył dostojnemu kobiercowi na pół strawiony obiad.
Poczuł dotyk ręki na plecach. Odwrócił się i pozwolił się objąć.
~*~
Cienka blizna na środku czoła, zygzak jaśniejszej skóry przecinający czakrę trzeciego oka.
(… był sobie raz chłopiec, który nie był ani jednym, ani drugim, ale chciał zostać wszystkim, więc wymyślił sobie nową twarz i nowe imię, a skoro nie mógł zmienić przeszłości, to przynajmniej na przyszłości odciśnie swój Znak, i zebrał ludzi w maskach i uczynił królów sługami, i panował nad ziemią i niebem, i wszelkim stworzeniem, i nad sercami i umysłami, a pewnego dnia w małym domku na końcu świata dotknął różdżką czoła dziecka i stracił wszystko w jednym odbitym błysku zielonego światła…)
~*~
Już późno, w Malfoy Manor minęła północ. Jesteście sami, tylko ty, Harry i zmięte prześcieradła. On leży na wznak, za poduszkę mając podłożone pod głowę ramię, a ty opierasz się na nim, tulisz się do jego skóry, niemal przezroczystej w świetle księżyca.
Unosisz się i opadasz w rytm jego oddechu, delikatnie muskasz opuszkami palców jego tors. Drugą rękę zwijasz pod brodą, jak dziecko. Jego chłodny oddech porusza lekko twoimi włosami i przejmuje dreszczem całego ciebie. Jeśli podniesiesz głowę, zobaczysz jego oczy, otwarte pod potarganą strzechą włosów czarnych jak atrament, wpatrzone w cienie tańczące na baldachimie łóżka.
Nocna bryza wzdyma firany, przez kwiaty mrozu na szybach widać czyste, puste niebo. To zachodnie okno, wychodzi na ogród, w którym z krzewów opadły wszystkie liście. Obejmujesz Harry'ego, owijasz się jego ramieniem jak kocem i zamykasz oczy.
Harry nie zamyka.
~*~
SCENA: Dolina Godryka. Rano.
- Ach, na… Kto ci pisał te pytania?
- Jakie pytania? Draco? Jakie py… O, witaj, Colin. …Colin?
- Hm? A, on nie może odpowiedzieć. No, sam tylko popatrz! Przechodzą sami siebie!
- … czemu nie może…?
- Drętwota, wkurzył mnie. Widziałeś te pytania?
- Co? Nie... Co?
- Pojęcia nie mam, jak to się stało, że Moody go wpuścił. A tak właściwie, to gdzie jest nasz tyleż szacowny co ekscentryczny jednooki anioł stróż?
- Przeczesuje okolicę. Draco, dlaczego…
- Praca fizyczna? A to ciekawe.
- Malfoy. Nie. Dosłownie.
- Szkoda.
- Skąd się tu wziął Colin?
- Przyszedł zrobić z nami wywiad do wydania specjalnego Tygodnika Czarownica, na letnie przesilenie.
- Dostałeś tę pracę? Gratu… Draco, to nie jest śmieszne. Wypuść go.
- Za moment. Posłuchaj tylko… „Po czym najczęściej jesteś rozpoznawany?” Hmm, nazywam się Harry Potter, po czym też ludzie mogliby mnie rozpoznawać? Czekaj, chyba…
- Wiesz, to nie takie… Niektórzy - to znaczy, ci, którzy znali moich rodziców - zawsze mi mówią, że mam oczy mamy.
- Naprawdę?
- No.
- A trzymasz je może w słoiku…
- Draco…
- … pod łóżkiem, tam, gdzie…
- Malfoy! Ohyda!
- A wiesz, że ja mam oczy swojego ojca?
- …a tak, masz.
- Nawet w tej chwili, gdybyś spojrzał na moje spinki do mankietów…
- Oj, nawet nie wiesz, że już nie żyjesz!
- Hej! Au! A gdzie się podziała gryfońska szlachetność, Pott… au! Ooo… mhmmm…
- Mmm?
- Mmmm... au! POTTER!
- He, he, he…
- Ugryzłeś mnie, ty… Ej! Wracaj, ty zabrylony paskudzie!
- To mnie złap!
- Chodź tu!
- A nie! Ha, co mi zrobisz, jak mnie złapiesz… jeśli mnie złapiesz! Malfoy, grypy byś nawet nie złapał!
- Tak pogrywasz, Potter? Taki jesteś? No to… MAM CIĘ!
- Aaa! Hej, to nie fair, nie fair, nie łaskocz, NIE ŁA…
- Powiedz, że to ja jestem lepszym szukającym.
- To ja jestem lepszym… Nie, daj spokój… Dobra, dobra! Draco! Ty jesteś lepszym szukającym, ty jesteś…
- Pewnie, że jestem.
- Nienawidzę cię, Draco. Wiesz, prawda?
- Ja cię też nienawidzę, Harry.
- No to weź mi jeszcze raz powiedz, co my tu robimy i dlaczego?
- Ty masz paranoję, ja jestem porażająco przystojny, pierońsko nam dobrze w łóżku.
- A. Prawda. I nie tylko.
- Przestań się chichrać, jak cię całuję.
- Ja się nie chimmmhm!
- Mmmm…
- Mhmm. Powinniśmy… wiesz, wypuścić Colina…
- Harry?
- Hmm?
- … słyszysz? Coś jakby… nie wiem, skrobanie?
- Skro… co? Jasny gwint!
- Co robisz? Harry, gdzie idziesz?
- Pieprzone pióro samopi…
~*~
Poszarpany, ciemny na brzegach ślad po wewnętrznej stronie łokcia, zmieniający kształt przy każdym ruchu ręką.
(… był sobie raz chłopiec, mały, gruby chłopiec, na którego nikt nie zwracał uwagi, który zbierał swoje życie z resztek, ukryty w blasku i cieniu silnych, wspaniałych przyjaciół, godny zaufania, zawsze utrzymywał sekrety, innych i swoje, strach skręcał mu wnętrzności, a dreszcz obrzydzenia wstrząsał go na każde wspomnienie mugoli, Lily mówi o mugolach, James i jego maślane spojrzenie, Syriusz patrzy na Lily, Remus patrzy na Lily, Severus patrzy na Lily, wszyscy kochają Lily, potem spotyka gdzieś Lucjusza, a czerwone oczy rozkazują, i kiedy przychodzi do tego, co najważniejsze, trzeba przeżyć, sekrety to tylko słowa, ale Lily nie żyje, i on też gubi się w innym ciele na całe dziesięć lat, a potem wszystko na nowo, zamęt, czerwień oczu, chłopiec na płycie grobowca, nóż, ręka, pociąg, Hogwart, i Dolina Godryka, i Nora, i Malfoy, i drugi Malfoy, ten sekret zabija, tym razem naprawdę, na śmierć, zielone światło i ostatnia myśl, byłem szczurem, byłem dobrym szczurem…)
~*~
Harry leży na plecach, zgięty wpół jak rozkładówka sprośnego magazynu. Patrzy ci prosto w oczy, kiedy zanurzasz się w nim kolejny raz. Przełykasz, ale wciąż czujesz jego smak na ustach, na języku, głęboko w gardle. Ogień tańczący na kominku wygania z pokoju chłód i rzuca wasze cienie na kotary łóżka. Poruszasz się jakby bez udziału woli. Powoli, głęboko.
Włosy skręcają ci się na czole jak mokre, lepkie srebro. Odrzucasz je z oczu. Głośno kapie pot. Gdzieś w głębi ciebie zaczyna się skręcać ciasna spirala napięcia. Twoje ręce ściskają kurczowo jego uda, prowadzą go na dół i znów do góry na spotkanie z tobą, a on wciąż patrzy ci w oczy, przyjmuje cię bez choćby jednego słowa protestu. Wciąż to jego nieprzeniknione spojrzenie.
W twojej piersi rodzi się zwierzęcy jęk, ale ginie zduszony wpół drogi do ust. Zimny blask jego spojrzenia zmusza cię do zamknięcia oczu. Pierwszy skurcz kruszy wszystkie twoje myśli. Serce wali w rytm galopującego pulsu. Bucha. Wrze. Gaśnie.
Pod twoimi powiekami eksploduje zieleń.
~*~
SCENA: Korytarz, Malfoy Manor. Późny wieczór.
Draco kopnął wijące się w konwulsjach ciało jeszcze raz, dla pewności. Zabrał różdżkę Harry'ego i chciał wybiec z gabinetu, ale w drzwiach spotkał się z Hermioną Granger. Twarzą w różdżkę. Zapadła cisza. Draco zarejestrował otwarte drzwi biblioteki po drugiej stronie korytarza i książkę w ręku dziewczyny - obszerny leksykon przeciwzaklęć. Spojrzał jej prosto w oczy.
- Co ty tu robisz? - zapytali jednocześnie.
- Ja tu akurat mieszkam - uciął Draco.
- Ostatnio jakby nie.
- No cóż, wszystko się zmienia, takie życie. A ty co tu robisz?
- A jak myślisz? - odparowała Hermiona. - I ja cię miałam za inteligentnego.
- Myślę, że uważasz, że jesteś tu z jakąś wyjątkowo bohaterską misją ratunkową, chociaż tak naprawdę…
- Ja…
- …chociaż tak naprawdę w bezsensownie skomplikowany sposób popełniasz samobójstwo.
- Malfoy, nie mam czasu na… To jest… - spojrzała za niego. - Kto to jest?
- Macnair. Do Malfoya nie wolno odwracać się plecami.
- Co ty mu… co mu zrobiłeś?
- Żyje, jeśli o to ci chodzi. Chociaż pewnie by wolał, żeby tak nie było.
- Sięgał po jakieś rodowe… klejnoty? - spytała i spłonęła rumieńcem.
Draco posłał jej krzywy uśmieszek.
- Nie to chciałam powiedzieć, ja tylko… Słuchaj, Malfoy. Draco…
- Może być Malfoy.
- Chcesz mi pomóc, czy przeszkodzić? - Jej różdżka wciąż celowała w niego, nawet nie drgnęła. - Liczy się każda sekunda. Muszę dotrzeć do więźniów, zanim…
- Potter już pewnie… Więźniów?
- Harry już tu jest? Przecież wysłałam sowę dopiero przed momentem.
- Co ty… Granger, o czym ty mówisz?
- O ataku na ministerstwo, a ty myślałeś, że o czym? - Nagle oczy Hermiony rozszerzyły się w szoku. - Nie wiedziałeś? Nie wiedziałeś… Draco, śmierciożercy…
- Rozumiem.
- Nie rozumiesz. Wtargnęli na przysięgę nowych aurorów i… Harry tu jest?
- Tak.
- Musimy go znaleźć!
- Ja muszę go znaleźć. Nie wierzę, że włamałaś się tu tylko po to, żeby wydostać garstkę rekrutów…
- Nie tylko rekrutów! Przysięga to wielka uroczystość, była tam chyba połowa wszystkich aurorów z całego kraju i Ron, i Blaise, i… i nasze rodziny… - Hermiona potrząsnęła głową, żeby odpędzić cisnące się do oczu łzy. - Malfoy, jeżeli Harry jest w niebezpieczeństwie…
- Harry zawsze jest w niebezpieczeństwie. Powiem ci, jak możesz zejść do lochów niezauważona. Wypuścisz najpierw czarodziejów, a potem…
- Malfoy!
- Najpierw czarodziejów - powtórzył Draco. - Daj słowo.
- Malfoy, tam są moi rodzice!
Draco nie powiedział nic, tylko się uśmiechnął. Ona też nic nie powiedziała, tylko wymierzyła mu policzek, nikogo nie zaskakując i zaskakując oboje. Pierścionek pozostawił na jego skórze zadrapanie, najpierw białe, potem szkarłatne jak krew. Czysta krew, pomyślała Hermiona. Co za hipokryzja. Zamachnęła się jeszcze raz, ale chwycił jej dłoń i wykręcił odrobinę mocniej, niż była to w stanie znieść bez protestu.
- Wypuścisz najpierw czarodziejów - wysyczał Draco. - Albo sam cię potraktuję drętwotą, tu i teraz, i osobiście odniosę do Pana.
- Malfoy, proszę…
- Daj słowo.
- Dobrze, Malfoy, słowo. Puść…
Puścił.
- Znajdź w galerii portret mojej matki. Popchnij czwarty kamień w trzecim rzędzie. Otworzy się przejście prosto do lochów. - Spojrzał znacząco na książkę. - Z zabezpieczeniami sobie, jak rozumiem, poradzisz?
- Czwarty kamień…?
- W trzecim rzędzie.
Skinęła głową i już miała iść, kiedy zobaczyła, że on zmierza w przeciwnym kierunku.
- Gdzie idziesz?
- A jak myślisz? - westchnął. - Szukać Harry'ego.
~*~
Ślady po paznokciach na plecach, po zębach na ramieniu i szyi, odciski palców na udach i brązowa obwódka siniaków wokół wejścia.
(… był sobie chłopiec, który bardzo kochał swoich rodziców, ładne, chude stworzonko, zrodzone z nienawiści ojca i pieniędzy matki, pozłacane i posrebrzane, ale wewnątrz puste i nieświadome, aż raz, kiedy kupował szaty, spotkał innego chłopca, który znikł, zanim powiedział, jak ma na imię, a w pociągu do szkoły wrócił jak wspomnienie czerni, bieli i zieleni, śmiali się z niego, z jego imienia, a ten chłopiec, Potter, nie chciał mu podać ręki, a kiedy Potter się złości, ma w oczach to światło, zielone, niepodobne do niczego na świecie, i chłopiec chce tego światła, tylko dlatego na niego patrzy, patrzy, jak Potter rzuca się w wir wszystkiego i tonie, a on tylko czeka na reakcję, czeka na to wydęcie warg, zielone światło zza drucianych okularów, ze sztywnymi ramionami i nogami i drżącą różdżką, chłopiec myśli o przyszłości, jakby dzięki Potterowi cały świat stanął otworem tylko przez to, że on sam żyje tak intensywnie, nigdy nie spotkał kogoś, kto żyłby tak mocno, jak Potter, Potter, który zawsze wygrywa, z którego zostaje po trzecim zadaniu roztrzęsiony wrak, Potter, który już chyba w ogóle nie śpi, tylko snuje się całe noce po korytarzach, trzeba odciągnąć Filcha, Irytka, Snape'a, drugi, trzeci, dziesiąty raz, żeby nie dostał szlabanu, a on zawala mecz, aż trzeba przerwać grę i wrzasnąć, wrzasnąć na niego, na Merlina, OBUDŹ SIĘ, POTTER, i światło nagle wraca, Potter wraca, mijają się na korytarzach, a po wyjątkowo beznadziejnym meczu Puchonów z Krukonami nawet zamieniają parę słów, ojciec dalej pada na kolana jakby to było wczoraj, przyszłość rozpada się w gruzy, ale chłopiec widzi inne wyjście, można iść z ojcem, ale lepiej zdradzić, niż czołgać się w prochu i całować skraj szaty jakiegoś pokurcza, aż wreszcie łapie Pottera na korytarzu i mówi: świetny mecz, Harry, i nagle cały świat rozpływa się w tym uśmiechu i w zielonych oczach…)
~*~
Udaje ci się bez potknięcia pokonać trzy kroki w kierunku sypialni, ale przestrzeń między wami staje się wtedy nieznośnie rozległa, nie możesz się powstrzymać i znów jesteś przy Harrym, przywierasz do niego całym ciałem, wspinasz się do jego ust, wbijasz go we framugę drzwi, a ręce chciałyby być jednocześnie wszędzie, gdzie tylko mogą dosięgnąć. Robisz pierwszy krok, ciągnąc go za sobą, skóra lgnie do skóry, idziesz tyłem w stronę, gdzie spodziewasz się łóżka, ale trafiasz na biurko, nie, krzesło, wygięte oparcie nieznośnie wpija ci się w plecy.
W tym chaosie i zamieszaniu udaje ci się przysiąść, objąć stopami jego łydki, a ramionami szyję, patrzysz w te upojnie zielone oczy i udaje ci się wyszeptać tylko jedno słowo - łóżko, a w kącikach jego ust drży cień uśmiechu i wtedy musisz wziąć oddech, odetchnąć Harrym, wstajesz, on traci równowagę i robicie razem kilka kolejnych, chwiejnych kroków, aż trafiacie z głuchym uderzeniem na lustro, twoje gorące dłonie roztapiają kwiaty mrozu na szkle. Nie możesz stanąć prosto, zapominasz, jak powinny działać kolana, masz żar w oczach i na policzkach, i tak dobrze jest dotykać Harry'ego, twardego i nieskomplikowanego pod twoimi rękoma i językiem, Merlinie, gdzie to łóżko, kiedy ten pokój stał się tak cholernie wielki, już jest, za tobą, wsuwasz się na nie i wciągasz go za sobą, kładziesz się na pościeli, a jego na sobie, aż obejmujesz go całym ciałem i oplatasz tak mocno, że to aż boli.
I bije w was obu jedno serce.
~*~
SCENA: Boisko, Ottery St. Catchpole. Dzień.
Harry leciał jak błyskawica, Draco musiał myśleć za nich obu i uznał, że ta miotła jednak nie jest przewidziana na dwóch; był pewien, że krzyknął Zaraz nas zabijesz!, ale najwyraźniej było to Leć szybciej!, bo Harry rzucił mu oślepiający uśmiech i, odwracając się, błyskawicznie zanurkował w prąd powietrza. Śmieje się jak wyjadacz, przemknęło mu przez myśl, ale natychmiast skojarzyły mu się uśmiechy śmierciojadów i nagle przestało być wesoło, miotła zawibrowała niebezpiecznie i chciał zsiąść, musiał zsiąść; sam ściągnął miotłę z nieba, które nagle stało się zbyt jasne. Zdołał zrobić tylko trzy kroki, padł na kolana i zwymiotował żółcią na świeżą, zieloną trawę.
Poczuł dotyk ręki na plecach. Odwrócił się i pozwolił się objąć.
~*~
Biała kreska na lewym ramieniu, rozszerzająca się przy końcu.
(… był sobie raz chłopiec, który miał rude włosy, za dużo piegów, prawie tak samo dużo braci i jeszcze siostrę na dodatek, nieduży, mocny chłopiec, niezgrabny na ziemi, ale szybki i zwrotny w powietrzu, najlepszy szukający w szkole, przynajmniej zanim pojawił się Harry, lubił latać, ale to nie umywało się do tego dreszczu na widok smoka, chciał zobaczyć, dotknąć, trafił do nadzoru rezerwatu w Walii, najmłodszy strażnik smoków w Rumunii, prawie spieczony na skwarkę przez wyjątkowo dzikiego kolczastego, smugę zieleni i złota, dopiero siedem drętwot dało radę, a potem jest znów w Hogwarcie i patrzy, jak Harry i jego miotła stają przeciw rogogonowi węgierskiemu, Harry obrywa spiczastym ogonem, a on myśli tylko o jednym, jak ta bestia daje radę tak latać…)
~*~
Bierzesz jego dłoń i kładziesz na swoim policzku, wtulając twarz w jej wnętrze. Ten dotyk drażni twoje usta, otwierasz je i obejmujesz delikatnie wargami jego palec, przesuwasz je w dół i znów do góry. Smakujesz wnętrze jego dłoni, nasadę kciuka, nadgarstek, ssiesz miejsce, gdzie sprawdza się puls, i po omacku szukasz jego drugiej ręki.
Twoje pocałunki suną w górę po jego ramieniu, a palce splatają się z jego palcami, ciągnąc go do ciebie, a ciebie do niego. Skubiesz zębami jego obojczyk. Uwolnione dłonie podążają śladem ust, a gdy obejmujesz go za szyję, przywierasz do niej wargami i pieścisz jego jabłko Adama. Twoje ramiona wciągają go w ciebie, bardziej, mocniej.
Czujesz go całym sobą, każdy dotyk potęguje napięcie. Wracasz do jego twarzy, całujesz szczękę, policzek, kącik ust, przygryzasz jego wargi, badasz je językiem, wsuwasz się delikatnie do środka, a gdy już otworzy usta szerzej, wpijasz się w nie jak najmocniej.
A kiedy on bezwładnie opada na pościel, wielbisz jego ciało swoimi rękoma i zapisujesz siebie na jego skórze.
~*~
SCENA: Skrzydło szpitalne, Hogwart. Późna noc.
Przez uchylone drzwi widział zarys ciała na łóżku, cienie na tle białej, sztywnej od krochmalu pościeli, twarz ukrytą za skrzydłem parawanu. Jego kroki rozlegały się w ciszy równie głośno jak walenie jego serca. Na odgłos zatrzaskujących się drzwi wzdrygnął się, przeklął cicho i natychmiast ugryzł się w język. Ze strony łóżka nie było żadnej reakcji. Nieruchomy kształt milczał, okryty prześcieradłami.
Malfoy doszedł do wniosku, że jest durniem patentowanym. Gdyby teraz wrócił do łóżka, mógłby do śniadania przespać się jeszcze dobre cztery godziny. I to właśnie zrobi. Już sobie idzie. W tej chwili.
Kolejny krok naprzód.
Tak, Malfoy. Brawo. Bra-wo.
Odchylił zasłony i zajrzał. Chłopak leżący na łóżku miał ręce założone za głowę i patrzył pustym wzrokiem w sufit.
- Lepiej, żebyś nie umarł - wyszeptał Draco, pochylając się nad pościelą.
- Nie umrę - odpowiedział Harry, a zaskoczony Draco potrącił szafkę nocną, z której spadła na podłogę jakaś taca i rękawice do quidditcha, odskoczył, wpadł na łóżko, zaklął pełnym głosem i zaraz zatkał sobie usta dłonią.
Harry nawet nie odwrócił wzroku. Tylko się uśmiechnął.
- Ale z ciebie czasem tępy kołek, wiesz? - mruknął Draco.
- I dlatego zadałeś sobie tyle kłopotu, żeby mnie odwiedzić?
- Żaden kłopot. Podwędziłem ci pelerynę.
- Widzę.
- Nie widzisz mnie, Potter.
- Tak jakby cię to zdradza, Malfoy.
Draco próbował zmiażdżyć Harry'ego spojrzeniem, ale przypomniał sobie, że jest niewidzialny i w związku z tym szkoda zachodu. Poirytowany ściągnął okrycie.
- A tak ogólnie to jak się masz?
Harry wzruszył ramionami. O tyle, o ile mógł to zrobić leżąc.
- W porządku.
- Nie masz się w porządku - żachnął się Draco. - Takich, co się mają w porządku, nie trzyma się tu na noc, chyba że…
- Przeżyję.
- … właściwie ciebie może i trzymają, ale…
- Draco.
- … ty zawsze i wszędzie miałeś…
- Draco - powtórzył Harry głośniej, unosząc się na łóżku.
- … specjalne… że co?
- Nic mi nie jest. To tylko parę siniaków.
- Harry… - westchnął Draco.
- No dobra, sporo siniaków.
Draco parsknął, a Harry uśmiechnął się do niego ponad szkłami okularów.
- Masz prawo się martwić, wiesz?
- Zamknij się, Potter.
Kamienne spojrzenie miałoby może pożądany zastraszający skutek, gdyby Draco nie trząsł się jednocześnie jak galareta.
- Chodź tu. - Harry przesunął się na łóżku i zachęcająco odchylił kołdrę.
- Nie t-trzeba.
- Nie st-tawiaj się. Nie pozwolę, żebyś coś złapał…
- No, tylko bez takich…
- … ale właściwie ryzyka nie ma, jak się nad tym głębiej zastanowić…
- Gdybyś nie był jedną nogą po tamtej stronie, zarobiłbyś w zęby.
- Dobra, dobra. Właź, ty ciemny blondynie, zanim sam zamarznę.
Draco popatrzył z ukosa, ale nic już nie powiedział. Wsunął się pod kołdrę obok Harry'ego, a ten jęknął z bólu, kiedy łokieć układającego się wygodnie gościa trafił w jego obite żebra.
- …praszm - bąknął Draco, ale nie wyglądał, jakby było mu rzeczywiście przykro.
- …szssiennstało - syknął Harry przez zaciśnięte zęby.
Draco uśmiechnął się pod nosem. Oparł głowę na ramieniu Harry'ego i wsłuchał się w uspokajający rytm jego oddechu. Nie zaprotestował, kiedy szczupła dłoń z obgryzionymi paznokciami zaczęła przegarniać jego włosy.
- Harry?
- Draco?
- Nie rób tego nigdy więcej.
- Nie zrobię.
- To dobrze.
- To i tak był ostatni mecz… Ostatni tutaj.
Zapadła cisza. Draco poczuł, jak pierś Harry'ego unosi się w głębokim westchnieniu i przekręcił głowę, żeby na niego spojrzeć.
- Znowu się dąsasz?
- Myślę. O tym, co będzie dalej.
- Dalej?
- Potem. Po Hogwarcie. Po wakacjach.
- To nie myśl - rozkazał Draco.
- Już nie myślę, Wasza Wysokość.
- I dobrze. Masz nie być smutny - dorzucił Draco tonem rozkapryszonego dziecka, przysuwając się jeszcze bliżej. - Nie lubię, jak jesteś smutny.
Harry wtulił twarz w jego włosy i uśmiechnął się.
~*~
Pas szorstkiej skóry od ramienia do połowy pleców, nie do odróżnienia wzrokiem, ale wyraźnie wyczuwalny dotykiem.
(… był sobie raz chłopiec, który miał idola i aparat fotograficzny, przychodził na mecze nawet kiedy było ciemno i deszcz, a oni grali ostatni mecz ostatniego roku, który miał ostatecznie rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości, aparat przyjemnie ciążył w dłoni, kiedy robił zdjęcie przelatującego Harry'ego i srebrno-zielonej błyskawicy, którą był Malfoy, i zbłąkanego tłuczka zmierzającego w ich kierunku, i tego, jak Malfoy wytrącił Harry'ego z toru lotu piłki, i Harry'ego, który źle wymierzył zakręt i wpada na trybuny, klatka po klatce przytrzaśnięta miotła tłucze nim o drewno, drąc szaty i ścierając skórę do krwi, Malfoy nagle nurkuje, uwalniając przy tym miotłę Harry'ego i wyrzuca go na sam środek boiska, a tam przez przypadek, jakiś nieprawdopodobny przypadek, Harry łapie znicza i w ostatnim błysku aparatu Malfoy się uśmiecha, może dlatego, że Slytherin i tak wygrywa na punkty, a może przez to, że oczy Harry'ego śmieją się do niego zza okularów zbryzganych krwią i deszczem…)
~*~
Nie masz na sobie niczego poza plamą z atramentu, a on jest całkowicie ubrany i tym razem może tak być. Szata Harry'ego chłonie światło, jest zimna i ciężka, układa się w fałdy, a kiedy zsuwasz ją z jego ramion, z cichym szelestem opada na podłogę wokół waszych stóp. Pod spodem jest kamizelka z delikatnej, szarej wełny, podciągasz ją, jego koszula wysuwa się ze spodni i nie możesz powstrzymać języka, który zagłębia się w jego pępek.
Całujesz go, potem podnosisz mu ramiona, żeby zdjąć kamizelkę, a on posłusznie trzyma je w górze. Kamizelka elektryzuje się, tak jak jego włosy i twoje palce. Odrzucasz ją na bok i wracasz do niego, rozpinasz drżącymi palcami każdy guzik po kolei. Potem mankiety, lewy, prawy, delikatnie wsuwasz dłonie za kołnierzyk i zdejmujesz z niego koszulę, a ta miękko spływa na podłogę.
Twoje dłonie pieszczą jego tors i brzuch, wyciągają ze spodni pasek, który sunie tak swobodnie, jakby sam nie chciał stawiać oporu. Niecierpliwe palce szarpią zapięcie, pomagasz sobie zębami. Pęka nitka i jest wolny. Ściągasz spodnie razem z bielizną. Musisz zamknąć oczy i uspokoić oddech, żeby zdjąć wszystko, inaczej nie dałbyś rady.
I wtedy stoi przed tobą Harry, nagi, pobliźniony, dumny i w każdym calu doskonały.
~*~
SCENA: Ogród Narcyzy, Malfoy Manor. Popołudnie.
W ogrodzie pachniało azalią i różami, ale najmocniej świeżo ściętą trawą. Ojciec przycinał krzewy róż. Draco stał na rozgrzanych słońcem kamieniach, z rękoma założonymi na plecach i spuszczonymi oczyma. Milczał, starając się ignorować strumyczek potu spływający powoli wzdłuż kręgosłupa i Macnaira z dwiema różdżkami w ręku, Harry'ego i jego własną, stojącego za nim tak blisko, że czuł jego oddech na szyi.
- Chyba nie muszę ci mówić, że jestem tobą rozczarowany, Draco. - Lucjusz ruchem różdżki ściął mniej doskonały kwiat.
- Nie, Ojcze.
- Miałem nadzieję, że ktoś na tyle dorosły, by podejmować samodzielne decyzje, będzie również w stanie dobrać sobie bardziej… godne towarzystwo. - Lucjusz odsunął się nieco, by lepiej przyjrzeć się swojemu dziełu. - Mimo to nie popadam w rozpacz.
- Nie?
- Czasami to, co wydaje nam się, że widzimy, nie jest tym, co widzimy naprawdę, Draco. - Lucjusz podkreślał swoje słowa ruchami nożyc. - Prawda kryje się często pod wygodnym kłamstwem. Akceptujemy fasadę, ponieważ nie chcemy uwierzyć w to, co kryje się głębiej.
- Tak jak z samopiszącym piórem, które jest świstoklikiem?
- Nienajlepsza metafora, chociaż trafna. - Lucjusz zdecydowanym ruchem różdżki posłał narzędzia do skrzynki i odwrócił się do syna. - Tak jak z żądzą fizyczną, która wydaje się być tęsknotą duchową. Tak jak z miłością, w której nie ma nic prócz wdzięczności.
Draco nie mówił nic. Lucjusz spokojnie patrzył mu w oczy.
- Wierzę w ciebie, Draco. Wierzę w twój potencjał.
- Dziękuję, Ojcze.
- Wierzę, że postąpisz w zgodzie ze swoim nazwiskiem i pochodzeniem, przezwyciężysz ten irracjonalny lęk przed powinnością i zajmiesz należne ci miejsce u boku naszego Pana. To tylko kwestia przyzwyczajenia, właściwego utrzymania. Spójrz na róże swojej matki. - Ruchem ręki objął altankę, różane krzewy i złociste kwiaty. Druga dłoń przywołała wózek, który cicho przytoczył się do ich stóp. - Wysiewamy nasiona na podłoże z ciała i krwi, i przyglądamy się, jak rosną. - Nieforemny tłumok zsunął się z wózka. Lucjusz chwycił szpadel. - Jeśli rozwijają się dobrze, otaczamy je opieką i zaspokajamy ich wszystkie potrzeby. - Opierając się całym ciężarem na szpadlu wbił go w ziemię. - Ale jeżeli rosną szybciej, niż powinny, krzywią się albo mają słabe, chore kwiaty… co wtedy robimy?
- Ścinamy je, Ojcze.
- Właśnie tak, mój chłopcze. Przetrwają wcale nie najlepsi, tylko najsilniejsi. - Lucjusz uśmiechnął się i trącił czubkiem buta ciemny kształt spoczywający u jego stóp. - Prawda, Alastorze?
I wbił szpadel w ziemię jeszcze raz.
~*~
Łagodna linia półksiężycowatych blizn, na lewej łydce, nad kolanem i na lewym przedramieniu, i druga biegnąca ukośnie, widoczna tylko na opalonej skórze, a i wtedy słabo; powracający motyw płytkich krzyżyków, i dwa ciemniejsze, głębsze i wyraźnie nakreślone.
(… był sobie raz chłopiec, który rozmawiał z wężem, który nigdy nie był w Brazylii, i z wężem, który wyszedł z różdżki, i z wężem zrobionym z kamienia, ale z tym ogromnym, który ukąsił go w rękę nie mógł, zbyt był zajęty utrzymywaniem się przy życiu, w oparach ciemnego lasu rozmawiał z władcą węży, który oznajmił mu, jak będzie żył i jak umrze, i dlaczego to nieważne, i mówił do całego gniazda węży, które ustąpiło mu z drogi, i do trzynastu, czternastu, piętnastu stóp wijącej się śmierci, która nazywa się Nagini i topi w nim jadowe zęby raz, i jeszcze raz, i jeszcze, aż chłopiec wykłuwa jej różdżką oczy i przebija się aż do mózgu, a potem muszą go ciąć, żeby usunąć truciznę…)
~*~
Siedzisz w masywnym skórzanym fotelu. Jest dopiero popołudnie, ale wydłużone zachodem słońca cienie kładą się już wzdłuż biurka Ojca na twoją twarz i dłonie, i pióro, i książkę, i kałamarz, i biurko, i dywan, i sofę, i Harry'ego, który siedzi na jej brzegu, trzyma nieruchome, puste dłonie na kolanach i patrzy na ciebie zza płaskiego błysku okularów.
Skrzypienie stalówki staje się nie do wytrzymania, atrament pryska na papier i musisz odłożyć pióro zanim ogłuchniesz. Lotka cicho przecina powietrze, uderza głucho o czarny mahoń i zieloną bibułę. Masz spocone palce. Zanim wreszcie zamkniesz książkę, ocierasz je o spodnie, raz i jeszcze raz.
Skóra fotela skrzypi, gdy wstajesz. Kroki tłumi gruba wełna dywanu, ostatnie promienie słońca ciążą na skórze, drewno jest chłodne, a twój własny cień biegnie przodem, sięga sofy i spowija sobą milczącą postać. Chwytasz cień i osuwasz się na kolana przed Harrym.
Harry nie spuszcza z ciebie wzroku zza szkieł, a kiedy mu je zdejmujesz, lata przestają się liczyć i wydaje się jednocześnie dziwnie młodszy i starszy. Delikatnie składasz okulary i odkładasz je na półkę obok swojej różdżki, tak, żebyś mógł je rano łatwo znaleźć. Ani na chwilę nie odrywasz od niego wzroku, nawet nie mrugasz. Wciąż patrzysz mu w oczy.
Zaczynasz się rozbierać.
~*~
SCENA: Gabinet Ojca, Malfoy Manor. Noc.
Draco odwrócił się, a ciało leżało na dywanie, w cieniu biurka, i wydawało się takie małe. Podniósł się, odpychając rękę, która chciała go powstrzymać, z ciężarem w piersi, ze ściśniętym gardłem. Te trzy kroki były dla niego daleką drogą, długą i zimną, i znów klęczy, i nie ma siły wyciągnąć dłoni, żeby dotknąć tych szat, tych czarnych włosów, tych strzaskanych okularów, a Ojciec powtarza „mój synu, mój kochany synu”.
Ten ryk, który wydobywa się z jego gardła, zmienia dwa słowa w zielone światło.
~*~
Nic, nawet śladu, nawet znaku, nawet włosa z głowy, tylko stare blizny i otwarte oczy, puste i bez wyrazu, rozchylone usta, bezwładne kończyny i zbyt spokojna pierś.
(… był sobie raz chłopiec, który przeżył. A potem go nie było.)
~*~
Początkowo ci się podoba: jest niewielka, przytulna, pokoje się nie przemieszczają, a drzwi frontowe zawsze otwierają się w tę samą stronę. Ale na za małym stole kuchennym leży kurz na grubość cala, a złote wskazówki dziadkowego zegara kręcą się w kółko i niczego już nie wskazują. W Malfoy Manor jest tak samo pusto z ludźmi, jak bez nich. Nora bez ludzi jest martwa.
Biegniesz korytarzem, potem co drugi schodek w górę, a twoje szaty szeleszczą, ocierając się o chropowate ściany. W łazience na pierwszym piętrze nie ma nic ciekawego. Jeszcze jedne schody i widzisz drzwi z tabliczką „Percy”, gdzie tkwi tylko cień wspomnień o urzędnikach ministerstwa i niewiele więcej. Za oknem szaroróżowy świt, i wielkie, jesienne słońce podnoszące się leniwie zza horyzontu. Dalej, wyżej. Gdzieś tu jest, czujesz to.
Drzwi na trzecim piętrze poddają się pod naporem ramienia. W tych falbankach i koronkach musiała mieszkać dziewczyna, a plakaty na ścianach świadczą o tym, że podobnie jak bracia kochała quidditch. Książki na półkach się nie przydadzą. Sekretarzyk opiera się przed otwarciem dość długo, by zainteresować, lecz kiedy wreszcie się poddaje, rozczarowuje swoją zawartością. Łóżko jest tylko łóżkiem. Cały czas czujesz, jak śledzą cię tępe spojrzenia obłąkanych lalek.
Szukasz, mamroczesz pod nosem, przewracasz przedmioty, aż wreszcie jedna z klepek w podłodze skrzypi inaczej niż wszystkie inne. Podważasz ją, prawie łamiąc przy tym różdżkę, ale to nic, bo pod spodem, pod spodem…
Książka. Dokładnie taka, jaką sobie wyobrażałeś. Podniszczona, w czarnej, skórzanej okładce, z kartkami zetlałymi na brzegach. Ma delikatny, znajomy zapach.
Wracasz do sekretarzyka i przerzucasz papiery, aż znajdujesz zakorkowaną, na wpół pełną flaszkę obrzydliwie fioletowego atramentu, a potem jeszcze raz przez wszystkie szuflady, jaki byłeś głupi, że nie wziąłeś swojego pióra, wreszcie znajdujesz jakieś, połamane i pogryzione, wyciągasz, odkorkowujesz atrament i otwierasz książkę na stronie tak samo pustej jak twój umysł w tej chwili.
Boisz się oddychać, drżą ci dłonie, a kiedy zaczynasz pisać, atrament kapie i pryska. Twój wyćwiczony charakter pisma zawodzi. Piszesz: Nazywam się Draco Malfoy. Słowa rozbłyskują i bledną, wsiąkając w papier. Przygryzasz wargi, mocno, do krwi, czujesz metaliczny smak na języku, a czekanie boli jak cięcie brzytwą.
I wtedy na papierze pojawia się odpowiedź: Witaj, Draco Malfoyu. Nazywam się Harry Potter. Skąd masz mój dziennik?.
Bierzesz głęboki oddech, twoja krew plami papier i wsiąka w nicość.
~*~
SCENA: Gdzieś, kiedyś. Nieodwołalnie.
Draco zamknie dziennik i podłoży ogień, papier zwinie się i sczernieje, łzy spłyną w popiół.
A rozpalony koniec różdżki dotknie jego gardła.
~*~
Zielone światło.
Stop.
Nope,
tłumaczenie: manarai