525


Ekspansja rynku

Aby podział pracy mógł się w pełni rozwinąć, konieczna jest i | postępująca ekspansja rynku. Im większa sieć ludzi skłonnych i wymieniać dobra i usługi, tym silniejsza zachęta do specjaliza-) cji. Już Smith spostrzegł, że skłonność do specjalizacji jest więk­sza w miastach niż na wsiach. Efektywne środki transportu i komunikacji są konieczne, jeżeli rynki mają w pełni wykorzy­stać swój potencjał. Poparcie dla wolnego handlu pomiędzy na­rodami było logiczną konsekwencją rozpoznania przyczynowo-skutkowego związku pomiędzy ekspansją rynku a podziałem pracy. W tym miejscu, podobnie jak w całym Bogactwie naro­dów, argumenty Smitha oparte były na empirycznych obserwa­cjach działania rynków i sposobów, w jakie rozwijały się one przez stulecia. Francuski historyk Fernand Braudel (1992) wy­posażył nas w pełen opis rozwoju nowoczesnego rynku. Jego analiza, zgrabnie podsumowana przez Slatera i Tonkissa (2001: 10-16), pokazuje, w jaki sposób targowiska stopniowo prze­kształcały się i były zastępowane przez rynek. Proces ten zawie­rał się w kilku nakładających się na siebie transformacjach:

Od miejsca do przestrzeni

Targowisko stanowiło centrum bogatej różnorodności życia społecznego. Ludzie spotykali się, zawierali umowy, wykłócali, walczyli, znajdowali rozrywkę i byli, zgodnie ze zwyczajem, po­uczani przez kaznodziejów. Rynek jest natomiast abstrakcyj­nym, pozbawionym konkretnego miejsca konceptualnym polem, na którym przecinają się linie podaży i popytu. Targ jako taki nie posiada przeciwieństwa, ale rynek owszem - rynek przeciw­stawiony jest planowi. Pokazuje to, iż w przeciwieństwie do ba­zarów, rynek jest stawką w wojnie ideologii.

Od przezroczystości do mętności

„(...) Rynek podstawowy, na którym sprzedaje się głównie „z pierwszej ręki", jest najbardziej bezpośrednią, najprzejrzyst­szą formą wymiany, najlepiej dozorowaną i chronioną przed szalbierstwem" (Braudel 1992/1979: 12). Na targowisku ludzie mogą zobaczyć to, co kupują. Konsumenci uzbrojeni są w dobre

praktyczne rozumienie produktu, materiałów, ubrań, żywego inwentarza, narzędzi i innych podobnych dóbr będących częścią ich wspólnego zasobu doświadczeń. Rynki są natomiast mętne, co najlepiej widać na przykładzie najbardziej abstrakcyjnego z nich, czyli rynku papierów wartościowych. Czytelników tej książki zachęcam do zastanowienia się nad tym, co wiedzą na temat następujących produktów finansowych: świadectwa udziałowe, papiery wartościowe, opcje kupna, udziały uprzywi­lejowane o zerowej dywidendzie albo obligacje wieczyste podpo­rządkowane. Nawet jeżeli te wyspecjalizowane środki i narzę­dzia nie są dla większości ludzi w ogóle istotne, to wyjątkowo wielu zwykłych oszczędzających w Wielkiej Brytanii zainwesto­wało w najpopularniejsze i, jakby się wydawało, najmniej ryzy­kowne produkty finansowe, jak choćby hipoteki zabezpieczone polisami na życie czy emerytalne plany oszczędnościowe, tylko po to, żeby okazały się dla nich zbyt mętne i przyniosły im straty.

Od bezpośredniości do zapośredniczenia

Właściwością rynków, ale już w znacznie mniejszym stopniu targowisk, jest stała obecność pośredników, dla których są one po prostu naturalnym środowiskiem. Skoro uważa się, że kon­sument na rynku jest w pełni suwerenny, to czemu jest na nim tak wielu profesjonalnych doradców, odnoszących z tego tytułu korzyści? Czy nie obrazuje to wyłącznie jego zmętnienia?

Od regulacji do deregulacji

Targowiska, co podkreślają Slater i Tonkiss, stanowią prze­strzenie liminalne, to znaczy progi, które mogą być przekraczane przez niejednoznaczne postacie: „Zagraniczni kupcy - zwłaszcza członkowie wielkich etnicznych i rodzinnych sieci handlowych -przychodzą i odchodzą, są w stanie uciec lokalnemu nadzorowi i uniknąć odpowiedzialności. Mogą zawsze zniknąć w egzotycz­nej, nieznanej krainie, z której przybyli razem ze swymi dobra­mi" (Slater i Tonkiss 2001: 11). Kupiec jest naciągaczem, jedno­cześnie sympatycznym łotrem i gruboskórnym pasożytem. Ponie­waż targowiska są niebezpieczne, ich funkcjonowanie musi podlegać pewnym regulacjom. Ironią jest to, iż w miarę ustępo­wania miejsca rynkowi przez targowiska spektrum możliwości



52

53


0x08 graphic
zwodzenia i oszukiwania powiększa się, a mimo to coraz głośniej J słychać nawoływania do deregulacji. Potrzeba ochraniania kon­sumentów jest odwrotnie proporcjonalna do ilości chroniących go przepisów. Przestroga dla nabywcy, „niech strzeże się kupujący", stanowi roztropne ostrzeżenie na targowiskach, ale na rynku jest już zwyczajnie ideologicznym dogmatem.

Analizowane przez Braudela historyczne zmiany zawierają przesunięcie ku bezosobowości w relacjach społecznych, proces znany socjologom jako ewolucja Gemeinschaft (wspólnoty) w Gesellschaft (stowarzyszenie). Nawet jeżeli miała miejsce ogromna transformacja, błędem byłoby uznawanie, iż targowi­ska zostały starte z powierzchni ziemi. Braudel stawia konkret­ną diagnozę lokalnym targom: „Z pewnością ów podstawowy, wciąż niezmienny rynek utrzymuje się przez wieki dlatego, że jest nie do zwyciężenia w swej krzepkiej prostocie, zapewniając świeżość nietrwałych produktów, które dostarcza wprost z oko­licznych pól i ogrodów. A także z racji cen..." (Braudel 1992/ /1979: 12). Mimo powszechnego mniemania o całkowitej domi­nacji abstrakcyjnego rynku, małe i duże targowiska nie przesta­ją kwitnąć, nie tylko ze względu na duże zapotrzebowanie. Po­zbawiony przeżywanej rzeczywistości takich niepokonanych rynków i bogatych wyobrażeń, jakie przywołują, „rynek" wysła­wiany przez neoliberałów mógłby stracić wiele ze swego uroku.

Rozdział 2

KAPITALIZM I WOLNY RYNEK: SUKCES I PORAŻKA

W jaki sposób zwolennicy wolnego rynku opisują oraz tłu­maczą jego sukcesy i porażki? W rozdziale tym analizowane są trzy zasadnicze ideologie: rynkowy populizm, teoria efektywne­go rynku oraz rynkowy fundamentalizm. W każdym przypadku staram się prześledzić ich reakcje na krytykę wolnego rynku, a także rozumienie w świetle tych ideologii ułomności rynku i jego ewentualnej porażki. Spróbuję dowieść, iż związek pomię­dzy opisem (Jest), abstrakcyjnym modelowaniem (gdyby) oraz zaleceniami (powinien być) stanowi podstawę legitymizacji „rynku" jako zjawiska cieszącego się szerokim poparciem uczestniczącej w nim populacji.

Rynkowy populizm

Analizując korzyści płynące z koordynacji bez koordynato­ra, Milton Friedman (1996) porównuje mechanizm rynkowy do ewolucji języka. Rynek istnieje w celu wymiany dóbr i usług, język natomiast dla wymiany idei i informacji. Język stanowi


55


"">

i złożoną strukturę, której nikt nie zaprojektował, tylko została wytworzona poprzez wielokrotne interakcje wszystkich człon­ków społeczeństwa. Użycie słów, ewolucja ich znaczeń, zasady składni i gramatyki wyrastają na gruncie społecznych interak-

/ cji. Dopiero później odpowiednie władze zaczynają interesować się ich kodyfikacją oraz ustanowieniem praw dotyczących ano-i malii i co poważniejszych nieścisłości. Nawet dostojne autoryte­ty, jak choćby Académie Francaise, posiadają znacznie mniejsze wpływy, niż by się mogło wydawać. Sama Académie jest dość późnym wynalazkiem. Ufundowano ją w 1635 roku, czyli nieco mniej niż stulecie po zastąpieniu przez Franciszka I łaciny języ­kiem francuskim jako oficjalnym prawnym i administracyjnym językiem w całym jego królestwie. Mimo wszystkich swoich pre­tensji, zauważa Friedman, nie jest ona w stanie ustanowić ka­nonu prawidłowego posługiwania się językiem, ale najprościej I w świecie uprawomocnia zachodzące zmiany, których nigdy nie potrafiła nawet po części kontrolować. Jeżeli członkowie Acadé­mie będą działać wbrew życzeniom zwykłych ludzi, ich postano­wienia zostaną zignorowane, i ludzie nadal będą wypoczywać w czasie le weekend, a nie la fin de semaine oraz kontaktować się z innymi par e-mail, a nie par courrier électronique.

Zaskoczeniem jest fakt, iż Friedman marnuje możliwość wyjaskrawienia porażki sztucznie stworzonych bądź odgórnie zaplanowanych języków. Istnieją setki takich przykładów, wśród nich volapiik (bardzo wczesny przykład z 1979 roku) al­bo interlingua (zapoczątkowany w 1951 roku), jednak najbar­dziej znanym takim językiem jest esperanto. Językiem tym,

i stworzonym pod koniec XLX wieku przez Ludwiga Zamenhofa, mówi obecnie jeden do dwóch milionów ludzi na całym świecie. Jego ideały są wzniosłe - ma służyć jako pomocniczy język , umożliwiający komunikację pomiędzy ludźmi bez nieuczciwego i arbitralnego narzucania jednego „etnicznego" języka, jak na przykład angielski, w charakterze medium, którego wszyscy po­winni się przymusowo nauczyć.

Podobnie jak wszystkie języki tego typu, esperanto jest „ra­cjonalnie" zaprojektowane. Posiada regularną gramatykę i nie dopuszcza wyjątków, pisownia jest fonetyczna i spójna, wymowa z założenia prosta, brakuje idiomów (wyrażeń typu „kopnąć

w kalendarz" albo „owijanie w bawełnę"), których znaczenie nie może być wywiedzione ze składających się na nie słów; sło­wa złożone formowane są w prosty sposób na bazie podstawo­wych rdzeni, wyeliminowane są nieme głoski i niepotrzebne ak­centy. Sam słownik esperanto jest natomiast hybrydową mie­szanką słów szeroko rozpoznawalnych w ważniejszych europej­skich językach. Uważa się powszechnie, iż te racjonalne właści­wości czynią esperanto językiem łatwym do przyswojenia i rów­nie łatwym w użyciu, przynajmniej przez faworyzowanych w nim Europejczyków.

Czemu więc esperanto poniosło aż taką porażkę? Prawda jest taka, że nie stało się międzynarodowym językiem pomocni­czym, a w przeważającej większości dziedzin rola ta przypisana jest dziś językowi angielskiemu. Esperantyści wywodzą taki stan rzeczy z ignorancji, uprzedzeń i kulturowego imperiali­zmu. Dla zwolenników koncepcji koordynacji poprzez wzajem­ne dostosowanie, planowane języki są natomiast w oczywisty sposób niedorzeczne. W jaki sposób jedna osoba albo cały komi­tet może narzucić innym język tak bogaty w znaczenia, jak ję­zyki rozwijające się przez setki, a nawet tysiące lat? Planowane języki przypominają produkty centralnie planowanej gospodar­ki - są po prostu poślednie i gorsze. Jedynie największy entuzja­sta może tego nie zauważyć albo być zaskoczony wrażeniem śmieszności, jakie wywołuje esperanto.

Analogia do języka naturalnego przeciwstawionego plano­wanemu prowadzi nas do zasadniczego twierdzenia, iż rynek jest synonimem demokracji w działaniu. Nowe słowa i kon­strukcje słowne adaptowane są jedynie wtedy, gdy ludzie uży­wając ich oddają na nie głos (podobnie jak towary i usługi, od­noszące sukces jedynie wtedy, gdy wystarczająca liczba osób gło­suje na nie poprzez zakup). Rynek widziany z tej perspektywy stanowi platformę demokratycznej zgody. Niektórzy jego zwo­lennicy wykorzystali tę interpretację w skrajnym stanowisku, które Frank (2001) określa jako „rynkowy populizm". Rynkowi populiści postrzegają „rynek" i „ludność" jako jedno i to samo. Rynek jest bardziej demokratyczny, niż którakolwiek z formal­nych instytucji demokracji - wybory, ciała ustawodawcze albo rząd. Wybory polityczne oddzielają długotrwałe okresy przerwy,



56

57


zazwyczaj cztery albo pięć lat, podczas gdy kupowanie jest cią­głe. W wyborach politycznych ludzie mają zerowe albo niewiel­kie możliwości głosowania na pojedyncze rozwiązania, ale zmu­szeni są do głosowania za albo przeciw całemu planowi gospo­darczemu, społecznemu albo politycznemu. Nowo wybrane rzą­dy uważają więc, iż znajdują się w posiadaniu całkowitego man­datu na wykonanie wszystkich zmian, o których powinien był

\ wiedzieć elektorat. Natomiast z każdym zakupem komunikuje­my mnóstwo szczegółów, które producenci i sprzedawcy biorą następnie pod uwagę w zaspokajaniu potrzeb konsumentów i planowaniu dostarczania nowych towarów i usług. Bodziec konkurencyjności zmusza ich do zwiększenia wrażliwości na preferencje konsumentów do stopnia zupełnie zbędnego jakie­mukolwiek z polityków.

Populistyczny argument mówiący, że rynek jest demokracją w działaniu, kłóci się z często wygłaszanym sądem, iż tym, co oferuje w rzeczywistości rynek jest nie „głos", ale „wyjście" (Hirschman 1995/1970). Prawdziwą rynkową władzą w rękach konsumentów jest nie tyle możliwość uskarżania się, co opusz­czenia danego rynkowego obszaru i zabrania swojej siły nabyw-

i czej gdzieś indziej. Rynkowi populiści zmienili definicję rynku tak, że głosowanie własnymi nogami stało się owym jedynym i prawdziwym głosem. Ich argumenty są błędne z dwóch powo­dów. Po pierwsze, przekręcają oni znaczenie politycznej demo­kracji, ignorując wszystkie jej zasadnicze instytucje i procesy charakteryzujące nowoczesny porządek liberalno-demokratycz-ny, a więc mechanizmy ciągłej kooperacji narodowych i lokal­nych organów administracji, partie polityczne, grupy interesu, dobrowolne stowarzyszenia, prasę, wymiar sądowniczy, rządy prawa, różne formy konstytucji. Ograniczanie znaczenia demo­kracji do odbywających się co kilka lat wyborów stanowi trywia-lizację całego procesu politycznego. Wyborcy są przecież obywa­telami, których demokratyczne zaangażowanie wykracza dale­ko poza uczestnictwo w wyborach - zdrowa demokracja uzależ­niona jest od aktywnego zaangażowania obywateli w budowanie dobrobytu republiki. Z perspektywy prezentowanej przez ryn­kowych populistów wynika, że ludzie powinni marnować możli­wie jak najmniej czasu na obserwację i uczestnictwo w procesie

politycznym: apatia byłaby w związku z tym efektem racjonal­nego wyboru. Po drugie, rynkowi populiści wyolbrzymiają 2 wpływ wyjścia (O'Neill 1998: 99-101), zakładając, iż sam akt wyjścia jest z całą pewnością nośnikiem pełnej informacji, któ­rą przedsiębiorcy muszą wziąć pod uwagę, chcąc odpowiedzieć na zapotrzebowania konsumentów. Wyjście prezentowane jest niezmiennie jako decydujący akt odrzucenia, podczas gdy kon­sumenci mogą odczuwać, iż jest to po prostu wszystko, co im po­zostało w sytuacji pozbawienia ich głosu. Nie mogą też mieć znacząco lepszego miejsca, w które mogliby się udać, np. mogą nie być usatysfakcjonowani niską jakością usług albo nikłymi stopami zysku zaproponowanymi przez ich bank, ale znaleźć się w identycznej albo bardzo podobnej sytuacji po przenosinach do innego. W takiej sytuacji istnieje wysoki poziom inercji, po­nieważ skoro wszystkie banki są w ostateczności takie same, to opuszczenie jednego z nich staje się pustym i bezużytecznym gestem. Twierdzenie rynkowych populistów, że wyjście jest ostatecznym i prawdziwym głosem, stanowi jedynie prymityw­nie obrobioną ideologię konsumenckiej suwerenności.

Współczesna gloryfikacja rynku papierów wartościowych jest dobrą ilustracją rynkowego populizmu w działaniu. Po­wszechnie przyjmuje się, iż rynki nie potrzebują regulacji dla zapewnienia demokratycznej odpowiedzialności i powinny ulec deregulacji, aby móc służyć ludziom bardziej efektywnie. Neoli­beralne rządy końca lat osiemdziesiątych szerzyły wizję „demo­kracji udziałowców" {shareholder democracy). Zwykli ludzie za­chęcani byli do inwestowania w rynek papierów wartościowych jako zobowiązanie wobec systemu kapitalistycznego oraz naj­lepszy sposób na zapewnienie długoterminowego wzrostu oszczędności. Dobrym przykładem był tzw. klub inwestycyjny Beardstown Ladies (zob. Frank 2001: 131-135) ze środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Członkami klubu były dojrza­łe kobiety, których swojski urok, domowa książka z kuchenny­mi przepisami oraz promocyjny film pt. Gotowanie zysków na Wall Street {Cookin' up Profits on Wall Street) uzupełnione by­ły przez wyraźną umiejętność uzyskiwania lepszych od profesjo­nalistów wyników na rynkach finansowych (ich motto brzmia­ło: „uczenie się inwestowania jest tak proste jak pieczenie



58

59


szarlotki"). Już znacznie później wyszło na jaw, że ogłaszany przez nie sukces inwestycyjny został niezamierzenie zawyżony. Ta ciepła, moralna opowieść dowodziła, że giełda papierów war­tościowych była w zasięgu wszystkich zwykłych ludzi kupują­cych udziały w przedsiębiorstwach, których towary i usługi do­brze znali z własnego, potocznego doświadczenia. Historia zata­czała szczęśliwy krąg: ludzie nosili buty robocze Caterpillar, po­nieważ były nie do znoszenia; kupowali udziały w firmie Cater­pillar, ponieważ wiedzieli, że wytwarza ona dobry produkt. Inni robili to samo, więc cena nieustannie szła w górę. Wszyscy ko­rzystali z usług populistycznego maklera, jak choćby Charles Schwab. Drobni udziałowcy, Caterpillar i Charles Schwab zyski­wali na tej grze o sumie dodatniej dla cnotliwych. Nawet zała­manie się rynku okazywało się dobrą wiadomością, ponieważ oznaczało szansę na zakup jeszcze większej ilości akcji Caterpil­lar, gdy były jeszcze tańsze.

Anty-elitaryzm stanowi jedną z fundamentalnych właści­wości ruchu populistycznego. Mówiąc o idealnej krainie bliskiej sercu zwykłych ludzi (Taggart 2000), populistyczni liderzy ata­kują sposób uprawiania polityki i uprzedzenia elit intelektual­nych wielkich miast. Jak twierdzi Frank (2001: 29) na rynku

| „nie ma miejsca dla snobów, dla hierarchii, dla elitaryzmu, dla roszczeń".

Rynkowy populizm, mimo iż podziela to silne anty-elitary-styczne stanowisko, zrywa z populistyczną tradycją w dwóch

] zasadniczych kwestiach. Po pierwsze, ruchy populistyczne od zawsze, choć w różnych kombinacjach, łączyły ze sobą etnocen-tryzm, ksenofobię i rasizm. Ostatnie przykłady takiego twarde­go populizmu to: we Francji Front Narodowy Jean-Marie Le Pe­na, Austriacka Partia Wolności Jórga Heidera, Pauline Hanson i jej istniejąca krótko partia Jeden Naród (One Nation) w Au­stralii albo Forza Italia Silvio Berlusconiego. Odnosząc się z szacunkiem do globalizacji i neoliberalnej ideologii, Austriac­ka Partia Wolności starała się pozyskać wiarygodność i zaufanie jako nowoczesna partia na rzecz zmian, pieczołowicie wspiera­jąc wybrane aspekty globalizacji prezentowanej przez nich jako proces mogący przynieść Austrii gospodarcze, ale nie kulturowe korzyści. Ruchy tego typu posiadają nieodparty urok dla

ludności i autochtonicznej kultury znajdujących się w rzeko­mym zagrożeniu ze strony obcego Innego, ukonstytuowanego na bazie „rasy", przynależności etnicznej, języka bądź religii -Żydów, Muzułmanów, imigrantów i przybyszy występujących w danym kraju o azyl. Rynkowy populizm próbuje natomiast wyjść poza takie etnocentryczne granice, przynajmniej w war­stwie symbolicznej. Przedstawia „zwykłym ludziom" - rzekomo bez uprzedzeń - cały świat, abstrakcyjną ludzkość, której po­trzeby i pragnienia są wszędzie i zawsze zasadniczo takie same. Rynek twierdzi, że nas wyzwala. !

Po drugie, tradycja populistyczna wyrażała zazwyczaj re­woltę małej przedsiębiorczości przeciwko gigantycznym korpo­racjom. Klasycznym przykładem z lat pięćdziesiątych XX wieku jest francuski Związek Na Rzecz Obrony Handlarzy i Rzemieśl­ników Pierre'a Poujade'a. Jego rolę odgrywały później organizo­wane przez José Bove protesty przeciwko restauracjom McDo­nald's i innym narzędziom amerykańskiego imperializmu kul­turowego w sercu Francji. Rynkowy populizm pokazuje jednak wielkie korporacje jako stojące po stronie „zwykłych ludzi". Ich liderzy, jak Rupert Murdoch i Bill Gates, są charyzmatycznymi obrońcami ludzi. Rynkowy populizm pokazuje świat, w którym przedsiębiorcy zmienili strony konfliktu, przyłączając się do walki przeciw korupcji, nepotyzmowi, biurokracji, hierarchii, dziedzicznemu bogactwu i kulturowemu elitaryzmowi. Wyzy­skują i uciskają ich polityczne, kulturowe i biurokratyczne eli­ty, uprzywilejowana „nowa klasa" sektora publicznego, nieprzy­jazna zarówno przedsiębiorcom, jak i masom. Ta nowa klasa, jak twierdzą Scalmer i Goot na przykładzie Australii, przedsta­wiana jest w mediach należących do Ruperta Murdocha jako moralny wróg oraz, co jeszcze gorsze, wyklinana jako niepraw­dziwi Australijczycy (sam Murdoch zamienił australijskie oby­watelstwo na amerykańskie, co pomogło mu obejść amerykań­skie prawodawstwo w kwestii własności mediów). Ta nowa kla­sa utrzymywana jest przez podatki i wspierana zewsząd przez różne pasożytnicze przemysły: „przemysł dobrobytu", „prze­mysł aborygeński" oraz „przemysł winy" (Cahill 2004). Jej członkowie promują własne partykularne interesy, kłamliwie twierdząc, że pracują w imię wspólnego, publicznego dobra.



60

61


0x08 graphic
Podtrzymując wizerunek rynku jako mechanizmu demo­lì kratycznej zgody, rynkowi populiści twierdzą, że jeśli jakaś kor-! poracja cieszy się monopolem, to nie jest to żadne nadużycie ! władzy, ale wola ludu. Protestując przeciwko monopolowi wła­dzy, ludzie okazują brak szacunku dla ideałów korporacji i mi­lionów innych ludzi, którzy je wyznają. Europejskie protesty przeciwko amerykańskiemu korporacyjnemu gigantowi Mon­santo i jego genetycznie modyfikowanym zbożom interpretowa­ne były przez rynkowych populistów jako narzędzie finansowa­nych ze środków państwowych i unijnych farmerów i kulinar-I nych snobów, stojących na drodze Monsanto do wykarmienia I świata. Jeżeli rynki po prostu wyrażają wolę ludzi, jak pokazu­je Frank, to każdą krytykę biznesu można zasadniczo opisać ja­ko przejaw sprzeciwu nie tylko wobec przedsiębiorców, ale tak­że zwykłych ludzi.

Skoro rynkowa władza korporacji interpretowana jest jako r1 odzwierciedlenie woli ludzi, to podobnie musi być też w przypad-J ku wygórowanych zarobków kadry zarządzającej wielkich korpo­racji. Uważa się ich za demokratycznie odpowiedzialnych przed udziałowcami, ale w praktyce prywatni udziałowcy nie posiadają żadnej realnej władzy. Z żonglerską zręcznością menedżerowie korporacji, którzy w rzeczywistości są zwykłymi biurokratami, przedefiniowani są na przedsiębiorców. Przedsiębiorcą jest w za­sadzie ktoś, kto ryzykuje i otrzymuje nagrody za sukces albo po­nosi koszty porażki - w praktyce natomiast menedżer korporacji ryzykuje przy pomocy środków innych ludzi i niezależnie od tego, czy wygrywa, czy traci, zarabia na tym ogromne pieniądze.

Rynkowy populizm kwitnie w okresach dobrobytu i hossy 1 na rynkach papierów wartościowych, kiedy optymizm, naiwność / i chciwość łączą się, tworząc złudzenie nieprzerywalnego postę-) pu. Zauważył to bardzo wyraźnie John Kenneth Galbraith w analizie wielkiego krachu na Wall Street w 1929 roku. Oszu­stwo jest blisko powiązane z cyklem gospodarczym. Galbraith ukuł termin „sprzeniewierzenie" (bezzle), aby oddać „zasób niewykrytych sprzeniewierzeń w (...) krajowym biznesie i ban-I kowości" (Galbraith 1961: 152). W czasach boomu sprzenie-I wierzenie jest ogromne i niewykrywalne, ponieważ nie brakuje 1 gotówki i ludzie czują się bardziej zrelaksowani i zaspokojeni.

Wyjątkowo istotnym punktem tej analizy jest współudział księgowych i rewidentów, których głównym zadaniem jest nad­zorowanie ksiąg przedsiębiorstwa, a więc odkrywanie i dono­szenie o sprzeniewierzeniach. Studia Gerąrdajianlona (1994) nad zawodem księgowego dość dobrze pokazują, czemu nie za­wsze tak jest. Wraz z przejściem kapitalizmu od fordyzmu do elastycznej specjalizacji, księgowość została w pełni skomercja­lizowana, zwłaszcza w dużych firmach tworzących coś na kształt chroniącej samą siebie oligarchii. Globalny rynek zdo­minowany jest przez „Wielką Czwórkę": Deloitte Touche Toh-matsu, Ernst&Young, KPMG i Price Waterhouse Coopers (do upadku, w 2002 roku, firmy Arthur Andersen, która nie ujaw­niła nieuczciwych praktyk księgowych w Enronie, mieliśmy do czynienia z „Wielką Piątką"). Nie obsługuje ona ani indywidu­alnych klientów ani państwowych instytucji, ale wyłącznie korporacje. Firmy te nie są neutralnym ogniwem pomiędzy ka­pitałem a pracą, ani też nie są czujnymi organami nadzorczy­mi w służbie publicznego interesu. Hanlon wskazuje na pęk­nięcie w obrębie klasy pracowników sektora usług (service class) na zawody biurokratyczne i zarządzane etosem służby publicznej oraz te zorientowane na zysk i pracujące w intere­sie kapitału. Ta druga grupa zaczyna dominować, a księgowość jest tego najwyraźniejszym i najbardziej dosadnym przykła­dem. W obrębie specjalizujących się w księgowości firm rola nadzorcza jest zdewaluowana: „zaszedł decydujący zwrot w kategoriach prestiżu i statusu w kierunku komercyjnych ob­szarów takich jak consulting w zarządzaniu, finanse korpora­cji itd., coraz dalej od ducha publicznego, a przynajmniej ko­mercyjnie jednoznacznego, audytu" (Hanlon 1994: 111). Kon­trola i audyt postrzegane są obecnie jako biurokratyczna stra­ta czasu, zajęcia mniej zyskowne niż consulting i wcale nieko­niecznie prowadzące do rozwoju kariery. Dla zabezpieczenia lukratywnych kontraktów na doradztwo i pomoc w unikaniu podatków, zarządzanie finansami korporacji i pomoc w zarzą­dzaniu zasobami ludzkimi, firmy księgowe regularnie niereali­stycznie obniżają standardowe opłaty za audyt, zapewniając sobie w ten sposób finansowy bodziec dla przeprowadzania ich jak najtaniej i jak najszybciej. Ich korporacyjni klienci nie na-



62

63


rzekają na tę nagłą delikatność w dotyku. Jeżeli cena jest mia­rą wartości, to pokazuje ona, iż kontrola ksiąg rachunkowych ma zaskakująco nikłe konsekwencje zarówno dla nich, jak i dla ich klientów. Oceniając audyt po rezultatach, można dojść do wniosku, że chodzi w nim bardziej o legitymizację niż regu­lację. Tak więc zawód księgowego został włączony w pole wpływów korporacyjnego kapitału.

Kiedy dochodzi do załamania boomu, rozmiar sprzeniewie­rzenia szybko wychodzi na światło dzienne, jak stało się to po krachu 1929 roku albo po nagłym końcu wyjątkowo długiego boomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Symbolem tego procesu jest ogrom korporacyjnego oszustwa w Enronie. Największe skandale nie są nigdy ujawniane przez księgowych i audytorów, czego zupełnie świadomy jest Galbraith, kiedy żar­tuje, że „recesje wyłapują to, czego nie wyłapali audytorzy". Rynkowi populiści tłumaczą, że korporacyjne skandale spowo­dowane są przez zachłanność mniejszości korporacyjnej kadry zarządzającej, połączoną z lekceważącą postawą kilku niekom-, petentnych kontrolerów. Jednakże fakt, że regularnie pojawia­ją się one w przeddzień załamania, świadczy, iż problem ten nie jest indywidualny, ale strukturalny.

Ostatnią cechą rynkowego populizmu jest utrzymywanie, że wolny rynek jest czymś na kształt urzeczywistnionej demo­kratycznej utopii. Wszystko to, co się dzieje - tak jak w Kandy-dzie Woltera - dzieje się dla najlepszego i w najlepszym z moż­liwych światów. Taki punkt widzenia jest formą dogmatu - do­gmatu znanego jako rynkowy fundamentalizm. Specyficznym przypadkiem tego dogmatu jest tak zwana hipoteza efektywne­go rynku.

Teoria efektywnego rynku (efektywności informacyjnej)

Do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku niewielu poważ­nych komentatorów na światowym rynku papierów wartościo­wych zaprzeczyłoby wartości analizy finansowej w pomaganiu in­westorom w odnalezieniu „niedoszacowanych" akcji i udziałów,

będących doskonałą okazją do inwestycji. Eksperckie analizy -mogły zapewnić, że portfolio udziałów inwestora prześcignie giełdę poprzez wybór udziałów o zaniżonej wartości i unikanie j akcji, których cena była wyższa aniżeli ich rzeczywista wartość. System ten opierał się na założeniu, że udziały mają faktyczną i możliwą do ustalenia wartość, którą można określić dzięki analizie inwestycyjnej.

Hipoteza efektywnego rynku (efektywności informacyjnej) w zdecydowany sposób zaprzecza ważności tego twierdzenia. Na efektywnym rynku cena akcji równa się dokładnie ich rze­czywistej wartości: nie ma czegoś takiego jak „niedoszacowa-na" albo przeszacowana wartość akcji. Przyczyną takiego sta- , nu rzeczy jest to, że efektywne rynki posiadają szereg zasadni­czych właściwości: ma miejsce obfity przepływ informacji, ceny reagują błyskawicznie na zmiany na poziomie informacji, wszyscy inwestorzy działają racjonalnie, a transakcje przepro­wadzane są szybko i niedrogo. Zgodnie z tą hipotezą Wall Stre­et, londyńskie City i inne ważne rynki papierów wartościowych (akcji i świadectw udziałowych) posiadają te cechy w wyczerpu­jącej postaci i są paradygmatycznymi przykładami rynkowej efektywności. Wszystkie publicznie dostępne informacje o przedsiębiorstwie są momentalnie przetwarzane i odzwier­ciedlane w zmianach cen jego akcji. Subiektywne wymiary ra- i cjonalności wszystkich zaangażowanych w rynek aktorów su­mują się do jednej obiektywnej racjonalności. W tej sytuacji nie istnieje żaden racjonalny sposób na pokonanie rynku, ponie­waż inwestorzy nie posiadają żadnej informacji, która nie była­by już wkalkulowana w ceny akcji przez armię analityków i in­westorów tworzących rynek. Można też uznać, że jedyną racjo­nalną podstawą podejmowania prób pokonania rynku jest po­siadanie przez inwestora wyłącznej, zdolnej kształtować cenę informacji, która nie została jeszcze upubliczniona: np. wcze­śniejsze ostrzeżenie, że firma wkrótce ogłosi wyższe niż spo­dziewane zyski. Działanie na podstawie takiej uprzywilejowa- / nej wiedzy - poufnych informacji - dałoby inwestorowi nie­uczciwą przewagę, dlatego wszystkie większe światowe giełdy papierów wartościowych posiadają specjalne ograniczenia i re­gulacje. Odkrycie przypadków naruszenia tych regulacji jest



64

65


0x08 graphic
oczywiście bardzo trudne, więc takie praktyki są raczej szero-v - ! ko rozpowszechnione, prawdopodobnie racjonalne i z całą pew-^ ' nością niebywale zyskowne.

Z hipotezy efektywnego rynku nie wynika jednak, że inwe­stowanie w rynek papierów wartościowych jest bezsensowne i bezowocne - przeciwnie, większość komentatorów finanso­wych stwierdziłaby, że jest ono bardzo rentowne, zwłaszcza w długim przedziale czasowym. Właściwie wyciągniętym wnio­skiem nie jest wstrzymanie się od inwestycji ani próba pokona­nia rynku w jakiś inny sposób, ale zwyczajne podążanie razem z nim. Aby to osiągnąć, należy inwestować w fundusze indekso­we, które po prostu „śledzą" rynek, podążając za nim w górę i w dół tak blisko, jak to tylko możliwe.

W obrębie świata osobistych usług finansowych hipoteza efektywnego rynku niesie ze sobą pewne kontrowersje. Pod­trzymywana jest przez firmy oferujące fundusze indeksowe, ale odrzucana jako fałszywa i bezpodstawna przez menedżerów czynnie zarządzających funduszami i codziennie próbujących zmierzyć się z rynkiem (wiele domów inwestycyjnych przezor­nie się ubezpiecza, oferując oba rodzaje funduszy). Czy racjonal­ne jest pokładanie wiary w racjonalność efektywnego rynku? A co z długą historią bąbli i załamań na rynkach giełdowych al­bo udokumentowanymi przypadkami zbiorowego szaleństwa, jak choćby siedemnastowieczna holenderska mania inwestowa­nia w cebulki tulipanów? Czy na pewno racjonalny aktor może ! odnieść korzyść z tych epizodów przyjmując strategię inwesto­wania „pod prąd" - sprzedawania wtedy, kiedy wszyscy kupują (unikając w ten sposób giełdowych krachów) - albo kupując wtedy, kiedy wszyscy sprzedają (wchodząc tym samym w posia-S danie akcji, kiedy są one wyjątkowo tanie)? Wynikałoby z tego, ' że racjonalny aktor może zarobić na napadzie zbiorowej irracjo-) nalności. Jeżeli tak jest, to oznacza to, że dla racjonalnego akto-\ra hipoteza efektywnego rynku jest po prostu wygodnym i uży­tecznym mitem.

Rynkowy fundamentalizm

W książce Globalizacja (2004/2002) Joseph Stiglitz przy­puszcza zacięty atak na rynkowy fundamentalizmrTermin fun­damentalizm ma mieć znaczenie pejoratywne. W religioznaw­stwie, z którego wywodzi się to słowo, fundamentalistami okre­śla się ludzi, którzy wierzą, że uświęcony tekst, na którym opie­ra się ich wiara, jest całkowicie pozbawioną błędów wykładnią jedynej prawdy. Stiglitz w przemyślany sposób używa tego ter­minu dla opisu zelotyzmu, bigoterii i dogmatyzmu. Owładnięci ślepą wiarą rynkowi fundamentaliści są zadufanymi w sobie ideologami, którzy nie przyjmują do wiadomości żadnych sprzecznych z ich stanowiskiem dowodów i nie są w stanie tole­rować odstępstwa ani krytyki.

Największe instytucje promujące rynkowy fundamentalizm to Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF), Bank Światowy i Skarb Państwa USA. Polityka tych instytucji jest zbieżna w czymś, co Stiglitz określa jako „pakt waszyngtoński" {Wa­shington Consensus). Opiera się on na trzech filarach: prywaty-zacji, czyli wyprzedaży majątku państwowego prywatnemu sek­torowi; liberalizacji, a więc deregulacji gospodarki i zakończe­niu państwowego „wtrącania się" w rynki handlowe, finansowe i kapitałowe oraz upraszczaniu polegającym na obniżaniu po­datków i rządowych wydatków na pomoc społeczną i programy rozwojowe.

Rynkowy fundamentalizm posiada szereg charakterystycz­nych właściwości ideologicznych:

Odrzucenie przeciwnych dowodów

Jest to być może zasadnicza cecha rynkowego fundamentali­zmu, z której wywodzą się wszystkie pozostałe. Stiglitz zgroma­dził całe mnóstwo dowodów aby pokazać, co stało się, kiedy kra­je rozwijające się, a wśród nich kraje przechodzące postkomuni­styczną transformację, zmuszone zostały do przystania na wa­runki narzucone im przez pakt waszyngtoński. W rezultacie po­głębiła się przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi, destabiliza­cja klasy średniej, której wielu przedstawicieli musiało emigro­wać, bezrobocie, niewystarczające inwestowanie w edukację oraz


67


przekupstwo, korupcja i gangsteryzm. Paradoksalne jest to, że załamanie się polityki rynkowych fundamentalistów nie daje im nic do myślenia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek zmianie zdania. Przeciwnie - ich wiara staje się jeszcze głębsza, co udowadnia adekwatność zaczerpniętego z religioznawstwa terminu „funda­mentalizm". Nie jest to więc sprawdzalna na faktach teoria naukowa, ale religijny dogmat całkowicie na nie uodporniony.

Fetyszyzm i reifikacja

I

Krytykując rynkowy fundamentalizm, Stiglitz podkreśla

konieczność analizowania wpływu partykularnych rozwiązań politycznych w ich szerszym kontekście. Jest to wezwanie do porzucenia fetyszyzowanych i reifikowanych pojęć „rynku" i skoncentrowania się na społecznych rzeczywistościach poje­dynczych rynków.

Normatywność

Ponieważ fundamentaliści fetyszyzują i reifikują pojęcie rynku, logiczne jest, iż powinni oni ogłosić wolny rynek uniwer­salnym rozwiązaniem na wszystkie problemy społeczne, gospo-, darcze i polityczne. Dla społeczeństw rozwijających się, 1 mających zapotrzebowanie na wzrost gospodarczy, społeczeń-I stw państw socjalistycznych przechodzących do kapitalizmu, i kapitalistycznych społeczeństw w kryzysie - niezależnie od kontekstu społecznego, spuścizny historycznej i ram kulturo­wych - rynek jest niezmiennym i uniwersalnym panaceum.

Hipokryzja

Fundamentaliści rynkowi są przygotowani na zarzuty, że wmuszają w inne państwa programy polityczne i gospodarcze, na które nigdy nie zgodziliby się w swoim własnym kraju. Wy­sławiają wolny handel, ale uprawiają protekcjonizm.

Zanegowanie rządu

Promując rynek, fundamentaliści jednocześnie krytykują , rolę odgrywaną przez rząd w regulowaniu gospodarki. Zwy-: czajne działanie rządu nazywane jest „wtrącaniem się" w ry­nek. Jest to jeden z powodów, dla których pakt waszyngtoński

naciska, aby jego zalecenia wdrażane były jak najszybciej - tak, aby rządom nie starczyło czasu na utrudnianie działania natu­ralnych rynkowych mechanizmów. Paradoksalnie, taki głęboki brak ufności w rządy stanowi przejaw politycznej naiwności, po­nieważ implementacja programów paktu waszyngtońskiego (prywatyzacji, liberalizacji i upraszczania) jest z konieczności / powierzona tym samym rządom, które - zdaniem fundamenta- / hstow - stanowią sedno problemu. Jeżeli reżim jest skorumpo-wany, to wiara, iż sam się zreformuje, jest klasycznym przykła­dem strategii, która obraca się przeciwko sobie samej.

Dwudziestowieczni fundamentaliści rynkowi uważają, iż ich program minimalizacji rządu, deregulacji i laissez-faire jest wierny wartościom i zasadom wysuniętym przez Adama Smi­tha. Twierdzenie to jest jednak co najmniej wątpliwe.

Smith kładzie nacisk na sprawiedliwość jako fundament społeczeństwa. Dobroczynność, jak pisał, nie jest jednak naj­ważniejsza. „Dla istnienia społeczności jest więc mniej istotne czynienie dobra niż sprawiedliwość. Społeczność mniej istotne może przetrwać, gdy zabraknie dobroczynności, choć nie będzie to dla mej najpomyślniejszy stan; jednakże przewaga niespra­wiedliwości musi całkowicie je zniszczyć" (Smith 1954/1776, t.l: 127). Solidny system prawa, praw własności i moralności,' jest zasadniczy dla rynkowego społeczeństwa. Podobnie jest w przypadku infrastruktury dróg, kolei, kanałów, mostów i ka­nalizacji, na których wspierają się gospodarcze sukcesy. Tak sa­mo jest z systemem publicznej edukacji, bez którego podział pracy uczyniłby z ludzi ignorantów i dyletantów.

Wynika z tego, iż rząd odgrywa ogromnie ważną rolę w umieszczaniu tego wszystkiego na właściwym miejscu. Kwe­stia sprawiedliwości i porządku społecznego wymusza szereg wyjątków na polityce opartej na zasadzie laissez-faire. Smith był gorliwym obrońcą tzw. praw nawigacyjnych, które - chro­niąc brytyjski transport morski oraz wzmacniając Królewską Marynarkę Wojenną - stanowiły żywotny interes ze względu na narodowy dobrobyt i obronę. Był także zwolennikiem pro­tekcjonizmu stosowanego w odwecie przeciwko innym naro­dom stosującym podobne praktyki handlowe. Jednak mimo sprzeciwiania się ograniczeniom nakładanym na wolny handel

/',

ł



68

69


widział on potrzebę chronienia zawodowych praktyk przed ni­czym nieskrępowanymi siłami rynkowymi (zob. Dingwall

i Fenn 1987). .

W tym miejscu, jak wszędzie indziej w swojej pracy, Smith prezentuje się jako praktyczny i światowy człowiek. Największy na świecie zwolennik wolnego handlu napisał te oto słowa: „Na­dzieja, że wolność handlu w Wielkiej Brytanii będzie kiedyś cał­kowicie przywrócona, byłaby równie absurdalna, jak oczekiwa­nie iż w Wielkiej Brytanii powstanie kiedyś wyimaginowana kraina Oceanii czy Utopii" (Smith 1954/1776, t.2: 68).

Podobnie jak z wolnym handlem jest też z konkurencją: Smith pisze o prawdziwych ludzkich istotach angażujących się w konkurencyjne walki między sobą. Kiedy spojrzymy na pisma współczesnych rynkowych fundamentalistów, trudno o podob­nie twardy realizm, co pokazuje Backhouse (2002: 327-328) w swojej wielopoziomowej analizie historii gospodarki. Społecz­na rzeczywistość targowisk zastąpiona została abstrakcyjną fik­cją nazywaną „rynkiem".

Rynkowi fundamentaliści podzielają głębokie przekonanie, iż wolny rynek jest zawsze lepszy od państwowego planowania. Upadek komunizmu zapewnił im więc znakomicie ilustrujący to twierdzenie przykład.

W listopadzie 1989 roku, krótko po 28 urodzinach muru berlińskiego, Niemcy zabrali się do niszczenia go. Ten historycz­ny moment stał się później symbolem upadku komunizmu w Europie Środkowej i Wschodniej. Jego koniec był zaskakują­co szybki. Aksamitna Rewolucja w Czechosłowacji odniosła suk­ces jeszcze tego samego listopada. Węgry i Polska stały się pań­stwami wielopartyjnymi w 1990 roku. Zjednoczenie walutowe i gospodarcze Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Repu­bliki Demokratycznej nastąpiło w czerwcu 1990 roku, a proces całkowitego ponownego zjednoczenia zakończył się cztery miesiące później. Związek Sowiecki zdołał przetrwać niewiele dłużej. Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (Comecon), ko­munistyczny międzynarodowy system handlowy, rozpadł się w styczniu 1991 roku i został formalnie rozwiązany w czerwcu. Jeszcze w sierpniu tego samego roku, po nieudanym puczu prze­ciwko Gorbaczowowi, zorganizowanym przez twardogłowych

komunistów, władzę przejął Borys Jelcyn i rozpoczął proces fak­tycznego rozpadu ZSRR, wprowadzając jednocześnie Rosję na drogę do gospodarki rynkowej.

Zgodnie z powszechnie stosowanym podręcznikiem ekono­mii, „rok 1989 zasygnalizował światu to, co wielu ekonomistów mówiło od dawna: wyższość rynkowo zorientowanego systemu cenowego nad centralnym planowaniem jako metodą organiza­cji działań gospodarczych" (Lipsey i Chrystal 1999: 3). Wyda­rzenia 1989 roku wzięto od razu za znak zwycięstwa nie tylko wolnorynkowej orientacji, ale także całego systemu intelektual­nego - neoklasycznej ekonomii, która pozwala nam wyobrażać sobie, zrozumieć i analizować rynek. Można było zobaczyć zwy­cięstwo wolnego rynku jako skutek długotrwałego historycznego procesu społecznych i intelektualnych osiągnięć prowadzących do końcowego stanu pokoju, dobrobytu oraz globalnej demokra­cji - „koniec historii", jak określił ten stan Francis Fukuyama (1996/1992).

Centralnie planowane i zarządzane gospodarki to te, w któ­rych alokacja zasobów i dystrybucja przychodów uzależnione są w pierwszej kolejności od władz centralnych, a nie sił rynko­wych. Ich upadek wiązał się z kilkoma oczywistymi symptoma­mi, wśród których wyróżnić należy z całą pewnością:

70

71


Za tymi problemami kryły się prawdziwie poważne proble-

; my strukturalne: niska produktywność siły roboczej, wycho-

. dząca z użycia technologia, załamujący się wzrost gospodarczy,

| nadęte siły wojskowe i zacofana gospodarka rolnicza (Lavigne

1999: 92).

Zdaniem zwolenników wolnego rynku, problemy centralnie planowanej gospodarki dają się sprowadzić do problemów zwią­zanych z informacją. Pierwszym zagadnieniem jest przepastna ilość informacji niezbędna podmiotom centralnego planowania do osiągnięcia efektywnych strategii lokowania zasobów. W praktyce nigdy nie są w stanie nawet zbliżyć się do zebrania całości informacji, jakich potrzebują, więc ich decyzje są w nie­unikniony sposób oparte na beznadziejnie nieadekwatnych da­nych. To, czy byliby w stanie wziąć pod uwagę wszystkie dane, jeżeli weszliby w ich posiadanie, jest wątpliwe - ale ten problem nigdy się na szczęście nie pojawi.

Jeszcze trudniejsze jest drugie zagadnienie:ja£ość informa-j cji. Dane dostarczane są organom centralnego planowania przez przedsiębiorstwa, które później są też przedmiotem po­dejmowanych przez nie decyzji. Rezultat jest oczywisty

i nieunikniony: przedsiębiorstwa będą oszukiwać. Będą dostar- / I czały organom fałszywe bądź niepełne informacje, aby zapewnić sobie cichszą i bardziej samodzielną egzystencję. Nawet jeżeli strona rządowa jest tego w pełni świadoma, to i tak niewiele może w tej sprawie zdziałać. Jeżeli spróbują skorygować otrzy­mane dane, w przyszłości przedsiębiorstwa dostarczą jeszcze bardziej i jeszcze lepiej falsyfikowanych informacji. Więcej biu- I rokracji, więcej regulacji, więcej przekłamań, więcej biurokracji. Lavigne dostrzegał w tym (1999: 12) zaklęte koło, które uczyni­ło system sowiecki niezdolnym do zreformowania samego sie­bie, czyniąc tym samym porażkę w starciu z rynkowym kapita­lizmem nieuniknioną.

Niska jakość informacji znajdujących się w obiegu w kon­trolowanej gospodarce wskazuje na trzecie zagadnienie, często podejmowane przez Friedricha Hayeka. Wiele z potrzebnych dla efektywnego funkcjonowania gospodarki informacji nie jest świadomie teoretyzowanych i nie da się ich sklasyfikować. Są one natomiast ucieleśnione w praktycznej, zakorzenionej w co­dzienności wiedzy potocznej o ludziach, warunkach i specyfice okoliczności, rodzaju wiedzy wyrażającym się w praktycznych umiejętnościach, nawykach i dyspozycjach. Hayek uważał, iż to dokładnie ten typ wiedzy posiadają i wykorzystują przedsiębior­cy. Leży ona jednak całkowicie poza zasięgiem ludzi odpowie­dzialnych za centralne planowanie.

Socjologiczne studia nad pracą i przemysłem w spójny spo- i sób demonstrowały istotność tego typu „niemej" wiedzy oraz ' / związanych z nią praktycznych umiejętności. Doskonałym przykładem jest praca Stranglemana (2004) o brytyjskim prze­myśle kolejowym, pokazująca w jaki sposób legitymizowana przez neoliberalną strategię złamania władzy związków i pry- / watyzacji przemysłu kadra zarządzająca dążyła do systematycz­nego zniszczenia autonomicznej kultury miejsca pracy, która odegrała zasadniczą rolę w doprowadzeniu do prawidłowego funkcjonowania kolei. Celem menedżerów było zamazanie zaso­bu wiedzy kulturowej, wartości i dyspozycji przekazywanych z pokolenia na pokolenie i zastąpienie ich całkowitymi specyfi­kacjami zawodów oraz arsenałem środków nadzoru i dyscy­pliny. Jest to klasyczna formuła rządzenia i kontroli. Nowi



72

73


menedżerowie byli po prostu menedżerami - nie kolejarzami al­bo ludźmi od pokoleń związanymi z tą branżą. Nie mieli żadne­go wcześniejszego doświadczenia w tej branży i nie bardzo zwa­żali na obowiązujące w niej zwyczaje i praktyki. Takie przykła­dy pokazują, czego dowodzi O'Neill (1998: 138-142), słabość twierdzenia Hayeka, iż jedynie system wolnorynkowy jest w stanie w pełni wykorzystać potencjał niemej wiedzy. Jednak z całą pewnością rynki - zwłaszcza w epoce globalizacji - prze­jawiają tendencję do zacierania wiedzy posiadanej przez słabych i zmarginalizowanych aktorów - ludów autochtonicznych, chło­pów i „niewykwalifikowanych" robotników. Być może central­nie planowane gospodarki nie potrafią albo nie są w stanie wy­korzystać niemej wiedzy, jednak nie dowodzi to wcale, iż rynki potrafią tego dokonać - nie powinno to więc być ważnym argu­mentem rynkowych fundamentalistów.

Kiedy tylko komunizm zaczął się kruszyć, „pakt waszyng­toński" zaczął wdrażać to, co Stiglitz określa jako „terapię szo­kową" bądź podejście „big bang". Przyczyną tego był po części strach, że jeżeli zmiana nie będzie bardzo szybka, to komuniści mogą powrócić do władzy. Biurokracje starych państw byłyby w nieunikniony sposób przeciwne rynkowym siłom i należało je pominąć, ponieważ stanowiły element problemu, a nie rozwią­zania. Istniała wówczas silna potrzeba tworzenia, tak szybko jak to tylko możliwe, nowych klas przedsiębiorców i konsumen­tów, w których interesie znajdowało się wprowadzenie systemu rynkowego.

Pakt waszyngtoński opiera się na wierze, iż rynki rozwijają się błyskawicznie i spontanicznie w odpowiedzi na istniejące za­potrzebowania. Przejście od komunizmu do systemu rynkowego postrzegane było raczej jako kwestia pokonywania przeszkód, niż budowania instytucji. Wszystkie reformy wdrażane były jed­nocześnie, co ironicznie implikowało ogromne osiągnięcia w dziedzinie społecznej inżynierii. W Związku Radzieckim i jego krajach satelickich podjęto szereg prób przeprowadzenia re­form: po śmierci Stalina w 1953 roku, w latach sześćdziesiątych i w latach osiemdziesiątych w ramach gorbaczowowskiej piere-strojki. Terminologia kojarzona dotychczas z systemami rynko­wymi weszła w użycie w systemach opartych na centralnie

sterowanej gospodarce, prowadząc w ten sposób na Zachodzie do nadzwyczajnego optymizmu co do perspektywy zmian. Jak uważa Lavigne (1999: 41), tylko dlatego, że organy centralnego planowania mówiły o cenach, zyskach, stopach procentowych i efektywności, zachodni eksperci przyjmowali, że rozpadające się organy centralnej kontroli szybko dopuszczą rynkowe me­chanizmy do nowej rzeczywistości podaży i popytu. Mimo że okazało się to całkowitą iluzją, dogmatyzm rynkowego funda­mentalizmu nie został choćby trochę naruszony, demonstrując tym samym zdolność do przezwyciężenia dowodów jego faktycz­nej porażki.

Teoria wyboru publicznego

„Teoria wyboru publicznego" stanowi raczej nieszczęśliwą nazwę dla całego szeregu prac starających się zastosować anali­zę ekonomiczną do obszaru życia politycznego w ogólności, a zwłaszcza do działań polityków, wyborców i biurokratów. Jak 1 postaram się za chwilę pokazać, teoria wyboru publicznego by­ła użytecznym narzędziem dla projektów neoliberalnej rekon­strukcji społecznej, którą wdrażano w wielu zachodnich społe­czeństwach począwszy od końca lat siedemdziesiątych.

Zasadniczą właściwością wolnorynkowego myślenia, jak podkreśla Smart (2003: 112-115), jest założenie mówiące, iż lu­dzie motywowani są w pierwszej kolejności przez własny inte­res we wszystkich obszarach życia społecznego. Zastosowanie tej perspektywy do polityki prowadzi do głębokiego sceptycyzmu co do ideałów „służby publicznej" powtarzanych przez polityków, pracowników służby cywilnej i zawodowych stowarzyszeń. Sek­tor publiczny z tego punktu widzenia nie charakteryzuje się etosem służby publicznej, a zatrudnieni w nim ludzie nie są al-truistycznymi rycerzami, ale interesownymi nikczemnikami. Szybko okazuje się więc, iż teoria wyboru publicznego posiada silnie cyniczne zabarwienie.

Teoria wyboru publicznego próbuje pokazać swój wszech­stronny i uniwersalny zakres zastosowań. Powód jest prosty: rzekomo odzwierciedla ona rzeczywistość ludzkiej natury.



74

75


I Większość ludzi najczęściej i w większości sytuacji podejmuje działania ze względu na własny egoistyczny interes, i w najlep­szym razie ich altruizm jest ściśle ograniczony. Zwolennicy wol­nego rynku przyjmują to za prawdę i twierdzą, iż pracują

I zgodnie z, a nie przeciwko usposobieniu ludzkiej natury. Teore­tycy publicznego wyboru, nawet jeżeli skłonni są przyznać, iż duch publiczny odgrywa pewną rolę w życiu politycznym, ostrzegają nas przed konstruowaniem polityki społecznej w oparciu o przypuszczenie, że ludzie będą zachowywać się al-truistycznie. Bezpieczniej jest założyć, iż jest wręcz przeciwnie i zastosować zasadę ostrożności w projektowaniu społecznych instytucji. Podejście to podsumowuje treściwie O'Neill (1998: 172): „Problem podatności instytucji na ludzi zdeprawowanych, egoistycznych, nastawionych na karierę, na miłośników pienię­dzy i władzy, to problem, który każda możliwa do przyjęcia spo­łeczna i polityczna teoria musi brać na poważnie".

Realistyczna ocena motywacji polityków i państwowych biu­rokratów nie powinna stać się monopolem teoretyków publicz­nego wyboru. Podobny sceptycyzm, jak przypomina O'Neill, można odnaleźć w marksowskiej krytyce Hegla. W warunkach kapitalizmu państwowa biurokracja nie jest bezinteresownym ciałem stojącym ponad społeczeństwem obywatelskim, ale jego częścią bezlitośnie forsującą własne interesy. Zasadnicza różni­ca jest taka, iż Marks koncentrował się na mechanizmach kapi­talistycznego porządku społecznego i wytwarzanej przez niego kulturze, podczas gdy teoretycy wyboru publicznego podkreśla­ją to, co wydaje się być uniwersalną prawdą wywodzoną z natu­ry ludzkiej i w związku z tym znajdującą zastosowanie w każ­dych warunkach kulturowych. Tak więc teoria wyboru publicz­nego zakłada, że indywidualne preferencje poprzedzają i tłuma­czą konstrukcję instytucjonalną. Konsumenci w naturalny spo­sób chcą wejść w posiadanie dóbr, politycy zyskać jak najwięcej głosów, a biurokraci umożliwić sobie kolejny awans w karierze. Teoria wyboru publicznego jest szczegółowym i niezbyt sub­telnym wariantem teorii racjonalnego wyboru, którą będziemy zajmować się w następnym rozdziale. Przyjmuje ona prymitywny pogląd na motywację, w którym, jak zauważa O'Neill, politycy są jedynie wyrobnikami, a biurokraci co najwyżej karierowiczami.

Taka powierzchowna perspektywa nie pozwala nam na naryso­wanie pomiędzy nimi żadnej linii podziału - wszyscy są równie winni niemoralnego egoizmu.

Cyniczna, demaskatorska postawa wobec publicznych urzędników była charakterystycznym elementem neoliberalne­go projektu społecznej rekonstrukcji. Jeżeli, mówiąc słowami Le Granda (2003), brytyjskie państwo opiekuńcze lat 1945-1979 było epoką „nieokiełznanej rycerskości", to rok 1979, kiedy to do władzy doszła Margaret Thatcher, zwiastował „triumf nik­czemników". Okres powojenny do roku 1979 wydawał się złotą erą dobrobytu. Politycy i pracownicy służby cywilnej postrzega­ni byli jako kompetentni i życzliwi, pracownicy zawodowi byli w oczywisty sposób wyższymi ideałami służenia klientowi i wspólnocie oraz, co najważniejsze, uważano, że podatnicy są dobrowolnie skłonni płacić za państwo opiekuńcze. Jeżeli zaś idzie o ludzi otrzymujących pomoc społeczną, to postrzegani oni byli jako wdzięczni i pełni szacunku do rządzących ekspertów oraz zadowoleni ze standardowej podstawowej opieki, która by­ła darmowa dla wszystkich.

Dla neoliberalnych krytyków złoty wiek dobrobytu był jed­nak przede wszystkim złotym wiekiem biurokracji, nieefektyw­ności, zależności i sztucznego podnoszenia zatrudnienia. Kiedy zaś chylił się ku upadkowi, jak mówili krytycy, problemy te sta­wały się coraz wyraźniejsze i lepiej widoczne: nie tylko biuro­kraci, ale także służba cywilna i pracownicy wykwalifikowani (professionals) stali się przedmiotem powszechnego rozczaro­wania i podejrzliwości. Coraz szersze warstwy klasy średniej za­częły przenosić się z sektora publicznego do prywatnego, a dzia­łania spod znaku „opodatkuj i wydaj" (tax and spend) były co­raz rzadziej podejmowane - zwłaszcza, jeżeli ich celem była re­dystrybucja przychodu.

Jeżeli uważa się, iż pracownicy są nikczemnikami, a konsu­menci powinni być suwerenni, to oczywistą rzeczą, jaką należy zrobić, aby dostarczać publiczne usługi wydajnie i efektywnie, będzie, jak zauważa Le Grand (2003: 9), uwolnienie mocy rynku. W branżach i sektorach gospodarki, w których pełna prywatyza­cja została odrzucona jako nieosiągalna i niepożądana, rząd stworzył swego rodzaju „quasi-rynki". Na rynkach tych państwo



76

77


zapewnia środki finansowania, zazwyczaj wyznaczając podmiot kupujący, aby działał w imieniu klienta. Ze strony podaży nato­miast organizacje publiczne albo non-profit walczą o klientelę.

Mimo iż tego typu cwasi-rynki były silnie krytykowane przez lewicę, Le Grand broni stojącej za nimi zasady. Różne wy­suwane przez niego propozycje mają w zamierzeniu służyć za­bezpieczeniu korzyści płynących z rynku, w szczególności upodmiotowieniu konsumentów, poprzez osłabianie niektórych najbardziej drastycznych konsekwencji, jakie pociąga za sobą pełne urynkowienie, zwłaszcza ogromnych nierówności w bo­gactwie i posiadanej władzy. Uważa on, iż możliwe jest skon­struowanie mechanizmów, które zabezpieczą jednocześnie inte­resy rycerzy i nikczemników. „To może zostać osiągnięte", stwierdza (Le Grand 2003: 168), „poprzez system oferujący oso­bistą (lub instytucjonalną) nagrodę za działania postrzegane w kategoriach korzyści dla użytkowników, ale za które nagrody nie są na tyle wielkie, aby całkowicie wyeliminować poczucie osobistego poświęcenia kojarzonego z tak rozumianym działa­niem". Zarówno egoiści, jak altruiści zachęceni będą do podej­mowania tych samych pożądanych działań dla dobra konsu­mentów. Zarządzane właściwie, quasi-ryńki stanowią formę doux commerce publique (patrz rozdział 1, strona 27). Mają w ten sposób znaczne zasługi w promowaniu szacunku dla lu­dzi, których los zależy od systemów opieki społecznej.

Racjonalny wybór i racjonalność instrumentalna

Rynkowy populizm i rynkowy fundamentalizm są dwoma ideologiami regularnie wykorzystywanymi dla legitymizacji po­lityki deregulacji, prywatyzacji i trudności ekonomicznych sek­tora publicznego. Ich odpowiednikiem i pomocnikiem w sferze akademickiej jest teoria racjonalnego wyboru. Podobnie jak one, teoria ta także jest kontrowersyjna.

Teoria racjonalnego wyboru posiada szereg definiujących ją charakterystyk, spośród których dwie wydają się najważniejsze. Po pierwsze, opiera się ona na metodologicznym indywidualizmie

- zasadzie mówiącej, że zjawiska społeczne mogą i powinny być redukowane do właściwości pojedynczych ludzkich istnień. Przedsiębiorstwa, związki zawodowe, rządy oraz państwo naro­dowe są abstrakcjami: z tego punktu widzenia społeczeństwo nie jest niczym więcej jak sumą jego indywidualnych członków. Wywodzi się z tego charakterystyczne dla ekonomistów oparcie się na statystykach zbiorowości. Po drugie, teoria racjonalnego wyboru utrzymuje, że ludzie zawsze działają aby osiągnąć wła­sne cele w najbardziej efektywny sposób ze względu na swoje preferencje i posiadaną wiedzę. Wzięte razem, te dwie właści­wości oznaczają, iż porządek społeczny nie jest kwestią zwycza­ju, tradycji albo podzielanych wartości, ale równowagą wytwo­rzoną przez niezliczoną liczbę wzajemnych dostosowań kalku­lujących i racjonalnie zorientowanych jednostek.

Wielu dotychczasowych komentatorów zwracało uwagę na istotną polaryzację stanowisk zwolenników teorii racjonalnego wyboru i jej przeciwników. Jest to także swoista przepaść mię-dzydyscyplinarna, z ekonomią w charakterze bastionu teorii ra­cjonalnego wyboru i innymi naukami społecznymi jako jej kry­tykami. Każdy poszukujący kompromisu, jak choćby Beckford (2000), musi zachować ogromną ostrożność. Mimo iż ma on ra­cję twierdząc, że w tym konflikcie strony walczą z karykatura­mi swoich oponentów, wojna ta ma w rzeczywistości realny wy­miar. Teoria racjonalnego wyboru buduje abstrakcyjne modele teoretyczne bezwstydnie oparte na brutalnie upraszczających założeniach, wywodząc twierdzenia z aksjomatów i bez cienia wątpliwości zapewniając o ich potencjale przewidywania. Inne odmiany teorii społecznej są zazwyczaj bardziej eklektyczne i niepoukładane, kładą nacisk na osobliwości społecznych i kul­turowych kontekstów, są indukcyjne a nie dedukcyjne i strzegą się zapewnień o możliwościach wnioskowania w przyszłość. Różnica ta jest zgrabnie wyjaskrawiona poprzez przeciwstawie­nie sobie „czystych modeli" ekonomicznych i „brudnych rąk" socjologii (Hirsch i in. 1996).

Teoria racjonalnego wyboru nie jest jednak homogeniczna. Goldthorpe (1998) zaprezentował trzy wymiary, w jakich moż­na jego zdaniem umieścić różne odmiany tej teorii.



78

79



Wyszukiwarka