Gianna Mola - wybór drogi
Od lat dziecięcych nosiła w sercu podziw i miłość dla misji. Matka i Akcja Katolicka wpoiły jej ten szacunek. Często matka szyła ubrania dla dzieci, zamiast je kupować, aby posłać zaoszczędzone pieniądze misjonarzom. Akcja Katolicka w procesie formacyjnym kładzie wielki nacisk na apostolat, na zaangażowanie misyjne we własnym środowisku i w świecie.
O ile pierwszy wybór był wyborem zawodu lekarza, Gianna nie ukryła pielęgnowanego w duszy pragnienia, by zostać świeckim pomocnikiem misyjnym poświęcając się Bogu w służbie wszystkim.
Zamierzała zrealizować swoje pragnienie współpracując jako lekarz z własnym bratem O. Albertem, misjonarzem w Grajau w Brazylii. Lecz poważne trudności uniemożliwiły realizację tych planów: nie najmniejszą z tych trudności był fakt, że nie znosiła klimatu tropikalnego. Sam O. Alberto choć z ciężkim sercem, odradził jej ten zamiar.
Gianna przeżywa w ten sposób kilka lat niepewności co do wyboru swojej drogi życiowej. Uwewnętrznia swoje pragnienia: dużo modli się, prosi o modlitwę, często zasięga rady... cierpi. Także z tego powodu, że naprawdę była przekonana o swoim powołaniu misyjnym.
Rozeznawanie napełniało ją wewnętrznym niepokojem: nie na płaszczyźnie wiary, lecz na płaszczyźnie planów życiowych. Wydawałoby się, że sam Bóg burzy jej plany, jej pragnienia i marzenia: czuła się wzywana przez Boga, ale w chwili realizacji wydaje jej się, że to właśnie On staje na przeszkodzie realizacji. Dziwny sposób postępowania Tego, Którego drogi nie są drogami naszymi! Może to była wskazówka, by mierzyć coraz bardziej wzwyż?
Gianna nie zachowywała się tak, jak to się na ogół przydarza. Dzisiaj sam fakt, że ktoś zakocha się i dobrze się czuje ze swoim partnerem, jest odczytywany jako potwierdzenie powołania do małżeństwa, z wykluczeniem z góry każdego innego powołania. Radość z takiego wyboru prowadzi często do przekreślenia wcześniejszego pytania: czego chciałby Bóg ode mnie? Nie jest rzeczą rozsądną, rozumną, nie jest rzeczą chrześcijańską postępować w ten sposób. Gianna w swoich notatkach wskazuje trzy sposoby rozpoznawania swojego powołania:
1. Prosić w modlitwie Boga o odpowiedź.
2. Zapytywać swego kierownika duchowego.
3. Zadawać pytanie samemu sobie, świadomemu własnych skłonności.
Co napisała to i zrobiła.
Zamiast ulec psychicznemu znużeniu, jeszcze intensywniej się modliła. By lepiej rozpoznać wolę Bożą udaje się z pielgrzymką do Lourdes, gdzie długo się modli.
Kiedy poprzez kierownika duchowego zrozumiała, że wola Boża wymaga od niej założenia rodziny, decyduje się na małżeństwo, świadoma, że to jest droga jakiej Pan Bóg chce dla niej.
Nie było to rozwiązanie zastępcze. Odpowiadało dokładnie temu, co myślała i czego uczyła: życie jest powołaniem do czynienia dobra, potem wzrastając według inspiracji Bożych, przybiera kształt powołania osobistego i szczególnego rodzaju dobra.
Pisała i uczyła:.
"Wszystkie rzeczy mają swój szczególny cel. Wszystkie rzeczy są posłuszne jednemu prawu. Wszystko rozwija się ku z góry ustalonemu celowi. Także dla każdego z nas Bóg wytyczył drogę, powołanie i podarował oprócz życia fizycznego, życie łaski. Przychodzi dzień kiedy zauważamy, że wokół nas są inne stworzenia i gdy zauważamy to poza sobą, nowe stworzenie rozwija się w nas. Jest święty i tragiczny moment przejścia z dzieciństwa do młodości. Stawiamy przed sobą problem naszej przyszłości. Nie mamy go rozwiązywać w wieku 15 lat, ale jest dobrze ukierunkować całe życie ku tej drodze, na którą Bóg nas wzywa. Od podążania za naszym powołaniem zależy nasze szczęście na ziemi i w wieczności".
Kontynuuje:
"Co to jest powołanie? Jest darem Bożym, czyli pochodzi od Boga. Jeśli jest darem Bożym to powinniśmy się troszczyć, by rozpoznać wolę Bożą. Musimy wkroczyć na tę drogę: jeśli Bóg chce, nigdy nie wyważając drzwi, kiedy Bóg zechce, jak Bóg zechce".
Gianna precyzuje treść i wymogi powołania, każdego powołania:
"Każde powołanie jest powołaniem do macierzyństwa, fizycznego, duchowego, moralnego. Bóg złożył w nas instynkt życia. Kapłan jest ojcem, siostry zakonne są matkami, matkami dusz. Biada tym młodym ludziom, którzy nie przyjmują powołania do rodzicielstwa. Każdy musi przygotować się do własnego powołania: przygotować się aby być dawcą życia przez poświęcenie jakiego wymaga formacja intelektualna; wiedzieć, czym jest małżeństwo "sacramentum magnum"; poznać inne drogi; kształtować i poznawać własny charakter".
Powołanie do macierzyństwa. Lekarka Gianna opisuje szczegółowo wspaniały ideał małżeństwa:
"Powołanie do życia rodzinnego nie znaczy zaręczać się w wieku 14 lat. To tylko sygnał alarmowy. Od tej pory musimy się przygotowywać do życia w rodzinie. Nie możemy wkraczać na tę drogę jeśli się nie umie kochać. Kochać, to znaczy pragnąć doskonalić samego siebie i osobę ukochaną, przezwyciężając własny egoizm, podarować się. Miłość musi być całkowita, pełna, kompletna, regulowana według prawa Bożego i musi trwać wiecznie w niebie".
Tym, którzy wchodzą w okres przygotowania do małżeństwa, pani doktor Gianna przedstawia bez dwuznaczności nieodzowne prawo postępowania:
"Czystość ma kierować właściwym i dozwolonym korzystaniem z przyjemności zmysłowych. Nasze ciało jest święte. Nasze ciało jest narzędziem połączonym z duszą dla czynienia dobra. Czystość jest cnotą wynikającą z innych cnót, które prowadzą do zachowania czystości. Jak zachowywać czystość? Otoczyć nasze ciało ogrodzeniem poświęcenia. Czystość staje się piękna. Czystość staje się wolnością".
Każde powołanie jest wezwaniem ze strony Boga do szczególnej misji dobra i dla własnego uświęcenia. Tym, którzy dziwili się, że Gianna porzuciła drogę misyjną w Brazylii, by wejść na drogę małżeństwa odpowiadała:
"Wszystkie drogi Pana są piękne, byle tylko prowadziły do takiego celu: zbawić naszą duszę i doprowadzić wiele innych dusz do nieba, aby oddać chwałę Bogu".
Decydujące jest spotkanie z inżynierem Piotrem Mollą, jej przyszłym mężem, które odbyło się podczas Mszy Prymicyjnej kapucyna O. Lino Garavaglia, obecnie biskupa Ceseny Sarsina.
Piotr i Gianna byli zaproszeni do uczestnictwa w Eucharystii i obiedzie. Piotr w ten sposób opisał Giannę tego dnia:
"Mam w pamięci to jak z szerokim, pełnym dobroci uśmiechem gratulujesz O. Lino i jego krewnym; przypominam sobie z jaką pobożnością uczyniłaś znak krzyża przed śniadaniem. Pamiętam cię również w czasie modlitwy przy wystawieniu Najświętszego Sakramentu. Czuję jeszcze serdeczny uścisk Twojej dłoni i staje mi przed oczyma Twój ukochany i promienny uśmiech, który temu towarzyszył".
Gianna zrozumiała swoje powołanie przed figurą Matki Bożej z Lourdes w czerwcu 1954 r. Podczas wspomnianej Mszy św. Prymicyjnej w uroczystość Niepokalanego poczęcia w grudniu 1954 r. Piotr zrozumiał plan Boży względem siebie. Następnego dnia Piotr utrwalił zyskaną pewność w swoim dzienniku, zapisując:
"Czuję pogodny pokój, który upewnia mnie, że przeżyłem wczoraj wyjątkowe spotkanie. Niepokalana Matka Boża pobłogosławiła mi".
Oboje zrozumieli, że światło co do ich drogi jest darem Marii, Matki, do której tak długo się o to modlili.
Rozpoczyna się dla nich długi okres refleksji i medytacji: czy naprawdę są sobie przeznaczeni, czy są w stanie zbudować rodzinę prawdziwie chrześcijańską?
Liczne listy pisane do Piotra dokumentują radość, oczekiwanie i plany Gianny jako narzeczonej. Są to listy pełne blasku: są w nich plany na przyszłość, czynione ze wzrokiem utkwionym w te perspektywy miłości, które nie traktują Boga jako intruza lecz pragną Jego obecności; są w nich również potwierdzenia wcześniej podjętych postanowień.
Gdy czytamy te listy wydaje się nam, że trzymamy w ręku receptę na życie małżeńskie, na kształt przyszłej rodziny, spisywaną w przeddzień ślubu w trakcie "małżeńskiego nowicjatu" trwającego około dziesięć miesięcy.
Wielokrotnie potwierdza Gianna, że chce być "dobrą żoną" Piotra. W pierwszym liście pisanym do inżyniera Molli 21 lutego 1955 r. wyznaje i proponuje:
"Zawsze byłam osobą spragnioną uczucia i bardzo wrażliwą. Dopóki miałam rodziców wystarczała mi ich miłość; później, mimo iż byłam bardzo zjednoczona z Bogiem i pracowałam dla Niego, odczuwałam potrzebę miłości matki i znalazłam ją w tej kochanej siostrze zakonnej, o której wczoraj Ci opowiedziałam. Teraz zjawiłeś się Ty, którego kocham i któremu zamierzam się podarować dla stworzenia prawdziwie chrześcijańskiej rodziny".
W tych listach dostrzega się miłość oblubieńczą, pełną uczuciowości, radości, entuzjazmu, wiary.
Wiara nie umniejsza i nie jest w stanie przyćmić intensywności i spontaniczności tej miłości, wręcz przeciwnie: uszlachetnia ją, intensyfikuje i czyni bardziej pociągającą, gdyż Gianna dobrze wie, że miłość, każda jej forma pochodzi od Boga, jest uczestniczeniem w miłości Bożej, jest darem Bożym. Miłość małżeńska poza tym staje się w Sakramencie znakiem miłości Chrystusa do Kościoła.
W sobotę 24 września 1955 r. w kościele parafialnym św. Marcina w Magenta (kościół, w którym została ochrzczona) w obecności swego brata ks. Józefa, Gianna wymawia swoje "tak", łącząc się na zawsze z inżynierem Piotrem Mollą.
Zabierałem dziewczyny w góry
Na małżeństwo warto się zdecydować, kiedy we dwoje chce się zrobić więcej dobrego niż w pojedynkę
Kto nadaje się do małżeństwa. Czy wszyscy mają równe szansę?
Andrzej: Oczywiście, że nie wszyscy. Nie wszyscy mają równe szansę. Istnieje coś takiego jak atrakcyjność, wykształcenie itd., które w mniejszym bądź większym stopniu decydują. Nie wszyscy też chcą się żenić czy wychodzić za mąż.
Wanda: Każdy ma jakieś szansę, ale sprawa jest skomplikowana. Chodzi o to, by znaleźć tę "odpowiednią połówkę pomarańczy"
Kiedy i jak odkryliście, że małżeństwo to droga dla Was?
Andrzej: Zawsze wiedziałem, że chciałbym się ożenić, że inna droga, np. kapłaństwo to nie dla mnie. Już w podstawówce miałem różne sympatie. Na studiach przyglądałem się kilku dziewczynom. Zabierałem je w góry... Tam szybko okazywało się, czy do siebie pasujemy czy nie.
Szukałem tej właściwej osoby, ale zdawałem sobie sprawę z własnych deficytów - nazwijmy to - emocjonalnych. Wiedziałem, że muszę znaleźć osobę, która będzie umiała bardziej kochać ode mnie. Kiedy spotkałem Wandę, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to Ta, której szukam. Przekonałem się o tym po ponad roku znajomości. Odkryłem, że właśnie ona ma tę dużą zdolność kochania.
Wanda: Ze mną było inaczej. Było dla mnie oczywiste, że chcę mieć rodzinę. Zauważałam, że jestem obiektem zainteresowania płci przeciwnej, że się podobam.
Każdą bliższą znajomość traktowałam poważnie, prawie jak deklarację małżeństwa. Dla mnie kandydat na męża musiał spełniać dwa warunki: podobnie patrzeć na Pana Boga, czy mówiąc inaczej, mieć zbliżoną do mojej hierarchię wartości i kochać góry.
Andrzeja poznałam w Duszpasterstwie Akademickim, oboje działaliśmy w sekcji PTTK. Zauważyłam starania Andrzeja i jego zainteresowanie mój ą osobą. Tak jak w wierszu Okudżawy: Jeśli chcesz kogoś poznać, pójdź z nim w góry". I poszłam z nim w Tatry.
Czy uważacie się za dobre małżeństwo? Jaka jest Wasza recepta na szczęśliwe, udane małżeńskie życie?
Wanda: Zdecydowanie tak. Pamiętam, że ponad 10 lat temu pojechaliśmy na spotkanie dla małżeństw "Miłość i Prawda". Wydawało mi się wtedy, że wszystko między nami jest dobrze. Tam się okazało, że wcale nie jest tak idealnie.
Jednak z perspektywy 26 lat mogę powiedzieć, że się nam udaje.
Andrzej: Droga była długa i wyboista. Przechodziliśmy różne małżeńskie burze. Impas wynikał z mojej nieumiejętności kochania. Doszło do załamania w naszej relacji, kiedy wyszło to na jaw. Nie umiałem sam sobie z tą sytuacją poradzić. Ja nie potrafiłem kochać, a Wanda nie miała siły kochać dłużej bardziej niż ja ją. Momentem zwrotnym była chwila, w której zdecydowałem powierzyć tę sprawę Jezusowi. Nie czekałem długo. Pan Jezus uświadomił mi fałszywość myślenia o moich emocjach. Uleczył mnie. Pokazał, że nasza relacja może się zmienić.
Teraz mogę powiedzieć, że jesteśmy dojrzałym, dobrym małżeństwem.
Co do recepty... Podstawą jest dla mnie przekonanie o nierozerwalności małżeństwa, które płynie z siły sakramentu. Ja to przekonanie wyniosłem z własnego domu.
Wanda: Nie dzielę lat naszego małżeństwa na tak szalone przełomy, nie widzę tak wyraźnie jak Andrzej momentów zwrotnych. Na bieżąco starłam się i staram rozładowywać napięcia i mówić o trudnych sprawach. Mam chyba tendencje do raczej optymistycznego myślenia i patrzenia. Poza tym byłam tak zanurzona w sprawy związane z wychowywaniem naszych dzieci, że rekompensowało mi to małżeńskie trudności, które przychodziły.
Kiedyś były takie obszary, których się bałam dotykać w naszym małżeństwie. Lata wspólnego poznawania się, prób wychodzenia z kryzysów, patrzenie na drugą osobę w różnych sytuacjach nauczyły nas, że teraz przegadujemy ze sobą wszystko. Potrafimy interpretować swoje zachowania. Wszystkie małżeńskie trudności bardziej lub mniej świadomie powierzałam Panu Jezusowi...
W małżeństwie trzeba się zawsze zgadzać na to, czego oczekuje druga strona?
Andrzej: Ależ nie. Nie można. Trzeba mówić i wyrażać swoje potrzeby, oczekiwania. Małżeństwu szkodzi ich tłumienie.
Wanda: Trzeba wyrażać przede wszystkim swoje potrzeby. Dużo problemów miedzy nami brało się z tego, że dla mnie niektóre rzeczy były oczywiste, a dla Andrzeja nie.
Każdy z nas wchodził do małżeństwa ze swoją historią życia, z doświadczeniami z dzieciństwa, pewnymi nawykami. Nie było to łatwe, ale próbowaliśmy mówić o swoich oczekiwaniach, potrzebach.
Małżeństwo przestaje być w modzie. Wielu młodych żyje razem i nie myśli o małżeństwie. Jak swoje dzieci przekonujecie, by chciały spróbować, że jest ono niezastąpioną wartością?
Andrzej: My ich nie przekonujemy słowami, nie mówimy im tego. Oni sami widzą, czują, że rodzina jest czymś bardzo ważnym, niezastąpionym. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą ich ostateczne wybory. Jestem jednak pewien, że niezależnie jaką drogę wybiorą, to rodzina będzie dla nich bardzo silnym punktem odniesienia.
Wanda: Staramy się wychowywać nasze dzieci, by potrafiły wybierać, przygotować do wolnych wyborów. Zawsze chcieliśmy im przekazać, że najważniejszym odniesieniem w życiu jest dla nas Pan Bóg. Nie ukrywamy przed nimi, że rzeczywistość małżeńska jest trudna, ale tylko wtedy ma sens, kiedy zaangażowany jest w nią Bóg.
Przypominają mi się słowa, które sama usłyszałam, że: "na małżeństwo warto się zdecydować, kiedy we dwoje chce się zrobić więcej dobrego niż w pojedynkę".
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Agnieszka Carrasco-Żylicz
Od bierzmowania do małżeństwa
Byłem człowiekiem samotnym do 47 roku życia. Moja samotność trwała tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest moim powołaniem.
Dodatkowo myśl o założeniu rodziny wywoływała we mnie pewne lęki. Przez lata budowałem w sobie negatywny obraz małżeństwa. Rosłem w środowisku, w którym często narzekano na współmałżonka, znacznie starsze ode mnie rodzeństwo miało wiele negatywnych doświadczeń w małżeństwie. Jako młody chłopak czułem się zagubiony i niepewny i w takim stanie żyłem przez wiele lat.
POZNAĆ SIEBIE
Pan Bóg przygotował mi jednak drogę wychodzenia z samotności i odkrywania powołania do życia w małżeństwie -długą drogę. Wszystko zaczęło się od momentu radykalnego wyjścia z domu rodzinnego i spotkania środowiska dominikańskiego w Krakowie, przede wszystkim osób związanych z czasopismem "List". Dla ludzi, z którymi pracowałem byłem osobą samotną z wyboru, ale był to fałszywy obraz, ponieważ wewnątrz przeżywałem boleśnie moją niechcianą samotność, która nie była - jak później odkryłem - moim powołaniem.
Wtedy też zaczął się proces mojego nawrócenia i odkrywania rzeczywistego powołania. Za sprawą przyjaciół z "Listu" zaczęło się moje "bywanie" u jezuitów w Częstochowie. Tam zacząłem odkrywać, skąd moje problemy ze znalezieniem partnera życiowego: Rodzice nie umieli przygotować nas (mnie i mojego rodzeństwa) do związku z drugą osobą, dlatego dziś mogę powiedzieć, że dobrze się stało, iż w młodości nie zawarłem związku małżeńskiego - nie dojrzałem jeszcze wtedy do małżeństwa.
W czasie mojego nawrócenia i kontaktów z jezuitami zacząłem poznawać siebie, musiałem się zderzyć z pewnymi prawdami o sobie, przepracować je. odkryć swoją tożsamość i zacząć odkrywać wartości do tej pory niedoceniane.
SAKRAMENT DOJRZAŁOŚCI
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam sakramentu bierzmowania, który niby wcześniej przyjąłem.
Z pomocą ojców dominikanów trafiłem do katechumenatu w duszpasterstwie akademickim. Gdy świadomy i przygotowany przyjąłem ten sakrament dojrzałości chrześcijańskiej, może to zabrzmi "bajkowo", pewne decyzje zaczęły przychodzić łatwiej. Miałem wrażenie, że zacząłem układać w całość porozrzucane kawałki siebie samego.
Bardzo ważną była dla mnie pielgrzymka ze Wspólnotą Emmanuel do Paray-le-Mo-nial w 1995 r. Wziąłem tam udział w skróconym seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Podczas modlitwy o wylanie Ducha Świętego prosiłem Boga o rozjaśnienie mojej drogi życiowej, pytałem, co mam robić w życiu, czy w moim wieku mam sobie zawracać głowę myśleniem o małżeństwie.
KRYSIA
Po przyjeździe z Paray-le-Mo-nial zaczęła się moja bliższa znajomość z Krysią, studentką ASP. Krysia była w zespole ludzi, którzy pomagali mi przygotować się do bierzmowania u dominikanów, a od pewnego czasu przynosiła też do redakcji "Listu" swoje grafiki.
Miałem 46 lat i zakochałem się. Rok później do Paray-le-Monial pojechaliśmy już jako narzeczeni, a dwa lata później Krysia została moją żoną. Ponieważ nasze spotkanie nastąpiło na głębokiej płaszczyźnie duchowej, różnica wieku przestała być problemem.
Byłem zaskoczony tak szybką i tak hojną odpowiedzią Boga na moją modlitwę.
Decyzję o małżeństwie podjąłem po wielu latach moich wewnętrznych poszukiwań. Teraz wiem, że musiałem tak długo czekać. Że tak właśnie musiała wyglądać droga do odkrycia mojego powołania.
Spisała Joanna Skóra
Na drugim miejscu
Bóg powołał mnie do małżeństwa. Nie jestem w stanie określić kiedy dokładnie odczytałem, że tę drogę dla mnie przygotował. Ważne jest, że ją znalazłem i jest to droga o wiele wspanialsza niż mogłem sobie wcześniej wyobrazić.
Jak odczytuję to moje powołanie? Jestem powołany do świętości. Każdy z nas jest. Ja jednak idę tą drogą wspólnie z żoną. Idziemy razem wspomagając siebie nawzajem. Czy ta droga jest przez to łatwiejsza? Nie wiem. Owszem, moja żona pomaga mi na każdym kroku, kiedy tylko widzi że tej pomocy potrzebuję. Ale i ja jestem przy niej po to, aby służyć pomocą. Także, a nawet przede wszystkim wtedy, gdy samemu jest ciężko. Dlaczego o tym piszę na początku? Gdyż jest to moje główne powołanie. Wszelkie inne aspekty mojego życia są niejako temu podporządkowane.
Kiedyś, jeszcze długo przed ślubem, Emilka powiedziała mi, że będę u niej zawsze na drugim miejscu - na pierwszym Bóg. Trochę się wtedy zdziwiłem, trochę jednak zasmuciłem, trochę zaniepokoiłem. Okazuje się jednak, że taka właśnie kolejność pomaga nam właściwie ustawić wiele spraw. Oboje przed ślubem byliśmy zaangażowani w naszym Ruchu. Obecnie nadal jesteśmy. Z perspektywy czasu widzę, że chyba jeszcze bardziej. Inaczej. Z racji tego, że mamy małe dzieci, żona nie uczestniczy we wszelkich spotkaniach późno wieczornych, na niektóre spotkania ciężej jest nam się wybrać, w niektóre sprawy bardziej zaangażować. Jednak naprawdę tym wszystkim żyjemy oboje. Czujemy, że służymy naprawdę całym sercem. Nie zaniedbując rodziny oczywiście. Miałem pisać o sobie...
Realizowanie mojego powołania do służenia innym, żyjąc jednocześnie w małżeństwie, wymaga nieco innego podejścia niż przed ślubem. Teraz mój czas jest nie tylko moim czasem. Muszę ciągle się uczyć organizowania, planowania mojego dnia. Muszę opanować sztukę oddzielania ważnych spraw od błahostek, odmawiania brania udziału w rzeczach mniej istotnych.
I w tym miejscu chciałbym podziękować mojej żonie - że nie tylko nie narzeka gdy mówię jej o jakimś moim nowym pomyśle - to jeszcze, gdy jest to rzeczywiście coś ważnego, całym sercem stoi przy mnie.
Mirek
Uczymy się być razem
Krzysztof:
Odkąd sięgam pamięcią zawsze chciałem się ożenić i mieć dzieci. Równocześnie był jednak we mnie jakiś silny i irracjonalny lęk, że nie będę mógł zostać ojcem. To spowodowało, że jako młody człowiek często brałem do ręki Pismo Święte szukając w słowie Bożym i w modlitwie rozwiania dręczących mnie wątpliwości.
Gdy byłem na trzecim roku studiów, spotkałem się z Odnową w Duchu Świętym. Ożywienie wiary sprawiło, że zacząłem myśleć o kapłaństwie, ale ponieważ moim myślom towarzyszył silny lęk, za radą spowiednika odrzuciłem je.
Na którejś ze "wspólnotowych imprez" wpadła mi w oko Beata. Zwracałem uwagę na wygląd zewnętrzny a ona była atrakcyjną dziewczyną.
Beata:
Po tej "imprezie" Krzysiek kilka razy próbował się ze mną umówić, ale za każdym razem odmawiałam. Nie zrobił na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, ponadto bałam się, że skoro oboje jesteśmy w grupie modlitewnej, nasza znajomość szybko zakończy się ślubem. Byłam dopiero w czwartej klasie liceum i nie czułam się jeszcze przygotowana do małżeństwa, do którego - jak mi się wydawało - on zdecydowanie dążył.
Ponieważ uparcie nalegał na spotkanie, w końcu się z nim umówiłam. I dziwna rzecz - w jego towarzystwie doznałam wielkiego pokoju i poczucia bezpieczeństwa...
Krzysztof:
Już oo kilku spotkaniach zorientowałem się, ze to "ta" dziewczyna i zaproponowałem "chodzenie na poważnie".
Beata:
Znowu odmówiłam, ale po tej odmowie ogarnął mnie wielki niepokój. "Może ten pokój wróci, gdy zgodzę się na propozycję Krzysia?" - pomyślałam. Rzeczywiście tak się stało.
Bardzo szybko zauważyłam, że coś mnie do niego przyciąga i zarazem od niego odpycha. Zanim go poznałam, spotykałam się z różnymi chłopcami i stworzyłam sobie pewien ideał mężczyzny. Ideał był wysoki (1,80 m stanowiło dolną granicę wzrostu), przystojny, wysportowany, pięknie się wysławiał i osiągał doskonałe wyniki w nauce. Krzyś miał mniej niż 1,80 m i brakowało mu wiele innych cech, do których przywiązywałam tak wielkie znaczenie. Z drugiej jednak strony w jego towarzystwie czułam się tak dobrze... Jego oczy były pełne ciepła i blasku, a ręce dawały poczucie bezpieczeństwa.
Tak więc jednego dnia nie wyobrażałam sobie życia bez jego obecności, a drugiego do szału doprowadzały mnie jego kołnierzyki ze szpicami po pępek, podczas gdy w tym czasie najmodniejsze były stójki...
Krzysztof:
Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie umywam się do wszystkich odstrzelonych wielkomiejskich "jollerów", ale nie przejmowałem się tym specjalnie. Zawsze liczyło się dla mnie to, co w środku, a nie to, co na zewnątrz. Ponadto znajomość z Beatą rodziła w moim sercu wielki pokój.
Beata:
Cały okres "chodzenia ze sobą" był dla mnie wielką wewnętrzną walką. Zrywałam z Krzysiem parę razy i za każdym razem przekonywałam się, że nie odzyskuję wolności (którą, jak uważałam, on mi zabrał) i że pozbawiona jego obecności nie czuję się szczęśliwsza.
Krzysztof:
Widziałem, że Beata ucieka przede mną i było to dla mnie bolesne. Każde rozstanie odbierałem jako swoistą katastrofę, choć zawsze decydowałem się na nowo zaufać słowu Bożemu, które było dla mnie źródłem mocy i nadziei.
Nigdy nie przeżywałem tego typu rozterek, co Beata. Zawsze byłem pewny swojego wyboru, ale miałem inny problem - byłem bardzo zazdrosny o moją dziewczynę. Oboje lubiliśmy tańczyć, więc chodziliśmy na różne "imprezy" i tam przeżywałem ogromne męki. Ona tańczyła z innymi, a ja patrzyłem...
Beata:
Modliłam się w intencji naszej znajomości i ta modlitwa wnosiła w moje serce wiele pokoju, więcej: dawała nawet poczucie pewności, że to "ten" człowiek. Pamiętam szczególnie dwie takie sytuacje. Pierwsza miała miejsce wtedy, gdy po dłuższym już okresie znajomości zaczęliśmy chodzić do jednego i tego samego spowiednika. Kapłan ten dostrzegając moje rozterki wewnętrzne polecił mi pewnego dnia, bym udała się przed Najświętszy Sakrament i zadała sobie proste pytanie: "Czy chcę należeć do Krzyśka?" Z duszą na ramieniu udałam się do najbliższego kościoła i postawiłam sobie to pytanie... A potem z wielkim pokojem przyjęłam płynącą gdzieś z wnętrza odpowiedź: "Tak".
Druga sytuacja, w której uzyskałam wewnętrzną pewność, wiązała się z Matką Najświętszą. Pewnego dnia szarpana sprzecznymi uczuciami klęczałam w jednym z kościołów przed Jej obrazem. "Matko - prosiłam - jeżeli ten człowiek jest rzeczywiście dla mnie, niech spotkam go dziś, teraz..." Jakież było moje zdziwienie, gdy podniosłam się z klęczek. Przed obrazem Maryi, kilka metrów za mną, trwał zatopiony w modlitwie Krzyś...
Te wszystkie momenty pewności i pokoju trwały jednak bardzo krótko. Wątpliwości powracały szybko. I nadal nie miałam pewności, czy to tylko pokusy, czy też ja rzeczywiście nie jestem dla niego.
Krzysztof:
Wybierałem się do wojska, gdy Beata zerwała po raz trzeci. To zerwanie dało mi wiele do myślenia. "Może ja zmuszam Boga do tego, by potwierdzał moje pragnienia? - pomyślałem. - Może to jednak nie «ta» dziewczyna?" Chcąc naprawdę rozeznać wolę Bożą, zaproponowałem Beacie, byśmy przez 40 dni mojego pobytu w wojsku (było to akurat w Wielkim Poście) nie kontaktowali się ze sobą, lecz codziennie modlili i słuchali tego, co mówi do nas Jezus.
Beata:
Tęskniłam za Krzyśkiem. Codziennie, zgodnie z obietnicą, modliłam się przed Najświętszym Sakramentem pilnie zważając na słowa, którymi poprzez Pismo Święte przemawiał do mnie Jezus. Słowa te prowadziły w jednym określonym kierunku - ku małżeństwu. Równocześnie też obserwowałam zmianę w moich uczuciach. Była to zmiana na tyle mocna, że gdy Krzyś wrócił z wojska i - na podstawie modlitwy i słowa Bożego - przekonany, że nasze małżeństwo jest wolą Bożą zaproponował mi, bym za niego wyszła, powiedziałam "Tak".
Włożyłam na palec pierścionek narzeczonej, ale, jak się okazało, nie był to koniec mojej wewnętrznej walki... Do moich rozterek przyczyniali się także inni ludzie: "Taki szewczyna!" - powiedziała kiedyś zobaczywszy Krzysia jedna z osób z mojej rodziny. A ja... popatrzyłam na niego i pomyślałam: "Hm, może rzeczywiście?"
Krzysztof:
Podstawowa różnica, która nas dzieliła, rodziła się z faktu, że Beata pochodzi z dużego miasta, a ja z małej miejscowości. Jej rodzina uważała, że Beata wychodząc za mnie popełnia mezalians, moja - że to ja go popełniam. "A ile to rodzice mają hektarów?" - zapytała kiedyś Beatę jedna z moich ciotek, by ze zdziwieniem dowiedzieć się, że ani jednego... Inne ciotki też tak zresztą reagowały, bo mój ojciec był w lokalnej społeczności "kimś" i w głowie im się nie mieściło, ża ja mogę się ożenić z jakąś panienką z miasta. Przecież w mojej rodzinnej miejscowości było tyle panien, które by mnie chciały!
Takiego samego zdania byli moi rodzice. Bali się, że Beata jest zbyt młoda, zbyt delikatna, że nie poradzi sobie z trudami życia małżeńskiego. Ponadto byli tak bardzo przywiązani do myśli, że będę mieszkał obok nich, na działce, którą mi kupili, że absolutnie nie mogli się pogodzić z moim odejściem.
Beata:
Już w narzeczeństwie spodobał mi się pewien człowiek. Ja także mu się podobałam. Czując, że pierścionek w tej sytuacji nieco mnie uwiera, znowu rozstałam się z Krzysiem. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy - wiedząc, że podobam się komuś i to ze wzajemnością - nie potrafiłam się z tym "kimś" umówić! Gdy w chwilę po mojej niedoszłej randce zobaczyłam Krzyśka, poczułam się tak, jakby miód spłynął na moje serce.
Jeszcze na dwa tygodnie przed ślubem płakałam rzewnymi łzami, że wychodzę za mąż... "Ależ moje dziecko - powiedziała wówczas moja mama - nie ma żadnego przymusu! Jedzenie zamrozimy, wesele odwołamy... Jeśli sądzisz, że to nie jest dla ciebie ani ten czas, ani ten człowiek - to postąp tak, jak uważasz za słuszne".
Krzysztof:
Sakrament małżeństwa napełnił mnie wielką radością i pokojem.
Beata:
Noc poślubną spędziliśmy osobno, bo nie było warunków, byśmy byli razem. Gdy obudziłam się rano, zauważyłam, że jestem przepełniona radością. Weszłam do kuchni i powiedziałam do mojej mamy: "Wiesz, mamo, jestem pewna, że miałam postąpić tak, jak postąpiłam. Mam w sercu wielki pokój".
Krzysztof:
Łaska sakramentu małżeństwa sprawiła, że zazdrość o Beatę zniknęła po ślubie całkowicie. Stałem się bardzo "pewny" jej i siebie. Była to pewność płynąca nie ze mnie, lecz z Boga.
Beata:
W miesiąc po ślubie mój mąż pozwolił mi pojechać nad morze ze swoją siostrą. Pojechałyśmy - ona panna, ja mężatka. Potem dojechała jeszcze jej koleżanka z siostrą - także panny. A niedługo potem na horyzoncie pojawili się bardzo fajni chłopcy... Czułam się okropnie. Wiedziałam, że nie mogę nawiązywać z nimi żadnych relacji, a moje 21 lat i cała moja natura mówiły: "Czemu by nie poflirtować?" Tak więc wtedy doświadczyłam pierwszych pokus niewierności myślą.
Całą "paczką" chodziliśmy na dyskoteki. Dawałam się poprosić do tańca, ale spaceru nad morze już zdecydowanie odmawiałam. Wiedziałam, że są granice, których nie wolno mi przekroczyć.
Krzysztof:
Bardzo pragnąłem dziecka. Ucieszyłem się ogromnie, gdy w trzy lata po ślubie przyszedł na świat nasz syn.
Beata:
Nie wyobrażałam sobie urodzenia i wychowania dziecka. Urodziłam jednak jedno, a potem drugie dziecko, nauczyłam się gotować i prowadzić dom. Dla mnie były to konkretne kroki miłości w stosunku do Krzyśka, kroki, w których pokonywałam siebie.
Z biegiem czasu narastała we mnie głęboka pretensja do męża. Obarczałam go winą za moje niespełnione ambicje, za to, że mój uniwersytecki dyplom z piątkami leży gdzieś na dnie szafy... Uważałam, że jego deklaracje miłości są puste, że nie równoważą tego, co robię dla niego i dzieci.
Krzysztof:
Nie rozumiałem szarpania Beaty. Jej humory mnie przygnębiały, denerwowało mnie to, że to ja zawsze muszę mówić "przepraszam" i "dziękuję". Wydawało mi się, że skoro zapewniam jej byt (może nie aż na takim poziomie, jakiego by pragnęła, ale jednak na w miarę przyzwoitym), powinna być zadowolona.
Nie sądziłem, że fakt, iż siedzi w domu stanowi dla niej problem - przecież tyle razy twierdziła, że matka powinna być z dziećmi jak najdłużej. Wiele razy ponadto po powrocie z pracy deklarując opiekę nad dziećmi proponowałem jej: "Przejdź się trochę, idź do rodziców, idź do znajomych!" Tak ją "spuszczałem", jak psa ze smyczy i oczekiwałem, że gdy wróci, powinna być w dobrym humorze.
Beata:
Gdy dzieci trochę podrosły, poszłam do pracy. Cały nasz dom wywrócił się wtedy do góry nogami.
Krzysztof:
Byłem wychowany w przekonaniu, że w małżeństwie między kobietą i mężczyzną istnieje ścisły podział ról. Kobieta zajmuje się domem, mężczyzna dba o utrzymanie rodziny i może, chociaż wcale nie musi, pomóc swojej żonie.
Gdy Beata poszła do pracy, zrozumiałem, że takie myślenie było błędne. Na serio zacząłem jej pomagać.
Beata:
Krzysiek zaczął prasować i dla mnie był to konkretny krok miłości z jego strony...
Cały czas uczymy się być razem. Ostatnio znowu nastały między nami "ciche dni". Po raz kolejny uklękłam do modlitwy w sprawie naszego małżeństwa i wówczas przemówiły do mnie szczególnie słowa z II Listu do Koryntian: Siebie samych badajcie, czy trwacie w wierze; siebie samych doświadczajcie! Czyż nie wiecie o samych sobie, że Jezus Chrystus jest w was? Pozdrówcie się nawzajem świętym pocałunkiem! (2 Kor 13,5.12). Na następny dzień, podczas spotkania naszej grupy ("domostwa" wspólnoty "Emmanuel") pozdrowiliśmy się z Krzysiem nawzajem świętym pocałunkiem pokoju. Inni też tak uczynili i ogromny pokój spłynął na nas i na całe "domostwo".
Krzysztof:
Spotkania we wspólnocie wnoszą w nasze życie małżeńskie ogromnie dużo. Podczas tych spotkań poświęconych modlitwie i dzieleniu okazuje się, że inni mają takie same trudności, jak my. Słuchamy więc, jak sobie z nimi radzą i wiele się uczymy.
Beata:
Nie wyobrażam sobie małżeństwa bez Pana Boga. Nie wiem doprawdy, w jaki sposób ludzie - wykluczając Go z życia - rozwiązują swoje problemy. My mamy tę doskonałą sytuację, że zawsze możemy się do Niego zwrócić.
Opowieści Krzysztofa i Beaty
wysłuchała Lucyna Słup
Bądźcie płodni
Jeszcze niemal słyszę głos mojej wychowawczyni w maturalnej klasie, bolejącej nad strasznym losem osiemnastolatków, którzy mają przed sobą życiowe decyzje: "bo i studia na całe życie, i żona na całe życie, i zawód, a dajciewy święty spokój..." A nas to właśnie raczej fascynowało. Każdemu się zdawało, że ma już w głowie wszystko poukładane, każdy "gdzieś szedł" z mniej lub bardziej ambitnymi planami. To, co mnie z tamtych czasów szczególnie utkwiło w pamięci, to refleksja mojego księdza katechety, że nie ma w życiu większej tragedii, niż świadomość u schyłku swych dni, że zmarnowało się życie.
Gdy miałem osiem lat, mama zadecydowała, że powinienem być ministrantem. Początkowo bardzo się temu opierałem, argumentując, że "nie chcę być księdzem" - ale to właśnie ta późniejsza, piętnastoletnia służba liturgiczna obudziła we mnie tęsknotę za Bogiem i chyba przyniosła poczucie Jego bliskości... Księdzem być jednak nie chciałem. Odczuwałem, owszem, potrzebę życia dla innych, może jakiegoś prowadzenia obozów dla młodzieży, jak mój akademicki duszpasterz. Ale nie w samotności. We dwoje. W małżeństwie. Cóż z tego, skoro rozczarowywałem się dziewczętami, które mnie zauważyły, zaś te, które ja zauważyłem, najprawdopodobniej rozczarowywały się mną...
Irena
I właśnie wtedy sobie pomyślałem, że być może Pan Bóg chce jednak, żebym został księdzem. Mój duszpasterz akademicki, ks. Józef Gniewniak, przekonywał mnie, że ludziom można służyć także będąc "w świecie". Pożyczał mi książki o Albercie Schweitzerze. Ale ja wciąż miałem wątpliwości. Po drugim roku studiów poszliśmy z Michałem, we dwóch, na wyprawę w Beskidy: od Gorców po Niski. Na Hali Łabowskiej dwóch wygłodzonych wędrowców poczęstowała zupą z obozowego kotła - Irena. Szła w przeciwną stronę niż my, w grupie ("nielegalnej" oczywiście - to był rok 1970) ze swoim duszpasterzem akademickim. Dopiero, gdy spotkaliśmy się w Warszawie, okazało się, że studiujemy na tym samym wydziale. Rok później powiedziałem całkiem serio, trochę sobie, trochę Panu Bogu: albo w ciągu nadchodzących trzech miesięcy sytuacja między mną a Ireną "wyjaśni się", albo przestaję myśleć o małżeństwie, doprowadzam do końca pracę magisterską i po studiach idę do seminarium. No i sytuacja "się wyjaśniła". Księdzem nie zostałem...
Staraliśmy się zawsze oddawać Panu Bogu. Zdawało mi się jednak, że Pan Bóg nas jakby nie chciał. Obrywaliśmy najrozmaitsze cięgi od tak zwanego "życia". Sami sobie wielu "cięg" dostarczyliśmy. Długi czas nie rozumieliśmy się w niczym. Swoją więź z Bogiem każde z nas przeżywało oddzielnie, na swój własny sposób. Dziś myślę, że może właśnie było to "przeżywanie swojej religijności", a nie otwarcie się, tak całkowicie i bez reszty, na Boga. Na wiele lat pochłonęła nas praca naukowa, szukanie mieszkania, przychodzenie na świat dzieci. Równolegle jednak z tymi wszystkimi codziennymi kłopotami Pan Bóg przygotowywał nas powoli, byśmy, trochę cierpiąc i trochę kulejąc, dojrzeli w końcu do podjęcia tej wielkiej przygody naszego życia, jaką stało się tworzenie "Spotkań Małżeńskich".
A trzeba powiedzieć, że w pierwszych latach małżeństwa interesowałem się raczej filozofią czy teologią przyrody i myślałem, że w tym kierunku będę w życiu pracował. Nie pociągała mnie zupełnie problematyka rodziny. Mawiałem nawet pokazując na otwartą dłoń, że mi tu kaktus wyrośnie, jeśli się będę zajmował czymś w rodzaju "duszpasterstwa rodzin". Kaktus jakoś mi nie wyrósł...
Bądźcie płodni...
Na weekendach "Spotkań Małżeńskich" prosimy uczestników, by wpisując się na listę, podawali w jednej z rubryk ilość swoich dzieci. Księża często wpisują w tym miejscu: "bardzo wiele", "trudno policzyć"... My z Irenką wpisujemy: "dwoje". Ale chyba moglibyśmy, może jakoś w nawiasie, też to "bardzo wiele" dopisywać. Nie od razu potrafiliśmy wspólnie zauważyć, że chyba taką właśnie płodność Pan Bóg dla nas przewidział. Nie jest nasze życie ani wygodne, ani łatwe. Jest trudne i pełne napięć. Ale w głębi bardzo radosne. I jest na pewno konsekwencją młodzieńczych poszukiwań, o których wspomniałem na wstępie.
Pierwszym bowiem i podstawowym owocem spełnionego małżeństwa, niejako naturalnym jego charyzmatem i odpowiedzią na Boże wezwanie: "płodni bądźcie" - jest przyjęcie potomstwa. Pan Bóg różnie obdarza. Wielodzietność jest specjalnym i bardzo szczególnym Bożym powołaniem. Pewien starszy pan pokazywał mi z dumą zdjęcie swych ośmiorga dzieci z ich współmałżonkami i dziećmi (a więc jego wnukami, a także pierwszymi prawnukami). Razem było na zdjęciu przeszło pięćdziesiąt osób. Potomkowie jednego małżeństwa.
Z drugiej strony w minionym pięćdziesięcioleciu rzeczywistość trzydziestu kilku metrów kwadratowych budownictwa miejskiego czy też mieszkanie wspólne z teściami, skutecznie odstraszało od powiększania rodziny. Stąd tak wiele głosów, że wielodzietność jest skutkiem "przypadku", czy "zawodności metod naturalnych". I trzeba je rozumieć, choćby się samemu uważało inaczej. Zapewne jednak wiele takich wypowiedzi jest skutkiem nieodczytania Bożego powołania.
Problem bezdzietności
Wiele małżeństw w ogóle nie zostało obdarowanych dziećmi. Ale one także powołane są do płodności, tylko w innym znaczeniu. Bezdzietność jest wezwaniem do coraz głębszego odczytywania specjalnego Bożego planu. Odkrywanie i wypełnianie go, to nic innego, jak otwarcie sie na szczególne Boże błogosławieństwo. Od problemu bezdzietności nie można uciekać - w pracę naukową, społeczną, czy w jakikolwiek inny sposób. Trzeba ten problem podjąć. Popatrzeć na niego Bożymi oczami. Z miłością. Brak własnego dziecka nie musi być od razu wezwaniem do adopcji, chociaż ta nasuwa się w sposób najbardziej bezpośredni: Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje (Mk 9,37). Są jednak małżeństwa, które choć przeżywają całkowitą lub częściową bezdzietność - nie adoptowały dzieci. Dokonały rozeznania swoich możliwości i świadectwem swojej więzi małżeńskiej czy pracą dla innych, wypełniają luki w budowaniu dobra. W bardzo specjalny sposób realizują słowa powiedziane przez Boga do prarodziców w raju: Bądźcie płodni... (Rdz. 1,28).
Potrzeba wielkiej miłości, wewnętrznego otwarcia, by to wezwanie odnaleźć w swoim sercu, by odczytać czasem bardzo wyjątkowy i indywidualny plan Boga wobec swego małżeństwa. Plan Boży, nie swój własny.
Czasem nie odnajduje się go wcale. I dopiero Pan Bóg w swym niezgłębionym zamiarze ukazuje sens minionego życia przy przekraczaniu progu wieczności. Dlatego przy mówieniu o wszystkich "planach Bożych" potrzebna jest naprawdę bardzo wielka pokora. Widać te "plany" raczej patrząc wstecz, aniżeli w przód.
Wytrwać w powołaniu
Bardzo wielu spotkanych przez nas ludzi mówiło, nieświadomie powtarzając za świętym Augustynem, że mają wrażenie nieustannego prowadzenia przez Pana Boga. Widzą, ale dopiero z perspektywy kilku czy kilkunastu lat małżeństwa, jak Pan Bóg przeprowadzał ich związek przez najróżniejsze wiry i burze. I że jednak to właśnie "ona" była w Bożych planach wybrana na jego żonę, a "on" był w planie Bożym dla niej zamierzony. Czują to dziś doskonale. Dojrzewa się do tego powoli. Nieraz bywa tak, że najpierw "zostaje się" księdzem, żoną, mężem, lekarzem, naukowcem, a później - poprzez te zawody czy stany cywilne - odkrywa się swoje życie jako powołanie.
Patrząc na trudności, jakie przeżywa każde małżeństwo, na emocje, wywołujące mniejsze i większe konflikty, przychodzi czasem zwątpienie w sens takiego wyboru... Byłoby to jednak brakiem wiary w miłosierdzie Boże. W powołaniu do małżeństwa, jak w każdym powołaniu, nic nie przychodzi "samo", bez wysiłku, bez pokonywania trudności. I trzeba czasem naprawdę się natrudzić i dobrze napracować, żeby jednak wytrwać. Nie przekreśla to małżeństwa jako powołania. Nawet jeśli jest ono codziennym odpowiadaniem na wezwanie, jakie do małżeństw "sakramentalnych" skierowała na jednym z naszych weekendów rekolekcyjnych osoba żyjąca w powtórnym związku po rozwodzie - "Walczcie o wasze małżeństwo...! Ja nie potrafiłam..."
Jerzy Grzybowski
Carlo Maria Martini Rekolekcje, które pomogą Ci poznać siebie, swój charakter i powołanie. Skierowane są głównie do młodzieży, ale cenne będą dla wszystkich tych, którzy nie boją się odpowiedzi na pytania: kim jestem i kim Ty jesteś, Panie? nawet jeśli odpowiedź wymagać będzie zmiany sposobu myślenia i postępowania. |
Piotr Molla, Elio Guerriero Joanna lubiła wycieczki w góry, jazdę na nartach. Często chodziła do teatru i filharmonii, przed wyjściem z domu nakładała delikatny makijaż, ubierała się zgodnie z najnowszymi trendami mody — kochała życie. Dlaczego więc z pozoru zwykła matka rodziny została uznana świętą?.. |
Źródło:
http://adonai.pl/powolanie/