„Drzewo, z natury zagmatwane"
Część 9/14 - „O tej, której przeznaczeniem było zostać strażniczką jabłoni"
Artur nie mógł się pozbyć wrażenia, że cała ta wyprawa jest mocno podejrzana i że jedzie właśnie na spotkanie własnej straceńczej śmierci, lub czegoś równie ostatecznego i melodramatycznego. Dręczyła go świadomość, że nie dość, że nie wie praktycznie nic o terenach, po których się porusza, to jeszcze nie zna zupełnie zasad gry, w którą właśnie zgodził się grać. A miał przecież zamiar wygrać tę rozgrywkę.
Ogólnie rzecz ujmując, miał złe przeczucia. Nie opuszczały go od początku. Od momentu, gdy usłyszał, jakie czeka go zadanie.
- W lesie Brekilien mieszka bestia - powiedziała czarownica. - Kto się tam zbliży, ten ginie, więc od dawna nikt tam już nie chadza. - Artur pamięta, że uśmiechnęła się nieznacznie przy tym zdaniu, jakby coś ją w tym wszystkim bawiło. - Ale nawet unikanie lasu i jego okolic nie gwarantuje nikomu absolutnego bezpieczeństwa - kontynuowała. - Bestia opuszcza czasem swoją kryjówkę i rusza na polowanie po okolicznych wioskach, zbierając zawsze tak samo krwawe żniwo.
Artur pamięta, że był zdziwiony. Takie zadanie wydało mu się zbyt szlachetne jak na te okoliczności. Spodziewał się, że będzie go chciała upokorzyć lub wykorzystać, z pewnością nie oczekiwał, że da mu szansę komukolwiek pomóc.
- Chcesz bym ją zabił? - zapytał dla pewności.
Czarownica uśmiechnęła się ironicznie.
- Chcę byś zrobił to, co uważasz za słuszne i sprawiedliwe - powiedziała, a sposób w jaki zaakcentowała koniec tego zdania sugerował, że jest w tym wszystkim jakaś pułapka. Jaka, tego Artur nie wiedział, i choć wracał do tej krótkiej wymiany zdań wielokrotnie, nadal nie umiał w jej słowach odnaleźć ukrytego sensu.
Wyruszył w końcu mimo wszystko we wskazanym kierunku.
Z nadzieją, że gdy podejdzie bliżej, uda mu się rozpoznać podstęp. Nie chciał się zastanawiać, co będzie, jeśli sprawa nie okaże się taka prosta. Galopował przez pola i doliny, i skupiał się tylko i wyłącznie na zadaniu. Wszystko inne było zbędnym balastem. Da z siebie wszystko i będzie, co ma być. Nic innego nie jest w stanie zrobić.
Gdy wyspa zniknęła już mu z oczu, a koń posłusznie wdrapał się na szczyt niewielkiego wzgórza, Artur zatrzymał się i objął wzrokiem rozciągający się przed nim krajobraz. Na horyzoncie, za ogromną połacią zielonych łąk, widać już było zarys puszczy. Jak okiem sięgnąć nie widać było ani żywej duszy. Było zbyt spokojnie, nienaturalnie wręcz. Nawet trawa rosła jakoś zbyt równo.
Artur zdusił w sobie niepokój i lekko ścisnął konia piętami. Ruszył przed siebie, w dół wzgórza, z każdym mijanym metrem nabierając coraz to szybszego tempa. Nie miał przecież wiele czasu do stracenia.
Był już praktycznie u stóp wzgórza, gdy nagle gdzieś z jego prawej nadleciał niewielki ptak i przeciął mu trasę, przelatując tuż nad łbem konia. Minął się ze skórą Llamerai może o dwa czy trzy milimetry. Zdezorientowana klacz spłoszyła się i stanęła dęba, i przez klika sekund Artur bał się, że w ogóle nie uda mu się nad nią zapanować, ale w końcu zmusił ją do stanięcia w miejscu. O galopie nie było chwilowo nawet mowy. Artur nachylił się nad LLamerai i pogłaskał ją po pysku, szepcząc jej nonsensy łagodnym, kojącym tonem. Nie zauważył nawet, że ptak, który był przyczyną całego tego zamieszania, kołuje nad nim jak sęp.
Zauważył go jednak, gdy tylko spróbował ruszyć z powrotem w stronę puszy, bo gdy uspokoił konia i znów chwycił za lejce, ptak powrócił, tym razem nie po to by płoszyć konia, ale by zawisnąć w powietrzu na wysokości wzroku Artura i łopocząc skrzydłami trwać tak w tym miejscu jakby chciał mu zagrodzić drogę.
Przez chwilę Artur był zbyt zdumiony by reagować w jakikolwiek sposób, a potem przez myśli przebiegło mu podejrzenie, że może ten ptak jest właśnie tą spodziewaną pułapką, ale szybko się opamiętał. Bo był to wprawdzie ptak drapieżny, chyba jakiś rodzaj małego sokoła, ale tak czy siak wielkością dorównywał może głowie dorosłego człowieka, a to i tak z trudem, więc trudno go było uznać za jakąś wielką przeszkodę.
Artur przerzucił więc jelce do lewej ręki i prawą zamachnął się w stronę ptaka. Bez wielkiej siły i przekonania, raczej symbolicznie.
- Sio - rozkazał, używając najbardziej autorytarnego tonu jaki miał w repertuarze. Ptak załopotał skrzydłami trochę bardziej intensywnie, ale nie usunął się z drogi.
- No idź sobie. Odlatuj.
Ptak łopotał w najlepsze. Artur zamachnął się mocniej, ale jako że nadal siedział na grzbiecie konia miał dość ograniczone pole manewru. Ptak usunął się trochę w bok, ominął rękę Artura i sekundę później wrócił na swoje miejsce. Artur zaczął myśleć o wyjęciu z juków kuszy.
- Z drogi, fruwająca cholero. Bo to się skończy drastycznie.
Ptak zaskrzeczał w odpowiedzi. Artur miał wrażenie, że ton tego skrzeku brzmiał dziwnie drwiąco.
- Sam tego chciałeś - powiedział i sięgnął po kuszę. Kilka dość skomplikowanych manewrów z udziałem zaniepokojonego konia, zbyt mocno związanych powrozów, niewygodnego wygięcia barków i jednej latającej zarazy później, Artur miał już w rękach kuszę i mierzył z niej wprost w irytującego go ptaka.
- Ostatnia szansa - uprzedził, chociaż zazwyczaj nie miał zwyczaju ostrzegać zwierzyny, że na nią poluje.
Ptak zaskrzeczał w sposób jakby bardziej zirytowany, ale nie odleciał.
Artur nacisnął spust kuszy, ptak prędko odfrunął do góry, a bełt zniknął gdzieś w morzu traw. Ptak wydał z siebie podejrzanie triumfująco brzmiący dźwięk, Artur pomyślał, że chyba zwariował, że przypisuje zwierzęciu aż tyle inteligencji i emocji, a potem wymierzył na nowo. Kolejny bełt skończył podobnie jak pierwszy, a ptak spokojnie podfrunął znów na wysokość arturowego wzroku i najspokojniej w świecie zawisł ponownie niecały metr przed koniem.
Artur zacisnął zęby, wycelował raz jeszcze, strzelił, chybił, zirytował się bardziej, strzelił raz jeszcze, kolejny i znowu, a ptak niż z tego sobie specjalnie nie robił i wydawał dźwięki o dość wesołym zaśpiewie, jakby dobrze się bawił robiąc z Artura idiotę, i w końcu Artur dotarł do momentu, gdy nie miał już bełtów i porwany gniewem ze złości i braku innych opcji rzucił kuszą w stronę tego idiotycznego fruwającego cholerstwa, które mogło być jednak tą głupią pułapką, bo zdecydowanie było wredne, nienaturalne i magiczne, i doskonale sobie radziło z wyprowadzaniem go z równowagi.
Kusza oczywiście minęła się z celem i poszybowała gdzieś w stronę równej powierzchni łąk.
Artur westchnął i już zaczął się przygotowywać na długie poszukiwanie kuszy pośród traw, kiedy od strony łąk dobiegł go głuchy dźwięk. Brzmiało to, jakby coś dość ciężkiego opadło właśnie na jakieś odległe dno.
Artur zamarł, a potem ostrożnie zszedł z konia i nakazał mu nie ruszać się z miejsca. Llamerai prychnęła w odpowiedzi i tupnęła przednim kopytem w ziemię, jakby chciała zademonstrować swój sprzeciw, ale posłusznie nie ruszyła się z miejsca. Ptak za to wzbił się wysoko w powietrze, jakby chciał znaleźć sobie lepszy punkt obserwacyjny. Artur powoli ruszył przed siebie przez trawy, za każdym razem wysuwając najpierw nogę przed siebie i upewniając się, że przed nim nadal znajduje się twardy grunt. Przez pierwszych kilka minut nie napotkał nic niespodziewanego i zaczął już prawie wątpić w swoje podejrzenia, myśląc, że może jednak coś mu się przesłyszało, gdy nagle pośród wysokich traw znalazł miejsce pozbawione dna.
Gdzieś pod tą gęstą trawą ukrywały się zdradliwe przepaście. Prawdopodobnie magiczne, tak samo jak trawa musiała być magiczna, bo wszystko wskazywało na to, że miejscami rosła w powietrzu.
Artur ukląkł i sięgnął po garść traw. Pociągnął, wyrwał solidną kępę z objęć jej pobratymców i odsłonił pustą głębię. Spojrzał w dół. Nie było widać dna.
Jak mógł być tak nierozważny? Nie znał tego terenu, wiedział, że na nieznanych terytoriach trzeba być podwójnie ostrożnym, ojciec wbił mu to do głowy dawno temu, a mimo to on spokojnie miał zamiar przegalopować sobie przez te łąki jak gdyby nigdy nic. Jak jakiś kompletny półgłówek.
Gdyby wjechał konno na ten teren, już by nie żył. To na pewno nie była jedyna taka ukryta wyrwa, a on galopował zbyt prędko, by móc zareagować w jakikolwiek sposób. Byłby już martwy, gdyby nie…
Artur uniósł głowę w stronę szybującego nad nim ptaka.
Czy to w ogóle możliwe?
Już wcześniej miał wrażenie, że jak na zwykłe zwierzę, to ten ptak zachowywał się w dość dziwny sposób, jakby miał jakiś konkretny cel, ale odrzucił tę myśl, bo uznał ją za mrzonkę. Pod piękną zielenią spokojnych łąk ukrywało się jednak prawdziwe niebezpieczeństwo i możliwe, że Artur żyje, bo ktoś lub coś postanowiło go przed nim ostrzec.
Artur uniósł głowę ku niebu raz jeszcze.
- Dziękuję - zakrzyknął w stronę ptaka, czując się dość głupio, ale czując też, że jeśli istnieje choć cień szansy, że to nie był jakiś kosmiczny przypadek, to musi za to podziękować. Ptak czy nie ptak, magiczny czy nie, uratował mu życie, więc należy mu się wdzięczność. Jemu, albo temu, kto go do Artura wysłał.
Ptak zniżył lot. Wydał z siebie dźwięk, który Artur zinterpretował jako coś w rodzaju „a nie mówiłem."
- Przepraszam, że próbowałem cię ustrzelić - dorzucił Artur z ociąganiem. - Nie zrozumiałem, o co ci chodzi. Rzadko ratują mnie ptaki i nie jestem do tego przyzwyczajony.
Kolejny skrzek. Artur prawie usłyszał w tym sugestię, że nic dziwnego, że nikt go nie ratuje, skoro tak dziękuje tym, którzy próbują mu pomóc. Przez sekundę korciło go odpowiedzenie na ten domniemany zarzut, ale w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać. Nie miał zamiaru zniżyć się doprowadzenia dziwacznych dyskusji z czymś, czego celem życiowym było najprawdopodobniej złapanie dorodnej myszy. Miał jednak pewne standardy.
- W każdym razie dziękuję - rzucił raz jeszcze, wracając do Llamerai i wsiadając z powrotem na jej grzbiet. - Możesz już odlecieć, jeśli chcesz - dodał, bo ptak nadal trzymał się blisko niego. - Ja muszę się teraz zająć szukaniem nowej drogi do puszczy, a ty trochę zasłaniasz mi widok.
Ptak zaskrzeczał i przefrunął kawałek dalej. Tylko po to, żeby znów zawrócić.
- Ty chyba nie chcesz, żebym za tobą pojechał? - Zapytał Artur podejrzliwie.
Dźwięk, który do niego dobiegł, brzmiał podejrzanie twierdząco.
- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, z kim masz do czynienia? Jestem księciem Camelotu a my w Camelocie nie pochwalamy magii w żadnej postaci, nawet w postaci magicznego drobiu.
Zero reakcji. Możliwe, że Artur przecenił trochę zdolności interpretacyjne swojego rozmówcy.
- Nie mogę tak po prostu podążyć tam, gdzie wskazuje magia. Mi wręcz nie wypada.
Ptak zawrócił, zaskrzeczał mu w twarz i powrócił do poprzedniej pozycji. Zniecierpliwiona Llamerai przestąpiła z nogi na nogę.
Artur westchnął i ruszył w stronę, którą wskazywał ptak.
Nie dość, że magia uratowała mu najwyraźniej życie po wypadku z Ujadającą Bestią, nie dość, że dostał od tego przez przypadek jakieś magicznej amnezji, nie dość, że Morgana najwyraźniej miała jakieś magiczne wizje, a Gwen zabrała jakaś magiczna (więc, dzięki bogowie, odwracalna) śmierć, nie dość, że Artur wchodził w układy z czarownicą i wyruszał na magiczne wyprawy w celu zdobycia magicznego lekarstwa na wspomnianą już magiczną amnezję i dostania z powrotem tego, co mu, znów magicznie, zabrano, to jeszcze najwyraźniej znalazł sobie magicznego przewodnika.
Jak tak dalej pójdzie, to jak wróci do Camelotu, ojciec będzie musiał go wysłać na stos za współudział.
*/*/*/*
Merlin stoi na balkonie, na którym zazwyczaj stać może tylko król, książę i, w pełnym uniżenia dystansie, czterech najbardziej zaufanych strażników. W miejscu tym wyczuć można pewną aurę władzy - jest w nim przywilej patrzenia na zamek z góry, możliwość stania w miejscu, z którego wydawane są wyroki, rozgłaszane wieści i rozkazy, możliwość patrzenia na innych jak na małe, nieistotne mrówki kłębiące się u twych stóp.
Merlin stoi na balkonie, opiera się o barierkę, pierwszy raz w życiu patrzy na dziedziniec z tego samego miejsca, co Uter, i pierwsze, co widzi, to stos drewna czekającego na kolejnego maga czy czarownicę.
Wpatruje się w to miejsce i myśli o tych wszystkich, których stracono na jego oczach, słusznie i niesłusznie, o tym pierwszym magu, którego egzekucję widział, gdy trafił do Camelotu i o tych śmierciach, które przyszły potem. Rozmyśla o tym, że do głowy mu nawet nie przyszło ratować kogokolwiek od zguby. Potrafi władać czasem, zatrzymać chwilę w locie, potrafi rozpalić ogień z niczego i zgasić go siłą woli, potrafi bardzo, bardzo wiele. Dlaczego więc nigdy nie spróbował niczemu zapobiec?
Odpowiedź podszyta jest pewnie strachem - wrodzonym, wyuczonym, wyczytanym w oczach matki nim nauczono go, czego dotyczy. Niechęcią do rozmyślania nad rzeczami nieprzyjemnymi, ludzką tendencja do odwracania wzroku od katastrof, które nie są jego winą i jego boleścią. Normalną szczenięca niefrasobliwością, lekkim brak empatii.
Wszystkim tym, co ludzkie i normalne i zdarzające się każdemu.
Tylko, że Merlin nie jest każdym, bo nie każdy potrafi to, co on, więc jeśli jakaś wina w ogóle istnieje, to jego jest większa niż innych.
Dlatego Merlin stoi na balkonie i rozmyśla nad tym, co by było gdyby.
Nie rusza się stamtąd przez długi, długi czas.
*/*/*/*
Im dłużej Artur podążał za ptakiem, tym mniej rozmyślał nad jego niepokojąco magiczną naturą. Właściwie zaczął być wręcz wdzięczny za towarzystwo i wskazówki, bo rejon był naprawdę podejrzany i pełen pułapek, i dobry wzrok, nomen omen, sokoli, naprawdę się w tej sytuacji przydawał. Nim zapadł zmrok Artur pogodził się więc z tym, że praktycznie wszystko dookoła nie go było ostatnio magiczne, i zaczął myśleć z nadzieją o wykonaniu powierzonego mu zadania. Możliwe, że ten magiczny przewodniki, ptak czy nie ptak, zwiastował coś dobrego. Możliwe też, że Artur ujdzie z tego z życiem, odnajdzie bestię, zabije ją i triumfalnie powróci na wyspę po nagrodę. Gdy zapadł zmrok, a Artur znalazł wreszcie dogodne miejsce do rozłożenia się na noc, doszedł do optymistycznego wniosku, że wszystko będzie dobrze, a potem dość szybko zasnął, uspokojony faktem, że jego ptasi towarzysz czuwa na jednej z niżej położonych gałęzi.
(Artur czuł się dziwnie spokojny i bezpieczny. Wrażenie zbyt dziwne i zbyt niepasujące do kontekstu by się nim w ogóle na poważnie zajmować.)
Zdanie zmienił dość szybko i drastycznie tak około pół minuty po tym, gdy odnalazł wreszcie bestię, a ptak, który dotąd zachowywał się wprawdzie nienaturalnie, ale dość logicznie, przeszedł nagle na irracjonalizm. A może po prostu przeszedł na drugą stronę. Ukazał swoje prawdziwe oblicze. Prawdziwy dziób, czy czego tam ptaki nie pokazywały, w tego typu metaforach. Ogólnie, prawdę o swojej osobie.
(Tak gwoli ścisłości to Artur bestii nie odnalazł, to raczej bestia odnalazła jego, biorąc pod uwagę, że w newralgicznym momencie bestia była całkiem przytomna, a Artur dopiero zaczął wybijać się ze snu. Ale to dość nieistotne, szczegóły przynajmniej zdaniem Artura. Liczy się to, że Artur stanął wreszcie oko w oko z bestią, odetchnął z ulgą, zobaczywszy, że nie ma do czynienia z, na przykład, dwunastogłowym smokiem wielkości góry, a zaledwie uskrzydlonym kotem wielkość trochę zbyt dużego konia, i ruszył do ataku. I w tym momencie ptak zaczął mu stawać na drodze, przeszkadzać, i ogólnie sabotować jego poczynania sposób wysoce złośliwy. I skuteczny. Ale to drugie to znów nieistotne szczegóły. Jakby ktoś Artura pytał, oczywiście.)
Artur czuł się dziwnie zdradzony. Pokonał w sobie uprzedzenia, poszedł gdzie magiczny ptak mu kazał, obdarzył go jakimś tam zaufaniem, a on wtedy go zdradził. Jego ojciec miał chyba rację. Nie ma dobrych magicznych zjawisk, tak jak nie ma dobrych czarodziejów i czarownic.
Artur zacisnął dłoń na rękojeści miecza i zauważywszy, że bestia ma chyba lekko ranną lewą łapę, postanowił od tego miejsca rozpocząć atak. Ptak oczywiście szturchnął go w ramię w ostatniej chwili i zamiast wbić miecz w łapę bestii, wbił go w ziemie tuż obok. Bestia ryknęła i rzuciła się na Artura w odpowiedzi, a on cudem tylko zdążył wyrwać miecz z ziemi i uskoczyć na bok.
- Jak tylko skończę z tym przerośniętym kotem, to wezmę się za ciebie - obiecał Artur mściwie. Ptak zaskrzeczał coś, co mogło oznaczać właściwie wszystko. - Mógłbym już ubić tę bestię przynajmniej ze dwa razy, ale ty po prostu musisz mi wchodzić w paradę.
Bestia rzuciła się w stronę Artura, a on cofnął się i prawie potknął o coś, czego w ciemności nie był w stanie zauważyć. Przed zębami bestii uchroniła go interwencja ptaka, który złapał w dziób jej ucho i mocno pociągnął je w bok. Bestia zaskowyczała, zamierzyła się na ptaka swoimi wielkimi łapami, ale wskórała mniej więcej tyle, ile Artur mierząc w niego z kuszy. Zirytowane zwierzę ryknęło, a Artur poderwał się z nóg i odsunął trochę w tył.
To wszystko zaczynało się robić dość zagmatwane.
- Czyli nie chcesz, żebym zginął? - zapytał, a właściwie stwierdził Artur robiąc unik za drzewo. W końcu i tak nie spodziewał się odpowiedzi. - Po prostu nie chcesz, żebym zabił tę bestię?
Ptak przysiadł na gałęzi koło jego głowy. Gałąź ugięła się pod jego ciężarem. Wyglądało to prawie tak, jakby przytaknął Arturowi całym ciałem.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że to nie jest tak, że ja się mogę z tym czymś dogadać w jakiś pokojowy sposób? Bo ta bestia z pewnością nie będzie ze mną negocjować przy głogu i pieczystym.
Bestia zaryczała gniewnie, jakby dla podkreślenia słuszności tego założenia.
Artur wyjrzał zza drzewa. Bestia krążyła po polanie rzucając się na co drugi większy krzak. Musiała mieć dość słaby węch i słuch. Na szczęście.
Na linii horyzontu pojawiły się pierwsze promienie wstającego słońca. Artur przywitał je z ulgą. W świetle dnia będzie mu łatwiej jednocześnie atakować bestię i unikać pacyfistycznie nastawionych ptaków. Po ciemku było to trochę zbyt skomplikowane.
Zamarł w oczekiwaniu na słoneczny blask, a bestia zaczęła się jakby bardziej rzucać. Z pewnością robiła coraz więcej hałasu. Artur nie wyjrzał zza drzewa. Nie warto kusić losu. Bestia wydała z siebie przeszywający krzyk, który urwał się bardzo gwałtownie.
A potem, gdy Artur poczuł na twarzy pierwsze słoneczne promienie, zapadła nagle cisza.
Artur odczekał kilka sekund, a potem ostrożnie wyjrzał zza drzewa.
Na małej polanie nie znalazł bestii. Zobaczył połamane gałęzie, przeoraną ziemię, ślady pazurów na drzewach. Nic więcej. Ani śladu bestii. Zniknęła. Dopiero po chwili zorientował się, że na skraju polany pojawiło się zamiast niej coś, co z daleka przypominało stertę chrustu lub gałganów.
Podszedł ostrożnie bliżej. To, co miał za dziwną brązowawą masę, okazało się zwiniętym w kłębek człowiekiem. Dziewczyną w poszarpanej brązowej sukience, której długie, ciemne włosy zasłaniały całą twarz.
Artur przystanął.
Bestia zniknęła. Pojawiła się dziewczyna.
Nie było trudno dodać dwa do dwóch, nawet jeśli odpowiedź wyglądała na mało prawdopodobną. Magia nie kłopotała się zbytnio kwestią prawdopodobieństwa.
(Gdy Artur był młodszy, nauczono go, że jego ojciec pokonał magię i wyplenił ją z tej ziemi. Gdy trochę dorósł i stawać musiał do walki z potworami, powiedziano mu, że to ostatnie podrygi umierającego świata, że to tylko resztki, że gdy zabije wystarczająco wiele potworów i żądnych zemsty magów, wtedy nastanie pozbawiony czarów pokój.
Ale im dłużej Artur żył, tym bardziej był przekonany, że wszystkie te opowieści o ostatecznym zwycięstwie to czyste mrzonki. Wszędzie gdzie się nie obejrzał, widział zaklęcia i uroki. Świat był pełen magii. Zaczynał wątpić, by wyplenienie jej było w ogóle możliwe.)
Artur usiadł przy nieprzytomnej dziewczynie, z mieczem w pogotowiu. Nastawił się na dłuższe oczekiwanie. Ptak przycupnął na jednej z okolicznych gałęzi i przechylił łepek, przypatrując się dziewczynie.
- Więc o to chodziło - powiedział Artur. - Masz słabość do dam w opresji?
Ptak nie zareagował. Artur specjalnie się tym nie przejął.
- Musisz się jeszcze nauczyć, że to nie zawsze jest takie proste. Nie wiemy nawet czy ta dziewczyna nie jest złą czarownicą. Nie każda kobieta znajdująca się w niebezpiecznej sytuacji jest od razu damą w tarapatach. Nie wszyscy są automatycznie warci ratowania.
Artur nie był pewien, kogo chciał do swoich słów przekonać. Może samego siebie.
Ptak spojrzał na niego, a potem przeskoczył na gałąź znajdującą się dalej od dziewczyny a bliżej Artura. Artur postanowił uznać to za wyraz zaufania.
Następne parę minut było wypełnione milczeniem, a potem ręka dziewczyny drgnęła, palce zwinęły się w pięść, rozwinęły, dłoń oparła o ziemię, a dziewczyna podniosła się powoli do pozycji siedzącej. Poruszała się ostrożnie, jak ktoś, kogo boli całe ciało. Uniosła głowę i odgarnęła włosy.
Artur zobaczył jej twarz w tym samym momencie, kiedy ona dostrzegła, że nie jest sama. Wzdrygnęła się i automatycznie odsunęła do tyłu.
- Nie ruszaj się - rozkazał Artur, unosząc miecz. - Ani kroku, zrozumiano?
Dziewczyna przygryzła dolną wargę i przytaknęła. Wyglądała jak wielkookie, przerażone dziecko. Musiała być bardzo młoda.
Artur przybrał surową minę i rozkazał jej mówić. Zażądał całej historii, od początku do końca, że wszystkimi niemiłymi elementami i wstydliwymi szczegółami. Ostrzegł ją by nie pominęła niczego i nie myślała, że może go oszukać. Dziewczyna przełknęła ślinę, przytaknęła, i zaczęła mówić. Historia była dość banalna. Zirytowana czarownica rzuciła okrutną klątwę, każda noc oznaczała utratę zmysłów i kontroli nad ciałem, które nagle pragnęło tylko cudzej krwi. Śmierć rodziny, ostracyzm, brak lekarstwa i nadziei, samotność w puszczy, w której nie było ludzi, którym można by zrobić krzywdę, i te okropne chwile, gdy ludzie znów pojawiali się zbyt blisko.
Przepraszam.
Pod koniec historii Artur opuścił miecz, ale nie wypuścił go z dłoni. Co miał z tym zrobić? Wątpił by dziewczyna go okłamywała. Była zbyt zrezygnowana i zbyt zrozpaczona, żeby mógł uznać to za jakąś grę na jego emocjach. Wyglądało zbyt prawdziwie. Była jednak niebezpieczna. Nie z własnej woli, ale jednak. Tym, którzy zginęli z jej winy na nic informacja, że dziewczyna stawała się bestią wbrew swojej woli. Na nic też jej przyszłym ofiarom. Nie mógł jej zostawić na wolności. Nie umiał jej jednak pomóc. Nie miał takiej mocy.
- Powinieneś mnie zabić - powiedziała dziewczyna z determinacją. Jej dłonie drżały. - Narobiłam już tylu szkód. Zabiłam tylu ludzi - Jej oczy znów napełniły się łzami. - Nie ma dla mnie ratunku.
- Tego nie wiesz na pewno - zaprotestował Artur, choć wiedział, że dziewczyna ma rację. - Może…
- Druidzi mnie odrzucili, choć byłam jedną z nich. Nie umieją mi pomóc. Kto inny w tym kraju w ogóle zna magię?
Artur nie odpowiedział.
- Dlatego myślę, że powinieneś mnie zabić - powiedziała, zaciskając ręce wokół kolan. - Czy mógłbyś? Proszę? Jestem już zmęczona.
Artur odwrócił od niej wzrok i zerknął na miecz, który nadal trzymał w ręku. Trudniej zabija się ludzi, niż potwory, jeszcze trudniej bezbronnych, ale czasami egzekucja to też litość i trzeba się na nią zdobyć. Ale jeśli ta dziewczyna rzeczywiście była aż w tak ciężkiej sytuacji, to należał jej się przynajmniej szybki i bezbolesny koniec, jeśli Artur nie mógł jej zaoferować niczego lepszego.
I teraz przynajmniej to byłby jej wybór, jej prośba. A nie przypadkowa śmierć w momencie, gdy nie jest nawet w stanie władać własnym ciałem.
Artur westchnął i uniósł miecz.
Ptak, o którym zdążył już prawie zapomnieć, wybrał ten moment na wydanie z siebie ostrego, ostrzegawczego dźwięku. Podniósł się w górę i przeleciał w ich stronę, siadając na ramieniu zaskoczonej dziewczyny.
Zapadła cisza.
- Wiem, że ci się to nie podoba, nam też się to nie podoba - krzyknął Artur, sfrustrowany. Dziewczyna wzdrygnęła się słysząc ton jego głosu. - Ale co możemy zrobić? To nie jest tak, że mamy do kogo udać się po pomoc. Potężni czarodzieje i czarownicy nie chadzają od tak sobie po tej krainie, a nawet jakby spacerowali, to z pewnością nie ogłaszaliby tego publicznie, bo im życie miłe. Jak mielibyśmy znaleźć…?
Zatrzymał się nagle.
Nimue.
Wiedział przecież dokładnie gdzie jest Nimue.
Ta, która zabrała mu kogoś niezwykle istotnego i wymazała go z rzeczywistości i pamięci bardzo dokładnie. Ona z pewnością była potężna.
Ale nie wyglądała na zbyt pomocną. Artur wątpił, by jej serce było jakieś szczególnie miękkie.
Zrób to, pouważasz za sprawiedliwe, powiedziała mu. Cokolwiek miała na myśli i jakkolwiek wyglądała jej wersja sprawiedliwości.
Spojrzał w pytające oczy dziewczyny.
- Jak ci na imię?
- Freja - odpowiedziała niepewnie, a Artur wiedział już, że musi spróbować jej pomóc. Nie zapytałby jej o imię, gdyby nie podjął już decyzji. O wiele łatwiej jest pozbawiać życia osoby, których nie zna się z imienia.
- Zabiorę cię na wyspę - powiedział, podnosząc się z ziemi. - Mieszka tam pewna potężna czarownica. Zobaczymy, może ona ci pomoże.
- Jaką wyspę?
- Na południe, za puszczą - powiedział Artur, wskazując dłonią kierunek.
Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną.
- Wyspa Błogosławionych?
Artur wzruszył ramionami.
- Nie wiem, jak się nazywa. - Zmarszczył brwi, szukając w pamięci czegoś, co mogłoby służyć za element charakterystyczny. - Stoją na niej ruiny jakiejś kamiennej konstrukcji. Chyba świątyni.
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- To Wyspa Błogosławionych. Wyspa Jabłoni - powiedziała tonem pełnym czegoś na kształt zachwytu, a może nawet szacunku. Widzącego jego brak zrozumienia, zaczęła tłumaczyć dalej. - Centrum Starej Wiary. Kiedyś, przed Czystką, mieszkały na niej kapłanki. Gdy ktokolwiek miał jakiś problem, którego nie umiał rozwiązać, zawsze mógł udać się na wyspę po poradę lub pomoc. - Zatrzymała się na ułamek sekundy. Następne zdanie wypowiedziała szeptem. Do siebie. - A czasem nawet cud. Podobno.
Artur nie zapytał, co stało się z tą wyspą i jej mieszkańcami. Odpowiedź była dość oczywista.
- Powiedziałeś, że mieszka tam potężna czarownica? - zapytała dziewczyna, podnosząc się z ziemi. Ptak oderwał się z jej ramienia i przeniósł na pobliskie drzewo. Chyba nie miał zamiaru ich opuścić. - Czy to możliwe, że…ona jest najwyższą kapłanką?
Artur pomyślało Nimue. Nie tak chyba wyglądały i zachowywały się kapłanki, ale Freja miała w oczach tyle nadziei, że nie chciał jej tego zbyt wcześnie odbierać. Na to zawsze będzie jeszcze czas.
- Możliwe - potwierdził.
Freja podarowała mu nieśmiały uśmiech.
Nie umiał go zostawić bez odpowiedzi.
Ptak przefrunął na jego ramię, jakby wyrażał swoją aprobatę dla rozwoju sytuacji.
*/*/*/*
Freja spędziła całe swoje dotychczasowe życie ukrywając się w cieniu.
Nie lubiła znajdować się w centrum uwagi, nie lubiła, gdy prawiono jej komplementy, lub gdy za długo jej się przyglądano, nie znosiła hałasu i gwaru. Wolała, żeby nikt nie zwracał na nią uwagi.
Miała swoje miejsce w cieniu rosnącego nad jeziorem dębu, miała ptaki, które trenował jej ojciec, a które dotrzymywały jej towarzystwa, gdy tkała płótna i rzeźbiła maleńkie figurki, które prezentowała potem okolicznym dzieciom, miała dwie zdrowe ręce, które nie lubiły trwać w bezruchu i wiecznie szukały dla siebie zajęcia. Miała udzielane jej przez starą Agatę lekcje magii, szeleszczący dźwięk trudnych do wymówienia sylab, poczucie, że dookoła niej, w niej i przez nią, magia napędza świat, napełnia go życiem i słońcem. Miała rodziców, którzy patrzyli na nią z mieszaniną rozczulenia i niezrozumienia, ale zawsze byli przy niej, gdy tego potrzebowała.
Miała wszystko, czego jej było trzeba.
Inni mieszkańcy wioski uważali ją za miłą dziewczynę. Trochę zbyt cichą i raczej mało interesującą, ale ogólnie rzecz ujmując sympatyczną. Może trochę zbyt niezdecydowaną i pozbawioną wyrazu. Może trochę ekscentryczną. Odrobinę magiczną.
Wioska, w której urodziła się Freja, leżała jednak daleko od zamku Utera Pendragona i była zbyt mała i nieistotna, by ktokolwiek próbował indoktrynować ją po myśli panującego władcy, więc nikt specjalnie nie zwracał uwagi na to, że stara Agata pożycza Frei książki pełne zaklęć. Wielka Czystka Utera ich ominęła. Nikt nie oglądał tu żadnych stosów, a zaklęcia starej Agaty co roku zapewniały im dorodne plony. Gdy twoje życie zależy od tego, jak wysoko wyrośnie danego lata zboże, robisz się bardzo pragmatyczny i siłą rzeczy twoja hierarchia wartości różni się od tej wyznawanej przez twego króla, którego nigdy nie dosięgnie żadna klęska głodu. Zakaz stosowania magii zakazem, ale jeśli Freja miała wyrosnąć na kogoś równie pożytecznego jak stara Agata to nikt nie miał zamiaru jej w tym przeszkadzać. Stara Agata nie mogła przecież żyć wiecznie, a plony za dwadzieścia lat będą tak samo istotne jak za rok. Ktoś będzie musiał się nimi zająć.
Czas upływał więc Frei spokojnie, pomiędzy jeziorem, naukami Agaty i domowymi obowiązkami. Mijał nieśpiesznie, miarowo i leniwie. Aż Freja dorosła trochę do swoich rąk i nóg, dopasowała kształtem do kościstych kolan i zbyt wielkich oczu, i nagle młodzi mężczyźni z wioski zaczęli przyglądać jej się w zupełnie nowy sposób. Nagle jej kruchość, bladość i brak umiejętności wypowiadania się wprost przestały im przeszkadzać. Wodzili za nią wzrokiem, stawali jej na drodze, pożerali jej sylwetkę oczami w sposób, od którego chciało jej się uciekać jak najdalej.
Tak samo było z synem starej Agaty, Kyle'em.
Ale o ile mężczyzn z wioski unikać było dość łatwo, trudniej było czynić tak samo z Kyle'em. Freja przychodziła do starej Agaty po księgi i naukę, a gdy składała jej wizytę, Kyle już tam był. Odprowadzał ją potem do domu, bo Freja nie umiała mu uprzejmie odmówić, i milczał całą drogę, lub wręcz przeciwnie, opowiadał cały czas o sobie, wyliczając swoje zalety i osiągnięcia. Snując plany. Cały czas przyglądał się jej jakby chciał wywiercić w niej dziurę i powiesić ją na ścianie.
Rodzice Frei z jakiegoś powodu uważali go jednak za bardzo miłego młodego człowieka, który byłby dla Frei parą wręcz idealną. A ponieważ Freja wiedziała, że oboje martwią się o nią i jej skłonności do izolowania się od ludzi, że wyobrażają sobie, że po ich śmierci zostaje samotna i opuszczona, i że umiera zapomniana przez wszystkich, nie protestowała za bardzo, gdy Kyle zjawiał się w ich drzwiach by zabrać ją ze sobą do sąsiedniej wioski. Wychodziła z nim na spacery, jeździła na targ i od czasu do czasu przyjmowała od niego kwiaty, cały czas świadoma tego, że za każdym razem, gdy ona wykazuje zainteresowanie Kyle'em, jej rodzice oddychają z ulgą. Miała szczery zamiar pochodzić tak z nim po festynach i polnych drogach jeszcze trochę, nie za długo i nie za daleko, by nie dojść tą drogą przypadkiem do wspólnego, małżeńskiego gospodarstwa, ale z pewnością jeszcze przez czas jakiś. Tak, by jej rodzice uspokoili się i zobaczyli, że potrafi jednak znaleźć sobie kogoś, jeśli tego chce. Po prostu teraz nie ma na to ochoty.
W egocentryzmie młodości, nie pomyślała o jednym.
O tym, jak wyglądało to z punktu widzenia Kyle'a.
Freja uznała, że skoro zachwycał się jej urodą i nie sięgał nigdy głębiej, to jego uczucie musiało być płytkie i ulotne. Że skoro często wyjeżdżał, był przystojny i wysoki, musiał wcześniej mówić to samo tysiącu innych kobiet. Że wielokrotnie używane frazy straciły sporo na swej szczerości.
Prawda nie wyglądała jednak aż tak stereotypowo.
Gdy w końcu zaskoczył ją oświadczynami, cały purpurowy na twarzy, zdenerwowany i po raz pierwszy naprawdę w jej oczach sympatyczny, musiała mu odmówić wprost. Poczuła się z tym gorzej niż przewidywała, bo ból w oczach Kyle'a był całkiem realny i zdumiewająco wielki.
A potem Kyle zapakował swoje rzeczy i odszedł z domu zostawiając za sobą list o tym, że pewnego dnia wróci, że poszedł szukać szczęścia i że nie może zostać tu, gdzie mieszka ta, która go odrzuciła.
Stara Agata, która świata poza swoim synem nie widziała, wpadła w ogromną furię i cały ten gniew zogniskował się na Frei.
I tak Freja, dziewczyna, która peszyła się w tłumie i wolała szeptać niż krzyczeć, została potworem.
Okrutna kara. I bardzo niebezpieczna. Dla wszystkich bez wyjątku.
Nim wioska zdecydowała o wygnaniu Frei za jej granicę, stara Agata już dawno nie żyła. Tak samo jak rodzice Frei.
Śmierć starej Agaty nie zdjęła jednak z Frei zaklęcia.
Nie zdjęli go z niej druidzi, do których udała się po pomoc.
Nie mógł jej pomóc już nikt.
*/*/*/*
MERLIN spędza całe dni na targu, wśród drobnych handlarzy i rzemieślników, którzy codziennie wystawiają swe towary na głównym targu podzamcza. Targ wydaje mu się kopalnią ciekawych informacji na najróżniejsze tematy. Dowiaduje się, jak oporządzać skory, jak sprawić, by żelazo było bardziej elastyczne i trwalsze, czym barwi się tkaniny i skąd biorą się wszystkie kwiaty, które wypełniają komnaty arystokracji.
Gdy na podzamczu pojawia się zraza i ludzie zaczynają padać, jak muchy, MERLIN przygląda się akurat pracy snycerza, do którego w odwiedziny przyjechała dawno niewidziana ciotka. Zostaje z nimi, gdy król wydaje rozkaz zawieszenia handlu i gdy docierają do nich wieści o coraz częstszych zachorowaniach i coraz większej ilości ofiar. Jest u nich, gdy MERLIN, inny MERLIN (Młodszy? Wcześniejszy?) pojawia się na podzamczu z Gajuszem u boku. Stoi o krok od ciotki snycerza, gdy ta, nie spuszczając wzroku z Gajusza, mówi cicho, że przecież kiedyś już raz odegnano podobną zarazę za pomocą magii, że wyraźnie pamięta, jak się jej pozbyto. Czemu Gajusz nie mógłby zrobić tego ponownie? Przecież już raz dał radę.
Snycerz zamiera, a potem wraca do swojej pracy. Mówi, że to były całkiem inne czasy. Opowiada ciotce o tym, jak służąca Lady Morgany niemal nie zginęła na stosie za to, że wyleczyła swego ojca z podobnie dziwnej choroby jakiś czas temu. Mówi, że w tych czasach nikt już nie będzie ryzykował gniewu króla, by ratować czyjekolwiek życie. Jego ciotka przymyka oczy, zaciska usta i zasłania szczelniej zasłonę.
W nocy w pokoju na górze będzie próbowała rzucić czar ochronny, ale jej słowa będą zbyt nieporadne, a akcent źle rozłożony na sylabach i magia nie przyjdzie na jej wołanie.
Nim zaraza odejdzie, zabierze ze sobą jedno z dzieci snycerza.
MERLIN nie może nic na to poradzić. Po tej stronie, w tym miejscu gdzie nikt nie dostrzega jego obecności i nie czuje jego dotyku, magia pozostaje głucha na jego wołania.
*/*/*/*
Odkąd rzucono na nią klątwę, Freja rozmyślała o własnej śmierci.
Bardzo szybko stało się dla niej jasne, że gdyby była naprawdę odpowiedzialną i honorową osobą, gdyby dbała o ludzi tak, jak jej się wydawało, wtedy dawno już by się zabiła. Bo stała się niebezpieczna i nie było na to innej rady.
Ta myśl pojawiła się tuż końcu pierwszej przemiany, gdy okazało się, że Stara Agata zginęła, zabita przez bestię. Wróciła po trzykroć silniejsza, gdy jej rodzice umarli rozszarpani przez nienaturalnie wielkie pazury. Przygniotła ją do ziemi, gdy druidzi odesłali ją z niczym, a jej ciężar stał się wręcz nie do zniesienia.
A mimo to, Freja nie zdobyła się na odebranie sobie życia.
Myślała o tym dość sporo. Wyobrażała sobie lot w dół z urwiska, uderzenie z wysoka o ziemię lub taflę wody. Słabość i senność przyniesioną przez upływ krwi. Siłę woli jakiej potrzebowałaby, by zagłodzić się na śmierć. O ile mniej woli trzeba by mieć, by umrzeć z pragnienia, gdy w pobliżu jest płynąca woda. Jakie są szanse na to, że jakiś myśliwy zabije ją przez przypadek podczas polowania, albo, że trafi w nią zbłąkana strzała wypuszczona z łuku podczas jakiejś potyczki.
Wyobrażała sobie tysiące mały śmierci. We wszystkich kolorach tęczy.
Zamierała jednak o krok od urwiska, zatrzymywała ostrze tuż przy skórze i nie była w stanie przycisnąć go mocniej, uciekała od ludzi, którzy byliby w stanie ją schwytać i za dnia unikała spotkań z dzikimi zwierzętami.
Nie chciała umierać.
Chociaż może powinna, chociaż to jej się należało za te wszystkie śmierci, których była przyczyną, choć może tak byłoby honorowo i choć może tak byłoby nawet łatwiej.
Poczucie winy zżerało ją od środka, a mimo to nadal trwała uparcie przy swojej egzystencji i wolności. Bez rodziny, bez wsparcia sąsiadów, bez rad druidów, bez cienia pomocy i dźwięku cudzego głosu. Po środku wielkiej puszczy. Sama samiuteńka, udająca, że skoro jest zbyt daleko od wszystkich i wszystkiego, skoro nikomu nie robi krzywdy, to może cały problem da się zignorować.
Nie chciała się przyznać, że w głębi duszy czeka nadal na ratunek. Rycerza na białym koniu. Na przebudzenie, po którym okaże się, że całość była tylko okropnym snem.
Starała się więc nie myśleć o tym wszystkim w ogóle, zbierać zioła i leśne owoce, ćwiczyć łowienie ryb i polowanie na małe ptaki i króliki, powtarzać wyczytane w księgach starej Agaty zaklęcia. Udawać, że ta bestia grasująca po nocy nie ma z nią nic wspólnego.
Szło jej całkiem dobrze, do momentu, gdy przebudziła się i zobaczyła przed sobą prawdziwego rycerza. W lśniącej zbroi, jasnowłosego i jasnookiego, przystojnego. Trzymającego ją na odległość miecza. Spojrzała na jego zakrwawione ramię, na białego konia na horyzoncie, na jego podejrzliwy, srogi wzrok, i nagle doznała otrzeźwienia. Bo marzyć o ratunku i rycerzach na białych koniach to jedno, ale zobaczyć takiego rycerza i musieć pogodzić się z tym, że dla niego, jak dla wszystkich innych, może się być już tylko wrogiem, to już co innego. Trudno utrzymać złudzenia w obliczu tak sprzecznych z nimi faktów.
Zebrała się więc na odwagę, bo najwyraźniej nadeszła na to pora, i poprosiła rycerza by ją zabił. I to miał być koniec.
Godzinę później siedziała na galopującym koniu, z rękoma zaciśniętymi na padoku i z całkiem nową nadzieją w sercu. Ani ona ani rycerz, który podarował jej niespodziewanie tę nadzieję, nie wymienili ani słowa póki nie dotarli na brzeg zasnutego mgłą jeziora. Rycerz zsiadł z konia i szepnął mu coś na ucho, klepiąc go po karku. Koń zarżał krótko, jakby w odpowiedzi. Freja uśmiechnęła się lekko do tego obrazka, a potem odwróciła w stronę jeziora. Gdy wytężyła wzrok i zmrużyła lekko oczy, wśród bieli mgieł dostrzegła zarys czegoś, co rzeczywiście mogło być wyspą. Zacisnęła dłonie. Miała nadzieję, że to wszystko, co usłyszała było prawdą. Nie wiedziała, co zrobi, jeśli okaże się, że i tu nie czeka na nią rozwiązanie.
Obróciła się w stronę rycerza, który na małym mostku przyciągał do siebie łódź. Słońce zbliżało się do horyzontu. Świat wyglądał, jakby pokryty był sporą warstwą miodu. Freja podbiegła pomóc rycerzowi po chwili oboje, z koniem do towarzystwa, siedzieli już w małej, drewnianej łódce, a rycerz odpychał ich długim kijem od dna. Jezioro musiało być dość płytkie.
- Jak się nazywasz? - zapytała znienacka Freja, bo pytanie tonie dawało jej spokoju. - Znasz moje imię, a ja nawet nie wiem, komu mam dziękować.
Rycerz zamarł na chwilę, ale prędko zamaskował ten swój przystanek przyśpieszając wiosłowanie.
- Artur - powiedział po chwili, nie podając jej ani tytułu, ani rangi ani nawet pełnego miana. - Możesz mówić mi Artur.
- Dziękuję ci, Arturze. Za pomoc.
Artur odwrócił od niej wzrok.
- Nie wiadomo, czy to coś da - powiedział. - Możliwe, że moja pomoc na nic się nie zna.
- Liczy się to, że w ogóle próbujesz.
Artur przyglądał jej się przez chwilę, a potem westchnął i z powrotem rozluźnił mięśnie.
Trzy cztery minuty później znajdowali się już oboje na twardym gruncie.
Wątpliwości na temat tego, czy to z pewnością jest Wyspa Błogosławionych, rozwiały się jak ręką odjął, gdy tylko Freja postawiła bosą stopę na jej powierzchni. Wyspa była przesiąknięta magią na wylot. Magią starą i niesłychanie potężną. Pod stopami Frei źdźbła trawy oraz magiczne iskry walczyły ze sobą o jej uwagę. Było w tej magii coś lekkiego i naturalnego, jakby jej fragmenty na stałe wplotły się dokładnie w ten czas i miejsce. Gdy Freja stanęła na wyspie, poczuła się dziwnie na swoim miejscu. Jakby ta ziemia ją witała. Jakby chciała przynieść jej ukojenie.
Freja zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. W powietrzu wyczuwała delikatną woń jabłek, choć jak dotąd nie widziała jeszcze żadnego drzewa, a wyspa wyglądała na opuszczoną.
Dźwięk metalu pocierajanego o metal wyrwał ją z zamyślenia.
Artur zmierzał w głąb wyspy, z mieczem wyciągniętym z pochwy, spięty i gotowy stanąć do walki. Najwyraźniej na niego wyspa nie działała aż tak kojąco.
Podążyła za nim.
Gdy weszli oboje na wzniesienie, Freja zobaczyła, że na wyspie jest jednak jakieś drzewo. Najdziwniejsze jakie w życiu widziała. O gałęziach ciężkich od jabłek i liściach kradzionych z czterech stron świata. O kwiatach, które nigdy przedtem nie wyrosły na żadnym drzewie. Ubrane w kolory zbyt pstrokate i nieskładne. Przepiękne i wibrujące od magii, złocistej, błyszczącej magii pulsującej w powietrzu i skrzącej się pod dotykiem palców.
Freja nawet nie zauważyła gdy podeszła do drzewa i dotknęła kory. Blask eksplodował pod jej powiekami, oślepiając ją na kilka sekund. Cofnęła się gwałtownie.
- Wszystko w porządku?
Obejrzała się za siebie. Przytaknęła. Magia nadal mąciła jego wzrok. Słońce zachodziło już na dobre, świat robił się różowy, powietrze chłodniejsze. Ptak siedzący na ramieniu Artura nosił w sobie ten sam magiczny ogień, który płonął we wnętrzu niemożliwego drzewa. Freja nie widziała w tym jeszcze sensu, ale wiedziała, że pewnego dnia zostanie on jej ujawniony.
Zamrugała raz, drugi. Parę razy. Aż magiczna poświata zniknęła sprzed jej oczu. Dopiero wtedy zauważyła, że nie są z Arturem na polanie sami.
- Wysłałam cię byś zmierzył się z bestią. Po co przyprowadziłeś mi to dziecko? - zapytała kobieta, zbliżając się w stronę Artura. - Czy sądzisz, że coś ci to da?
Nie spojrzała nawet na Freyę.
- Ona potrzebuje twojej pomocy - powiedział.
Kobieta uśmiechnęła się drwiąco. Nic nie odpowiedziała. Wydawała się być obojętna względem całej sytuacji.
- Powiedziałaś, że mam zrobić to, co uważam za słuszne.
Kobieta skinęła głową.
- Owszem.
Dopiero teraz odwróciła się w stronę Frei i zmierzyła ją wzrokiem. Miała chłodne, zimno-niebieskie oczy. Freja nie wiedział, o co chodziło w jej rozmowie z Arturem, ale zorientowała się już, że to ta kobieta musiała wysłać go do lasu Brekilien by odnalazł Freję i się z nią rozprawił. Zorientowała się, że kobieta ta musiała wiedzieć, o tym, że na Freję rzucono klątwę. Gdyby chciała jej pomóc, już by to zrobiła.
Ta ostatnia myśl miała bardzo gorzki wydźwięk.
Freja zerknęła na Artura. Jej wzrok zatrzymał się na siedzącym nieruchomo ptaku. Wydało jej się, że dostrzega w jego czarnych oczach błysk złota.
Zdusiła w sobie gorycz, gniew i rozpacz, bo na te trójkę będzie miała jeszcze czas i padła kolana. Skłoniła się przed kobietą i dotknęła ziemią czoła.
- Jestem sługą Starej Wiary - powiedziała, wbijając palce w ziemię. - I Starej Wierze przynoszę me prośby. Spotkało mnie nieszczęście, z którym nie mogę sobie dać rady. Błagam o pomoc.
Przez chwilę powietrze wypełniała wyłącznie ciężka, bolesna cisza.
- Mogę spróbować ci pomóc - powiedziała w końcu kobieta. - Ale magia zażąda zapłaty.
- Bądź ostrożna - wtrącił Artur.
- Będę - odpowiedziała spokojnie, bo wiedziała jak to naprawdę działa. Mimo całej swojej buty, kobieta nie rządziła magią, lecz wykonywała jej wolę. Gdy Freja klękała u jej stóp, to nie ją tak naprawdę prosiła o pomoc, tylko magię, którą reprezentowała. Tę samą, która przenikała tę ziemię na wylot.
Freja wbiła głębiej palce w ziemię i posłała iskrę magii na koniec palców. Gleba połknęła ją jakby umierała z pragnienia.
- Czego żąda magia w zamian? - zapytała, unosząc głowę.
Kobieta spojrzała na nią, wyszeptała zaklęcie, które nic Frei nie mówiło, a jej oczy zatonęły w złocie. Freja wstrzymała oddech. Gdy kobieta przemówiła, jej głos przyniósł ze sobą własne, lekko skrzywione echo.
- Jeśli {Jeśli}{Gdy}{Gdyby} ci {tobie} pomogę {pomożemy}{wesprzemy}, będziesz {zostaniesz}{staniesz się} nasza {moja}{wyspy}. Zostaniesz tu {na wyspie}{wśród duchów jabłoni}{tutaj} służyć {towarzyszyć}{pomagać} Starej Wierze {magii}{nam}{mnie}.
I tak nagle, jak złoto pojawiło się w jej źrenicach, tak prędko z nich zniknęło. Kobieta zachwiała się, osłabiona.
Freja podniosła się z ziemi. Zupełnie się nie wahała.
- Dobrze. Niech tak będzie.
Słońce znikało powoli za horyzontem.
Ciemność i czerwień biły się o ostatnie skrawki miejsca na nieboskłonie.
Czerwień wyraźnie przegrywała.
„Drzewo, z natury zagmatwane"
Część 10/14 - „O tej, której przed odejściem objawiono pełnię rzeczy"
W życiu każdego człowieka w pewnym momencie pojawia się chwila, w której dociera do niego, że jest istotą śmiertelną. Części przytrafia się to dość wcześnie, gdy po raz pierwszy natrafiają na tę informację w opowieści czy życiu, innym potrzebne jest przypomnienie w postaci cudzej śmierci czy groźnego wypadku, jeszcze inni uparcie nie biorą tego do siebie, aż w końcu starość dogania i ich i krótko przed śmiercią zmuszeni są stanąć z prawdą twarzą w twarz i przyznać, że nawet ich życie ma jakiś kres.
Arianrod była z tych ostatnich. Przez wiele lat swojego długiego i pełnego wydarzeń życia szła przed siebie doskonale świadoma swoich pragnień i ambicji, nie oglądając się specjalnie za siebie i nie marnując czasu na kontemplację czasu teraźniejszego czy zastanawianie się, co by było gdyby. Pracowała i była dumna ze swojej pracy. Każda chwila, którą spędziła na tym świecie miała jakiś cel i wymierne efekty. Czegoż mogła chcieć więcej? Czemu miałaby zwalniać?
Gdy starość wreszcie odbiła na niej swoje piętno i złożyła ją do łóżka bólem mięśni i kości, Arianrod ciężko to przeżyła. Trudno jest po tylu latach aktywności przestawić się na leżenie całymi dniami, jeszcze trudniej z centrum wydarzeń przenieść się na peryferie i musieć czekać aż ta czy inna osoba przyniesie ci wieści i znajdzie dla ciebie czas. Najtrudniej jednak przyszło jej pogodzić się z tym, że nie zostało jej wiele czasu. Od tej świadomości, a także od tej nienaturalnej bezczynności, Arianrod przestała spokojnie sypiać i zrywała się nocą wspominając swoje błędy i pomyłki, te najdawniejsze i te całkiem świeże. Odwiedzający ją uzdrowiciele kręcili głowami i mówili jej, że powinna się uspokoić i odpoczywać, że nic nie przyjdzie jej z nerwów i dywagacji nad sprawami dawno minionymi, ale Arianrod nic sobie z tego nie robiła. I tak nie umiała nad tym zapanować. Dnie były w miarę spokojne, wypełnione księgami i okazjonalnymi wizytami sąsiadów i byłych uczniów, ale nocami śniła jej się siwiejąca zbyt szybko Arten, która od lat wertowała księgi pełne przepowiedni i martwiła się zbyt mocno, o zbyt wiele. Nocami Arianrod martwiła się o nią, jak zwykle, tylko mocniej, ponieważ w nocy mogła przyznać przed samą sobą, że ta jedna dziewczyna ze wszystkich, które szkoliła, była dla niej jak córka. Niewiele to jednak zmieniło.
Może dlatego trzy dni przed swoją śmiercią Arianrod wezwała do siebie Brenwen.
- Czy możesz zrobić coś jeszcze w sprawie Arten?
Nie musiała się dokładniej tłumaczyć. Była tylko jedna sprawa, która wiązała się z imieniem Arten nierozwiązywalną nicią i o której nikt mieszkający na wyspie nie umiał zapomnieć. Nie wtedy, gdy na ich oczach dorastało pierwsze ze smoczych dzieci.
- Przecież wiesz, że nie panu...
- Panujesz - przerwała jej szybko Arianrod. - Oczywiście, że panujesz. Nie rób ze mnie głupiej.
Brenwen zacisnęła usta i zmrużyła oczy. Nie odpowiedział.
- Ja umieram. - Słowa były pozbawione emocjonalnego podtekstu. Patrzyła wprost na Brenwen. - Zostało mi kilka dni. Zrób mi przysługę i bądź ze mną szczera, chociaż wtedy, gdy leżę na łożu śmierci.
Brenwen rozluźniła mięśnie i uśmiechnęła się nieznacznie.
- Szantażujesz.
- Proszę.
- Szantażujesz emocjonalnie.
- Może. - Wzruszyła ramionami. - Czy możesz mnie winić? Ona jest dla mnie jak córka. Niedługo odejdę i nie będę jej już w stanie pomóc. Myślałam, że wtedy, dawno temu, gdy pomogłaś nam wygładzić ścieżki jej potomków, zdjęłam z jej ramion największy ciężar odpowiedzialności za przyszłe tragedie, ale to nie zamknęło sprawy raz na zawsze, prawda?
Brenwen zerknęła na swoje dłonie. Nie zaprzeczyła.
- Co twoim zdaniem mogłabym zrobić?
- Nie wiem. Nie jestem pewna, co tak naprawdę potrafisz.
Brenwen uśmiechnęła się łagodnie.
- Wszystko - powiedziała i wydała się Arianrod dziwnie spokojna. Podobna do rzeźby Wielkiej Bogini, którą Arianrod widziała kiedyś, w dzieciństwie w Dolinie Królów. - Tak właściwie to potrafię wszystko.
- Więc czemu...?
Arianrod zatrzymała własne pytanie w połowie, bo dotarło do niej, jak naiwnie ono brzmi. Była zbyt stara i doświadczona, by zadawać pytania, na które sama znała odpowiedź.
- Wiesz, czemu - powiedziała Brenwen, uśmiechając się nadal, niezmiennie spokojnie. - Widziałaś zbyt wiele, by nie wiedzieć, czemu.
Arianrod odwróciła wzrok od jej twarzy. Nie mogła patrzeć na ten nieziemski spokój. Znów wspomniała figurę bogini. Zatrzymała się na sekundę przy tej myśli, a potem odsunęła ja na bok. To nie miało znaczenia. Czarownice czy bogowie.
- Nie korciło cię nigdy by użyć całej mocy, jaką posiadasz? Żeby odmienić świat na taki, jaki bardziej by ci odpowiadał?
- Oczywiście, że tak. Dlatego mieszkam poza wyspą, dlatego jestem sama. - Zatrzymała się. - Dlatego nie mam przy sobie nikogo.
Arianrod znów zwróciła w jej stronę i pod maską spokoju znalazła cień smutku.
- Więc nic nie możesz dla niej zrobić? Ani dla tego biednego dziecka, któremu zrzuciła na barki przeznaczenie, które potrafiłoby zgnieść tłumy?
- Nie jestem bez serca.
- Nie odpowiadasz na moje pytanie, a ja mam zbyt mało czasu na niuanse i półsłówka.
Brenwen westchnęła.
- Jest coś, co mogę zrobić, coś, na co żadna z was nie wpadła, bo patrzyliście na wszystko od złej strony, i spróbuję to zrobić, jeśli tylko Arten poprosi mnie o pomoc.
- Taka jesteś drobiazgowa? Nie pomożesz jej, jeśli nie przyjdzie błagać o pomoc?
Brenwen rzuciła jej spojrzenie sugerujące, że powinna znać ją lepiej, lub przynajmniej mniej pochopnie oceniać.
- Musi zrozumieć, co tak naprawdę było jej pomyłką i jaka dokładnie jest jej wina. Jeśli to zrozumie, przyjdzie do mnie. Jeśli nie stanie u mego progu, oznacza to, że nie jest jeszcze gotowa.
- A będzie?
Brenwen powróciła do swojego łagodnego uśmiechu i podeszła bliżej do łóżka. Położyła Arianrod dłoń na czole.
- Niech ci się przyśni odpowiedź - powiedziała cicho i Arianrod niemal natychmiast zapadła w sen. Pierwszy raz od wielu lat śniła o przyszłości. O przyszłości i o Arten.
Gdy dwa dni później umarła wczesnym rankiem, jej twarz była wolna od zmartwień a usta lekko rozciągnięte w półuśmiechu.
*/*/*/*
Następnego dnia rano Artur wyruszył na wyprawę po raz drugi, niewyspany, lekko zirytowany i do tego wszystkiego z bolącym karkiem. Niewyspanie i ból karku zawdzięczał nocy spędzonej na gołej ziemi, opieraniu się o coś, co kiedyś było pewnie ścianą świątyni i budzeniem się co jakieś pół godziny. Bo Freja była wprawdzie miłą dziewczyną, a zaklęcie usypiające czarownicy wydawało się być dość silne, ale Artur nie czuł się jakoś specjalnie bezpieczny na jednej polanie z wielgachnym krwiożerczym kotem, którego ostrość pazurów zdążył już przecież sprawdzić na własnej skórze. Irytację zaś zafundowała Arturowi czarownica budząc go o świcie i ogłaszając dość radośnie, że jeśli chce by ona dała mu, czego żądał, to on musi zakończyć sprawę ostatecznie i przynieść jej parę rzeczy niezbędnych do odczynienia klątwy rzuconej na Freję.
I to nie jest tak, że Artur nie chciał tej dziewczynie pomóc, albo zmienił zdanie i przestało mu zależeć na tym, by Nimue zdjęła ze świata zaklęcie odgradzające go od tej jednej osoby, która tak wiele najwyraźniej dla niego znaczyła, że było mu jej brak nawet, gdy jej nie pamiętał. Nic z tych rzeczy. Chodziło głównie o to, że gdy Artur wyobrażał sobie wyprawy, ratowanie i ogólną pomoc dla dam w opałach, to myślał raczej o aktach spektakularnej męskiej odwagi, siły i wytrwałości, a nie…
No z pewnością nie…
- Nadal uważam, że to jest jakaś złośliwość z jej strony - poinformował wszechświat i swojego skrzydlatego towarzysza niedoli. Bardziej właściwie jego. - Czy ja wyglądam jakbym się znał na tkaniu czegokolwiek?
Ptak zaskrzeczał. Brzmiało to powątpiewająco.
- No właśnie - przytaknął Artur. - A ona mi tu z tym całym zbierz ziarna lnu, stwórz z nich płótno i utkaj welon dla Frei. Jakbym ja się kiedykolwiek igły dotknął. Albo wiedział jak wygląda len. - Westchnął głęboko. - Dali by mi jakiegoś potwora do pobicia, byłoby bardziej sprawiedliwie.
Zanurzył się w rozżaleniu podszytym prawdziwym niepokojem i nawet nie zauważył, że ptak opuścił jego ramię i odfrunął gdzieś w głąb lasu. Zanotował dopiero jego powrót, a to też głównie dlatego, że donośny skrzek rozległ się potężnym echem po lesie i naprawdę trudno by go było przegapić. Artur zatrzymał konia i spojrzał na ptaka, który zachowywał się dość podobnie, jak wtedy, gdy chciał, by Artur podążył za nim w drodze do lasu Brekilien.
- Chcesz, żebym za tobą poszedł?
Ptak załopotał skrzydłami i zatoczył koło wokół głowy Artura, który przetłumaczył to wszystko na jedno ludzkie „tak". Choć pewnie było to bliższe czegoś na kształt „no, oczywiście, ślepy jesteś, czy głupi?".
- Nie możemy marnować czasu - poinformował Artur ptaka. - Musimy wrócić na wyspę do zachodu słońca, a ja nawet nie wiem, jak się do tego zadania zabrać.
Ptak zaskrzeczał głośniej. Jakby był zniecierpliwiony.
Artur potrząsnął głową.
- Nie wiem, po co się wdaję w dyskusje z drobiem, ale… Posłuchaj. To jest dla mnie bardzo ważne. Muszę znaleźć sposób na wypełnienie zadania i muszę z nim zdążyć do północy, inaczej wszystko stracone. Nie mogę zbaczać z drogi. Każdego innego dnia, ale nie teraz. To zbyt istotne.
Ptak podfrunął bliżej. Na wyciągniecie ręki. Jego ciemne oczy zapłonęły na chwilę złotym blaskiem i Artur nabrał nagle wrażenia, że słyszy echo czyjegoś głosu. Nie rozpoznawał słów, ale docierał do niego sentyment. „Zaufaj mi" było tam chyba motywem przewodnim i Artur złapał się na tym, że ufa tak, jak mu kazano.
- No dobrze - powiedział w końcu. - Prowadź.
Podążył za ptakiem, mając nadzieję, że ten wie, dokąd leci i po co, i że zdaje sobie sprawę, że sprawa jest dla Artura istotna. Że zanotował to sobie w tym swoim małym magicznym móżdżku. Choć prawdopodobnie znów za dużo wymagał od istoty, którą natura stworzyła do gimnastyki intelektualnej zamykającej się gdzieś na wąskiej przestrzeni pomiędzy „o!robak!zjeść!" a „o!niedźwiedź!uciec!". Nie po raz pierwszy w życiu Artur pomyślał, że powinien lepiej dobierać sobie towarzystwo.
I chyba naprawdę powinien się tym zająć natychmiast i od zaraz, bo cała sprawa rozchodziła się o mrówki. Mrówki. Artur pojęcia nie miał w jakim zestawieniu te mrówki mogły być sprawą wysokiej wagi.
Poczuł się dziwnie rozczarowany. Wiedział od początku, że to tylko ptak, magiczny czy nie, i nie powinien się łudzić, że znajdzie on rozwiązanie arturowych problemów, ale mimo zdołał głupio rozbudzić w sobie nadzieję.
Artur westchnął i zsiadł z konia. Przyjrzał się sytuacji. Nadal nie mógł uwierzyć, że ściągnięto go tutaj, żeby ratował mrowisko przed spłonięciem.
Prawdopodobnie powinien nie marnować na to wszystko już więcej czasu, ale jak już tu był, to mógł coś jednak zrobić. Wątpił, żeby w ogólnym rozrachunku miało to jakieś wielkie znaczenie, ale może chociaż mrówkom się na coś przyda.
- No, ballady raczej z tego nie zrobią - poinformował siebie i ptaka, zdejmując pelerynę z ramion. - Jeśli w ogóle nam się jakimś cudem na koniec powiedzie, to ten fragment historii ominiemy. Morgana miałaby z tego zbyt duży ubaw.
Zwinął pelerynę w luźny kłąb. Gdy upewnił się, że pod stopami nie przebiega żaden mrówczy szlak, uklęknął w pobliżu płonącego ogniska i zaczął ostrożnie przyduszać płomienie. Nie było to tak proste, jakim się mogło wydawać, bo nie mógł przyciskać materiału za mocno, by nie zmiażdżyć konstrukcji kopca, a płomienie były na tyle wysokie, że gasząc ogień podpalał co jakiś czas materiał peleryny i musiał go przygaszać za pomocą ziemi. Po kilu minutach zwyciężył w tej walce, ale tego samego nie można było powiedzieć o jego pelerynie. Ani też o skórze jego palców, która pokryła się bąblami oparzeń.
Artur spojrzał na swoje dłonie i w myślach nazwał się skończonym głupcem, bo takie drobne okaleczenia mogły go kosztować życie, gdyby przyszło mu z kimś walczyć na miecze.
Przynajmniej mrówki były chyba zadowolone, bo krzątały się wokół kopca z niebywałą energią. Były odrobinę większe niż mrówki, które Artur normalnie widywał, ale poza tym nic ich nie różniło od tysięcy innych maleńkich owadów, na które normalnie nie zwracał uwagi.
Podniósł się z ziemi i otrzepał spodnie. Gdy się wyprostował, zorientował się, że otacza go kordon mrówek. Rozejrzał się wokół siebie. Stał po środku żywego kręgu.
Ptak przeleciał z gałęzi na jego ramię i wydał z siebie serię niskich, krótkich dźwięków. Krąg mrówek drgnął a potem rozpierzchnął się w chaosie na wszystkie strony. Żadna z mrówek nie wróciła do kopca, a Artur stracił zupełnie orientację w tym, co się dzieje.
- To się zrobiło zbyt abstrakcyjne - poinformował swoją widownię, sztuk jedna, która zatrzepotała skrzydłami i nie zdobyła się na odpowiedź.
Artur potrząsnął głową i skierował się w stronę konia. Nie zaszedł daleko nim ptak zatrzymał go chwytając dziobem fragment jego koszuli.
- Czego znowu chcesz? - zapytał Artur, usiłując wyrwać się z ptasiego chwytu, nie niszcząc przy tym koszuli. Wystarczyło, że stracił po drodze pelerynę. Ptak nie wypuszczał materiału z dzioba i za każdym razem, gdy Artur robił półmroku w stronę konia, ptak ciągnął w odwrotną stronę.
- Mam stać w miejscu? - Artur zastygł bez ruchu. - Dobrze, już stoję.
Po chwili ptak z ociąganiem odczepił się od jego koszuli.
Artur odwrócił się do niego i przyjrzał mu uważnie. Naprawdę nie miałby nic przeciwko temu, gdyby jego towarzyszem w tej wyprawie było coś bardziej komunikatywnego. Ciężko było pokładać aż takie ogromne zaufanie w istocie, której zachowanie mogło oznaczać wszystko albo nic. W istocie, której nijak nie można było obarczyć odpowiedzialnością za nic, bo nie miało się pewności, czy ona cię w ogóle rozumie, a trudno obarczać winą kogoś, kto nawet jej nie pojmuje.
Artur westchnął i podszedł krok bliżej, omijając krawędź mrówczego kopca. Ptak nie ruszył się z gałęzi, na którą przefrunął po wypuszczeniu ze szponów koszuli.
- To jest dla mnie bardzo, bardzo ważne - powiedział mu Artur raz jeszcze i nawet przy tej spowiedzi przed marnym ptakiem prawie się zająknął. Szczerość w takich sprawach wymagała wprawy, której nie posiadał. - Nie zawiedź mnie. Proszę.
Wydawało mu się, że ptak schylił główkę, jakby przytakiwał jego słowom, ale równie dobrze mógł być to przypadek. Albo najzwyklejsze złudzenie.
Usiadł pod drzewem i oparł się o dość chropowatą korę. Nienawidził czekania i bezczynności. Wszystko w nim buntowało się na perspektywę oczekiwania przez większą część dnia na to, żeby z nieba spadł mu na głowę cud. Coś jednak mimo wszystko kazało mu ufać swojemu pierzastemu przewodnikowi. Artur nie był nawet pewien, co, ale nie miał zamiaru zbytnio tego rozgryzać. Ta wyprawa i tak skazana była od początku na porażkę. Od najbliższej szwaczki dzieliła Artura prawie doba pełnego galopu. I tak by nie zdążył. Bardzo możliwe, że sprawa była przegrana już na starcie.
Odciął się od tej myśli stanowczo i odsunął w cień. Na to będzie miał jeszcze czas.
- Powinienem znaleźć ci jakieś imię - poinformował siedzącego gdzieś nad nim ptaka. - Skoro już wykonuje twoje polecenia jak jakiś szaleniec, miej chociaż jakieś imię, żebym potem miał do kogo kierować przekleństwa. Żeby żaden niewinny element latający nie wziął tego do siebie.
Ptak wychylił się z gałęzi i zleciał na trawę. Zagruchał dziwnie przymilnie.
- Przestań gruchać - rozkazał mu Artur. Jeśli mamy być szczerzy, mało rozkazującym tonem. - Nie jesteś gołębiem.
Ptak zagruchał raz jeszcze, pewnie mu na złość.
- Jak chcesz być taki nieskładny, twoja sprawa. Ale nie wracaj do mnie, kiedy się ze swoimi nie będziesz umiał dogadać, bo uznają, że bełkoczesz jak potłuczony.
Gruchanie zrobiło się wręcz radosne.
Artur posłał w jego stronę patentowe spojrzenie a'la Gajusz, z obowiązkowym dodatkiem srogich brwi, ale oczywiście nic to nie dało.
-Może Aberfort?
Ptak zapiszczał na alarm.
- To był bardzo znany władca. Potężny wojownik. Powinieneś się czuć zaszczycony taką propozycją.
Ptak wyraźnie zaszczycony się nie czuł.
- No dobrze, może Petroniusz, to też….
Pisk powtórzył się. Nie był zbyt subtelny.
- Vernitoris…?
Ptak zjeżył się w sposób bardzo indyczy. Artur zaczął podejrzewać, że albo cierpi on na jakieś zaburzenie osobowości i zapomniał, że jest sokołem, albo ktoś ominął ten rozdział w jego wychowaniu, który dotyczył tego, co porządny sokół robi, a czego już nie.
Artur westchnął nad tym wszystkim.
- Powinienem cię nazwać idiotą. Pasuje ci jak ulał.
Ptak przechylił główkę.
- Teraz dla odmiany nie protestujesz? Pewnie w ogóle nic nie rozumiesz i reagujesz na brzmienie wyrazów. Szkoda na ciebie marnować porządnych, historycznych imion. - Zamilkł na chwilę. - Może u ciebie jak z psami, chodzi o ton?
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu.
- To, co? Idiota?
Ostatnie słowo nasycone zostało niespodziewanie dużą dozą sympatii.
Ptak przefrunął na ramię Artura. Oznaczało to chyba potwierdzenie.
Artur roześmiał się. Nowo ochrzczony Idiota zaprotestował dziobnięciem go w ramię, a Artur w zamian prztyknął go lekko w dziób.
- Pasuje do ciebie jak ulał - zdecydował w końcu.
A potem siedzieli już we względnej ciszy, przerywanej od czasu do czasu złotymi myślami, które Artur wygłaszał w przestrzeń, a potem sam komentował. W założeniu miały one być ogólne i zupełnie z nim niezwiązane, a w praktyce odsłaniały go bardziej niż przypuszczał i nie ukrywały zbytnio tego, jak się denerwuje. Nie było jednak przy nim nikogo, kto mógłby mu to powiedzieć, więc brnął dalej, od jednej symbolicznej anegdoty do drugiej, aż w końcu słońce przeszło na drugą stronę nieboskłonu i zaczęło się robić chłodniej.
Dzień się powoli kończył. Na dobre czy na złe.
Artur podniósł się z trawy i rozejrzał się dookoła. Las był pełen drobnych, naturalnych dlań dźwięków. Spokojny. Dookoła nie było żywej duszy, jeśli nie liczyć Idioty wiszącego Arturowi nad głową i jednej rudej wiewiórki zerkającej na niego zza drzewa. Słońce wisiało nisko nad koronami drzew, od których oddzielało ją blade niebo szerokości co najwyżej nadgarstka.
Artur poczuł jak żal ściska w nim coś od środka, zaciska i związuje, jak smutek rozlewa się mu pod skórą, pokrywając każdy milimetr jego ciała, aż tonie w nim wszystko bez wyjątku.
Artur przypomniał sobie Morganę i jej rady, to, że nie powiedziała ani słowa o ptaku, mrówkach i tkaniu czegokolwiek, o jej błagalnym wzroku, gdy prosiła go, by wrócił zwycięski i nadziei, którą w nim zasadziła.
Pomyślał o tym, jak wielkim to wszystko jest i będzie rozczarowaniem.
Odwrócił się w stronę konia i już miał go dosiąść, gdy kątem oka dostrzegł pośród mchu jakiś ruch. Zgiął kolana i zmrużyła oczy, a po chwili ze zdumieniem odkrył, że ruch ten to mrówka mozolnie ciągnąca za sobą ziarno. Z trudem dopełzła na środek polany i porzuciła tam ziarno, a po chwili dołączyła do niej jeszcze jedna mrówka, i jeszcze kolejna, dwie, trzy, piętnaście, dwadzieścia jeden lub dwa, aż Artur stracił całkowicie rachubę. Z głębi lasu na polanę wypełzała mrówka za mrówką, a każda z nich wracała z ciężarem na plecach. Gdy Artur stał bez ruchu, wpatrując się zdumiony w tę procesję, mrówki zgromadzone koło kopca zaczęły rozbijać ziarenka i wyciągać z nich długie, jasne włókna.
I zaczęły tkać.
Przynajmniej dla Artura wyglądało to na tkanie, a efekty ich pracy zdawały się z każdą sekundą coraz bardziej przypominać delikatny materiał.
Serce Artura wydawało się bić zbyt głośno, zagłuszając mu resztę dźwięków.
Welon tworzył się na jego oczach.
I nagle, gdy był już prawie gotowy i brakowało tylko jednego maleńkiego fragmentu w kąciku, mrówki stanęły zdezorientowane, bo zabrakło im materiału.
Artur już miał sięgnąć po welon, licząc na to, że Nimue nie zerknie może na akurat ten róg, gdy mrówki zakotłowały się i przeniosły kawałek dalej.
Artur przeniósł się za nimi i od razu rozpoznał, co było przyczyną aż takiego zamieszania. Na skraju polany pojawiła się jeszcze jedna mrówka z kolejnym ziarnem. Poruszała się jednak dziwnie powoli i nierówno, jakby coś było nie tak z jedną z jej nóżek. Wykonała jeszcze parę chwiejnych kroków i upadła, prawie przygnieciona niesionym ciężarem. Inne mrówki zaniepokojone otoczyły ją nierównym kółkiem, a po chwili rozbiegły się, wracając do welonu i przenosząc go do miejsca, gdzie ta ostatnia z nich trzymała się kurczowo swojego ziarna. Powoli i chyba z wysiłkiem otworzyła je i wyciągnęła z niego nici. Samodzielnie dotkała do końca welon, choć miała teoretycznie tysiące kończyn do pomocy. Żadna inna mrówka nawet do niej nie podeszła.
Artur uznał, że musiała być to jakaś niezrozumiała zasada według której żyły, a może po prostu chodziło o wdzięczność i potrzebę wykazania samodzielności czy udowodnienia przydatności.
Nieważne.
Artur miał welon i z pozycji słońca na niebie sądząc jeszcze z godzinę do końca dnia.
Zdąży.
- Dziękuję - powiedział, kłaniając się prawie w pas gromadzie mrówek i wcale nie czując się z tym dziwnie. Umiał rozpoznać poświęcenie. Niezależnie w jakiej przychodziło do niego postaci.
(Ale Morganie i tak nie miał zamiaru tej historii opowiedzieć. Bo nie dość, że welon i śluby, to jeszcze kulawe mrówki. To z pewnością zostałoby jakąś durną balladą, z której nabijałby się potem cały cywilizowany świat.)
*/*/*/*
Merlin nie pamięta jak tu trafił. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej odwiedzał tę chatę, ale ludzie, którzy tu mieszkają, starsza kobieta i jej dorosły syn, wydają się być jednostkami całkiem przyjemnymi i niegroźnymi, więc Merlin nie czuje się cała sytuacją specjalnie zaniepokojony.
(Nie jest nawet pewny, czy umiałby rozpoznać zaniepokojenie. Emocje wydają się takie odległe i obce; jakby należały do kogoś zupełnie innego.)
Merlin nie pamięta jak tu trafił, ale pamięta, że zdecydował się zostać właśnie tu, z tą dwójką. Dlatego nie spuszcza ich z oka i nigdy się od nich nie oddala. Chodzi za nimi niczym cień i ze skupieniem obserwuje ich dni i codzienne zmagania.
Zauważa, że mieszkają na uboczu miasta, domyśla się powodów, po tym, jak ich sąsiedzi krzywo na nich patrzą i po szeptach, w których słychać czasem słowo magia. Kobieta i jej syn starają się nie wyróżniać i pracują dwa razy więcej niż wszyscy na dwa razy gorszej ziemi. Są biedni, ale w miarę szczęśliwy.
A potem syn kobiety (Tom, ma na imię Tom) poznaje na targu wdowę imieniem Etel, która dopiero trafiła w te strony i która nie wie, że niepisana zasada każe jej go unikać. Zaczynają rozmowę, a potem… potem wszystko idzie ładnie i gładko, ale mieszkańcy wioski nie są tym zachwyceni. Mąż Etel zostawił jej spory majątek. Z jej pieniędzmi, człowiek mógłby stać się kimś. Kupić więcej bydła, lepsze ziarna, wybudować dom. Do tego jest ładna. Szkoda tego na człowieka, który miał umrzeć w samotności na obrzeżach wioski. Bo co innego tolerować magów, gdy się im nie wiedzie, a co innego widzieć jak znów roszczą sobie prawa do bogactw i szacunku.
A potem komuś umiera krowa, ktoś rzuca oskarżenie, a Tom zaczyna się bronić, ale to wzbudza w jego sąsiadach tylko większą irytację, aż w końcu zaczyna się awantura i Etel przybiega, by krzyczeć, że sama wie, czego chce i kogo wybierze, i dostać od kogoś twarz. I dopiero wtedy Tom nie wytrzymuje i zaklęciem odpycha atakujących. Jeden z nich uderza o ścianę i rozbija sobie głowę. A potem jest już skandowanie i płomienie, i Etel jest coraz bledsza, a matka Toma chodzi po wiosce i błaga ludzi by nie słali po królewskie oddziały.
Ktoś coś słyszy nocą, podobno krzyk Etel, a rano znajdują ją martwą. Nikt nie ma wątpliwości, co i dlaczego się stało, choć nie ma to absolutnie żadnego sensu. Ale po co komu sens, gdy można mieć stosy i nagrodę z królewskiej kasy.
Merlin, który patrzy na to ze zgrozą, który widzi wszystko i wszystkich, łącznie z chciwcem, który nocą zabija Etel i zabiera ze sobą jej pieniądze, ten Merlin nie może już prawie na to patrzeć. Ani na mieszkańców wioski przekazujących Toma strażnikom Utera, ani na jego matkę, która na ten widok odchodzi od zmysłów, ani na żonę chciwca, która mówi jej, że powinna się cieszyć, że i jej to nie spotkało. Że powinna być wdzięczna za okazaną jej litość.
A potem wioska płonie, matka Toma (Izabela, ma na imię Izabela, choć nikt tak do niej nie mówi, bo już tyle lat była matką Toma, że nie umie być nikim innym) odchodzi, a Lady Helen ginie na drodze do Camelotu.
I Merlin pamięta już gdzie widział tę kobietę, skąd zna jej syna.
Patrzy na egzekucję (po raz drugi), patrzy jak na nią patrzy (po raz pierwszy), jak nic jeszcze nie rozumie.
Patrzy jak ratuje Artura (po raz pierwszy).
Nie żałuje. Żałuje. Nie zrobiłby nic innego. Żałuje. Nie podjąłby innej decyzji.
Artur żyje, matka Toma nie żyje. Etel nie żyje. Tom nie żyje.
Morgana odwraca się od tej sceny, niknie w głębi komnaty.
Gwen przebiega przez dziedziniec. Za jakiś czas będzie biec za wozem, na którym wywiozą ciało jej ojca. (On też ma na imię Tom.)
Merlin siada na schodach i obejmuje kolana rękoma.
Jest z tym wszystkim sam.
*/*/*/*
- Czy to prawda? - Zapytała Freja po tym, jak sylwetka rycerza zniknęła już za kurtyną mgły. - To, co mu powiedziałaś?
Obróciła się w stronę Nimue, zatrzymała na niej wzrok. Nimue uśmiechnęła się chłodno, jakby pytanie warte było wyłącznie drwiny i jakby Freja ujawniała właśnie swoją całkowitą naiwność, a naiwności ta nie miała żadnych pozytywnych stron.
Wiatr przebiegł pomiędzy nimi, ciepławy, nieśpieszny, ledwie zauważalny. Poszarpane krawędzie sukien zakołysały się w powietrzu, zaniepokojone jego przejściem. Freja po raz trzeci tego dnia pomyślała, że dużo by dała za dostęp do igły i nici. Szycie ją uspokajało. Jakby zszywając ze sobą skrawki materiałów porządkowała także swój wewnętrzny świat (i jakby składanie go w całość było równie proste).
- Powiedziałaś mu, że trzeba mi welonu i on ci go przyniósł. A teraz oświadczyłaś, że trzeba mi wody z fontanny, której strzeże rycerz, którego nikt do tej pory nie pokonał.
- A najpierw wysłałam go by zabił bestię grasującą nocą po Brekilien - przypomniała jej Nimue, jakby ciągłe sugerowanie, że niewysoko ceni życie Frei sprawiało jej przyjemność.
Freja zignorowała ten element, jak wiele innych przytyków i ciosów, które rzucano w jej stronę od momentu, kiedy przybyła na wyspę. Odkąd obiecała wyspie i magii wierność w zamian za ratunek, Nimue zaczęła mierzyć ją wzrokiem, jakim mierzy się zwierzynę lub wroga.
A Freja się tym nie przejęła.
Nie była pewna, skąd u niej nagle tyle spokoju i odwagi, ale wiedziała, że ma to coś wspólnego z tym, że wyspa zdawała się być po jej stronie. Coś w pulsie magii, która przenikała tu wszystko od najgłębiej położonych skał po najmniejsze źdźbło trawy, obejmowało ją ciepłem jak ramieniem i oplatało się wokół jej bosych stóp, jakby chciało ją tu zatrzymać, albo jakby bało się, że niepodtrzymywana upadnie. W pierwszej chwili Freja myślała, że wyspa działa tak na wszystkich, ale Artur z pewnością tego nie czuł, a to jak patrzyła na nią Nimue sugerowało, że to miłe przywitanie, które urządził jej ten kawałek ziemi nie przydarza się każdemu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu ta wyspa była jej przychylna i Freja znalazła w tej przychylności źródło ukojenia.
(Był też ten moment, kiedy spojrzała w oczy człowieka wznoszącego nad nią miecz i powiedziała mu, że jest gotowa na śmierć, gdy była gotowa na śmierć, gdy przyjęła to wreszcie bez goryczy, w całości, takim, jakim było, i uznała swoją odpowiedzialność i winę, pożegnała się ze światem i słońcem, wtedy wszystko ułożyło się w niej jakoś inaczej, bardziej równo, jakby ktoś wygładził wszystkie te drobne fałdki, zadarcia i pęknięcia, którymi wypełnione było jej wnętrze. Po tamtym wydarzeniu Freja zaczęła postrzegać świat jako mniej tragiczny, mniej okrutny i ogólnie o wiele mniej przerażający. Bo gdy przestajesz bać się śmierci, wszystko inne też nagle przestaje być straszne.)
(Później, wiele lat później, Freja zrozumie, że tego dnia, gdy rycerz darował jej życie, z którym już się pożegnała, zginął w niej strach. Ale jeszcze nie teraz. Teraz nadal szuka odpowiedzi w magii, a nie w sobie.)
- Czyli? - zapytała raz jeszcze, wracając cierpliwie do tematu. - Grasz z nim w jakąś grę, czy on naprawdę ma szansę zdobyć to, czego szuka?
Nimue zmrużyła oczy.
- Skąd przekonanie, że on czegoś szuka?
- Wysłałaś go by zabił dla ciebie bestię, a on poszedł, choć ci nie ufa i uważa cię za wroga. Nie wiedział nic o Wyspie Błogosławionych, nie zna Starej Wiary. Jest podejrzliwy wobec magii. Coś jednak musiało go tu przywieść.
Nimue odwróciła od niej wzrok, przeniosła go na drzewo rosnące za plecami Frei.
- Owszem, jest coś, co książę chce odzyskać.
- Książę?
Nimue uśmiechnęła się ostro, chłodno.
- Pendragon.
Syn króla Utera. To tłumaczyło niechęć do magii i nieufność wobec wszystkiego, co dotknęła. Choć jednocześnie zupełnie nie tłumaczyło, czemu ta niechęć była trzymana w ryzach, czemu Nimue była jeszcze żywa, czemu Frei nie przebito mieczem, czemu nie było żadnych stosów, a książę słuchał rad ptaka, który był tak magiczny, że nie dawało się tego ignorować. Skąd w synu swego ojca tyle odmienności.
- To, co książę che odzyskać musi być bardzo cenne skoro samodzielnie ruszył na tę wyprawę i aż tak się jej poświęca - powiedziała w końcu.
- Możliwe. - Nimue wzruszyła ramionami. - Nie interesuje mnie jego skala wartości i to, do czego jest mniej a do czego bardziej przywiązany. - Jej głos był twardy. - To Pendragon, żaden z nich nie jest wart niczego.
Kłamała, oczywiście, że kłamała. Skoro gra w grę, to musiała się na nią zgodzić, musiała przyjąć, że daje mu szansę na wygraną, choćby najmniejszą i jedną na milion. Gdyby był jej aż tak nienawistny, nie pokazałaby mu drogi, na której końcu znaleźć można furtkę pozwalającą oszukać los.
Chyba, że posłała go gdzieś, gdzie tej furtki i tak nie było, ale w to Freja akurat nie wierzyła.
- Czy ma w ogóle szansę wygrać?
Nimue prychnęła jak zniecierpliwiony kot.
- Zawsze jest jakaś szansa. Inaczej gra jest pozbawiona sensu.
Inaczej magia nie pozwala nikomu w nią grać, pomyślała Freja, magia miała słabość do dość pokrętnie rozumianej czasami równowagi. Po obu stronach zawsze musiała stać jakaś siła.
- A gdy wypełni wszystkie zadania?
- Dostanie z powrotem to, co ofiarowano mi w zamian za jego życie - powiedziała i uśmiechnęła się ironicznie, dość zimno, lecz z dziwnym zachwytem. Jakby podobało jej się własne dzieło. Z dziecięcą satysfakcją wynikającą z burzenia ułożonych z klocków wież i pałaców. - Jeśli oczywiście podoła temu wszystkiemu.
Więc byłą w tym wszystkim jednak jakaś pułapka.
- Wystarczyłby jakikolwiek kawałek materiału, prawda? I jakakolwiek kropla wody? Tkanie, len, rycerz przy fontannie, to wszystko ma być tylko utrudnieniem. Te próby dotyczą czegoś innego, prawda?
Nimue nie odpowiedziała. Nie przeniosła nawet na nią wzroku. Nadal przyglądała się drzewu. Jakby w tej rozmowie było ich troje i Nimue bardziej interesował brak reakcji drzewa niż cokolwiek, co Freja mogła mieć do powiedzenia.
Zacisnęła dłonie.
- To dobry człowiek. Darował mi życie.
I dopiero na te słowa Nimue odwróciła się w jej stronę i złapała jej wzrok.
- Ale może ja nie jestem zbyt dobrym człowiekiem - zabrzmiało to dziwnie mało drwiąco. Może nie do końca umiała sobie jednak poradzić z taki stanem rzeczy.
- Zgodziłaś się pomóc mi, choć mogłaś powiedzieć, że nie znasz lekarstwa.
- Wykorzystuję cię do własnych celów. Nie łódź się, że jest inaczej.
- Ale i tak robisz coś dobrego.
Nimue nie odpowiedziała. Przez chwile przypatrywała się mgłom, a potem odwróciła gwałtownie w stronę ruiny i ruszyła przed siebie.
- Jeśli nie chcesz umrzeć z głodu, weź łódź i popłyń na brzeg zebrać sobie coś do jedzenia. Wschodnie wybrzeże jest zawsze pełne grzybów.
- Dziękuję.
To, oczywiście, nie doczekało się już odpowiedzi. Nimue nie zwolniła nawet kroku.
Freja patrzyła za nią, zamyślona.
Pierwsza próba: zabij bestię, zniszcz zagrożenie. A właściwy sprawdzian: zawahaj się, nim zabijesz, okaż miłosierdzie, jeśli potrafisz.
Druga próba: zdobądź len, utkaj z niego welon delikatny jak otaczające wyspę mgły. A właściwy sprawdzian: zatrzymaj się, gdy ktoś potrzebuje twej pomocy, udowodnij, że umiesz pochylić się nawet nad najmniejszym ze stworzeń, że nie obce ci jest współczucie.
Trzecia próba: Zdobądź wodę z magicznej fontanny, pokonaj rycerza, którego do tej pory nikt nie pokonał.
Tylko co kryje się pod spodem?
*/*/*/*
Odkąd pamiętał, Artur zawsze walczył, o coś czy przeciwko komuś, na serio i na niby, na turniejach, na treningach i na wojnach, w potyczkach z magią i pospolitymi rabusiami, oko w oko z magicznymi bestiami i zwykłymi śmiertelnikami. Czasami zdawało mu się wręcz, że cały jest niczym więcej, jak tylko przedłużeniem dłoni dzierżącej miecz - bez niego czuł się niekompletny i niepewny; pozbawiony nie tyle ochrony, ile celu i sensu.
Oczywiście, nie mógł mieć przy sobie miecza zawsze i wszędzie. Protokół na to nie pozwalał a ludzie reagowali czasami nienajlepiej na widok mężczyzny z bronią w ręku, więc często zadowalać się musiał sztyletami ukrytymi w ubraniu lub przypiętymi do łydek. Nie do końca to samo, ale przynajmniej ostrza były podobnie śmiertelne, a zasada działania praktycznie ta sama. To zresztą nie chodziło do końca o ich skuteczność czy przydatność, bardziej o spokój ducha, który przynosił Arturowi ich znajomy ciężar.
Niemożność sięgnięcia po broń, rana uniemożliwiająca wykonanie odpowiedniego ruchu wystarczająco szybko, niezmienna zawodność ludzkiego ciała, której nigdy nie dało się pozbyć w całości, ilu ćwiczeń i prób się by nie odbyło, to wszystko składało się dla Artura w zestaw małych prywatnych lęków i paranoi. Drobnych elementów, z których budowane były jego koszmary. Gdy budził się zlany potem, śnił właśnie o nich. O porażkach, pomyłkach, słabości mięsni, niewystarczająco mocnym chwycie dłoni na rękojeści, o własnej omylności. O tych wszystkich, których może zawieść - o tych znanych i nieznanych, rozpoznawalnych z twarzy i imienia, i tych zlewających się w jeden, anonimowy tłum patrzący na niego z nadzieją. Śnił o tym, jak to, co polega na jego sile i zręczności padało pozbawione wsparcia.
Oczywiście doskonale wiedział, że nie każda rana czy pomyłka prowadzą do aż tak opłakanych konsekwencji, ale tu nie chodziło o to, co nieuniknione, a o to, co potencjalnie możliwe. I nawet jeśli za każdym razem Arturowi udawało się wyjść obronną ręką z tej czy innej sytuacji, nawet jeśli jego choroby i dolegliwości ustępowały dość szybko, a w czasie ich trwania omijały ich największe zagrożenia, to i tak Artur zawsze pamiętał, co mogłoby się stać, gdyby szczęście przestało im dopisywać. Artur znał swoją wartość i swoje główne zadanie - zdawał sobie sprawę, gdzie leżą jego dobre strony, tak samo jak z tego, czego dotyczą te gorsze. Wiedział, że ludzie polegają na nim, jako na obrońcy akceptował to i cenił, zbudował wokół tego całe swoje życie, wiec myśl o tym, że może zawieść, że może nie potrafić nikomu pomóc, napełniała go lękiem, którego nie umiał wysłowić.
Odkąd oparzył się w rękę ratując mrówki (mrówki, nawet nie damę w opałach, wioskę pełną bezbronnego chłopstwa, czy chociaż kwilące niemowlę; nie, on ratował mrówki; aż słów szkoda, i naprawdę, ani słowa Morganie), Artur czekał na moment, gdy oparzenie to okaże się przyczyną jego zguby.
Był niewyspany, znużony, zbyt niepewny tego, co robi i po co, zbyt bliski spraw, o których nie miał pojęcia i których nijak nie umiał kontrolować. Z poparzoną ręką, w której jego miecz leżał zbyt niepewnie, by Artur mógł się z tym czuć komfortowo.
Nie mógł się pozbyć wrażenia, że jest w środku własnego koszmaru. Gdzieś na początku, gdzie scena katastrofy dopiero zaczynała układać się w coś jednoznacznie złowróżbnego.
Ale gdy odnalazł źródło i rycerza, zacisnął dłoń na rękojeści miecza i stanął do walki bez wahania, bo od tego właśnie był. Bo były tylko dwie opcje: brnąć dalej lub zawrócić pokonanym, a ta druga nie wchodziła w grę.
Idiota, który zachowywał się do tej pory niesłychanie cicho, zaskrzeczał ostrzegawczo. Artur nie zwrócił na niego uwagi.
- Nie przychodzę tu w złych zamiarach. Muszę zaczerpnąć ze źródła odrobinę wody - powiedział, choć miał przeczucie, że na niewiele się to zda. - Nie szukam okazji do zwady. Pozwól mi wziąć to, po co przychodzę, a odejdę w spokoju i ominie nas potyczka.
Rycerz odwrócił się w stronę Artura. Promień słońca odbił się rykoszetem od powierzchni jego zamkniętej przyłbicy. Artur pomyślał, że wolałby zobaczyć twarz swojego przeciwnika, nim stanie z nim do walki. Bo walka z pewnością go nie ominie. Mógłby przysiąc, że czuje ją w powietrzu.
::Nikt nie może czerpać wody z tego źródła bez zgody tej, która nim rozporządza::
Odpowiedź dotarła od razu do umysłu Artura z całkowitym pominięciem uszu.
Magia. Znowu. Jeszcze tylko tego brakowało.
(Jego ojciec był głupi sądząc, że uda mu się wyeliminować magię z tej ziemi. Ona była jej pełna po brzegi).
- Gdzie można w takim razie znaleźć twoją panią? - zapytał, ściskając mocniej rękojeść miecza, ale nie zmieniając jego pozycji. Skóra dłoni zaprotestowała, podrażniona i obolała. - Poproszę ją o pozwolenie.
Rycerz przechylił głowę. Artur wyobraził sobie, że pod przyłbicą pojawił się drwiący uśmiech.
::Ten, kto chce dostać się do pani tego źródła, musi uzyskać moje pozwolenie::
Idiota zatrzepotał skrzydłami i przeskoczył gałąź bliższą Arturowi, co prawdopodobnie nie zwiastowało nic dobrego. Artur zacisnął zęby. Napięcie zaczynało go irytować, ale nauczono go, że cierpliwość to cnota, więc musiał spróbować wszystkich opcji.
(Już raz oglądał efekty swojej porywczości i bezmyślności. Wtedy, gdy zabił jednorożca, gdy zabił tego, kto drwił z jego dumy i honoru, gdy zlekceważył rady, choć wiedział, że są słuszne. Widział jak ludzie płacili za te jego pomyłki, gdy ich krewni umierali od zarazy, z głodu, z braku wody; gdy zboże na polach padało, a z nim wszelkie podstawy żywota okolicznych chłopów. Nauczył się od tego lekcji nie do przecenienia.)
- A co trzeba zrobić, by dostać pozwolenie na spotkanie z twoją panią?
::Trzeba na to zasłużyć::
Tym razem drwina była wyraźna. Nie domysł Artura, ale fakt.
Artur uznał to za znak, że rozmową niewiele tu osiągnie.
Uniósł miecz, a rycerz zrobił to samo, jakby był jego zniekształconym, ale jednak wiernym odbiciem. Artur obrzucił go wzrokiem, starając się ocenić z jakiego typu przeciwnikiem ma do czynienia. Nie było między nimi wielkiej różnicy w masie ciała, Artur był z nich nawet odrobinę wyższy i postawniejszy. Gdyby po samych warunkach fizycznych sądzić, Artur nie powinien mieć problemów, ale ten rycerz nie bez kozery został wybrany do tego zadania, najprawdopodobniej bardzo istotnego. Nikt z pewnością nie postawiłby na straży kogoś, kto nie...
Pierwsze uderzenie nastąpiło znienacka, przerywając Arturowi tor rozumowania i zmuszając go do odskoczenia na bok. Jego przeciwnik był niesamowicie szybki. Szybszy niż Artur się tego spodziewał.
Odskok i parowanie, szukanie oparcia dla nóg.
Cios za ciosem, nie tyle powalający siłą, ile szybkością, tak, że Arturowi trudno było złapać równowagę i przejść do ataku.
Skok i parowanie, atak i brak kontrataku, potknięcie i ratunek w ostatniej chwili, aż w końcu, ostatecznie Artur znalazł wreszcie okno, w którym zmieściła się zmiana postawy.
I atak, uderzenie, cała siła, jaką kiedykolwiek w sobie znalazł, mierzenie w słabe punkty i trafianie obok, frustracja i satysfakcja, z siebie, z przeciwnika, z walki, która była świetna i godna pochwały, ale niefortunnie zdarzyła się wtedy, gdy Artur grał o stawkę zbyt wysoką.
Aż w końcu, w końcu, gdy pot spływał już Arturowi po plecach, a wilgotna powierzchnia dłoni zmieniła się z lekko szczypiącej niedogodności w przestrzeń palącego bólu, Artur popełnił błąd.
Zamachnął się z całą siłą, na jaką go stać, wybrał odpowiedni moment, ale trafił na niespodziewanie mocny opór. Miecz uderzył o miecz z ogromnym impetem, siła uderzenia skoncentrowała się na prawej dłoni Artura, a odepchnięta gwałtownie w bok rękojeść miecza podrażniła niewyleczoną skórę rąk.
Artur wypuścił miecz z dłoni.
(Jego koszmar spełnił się właśnie na jawie)
Padł na ziemię jak lalka, od której właśnie odcięto sznurki.
Ostrze miecza jego przeciwnika podążyło za nim. Gdy podniósł oczy, miał jej już przy gardle.
::Przegrałeś::
Artur przełknął ślinę.
- Przegrałem - przyznał i to jedno słowo bolało go bardziej niż oparzenia dłoni. Idiota skakał z niepokojem po gałęzi, ale nie przyleciał bliżej. Artur starał się znaleźć w tym jakiś dobry omen. Jakaś część jego ja gotowała się już jednak na ewentualną śmierć.
Wział głębszy oddech i już chciał zamknąć oczy, gdy jego przeciwnik zabrał miecz z jego szyi.
::Możesz odejść:: powiedział rycerz ::I niech porażka cię czegoś nauczy::
Artur patrzył przez chwilę na własny porzucony miecz.
Odejść.
Podniósł się powoli, usiłując nie dotykać dłońmi ziemi. Sięgnął po miecz. Przez chwilę stał bez ruchu.
Odejść.
- Nie mogę tego zrobić - powiedział, odwracając się w stronę rycerza, który wrócił już na miejsce przy źródle. - Walcz ze mną raz jeszcze.
::To nie zabawa, idź gdzie indziej szukać sobie rozrywek::
- To nie rozrywka. Wyzywam cię na pojedynek.
::Juz go odbyliśmy::
- I odbędziemy raz jeszcze.
::Nie od ciebie to zależy. Skończyliśmy. ::
Nie skończyli. Nie mogli skończyć, bo Artur nie był na to gotowy. Jak miał wrócić do domu z podkulonym ogonem, jak miał powiedzieć Morganie, że ją zawiódł? Jak miał wrócić z niczym, skoro obiecał sobie tak wiele? Jak miałby dalej żyć, wiedząc, że coś jest z jego światem nie tak, i wiedząc, że zmarnował jedyną szansę, by to coś naprawić? Jak miał wrócić na wyspę i powiedzieć tej biednej dziewczynie, że zawsze już będzie bestią i nie ma dla niej ratunku?
Nie, to nie był koniec.
- Ja, Artur Pendragon, wyzywam cię na pojedynek. Oficjalnie - powiedział, zbliżając się do rycerza na wyciągniecie dłoni. - Nie mam przy sobie rękawic, ale to nie ma znaczenia. Obaj jesteśmy rycerzami. Nie możesz mi odmówić.
Rycerz milczał przez chwilę.
::Pendragon? Jesteś synem Utera?::
- Tak.
Kolejna chwila ciszy.
::Jeśli pokonam cię po raz drugi, nie pozwolę ci już odejść::
- Rozumiem.
::Mimo to chcesz stanąć do walki?::
Artur przytaknął.
::Przegrasz. Przez dłonie, jeśli nie przez przypadek.::
- Niech tak będzie. Liczę się z tą możliwością.
::Twój ojciec nie byłby zadowolony::
Artur nie odpowiedział.
::Aż tak ci zależy na tej wodzie?::
- Dostanę coś za nią w zamian.
::Co takiego?::
Artur przez chwilę nie wiedział, jak odpowiedzieć. Jak wytłumaczyć, że nie znał konkretów i szczegółów, a mimo to znał wartość sprawy.
- To, czego by mi najbardziej brakowało, gdyby mnie miało na zawsze opuścić.
Po tym zadaniu nastąpiła cisza, podczas której Artur i jego przeciwnik przyglądali się sobie w napięciu.
::Pozwolę ci zobaczyć się z panią tego źródła, jeśli zgodzisz się spełnić jeden warunek.::
- Jaki?
:: Źródło, które widzisz jest bramą na dwór mej pani. Pozwolę ci przejść przez tę bramę, jeśli obiecasz, że gdy po drugiej stronie ktoś zapyta cię, o to, kim jesteś, wyznasz swoje imię i nazwisko i powiedziesz, że zostałeś pokonany przez kobietę i pozwolono ci wkroczyć na dwór z litości.::
- Nie pokonała mnie żadna kobieta.
:: To nie ma znaczenia. ::
- Chcesz, żebym skłamał? Po co?
:: To już moja sprawa. ::
- Rycerzowi kłamstwo nie przystoi.
::A klęska jest mu niemiła. ::
- Jeśli ta plotka się rozniesie, mój ojciec straci twarz. Kto widział rycerza, którego pobiła kobieta. Cóż to za następca.
:: Problemy Utera mnie nie interesują. ::
- Ojciec straci twarz, a ja stracę honor.
:: Twój wybór ::
I Artur pomyślał o tym wszystkim, o honorze i dumie i martwym jednorożcu, o swoim ojcu i nieuniknionych zawodach jakie mu sprawiał, a potem zamknął oczy, wziął głęboki oddech, zatrzymał się na chwilę w tej pustce i ciemności, a potem otworzył z powrotem powieki i ruszył przed siebie, w stronę źródła.
Był gotowy.
„Drzewo, z natury zagmatwane"
Jestem idiotą.
Merlin unosi brew, a Artur myśli, że doprawdy, Gajusz czasami ma zły wpływ na ludzi.
Oczekujesz, że się z tobą nie zgodzę? Bo, wiesz, ja zawsze uważałem, że jesteś głownie...
Tak, wiem. Kluchogłowym durniem, stokrotką głupotką i szeregiem innych neologizmów.
Merlin powstrzymuje się od śmiechu na może pięć sekund.
Nie bądź z siebie taki zadowolony. Te określenia nawet nie mają sensu. Poza tym, jaki mężczyzna przy zdrowych zmysłach wyrzuca innym od stokrotek...?
Taki, który uważa, że przy całej swojej okazjonalnej głupocie wasza wysokość jest tak ogólnie jasny i urokliwy jak polny kwiatek?
Artur odwraca wzrok, czując, że się rumieni. Zapomniał na chwilę, że to nie jest ten młody Merlin, który umarłby nim by się przyznał do czegokolwiek, ale ten Merlin, który ma już to za sobą, który sypiał (sypia) w jego komnatach i wie, że nikt nie wytrąca Artura z równowagi jak strategicznie użyty komplement.
Wziąłbyś przynajmniej porównał mnie do czegoś mniej pospolitego.
Wybacz, wiejskie wychowanie, wiejskie metafory. W głosie słychać rozbawienie. Ale mogę znów spróbować trochę się podkształcać u bardów..?
Kolejny kawałek układanki wpada na swoje miejsce, kolejne wspomnienie, i Artur pamięta nagle cała historię o miłosnych wyznaniach i poematach tak metaforycznych, że kompletnie mijały się z celem i całym kosmicznym zamieszaniu, które wyniknęło z tego wszystkiego i paru damach, które wzięły te listy do siebie, bo Merlin nie mógł nie gubić wersji na brudno, to byłoby zbyt banalne, i własnym kryzysie emocjonalnym, gdy to on dla odmiany wziął te damy, które wzięły listy do siebie, na poważnie. Wybucha śmiechem.
Merlin przygląda mu się przez chwilę z pobłażaniem.
Czemu jesteś idiotą?
Artur potrząsa głową, odrzuca resztki rozbawienia i wraca wzrokiem na powierzchnię stołu, gdzie małe kropki odgrywają swoje wielkie dramaty wśród maleńkich domków i drzew.
No spójrz, wszystko na wyciągnięcie reki, ale nie, ja muszę pod górkę, sam, bez pomocy, bez rozsądku, bez rozwagi. Myśli o tych swoich idiotycznych próbach szukania leku na samotność, o swoim głupim zachowaniu, gdy Merlin był jeszcze przy nim, o tych wszystkich nieporozumieniach i potknięciach, które przydarzyły im się później, o całym tym morzu zmarnowanego czasu. Marnowanego, choć powinni (powinien) wiedzieć lepiej, pamiętać, że czas jest ulotny i kruchy.
Merlin zerka na powierzchnię mapy, a potem unosi wzrok. Oczy ma o wiele zbyt mądre. Pełne wiedzy, której jeszcze nie powinien mieć. Wiedzy i czegoś miękkiego i ciepłego (nostalgii?).
Bierze rękę Artura w swoją dłoń i unosi do ust. Składa dziwnie poważny pocałunek na kostkach jego placów.
Ale ja lubię te twoje głupoty.
A potem uśmiecha się i oczy ma znów jasne i nieniepokojące.
Tak jak i ty lubisz moje.
Artur nie może zaprzeczyć.
*/*/*/*
Część 11/14 -„ O tej, która sama siebie zamknęła w zbrojnej stali"
*/*/*/*
Powinien był od razu się zorientować, że ma do czynienia z iluzją.
Oczywiście tak się nie stało. Do rozpoznania ułudy potrzeba trzeźwych zmysłów, a jego były otumanione silnym uderzeniem magii, którą to miejsce wypełnione było od podłogi aż po dach.
Miał wrażenie, że brodzi przez wodę. Powietrze stawiało opór, którego nie spodziewałby się na otwartej przestrzeni, jakby nie życzyło sobie jego obecności.
(Co on właściwie tu robił?)
Czuł się otumaniony, nie do końca trzeźwy, jakby właśnie wracał do swoich pokoi po długiej uczcie, na której pozwolił sobie na wypicie zbyt dużej ilości wina.
(Nikt go nie podpierał. Obejrzał się w bok, pewien, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie znalazł nikogo. Rozczarowanie było bardzo podobne do ukłucia sztyletem w bok.)
Idiota wbił szpony w ramię Artura, na sekundę, ostrzegawczo, wyrywając go z bocznej uliczki dygresji.
- Idę, idę - powiedział i ruszył dalej przez paradną salę, której ściany były zbyt daleko od siebie i której początek i koniec dzielił dystans pasujący bardziej do pastwisk niż domostw. Za dużo przestrzeni, za dużo mgły. Za mało jasnych spraw, jednoznacznych wyborów, wyraźnych krawędzi.
(Coś było...Po co on właściwie tu przyszedł? Po co ta wyprawa?)
Dookoła niego zaczęli pojawiać się ludzie. Rycerze w zbrojach - paradnych, dekorowanych piórami i szarfami, i tych bardziej przyziemnych, uplamionych krwią i ziemią, zwyczajowymi pamiątkami z bitewnych pól. Damy dworu w kolorowych sukniach ociekających bogactwem. Dworzanie różnej płci i wieku. Staruszkowie o białych włosach, młodzieńcy o dziecinnie gładkich twarzach, drobne dziewczęta wystawiane po raz pierwszy na małżeński rynek.
Tłum gęstniał. Pęczniał od wpatrzonych w Artura twarzy.
Niektóre postacie były Arturowi znajome, niektóre tylko mgliście, inne doskonale; wszystkie raczej z mało przyjemnych powodów. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś uparł się zebrać w jednym miejscu wszystkich, z którymi Artur nie chciał mieć do czynienia. Znał ich reputację, wiedział jak gustują w plotkach i intrygach, znał niechęć niektórych do własnej osoby, pamiętał ich z tych lat, kiedy dopiero stawiał pierwsze kroki na rycerskich turniejach i gdy zdawało mu się, że cały świat czeka tylko na jego potknięcie, na potknięcie uterowego syna, i że nic nie sprawi im większej przyjemności niż jego klęska.
(Jeśli przyzna w tym towarzystwie, że pokonała go kobieta, jeśli przyzna się, że wpuszczono go tu z litości, wtedy wszyscy się o tym dowiedzą. Wszyscy ci, którym nigdy nie chciał dać satysfakcji. I rozejdzie się to natychmiast po całym Albionie. Bo ci ludzie nie zatrzymają tego dla siebie.)
Setki, setki par oczu wpatrzonych w każdy jego ruch.
Szepty i chichoty narastały stopniowo, rosnąc w siłę z każdą sekundą, a Artur szedł przed siebie, z głową podniesioną wysoko i oczami wpatrzonymi w głąb sali.
(Jego ojciec dowie się od obcych, plotka dotrze do niego nim Artur powróci do Camelotu, zastanie go nieprzygotowanym i upokorzy. Gdy Artur dotrze na zamek, wzrok króla będzie pełen rozczarowania. Wzrok jego ojca będzie pełen rozczarowania.)
Na tronie siedziała kobieta w bordowej sukni. Piękna i jasnowłosa, jak na panią takiego bajkowego miejsca przystało. Nie umiał do końca oszacować jej wieku. Przeniosła na niego wzrok, odwracając się od osoby, z którą rozmawiała, pozbawionej cech szczególnych kobiety w średnim wieku, i spojrzała Arturowi prosto w oczy.
Artur skłonił się przed nią, z szacunkiem, lecz niezbyt głęboko. Pozwolił jej wyczytać z tego, co chciała.
- Pani.
Kobieta zmrużyła oczy.
- Witaj na moim dworze, rycerzu. - Skinęła mu głową na powitanie. - Jeśli masz być moim gościem, wypada bym poznała twoje imię. - Uśmiechnęła się lekko, dość chłodno. Z obowiązku, a nie potrzeby serca. - Jak cię zwą?
(Teraz, tu. Trzeba powiedzieć, co musi zostać powiedziane. Skłamać, otwarcie i z premedytacją.)
- Artur Pendragon.
Po sali przeszedł szmer, tłum zafalował, zmierzwił się i skłębił, ruszył do przodu, bliżej, bardziej; głodny nowych rozrywek. Zbliżając się do Artura, pożerał powoli przestrzenie pustej posadzki. Piękne marmury ginęły pod stopami i brzegami szat. Artur napiął mięśnie karku i wyprostował plecy. Starał się nie patrzeć na nikogo poza kobietą na tronie.
Ptak na jego ramieniu dziobnął go lekko w ramię. Artur nie miał pojęcia, co miało to oznaczać.
- Słyszałam o tobie wiele historii, synu Utera - oświadczyła kobieta po chwili namysłu. - Wieści o twojej odwadze i waleczności dotarły i tutaj. - W jej tonie było coś dziwnego. Był uprzejmy, ale niejednoznaczny; z pozoru neutralny, ale niepozbawiony drwiącej nuty. - Podobno nie masz sobie równych wśród rycerzy Albionu.
(To też odejdzie, zniknie. Przepadnie, z głupiego powodu. Przez kłamstwo, któremu nie wolno mu zaprzeczyć.)
Artur skłonił się ponownie, świadomy wpatrzonych weń ludzi.
- Podejrzewam, że część tych opowieści, jak to zwykle z opowieściami bywa, jest mocno przesadzona. Nie sądzę bym był najlepszym z żyjących rycerzy.
- Ale jednym z najlepszych?
- Nie mnie to osądzać. Staram się być prawy i honorowy, jak na rycerza przystało.
Kobieta parsknęła śmiechem. Dźwięk ten odbił się echem wśród jej gości.
- No tak, wy mężczyźni lubicie budować swoje życia w oparciu o dość abstrakcyjne koncepcje.
Tym razem drwina była jednoznaczna i bardzo czytelna. Artur zacisnął dłoń w pięść. Skóra dłoni zaprotestowała, gdy wbił w nią paznokcie.
- Obawiam się, że nie bardzo rozumiem - powiedział.
- Prawość, honor? - Kobieta wyprostowała się i przechyliła w przód. - Przyznasz, że to koncepcje bardzo ogólnikowe. Osobiście wolę konkrety.
Artur powstrzymał się przed rzuceniem ostrej uwagi na temat tego, co sądzi o tego typu wypowiedziach. Zrezygnował też z dyskusji o tym, co kto uważa za konkrety i abstrakty i jak jedno łączy się z drugim. Nie to było tu głównym wątkiem.
Kobieta odczekała chwilę, spodziewając się odpowiedzi. Gdy jasnym się stało, że ta nie nastąpi, uniosła lekko brwi. Wyglądała na zaskoczoną. I może trochę rozczarowaną. Artur nabrał przekonania, że próbowała zastawić na niego jakąś pułapkę.
- Cóż - powiedziała w końcu - jedno jest pewne. Musisz być znakomitym rycerzem, skoro udało ci się uzyskać wstęp na mój dwór. Ten, kto strzeże wejścia jest wojownikiem najwyższej klasy, nie uważasz? - Zmrużyła oczy. - Samo to, że udało ci się wywalczyć wstęp w moje progi świadczy o tym, że w plotkach o tobie jest wiele prawdy.
Nie uśmiechnęła się, ale skłoniła głowę, co w jakiś dziwny sposób sprawiło, że zaczęła wyglądać na bardziej przystępną.
- Bo pokonałeś mego strażnika, prawda?
Pułapka numer dwa, Artur wyraźnie widział ją przed sobą. I mimo wszystko musiał w nią wpaść. Z własnej, nieprzymuszonej woli.
- Nie - powiedział, patrząc prosto przed siebie. - Nie pokonałem twojego strażnika.
(Po co to wszystko? Czy jest tego warte?)
- Sam cię wpuścił?
(Królestwo jest tak silne, jak jego władca, tak silne jak jego rycerstwo, jak obietnica jego przyszłości - ojciec powtarzał mu to zawsze, gdy był mały i przegrywał walki ze starszymi od niego rycerzami. Ja się starzeję, więc ty musisz szybko urosnąć w siłę i na wszelkich turniejach Albionu udowadniać wszystkim raz po raz, że nasza przyszłość jest pewna. Że Camelot jest zbyt silny by opłacało się go atakować.
Jeśli Artur podkopie teraz tak mocno swoją opinię, jeśli tak niefortunnie straci reputację, wtedy...
Czy go na to stać?
I co jest wart rycerz, którego słowom nie można ufać?)
- On nie przepuszcza ludzi bez powodu.
(Po co on właściwie wyruszył na tę wyprawę, w sam środek magicznych gier, w których nie miał żadnych szans? Dla Morgany i jej snów? Dla Gwen, której śmierć choć niespodziewana, była jednak dość naturalna? Dla tego dziwnego przeczucia i jeszcze dziwniejszych snów? Dla jakiejś ułudy? Jak może rzucać coś konkretnego, reputację swoją i swego ojca, na szalę po to by stracić to goniąc za czymś, co może być zaledwie iluzją? Po co właściwie ryzykuje utratę honoru? Ryzykuje, że nigdy już więcej nie będzie mógł powiedzieć nikomu, że nigdy nie kłamie i nie kłamał?)
Cisz trwała zbyt długo. Artur doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
(Myślał o tym, co nawiedzało go nocami, o wrażeniu, że zapomniał o czymś niezwykle istotnym, o świadomości, że świat jest nie taki, jak trzeba, o zapewnieniach, że może jeszcze wszystko odwrócić. O tych wspomnieniach, z których wymazano czyjąś postać, a które nie dawały mu spokoju - o kielichu i paradnej sali, mersjańskiej delegacji i panice, od której nie mógł oddychać; o żółtych, niepozornych kwiatkach zgniatanych pod butami, o tym, jak Gwen, sprytna, lojalna Gwen wynosi je z lochów i niesie…a*l*e**k*o*m*u*?* O plaży, morzu i truciźnie, o czyichś dłoniach i o …*o*c*z*y*m*?* O tym, jak żegna kogoś, obserwuje z murów jak odchodzi do …*d*o*k*ą*d*?* O tym, jak zapina na czyimś ramieniu zarękawie i myśli o tym, jak, że może już tego kogoś nigdy nie zobaczyć, bo…*c*o*?* Myślał o tych wszystkich dziurach w pamięci. Myślał, myślał i ciężar tego wszystkiego wypełniał mu głowę i tumanił zmysły.)
- Przepuścił mnie najprawdopodobniej z litości - powiedział w końcu, a słowa te ledwo przeszły mu przez gardło. Bicie serca prawie zagłuszało mu szmer gorączkowych dyskusji, których niewątpliwie był głównym tematem.
Idiota przesunął się bliżej jego szyi i otarł się o jego skórę główką, delikatnie i bardzo po psiemu. Artur obiecał sobie, że jak tylko wydostanie się z tego dworu i to wszystko się skończy, przeprowadzi z nim długą dyskusję na temat tego, czym się różni sokół od psa i czego sokołom robić nie wypada, bo najwyraźniej Idiota miał jakiś problem w tej materii. Obiecał też sobie, że nigdy nie wypowie na głos, jak bardzo ten maleńki, dziwaczny gest dodał mu odwagi.
- Zostałem pokonany w walce przez kobietę - powiedział, nim odwaga zdołała zniknąć tak szybko, jak go nawiedziła. - Twój strażnik musiał uznać, że to wystarczająco upokarzające samo w sobie i pozwolił mi przejść.
Tłum zamarł, pełen wykrzywionych złośliwie twarzy, niedowierzając, że oto taka zdobycz trafiła się właśnie tu i teraz. Gdy Artur zerkał na nich kątem oka dostrzegał tylko zdeformowane ryzy twarzy i wyciągnięte w oczekiwaniu ostre pazury.
Sępy.
(Powinien był zorientować się, że to iluzja, ale w środku złudzenia wszystko zawsze do siebie pasuje.)
- Artur Pendragon, zwycięzca setek turniejów, najlepszy rycerz Camelotu, nadzieja Albionu, został pokonany w walce na miecze przez jakąś kobietę? - Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Jej głos był prawie radosny. - Użyła podstępu? Magii? Oszukała cię? Zaszantażowała?
Wyraźnie dawano mu wyjście, wyraźnie też z niego drwiono. Artur nie wiedział, który z tych dwóch faktów był tu istotniejszy.
Skupił się na ciężarze ptasiego towarzystwa, który wyczuwał na prawym ramieniu, na tym dziwnie kojącym wrażeniu, że nie jest z tym wszystkim sam, choć przecież jeden ptak to bardzo niewiele.
- Zostałem pokonany w równej, sprawiedliwej walce - oświadczył wyraźnie i dobitnie, nie podnosząc głosu, ale też go nie obniżając. Policzki płonęły mu ze wstydu. Nie wiedział czy bardziej przez kłamstwo, czy jego treść. Nie miało to wielkiego znaczenia.
Tłum wokół niego wybuchł siłą setek rozentuzjazmowanych głosów. Gdyby Artur się skupił mógłby nawet usłyszeć fragmenty poszczególnych wypowiedzi. Nie zrobił tego. I tak wiedział, jakim tonem wypowiadana jest większość kwestii.
Jasnowłosa kobieta nadal przyglądała mu się z namysłem.
- Nie kłamiesz?
- Po co miałbym kłamać w takiej sprawie?
- Przysięgnij na swój honor.
Artur zawahał się, na chwilę zamarł całkowicie, zaprzestał nawet oddychania. Idiota powtórzył swoją psią sztuczkę z łaszeniem się do arturowego ucha. Artur odetchnął. I tak było już za późno i zbyt daleko, by się cofać.
- Przysięgam - powiedział, łapiąc wzrok kobiety.
I wtedy, cały obraz, całe otoczenie, ściany i ludzie i tron, nawet kobieta, która na nim zasiadała, rozpadli się w pył.
*/*/*/*
:::Merlin:: nie wie, gdzie dokładnie jest, ani gdzie będzie za chwilę. Krajobraz zmienia się zbyt szybko, a on jest zbyt zdezorientowany. Nie zastanawia się nawet nad tym, czemu jego otoczenie nie jest stała a zmienną i co odpowiada za to, że skacze w przestrzeni w tę i z powrotem. Tak po prostu jest i :::Merlin:: nie widzi w tym nic dziwnego (bo :::Merlin::, ten :::Merlin::, jest nowy w swojej autonomii i nie zna innego świata).
Nie pyta, po co te podróże, ale mimo to znajduje w końcu w nich pewien wzór. Zaczyna rozumieć, na co patrzy.
Świat, który ogląda jest pełen ciemnych, martwych miejsc. Cienka warstwa magii otulająca ziemię i każdą zamieszkującą ją istotę nie jest już, jak powinna, gładka i nieprzerwana. Coś zmierzwiło ją i poszarpało, zostawiło po sobie wyrwy palące jak rany.
:::Merlin:: podchodzi do tych miejsc, ogląda poszarzały świat, wdycha ciężkie powietrze, w którym błąka się echo dawno zgaszonych płomieni, dotyka martwej ziemi, na której rośliny rosną niepewnie i z przyzwyczajenia, i gdzie dopada je szybka śmierć i nie pojawią się nigdy owoce.
Dopiero po pewnym czasie domyśla się, że patrzy na pozostałości po tym, co kiedyś łączyło magię z resztą świata. Na szczątki miejsc i osób, które kiedyś stanowiły bramy między światem magii a krainą zwykłych ludzi, a które potem zniknęły i zawiodły - spalone, zniszczone, zabite. Dopiero wtedy zauważa, że magia jest niespokojna, a rzeczywistość nie do końca ostra. Dopiero wtedy dostrzega, że świat nie jest już w stu procentach stabilny.
Mija tydzień, nim w niektórych śladach rozpoznaje swoją rękę i dociera do niego, że sam też jest winny tego rozpadu.
*/*/*/*
Gdy Artur znów otworzył oczy był z powrotem przy źródle, jakiś metr od strzegącego go rycerza.
Nim zdążył sięgnąć po miecz, rycerz rzucił w jego stronę małą, zakorkowaną buteleczkę. Artur złapał ją prawie automatycznie, bez namysłu. Nie ważyła wiele.
::Woda ze źródła. Tak, jak było obiecane.::
Artur ostrożnie otworzył butelkę. Zawartość była przeźroczysta i pozbawiona zapachu. Wyglądała jak najzwyklejsza woda. Przez myśli przebiegło mu podejrzenie, że może tak naprawdę to w źródle nie ma nic magicznego i ktoś znów bawi się z nim w kotka i myszkę, nie poinformowawszy go o tym, kim jest w tej zabawie. Ani jaki jest jej cel.
::Tylko nie próbuj tego pić. Skończyłoby się to najpewniej tragicznie. To nie zabawka dla amatorów.::
Artur zmarszczył brwi i zakorkował buteleczkę.
- Dziękuję.
::Nie ma za co. To moją ciekawość zaspokojono. Twój ojciec nie cieszy się w tych okolicach najlepszą reputacją.::
Artur napiął mięśnie, na wszelki wypadek, gotowy do walki i bronienia ojcowskiego honoru, jeśli zajdzie taka potrzeba. Rycerz nie zwrócił chyba na to większej uwagi, bo nie drgnął nawet o milimetr.
::Jesteś do niego podobny, tak przy pierwszym spotkaniu i na pierwszy rzut oka. A jednak jesteś też najwyraźniej zupełnie inny. Może po matce. Twój ojciec z pewnością nie potrafiłby przełknąć dumy i ukorzyć się przed tłumem, by dostać to, czego pragnie.::
Artur pomyślał o swoim ojcu i matce, o tym, jak jego ojciec patrzył na Igernę, i uznał, że jego rozmówca nie wie chyba, o czym mówi.
- Nie znasz mego ojca tak dobrze jak ci się wydaje.
:: Możliwe. Nie wydaje mi się jednak by potrafił okazać aż taką pokorę i uniżenie. Nawet ty miałeś z tym problem. Nadal masz, jeśli sądzić po minie. Reputacja ma dla ciebie aż takie znaczenie?::
- Moja reputacja przynosi moim poddanym wymierne korzyści.
Rycerz przechylił głowę, jakby chciał obejrzeć Artura pod innym kątem.
:: Uważaj, żebyś ich nie przecenił.::
Artur zacisnął zęby. Wziął parę głębokich oddechów.
- Postaram się - wycedził w końcu, trzymając nerwy na wodzy.
Głos rycerza, gdy znów rozległ się w jego głowie, miał w sobie nutę rozbawienia.
:: Nie jesteś do mnie najlepiej nastawiony.::
- Czemuż miałbym być? Pogrywasz ze mną w magiczne gierki, zmusiłeś mnie do kłamstwa.
:: To ci tak doskwiera? To, że musiałeś skłamać? Nie to, że przez chwilę sądziłeś, że po całym Albionie rozniesie się wieść o tym, że pokonała cię jakaś kobieta?::
Artur zawahał się na chwilę. Miał nadzieję, że o tym, co zaraz miał zamiar powiedzieć nikt nigdy nie poinformuje Morgany. Bo nie miałby już nigdy ani chwili spokoju.
- Możliwe, że jakaś kobieta byłaby w stanie mnie pokonać - oświadczył. - Kobieta ma mniej więcej takie same szanse, jak mniej postawnie zbudowany rycerz, a tacy przecież też radzą sobie całkiem nieźle na turniejach. Sam jesteś podobnej budowy, a przecież udało ci się odebrać mi broń.
Rycerz przez chwilę zatrzymał się w bezruchu. Artura miał wrażenie, że chyba go zaskoczył.
:: Czyli gdyby to, że zostałeś pokonany przez kobietę było prawdą, miałbyś mniejszy problem z wyznaniem tego przed światem?::
Artur przytaknął.
Przez chwilę nie działo się nic, a potem rycerz sięgnął po zatrzask przyłbicy i powoli zdjął hełm z głowy. Jasne loki rozsypały się mu po plecach.
Rycerz i jego pani okazali się jednym i tym samym.
- Jak widzisz, cały czas mówiłeś prawdę.
Artur nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Na szczęście jego odpowiedź chyba nie mieściła się w planie.
- Nazywam się Morgause.
Artur skłonił się raz jeszcze, po raz trzeci tej samej osobie, ale po raz pierwszy w jej prawdziwej i kompletnej postaci.
- W takim razie miło cię wreszcie poznać z imienia, pani.
Uśmiechnęła się. Nie wyglądało to kompletnie naturalnie na jej twarzy. Miał wrażenie, że nie jest przyzwyczajona do uśmiechów pozbawionych kpiny.
- Jeszcze się zobaczymy, Arturze Pendragonie. W tych czy innych okolicznościach. Okazałeś się być ciekawszym człowiekiem niż przypuszczałam. Mogłam się zorientować od razu na widok twego towarzysza, że nie jesteś wierną kopią swego ojca.
Artur zignorował przytyk względem Utera.
- Czyli Id...ten ptak naprawdę jest magiczny?
- Owszem.
Przez chwilę oboje przyglądali się sokołowi z uwagą. Sam ptak oczywiście wybrał ten moment na wykonanie paru nieskoordynowanych skoków wzdłuż gałęzi, w skutek czego prawie z niej spadł. Artur westchnął. No, idiota. Nomen omen.
- Nie wiem, skąd się przy mnie wziął. Pewnie ktoś zaczarował go, żeby wskazywał mi drogę.
Morgause zmarszczyła brwi.
- Nie znalazł cię z pewnością przez przypadek. I nikt go nie zaczarował. Co najwyżej poprosił, by ci towarzyszył - powiedziała dość ostro, nie odrywając oczu od ptaka, który odzyskał równowagę i wydawał się równie mocno zainteresowany Morgause, co ona nim. - To nie przedmiot, a żywa, autonomiczna istota, która jest tu całkowicie z własnej woli.
Idiota wydał z siebie ostrzegawczy dźwięk i porzucił gałąź. Artur bez zastanowienia wyciągnął ramię, by ptak miał na czym usiąść.
- Pilnuj go. Dobrze ci życzy i może ci się przydać.
- Już się przydał.
- Widzisz. Lojalność to cenna cecha.
Wyciągnęła ostrożnie rękę i zatrzymała ją na milimetr nad ptasimi piórami. Odczekała sekundę, ale ptak nie wyglądał, jakby chciał uciekać.
- To wyjątkowe stworzenie - powiedziała. Artur miał wrażenie, że gdy jej ręka dotknęła piór, oczy ptaka zabłysły na chwilę złotem. - Nie sądzę byś mógł dostać to, czego szukasz, jeśli nie będzie go przy tobie. Nie spuszczaj go z oka.
- Nie wiesz nawet, czego szukam.
Morgause cofnęła rękę. Przeniosła wzrok z powrotem na Artura.
- Nie. Ale czułam jak struktura świata przesuwa się, gdy to straciłeś. Każdy, kto ma w sobie choć odrobinę magii był w stanie to poczuć.
Artur pomyślał o Morganie, złożył kilka faktów w jeden wniosek, a potem odsunął to na bok. Nie teraz. Później.
- Musisz to naprawić - kontynuowała Morgause. - To jest zbyt potężne, zbyt niezależne od czyjejkolwiek kontroli, by można to było zostawić bez interwencji. Cokolwiek się stało, było tak gwałtowne i brzemienne w skutki, że echo tego wydarzenia zatacza coraz większe kręgi. Wszyscy odczuwamy reperkusje, których końca nie widać. Nie wiem nawet, co się jeszcze może stać.
Zmarszczyła brwi.
- Nie jestem przyzwyczajona do takiej niewiedzy.
Do Artura dotarło, że ona właśnie mówi mu, że się boi. Nie wyglądała na osobę, którą strach często odwiedza. Biorąc pod uwagę jak dobrze władała mieczem, jak silne tworzyła iluzje, jaką potęgę Artur wyczuwał w jej dość filigranowej postaci, to przyznanie się do lęku oznaczało coś naprawdę niedobrego.
Artur poczuł, że przechodzi go dreszcz.
Idiota poderwał się z jego ramienia i wzbił w przestworza.
Czas ruszać dalej.
Koniec z marnowaniem czasu.
Nie mieli go chyba tak wiele.
*/*/*/*
Minęły trzy lata od śmierci Arianrod nim Arten stanęła pewnego wieczoru w drzwiach chaty Brenwen i zapytała, czy może wejść do środka. Minęło parę minut wypełnionych gotowaniem wody i parzeniem naparu z szałwii, nim Arten przeszła z niezobowiązujących plotek i uwag na temat pogody, na to, co naprawdę ją interesowało.
- Chciałam cię zapytać, czy istnieje jakikolwiek sposób, by odczynić to, co zrobiłam - zapytała w końcu, nadal trzymając czarkę w dłoniach. Grzała ręce o jej ścianki. Na dworze było już chłodnawo, a ona była zbyt lekko odziana.
- Pakt ze smoczym królem? Raczej nie, skoro doczekałaś się już wnuków.
- Nie o to mi chodziło. Chodziło mi o przeznaczenie.
Brenwen przechyliła czarkę i wypiła resztę naparu.
- Jakieś konkretne przeznaczenie?
- Tak. - Dłonie Arten zacisnęły się mocniej na naczyniu. - Chodzi o tego, kogo w księgach nazywają Emrysem.
Brenwen wydała z siebie niezobowiązujące mruknięcie, oznaczające uwagę, ale nie przytaknięcie. Wstała i dolała sobie więcej naparu. Uniosła kociołek w pytającym geście, ale Arten pokręciła głową na „nie". Brenwen odstawiła kociołek na trójnóg i wróciła do stołu.
- Emrys, mówisz? Czy on nie jest właśnie tym, o co ci chodziło?
Arten utkwiła spojrzenie w swoim dobiciu. We wnętrzu czarki, w małej ilości naparu wydawała się nawet samej sobie jakaś bardzo mała i nieistotna. Palce zatrzęsły się mimowolnie i zburzyły gładkość wodnej powierzchni. Odbicie zniknęło, zniekształcone nie do poznania.
- Tak - przyznała. - Jest tym, o co chodziło mi na początku, gdy myślałam tylko o klęsce naszego świata i o tym, jak zapewnić magii szanse przetrwania. Gdy nie myślałam w ogóle o tym, że w to wszystko wplątane są i będą jednostki ludzkie i że za moje zabawy z przeznaczeniem ktoś kiedyś będzie musiał zapłacić.
Jej głos był pełen mało przyjemnej, gorzkiej ironii.
- Ale przecież po to rzucałyśmy w kręgu tamto zaklęcie? By dać tym, których siłą wplątałaś w swoje sprawy wolną wolę i szansę na szczęście? Myślałam, że to się powiodło.
Aerten przytaknęła z pewnym ociąganiem.
- Powiodło się i nawet nie wiesz, jaka jestem ci, wam wszystkim, za to wdzięczna, ale...
Brenwen skupiła wzrok na jej twarzy, dostrzegając po raz pierwszy szczegóły tego, co na pierwszy rzut oka uznała za zwykłe, wieczorne zmęczenie. Cienie pod oczami Arten były na to jednak zbyt wyraźne.
- Znów śnisz?
- Tak, od jakiś dwóch, trzech lat. Ciągle o tym samym chłopcu, który stanie się Emrysem.
- Stanie się?
- W moich snach jest młody. Wołają na niego Merlin.
Brenwen przymknęła oczy i wyobraziła sobie chłopca, prędkiego i nieskrępowanego jak ptak, od którego wzięło się jego imię. Wyobraziła sobie siłę, którą włada i kajdany przeznaczenia trzymające go w ryzach.
- W moich snach ten chłopiec znajduje się w pętli - powiedziała Arten. - W zaklętym kręgu, z którego nie ma ratunku. W jego przypadku nasze zaklęcie okazało się zbyt słabe. Albo przeznaczenie zbyt silne. Zależy, z której strony patrzeć.
- Musisz wyrażać się bardziej konkretnie. Na czym dokładnie polega problem?
- Emrys spotyka księcia, przeznaczenie nie pozwala, by stało się inaczej. Przeznaczenie pilnuje też by Emrys nie opuszczał boku księcia. Ostatni smok opowiada Emrysowi o tym, co jest mu pisane i Emrys zaczyna czuć się za wszystko odpowiedzialny. Aż w końcu umiera w bardzo młodym wieku. Poświęca się dla sprawy.
- Czy to wystarcza?
Arten wzruszyła ramionami. Nonszalancki gest, któremu przeczyła napięta linia barku.
- Zależy kiedy i do czego. Jeśli książę nie wie, co stało się z Emrysem, wyrasta na dość dobrego króla, który popełnia jednak wiele złych decyzji i który pod koniec życia ginie z ręki tego, którego życie uratował w młodości. Po jego rządach pojawiają się rządy magii, które trwają przez pokolenie czy dwa, ale potem magia i tak znika. Stulecie później nikt o niej nawet nie pamięta.
- A jeśli wie?
- Wtedy albo ginie usiłując to odczynić, zostawiając po sobie legendę i otwierając drogę do tronu swej obdarzonej magicznym darem przyrodniej siostrze, lub żyje ostrożniej, zawsze świadomy tego, jak dużo dla niego poświęcono. W jednym i w drugim przypadku magia wraca na te ziemie na jakiś czas, ale nie zagrzewa tu miejsca na długo.
- Wiedziałaś o tym.
- O czym?
- Że nawet jeśli zawrócisz bieg rzeczy, to powrót do czasów, gdy magia była największą z sił nie jest już możliwy. Z pewnością nie na długo.
- Wiedziałam - przytaknęła Arten spokojnie. - Choć oczywiście wydawało mi się, że mogę to zmienić. - Brzmiało to dość gorzko. - Ale nie o to chodzi.
- Nie?
- Nie. Szczerze mówiąc, nie dbam już o magię i jej przyszłość. Nie aż tak bardzo. - Uśmiechnęła się dziwnie krzywo, jakby była na coś zła. Lub kogoś. - To ironiczne, prawda?
Brenwen odstawiła czarkę na bok, ostrożnie. Jej słowa były równie wyważone jak jej ruchy.
- Życie bywa ironiczne.
Arten zerknęła na nią spod nierównej, przyprószonej siwizną grzywki. Oczy miała zmęczone.
- Obie wiemy, że ta ironia ma mniej wspólnego z życiem a więcej z moją głupotą.
Brenwen westchnęła lekko i odchyliła się do tyłu, opierając mocniej na krześle. Plecy bolały ją od całodziennego schylania się po zioła. To złośliwość natury, że prawie wszystko, co pożyteczne rosło tak blisko ziemi.
- W pewnym sensie odniosłaś sukces. Magia wraca. W ten czy inny sposób. - Arten przytaknęła niechętnie. - Zdążyłaś też już dekadę temu odkryć, w jakąś kpinę zmieniłaś wolną wolę swych potomków i pomogłyśmy ci trochę to złagodzić, zapewniając im umiejętność i możliwość podążania za tym, co dla nich najważniejsze i najlepsze. - Wróciła pamięcią do tamtej nocy, gdy magia wszystkich jej sióstr płynęła przez jej żyły, gdy, choć tego nigdy nie powiedziała nikomu, sięgnęła po moc, której prawie nigdy nie używała i wezwała na pomoc bóstwa, by móc odczynić to, co było dziełem ludzi. - Daliśmy im wszystkim szansę na szczęście nieskrępowane przez magię, osobiste i niezależne od ich przeznaczenia. I to się nam udało. Tego jestem pewna, bo sama tego dopilnowałam. O co więc chodzi?
- Emrys, Merlin, wcale nie ma szans na szczęście - powiedziała Arten, a Brenwen powstrzymała się przed przerwaniem jej już na starcie. Była pewna, że ich zaklęcie zadziałało, więc Arten musiała się mylić. Z drugiej strony, jeśli nie dowie się, co ją gnębi, nie dowie się też jak temu zaradzić. Poza tym, człowiek jest jednak omylny. Brenwen zacisnęła wargi, a Arten, nieświadoma wszystkiego, kontynuowała dalej. - Gdy Emrys chce opuścić księcia, przeznaczenie robi swoje i zabiera mu to, co odciąga jego uwagę od jego zadań. Ludzie giną, domy płoną, przyjaciele ulegają pokusie i go zdradzają. Aż nie widzi dla siebie żadnego wyjścia poza powrotem do boku księcia. A jeśli go nie opuszcza, jeśli zawsze jest przy nim, to jego bliscy giną dla dobra królestwa i sprawy, a jego znajomi i towarzysze są ludźmi księcia i nie ma w jego życiu nic, co należałoby wyłącznie do niego. Nic, co istniałoby w oderwani od jego przeznaczenia. Nic i nikogo.
Zatrzymała się. Palcem wskazującym zakreśliła, chyba nie do końca świadoma tego, co robi, znak oznaczający „Emrysa" a zaraz potem runę przeznaczenia. Były prawie identyczne. Brenwen westchnęła i chwyciła jej dłoń, zatrzymując ją w połowie kolejnego powtórzenia. Poprowadziła jej palec wzdłuż znaku pamiętanego z dzieciństwa - uproszczonej, dziecięcej wersji oznaczającej ptaka w locie, której używało się do jednej z gier, które wypełniały im dawno temu zimowe wieczory.
Aerten przytaknęła, zagryzając dolną wargę.
- Złapałam go w pułapkę - powiedziała po chwili, z żalem w głosie. - Od tego ciężaru przeznaczenia czasami wykształca się u niego wrażenie, że to normalne, że całe jego istnienie podporządkowane jest jednej osobie, która nawet nie zawsze wiele sobie z tego robi. - Przerwała i uniosła głowę. Spojrzała Brenwen prosto w oczy. - Czasami, on jest zakochany.
- W…?
- Swoim przeznaczeniu.
- W księciu?
- Owszem. Najczęściej głupio; po cichu i nieszczęśliwie. Rzadko kiedy coś z tego wychodzi, a nawet, gdy wychodzi, to… - Ruch ręki zastąpił nieuchwytne chwilowo słowo. - Ja nie wiem, zupełnie nie wiem, czy to się dzieje dlatego, że oni tego chcą, czy dlatego, że przeznaczenie związało ich tak mocno, że stali się dla siebie najwygodniejszą opcją. Albo, jak w przypadku Merlina, opcją jedyną. Ale nie wiem, czy to jest szczęście. Wydaje mi się, że nie.
Brenwen prychnęła.
- Bo życie zawsze jest idealne i pełne rzeczy pewnych.
- Może i nie jest. Ale nie jest też ograniczone magią i przeznaczeniem. Jest twoje do zmarnowania albo spełnienia. Nie całe cudze od początku, ponieważ kiedyś tam zapisano to w jakiś księgach. - Zamilkła. Wzięła głębszy oddech i sprowadziła głos do normalnych tonów i rejestrów. - Ponieważ jakaś głupia nastolatka obdarzona zbyt wielkim magicznym darem postanowiła wykorzystać cię do zapewnienia swojej rasie przetrwania.
- Męczą cię wyrzuty sumienia. Dlatego nagle potrzeba ci pewności.
- Może. Czy to ma znaczenie?
- Trochę ma. Skąd wiesz, że Emrys będzie nieszczęśliwy?
Arten chyba wyczuła w słowach Brenwen lekką drwinę, bo spięła się i zmarszczyła brwi.
- Nie mam pewności - przyznała, akcentując słowo „pewność" odrobinę za mocno. - Mam za to dużo podejrzeń i raczej sporo racji.
Całym tonem i postawą przypominała, że jest najpotężniejszą wieszczką jaką Wyspa Błogosławionych kiedykolwiek znała. Że jej podejrzenia zawsze traktowano jak rzeczy pewne. Brenwen potrząsnęła głową, tłumiąc irytację i spychając ją na dalszy plan.
- Nie doceniasz ludzi - upomniała. - Tak naprawdę, gdy coś nam głęboko nie odpowiada, prędzej odgryziemy sobie ręce, za które nas przykuto, niż zostaniemy w niewoli do końca życia. Jeśli rzeczywiście będzie mu tak źle, odejdzie i nie wróci, niezależnie od tego, co zrobi z tym przeznaczenie. Nawet ono nie jest w stanie zatrzymać go nigdzie na stałe. On będzie na to zbyt potężny.
Tym razem to Arten gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie wierzę w taką wersję - odrzuciła, ostro i prawie obcesowo. - Ludzie zbyt chętnie opowiadają sami sobie bajki, od których wszystko ma wyglądać lepiej. Im gorsza sytuacja, tym bajka potrzebniejsza. - Jej głos stopniowo rósł w siłę i wysokość. - Nie docenia mnie, bo nie zna pełnej prawdy. Nie mówi, że mnie ceni, bo nie umie się wysłowić. Nie odwzajemnia moich uczuć, bo kim ja jestem, żeby miał zwrócić na mnie uwagę? Rani mnie, bo nie wie, że to robi, bo nie umie inaczej, bo ktoś inny go zirytował, bo miał ciężki dzień, bo ojciec go nie kochał, bo ma ciężkie życie i wiele odpowiedzialności, bo żyje pod presją. I czekasz na ten lepszy czas i moment, i umierasz niedoczekawszy się niczego.
- Arten…
- Znasz przecież tę historię. Widziałaś takie rzeczy.
- Czego właściwie ode mnie chcesz? Nie wiem, czy zdołałybyśmy powtórzyć tamto zaklęcie bez Arianrod. Nie wiem, czy powtórzenie go cokolwiek by zmieniło. A znalezienie silniejszej magii…
- Pomyślałam o magii krwi.
Brenwen zamarła.
- Wiem, jak to brzmi - dodała szybko Arten, nim Brenwen zdążyła otrząsnąć się z szoku. - Ale nie chcę studiować tej magii. Po prostu potrzebne jest mi jedno zaklęcie, które może wszystko odwrócić.
- Za każde życzenie jest przewidziana jest adekwatna zapłata. Wiesz o tym. Wiesz też doskonale jakie formy zapłaty preferuje ten rodzaj magii.
- Jestem gotowa zapłacić taką cenę - odparła Arten spokojnie, z determinacją. - Mam syna, mam wnuki, w świątyni znaleźli na moje miejsce nową dziewczynę, która wie, prawie tyle, co ja…
Brenwen przewróciła oczami.
- Obie wiemy, że niewiele wie.
Aeten uśmiechnęła się lekko.
- Ale wystarczy. Nie wiele nam przez następne piętnaście lat będzie trzeba. Wyśniłam nam krainę mlekiem i miodem płynącą. - Wymieniły rozbawione spojrzenia. Pierwsza odwróciła się Arten. Spojrzała w bok, gdzieś w ogień paleniska i szybko spoważniała. - Jestem gotowa umrzeć.
- Oh, Arten…
- Nie kiwaj nade mną smutno głową, nie ma potrzeby. Jestem zmęczona. Jeśli to miałoby coś pomóc…
Brenwen uniosła dłoń i uciszyła Arten jednym gestem.
- Jak wyobrażasz sobie tę pomoc? Jaki jest twój idealny scenariusz?
- Idealny? - Brenwen przytakuje. Arten zamyśla się na chwilę. - Wtedy, gdy Merlin ginie oddając swoje życie ratując księcia, książę wyrusza na wyprawę. Pamiętasz, mówiłam już o tym?
- Mówiłaś. Wyrusza na wyprawę i ginie.
- Chciałabym wersji, w której książę nie ginie na początku - wyznaje Arten przyciszonym głosem. Jej oczy zachodzą mgłą, jakby patrzyła nie przed siebie, a na zapamiętany dawno temu obraz. Jakby opisywała coś, co jednak widziała. - Dąży dalej do celu, przed siebie, równym krokiem. Znajduję tę, która odebrała życie Merlinowi i żąda by jego słudze zwrócono życie. Czarownica, zgodnie z zasadami, wyznacza mu próby, wszystkie podchwytliwe, ale zgodne z regułami gry. On wychodzi z nich zwycięsko, choć czarownica nie życzy mu dobrze. Na koniec, mimo wszystko, są razem, jeden i drugi żywy, a po tych wszystkich próbach i poświęceniach nie ma już wątpliwości, że książę ceni Merlina równie wysoko jak on jego.
- I żyli długo i szczęśliwie?
- I żyli długo i szczęśliwie, poza może tymi licznymi momentami, kiedy kłócili się o drobnostki.
Brenwen westchnęła.
- Co ja mam z tobą zrobić…?
- Ja chcę tylko dać księciu szansę na zorientowanie się, co tak naprawdę czuje i do kogo, skoro nie mogę już w żaden sposób wpłynąć na to, co dzieje się bezpośrednio z Emrysem. Czy to takie złe? Czy ten książę, dzięki któremu nasz świat ma przejść do legendy, ten, dla którego właściwie doprowadziłam do tego, że Emrys w ogóle zaistnieje, nie powinien też raz dostać szansy na udowodnienie z czego jest ulepiony? Skoro Emrys ma być tożsamy z magią stojącą u jego boku, to czy książę nie powinien sobie na tę magię zasłużyć? Czym taka szansa miałaby mu zaszkodzić?
Brenwen odwróciła wzrok.
- Niczym - odpowiedziała z ociąganiem. Arten nie czekała jednak na to, aż Brenwen zbierze się na dłuższą odpowiedź i szła za ciosem.
- Możesz mi powiedzieć, czy to w ogóle możliwe?
Brenwen zerknęła na gorączkę rozświetlającą jej oczy, a potem wróciła do wpatrywania się w płonący ogień.
- Może - odparła, choć nie była pewna, tego czy dobrze robi. Arten chciała dobrze, zawsze chciała, ale każda ingerencja w przyszłość miała swoje konsekwencje, nie wszystkie widoczne na pierwszy rzut oka. Naprawiając jedno, można było zepsuć drugie. Arten nigdy nie nauczyła się do końca myśleć o takich sprawach kompleksowo.
- Może?
- Może - potwierdziła Brenwen. - Nigdy tego nie próbowałam. - Wzruszyła nieznacznie ramionami. Starała się nie patrzeć w oczy Arten. - Muszę zobaczyć, co mi z tego wyjdzie.
- Ale jest jakaś droga?
- Jest.
- Nie powiesz mi jaka?
- Nie.
- Czemu?
Tym razem Brenwen pozwoliła sobie napotkać wzrok Aerten. Spojrzała w jej jasne oczy i uśmiechnęła się łagodnie.
- Wiesz czemu.
Tym razem to Arten odwróciła wzrok.
„Drzewo, z natury zagmatwane"
Część 12/14 - „O tej, która zrezygnowała z wielkości by nie dać się jej ponieść za daleko"
Gdy już pamięta, pamięta w sposób dziwny. Pofragmentowany i pozbawiony chronologii; pocięty na kawałki i wrzucony do worka, którym potrząśnięto zbyt mocno i zbyt gwałtownie i teraz nikt nie wie, gdzie jest początek a gdzie koniec i każdy fragment trzeba obejrzeć z osobna, by zorientować się, gdzie jest jego prawidłowe miejsce.
(- przeszłość, przyszłość, zaszłość, coś pomiędzy, tryb przypuszczający niedoszły, zapomniany, stracony, imiesłów zaprzeszły niedoszły i kłamliwy, imperatyw kategoryczny, nie uznający sprzeciwu. Teraz i potem i gdyby i jeśli, i była by, i byłby, gdyby, tylko, zamiast, pomimo - )
Nadal nie bardzo rozumiem, co właściwie się stało.
Artur zerka na Merlina (teraz), ale ten umyka mu wzrokiem, skupiając się na kropkach wiodących swoje miniaturowe życie na powierzchni stołu (gdyby, mimo, że - - - przeszłość).
A co tu rozumieć? Prawie umarłeś.
( … trawa jest - zielone, głęboka kolorem, świeża, mokra…ziemia jest - ciężka, bogata, klaustrofobiczna…on…on jest - …on… *światło*…on jest - ? jest - ? je..?)
(błękit)
Prawie.
Merlin nadal na niego nie patrzy. Wzrusza ramionami.
Może bardziej niż prawie. Kto się doliczy połowy oddechu.
Artur wzdycha. To nawet nie jest ta część, o którą chciał zapytać.
(pierwsze spotkanie, drugie, trzecie, przechylenie głowy, linia profilu, kształt uśmiechu, kolor oczu w świetle dnia i świetle świec)
Pamięć jest cenna, ale rozbrajająca emocjonalnie i Artur czuje, że odbiera mu dech i równowagę. Utrzymanie tej drugiej dużo go kosztuje. Z wysiłkiem sprowadza myśli na właściwy tor. Potrzeba mu jasność umysłu. Zbyt wiele mu umyka.
Ale przeżyłem, mówi. (*światło* i trawa i gleba i…*światło*) I potem umarłeś ty, ale… (konfuzja, zagubienie, ból) nie do końca?
I dopiero w tym momencie jego wzrok napotyka cudzy. Merlin przytakuje. Powoli, skinieniem, które ledwo da się zauważyć.
(błękit)
(- i ten pierwszy raz, gdy Arturowi wyrwało się to nieszczęsne „kocham cię", które potem usiłował odwołać jak idiota i ta awantura, która z tego wyniknęła i te dwa tygodnie wpatrywania się w ściany i niepatrzenia Merlinowi w oczy - )
(Po co akurat to wspomnienie akurat teraz?)
Artur czuje się nagle starszy o dekadę. Przeczesuje palcami włosy.
Co się tam właściwie dzieje?
Katastrofa. Brzmi to ostro, chyba niezamierzenie, bo Merlin sam się wzdryga. Nie wiem, co... Nieskoordynowany ruch ręką oznaczać ma chyba coś, co nie sposób ująć w słowa. To znaczy wiem, co się dzieje, ale nie umiem...
Kolejne zawieszenie głosu i kolejne esy-floresy kreślone w powietrzu dłonią. Artur docenia je pod względem estetycznym (zawsze lubił dłonie Merlina), ale niewiele mu one dają.
Musisz to sformułować jakoś jaśniej, mówi, starając się by zabrzmiało to w miarę łagodnie.
Merlin splata dłonie.
Miałem umrzeć.
Artur wzdryga się tylko nieznacznie.
Ale...?
Magia nie chciała pozwolić na moją śmierć, więc nastąpiło...najlepsze słowo to chyba zderzenie. Magia starła się z magią. Rozkłada ręce. Wzrusza lekko ramionami. Coś wybuchło. Jestem tu.
Jeśli to ma być całość wyjaśnienia, to Artur nie czuje się nią usatysfakcjonowany. Co wybuchło? Czemu dokładnie? Jakie były tego skutki? Jeśli wybuch jest przyczyną a obecność Artura i Merlina tu wśród chmur skutkiem, to jaki jest ciąg wydarzeń prowadzący od jednego do drugiego? Ale jeśli Artur ma być szczery to szczegóły nie są mu potrzebne. Chce innego rodzaju zapewnień.
Dotyka powierzchni stołu i przeciąga palcem wskazującym wzdłuż linii oznaczającej ścieżkę prowadzącą w głąb lasów.
Czy on jest w stanie cię znaleźć?
Kto?
Artur. Ja. Jak ma cię odnaleźć, gdy ty jesteś tutaj? To niezbyt sprawiedliwe.
Nie jestem tu cały.
Artur rzuca mu sceptyczne spojrzenie.
Wytłumacz.
Gdy to wszystko się stało, gdy nastąpił wybuch, coś we mnie pękło. Rozbiło mnie na kawałki. To zabrzmi dziwnie, ale ja jestem i tu i tam na dole.
Przez pamięć Artura przebiega cień wspomnienia z dzieciństwa (wazon spadający z gzymsu, kryształ roztrzaskujący się o posadzkę, czyjś krzyk i jego własny płacz, ktoś, kto karcąc go, mówiący, że tego nie uda się już naprawić), który od razu odrzuca, bo nie chce myśleć o tym w kategoriach rzeczy niewykonalnych. Człowiek to nie wazon (lęk zostaje, wrywa się mu pod skórę).
Czyli trzeba cię złożyć z powrotem? W jedną całość? I potem będzie już...?
Merlin przygryza wargę. Potrząsa głową.
Nie wiem. Chyba. Ja nie bardzo nad tym panuję.
Nad czym nie...? Zatrzymuje się, spogląda na Merlina. Patrzy na niego, jakby chciał się w nim czegoś doszukać. Wreszcie dochodzi do odpowiedzi. To dlatego tak się denerwujesz. Coś znowu zepsułeś.
Merlin wzdryga się. Jego ramiona opadają, cały zwija się w sobie, jakby pod wpływem ciosu. Artur znów żałuje swoich słów (jak zwykle zbyt szybkich i zbyt niefrasobliwych).
Przepraszam.
Nie, nie, to była racja, ale...nie wiem, jak to zatrzymać. Bogowie mi świadkiem, chciałem dobrze.
Zawsze chcesz. I nie ma w tym pretensji a jedynie fakty. Merlin zawsze chciał dobrze i często wychodziło inaczej. Tak po prostu było. Intencje niewiele zmieniały w ogólnym rozrachunku. Co właściwie się dzieje, tak dokładnie?
Gdy umarłem, pojechałeś mnie szukać i zginąłeś po drodze, a to nie wchodziło w rachubę. Zbyt wiele osób straciło życia pracując dla twojego sukcesu, zbyt wiele o tobie napisano w przepowiedniach, byś mógł umrzeć od tak po prostu, nim wykonasz swe zadanie. Więc magia zmusiła świat by grał według jej reguł i zmieniła twoje życie, dała ci jeszcze jedną szansę. I tak się stało. Tylko, że świat nie lubi takich zabaw.
Jego wzrok przenosi się na jedną ze spacerujących po miniaturowym świecie postaci i Artur domyśla się, na jaką. Jest jedna nauczka w temacie manipulowania magią i tego, jakie to ma skutki, której żaden z Pendragonów nigdy nie zapomni.
(Jego matka jest żywa i wspaniała w sposób, którego wcześniej nie był w stanie sobie wyobrazić, celując zawsze w coś bardziej kryształowo czystego. Patrzenie na nią go boli.)
Będą konsekwencje?
Owszem. Nie sądzę, by wiele osób było w stanie wyczuć niebezpieczeństwo na tym etapie, ale ono nadchodzi. Spójrz na krawędź stołu.
Artur robi, co mu kazano i zmrużywszy oczy dostrzega to, co wyłapał wcześniej Merlin. Im bliżej krawędzi stołu, tym bardziej przyszarzały i pochmurny jest świat. Przy samej krawędzi wszelkie szczegóły znikają, zanurzone w tę samą pustą czerń. Gdy Artur na nią patrzy, coemność spokojnie przesuwa się powoli w głąb powierzchni stołu. Tak właśnie zawsze wyobrażał sobie zepsucie - jako czerń stopniowo przejmującą coraz większe powierzchnie w swe władanie.
Co teraz się stanie?
Merlin odrywa wzrok od krawędzi.
W końcu coś będzie musiało się poddać. Magia musi wrócić do równowagi. Bez tego świat nie będzie w stanie funkcjonować normalnie i szkody mogą się zrobić na koniec jeszcze większe.
To wszystko jest doskonale rzeczowe (wolałby, żeby nie było), bardzo spokojne (ma ochotę krzyczeć).
Co to oznacza dla nas?
Tych tu, czy tych tam?
Którychkolwiek. Obu.
Tam wszystko jest już poza moim zasięgiem, ale nadal w twoich rękach, choć pewnie nie do końca zdajesz sobie z tego sprawę. A tutaj…
Nikt nie musi Arturowi dopowiadać tego zdania.
()
To już prawie koniec.
(NIE!)
Tak.
Artur nie odpowiada. Zawiesza głowę i zaciska palce na brzegu stołu. Po chwili milczenia wstaje i zabiera ze sobą krzesło. Stawia je po drugiej stronie, tuż obok Merlina. Siada może centymetr czy dwa od niego, a potem łapie go za dłoń. Ściska mocno, może odrobinę za mocno.
Nie ma sensu silić się na trzymanie osobnych stron, prawda? Głupio by było, gdyby w ostatnich chwilach życia dzielił nas jakiś głupi stół. Jego głos prawie się nie łamie. Jest z siebie nawet dumny. I tak nie ma tu nikogo, dla kogo moglibyśmy zachowywać pozory.
Serce Artura wybija kilka niespokojnych taktów nim Merlin rozluźnia się i pozwala sobie oprzeć się na ramieniu Artura. Gdy Artur zerka na niego z boku widzi, że jego oczy są zamknięte. Jak zwykle kilka sekund spędza zapatrzony w delikatny łuk jego rzęs.
(Jedno z jego ulubionych zajęć - przyjemność, którą odkrył pewnego wczesnego, zimowego ranka. Ale to wszystko było kiedyś tam, w momencie niespełnionym; dawno i nie prawda. Czas przeszły, który nigdy się nie wydarzy.)
A potem Artur poddaje się nieuniknionemu. Merlin otwiera oczy, wyczuwając oddech Artura na powierzchni swoich ust. Uśmiecha się lekko i bez kontekstu. Jego uśmiech zostaje ucięty w połowie, zduszony ciężarem cudzych ust.
*/*/*/*
Wzięła naczynie bez słowa, zerkając na niego spod rzęs może przez ułamek sekundy, nie dłużej. Całą jej uwagę zaprzątało obserwowanie wody kołyszącej się delikatnie wewnątrz szkła. Ten, który ją tu przyniósł wydawał się nie mieć dla niej znaczenia. Zacisnęła palce na naczyniu. Jej oczy rozbłysły złotem, a przez powietrze przetoczyła się fala gorąca, pulsujący krąg rozchodzący się na coraz dalsze tereny. Ciepłe powietrze uderzyło Artura w twarz z siłą siarczystego policzka.
Nimue uniosła ręce, uśmiechnęła się do tej wody i szkła, do złota magii i gorąca powietrza, może i do siebie samej. Z pewnością nie do Artura. Miał wrażenie, że w ogóle przestała go zauważać.
- Wystarczy? - zapytał. Trochę zbyt ostro, bo Freja wzdrygnęła się gwałtownie. Na Nimue jego zirytowany ton nie zrobił jednak wrażenia. Przytaknęła od niechcenia, nie odrywając wzroku od buteleczki z wodą. Artur złapał się na tym, że sam co chwilę nań zerka, jakby coś go do niej przyciągało.
- Nawet trochę za dużo - odezwała się w końcu Nimue, opuszczając wreszcie rękę i przenosząc wzrok na Artura. - Musiałeś zrobić na Morgause nie lada wrażenie.
Artur nie odpowiedział. Nic, co miał do powiedzenia i tak by jej pewnie nie zainteresowało. Jej zdziwienie i sposób w jaki wymówiła imię kobiety, którą spotkał przy fontannie, sugerowały, że wie o niej więcej niż on sam. I że nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Artur miał wrażenie, że choćby próby te miały trwać przez resztę jego życia, on i tak nie przyzwyczaiłby się nigdy do tego uczucia bezsilności, które opanowywało go za każdym razem, gdy po raz kolejny okazywało się, że jest ślepcem grającym w cudzą grę.
Nimue uśmiechnęła się drwiąco, jakby wiedziała dokładnie, o czym Artur myśli i jakby serdecznie ją to bawiło. Artur zacisnął dłonie w pięści. Nie należał do osób cierpliwych i pokornych. Miał zwyczaj przekuwać bezsilność w agresję, a ta kobieta dawała mu coraz więcej powodów, do tego, by się nie powstrzymywać. Przymknął na sekundę oczy, wziął głęboki oddech, pomyślał o tym, co go tu przywiodło, o tym, czego już dokonał. O Morganie, która dałaby wszystko by móc stanąć na jego miejscu, a która skazana była na czekanie, bo przeznaczenie miało inne plany. Poszukał w sobie resztek opanowania.
Idiota przefrunął na jego ramię, hamując w sposób nieskoordynowany i dając mu po głowie skrzydłem. Pazurami zahaczył o skórę ramienia, odrywając Artura od rozmyślań nad tym, jak to bardzo chciałby móc po prostu załatwić to wszystko jednym cięciem miecza.
- Uważaj trochę, co robisz, dobrze?
Idiota nie odwrócił się nawet w jego stronę. Wpatrywał się w Nimue, która uniosła brwi i przyglądała mu się z czymś na kształt ciekawości w oczach. Przechylił lekko łepek i nastroszył pióra. Wydał z siebie syczenie podobne do tych, które Artur słyszał wyłącznie od węży. Był pewien, że żaden ptak nie ma prawa tak brzmieć.
- Mógłbyś przynajmniej starać się udawać, że jesteś normalnym ptakiem - wymamrotał, ale i tak został zignorowany.
Idiota syknął raz jeszcze, mocno, wyraźnie ostrzegawczo i oczy Nimue zwężyły się w cienkie, gniewne szparki.
- Pamiętaj z kim rozmawiasz, dziecko, - rzuciła, a ptak zasyczał w odpowiedzi tak gwałtownie i ostro, że Artura przeszedł dreszcz. Ptak i czarownica przez chwilę zdawali się mierzyć wzrokiem, jakby gotowali się do jakiejś bitwy, a w przestrzeni pomiędzy nimi powoli narastało coś więcej niż czysto metaforyczne napięcie.
Artur spojrzał w górę. Nad ich głowami niebo pokrywało się nienaturalnie szybko burzowymi chmarami. Wiatr zerwał się i przebiegł przez wyspę, slalomem pomiędzy ruinami świątyni i nogami ludzi, uginając źdźbła traw nisko ku ziemi.
Freja złapała wzrok Artura i powoli pokręciła głową w zaprzeczeniu. Cisza miała najwyraźniej być właściwą reakcją. Artur milczał więc dalej.
Gdy zabrzmiał pierwszy grzmot i Artur zaczął się już spodziewać ulewy, Nimue odwróciła w końcu wzrok i rozluźniła napięte ramiona. Idiota złożył skrzydła. Napięcie opadło niemal natychmiast. Dwie sekundy później niebo znów było błękitne i nieskalane.
Nimue sięgnęła po kielich stojący na kamiennym ołtarzu i ostrożnie przelała do niego wodę. Na dnie naczynia zostały jednak jedna czy dwie krople płynu. Nimue zawahała się, a potem odwróciła się w stronę Artura.
- To dla ciebie - powiedziała, oddając mu buteleczkę. - Twoja zdobycz, twoja nadwyżka.
- Na co mi dwie krople wody?
- Nawet tyle wystarczy na cud - odparła Nimue. - Dziwne, że nie pytasz na przykład, na co synowi Pendragona magiczne dary.
Artur zmarszczył brwi.
- Może ty mi to powiesz skoro wiesz aż tyle.
Nimue milczała przez chwilę, a potem uniosła buteleczkę do góry, tak, że prześwietlające je słońce odbiło się w resztce znajdujące się tam wody. Artur zmrużył oczy. Światło było zbyt ostre. Jakby odbite zyskało nagle na sile.
- W przypadku tej wody nawet kropla czy dwie są prawie bezcenne. Nawet tyle wystarczy czasami by zawrócić człowieka spod progu śmierci, by zawrócić bieg niszczącego czasu, odczynić zniszczenia, uratować życie zwierzęcia czy rośliny.
- Nie człowieka?
- Nie. Nigdy nie człowieka. Cena za coś takiego byłaby zbyt droga.
Artur nie zapytał, co miała na myśli. Jej oczy zdawały się patrzeć gdzieś daleko w przeszłość. Artur przeniósł wzrok na Freję, której dłonie splecione były w tak mocnym uścisku, że musiał on chyba boleć. Jeszcze tylko jedno czy dwa pytania, pomyślał Artur, i już wracamy do ciebie.
- Dlaczego dajesz mi coś tak cennego?
- Sam to zdobyłeś, a Morgause jest drobiazgowa i bardzo dokładna. Nie dałaby ci ani kropli więcej niż to konieczne. Zresztą, - tu zatrzymała się na sekundę, rozciągając usta w uśmiechu. - Jeśli się nie mylę niedługo może ci się to przydać.
To Freja przerwała w końcu milczenie, które zapadło po tych słowach.
- Myślałam, że to już koniec prób. Czy on nie odbył wszystkich, które mu wyznaczyłaś?
Nimue zgromiła ją wzrokiem, a Artur zdążył pomyśleć, że to może znamienne, że w swojej sprawie Freja milczała jak zaklęta, a w cudzej umiała odnaleźć głos bez problemu.
- Moje próby się skończyły - przyznała w końcu, a Artur zamarł. - Ale nie tylko ja mam o co grać w tej grze. - Przeniosła wzrok z Frei na drzewo rosnące na wzgórzu. - To dawno wykroczyło poza nas dwoje.
Artur i Freja wymienili spojrzenia. Żadne z nich nie wiedziało, do kogo Nimue się zwraca.
*/*/*/*
Gdy w Ealdorze pewnego wieczoru zjawia się podstarzały kupiec w średnim wieku szukający gościny na drodze do stolicy, Hunith oferuje mu miejsce u siebie, nie robiąc sobie nic z lekkiej dezaprobaty sąsiadów i niepokoju [Merlina. Nie wydaje się przejmować zbytnio tym, że jest samotną kobietą w pustym domu, a kupiec jest obcy i potencjalnie niebezpieczny, a pewnych rzeczy po prostu robić nie wypada, gdy nie ma się męża czy syna do towarzystwa i ochrony. Hunith śmieje się, gdy słyszy te argumenty i zabiera się za gotowanie wieczornej strawy. [Merlin nie spuszcza jej z oka, czujny i gotowy bronić jej przed wszelkimi atakami.
Ale ataki nie następują.
Kupiec (Ibrahim, dziwne, egzotycznie brzmiące imię) jest uprzejmy i Hunith wydaje się go lubić. Rozmawiają najpierw o pogodzie i plonach, o handlu, trochę o podróżach. [Merlin słucha, jak jego matka opowiada o miejscach, w których kiedyś była, o wspaniałości nowo powstającego wtedy Camelotu, zastanawia się, czemu nigdy wcześniej nie usłyszał w jej głosie tej nuty tęsknoty, która jest w nim przecież taka wyraźna. Ibrahim opowiada jej o tym, dokąd jedzie, ile razy w roku pokonuje podobną trasę, w końcu o swoich dwóch zamężnych córkach i żonie, która umarła dawno temu w połogu. [Merlin ma wrażenie, że coś umyka mu w tym wszystkim i że pod tą niezobowiązującą rozmową zaczyna się toczyć coś innego. Hunith wspomina o nim samym - mówi, że jej syn pracuje na dworze, że znalazł tam przyjaciół, imię Artura pojawia się w tej historii bez tytułu i rangi. W głosie Hunith jest dużo dumy, od której [Merlinowi robi się ciepło gdzieś w środku. Ibrahim pyta ją, czy nie żałuje, że wysłała syna tak daleko i czy nie wolałaby mieć go przy sobie. Hunith potrząsa głową i mówi, że Merlin zawsze stworzony był do większych miejsc i możliwości, i że gdyby była młodsza sama poszłaby w daleki świat, bo czasami Ealdor jest dla niej za mały. Ibrahim, ostrożnie, [Merlin wyraźnie widzi tę ostrożność, odpowiada, że czasami podróże bywają bardzo samotne, on wie, o tym najlepiej; wspomina cos o tym, że gdy żyła jeszcze jego żona i zanim wyprowadziły się córki podróżowało mu się lżej. Hunith dolewa mu domowej nalewki i uśmiecha się lekko. Zawsze możesz się tu zatrzymywać, mówi, i [Merlin przez chwilę nie może zrozumieć, jaki to ma związek z wypowiedzią Ibrahima, a potem dociera do niego, że jest to subtelna obietnica i furtka do czegoś niesprecyzowanego.
Gdy dociera do tej konkluzji, powoli wstaje ze swojego spokojnego kąta przy ścianie i wychodzi na dwór. Siada na progu i wpatruje się w gwiazdy. Zza drzwi dobiega go ciche echo ciągnącej się dalej rozmowy i czasem, zaskakująco młody śmiech Hunith. A potem następuje cisza i [Merlin stara się sobie nic nie wyobrażać.
Następnego ranka, gdy Ibrahim żegna się z jego matką, [Merlin słyszy w ich rozmowie już więcej pewności i czasu przyszłego niż trybu przypuszczającego i półsłówek.
Nie wie, co sądzi, o tym, że jego matka może jeszcze związać się z kimkolwiek, ale potem patrzy jak Hunith zamyka za sobą drzwi, opiera się o nie, zamyka oczy i uśmiecha tak radośnie i swobodnie, jak jeszcze nigdy i dociera do niego, że to, co on o tym sądzi, nie ma większego znaczenia, bo nie o niego tu chodziło. On już dawno stąd odszedł i jego miejsce jest gdzie indziej.
Jeszcze tego wieczoru wyrusza przed siebie. Piechotą przez pola i lasy, wprost do zamku z bajki.
Imię Artur kołata mu się po głowie, odbijając się echem od wszystkich innych myśli.
*/*/*/*
Spada.
Spada przez długie, długie minuty, przez godziny, przez wieki, przez sekundę.
Wokół niej świat powoli traci blask, matowieje i zasuwa się mgłą. Grawitacja przestaje mieć znaczenie.
Freja zamiera. Zawisa pośrodku niczego, w połowie drogi ku niesprecyzowanemu końcowi.
Otacza ją spokój z gatunku tych, które potrafią wniknąć człowiekowi pod skórę i obrócić go na swoją modłę. Zdenerwowanie ginie gdzieś razem ze wszystkimi innymi niewartymi uwagi drobiazgami.
Tu, teraz, Freja jest z magią sam na sam.
Gdy oswaja się z otaczającą ją przestrzenią, dostrzega przy sobie źródło łagodnego światła. Bez zastanowienia wyciąga ku niemu dłonie. Po tej stronie rzeczywistości nie boi się niczego. Jej ręce są pewne i prędkie.
I to wszystko. Koniec.
Bo gdy dotyka światła, świat wraca na swoje miejsce, a ona leży na trawie i patrzy w niebo, błękitne i bezchmurne, i czuje się lżejsza, lekka jak puch. Artur nachyla się nad nią, chyba o coś pyta, ale sens i kształt zdań umykają Frei całkowicie; nie docierają do niej żadne dźwięki. Pod palcami czuje ziemię i coś jeszcze - delikatny puls, od którego przebiegają ją dreszcze. Magia, myśli, to magia.
Powoli, chwiejnie, podnosi się do pozycji siedzącej. Artur podpiera jej plecy, Nimue nadal stoi przy ołtarzu i przygląda jej się uważnie. Dopiero teraz Freja widzi, że Nimue zlewa się z magią w jedno niemal doskonale, że puls jej krwi bije dokładnie tym samym rytmem, który przenika cała okolicę. Przymyka oczy i odnajduje ten sam rytm w swoim wnętrzu. Rozpoznaje w nim źródło swojego spokoju.
Pozwala podnieść się do pionu i otwiera szeroko oczy. Rozgląda się po wyspie; wszystko jest inne, mniej obce, bardziej kochane, zdecydowanie o wiele bardziej znaczące. Spogląda na ptaka, na drzewo za ich plecami. Wszystko robi się jaśniejsze i bardziej zrozumiałe.
Obraca się w stronę Artura, który znów zadaje jej jakieś niezrozumiałe pytanie. Wydaje się być zaniepokojony. Pod tym wszystkim zmęczony i bliski rezygnacji. Dziwnie samotny. Freja spogląda mu w oczy i widzi go całego takim jakim jest, widzi wszystkie warstwy i niuanse. Widzi jak jego krew pulsuje w rytmie, który nie zgadza się z niczym. Ma ochotę go naprawić. Wygładzić.
Ale to nie jest jej zadanie.
Nie interweniuje więc, tylko uśmiecha się szeroko.
Wszystko będzie w porządku, mówi, bo jest tego pewna.
A potem traci przytomność.
Gdy ją odzyskuje, jest już mniej wszystkowiedząca i bliższa tej dziewczyny, którą była nim rzucono na nią klątwę. Ale jej serce nadal bije do wtóry o wiele potężniejszego rytmu. I bić tak będzie już do końca jej dni.
*/*/*/*
Problem z większością tych, którzy mieszkali na Wyspie Błogosławionych polegał na tym, że wyspa ta nigdy nie była po prostu fragmentem prawdziwego, przyziemnego świata zaludnionego przez normalnych ludzi. Wyspa od początku była środowiskiem sztucznym, pełnym jabłek i długich korytarzy, wykształconych kobiet, mądrych ksiąg i nieskłonnych do agresji mężczyzn. Wyspa nie dbała o rzeczy przyziemne, a pola i uprawy pojawiały się tam w rozmowach wyłącznie wtedy, gdy do kapłanek docierała prośba o pomoc związana z tą czy inną plagą szkodników lub zwykłą suszą. Na Wyspie tematy i cele były wzniosłe i często dość abstrakcyjne, a świadomość własnej omylności rzadko spotykana. Nie oznacza to, że mieszkający na niej ludzie byli źli lub szkodliwi, wręcz przeciwnie, zazwyczaj byli pełni dobrych intencji i dość pomocni, gdy wytłumaczyło się im dokładnie, co jest potrzebne i dlaczego, a sprawa była z tych słusznych i niekrzywdzących. Po prostu trzeba było pamiętać, że mieszkańcy Wyspy Błogosławionych mieli wbrew pozorom dość wąskie horyzonty. Gdy myśleli o przyszłości, myśleli o sprawach wielkich i osobach znaczących - o władcach, magach i wieszczkach, na resztę osób nie bardzo zwracali uwagę. I właśnie dlatego Arten nigdy nie znalazła rozwiązania, którego szukała. Patrzyła zupełnie nie w tę stronę i nie na ten poziom społeczny. Brenwen nie miewała takich problemów.
Gdy Brenwen śniła, nie otwierały się przed nią okna z widokiem na przyszłość, ani nic równie doniosłego; zazwyczaj jej sny nie miały większego sensu i trudno się było w nich doszukać jakiegoś nadzwyczajnego znaczenia. Nikt nie obdarzył Brenwen darem widzenia tego, co stanie się za dzień czy rok, więc jej sny były wolne do proroctw. Z drugiej strony, gdy Brenwen śniła, wtedy nie bała się sięgać po własną moc i nie było już dla niej żadnych granic. Dlatego czasami zdarzało jej się we śnie zdobywać rzeczy niezdobywalne, dokonywać czynów niemożliwych i budzić się potem w świecie, który dostosował się już do kształtów jej snów.
Kluczem do sukcesu było pamiętanie, że człowiek jest czymś więcej niż zestawem kości i mięśni. Jeśli wierzyło się w to wystarczająco głęboko, wtedy większość barier znikała bez śladu. Bo nawet jeśli ludzkie ciało było uwięzione w określonym czasie i miejscu, to nic tak naprawdę nie trzymało reszty w tych samych ramach. Może oprócz przyzwyczajenia. Bo ten, kto umie świadomie kroczyć przez swoje sny, może spotkać każdego i dowiedzieć się prawie wszystkiego. Brenwen potrafiła to od dziecka - kolejna rzecz, z którą jej rodzina postanowiła się nie obnosić w myśl zasady, że zbyt wielkie zdolności to już nie dar a początek wielkich kłopotów. Nie ma co kusić losu.
Gdy Arten zniknęła już za drzwiami, a noc zapadła na dobre, Brenwen pogrążyła się we śnie i wstąpiła na ścieżki, którymi chadza wielu, lecz niewielu świadomie. Na jednej z bocznych dróg, z daleka od istotnych traktów i szlaków, po których stąpali prorocy i wieszczki, znalazła młodą kobietę zajętą pielęgnowaniem ogrodu. Przez chwilę Brenwen przyglądała się jej pracy. Po pewnym czasie dziewczyna oderwała się od pielenia chwastów i uniosła głowę.
- Czy ja cię znam? - zapytała, mrużąc lekko oczy, jakby patrzyła pod światło. Może patrzyła. We śnie każdy miał pogodę pasującą mu do wyobrażeń.
- Nie sądzę - odpowiedziała Brenwen. - Przynajmniej ja jeszcze nigdy cię nie spotkałam. - Śniła czasem o niej, jako o wielu ludziach, ale to zostawiła dla siebie. - Chciałam ci zadać pytanie.
- Och, oczywiście - odpowiedziała dziewczyna, podnosząc się z kolan. Otrzepała brzeg sukienki. - Nie wiem, w czym mogłabym ci pomóc, Pani, ale…
- Nie jestem żadną panią.
Dziewczyna zamilkła i zmierzyła Brenwen uważnym spojrzeniem. Wyglądała, jakby tylko uprzejmość powstrzymywała ją przed zaprzeczeniem.
- Jak sobie życzysz - stwierdziła w końcu i usiadła obok Brenwen na prostej ławce, której nie było w jej grodzie nim Brenwen się w nim nie zjawiła. Dziewczyna nawet tego jednak nie zarejestrowała. - Co to za pytanie?
- Chciałabym zapytać cię, czy zgodziłabyś przyjąć ode mnie pewien dar.
- Dar? - Dziewczyna uniosła głowę. Pasmo włosów uciekło spod opieki chusty. - Z jakiej okazji?
Coś w jej oczach sugerowało, że nie jest aż tak naiwna, by wierzyć w dary wręczane przez obcych bezinteresownie.
- Bez okazji, ale z określonego powodu.
- Jakiego?
- Gdy po mojej śmierci minie wiele lat i pokoleń, gdy ty urodzisz się wreszcie i dorośniesz, Albion dostanie króla, jakiego nigdy wcześniej nie znał i o jakim nie śmiał nawet marzyć. Takiego, który zmieni definicję królowania, zmieni definicję rycerza, nawet definicje państwa i szlachetności. Zapoczątkuje rewolucję.
Dziewczyna milczała przez dłuższą chwilę. Krawędzią buta rysowała linie w brudno-burej ziemi.
- Królowie staną się lepsi? - zapytała w końcu, bez cienia ironii.
- Przestaną być niezbędni - odpowiedziała Brenwen, choć wiedziała, że jej słowa najprawdopodobniej nie zostaną w ogóle odpowiednio zrozumiane. - On stanie się ziarnem, z którego wyrośnie zupełnie nowa koncepcja świata.
W odpowiedzi dostała kolejną chwilę wypełnioną po brzegi ciszą. Brenwen czekała, cierpliwe przyglądając się otaczającemu ją ogrodowi. Mało tu było kwiatów, a dużo warzyw i ziół. Praktyczny ogród dla praktycznie myślącej osoby.
- Chyba nie umiem sobie tego wyobrazić. - Głos oderwał Brenwen od kontemplacji równych rzędów marchwi. Zerknęła na bok i zobaczyła jak dziewczyna marszczy brwi i uderza czubkiem lewego buta o ziemię. - Król istnieje zawsze. Czasami po prostu nie nazywa się królem. A jeśli król odchodzi… - Wzruszyła ramionami i uniosła oczy. - Prędzej czy później ktoś zajmie jego miejsce. Taka jest kolej rzeczy. Zawsze tak było.
Brenwen uśmiechnęła się do niej; łagodnie i niezbyt szeroko, by nie zostało to odczytane jako drwina.
- Czy chciałabyś zobaczyć inną wersję?
Dziewczyna zamarła. Brenwen nie zmieniła wyrazu twarzy.
- Ja… - zawahała się, wyraźnie rozdarta pomiędzy ciekawością a strachem. - Poproszę? To znaczy…tak. Zdecydowanie.
To ostatnie wypowiedziane było już całkiem mocno, więc Brenwen wyciągnęła do niej dłoń w zapraszającym geście. Dziewczyna chwyciła ją za rękę. Miała pewny uścisk.
Brenwen wezwała magię i pozwoliła jej płynąć bez przeszkód.
Cała sztuka w pokazywaniu komuś tego, czego sam nigdy by nie zobaczył, polegała na tym, że nie można było kazać komuś patrzeć cudzymi oczami i dlatego gdy dziewczyna oglądała przyszłość, której nie umiała sobie wyobrazić, Brenwen patrzyła na jej zamknięte powieki i wsłuchiwała się w echo szumiącej w jej żyłach magii. Nic więcej. Bo pójść za kimś na ścieżkę wizji, to ją zmienić. I ścieżkę i czasem też osobę. A na początku i końcu każdy musi być sam, znaleźć własną drogę i własne zakończenie. Inaczej to nie zadziała.
Dlatego Brenwen nigdy nie zobaczyła ani skrawka tej pięknej, świetlanej przyszłości, którą pokazała dziewczynie. Nie dowiedziała się nigdy, co ją przekonało do uwierzenia w zapewnienia o rewolucyjnych zmianach i lepszych krainach. Wiedziała tylko tyle, że gdy wizja się skończyła, w oczach dziewczyny zagościł blask, który daje tylko i wyłącznie wiara i nadzieja, i że od tego momentu dziewczyna skłonna była zrobić wszystko by jej pomóc.
- Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? - zapytała. - Po co ten dar?
- W tę historię zaplątany jest ktoś jeszcze. Król sam niewiele zdziała. Jest przy nim…
- …czarodziej - dokończyła dziewczyna. - Merlin.
- Właśnie. - Brenwen zamyśliła się na sekundę, zastanawiając się jak opisać problem bez wnikania w szczegóły. - Dawno temu ktoś związał jego los z losem króla, nicią której nie sposób rozerwać. Przeznaczenie będzie sterować jego ruchami. Podporządkowywać jego życie życiu króla.
Dziewczyna zachmurzyła się.
- Jak można było coś takiego zrobić? To nie brzmi…
- Czarownica, która rzuciła to zaklęcie była wtedy młoda i chciała dobrze. Nie przemyślała sprawy i dopiero po fakcie zorientowała się, co zrobiła. I od tamtej pory próbuje to odczynić. Dlatego przyszła do mnie i dlatego ja przyszłam dziś do ciebie.
- Gdybym przyjęła twój dar, to mogłoby pomóc?
- Tak.
- Jak? Te historie o przepowiedniach, królach, magach, wróżbach i przeznaczeniu… Ja jestem zwyczajna. Gdzie ja w tym wszystkim?
- Historia to nie sami królowie i czarownice. Jeśli przyjmiesz mój dar, twój los potoczy się inaczej. Dorośniesz w innym miejscu, zaprzyjaźnisz się z innymi osobami, trafisz do innego domostwa. Poznasz prorokinię i czarodzieja i nawet króla, który stanie się legendą. Powiesz parę słów, wykonasz parę gestów, nie musisz nawet wiedzieć jakich, pojawią się, bo będą naturalne a nie zaplanowane. Będziesz ziarnkiem, które zmieni bieg rzeki.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
- Ziarnko nie może zmienić biegu rzeki. Może co najwyżej utonąć, porwane prądem.
- Owszem. Ale czasami za jednym ziarnkiem pojawia się drugie i za jakiś czas nie ma już tam śladu po rwący strumieniu.
Dziewczyna westchnęła ciężko i wyprostowała plecy.
- Od razu widać, żeś nie wychowała się na wsi, Pani.
Brenwen roześmiała się w dopowiedzi.
- Czy będę szczęśliwa? Jeśli przyjmę twój dar?
- Będziesz szczęśliwa, gdy go przyjmiesz i gdy go nie przyjmiesz - odpowiedziała jej Brenwen zgodnie z prawdą. - Tak jak i w obu przypadkach zdarzy ci się być głęboko nieszczęśliwą.
- Jaka jest więc pomiędzy tymi losami różnica?
- Jeśli przyjmiesz mój dar, twój ogród rozrośnie się poza granice tego, co teraz uważasz za swój świat.
- Więcej pracy? - Uśmiechnęła się. - Tym chcesz mnie, Pani, zachęcić?
Brenwen nie odpowiedziała. Nadal się uśmiechała.
- Dobrze - powiedziała w końcu dziewczyna. - Przyjmę z wdzięcznością, co zechcesz mi podarować.
- Nie chcesz wiedzieć, co to za dar?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wkrótce i tak się dowiem.
I za to, pomyślała Brenwen, podaruję ci, Ginewro z Camelotu, moc patrzenia na rzeczy dokładnie takimi, jakimi są i nazywania wszystkiego po imieniu. Kto zada ci pytanie, ten zawsze i niezmiennie usłyszy od ciebie prawdę i nie zbłądzi, jeśli będzie się nią kierował. A za to, że wzięłaś to na swoje barki bezinteresownie, obiecuję ci, że będziesz kochana, bo nic cenniejszego nie mogę ci dać.
*/*/*/*
Każdy ma na świecie swoje miejsce. To miejsce otoczone jest linią, za którą jest to, co dla ciebie niedostępne i nieodpowiednie. Linia nie jest murem, płotem, ani specjalnie wielką przeszkodą, ale jeśli ją przekroczysz ktoś cię za to ukarze. W ten czy inny sposób. To rzecz pewna, ale rzadko sprawdzana. Wszyscy wiedzą, gdzie ich miejsce. Wychowani by je akceptować i kochać, nie pragną nawet niczego innego, a gdy los rzuci ich przez przypadek na drugą stronę linii, poza zarys ich przestrzeni, wtedy czym prędzej biegną z powrotem do siebie, poganiani bardziej przez własny niepokój i dyskomfort niż cokolwiek innego. Dlatego właśnie nie potrzebne są płoty i zasieki; bo tak naprawdę mało kto chce żyć gdzieś, gdzie wszystko jest nie takie i nie dla niego, gdzie nigdy nie jest się u siebie a zawsze uzurpatorem.
Gdy Gwen miała lat trzynaście Lady Morgana przeciągnęła ją na drugą stronę linii i nie pozwoliła jej odejść. Nie zapytała Gwen o zdanie, a Gwen nigdy nie pomyślała nawet, że należało to zrobić. Lady Morgana była Lady Morganą, czy dwunastoletnia, czy dwudziestoletnia, i po co sięgnęła, to było jej, a jej życzenie miało wagę rozkazu.
Miejsce Lady Morgany było na dworze, a gdy twoje miejsce jest na dworze, wtedy każdy twój ruch wywołuje reakcje wśród tych, którzy są ci poddani. Jeśli mieszkasz tam, wysoko, pośród chmur i ludzi o delikatnych dłoniach, wtedy jesteś gałęzią muskającą taflę wody i każde dwoje nonszalanckie dotknięcie sprawia, że po wodzie rozchodzą się kręgi, które mącą ścieżki wszystkich tych, których miejsce jest u twoich stóp.
Gwen spędziła pierwsze trzynaście lat swojego życia sądząc, że jej miejsce jest w kuźni, przy palenisku, z młotem w ręce i gorącem na twarzy, w towarzystwie żelaza, w zastępstwie za syna, który zawiódł i odszedł szukać szczęścia wśród obcych, zostawiając ich samych. Nie zastanawiała się, czy lubi żelazo, czy wystarczająco dobrze znosi gorąco, czy metal woła do niej jak przyjaciel. To było jej miejsce i tak miało być. Żadne zastanawianie się nic by tu nie zmieniło.
A potem była spocona i umorusana, w starej sukience, ze zmierzwionymi włosami, i Lady Morgna spojrzała na nią, wskazała na nią palcem, i Gwen nigdy już nie dotknęła młota. Poszła na dwór, uczesana i umyta, bo powiedziano jej, że ma tam pójść i że ma wyglądać schludnie, znalazła swoje miejsce pośród innych służek o wiecznie opuszczonym wzroku, bo powiedziano jej, że tak właśnie ma być i nie pytała o zbyt wiele. Robiła to, co wskazano jej jako jej zadanie i starała się robić to bez zarzutu. Nie pytała o zbyt wiele. Rozmawiała niezobowiązująco, konkretnie i krótko, ślizgając się po powierzchni spraw. Trzymała język za zębami. Nie słuchała cudzych pytań.
Jej ojciec uśmiechał się nerwowo, martwił o to, co może się stać, gdyby ktoś kiedyś zada jej jakieś niefortunne pytanie, ale nic się nie działo, a ona w końcu przekonała go, że nie ma się o co troszczyć. Nikt nie chciał znać jej zdania. Ludzie mieszkający na dworze nie mieli zwyczaju pytać o nic służek.
Minęły lata. Nie zdarzyło się nic niebezpiecznego, nikt też niczego się nie domyślił. Gwen wypowiedziała nieproszoną prawdę może trzy czy cztery razy, ale nikt nawet się nie zorientował. Minęły wiosny i jesienie, gorące dni lata i krótkie zimy, aż w końcu Gwen wrosła w Camelot na dobre, wierna służka swojej szlachetnej, szczodrej pani.
Aż w końcu miała lat dwadzieścia cztery i Morgana znów wyciągnęła po nią dłonie i Gwen poszła, bo nie znalazła w sobie powodu, by nie pójść, i coś się zmieniło, ale mniej, niż powinno. Morgana obrzucała ją pocałunkami i uśmiechami, małymi prezentami i miłymi słowami, i była szczęśliwa, zachwycona, a Gwen czuła się zadowolona, usatysfakconowana i nagle, zupełnie niespodziewanie, niepewna. Znów nie jej miejsce, nie jej wybór. Znów cudze ręce przeciągające ją przez linię, za którą było jej całkiem dobrze. I znów pytanie, które jest mniej pytaniem, a bardziej stwierdzeniem, bo czemuż miałaby odmawiać?
Tak naprawdę to wszystko zaczęło się od Merlina. Merlina, który chyba nie znał swego miejsca. Przynajmniej nie tego rozumianego jako coś, co wybrano za niego, co po prostu wyznaczył mu świat. Gdy Merlin chodził za Arturem jak wierny, ale krnąbrny i łatwo się gubiący szczeniak, gdy Gwen patrzyła na jego czyny i słuchała jego słów, to widziała wyraźnie, że Merlin sam wybrał sobie swoje miejsce. Że Uter mógł mu je wskazać, ale to Merlin je przyjął z pełną świadomością i gdyby teraz król zechciał go z niego usunąć, wtedy musiałby się liczyć ze ślepym i wściekłym oporem. Bo jeśli Merlin w ogóle miał jakieś swoje miejsce, jeśli udało mu się je znaleźć, to było ono u boku Artura, bliżej niż się komukolwiek mogło wydawać, może nawet bliżej niż sądził sam Merlin, i nic nie mogło tego zmienić.
Gdy Gwen patrzyła na Merlina, widziała kogoś, kto wie gdzie jest i czemu i kto nie zamieniłby swego losu na żaden inny. Widziała kogoś, kto wie, czego chce. Kogoś, kto nawykł do tego, że pyta się go o zdanie.
A potem patrzyła na swoje odbicie w wodzie i myślała nad tym, czy gdyby ktoś zaoferował jej spełnienie wszystkich marzeń, czy wtedy zostałaby i tak na tym dworze, przy tej kobiecie, która od ponad dekady była jej panią, jej towarzyszką i jej odpowiedzialnością. Czy gdyby Lancelot wrócił i obiecał jej wszystko, czego pragnie, czy odrzuciłaby go i została przy tej, której ramiona obejmują ją nocą? I czym właściwie było to, czego mogłaby pragnąć bardziej? Gwen zerkała na swoje odbicie, katalogowała swoje rysy, swoje nietwarzowe stroje, które miały ją uczynić niezauważalną, i myślała o swoich pragnieniach, ale te uciekały przed nią w popłochu. Patrzyła w oczy Morgany i zastanawiała się, czy ona, która nie zapytała jej o zdanie, gdy Gwen miała lat trzynaście i miała być kowalem, tak naprawdę ją w ogóle zna. I co w Gwen jej się spodobało. Gdy były młodsze Morgana wybrała ją, bo wiedziała, że ktoś taki jak Gwen zirytuje Uter. Nie było innych powodów. A teraz? Czy wybrała ją, bo była blisko? Dostępna i bezpieczna? Znajoma? Czy wybrała ją, taką pospolitą, by w jej oczach oglądać własny odpity blask?
Gwen nie pytała.
Rozmyślała dalej.
I dopiero, gdy umierała, gdy rozpacz z jaką Morgana patrzyła na jej śmierć rozwiała część jej wątpliwości, dopiero wtedy pomyślała, że powinna była coś powiedzieć. Że Morganie należała się od niej przynajmniej szczerość, bo bez szczerości nie było dla nich szans zupełnie, a ona w gruncie rzeczy chciała, żeby im się udało, żeby udało im się to nienazwane coś, co kazało im szukać swoich rąk w środku nocy. Pomyślała, że powinna była być odważniejsza i bardziej szczera. Usiąść przy Morganie i powiedzieć jej, że przeprasza, ale nie wie, czy kocha ją równie mocno jak ona zdaje się kochać ją, że nie wie nawet, czego tak naprawdę chce. Powinna jej była to powiedzieć.
I dlatego, że Gwen żałowała zbyt wielu rzeczy i że zmądrzała za późno, z opóźnieniem zdobyła się na odwagę, dlatego właśnie, gdy umierała, poprosiła Morganę o coś, o co nigdy nie spodziewała się jej prosić.
- Zapytaj mnie, czy nasza historia skończy się dobrze. - Słowa były ciężkie, nie chciały przesuwać się w zwyczajowym tempie. Morgan otworzyła szerzej oczy, jej wargi zadrżały. Gwen z trudem utrzymywała uniesione powieki. - Zapytaj mnie - powtórzyła. - Proszę.
Morgana zdusiła jęk zakrywając usta dłonią. Potrząsnęła głową w zaprzeczeniu.
- Proszę.
Złapała wzrok Morgany. Nie ustąpiła jej wzrokiem, jak to miała w zwyczaju.
Po chwili Morgana, ta zawsze pewna siebie i swej pozycji Morgana, ugięła się pod stanowczością Gwen i przymknęła na chwilę oczy. Gdy je otworzyła, były jakby jaśniejsze.
- Czy nasza historia dobrze się skończy? - zapytała, a głos zadrgał jej tylko minimalnie.
Gwen zamknęła oczy i po raz pierwszy poszukała w sobie odpowiedzi, nie czekając na to, aż jej dar zrobi to za nią i nie uciekając w popłochu przed tym, co jej dno, a czego nikt nie umiał wytłumaczyć.
Odpowiedź była na wyciągnięcie ręki.
- Tak - powiedziała, na granicy szeptu, bardzo cicho. Uśmiechnęła się do tej nagle zdobytej pewności. Do Morgany i jej zapłakanej twarzy. - To wszystko się jeszcze dobrze skończy.
„Drzewo, z natury zagmatwane"
„O tym, który stał się wpierw legendą, potem mitem, a na koniec symbolem"
Gdy Nimue pierwszy raz przybyła na wyspę, jeden z jej nauczycieli powiedział jej od razu, żeby pod żadnym pozorem nie uważała się za kogoś niezwykłego. Nie jesteś wyjątkowa, powiedział jej, patrząc jej w oczy. Nie daj się zwieść pozorom. Magia nie lubi cię ani krzty bardziej niż lubi którekolwiek z nas. To, że przychodzi na twe wezwanie niewiele znaczy. Magia o ciebie nie dba. Pamiętaj o tym.
Oczywiście wtedy, gdy Nimue stała w tamtej komnacie, cierpliwie czekając na koniec nauczycielskiego monologu, gdy mówiono jej szczerą prawdę, wtedy Nimue nie była gotowa na jej przyjęcie. Słuchała tych dobrych rad i myślała tylko o tym, jak najszybciej opuścić ten pokój, tę przestrzeń opanowaną przez naiwnych głupców, którzy nic tak naprawdę nie wiedzieli i jak pobiec z powrotem w objęcia magii, która kochała ją przecież z wzajemnością i Nimue wiedziała, była pewna, że to, co czuje, gdy prosi magię o łaskę, to nie może być kłamliwe. Wierzyła, głęboko i przez całe życie, że to jak magia do niej przybiega, jak chętnie jej wszystko ułatwia i wyglądza, że to wszystko musiało być dowodem na to, że Nimue nie była dla magicznych sił po prostu kolejną bezimienną jednostką. Nie była. Była Nimue. Była zdolna. Była kochana, wysłuchiwana. Stała się starsza, pełnoletnia, wielbiona, otaczana szacunkiem, wynoszona na szczyty hierarchii. I magia jej to dała. Jej, nikomu innemu, więc jak mogłaby kiedykolwiek uwierzyć, że nie ma dla niej żadnego znaczenia. Czy obdarowuje się tak szczodrze tych, którzy nic dla nas nie znaczą?
Nawet gdy wszystko runęło, gdy Uter ruszył na wojnę, gdy czarodzieje i czarownice ginęli dziesiątkami, gdy Wyspa Błogosławionych spłonęła po raz pierwszy, gdy runęły jej mury, zginęły jej jabłonie, odeszły jej kapłanki, nawet wtedy Nimue nadal wierzyła. Bo przecież żyła, mimo wszystko. Gdy tylu innych odeszło. Żyła i znów rosła w siłę, magia sama ją znajdowała, leczyła, oplatała, ogrzewała w samotne, zimne noce. Dawała jej siłę by czekać na odpowiedni moment, by doczekać chwili, gdy będzie na tyle silna, by zmierzyć się z armią Camelotu, i każdą inną, która zechciałaby jej stanąć na drodze, i własnoręcznie obrócić ją w niebyt. Tego właśnie chciała. I magia jej to dawała, powolutku, z wysiłkiem, ale z każdym rokiem Nimue była coraz bliżej swego celu. Coraz potężniejsza, coraz bardziej głodna sukcesu. Czy to, że magia jej w tym pomagała, że dar Nimue nigdy nie przestał rosnąć, czy to nie znaczyło, że jednak jest wyjątkowa?
Oczywiście, jej nauczyciel miał rację. Zawsze miał rację. Gdy chodziło o zaklęcia, zioła, ludzką naturę. Magię. To Nimue była naiwna i ślepa i nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy przez wiele długich lat. A potem przyszedł do niej złotooki chłopiec, przyszedł zrodzony z magii syn Pendragona, przyszła dziewczyna, w której wnętrzu mieszkała bestia, przyszła cała trójka, trzy argumenty nie do zbicia, i Nimue miała wrażenie, że świat się z niej śmieje.
Złotooki chłopiec, dla którego magia była naturalna jak powietrze i który był najwyraźniej tą jedną jedyną istotą na świecie, której magia była gotowa bronić za wszelką cenę, wliczając w to szafowanie życiem swej wiernej służki. Książę, któremu magia prostowała ścieżki, choć powinna być, jeśli nie wroga, to neutralna jak wobec wszystkich innych, złoty książę, któremu magia była przychylna, choć Nimue prosiła ją o coś innego. I na końcu zatrwożona dziewczyna, która lękała się własnego cienia, którą niespodziewanie Wyspa Błogosławionych przyjęła jak swoją, z którą magia zrównała rytm, tak samo, jak kiedyś zrobiła to z Nimue.
I wtedy, po tej trójce, po tym, jak chłopiec pokonał własną śmierć zmieniając się w drzewo, po tym, jak książę dokonał czynów niewykonalnych, po tym jak dziewczyna z nikąd została naznaczona na jej następczynię, wtedy Nimue wreszcie uznała prawdę w całej jej cierpkiej krasie.
Nie była wyjątkowa, nie była kochana, nie była jedyna. Była co najwyżej cieniem niegdyś świetlanej przeszłości, na którą w nowym porządku nie będzie miejsca. I magia zupełnie, ale to zupełnie o nią nie dbała. Nie jako osobę. Nigdy jako osobę.
Gdy ceremonia się skończyła, a książę i dziewczyna zasnęli spokojnym, magicznym snem, do którego Nimue subtelnie ich popchnęła, gdy ptak także poddał się sile senności i noc zapadła na dobre, wtedy Nimue stanęła po środku ruiny jedynego domu jaki kiedykolwiek miała i nie było w jej sercu nic łagodnego. Historia zbliżała się do końca i zakończenie wyglądało nawet na szczęśliwe. Ranek miał być jasny i radosny.
Tylko, że Nimue nie miała na to najmniejszej ochoty.
Może to czas, może charakter, a może od patrzenia jak inni niszczą wszystko, co kochasz, coś w tobie pęka i psuje się na dobre, nie wiedziała, która z odpowiedzi jest trafniejsza. Nie miało to dla niej większego znaczenia. Nie była gotowa na pokój i spokój. Na sprawiedliwe rządy króla Artura, na nową kapłankę odradzającej się religii, na złotookie dziecko magii stąpające po ziemi. Zbyt długo walczyła, zbyt długo czekała na moment zemsty i zwycięstwa, by umieć tak po prostu przestać.
Stanęła przy drzewie, uniosła dłoń do góry. Cume hay forbearna szepnęła i świat zajął się magicznym ogniem.
Niech płonie, pomyślała mściwie, zapalczywie, niech płonie.
*/*/*/*
Zajmiemy się tym rano, powiedziała, gdy skończyły się czary, ceremonie i blask, a Artur zapytał, co dalej. Jej głos był stanowczy, decyzja niosła ze sobą aurę ostateczności, a Artur padał z nóg. Umykała mu cała ostrość kantów i detali, oczy zachodziły mgłą, a kończyny ciążyły niczym ołów, więc choć protestował, nie były to protesty zbyt gwałtowne. Przytaknął i na w pół po omacku, prowadzony przez konia i skrzeczenie zaniepokojonego ptaka, odnalazł w szkielecie dawnej twierdzy w miarę suche i osłonięte od wiatru miejsce. Trzy ściany na cztery i pozostałość podłogi nieistniejącego już pierwszego piętra osłaniająca go przynajmniej częściowo przed ewentualnym deszczem to i tak było najwięcej, na co mógł liczyć w tej sytuacji. Skulił się w kącie, chroniąc plecy, i przykrył się w miarę szczelnie peleryną. Zasnął niemal natychmiast, choć miał szczery zamiar czuwać przez całą noc.
(Samo to powinno go było zastanowić. Kto widział, by rycerz zasypiał na terytorium wroga, pozbawiony ochrony i poczucia bezpieczeństwa? Jak to możliwe, że nawet do głowy nie przyszło mu, że Nimue może wykorzystać tę noc w morderczych celach, albo że może po prostu odejść, zostawiając go bez nagrody za poniesione trudy? Nic takiego nie przewinęło się w ogóle przez jego myśli. Nie miał nawet problemu z zaśnięciem w kolczudze na twardej ziemi. I to też było najpewniej wiele mówiącym szczegółem. Bo ten sen, który go nawiedził nie był naturalny. Ani to, że słysząc zaniepokojone krzyki ptaka, któremu nauczył się ufać, i tak nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Zasnął i było to całkowicie poza jego kontrolą.)
Reszta rozegrała się już bez jego udziału. Mógł się tylko domyślać szczegółów i chronologii.
Gdy jej gniew i gorycz zamieniły się na dobre ogień i zniszczenie, gdy płomienie wzbiły się w powietrze i zajęły drzewo i ruinę świątyni, która dawno temu była dla niej domem, Nimue była już na łodzi. Ona i uśpiona tym samym zaklęciem, co Artur Pendragon Freja, bo skoro Freja została rzez magię wybrana i pobłogosławiona, to Nimue prawdopodobnie nie udałoby się podpalić wyspy, gdyby miało to oznaczać, że Freja może zginąć. Wyspa nie lubiła, gdy krzywdzono jej kapłanki. Nimue musiała i tak sięgnąć po najgłębsze zapasy energii by w ogóle wzniecić pożar koło tego, co zostało z chłopca imieniem Merlin, nie starczyłoby jej siły, by walczyć z instynktami magii i w sprawie Frei. Zresztą, wystarczy jej ból Pendragona. Freja nie miała większego znaczenia.
Gdy łódź z Nimue i Freją odpływała powoli w kierunku drugiego brzegu, płomienie wspinały się coraz wyżej na ściany zrujnowanej świątyni i obraz, który w pewnym momencie stworzyły wydał się Nimue tak podobny do tego, który wspominała w koszmarach z czasów Wielkiej Czystki, że prawie zabrakło jej tchu. Na jedną, długą chwilę ogarnął ją wstyd i żal. A potem zacisnęła usta, odpędziła łzy i odwróciła się tyłem do łuny i wyblakłych wspomnień. Powiedziała sobie, że nie jest przecież zupełnie bez serca, że zostawiła księciu łódź i że wiedziała, że prędzej czy później ten magiczny ptak obudzi go w ten czy inny sposób. Nie zabiła go i nie zabije, więc była lepsza od tych, którzy przelewali krew jej ludu. Wiosłem i magią pchnęła łódź do przodu. Nie zawahała się nawet, gdy powietrze przeszył ptasi krzyk - wysoki i śmiertelny, przestraszony i bardzo podobny do tego, który wydaje zrozpaczony człowiek.
Nim jej łódź dopłynęła do brzegu na wyspie cały dramat zdążył się już właściwie zakończyć.
Zaczęło się od płomieni, które zbudziły prawie jednocześnie drzemiącego konia i ptaka. Koń zarżał, zdezorientowany i zaniepokojony, a ptak wzbił się w powietrze by ocenić sytuację. Zobaczył wyspę zajętą przez płomienie, zobaczył drzewo pośrodku pożaru, liście zmieniające się w popiół, jabłka, które więdły, kurczyły się i popielały, magię, która miotała się wśród tego wszystkiego nie znajdując nic poza barierą zaklęcia, które odpowiedzialne było za istnienie pożaru (nie poczuł słodkiego zapachu pieczonych jabłek i dusznego dymu). Ptak zanurkował w dół i usiadł na ramieniu Artura (bo Artur musi przeżyć). Wbił się pazurami w pelerynę, w ramię, zaskrzeczał głośno, tuż nad arturowym uchem (bo Artur musi przeżyć). Nic. Żadnej reakcji. Koń zarżał ponownie, wierzgając się niespokojnie i usiłując urwać się z uwięzi. Ptak złapał ucho Artura w dziób. (Artur musi przeżyć). Popłynęło trochę krwi, a Artur obudził się gwałtownie, mrugając wściekle łzawiącymi od dymu oczami i zakrztuszając się niemal śmiertelnie od pierwszego zbyt głębokiego wdechu. Ręką dotknął bolącego ucha i prawdopodobnie skończyłoby się na kolejnym połajaniu dla Idioty, gdyby nie to, że Llamerai wierzgnęła raz jeszcze, wydając z siebie przestraszony dźwięk i Artur zerwał się z ziemi rzucając w jej kierunku. Drżącymi palcami odplątał jej uprząż i rzucił się do ucieczki, usiłując przypomnieć sobie, z której strony wyspy znajdowała się niewielka przystań i jak najszybciej do niej trafić.
W połowie ucieczki zatrzymał się jak wryty na przeciw płonącego drzewa, z którego powoli zostawały tylko czarne, zajęte ogniem kikuty i poczuł, że nie ruszy się już nawet na milimetr.
(Tyle wysiłku, tyle nadziei, małych i tych najważniejszych, wielkich, wprost ogromnych. Tyle niewypowiedzianych życzeń i ślepej wiary. Samo to, że wyjechał z zamku szukać i zdobywać, że rzucił się na wyprawę w celu zdobycia czegoś, czego nie umiał nazwać i nie umiałby rozpoznać. To, że szedł za przeczuciem, na przekór temu, czego go całe życie uczono…Tyle wszystkiego i...)
Ptak zaskrzeczał tuż koło jego ucha i uderzył go skrzydłami w głowę. Artur oderwał wzrok od płomieni i zacisnął dłoń na uprzęży kompletnie już przerażonej Llamerai. Na sekundę, dosłowną i bardzo krótką, schował twarz w jej grzywie i wyszeptał jej, powstrzymując głupie, irytujące łzy, że wszystko będzie w porządku. A potem popędził z powrotem szlakiem wskazanym mu przez ptaka, w kierunku przystani, omijając spadające kamienie, buchające płomienie i co mocniej rozgrzane fragmenty ścian.
Gdy dotarł do przystani, był spocony od stóp do głów, a Llamerai była chyba gotowa do płynięcia na drugi brzeg wpław, ponieważ potrzebował całej dostępnej mu siły, by utrzymać ją przy sobie. Zacisnął ręce mocniej na uprzęży, nie dbając zupełnie o poparzenia, o których zdążył niemal zapomnieć, i prawie roześmiał się z ulgi, gdy zobaczył, że do przystani przycumowana była łódka, która była w stanie pomieścić i jego i Llamerai i której nie dosięgły jeszcze płomienie. Wziął parę głębokich oddechów i głaszcząc kark konia wprowadził go ostrożnie do łodzi. Jakimś cudem udało mu się to zrobić całkiem sprawnie. Trochę bardziej spokojny i skoncentrowany w całości na wydostaniu się z tej płonącej pułapki, jaką stawała się wyspa, schylił się, żeby odwiązać cumy i gdy po nie sięgał, z kieszeni wypadła mu fiolka z resztką wody, którą dostał od Morgause. Potoczyła się na dno łodzi, ale nie pękła.
Artur zamarł z ręką wyciągniętą w kierunku lin wiążących łódkę z przystanią.
(Przywróci życie temu, co jest na granicy śmierci.)
(Drzewo, umierające, lecz nadal żywe, i ogień, któremu nie umiał zapobiec i którego nie umiał odczynić...)
(Morgause nie daje takich prezentów bez powodu.)
Tto uczucie, gdy w środku bezsennej nocy wpatrywał się w ciemność szukając we wspomnieniach czegoś, co zawsze pozostawało poza jego zasięgiem; to ukłucie gdzieś w głębi, gdy Morgana i Gwen przechylały się w swoją stronę, zginając głowy w identycznym geście, spotykając się idealnie po środku; to wrażenie, że powinien mieć coś więcej; to dziwne echo tego wszystkiego, po stokroć odmienione przez czas i przestrzeń i wybrzmiewające przez każdą jego komórkę, które poczuł, gdy dotarł na wyspę i pierwszy raz spojrzał na drzewo...)
(przywróci życie...)
(nie daje bez powodu...)
Artur wyprostował się i spojrzał w głąb wyspy. Zdawało mu się, że ogień słabnie. Szczególnie po tej stronie, gdzie rosło drzewo. Podniósł naczynie z podłogi. Serce waliło mu jak oszalałe. Czuł się niemądry i trochę szalony, ale chyba nie mógłby ze sobą żyć, gdyby chociaż nie spróbował.
(musi spróbować)
Odwrócił się w stronę konia.
Nad ich głowami Idiota zataczał kręgi wydając z siebie co kilka sekund ponaglający dźwięk.
- Zostań tu, dobrze? Zaraz wrócę - poprosił, choć wątpił, żeby Llamerai rozumiała wszystko, co mówił. Ale powinna zrozumieć zostań, a ogień powinien ją odstraszyć od wycieczek.
Zerknął w górę na ptaka. Na niego nic nie mógł poradzić. Ściskając mocno fiolkę, wyszedł na brzeg. Idiota zniżył lot i zaskrzeczał mu tuż nad uchem. Brzmiało to jakby był rozgniewany. Artur nawet się nie odwrócił. Nie miał na to siły.
(Musiał spróbować. Musiał.)
Ruszył przed siebie, a powietrze buchnęło mu w twarz falą gorąca. Ogień, który z punktu widzenia przystani wydawał się prawie dogasać, tu nadal palił się mocno.
(Ale nie tak mocno jak na początku, co może oznaczać...może?)
Artur podążał tam, gdzie niósł go instynkt, unikając ognia i przeszkód siłą powtarzanych przez lata treningów i unikając śmierci dzięki doskonale wyćwiczonemu refleksowi. Jego oczy łzawiły do tego stopnia, że wszystko wydawało mu się zamazywać, a świat zmieniał się powoli w zestaw dość bezkształtnych plam. Żółć, czerwień, szarość, czerń. Ogień, gorąco, płomienie, węgle i kamienie ścian. A pomiędzy tym wszystkim Artur liczący na cud i Idiota szybujący w tę i z powrotem w panice, usiłujący zastąpić mu drogę i zaciągnąć go pazurami z powrotem na przystań, którego Artur odganiał nieustannie, coraz bardziej zirytowany i coraz gwałtowniejszy, coraz mniej licząc się z tym, by nie zrobić mu przez przypadek krzywdy.
A gdy Artur przebił się wreszcie do polany, na której stało drzewo, gdy zobaczył je (plamę, w której kształcie rozpoznał drzewo),nie przejął się prawie tym, że między nim a jego celem płomienie były wysokie i śmiertelne, bo po drugiej stronie drzewo już nie płonęło. Usmolone i przyczerniałe, stało tam, gdzie widział je ostatnio, ale nie musiało być martwe. Nie koniecznie. Widział rośliny odbijające bez problemu po podobnych pożarach. A on miał na sobie koszulę, którą mógłby podogaszać ostatnie ogniki i to mogło...
(to mogło się jeszcze udać)
(mogło...)
Artur wziął głęboki oddech i rzucił się w płomienie. Tylko po to, by ostre pazury wbite we fragment koszuli, który wystawał mu zza kolczugi, złapały go w połowie skoku w ogień i zahamowały jego lot. Artur upadł na ziemię i prawie wypuścił z rąk naczynie.
- Przestań - wrzasnął wściekły w kierunku Idioty. - Przestań, bo nie ręczę za siebie.
Ptak nie odpowiedział. Artur odwrócił się z powrotem w stronę drzewa i napiął mięśnie do skoku.
Idiota nadleciał z prawej gotowy znów zatrzymać go w połowie i w tym momencie Artur poczuł taki gniew, że przestał w ogóle myśleć, o tym, co robi. Chciał tylko by tego cholerny ptak zostawił go w spokoju i pozwolił mu ryzykować życie, skoro tego chciał. Nie jego sprawa, co Artur robi i nie jego decyzja. Nie jego. Gniew zawrzał i Artur, nie namyślając się nawet, zamachnął się w stronę nadlatującego ptaka.
Chciał go tylko odgonić, może słabo szturchnąć. Trafił prosto w cel i to trafił mocno. Z przerażeniem patrzył jak siła uderzenia odrzuca Idiotę w sam środek płomieni. I jak Idiota się z nich nie wyrywa, nie unosi, jego lewe skrzydło złamane od zadanego ciosu. Powietrze przeszył pełen agonii krzyk.
Artur wahał się tylko pół sekundy, a potem rzucił ostatnie spojrzenie na drzewo i jak najszybciej się dało zdjął kolczugę i koszulę, a odrzuciwszy kolczugę na bok, rozdarł koszulę na dwa (jeden szew nie chciał puścić, uparty i zbyt mocny, i Artur przeklął go na czym świat stoi nim materiał rozdarł się na dobre) (pół sekundy). Owinął dłonie w płótno i sięgnął po zawodzącego z bólu ptaka (pół sekundy). Wyrwał go płomieniom, odwinął ręce z materiału i zrobił, co mógł, by ugasić tlące się pióra (jedna sekunda, dwie).Przy najmniejszym, najłagodniejszym dotyku, ptak wydawał z siebie przeraźliwy pisk (trzy sekundy, cztery, Artur plótł coś, obiecywał i groził, może i płakał, a może to tylko dym). W końcu zrobił jedyną rzecz, jaką zrobić mógł.
Otworzył naczynie i wylał ukrytą na jego dnie kroplę magicznej wody prosto na pierś umierającego ptaka.
I stał się cud.
Rany zniknęły, pióra wróciły do pierwotnego zdrowego połysku. Idiota otworzył oczy i wzbił się w powietrze.
Nawet ogień dookoła nich zaczął się dopalać.
I Artur uśmiechnął się, roześmiał z ulgi, ale za chwilę zamarł, a uśmiech zmienił się w grymas. Spojrzał na umierające tuż obok drzewo. Pomyślał o tym, jak to się stało, że Idiota w ogóle został ranny, o tym, co pierwotnie przyniosło go na wyspę.
(O tysiącu, tysiącu małych i wielkich żali.)
Podniósł się powoli z ziemi.
Ptak podleciał do niego, ale nie zdążył wylądować nigdzie obok nim Artur odpędził go gwałtownym gestem.
- Nie chcę cię nigdy więcej widzieć - powiedział ostro, ogniskując całe swoje rozczarowanie i smutek (rozpacz) na jednej istocie. - Jeśli się jeszcze raz do mnie zbliżysz, zabiję cię i podam na obiad.
Ptak zawisnął w powietrzu, niepewnie.
- Nie żartuję - oświadczył Artur i pierwszy raz tej nocy sięgnął po miecz. Może i nie myślał racjonalnie, ale nic go to nie obchodziło. Był tak blisko. Tak cholernie blisko i wszystko przepadło. - Nie będę miał litości. Uratowałeś mi życie, a teraz ja spłaciłem dług. Nic ci już nie jestem winny.
*/*/*/*
Merlin budzi się w małej wiosce, daleko od Camelotu. Rozgląda się dookoła, zaczyna poznawać ludzi, obserwować ich życie i imiona, rozpoznawać ich twarze i wątki ich życiorysów. Wie, kto kłamie i czemu, kto, o czym marzy i kto obija się zamiast pracować. To proste życie, znajome, podobne do tego, w jakim się wychował.
Merlin plącze się pomiędzy tymi, którzy są żywi, cali i widzialni, i nie myśli ani o tym, skąd przyszedł, ani o tym, czemu nie jest taki jak inni,. Nie myśli w ogóle o sobie. Obserwuje, pogrążony w czymś na kształt snu, nie do końca przytomny.
Obserwuje proste życie i obserwuje też, co dzieje się, gdy w wiosce pojawia się człowiek obdarzony magiczną mocą i pozbawiony większych skrupułów. Nie jest wcale jakimś szczególnie zdolnym magiem, ale te kilkanaście zaklęć, którymi umie się posługiwać wystarcza by przejąć nad wioską cała władzę i w kilka dni pozbawić ich wszelkich oszczędności i prawie całych zapasów. Jeden człowiek ginie w szamotaninie, jedna dziewczyna traci prawo do powiedzenia „nie", a potem czarodziej odchodzi, jak przyszedł. Najprawdopodobniej do innej wioski.
Gdy znika, mieszkańcy przez jakiś czas zastanawiają się, co z tym wszystkim zrobić. Camelot jest zbyt daleko, król ponoć skłonny do obwiniania winą wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z czarodziejami, nawet przez przypadek, a ten, który ich gnębił już sobie poszedł. Może nie wróci. Ktoś mamrocze pod nosem, że gdyby Wyspa nadal stała, nie byłoby takich problemów, że gdy Stara Wiara rządziła światem, czarodzieje sami rozprawiali się z tymi, co używali magii w niecnych celach, ale nikt tego nie komentuje. Rozchodzą się, zaczynają naprawiać szkody, nadrabiać zaległości. Czasami łapią się na tym, że spoglądają w dal, w kierunku, z którego kiedyś, przy dobrych wiatrach docierał do nich zapach jabłoni, ale potem wracają do spraw przyziemnych.
A Merlin? Merlin rusza za echem zapachu jabłek, zapachu dawno przekwitłych kwiatów. Na wyspę.
Na wyspie znajduje drzewo, które jest jak odbicie w krzywym zwierciadle - jest nim, ale jest nim zupełnie inaczej, może nawet nie do rozpoznania - i staje się świadkiem narodzin ptaka.
A gdy drzewo umiera w agonii i płomieniach, a ptak w panice wzbija się w przestworza, robi jedyne, co zrobić może - łapie ostatnie iskry świadomości zaklęte w dopalającym się drzewie i ucieka z nimi w ślad za księciem i ptakiem.
W końcu dociera, tak jak każdy inny Merlin do Camelotu.
Ma wrażenie, że nie ma innych dróg, niż te, które kończą się u progu tego zamku.
*/*/*/*
Zanim Artur dobił do brzegu, Idiota, odpędzony trzysta razy i uboższy o fragment jednego czy dwóch piór, które stracił nie umykając wystarczająco prędko spod ostrza miecza, zrozumiał chyba, że do Artura nie należy się za bardzo zbliżać, bo przestał uparcie podlatywać na wyciągniecie dłoni i zdecydował się śledzić ruchy Artura z bezpiecznej wysokości. Na to Artur niewiele mógł poradzić, ale obiecał sobie, że gdy dojedzie do Camelotu rozejrzy się za łukiem i strzałami i może w ten sposób przemówi swojemu skrzydlatemu cieniowi do rozumu.
(Obudziło się w nim coś mściwego i głuchego, jakieś puste i ciężkie uczucie, z którymi nie umiał sobie dać rady, więc zamienił je w złość i obrócił przeciwko pierwszemu dogodnemu celowi. Nie umiał myśleć o tym, co przegrał, o tym, jak spojrzy na niego Morgana, gdy powróci do Camelotu, jak wygląda, pobity, poparzony, bez kolczugi i nawet koszuli, jakie to wszystko żałosne i naznaczone piętnem klęski. A skoro nie umiał myśleć o tym bezpośrednio to myślał o tym, co pośrednio go do tej porażki zaprowadziło, bo łatwiej było gniewać się na zwierzę, niż poddać pogodzić z tym, co się stało i uznać to za wyrok losu.)
Na brzegu jeziora czekała na niego Freja. Zobaczył jej postać z daleka i w pierwszym momencie myślał, że to Nimue i jego gniew na chwilę przeniósł się z ptaka na czarownicę. Łódź płynęła spokojnie, a on marzył o stosach i rozlanej krwi. Gdy stało się jasne, że na brzegu stoi nie Nimue, a Freja, o zaniepokojonych, wielkich oczach, Artur porzucił myśl o krwawej zemście. Z ociąganiem, bo coś w jego wnętrzu domagało się reakcji i to gwałtownej, ale jednak porzucił. To nie do niej miał pretensje i ona akurat nie była niczemu winna. Wątpił, żeby wiedziała cokolwiek o pożarze lub miała cokolwiek z nim wspólnego.
- Wszystko w porządku? - zapytała, ogarniając go wzrokiem.
Artur przytaknął. Przywiązał łódź do gałęzi pochylającego się nad taflą drzewa.
- W porządku.
Freja wyglądała jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była pewna, jak to sformułować. Artur postanowił ukrócić wszelkie konwersacje jak najszybciej się da. Zdążył już zauważyć jak wzrok Frei przenosi się z Idioty na niego i nie miał ochoty na ten typ pytań.
- Wracam do Camelotu - oświadczył, pomagając Llamerai zejść na ląd. Pomyślał, że za to, co przeszła należała jej się przynajmniej garść cukru. - Skończyło się.
- A...
Nie pozwolił jej zadać pytania.
- Skończyło się - uciął ostro i za chwilę tego pożałował, bo Freja wzdrygnęła się lekko. Zapomniał, jak była krucha. - Nimue miała mi zwrócić coś...kogoś, kogo mi zabrano. Na koniec, gdybym wykonał wszystkie zadania. Miała go zmienić z powrotem z drzewa w człowieka.
Freja zerknęła na wyspę, nad którą nadal unosił się dym. Jej oczy nabrały miękkiego wyrazu. Artur odwrócił od niej wzrok. Nie potrzebował współczucia. Cała ta wyprawa była w sumie wielkim głupstwem i może dobrze, że skończyła się właśnie tak.
- Nie zdążyłam ci podziękować - usłyszał nagle. Zdziwiony odwrócił się w stronę Frei. Nie spodziewał się zmiany tematu. - Za to, co dla mnie zrobiłeś.
- Zrobiłbym to dla każdego. Każdy rycerz powinien.
- Ale mnie pomogłeś właśnie ty. - Uśmiechnęła się dziwnie spokojnym, jak na nią, uśmiechem i Artur dostrzegł w jej oczach złoty błysk. Sięgnęła do torby, która leżała u jej stóp. Artur nie zauważył jej wcześniej, bo zlewała się kolorem z ziemią. Wyciągnęła z niej coś krwiście czerwonego. - Proszę - powiedziała, wręczając mu dorodne jabłko.
Ręka Artura zadrżała.
- Nie jestem głodny - powiedział po chwili, usiłując zachować spokój.
- Nie możesz go zjeść - powiedziała Freja ostro, a Artur usłyszał w tym echo głosu Morgany, która na początku tej drogi, tak dawno temu, mówiła mu to samo. - Nimue mi je dała. Dla ciebie.
Artur zaśmiał się gorzko.
- Drwi sobie ze mnie.
Freya potrząsnęła głową.
- Nie sądzę. - Przygryzła dolną wargę. - Magia ma pewne zasady i ona też musi się ich trzymać w choćby minimalnym stopniu. Nawet jej rebelia ma swoje granice. - Artur otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nie dała mu dojść do głosu. Wzrok znów miała przyprószony zlotem. - To jabłko nie jest zwycięstwem - powiedziała, a w jej glosie słychać było lekkie echo. Jakby przychodził z daleka. - Ale nie jest też porażką. Weź je ze sobą, Arturze Pendragonie, i nie sądź, że twoja historia już się zakończyła.
Złoto zniknęło i Freja zamrugała gwałtownie.
- Weźmiesz je?
Wyciągnęła rękę w jego stronę i włożyła mu jabłko w dłoń. Artur odruchowo zacisnął dłoń wokół owocu. Freja uśmiechnęła się nieśmiało.
- Gdybyś czegokolwiek kiedyś potrzebował, zajrzyj na wyspę, może będę w stanie ci pomóc.
- Zostajesz tutaj?
Freja przeniosła wzrok na dymiące ruiny.
- Tak.
- Tam nie ma gdzie mieszkać. Nie ma, z czego żyć. Nie ma żadnych ludzi. To nie jest miejsce dla ciebie. Nie miejsce dla nikogo.
Uśmiechnęła się.
- Nimue niedługo wróci i z magiczną pomocą doprowadzimy to miejsce do użyteczności.
- Będziesz się u niej uczyć?
Przytaknęła.
- To zła kobieta.
- Nie. - Potrząsnęła głową. - To bardzo zgorzkniała kobieta. Gdy trzyma się gniew w sercu przez tyle lat, coś w człowieku zmienia. Psuje się na dobre.
- Sama więc widzisz...
- Co nie oznacza, że nie zostaje w nim nic wartościowego.
- To zła kobieta - powtórzył Artur, bo tego jednego był pewien.
- Ale zna wiele zaklęć, dzięki, którym można czynić dobro. I tego mnie właśnie nauczy.
Artur potrzasnął głową. Chciał jej opowiedzieć o tym wszystkim, co opowiadano jemu, o tym, co widział i co wiedział, o jednym złym ziarnie, od którego gniły całe spichlerze zboża, o jednym zgniłym owocu zarażającym cały koszyk. Zanim jednak zdążył zdecydować się, od czego zacząć, Freja zdążyła odpowiedzieć na ten jego wewnętrzny monolog nawet go nie słysząc.
- Jeśli od jej gniewu stanę się gniewna, a od jej ciemnych myśli, zła, wtedy i tak nie będę szkodzić nikomu zbyt długo. Zginę, jak wszyscy inni, w Camelocie, próbując zabić króla.
W jej półuśmiechu była nuta czegoś, czego Artur nie rozumiał, a co nie pasowało mu do tego obrazu bezbronnej, przerażonej dziewczyny, którą przywiózł na wyspę. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Przez długi czas wpatrywali się nawzajem w swoje twarze, a potem Artur westchnął, przerwał to zastygnięcie i schował jabłko do sakwy zawieszonej u siodła.
I tak się pożegnali, wcale nie żegnając. Król, o którym napiszą tysiące legend i kobieta, która stanie się panią wyspy i jeziora.
Następnym razem, gdy się spotkają, będzie miała dla niego prezent o ostrzejszych brzegach.
*/*/*/*
Sprawa pozostała niezakończona.
Powrót nie był zwycięski i nie było w nim nic, co wyglądałoby na logiczną i ostateczną konkluzję. Nie zatrzasnęły się za nim żadne drzwi, nie zatrzasnęły wrota; nikt nie dopisał słowa koniec po ostatniej linijce opisującej jego wyprawę. W powietrzu nadal buzowało napięcie. Wydawało mu się, że na coś czeka, ale nie miał pojęcia, czy to złudzenie, wyczytana między wierszami prawda, czy tylko jego pobożne życzenie.
Nie zwyciężył, tego był pewien. Wszystko inne było płynne i chybotliwe. Niepewne i najeżone emocjami jak przeszkodami. Artur miał wrażenie, że stracił umiejętność rozróżniania faktów od tego, co pragnął w nich zobaczyć. Nie wiedział, czy może ufać własnym zmysłom. Starł się postępować tak, jak zawsze, wykonywać swoje obowiązki i wypełniać dni zwyczajowymi czynnościami i sprawami, ale cały czas miał wrażenie, że bardziej odgrywa normalność niż ją odczuwa.
Znaki wypełniały jego świat i nie dawały o sobie zapomnieć. Strzępki słów, fragmenty obrazów zapamiętanych ze snów, ptak szybujący wysoko nad dachami Camelotu, którego nie umiał na dobre odpędzić, jabłko zamknięte razem z kluczami do skarbca, piękne i świeże mimo upływu dni. Imię Gwen wyryte na powierzchni stołu jak wyrzut sumienia i to drugie słowo czy imię, które nadal nie dawało mu spokoju. Wzrok Morgany, ciemny i pochmurny, ale nadal czujny, nadal wyczekujący. Jego matka spacerująca po murach Camelotu w tę i powrotem, godzinami, wypatrująca czegoś na horyzoncie, pytająca Gajusza o rzeczy, o których on nie chciał pamiętać. Gajusz. Postarzały, zgarbiony, jak zwykle i niezmiennie sam.
Był w tym jakiś wzór. Na wyciągnięcie ręki. Nieuchwytny. Jedno i drugie, albo żadne z nich.
Słowa Frei, czujny wzrok czarownicy, nadzieja, której Morgana trzymała się nadal kurczowo, choć sama do końca nie wiedziała, czemu, zbyt inteligentne zachowanie ptaka, który nie opuszczał go ani na krok, dziwne sny, których po przebudzeniu nie pamiętał, ale po których zostawało mu wrażenie, że musi koniecznie coś jeszcze zrobić i powietrze, które czasami wydawało mu się ciężkie od magii.
Wszystko albo nic. Prawda lub złudzenie.
Ta myśl - że potrafi rozpoznać magię, że jest w stanie wyczuć ją, gdy ociera się o jego skórę; to, że uczucie to nie napełnia go bezbrzeżnym lękiem - ta myśl sama w sobie sprawiała, że fundamenty jego przekonań chwiały się niebezpiecznie. Przez całe życie sądził, że magia jest na straconej pozycji, że to tylko kwestia czasu, znalezienia niedobitków, zniszczenia epigonów, ugaszenia wreszcie ostatnich żarzących się ledwo pozostałości po ogniskach. Ale to, z czym się spotkał wyruszając na Wyspę Błogosławionych nie było drobnostką, nie było maleńkim ognikiem. Szczerze mówiąc, nie było nawet czymś, co potrafiłby do końca zrozumieć, a przeciwnik niezrozumiały, to przeciwnik nieprzewidywalny. A taki przeciwnik to początek drogi, na końcu której dostać możesz nagrobek, ciemność i może wers ballady na pocieszenie. Czegoś takiego nie można lekceważyć. Nie, gdy siła, o której mowa, jest aż tak potężna. A jeśli nie można jej lekceważyć i nie można pokonać, wtedy może trzeba poszukać nowej drogi i nauczyć się z nią współistnieć, a może nawet i współdziałać.
Może.
Na ten moment wszystko zastygło gdzieś przy krawędzi status quo - na tyle blisko brzegu, by widoki obejmowały morze zmian, ale mimo to nadal w starych ramach i limitach.
Artur robił, co do niego należało, unikał widoku Morgany i wzroku swego ojca, nie patrzył prawie w ogóle na niebo, udając, że nie zauważa, że Idiota nadal nad nim czuwa, i bardzo marnie sypiał. Co jakiś czas otwierał szufladę, wyjmował z niej jabłko i zastanawiał się, co ma z tym wszystkim zrobić.
Gniew na ptaka przygasł, poczucie winy przestało dominować nad wszystkimi innymi odczuciami, smutek stępiał i zbladł. Artur czuł się dziwnie wyjałowiony z emocji - jakby wszystko w nim wygłuszono i docierało do niego tylko dalekie echo tego, co kiedyś było głośne jak dzwon. Działał automatycznie, kontynuując wątki i tropy, na które zdecydował się wcześniej i nie zmieniając kursu ani o milimetr.
Czekał.
Nie wiedział, na co i na kogo, głupio czy rozsądnie, ale czekał.
To nie mógł być koniec.
Nie taki.
*/*/*/*
Merlin nie robi tego specjalnie. Umiera, jest tego kompletnie świadom. Gaśnie zwinięty w kłębek pośrodku wyspy, na której dobił targu i do której wrócił, bo nie mógł pójść nigdzie indziej. Umiera i żałuje. Tego, czego nie powiedział, co powiedział, czego nie był pewien i o czym śnił, a nigdy nie wspominał. Żałuje, że nie zobaczy, jak Artur staje się królem i jak dorasta do swojego przeznaczenia. Żałuje, że nigdy nie będzie mógł mu już powiedzieć, kim naprawdę jest i co dla niego zrobił. Że nigdy nie będzie mógł zaryzykować i sprawdzić, czy te jego ukryte pragnienia mogłyby znaleźć odbicie w Arturze.
I z tego żalu, a także z przeznaczenia i magii, a tak naprawdę z upartego sprzeciwu kobiety, która dawno temu zobaczyła upadek swojej rasy i postanowiła sprzymierzyć się ze smokami, by temu zapobiec, Merlinowi udaje się oszukać śmierć i dostać choć część tego, czego pragnie.
Z tego żal i sprzeciwu rodzi się świat zamknięty wokół dwóch postaci i stół, pokazujący, co dzieje się i dlaczego. Rodzi się jego ostatnia szansa, jak on sam, wadliwa i nieprecyzyjna, a fakt, że Artur w tym świecie nie widzi go ani nie rozpoznaje kontekstu sytuacji, boli go w sposób, którego nigdy się nie spodziewał. Ale nie można mieć nigdy pełni doskonałości i Merlin jest wdzięczny nawet za tę szansę poprzebywania z Arturem jeszcze trochę, jeszcze parę chwil, i patrzenia na niego takim, jakim mógłby się stać, gdyby wszystko potoczył się tak, jak Merlin tego pragnie - gdyby był kochany i rozumiany, gdyby był szczęśliwy i cały jego.
Merlin nie jest pewien, czy to prawda. Możliwe, że magia dała mu znów czego pragnie i stworzyła kolejne złudzenie. Może ten Artur, którego ulepiono ze wspólnej im przeszłości i tej przyszłości, którą też mogliby dzielić razem, jest po prostu ładnym kłamstwem. Może nic takiego nigdy by się nie wydarzyło. Merlin nie wie, jak rozpoznać, czy ma do czynienia z ułudą czy niewiarygodną prawdą. Nie drąży jednak zbyt głęboko. Patrzy na Artura, zagubionego i zdezorientowanego, pamiętającego, że kogoś kochał, lecz nie rozpoznającego jego twarzy i imienia, i czeka. Bierze głęboki oddech i czeka.
Gdzieś w realnym świecie Artur miota się szukając swojego zagubionego poczucia satysfakcji i zastanawiając się nad tym, czym jest szczęście i jak je odnaleźć. Gdzieś w tym samym świecie Merlin jest drzewem i ptakiem i tysiącem małych, autonomicznych cząstek, z których każda wędruje inną drogą i uczy się innych lekcji, by na koniec powrócić jednak zawsze w to samo miejsce. Gdzieś na dole magia wymyka się spod kontroli, martwi wracają do życia, a w ich miejsce umierają sprawiedliwi, i wypełnia się przepowiednia sprzed setek lat. Tam na dole szansa jest tylko jedna i bardzo specyficzna, a Artur staje się lepszy niż był kiedykolwiek. Tam na dole niedługo wszystko się rozstrzygnie. Na dobre i na złe.
Tu na górze, pośród chmur, metafor i emocji, Artur staje się coraz bardziej realny, coraz bardziej świadomy. Z każdą sekundą staje się coraz bardziej sobą, coraz bliżej mu do osoby kompletnej i prawdziwej, aż w końcu Merlin może przejrzeć się w jego wspomnieniach i myślach i zobaczyć siebie samego za lat dwadzieścia, zobaczyć cały ich świat dwie dekady później i poznać wszystkie szczegóły tego, co Artur (we śnie) pamięta jako przeszłość.
Merlin nie wie, czy to prawda. Nie chce wiedzieć.
Ten Artur kocha go nad życie. Ten Artur ceni go jako człowieka i ufał mu jako przyjacielowi. Rozpaczałby, gdyby Merlin zginął. Ten Artur spędził z nim wiele lat, trzymając go zawsze u swego boku, w dobre i złe dni, bo był mu potrzebny jak powietrze.
Może to, co dzieje się w świecie rzeczywistym doprowadzi kiedyś do takiego końca. Może zaprowadzi ich wszystkich zupełnie gdzie indziej. Może Merlin zaraz zniknie, a może wróci do życia, tak jak arturowe wspomnienia. Może coś się fundamentalnie zmieni, a może, gdy zaklęcie zostanie przerwane, wszystko wróci na swoje miejsce i nikt nie będzie pamiętał niczego. Może zapamiętają, co się działo, ale na końcu i tak okaże się, że tak naprawdę, gdyby Artur wiedział, o co tu chodzi, nigdy nie starałby się aż tak. Może Gwen go znienawidzi. Może Artur go odrzuci. Może nie zdarzy się nic.
To nie ma w tej chwili wielkiego znaczenia. Merlin nie jest już w stanie zrobić nic, co zmieniłoby sytuację.
A śmierć u boku kogoś, kto kocha cię równie ślepo, jak ty jego, nawet jeśli jest w części czy całości ułudą, to wcale nie jest najgorszy koniec.
Dlatego Merlin uśmiecha się i zamyka oczy. Pozwala sobie oprzeć się o ramię Artura i po prostu być blisko, tuż obok, i wsłuchiwać się w bicie cudzego serca.
Ma mało czasu, ale nie zostało mu już nic do zrobienia.
*/*/*/*
Odkąd MeRliN otworzył oczy, jest przy Arturze. Na początku myśli, że Artur się na niego pogniewał, że jego milczenie i brak reakcji to kolejne książęce widzimisie. Jakaś gra czy przedstawienie, które ma mu pokazać, jak bardzo Arturowi nie zależy (bo z jakiegoś powodu to dla Artura bardzo ważne, żeby Merlin od czasu do czasu usłyszał, jak bardzo nie ma znaczenia. Jakby Artur bał się, że jeśli nie będzie powtarzać tego w miarę regularnie, to Merlin zacznie sobie wyobrażać coś całkowicie przeciwnego). Po kilkunastu minutach dociera do niego jednak, że to coś więcej, że Artur nie widzi go, nie słyszy, w ogóle nie pamięta.
MeRliN nie wie, co z tym zrobić - księgi nie znają odpowiedzi, magia nie działa jak powinna, świat jest przeraźliwie odcięty od niego samego, a on bezradny w sposób całkowity i wywołujący przerażenie.
Nie znajdując żadnego rozwiązania, MeRliN wraca wciąż do Artura. Towarzyszy mu przy treningach, spacerach, rozmowach z ojcem, utarczkach z Morganą. Zrównuje swój krok z jego krokiem. Nocami zwija się w kłębek u jego boku. Szepce do niego „usłysz mnie", w kółko, nieustannie. Jak zaklęcie. Artur czasami robi się od tego szeptu niespokojny i MeRliN ma wrażenie, że może powinien przestać.
Nie przestaje.
Usłysz mnie, powtarza aż jego głos zdziera się niemal doszczętnie.
Usłysz mnie.
Pamiętaj mnie.
Znajdź mnie.
„Drzewo, z natury zagmatwane"
Część 14/14 - „O tym, którego przeznaczeniem było stać się niedoskonałym spełnieniem wielkich nadziei"
W zamku takim jak Camelot ciężko jest znaleźć miejsce, gdzie można by być zupełnie odosobnionym. Zbyt dużo tu ludzi, zbyt wiele ruchu, zbyt wiele spraw do załatwienia i nocnych patroli. Pobudki piekarzy są zbyt wczesne, a wieczory przepracowywane przez służbę zbyt długie. Każde ludzkie skupisko szybko wyrabia sobie wspólny dla wszystkich mieszkańców rytm aktywności i wyciszenia, ale na zamku wszyscy podzieleni są na diametralnie różne podgrupy i rytmy ich dni przeplatają się, nakładają, ale nigdy nie zrównują, inne dla służby, inne dla dworu, inne dla straży i rycerstwa. Jeszcze inne dla władców. Zamek nigdy nie cichnie całkowicie, dlatego ciężko w nim znaleźć dla siebie chwilę samotności. Gdy wybijesz się z własnego rytmu i umkniesz poza swoją wyznaczoną trasę, wtedy szybko przetniesz czyjąś drogę i tylko zwrócisz na siebie niepotrzebną uwagę, a tego przecież nie chcesz. Tylko władcy mogą przecinać cudze ścieżki bez obaw o konsekwencje i tylko członkowie rodziny królewskiej mogą robić to, co chcą i chodzić tam, gdzie akurat mają ochotę. Oczywiście, rzadko to robią, bo w ich przypadku niewiele to daje. Co daje porzucenie schematu, jeśli tak naprawdę nigdy cię on nie obowiązywał? Co daje czmychnięcie z właściwej ścieżki, jeśli cały las jest twoją własnością i nie ma w nim żadnego miejsca, gdzie nie zostałbyś rozpoznany? Po co uciekać, jeśli nie ma dokąd i nawet od czego jest trudno definiowalnym elementem?
Gdy jest się członkiem rodziny królewskiej, samotność, ta prawdziwa, gdy nikt nie wie, gdzie jesteś ani jak cię odnaleźć, ani czy w ogóle oddychasz, jest największym, niemal nieosiągalnym luksusem. Władcy są cenni, ich istnienie gwarantuje spokój, stabilizację, ochronę przed kolejnym najazdem; są źródłem praw i porządku. W ich ręku twój los jest mały i kruchy, ale jednocześnie bezpieczny i ochraniany. Dlatego nie mogą być nigdy sami, nigdy bezbronni, nigdy spragnieni czy głodni. Jeden cios nożem czy jeden zmurszały stopień mogą oznaczać koniec dynastii i początek kolejnej wojny; jeden niezaspokojony kaprys może oznaczać twoją głowę w pętli. Dlatego przy tych, w czyich żyłach płynie błękitna krew zawsze ktoś jest - doradcy, dworzanie, pochlebcy, pachołkowie, strażnicy czy służące. Są zbyt istotni by zostawić ich samych sobie. Tak po prostu już jest.
Dlatego, jeśli jesteś jednym z nich, jedną z tych ważnych jednostek, które otacza się lękiem lub uwielbieniem, ale dość rzadko czystą, ludzką sympatią, musisz się liczyć z tym, że przebywanie w samotności nie będzie ci się zbyt często zdarzać. Ta armia, służba, dworzanie i zbrojni, wszyscy po trochu, będzie cię otaczać, czy tego pragniesz czy nie i nie sposób się będzie od nich uwolnić w sposób niewzbudzający popłochu i plotek. Nie jest to wysoka cena za wszystkie przywileje, które są ci dane. Zresztą, gdy rodzisz się w takiej rodzinie, w tej tradycji i wśród takich porządków, wtedy uczysz się od dziecka jak żyć wśród obserwujących cię tłumów, jakby w ogóle ich tam nie było, a gdy dorastasz potrafisz naprawdę zobaczyć w służącym kawałek podłogi i czuć się odosobnionym w jego obecności.
Istnieją, oczywiście, jeszcze inne drogi - tajemne zakątki wybudowane specjalnie dla ciebie, tajne ścieżki, o których nie wie nikt, a które pozwalają władcom znikać na kilka chwili ze wspólnej przestrzeni. Ale by korzystać z takich wytrychów, trzeba znać swój zamek od podszewki.
Na szczęście, Igerna du Bois wychowała się w Camelocie i jego mury nie kryły przed nią żadnych tajemnic. Znała ten zamek na wylot nim dobudowano mu piękne wieże i odnowiono mury, nim skarby, które Uter zdobył w tej czy innej kampanii popłynęły szerokim strumieniem do tkaczy, dekarzy, kowali, stolarzy i szklarzy. Nim w komnatach mieszkalnych wybito większe okna i wpuszczono do nich światło. Nim zmieniono starą twierdzę w bajeczny klejnot, który stanowić miał ozdobę i symbol nowego, lepszego świata. Uter mógł sądzić, że zna Camelot doskonale, jego szerokie korytarze, przejścia i schody, ale tak naprawdę to poznał tylko jego powierzchnię, a to Igerna pamiętała szkielet i potrafiła bezbłędnie odnaleźć w tej pięknej siedzibie dnia dzisiejszego tajemne przejścia i komnaty pozostałe w niej z czasów, gdy najazdy obcych wojsk były w tych okolicach niemal codziennością. Dlatego też Igerna nie miała nigdy problemów, by znaleźć sobie wśród rodzinnych murów kąt do przemyśleń. Przynajmniej dotychczas.
Bo gdy przebudziła się z ponad dwudziestoletniego snu, odkryła, że klatka, do której przywykła, którą oswoiła i którą potrafiła manipulować, zacieśniła wokół niej kraty. Odkryła, dość niespodziewanie i bardzo niechętnie, że ciężko jest być żoną mężczyzny, który nie pozwala ci wykonać samodzielnie i bez towarzystwa nawet pół kroku. Takiego, który, jeśli w ogóle potrafił kiedyś zdobyć się na dyskusję, to zatracił już tę umiejętność doszczętnie.
Przez kilkanaście dni Igerna była zbyt słaba i zbyt oszołomiona sytuacją, by w ogóle zwracać na to większą uwagę. Potem była zbyt szczęśliwa i zbyt pełna energii, do pracy, do zdobywania wiedzy, nadrabiania zaległości, powrotu do starej siebie, po prostu energii, czystej i nieskrępowanej, by zbyt ostro prosić o swoje i wdawać się w jakiekolwiek kłótnie. Ale czas mijał i w miarę jak rosła jej siła i pewność siebie, Igerna coraz częściej ścierała się z Uterem o drobnostki i coraz jaśniejsze stawało się dla niej to, że co by się nie działo, Uter zbyt mocno przeżył te dwadzieścia lat jej magicznego snu, by spuścić ją teraz z oka choćby na sekundę.
Dyskusja była niemożliwa, Igerna darowała sobie więc dyskusje zupełnie i zaczęła się odświeżać dawno nieużywaną sztukę robienia, co jej się podoba za plecami tych, którzy oficjalnie decydowali o jej losie.
(Sztuki tej nauczyła się w młodości jako nagle osierocona dziedziczka wielkiej fortecy, której nie bardzo miał kto bronić, której brat był zbyt młody by na cokolwiek się przydać i której los spoczywał w rękach czterech barnów, z których każdy miał zamiar poślubić ją zaraz po tym, jak tylko uda mu się wykiwać pozostałych trzech. Udoskonaliła ją, gdy zdecydowano się wreszcie wystawić ją na małżeński targi i gdy jej brat uznał, że trzynaście wiosen to wystarczająco dużo by dyrygować każdą kobietą. Przydała się bardzo, gdy musiała przekonać Utera, że to on się w niej głęboko zakochał i to on ją ścigał i adorował, a ona zupełnie nie miała nic a nic wspólnego z tym, że podejrzanie często zdarzało się jej być porywaną przez bandytów w okolicach, gdzie Uter nie miał wyjścia i po prostu musiał ją ratować. Nie miała właściwie nic przeciwko takim układom - ten rodzaj sprytu służył jej doskonale. Na koniec i tak dostała to, czego chciała. Została w swoim zamku, na swoich ziemiach, z mężczyzną, którego sama sobie wybrała i który podzielał jej wiarę i pasję do budowania lepszej, sprawiedliwszej przyszłości wolnej od wtrącających się we wszystko magów i druidów. To, że niewielu zauważyło, że sama sobie to tak wszystko ustawiła, nie miało wielkiego znaczenia. Nie potrzebny jej był blask oświetlający centrum uwagi, w cieniu i tak pracowało się szybciej i skuteczniej.)
I tak, skoro Uter nie sądził, że przysługuje jej prawo do bycia sam na sam ze sobą i własnymi myślami, Igerna musiała sobie to prawo zdobyć samodzielnie. Wszystkie zakamarki zamku były jej dobrze znane, szczególnie te bardziej ukryte, i wiedziała też, jak wybrać z tłumu strażników tego, który da się uprosić o przymknięcie oka na jej krótki, nocny spacer i jak wybrać na ten spacer doskonały moment. Wiedziała też, choć to akurat wychodziło jej praktycznie mimochodem i nie do końca z premedytacją, jak rozgniewać mężczyznę, którego się poślubiło do tego stopnia, by porzucił cię na długość nocy.
Była dość dobra w te gry. Od zawsze niemal. Odkąd jej rodzice zmarli przedwcześnie zostawiając ją z bratem, który nie sięgał jej nawet do ramienia i włościami, nad którymi zbierały się sępy. Nauczenie się jak manipulować ludźmi stanowiło w jej przypadku raczej konieczność niż wybór. I nauczyła się, przetrwała najgorsze, wybrała sobie męża, którego nikt nie pochwalał, ale który kochał ją nad życie i przypilnowała, żeby Tristan wyrósł na dzielnego rycerza.
(Oczywiście na nic się to zdało. To, co można zrobić dla drugiego człowieka też ma swoje granice. Pewnego dnia i tak trzeba pozwolić tej pilnie strzeżonej osobie rozwinąć skrzydła i odlecieć. Nawet jeśli ma lecieć na swoją zgubę.
Głupi, głupi Tristan...)
Jedna awantura, jeden bukłak wina, parę miłych słów, kilka próśb i doza szczerości, bo szczerość ma niesamowitą siłę rażenia i Igerna mogła znów wybrać się nocą na spacer bez niczyjego towarzystwa i oddychać wolnością dowoli. A potem nacisnęła odpowiedni kawałek rzeźbienia zdobiącego filar, niepozorny, zawieszony trochę z boku, może pół metra nad ziemią, i chwilę później zniknęła w otwartej czeluści nagle objawionego korytarza. Przejście zasunęło się za nią z irytującym zgrzytem. W korytarzu nie było pochodni, więc otaczająca ciemność była absolutna i lekko przytłaczająca, ale z tego, co pamiętała, to schody nie były strasznie strome, a droga niedaleka. Kilkanaście ostrożnych kroków później była już u drzwi, za którymi kryła się niewielka komnata z maleńkim oknem zwróconym w stronę zamkowego dziedzińca. Doskonała na toczenie wewnętrznych sporów z samym sobą oraz na rozmyślanie nad rzeczami skomplikowanymi. Pchnęła drzwi i wkroczyła do pomieszczenia pewna, że zastanie je, jak zwykle, pustym.
Tak się jednak nie stało.
Artur oderwał wzrok od podwórza i odwrócił się na pięcie, a jego prawa dłoń automatycznie powędrowała do miejsca, gdzie zazwyczaj czekał nań przepasany do pasa miecz.
Igerna nie była pewna, które z nich było bardziej zdziwione widokiem drugiego.
Drzwi zamknęły się za nią gwałtownie, popchnięte przez ostrzejszy podmuch wiatru. Trzask wyrwał ją z zapatrzenia i popchnął o krok do przodu. Artur dokończył obrót i na chwilę zamarli na przeciwko siebie.
- Nie wiedziałam, że ktoś poza mną wie, jak tu trafić - powiedziała, starając się, żeby nie brzmiało to jak irytacja.
- Nie wiedziałem, że ktokolwiek w ogóle wie, o istnieniu tej komnaty - odparł Artur i w jego głosie też było lekkie drganie. Może i on nie chciał nigdy nikogo tu widzieć. Ta myśl zabolała, choć nie poświęciła jej przecież zbyt wiele uwagi.
- Wątpię, żeby ktoś poza nami dwojgiem kiedykolwiek tu bywał. Oczywiście oprócz tych, którzy wybudowali stary zamek, ale oni już dawno nie żyją.
- Czy ojciec...?
Pokręciła głową.
- Chyba nie. Przynajmniej kiedyś nie wiedział - odpowiedziała i uprzedzając pytanie, pociągnęła kwestię dalej. - Wychowałam się w Camelocie. Będąc dzieckiem ma się niesamowite zdolności do trafiania w miejsca, w które się zachodzić nie powinno.
Uśmiechnął się.
- Miałem osiem lat, gdy znalazłem to przejście. Oparłem się przez przypadek o filar, gdy uciekałem nauczycielowi z lekcji strategii.
Wyobraziła go sobie, ośmioletniego i ciekawskiego, znudzonego zbyt poważnym tematem lekcji, wymykającego się z komnaty. Dziecięcą buzię, zmierzwione blond włosy, wzrost idealny wręcz do trafiania w tajemne zakamarki przez przypadek. Poczuła, jak często, gdy na niego patrzyła, ukłucie żalu.
- Musiałeś się przestraszyć. Za pierwszym razem to miejsce nie robi najlepszego wrażenia. Ta ciemność, pająki. Mało przyjazne miejsce dla małego chłopca.
- W ogóle się nie bałem - odpowiedział jej, marszcząc brwi w dokładnie ten sam sposób, a w jaki robił to kiedyś Tristan, gdy przypominała mu, że jest zbyt młody, by ruszać na zbrojne wyprawy. Jak dzieciak.
- Oczywiście, że nie.
Przez chwilę wyglądał jakby chciał się z nią o to pokłócić. Z trudem udało jej się zachować powagę. Nie do końca jej się to chyba udało.
- No, dobrze - przyznał Artur po chwili, porzucając wpatrywanie się w nią srogim wzrokiem, od którego tylko coraz bardziej drgały jej kąciki ust wyraźnie pragnące rozciągnąć się w uśmiech. - Może byłem odrobinę zaniepokojony. Może.
Tym razem uśmiechnęła się już naprawdę. Podeszła do wąskiej szpary okna i wyjrzała przez nią na gwiaździste niebo.
- Nie ma nic złego w odczuwania strachu. Tylko głupcy się nie boją. Strach to ludzka rzecz.
- Ale rycerzowi nie wypada się do niego przyznawać.
- Rycerzowi zawsze przyda się pamięć o tym, że też jest ułomny - odparła, odrobinę może za ostro.
Usłyszała za swoimi plecami westchnienie, ale nie odpowiedź. Nie wiedziała, czy oznacza ono odrzucenie jej słów czy ich zrozumienie. Znając życie i mężczyzn, prawdopodobnie to pierwsze.
- Co się tu sprowadza w środku nocy? - zapytała, zmieniając temat.
- Mógłbym zapytać o to samo.
Bardzo dworska odpowiedź. Pewnie powinna zareagować równie kurtuazyjnie i odejść od tematu. Cóż, nie miała tego w planach.
- Niestety to ja zadałam to pytanie pierwsza.
Skłonił głowę, ukrywając półuśmiech; przyznając jej rację gestem, ale nie słowem. Znów dworsko.
- Nie mogłem spać - powiedział w końcu i brzmiało to nawet jak prawda, choć raczej niepełna. Ale przynajmniej, wreszcie, nie jak coś, co mówi się komuś, kto jest ci obojętny. - Ostatnio… - zawahał się, jakby napotkał przeszkodę, której ominiecie wymaga większej niż zwykła dozy skupienia. - Ostatnio naszło mnie dużo tematów do rozmyślań.
Tematy do rozmyślań. Ogólniej się nie dało. Co nie tłumaczyło w ogóle niektórych niepokojących drobnostek, które Igernie udało się zauważyć nawet mimo tego, że widywała go ostatnio tylko z daleka. Czymkolwiek były te tematy do rozmyślań, przyniosły ze sobą smutek i zmartwienie.
- Czy te tematy mają coś wspólnego z twoją niemal trzydniową nieobecnością na zamku?
Zerknęła na Artura kątem oka. Akurat w porę by zobaczyć jak nieruchomieje, zaskoczony pytaniem. Jego mięsnie barku spięły się błyskawicznie i bardzo gwałtownie.
- Byłem na polowaniu.
- Wyjechałeś sam, żegnany przez Morganę, jakbyś wyruszał na wyprawę. Wróciłeś zmęczony, z poranionymi dłońmi. Bez zwierzyny.
Nawet się nie zawahał. Odpowiedź popłynęła prędko i płynnie.
- Morgana chciała, żebym złowił jej wystarczająco perliczek, by móc z nich zrobić kolację dla nas wszystkich. Niestety nie byłem zbyt uważny i udało mi się wpaść do wąwozu pełnego bluszczu. Kolczuga ochroniła resztę ciała, ale akurat nie miałem rękawic, więc skończyło się bąblami na rękach. Gdybym nie próbował polować dalej, nie zrobiłyby się z nich rany, ale byłem zbyt uparty. Oczywiście, nic nie upolowałem w takim stanie.
Oczywiście. Pewnie naprawdę powinna dać temu spokój. Ten dorosły mężczyzna nie był nic winien kobiecie, której nie znał i która jego matką była nominalnie i biologicznie, ale nigdy w praktyce. Powinna przestać drążyć, jakby miała do tego prawo. Ale, bogowie, była już zmęczona ustępowaniem wszystkim z drogi.
- Wróciłeś z na wpół spaloną peleryną i czarnymi smugami na ubraniu - powiedziała. - Z pożyczoną od kogoś koszulą, bez kolczugi i w towarzystwie dziwnie inteligentnego sokolika, który ciągle cię obserwuje, a którego ty odganiasz od siebie jak możesz.
- Peleryna to efekt mojej nieuwa…
- Wróciłeś z klęską w oczach.
Artur przełknął ślinę i zacisnął zęby.
- Jak mówiłem, - wycedził bardziej niż powiedział - nic nie upolowałem, a to trochę upokarzające po trzech dniach polowania.
- Przyniosłeś ze sobą zapach jabłek.
Nie odpowiedział.
- Jeśli nie chcesz się z tego tłumaczyć, nie musisz, ale nie sądź, że wszyscy jesteśmy ślepi. - Złapała jego wzrok i spojrzała na niego surowo, prawie oskarżycielsko. Zatrzymała się, odetchnęła. Wiedziała, że jej gniew ma więcej wspólnego z Uterem i całą sytuacją niż tym, jak i po co Artur kłamie jej prosto w oczy. Spróbowała pozbyć się go z głosu, zostawić tam tylko fakty i powagę. - Nie jestem ani ślepa ani głupia.
Artur odwrócił wzrok.
- To była prywatna sprawa.
- Jesteś jedynym dziedzicem swego ojca. Nic, co robisz nie jest naprawdę prywatne.
Zwinął dłonie w pięści. Oj, dziecko, pomyślała. Gniew umknął, został jak zwykle żal.
- Czasami sprawiedliwość wymaga ode mnie, bym coś zrobił. Czasami wymaga tego honor.
- Tu też chodziło o sprawiedliwość i honor?
Przez dłuższą chwilę nie słychać nic poza ich oddechami i echem przyciszonej rozmowy strażników odbywającej się gdzie za oknem w kącie podwórza. A potem Artur westchnął, podszedł do ściany i usiadł na podłodze, opierając się o zimne kamienie. Wyglądał, jakby opuściły go wszystkie siły i jakby nagle stał się o parę lat młodszy. Młodszy i bardziej bezradny. Jeśli kilka zdań temu Igerna miała wrażenie, że rozmawia z kimś równym jej wiekiem, to teraz, gdy patrzyła na to, jak obejmuje rękoma kolana, znów wydawało jej się, że patrzy na nastolatka.
- Nie, nie chodziło o sprawiedliwość - przyznał, bardziej swoim kolanom niż jej. - Chodziło o…szczęście. - Skrzywił się, jakby wypowiedzenie tego zdania sprawiało mu przykrość. - Chyba. Już sam nie wiem.
Miała ochotę załamać nad tym wszystkim ręce lub wykonać jakiś inny kompletnie bezużyteczny, ale emocjonalnie adekwatny gest. Co miała na to powiedzieć? Gdy będąc w ciąży rozmyślała, mgliście i w sposób niedoprecyzowany, nad tym jak będzie swoje dziecko wychowywać, to nigdy nie doszła do tak trudnych tematów jak niesprawiedliwość świata. Zatrzymała się na etapie pytań o to, jakiej rasy jest ten, czy inny pies, skąd wiedzieć gdzie jest północ, skąd bierze się len na koszule i dlaczego staruszki są wszystkie takie małe. Wyobrażała sobie mnóstwo pytań: prostych i trudniejszych, banalnych i abstrakcyjnych, ale wyobrażała je sobie niekłopotliwe. Myślała, że ma czas na dojście do tych trudnych i gorzkich. Wiele lat. Liczyła, że po drodze nauczy się jakoś jak radzić sobie i z nimi. Wyszło inaczej.
- Nie powinienem był wyjeżdżać, prawda? Nie wolno mi tak ryzykować.
To ostatnie nie było pytaniem. I tak na nie odpowiedziała.
- Nie powinieneś. Nie sam.
Prychnął.
Westchnęła, zgarnęła brzeg sukni i ostrożnie usiadła obok niego. O dotyku zimnego kamienia po plecach przebiegł ją dreszcz.
- Próbowałeś. Zrobiłeś, co mogłeś. Nie dałeś rady. - Tyle było jasne i nie musiała znać szczegółów, by wiedzieć, że to, o co walczył było dla niego cenne i zostało stracone. Położyła mu rękę na ramieniu. Trochę niepewnie. - Skończyło się.
Uniósł wzrok i przechylił głowę w jej stronę. Nie umiała nazwać tego, co zobaczyła na jego twarzy.
- Przykro mi - powiedziała. - Ale to już koniec.
- Wiem. - Westchnął. Niespokojne palce stanęły wreszcie w miejscu gdzie grzbiet nosa przechodził w płaszczyznę czoła. Zamknął oczy. - Wiem.
Bezradosność to okropna rzecz. Gdyby Artur nie był jej synem, gdyby nie był przyszłym królem, powiedziałaby mu, żeby próbował dalej, jeśli tego właśnie chce. Że czasami trzeba być głupim, że ślepa wiara to czasami jedyne, co cokolwiek daje. Gdyby nie był przyszłym królem. Bo widziała zbyt wiele upadających rodów, wojen domowych, terytoriów rozszarpywanych na kawałeczki, bo nie miał ich kto bronić. Widziała umierających rycerzy, umierających chłopów i rzemieślników, dzieci ginące od głodu i choroby. Wiedziała, co stałoby się z Camelotem, gdyby Artur umarł, biorąc pod uwagę, że nie miał nawet kuzynów, którzy mogliby go zastąpić. Nie minąłby tydzień, nim sąsiednie królestwa uznałyby, że starzejący się, pogrążony w żałobie król będzie łatwym celem. Pomyślała o tym wszystkim, zdusiła w sobie łatwe pocieszenia i nie powiedziała nic.
Po chwili, wypełnionej całą burzą wewnętrznych dylematów na temat tego, co wypada, a co nie i zastanawiania się nad wszelkimi za i przeciw, złapała materiał jego rękawa i pociągnęła go w dół. Obrócił się w jej stronę, najpierw zupełnie zdziwiony, potem zaskoczony. Przez kilka sekund przyglądali się sobie w milczeniu, nie umiejąc zdobyć się na wyartykułowanie tego, o czym myśleli i o co chcieli się nawzajem zapytać. A potem Artur odwrócił wzrok i pozwolił sobie opaść po trajektorii, którą wyznaczyło mu to pociągnięcie w dół. Położył głowę na kolanach matki i zamknął oczy.
Kilka oddechów później, gdy ręce przestały się już jej trząść, Igerna zaczęła głaskać go po włosach.
Nie rozmawiali.
*/*/*/*
Gdyby królowa przeżyła, wtedy książę wyrósłby karmiony innymi opowieściami. Takimi, w których mniej było nierozsądnego machania mieczem, a więcej rozmyślania o tym, czy to machanie ma jakiś sens. Gdyby królowa przeżyła, na koniec baśni, w której książę ratuje księżniczkę, padałoby pytanie o to, czy fakt, że księżniczka jest wdzięczna za ratunek oznacza od razu, że powinna wyjść za księcia za mąż. (Odpowiedź brzmiałaby „nie", a Artur by to popierał, bo księżniczki wydawały mu się zawsze nudnawe i ogólnie popierał wszystko, co eliminowało konieczność poślubiania ich). Gdyby królowa przeżyła, Artur wyrósłby w cieniu niekończących się rodzicielskich kłótni o to, co sprawiedliwe, a co haniebne i jakie cele uświęcają jakie środki. Gdyby przeżyła, Artur wyrósłby na człowieka, który wie, że naturalny stan rzeczy to zwątpienie, że decyzje rzadko dobre są dla wszystkich stron, a jego obowiązkiem jest szukać kompromisu, który skrzywdzi wszystkich zainteresowanych najmniej. Byłby równie porywczy co teraz, ale bardziej skłonny do przepraszania za to, co rzucił komuś w twarz w przypływie gniewu.
Gdyby królowa przeżyła, spędziłaby dużo czasu martwiąc się jak wychować tego swojego jedynego syna na najlepszego króla, jakiego widział Albion, jak wpoić w niego to, co uważała za słuszne i nie pozwolić by zwiodły go ułudy bajek o chwale krwawych wojen. Spędziłaby dużo czasu kłócąc się z mężem o każdy prawie element wychowania Artura, wymieniając jego nauczycieli i bandażując jego rany, powtarzając mu, że płacz to nie słabość, że słabość jest dopiero wtedy, gdy po płaczu nie wraca się próbować ponownie. Słuchałaby z nim ballad trubadurów, a potem pytałaby go, skąd rycerz z ballady wiedział, że smok jest zły, a z wiedźmą nie da się porozmawiać. Przepytywałaby go z historii wojennych strategii, których uczył go ojciec, a potem wyciągała stare tomy i kazała mu czytać o ilości ofiar.
Z tego wszystkiego w dzień jego oficjalnej koronacji, zastałaby go w nerwach i panice, wątpiącego w to, czy się w ogóle do królowania nadaje i czy w ogóle sobie z tym wszystkim poradzi. Wizja tych wszystkich rzeczy, o których powinien jako król pamiętać, tych różnych, często przeciwstawnych aspektów, kompromisów, polityki, odpowiedzialność, wszystkie tego naraz, nagle by go sparaliżowała.
Bo, gdyby królowa przeżyła, przez przypadek przyprawiłaby swojego jedynego syna o lekką neurozę.
Dlatego w dzień jego dwudziestych pierwszych urodziny musiałaby usiąść przy nim i powiedzieć mu, żeby przestał martwić się o drobiazgi i skończył z wątpieniem w siebie, bo nie ma ku temu powodów. Powiedziałaby mu to, co zawsze w głębi duszy myślała, że nawet gdyby wychował go najgorszy z ludzi, nawet gdyby nikt nie zadawał mu właściwych pytań i nie uczył zwracać uwagi na odpowiednie rzeczy, i tak byłby dobrym królem, bo jest dobrym człowiekiem. Zawsze byłby dobrym człowiekiem.
Wierzę, że choćby nie wiem co, i tak wyrósłbyś na szlachetnego człowieka i dobrego władcę. Tak powiedziałaby królowa księciu, gdyby przeżyła i dane jej było patrzeć na to, jak dorasta.
Ale królowa umarła.
Książe wyrósł wychowany przez wiecznie zmieniające się niańki, z ojcem, który kochał go mocno, ale chłodno i z daleka.
A na końcu historii wróciliśmy do początkowego pytania: Czy wyrósł na szlachetnego człowieka?
Jaka będzie odpowiedź, to zależy pewnie, jak to zwykle bywa, od tego, kogo zapytamy.
Jedno jest pewne. W zamkniętej od lat komnacie leży napisany przed ledwie kilkoma tygodniami list. Spisany pismem kobiety, którą śmierć zabrała bardzo dawno temu.
Ostatnia linijka tego listu wygląda tak:
Cokolwiek się nie wydarzy, pamiętaj, że jestem z ciebie dumna.
*/*/*/*
Artur wrócił do zamku pod wieczór. Chyłkiem, jakby był złodziejem wkradającym się do cudzego domu, a nie jego właścicielem. Przemknął się do swoich komnat, zarzucił z siebie ukradzioną z mijanego straganu koszulę i zawołał po kąpiel. Wyszorowawszy się jak najlepiej umiał stawił się na zaplanowanej już kilkanaście dni temu uczcie, na której Camelot świętować miał całkowity powrót do zdrowia królowej.
Gdy pojawił się na sali bankietowej, jego ojciec przywitał go niezbyt głębokim skinieniem głowy oraz przypomnieniem, że następnym razem, gdy przyjdzie mu do głowy wyruszać na polowanie musi o tym najpierw poinformować swojego suwerena, czy to mu się podoba czy nie. Artur przytaknął i nie skomentował nawet słowem uwagi na temat tego, że zdaniem jego ojca trzy dni to o wiele za dużo jak na samotne wycieczki i nie zaprotestował wobec groźby ukrócenia jego wycieczek jako takich. Milczenie było w takich momentach najlepszą strategią. Kłótnie z nim nie miały przecież większego sensu, skoro on, jako król, i tak zawsze dysponował siłą argumentów nie do odrzucenia. Krótka chwila ciszy i Artur był już wolny i nie musiał nawet się wdawać w żadne dyskusje ani nikogo przepraszać.
Nikt ze zgromadzonych na sali osób nie zapytał go o żadne szczegóły jego samotnej trzydniowej wyprawy i nikomu nie przyszło nawet do głowy rozliczać go z tego, co udało mu się w tym czasie upolować. Trzymano się tematów ogólnych i lekkich, dużo i gęsto chwaląc urodę oraz stan fizyczny królowej i dziękując niebiosom i medykom, którzy wrócili ją do zdrowia. Artur uśmiechał się tam, gdzie było trzeba, milczał, gdy było mu to wygodne i słuchał bez skupienia rzeczy, które i tak nie były go warte. Czuł się tak, jakby cała ta wyprawa, czarownica, magia i ogólnie historia o człowieku zaklętym w drzewo, była jakaś opowieścią, którą usłyszał gdzieś w karczmie lub na którą natknął się w jakimś zaplątanym pomiędzy traktaty o strategii poemacie. Jakby to wszystko nie dotyczyło w ogóle jego osoby.
A potem na salę wkroczyła spóźniona Morgana, przywitała się krótko z Uterem i dziwnie sztywno z Igerną, i jej wzrok zatrzymał się na Arturze. Z jego twarzy i oczu, a może po prostu z braku Gwen, wyczytać musiała historię jego klęski, bo zbladła jeszcze bardziej i zachwiała się lekko, jakby zbita z pionu przez czyjeś mocne uderzenie. Przez chwilę wyglądała, jakby chciała się rozpłakać, albo przynajmniej opuścić natychmiast salę. Ale Morgana nie była po prostu zwykłą arystokratką i ominięcie uczty, czy nawet jej wczesne opuszczenie, mogłoby zbyt łatwo zostać zinterpretowane jako afront wobec królowej, więc jej utrata kontroli nad sobą trwała zaledwie kilka sekund. Potem była już uprzejma i serdeczna, i choć jej dowcip był może mniej cięty niż zwykle, to Uter, skoncentrowany głownie na żonie, nie zwrócił na to w ogóle uwagi.
Artur opuścił ucztę chwilę przed Morganą, nie udając nawet, że nie robi tego specjalnie po to, by uniknąć rozmowy z nią sam na sam. Chyba zrozumiała, bo nie próbowała nawiązać z nim kontaktu ani tego wieczora ani w ciągu następnych dni, które Artur spędził rzucając się w wir obowiązków i zajęć, i trzymając się z daleka od bardziej osobistych rozmów z kimkolwiek. Na niewiele się to zdało, bo gdy zatrzymywał się choć na chwilę i tak wracał do niego obraz tego, jak nadzieja w oczach Morgany gaśnie i zwija się w sobie, jak usychający liść. A za nim szło echo tego uczucia, od którego prawie pękało mu serce, a które mówiło, że to jego wina i że to on zawiódł te nadzieje tak srogo.
Następne trzy tygodnie spędził w dziwnym zwieszeniu, czekając aż coś się wydarzy, wypatrując jakiegoś bliżej nieokreślonego znaku, który wskazałby mu właściwą drogę, licząc na to, że ktoś powie mu, co ma robić i jak. Jakaś część jego ja nadal wierzyła w cuda, reszta jego psychiki na przemian z tej części drwiła i ją tępiła. Na dnie tego wszystkiego w maleńkim ziarenku zamknięta była dziecinna wiara w to, że jeśli nie uzna czegoś za zamknięte, to ono się nie skończy, a póki nie jest skończone, to nie będzie stracone.
Nie zmieniał więc rutyny i unikał rozmów o faktach. Nadal odganiał od siebie Idiotę, który coraz rzadziej próbował do niego podlatywać i w końcu nauczył się trzymać na dystans. Mało i źle sypiał, za to dużo spacerował po tunelach i korytarzach Camelotu. Czas mijał.
Aż wreszcie pewnej nocy, trzy tygodnie po tym, jak powrócił z wyspy, Artur spotkał podczas jednego z tych spacerów swoją matkę i otrzymał wreszcie jasną i przejrzystą odpowiedź, na pytanie, dokąd iść dalej. I choć nie była ona tą, którą najbardziej chciał usłyszeć, bo nie było w niej ani słowa o cudach, to jednak rozpoznał w niej coś słusznego i zmuszony był ją przyjąć.
Skończyło się. Basta. Próbował, poniósł klęskę, teraz trzeba to przyjąć i pogodzić się z tym, jako z faktem zastanym, bo inna droga prowadzi do obsesji, a królom obsesje nie służą. Są niezdrowe i absorbujące, rodzą brak odpowiedzialności i zbytni egoizm. Zrobił, co mógł, a teraz musi iść dalej, bo są jeszcze inni, który czekają na jego czyny, i on musi nauczyć się pamiętać, że jest za nich odpowiedzialny i że jego życie i zdrowie gwarantują ich życie i mają zapewnić im szczęście i zdrowie.
Skończone.
Najprawdopodobniej nigdy nie powinien był wyruszać na tę wyprawę. Gdyby zginął, wielu ludzi zapłaciłoby za to życiem. Gdyby coś mu się stało na tej drodze do uzyskania prywatnego, osobistego szczęścia, wtedy konsekwencje wcale nie dotyczyłyby już tylko jego. Prawdopodobnie nie powinien był iść samotnie w puszcze, mierzyć się z magią i ogniem, szafować sobą bez namysłu. Wiedział, że prawdopodobnie nigdy już nie zrobi nic takiego, myśl o skutkach własnych pomyłek zbytnio się zawiadomiła w jego umyśle, by mógł o niej kiedykolwiek zapomnieć. Już nigdy nie miał zamiaru tak ryzykować.
Ale nie żałował. Nie umiał. Zrobił, co mógł; poszedł za wodę i przeszedł przez ogień, bo uważał, że to słuszne i właściwe. Ni umiał inaczej.
A teraz… teraz Artur miał zamiar być dorosły i przytomny, i skoro nie były mu pisane wielkie szczęścia i bratnie dusze, to musiał się zadowolić szczęściem w małych kawałkach. Tylko tyle i aż tyle.
Gdy rozstali się z matką w końcu nad ranem, po tym, jak Artur zdążył już zasnąć z głową na jej kolanach i obudzić się z bólem szyi, Artur nie wrócił bezpośrednio do komnaty, tylko wybrał się do stajni, osiodłał Llamerai i pogalopował przed siebie. Gdy wrócił godzinę później, poszedł prosto do Morgany i powiedział jej wreszcie to, o czym myślał odkąd powrócił: że przeprasza, że to koniec, że już więcej nie zdziała, że jest mu przykro. Ona westchnęła i objęła go, zupełnie nie jak Morgana, więc musiał pewnie wyglądać bardzo smutno i żałośnie, i powiedziała, że to nie jego wina. A potem opamiętała się, porzuciła emocjonalne gesty i odepchnęła go od siebie z nakazem wzięcia natychmiastowej kąpieli i nie przychodzenia do niej już nigdy więcej prosto ze stajni, co prawdopodobnie oznaczało, że wszystko między nimi porządku.
Odchodząc, Artur odwrócił się i powiedział jej, że powinien ją był zabrać ze sobą, że pal licho te zasady i przeczucia, zawsze będzie mu potrzebny ktoś prawdomówny u boku. Dodał też, a może bardziej wymamrotał w kierunku drzwi, że ma nadzieję, że następnym razem będzie miał na wyprawie towarzystwo, a ona przytaknęła energicznie, nic jednak nie mówiąc, bo od tego wszystkiego zrobiła się dziwnie emocjonalna i była na granicy płaczu, a płakanie przy Arturze nie wchodziło w rachubę. Skończyli więc tę rozmowę szybko i bardzo po swojemu i oboje poczuli się przez tę swojskość rozbrojeni i do pewnego stopnia ukojeni, bo zrozumieli, że co się nie stało, nie zostali mimo wszystko całkiem sami.
A potem Artur, raz otrzeźwiony, odkrył, że nie umie już wrócić do poprzedniego stanu otępienia i zaczął zauważać wszystko to, co przez ostatnie tygodnie ignorował - na przykład rycerzy wymieniających między sobą zaniepokojone spojrzenia i obchodzących się z nim, jak z czymś bardzo kruchym. Na służbę zerkającą na niego, jakby miał za chwilę wybuchnąć lub paść zwalony śmiertelną chorobą. To by było na tyle, jeśli chodzi o ukrywanie swoich emocji przed całym światem i utrzymywanie kamiennego wyrazu twarzy.
Najwyższy chyba czas zmądrzeć. Od jego rozwagi ma przecież tyle zależeć, a on już jakiś czas temu obiecał sobie być roztropnym i troskliwym królem, który będzie patrzeć na to, co dzieje się wokół niego, a nie wyłącznie na własne odbicie; takim, który będzie ważył fakty, a nie własne wyobrażenie o nich.
A skoro Artur obudził się już z tego dziwnego snu o sobie jako o bohaterze rzewnej ballady, skoro rozmówił się z Morganą, dyskretnie przeprosił swych rycerzy za brak uwagi (za pomocą wielu bukłaków wina) i zajął się nawet naprawianiem życia uczuciowego brata barmanki i kochającego się w nim wiecznie niezdecydowanego strażnika (za pomocą celnie sformułowanej plotki, sprytu Morgany, znajomości natury ludzkiej i wydatnej pomocy barmanki zaopatrzonej w klucz do małej skrytki, do której zmieściły się akurat dwie nie przewidujące niczego osoby), skoro robił już takie rzeczy i przyjmował wreszcie odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny, to powinien przede wszystkim przeprosić się z Idiotą, bo zachowywał się względem niego w sposób nie do końca racjonalny.
Nim jednak doszedł na mury gdzie ostatnio Idiota znalazł sobie dobry punkt obserwacyjny, w komnatach odnalazł go królewski sokolnik, Józef. Skłonił się nisko na powitanie i, z nie do końca pewną miną, zapytał, czy ma coś zrobić w sprawie tego sokoła, który przyfrunął za Jego Wysokością parę tygodni temu, a od którego Jego Wysokość się tak odpędzał. Bo jeśli ten ptak Jego Wysokości przeszkadza, to Józef może go zastrzelić.
- Nie, nie trzeba - odpowiedział prędko Artur i miał wrażenie, że na twarzy Józefa pojawił się cień ulgi. - Nie byłem ostatnio w nastroju na to, by znosić ptasie towarzystwo przez całe dnie, stąd to odpędzanie - dodał, czując, że jakieś wytłumaczenie jest tu niezbędne. Głos, który uparcie powtarzał, że książęta się z niczego nie tłumaczą, udało mu się zdusić bez większych trudności. Zaczynał nabierać w tym wprawy. - Ten ptak się do mnie przywiązał aż za bardzo.
Józef przytaknął, a potem zmarszczył brwi.
- To sokół drzemlikowaty, one zazwyczaj nie przepadają za towarzystwem - powiedział. - Nawet innych ptaków swojego gatunku, o ludziach nie wspominając. Drzemliki schodzą się w pary tylko na okres godowy i to też na jak najkrócej się da.
Artur uniósł brwi. Wiedział, że Idiota jest ptakiem nie do końca normalnym, ale nie wiedział do jakiego stopnia.
- Jesteś pewien, że to drzemlik?
Józef wyprostował się na pełną wysokość.
- Oczywiście - powiedział z takim naciskiem, że Artur doszedł do wniosku, że chyba go niechcący obraził. - Wszystko się zgadza. Kształt i kolor piór, budowa, wielkość, wyraźna inteligencja. To z pewnością drzemlik. Falco columbarius, jak mawiają uczeni. Albo merlin, jeśli ktoś woli nazewnictwo barbarzyńców.
Artur zamarł.
- Merlin?
- Tak go nazywają przybysze zza morza. Oni są doskonali w szkoleniu ptaków drapieżnych.- Zerknął na Artura zaniepokojony. - Nie wiem niestety zbyt wiele na…
- Nie ważne. - Artur machnął ręką, jakby coś od siebie odganiał. - Coś mi się po prostu przypomniało. W każdym razie, zrób u siebie miejsce dla naszego nowego nabytku, bo raczej z nami zostanie. - Jeśli da się przeprosić i odpowiednio ułaskawić, pomyślał Artur, ale tę część zatrzymał dla siebie. Ludzie mogliby nienajlepiej zareagować słysząc, że ich przyszły władca przejmuje się tym, co sądzi o nim jakiś ptak.
Józef przytaknął, ale nie odszedł natychmiast. Wyraźnie się wahał. Artur miał podejrzenia, że zostało mu jeszcze jakieś pytanie. Posłała sokolnikowi pytające spojrzenie.
- Oni nie specjalnie daje się karmić - powiedział w końcu Józef. - Próbowaliśmy mu dać coś do jedzenia, bo pogoda jest taka, że mało co może sobie upolować, ale on nie chce podchodzić do nikogo i nie tyka w ogóle jedzenia, a ty, Panie, jesteś jedyną osobą, do której się zbliża z własnej woli, więc…
- Powiedz mi, czym go karmić, a się tym zajmę.
Józef rozpromienił się.
- Wszystko przygotuję i gdy będziesz miał, Panie, czas zajrzeć do nas…
- Mogę zaglądać codziennie przed treningiem i pod wieczór.
- Raz dziennie w zupełności wystarczy.
Artur skinął głową.
- Jak będziesz mijał kuchnię poproś, żeby mi przysłali coś, co się dla niego nada. Zobaczymy, czy uda mi się go dziś namówić do jedzenia.
Józef wyglądał przez chwilę, jakby chciał zaprotestować przeciwko karmieniu dzikiego ptactwa w książęcych komnatach, ale w porę przypomniało mu się, że książę ma pierwszeństwo w decydowaniu, co się z jego pokojami dzieje. Zamiast protestów złożył księciu głęboki ukłon i wycofał się z pokoju.
A potem historia potoczyła się mniej więcej tak: Sokolnik Józef zajrzał do pałacowej kuchni i zamówił dla księcia dwie w miarę surowe myszy i odczuł całkiem perwersyjną przyjemność z nietłumaczenia po co księciu te myszy i podelektował się przez chwilę szokiem malującym się na twarzy kucharki z radością myśląc już o tym, jak piękne z tego wyjdą plotki.
W tym samym czasie kilka pięter wyżej Artur wyjął po raz kolejny tego dnia jabłko z szuflady i przez chwilę przyglądał mu się w zamyśleniu, z którego niestety niewiele wyniknęło. Potem westchnął, odłożył je na szafkę i wstał, by otworzyć okno na oścież. A potem usiadł z powrotem na łóżko, z jabłkiem w dłoni, ściskanym jak talizman, i wrócił do niezbyt wesołych rozmyślań.
Nie był pewien, jak ma przywołać Idiotę do siebie, po tym, jak nauczył go nieufności. Odkąd ten ptak pojawił się na w jego życiu, nie robił nic prócz udzielania mu pomocy, i nawet jeśli robił przy tym dużo hałasu i zamieszania, co czyniło go zjawiskiem dość irytującym, to jednak pomoc była pomocą i Artur nie powinien był odpłacać za nią tak gorzką monetą jaką był dość bezpodstawny przecież gniew. Wiedział od początku, że Idiota chciał go tylko ratować, że pewnie miał rację i nic dobrego nie przyszłoby z wycieczek w głąb płomieni, a mimo to odpędzał się od niego, jak od muchy i zamachiwał nań mieczem. Marna zapłata.
Coś uderzyło we framugę okna. Artur zobaczył, jak Idiota z trudem łapie równowagę na kawałku gzymsu i zerka w jego stronę. Wyglądał na chudszego niż Artur pamiętał i myśl ta przyniosła ze sobą poczucie winy. Wszystko przez jego dziecinne wybuchy złości.
- Hej - powiedział w stronę ptaka, łagodnie, nie unosząc głosu. - Jesteś. Bałem się, że nie przyjdziesz.
Ptak załopotał skrzydłami, ale nie ruszył się z miejsca. Przechylił łepek.
- Chciałem…cię przeprosić - powiedział Artur, ściskając w dłoniach jabłko. Miał nadzieję, że Idiota naprawdę jest tak rozumny, jak mu się cały czas wydawało. Łatwiej jest przeprosić kogoś, kto rozumie twoje słowa. - Nie powinienem się tak zachowywać. Powinienem był ci podziękować za to, że znów próbowałeś mi ratować życie, a nie… - Potrząsnął głową. Obrócił jabłko dwa razy. Całkowicie bezrefleksyjnie. - Po prostu musiałem na kogoś zrzucić winę, bo nie chciałem jej wziąć na siebie. To było niegodne i niehonorowe. - Uniósł głowę. - Przepraszam.
Ptak przefrunął z okna na oparcie krzesła. Artur uznał to za wyraz dobrej woli. Sam zdziwił się tym, jaką ulgę poczuł. Zerknął w bok i wzrokiem zahaczył znów, jak często ostatnio, o wyryte w drewnie wyrazy.
- Gwen powiedziała… - zaczął, a potem zreflektował się i zaczął od innej strony. - Gwen to służąca Mor…mojej siostry. Jej była służąca. - Zatrzymał się na chwilę i zmarszczył brwi, niepewny jakiego określenia użyć. - Jej przyjaciółka. Umarła niedawno. - Ptak wydał z siebie dźwięk, którego Artur nie umiał zinterpretować. - Kilka dni przed śmiercią powiedziała mi, że to, czego mi trzeba to merlin. - Zmierzył ptaka wzrokiem. - Że merlin jest mi potrzebny do szczęścia.
Idiota przefrunął na brzeg łóżka, ostrożnie, nie spuszczając z Artura wzroku. Jakby nadal w każdej chwili gotowy był do ucieczki.
- Sokolnik twierdzi, że barbarzyńcy właśnie tak nazywają twój gatunek. Merlin. Zastanawiam się… - Znów przerwał i wbił wzrok w jabłko. - Może miała na myśli ciebie? - Jego palce powoli obracały owoc, w którego gładkiej skórce odbijał się niewyraźnie zarys jego postaci. - Zawsze mówiono mi, że nie ma takiego człowieka, który stać by się mógł przyjacielem króla, bo król musi stać ponad innymi ludźmi, odsunięty na dystans. - Uśmiechnął się do siebie i czerwonej skórki jabłka. - Nic jednak nie wspominano o tym, bym nie mógł się zaprzyjaźnić z wysoce inteligentnym, acz momentami podejrzanie niekompetentnym, magicznym ptakiem.
Miał wrażenie, że musi brzmieć dość żałośnie. Chyba naprawdę tak było, bo Idiota podleciał jeszcze bliżej, tuż pod rękę Artura i wydał z siebie dźwięk, który brzmiał jak próba pocieszenia. Artur roześmiał się - z całej sytuacji i z samego siebie z całymi swymi skłonnościami do dramatów. Na co mu przyszło, w wieku lat dwudziestu jeden wzbudzać litość w elementach fruwających.
Wyciągnął dłoń i ostrożnie dotknął Idioty. Jabłko wymsknęło się z jego drugiej ręki i potoczyło po pościeli, zatrzymując się raptem ćwierć metra dalej. Artur zostawił je tam i skupił na głaskaniu Idioty po piórkach.
- Dobrze, że jesteś - powiedział po chwili, nadal trzymając się bardzo równego i łagodnego tonu głosu. - Chyba nie lubię być sam.
Ptak zaskrzeczał i odskoczył na bok, w kierunku jabłka. Dotknął go dziobem i popchnął przed siebie, a Artur nabrał dziwnie silnego przekonania, że Idiota chciałby to jabłko skonsumować. Potrząsnął głową.
- Nie jadasz jabłek - poinformował ptaka. - Jadasz gryzonie i owady i małe ptaki, ale nie warzywa i owoce.
Ptak nic sobie z tego nie robił i nadal wydawał się Arturowi zbytnio zainteresowany leżącym na łóżku owocem.
- Jak się otrujesz to nie będzie moja wina - upomniał Artur ptaka, ale nie wykonał żadnego ruchu by zabrać jabłko w bezpieczne miejsce. Na co właściwie miał je trzymać? Na wszelki wypadek? Gdyby jednak za parę lat cud miał się wydarzyć? Na pamiątkę? Niech Idiota je to jabłko, skoro mu tak odpowiada. Cóż z niego Arturowi? I czy jest lepszy sposób odcięcia się od całej sprawy i przejścia do normalności, niż pozbycie się ostatniego źródła jakichkolwiek nadziei?
Dlatego nie zaprotestował, gdy Idiota wbił dziób w jabłko i zaczął rozbijać je na kawałki, połykając co jakiś czas cząstkę. Obserwował tę ucztę ze spokojem i ciężkim, nadal wątpiącym i bolącym sercem, aż zauważył w końcu, że dookoła niego dzieje się coś dziwnego. Z różnych stron, z niesprecyzowanych kątów i zakamarków, w kierunku łóżka płynęły wiązki złotego światła, oplatały się wokół Artura, a potem ginęły, wnikając w jabłko lub ptaka. Z każdym nowym pasmem, każdą nową dozą złotego blasku, ptak i jabłko robili się coraz jaśniejsi i coraz bardziej świetliści, a powietrze w komnacie z każdą sekundą robiło się coraz bardziej duszne od magii. Aż w końcu światło stało się tak ostre, że Artur, chcąc nie chcąc, musiał na chwilę zamknąć oczy i zasłonić je przedramieniem, by uniknąć oślepienia.
A kiedy światłość zniknęła i Artur otworzył oczy, na jego łóżku nie było już ani jabłka ani ptaka, a na ich miejscu leżała postać. Młody mężczyzna o ciemnych włosach i pięknych kościach policzkowych ubrany w prosty strój służącego.
Merlin.
Wspomnienia wróciły niepostrzeżenie i od tak, po prostu, Artur nagle zorientował się, że pamięta wszystko, co do joty. Że na łóżku leży nie ktoś obcy, a Merlin, jego Merlin, i że on pamięta doskonale, skąd Merlin przyszedł, czemu został i dlaczego jest bezcenny. I uśmiechnął się radośnie i dotknął opuszkami palców, delikatnie, nieskończenie ostrożnie, twarzy Merlina, by przekonać się, czy jest prawdziwy.
A gdy skora dotknęła skóry, wtedy do Artura zaczęły wracać i szczegóły i konteksty i cała historia, to, co było przed zniknięciem Merlina i to, co Artur uczynił potem, i Artur musiał zrewidować całkowicie swoje pojęcie o własnym życiu emocjonalnym, bo nim Merlin zniknął, Artur nie myślał o tym, co czuje zbyt wiele i najwyraźniej przegapił coś niesłychanie istotnego.
Oderwał palce od twarzy Merlina. Nie chciał go budzić. Wprawdzie o magii wiedział niewiele, ale był pewien, że zmienianie się z ptaka i jabłka w człowieka jest zajęciem wyczerpującym. Porządny wypoczynek z pewnością mu się przyda.
(Artur do końca życia udawać miał, że decyzja o niebudzeniu Merlina na siłę nie miała nic wspólnego z tym, że nie czuł się w ogóle gotowy na rozmowę z nim, bo nadal nie umiał do końca złożyć w jedno pamięci o swym służącym i wyobrażenia o miłości idealnej, które stworzył sobie wyruszając na wyprawę. Przyznanie się do tego oznaczałoby przyznanie się do tego, że na chwilę ogarnęła go panika. Że nie wiedział, co z tym zrobić. Co zrobić, gdy w twoim życiu pojawia się nagle coś bezcennego i przerażającego zarazem, i gdy okazuje się, że z jakiegoś powodu łatwiej było tęsknić i kochać kogoś, gdy nie miało się o nim pojęcia, niż przyznać się do tego samego, gdy osoba, której to dotyczy jest na wyciągnięcie dłoni. Wystarczająco powodów by obudzić lęk w najodważniejszym z ludzi.)
Artur ostrożnie położył się na łóżku obok nagle odzyskanego Merlina. Czuł jego miarowy oddech na swoim policzku i było w tym coś, co powoli tłumiło jego lęki i chciało zaprowadzić go na skraj euforii.
Miał czas. Miał możliwości. Miał szanse. Nikt mu już tego nie zabierze. Czyż to nie jest powód do radości?
Jest, zdecydowanie jest i Artur czuł tę radość, czuł ją całym sobą, ale pod nią znajdował też nadal niepokój; lęk i szalone kołatanie poplątanych myśli, których miał za dużo i które były zbyt ze sobą sprzeczne, by prowadzić miały do jakiejkolwiek konkluzji.
Musi się uspokoić.
Wziął głęboki oddech
Rozpoczął czekanie.
*/*/*/*
Czasami bywa tak, że gdzie by się nie zaszło i jak by daleko nie oddaliło się od punktu wyjścia, prędzej czy później i tak wraca się do tego samego miejsca, co zwykle. Choćby zrobiło się wszystko na przekór i choćby przeszkody mnożyły się jak szalone.
Niektórzy nazywają to przeznaczeniem, inni losem, jeszcze inni przypadkiem czy po prostu siłą nawyku.
Prawda jest taka, że natury człowieka nie da się tak łatwo zmienić. Zabierz pamięć, kontekst, rodzinę czy znajomych, rozplącz więzy, przerwij związek przyczynowo-skutkowy. Wszystko na nic, bo nawet oderwany od wszystkich sznurków człowiek zostaje ten sam i gdy po raz kolejny trafi na podobne wybory zachowa się znów zgodnie ze swym sumieniem i przeczuciem, a za paroma zakrętami odnajdzie ścieżkę, którą kiedyś już kroczył.
Dlatego Merlin wraca.
Opuszcza swój dom po raz pierwszy i po raz drugi.
Przylatuje.
Przychodzi.
Przybiega.
Z daleka, z bliska, z powodów wielkich i bardzo małych, z tęsknoty i z zafascynowania. Z pamięci i z zapomnienia.
Wraca, bo wszystkie ścieżki prowadzą w tym kierunku, bo na tę stronę świata zerkają wciąż ludzie, bo to tu wszystko się rozstrzygnie i dlatego, że tu jest jego miejsce i tu są jego przyjaciele, i, przede wszystkim, zdecydowanie przede wszystkim, dlatego, że to tutaj jest Artur.
Dlatego…
MERLIN powraca…
[Merlin powraca...
Merlin powraca...
Merlin powraca...
MeRliN powraca...
…powraca.
Powraca.
Znajduje zamek, znajduje Artura, i nigdzie dalej niczego nie szuka. Chodzi za nim jak cień, nieświadomy do końca tego, że tak naprawdę jest liczbą mnogą, i potyka się prawie o fragmenty samego siebie, równie zdezorientowane i równie wierne jednej osobie.
A potem jest ptak i jabłko i powoli stają się one jednością i…
…MeRliNowi…
… MERLINOWI…
…Merlinowi…
…[Merlinowi…
… Merlinowi…
…nie pozostaje nic jak tylko podążyć za ich przykładem.
Gdy się budzi, znów jest cały zamknięty w liczbie pojedynczej.
*/*/*/*
Gdy Merlin się obudzi, pierwsze, co Artur zrobi, to rzuci w niego poduszką. Zamiast „kocham cię" i kwiatków. Bo Artur nie nadawał się do wyznań i romantyzmu i Merlin powinien go już na tyle znać, by wiedzieć, że w te klimaty Artur nie będzie nigdy wnikać.
Właśnie.
…
No dobrze, może nie rzut poduszką zamiast „kocham cię", może tylko jakoś obok. Na dodatek?
Bo Merlin bywał czasami mało błyskotliwy i mógłby nie przetłumaczyć odpowiednio intencji kryjących się za tą poduszką, którą dostałby prosto w twarz.
Więc nie zamiast.
Obok.
Żeby nie było nieporozumień.
Artur przeleżał tego dnia kilka bitych godzin, nie ruszając się z miejsca, starając się nie zamykać oczu i ściskając poduszkę w pogotowiu.
A potem Merlin otworzył oczy, a Artur tak skupił się na tym, co miało być obok, że całkowicie zapomniał o reszcie.
I bardzo możliwe, że gdy Artur wreszcie otworzył usta, żeby powiedzieć coś krótkiego i celnego, to wylało się z niego całe morze słów. Wszystko to, co zbierało się w nim od pierwszego ranka i pierwszego przebudzenia, a zgromadzić się w nim zdążyło bardzo dużo.
I możliwe, że Artur zaczął od rzeczy znajomych i bezpiecznych - że nazwał Merlina idiotą i najgorszym służącym jakiego świat widział, że powiedział mu, że jest bezużyteczny i okropny i sprawia więcej kłopotu niż jest wart. Możliwe, że Artur powiedział też, a raczej wykrzyczał, że naprawdę miał kiedyś całkiem spokojne życie, nim zjawił się w nim Merlin i zaczął mieszać, nim Artur musiał go ratować i wyruszać na wyprawy, bić się z bestiami i wysłuchiwać uwag Morgany i znosić niezadowolenie ojca, i jak w ogóle Merlin mógł po tym wszystkim tak po prostu pójść i oddać swoje życie, jak gdyby nigdy nic, i zostawić Artura samego, jakby w ogóle taka opcja wchodziła w rachubę, zostawić go takiego samego i samotnego po tym, jak Artur przyzwyczaił się już do braku samotności, i w ogóle granda i okropność, a ja się dla ciebie zabiłem i to też niewiele dało, i było zupełnie pusto i zbyt cicho, i nie rób tego więcej, bo drugi raz może się nie udać, i co ty sobie właściwie myślałeś z tym drzewem? I z ptakiem i z tymi wszystkimi jabłkami, przez które Morgana zaczęła dostawać paranoi, a ja już nigdy nie będę mógł zjeść szarlotki, bo mi się będą bzdury wydawać i kanibalizm po prostu, a ja przecież bardzo lubię szarlotki. Lubiłem właściwie, bo teraz patrzeć nawet na nie nie mogę, bo, jak wspominałem, kanibalizm i w ogóle paranoja, i czy widzisz, jak ja się poświęcam? I to wszystko, wszystko, jest twoja wina i ty musisz mi obiecać, musisz, że mnie nigdy, przenigdy nie opuścisz.
I bardzo możliwe, że gdzieś pomiędzy tym wszystkim było jakieś małe „kocham cię" i że Merlin słuchał tego wszystkiego dość wybiórczo i że zaprotestował parę razy, przy tych częściach z idiotami, i że stracił wątek jeszcze więcej razy, najczęściej przy tych fragmentach o jabłkach i drzewach, bo właściwie w ogóle nie rozumiał, co Artur nagle miał do sadownictwa, i że cudem tylko wyłowił z tego wszystkiego to głupie „kocham cię" a potem ogłuchł na całą resztę, bo skupił się na tym, czy dobrze usłyszał, co właśnie usłyszał, czy może tylko wydawało mu się, że coś usłyszał, i czy wypada zapytać, żeby Artur powtórzył to jedno zdanie i czy to nie będzie tak, że jak on zapyta i okaże się, że jednak coś mu się tylko wydawało, to nie zapadnie się pod ziemię i będzie musiał żyć z tym, że zapytał Artura, czy on przypadkiem właśnie nie wyznał mu, że go kocha i to będzie najbardziej żenujący moment jego życia i serce mu chyba od tego umrze, uschnie i złamie się na dwa.
I możliwe, że Artur zauważył w końcu, że Merlin w ogóle go już nie słucha i wpatruje się w niego wielkim oczami i możliwe, że zażądał od niego odrobiny uwagi (bo czy ja tak dużo wymagam?) i zapytał, o co znowu chodzi i czemu Merlin wygląda, jak śnięta ryba, a Merlin zamrugał parę razy, prawie przegryzł powierzchnie warg do krwi i zbladł w sposób dość przerażający, a potem wyjąkał coś na temat tego, czy Artur naprawdę, tak na serio i w ogóle, czy przypadkiem nie powiedział właśnie, że on Merlina… i czy on na serio tak, bo… bo?
I możliwe, że Artur jakimś cudem zrozumiał, o co Merlinowi chodzi i spuścił wzrok i objął mocniej poduszkę i powiedział, że owszem i oczywiście, i czy ty myślisz, że ja tak dla wszystkich i byle kogo, doprawdy, i powiedział to wszystko tonem, który był butny i nonszalancki, pełen obwarowań na wypadek odrzucenia, i starał się jak mógł, żeby wyszło bardzo po męsku i lakonicznie, jakby wcale nie miał głowy pełnej poematów i metafor i nie był gotów błagać na kolanach.
Bardzo możliwe, że Merlin uśmiechnął się wtedy do niego w odpowiedzi, tak radośnie jakby ktoś właśnie wręczył mu w prezencie cały świat i możliwe, że Artur zapatrzył się w ten uśmiech na parę dobrych minut i całkiem zapomniał o tworzeniu i utrzymywaniu pozorów.
Możliwe, że Merlin nieśmiało wyciągnął do niego rękę i złapał jego dłoń, splatając ich palce w jedno. Możliwe, że spędzili trochę czasu wpatrując się w swoje połączone dłonie i uśmiechając się głupio raz po raz do siebie i świata, i nawet tych dłoni, jakby kompletnie im odbiło i stracili całkiem rozeznanie w tym, jak romans wyglądać powinien i co właściwie powinni ze sobą zrobić. Bardzo możliwe, że to otumanienie zupełnie im nie przeszkadzało, bo przecież w końcu, wreszcie, dobrnęli do końca i nigdzie się nie śpieszyli.
Wiele rzeczy jest możliwych.
Pewnych jest tylko kilka elementów.
Ktoś dostał poduszką po głowie. Ten drugi ktoś zresztą też.
Podczas rozmowy słowo „idiota" padło kilka razy. Z obu stron.
Zaplątało się w nią też z jedno czy dwa wyznania uczuć.
Poduszka w którymś momencie spadła na podłogę i przeleżałam tam, zignorowana doszczętnie, do następnego poranka i jeszcze trochę.
I tak się to wszystko skończyło.
Dokładnie w ten sposób.
Tego akurat możecie być pewni.
*/*/*/*
Gdy Merlin się obudzi, wydarzy się wiele rzeczy.
Nie wszystkie z nich zarejestruje i nie wszystkie zrozumie. Nad niektórymi spędzi dużo czasu, nim rozgryzie ich sens.
Na razie Merlin śpi, a Artur czuwa.
Gdy Merlin się obudzi, przytomności starczy mu na ledwie kilkanaście minut. Na wpół ledwie świadomy tego, co dzieje się wokół niego, straci przynajmniej jedną trzecią arturowego monologu i będzie tego długo i gorąco żałował (gdy oprzytomnieje już na dobre i dotrze do niego, co było tematem tej wypowiedzi i dlaczego on była strasznie, ale to strasznie istotna). Artur nie powtórzy jej przez wiele lat, twierdząc uparcie, że skoro Merlin nie był zainteresowany tematem, kiedy Artur się uzewnętrzniał po raz pierwszy, to teraz niech żałuje. A potem, wiele lat potem, gdy zbłąkana strzała trafi Artura w udo i doprowadzi do zakażenia, a Merlin będzie czuwał nad łóżkiem Artura, rozgorączkowany i przerażony, bo kto to słyszał, tak drobna rana, tak idiotyczne zakażenie, tak bezradna magia, wtedy, dopiero wtedy, Artur powie mu to wszystko jeszcze raz. Z pamięci. Nawet nie udając, że nie nauczył się tego na pamięć wracając przez lata wspomnieniami do wciąż tej samej sceny. Powie wszystko raz jeszcze, łącznie z dygresjami na temat szarlotek i dużą ilością obraźliwych uwag względem merlinowej inteligencji. Oczywiście Merlin będzie wtedy płakać i zatykać uszy i mówić mu, że wcale nie słucha, odmawia słuchania i niech Artur przestanie się zachowywać, jakby umierał. Po raz drugi straci prawie połowę wyznania.
A gdy minie jeszcze doba, ciężka i zbyt długa, Artur zacznie zdrowieć i Merlin zacznie wierzyć w to uzdrowienie i na nowo zacznie się interesować takimi drobiazgami jak treść miłosnych deklaracji. No teraz, powie mu Artur, to możesz sobie sam resztę dopowiedzieć, skoro mnie ignorujesz wtedy, gdy nie trzeba.
Gdy Merlin się obudzi, wiele, wiele lat przed incydentem ze zbłąkaną strzałą, będzie trochę dziwnie. Gdy oprzytomnieje, nie będzie nic pamiętał, a Artur będzie pamiętał wszystko i to wszystko to będzie o wiele za dużo. Dlatego przez kilka dni powietrze między nimi będzie ciężkie od niewypowiedzianych słów, a Merlin będzie potykał się o drażliwe tematy. I będzie przez czas jakiś niezręcznie- Artur będzie zmagał się sam ze sobą, a Merlin będzie na niego patrzeć pytająco o wiele częściej niż zwykle i zastanawiać się nocami, czemu po tym, jak już wyznano mu miłość rzeczy nie zrobiły się jakieś prostsze.
Artur dojdzie w końcu do wniosku, że jest może zdolny do porywów romantycznych, ale nie jest bynajmniej zdolny do przyznania się do nich, i wiele bukietów i poematów zostanie przygotowanych a potem wyrzuconych, a wiele miłych słów zamieni się gdzieś na drodze pomiędzy mózgiem a ustami w wyliczankę cudzych przywar, a Artur spędzi dużo czasu przeklinając w duchu samego siebie.
Merlin dojdzie do wniosku, że z niewyjaśnionych przyczyn Arturowi znów się coś zaczęło pogarszać i spędzi dużo czasu usiłując go prostować za pomocą wojny podjazdowej na niesubordynację i brudne skarpetki.
Obserwatorzy tych wydarzeń, mniej więcej pół dworu, wszyscy rycerze, dziewięćdziesiąt procent strażników pałacowych i niezliczone rzesze służby, uznają całość tych wydarzeń za rzecz wysoce rozrywkową i bawić się będą doskonale.
W końcu, Merlin i Artur i tak się jakoś odnajdą i zejdą na dobre, w co nie wątpił przez chwilę absolutnie nikt oprócz, chwilami, ich samych.
Pomiędzy romansem wydarzy się wiele innych rzeczy. Może mniej interesujących dla postronnych, ale równie istotnych.
Odbędzie się wiele rozmów.
Morgana i Artur pokłócą się głośno i bardzo gwałtownie. Oficjalnie, kłótnia dotyczyć będzie tego, czy Merlin powinien się dowiedzieć, o tym, co się stało, tak jak uważała Morgana, czy dla jego własnego dobra należy go chronić przed prawdą. W praktyce Artur miał wrażenie, że chodzi tu bardziej o Gwen i odpowiedzialność. Kłótnia minie, półmisek roztrzaska się o ścianę jako jedyna jej ofiara, a Morgana zruga Artura doszczętnie za ogólnie idiotyczną postawę. Nim zdąży trzasnąć drzwiami, Artur wytknie jej, że uwielbia dyskutować o dobru Gwen nie pytając jej o zdanie. Jak wszystko, co prawdziwe, tak i to ją zaboli.
(Morgana przeprosi. Gwen wybaczy, bo zawsze wybacza. Morgana nigdy nie nabierze pewności czy to wybaczenie jest prawdziwe. Gwen będzie nosić pastelowe suknie, myśleć, o tym, czego pragnie i ćwiczyć mówienie „nie". Morgana będzie starała się być cierpliwa.)
Gdy Merlin się obudzi, dowie się o wszystkim. Opowiedzą mu całość ze szczegółami. Artur niechętnie i ogólnikowo, Gwen fragmentarycznie, Morgana równo, dokładnie i bezlitośnie. Gdy dojdą do śmierci Gwen, Merlin schowa twarz w dłoniach, a Gwen nie powie nic. Gdy dojdą do zmartwychwstania i późniejszego powtórnego odejścia królowej, Artur odwróci wzrok.
W rozmowie w cztery oczy Merlin przeprosi Gwen, a ona mu wybaczy, ale nie zapomni. Merlin nie powie jej, że gdyby miał kiedyś wybierać pomiędzy nią a Arturem, to znów by ją poświęcił. Gwen nie powie mu, że się tego domyśla. To złudzenie absolutnej bliskości i zaufania, które łączyło ich przed tym wszystkim, nigdy już do nich nie wróci. Bez tego będą jednak trochę lepszymi przyjaciółmi.
Z rozmowy Merlina z Morganą nikt inny nie usłyszy ani słowa. Nie przedostaną się na zewnątrz żadne krzyki czy szepty. W zamkniętym szczelnie pokoju, Merlin i Morgana ustalą, przyciszonymi głosami i z pełną stanowczością, zasady na resztę życia. Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, zapłacisz, powie Morgana. Zapłacisz tym, co ci najdroższe. Nie będę mieć litości. Merlin przytaknie i zgodnie z tym paktem Morgana przez resztę życia będzie mu patrzeć na ręce, choć czasami wzbudzać w nim będzie to ogromny gniew. Morgana nigdy jedna nie przestanie. W głębi duszy Merlin będzie jej za to wdzięczny.
Gdy Merlin się obudzi i wróci do siebie, gdy zacznie przypominać sobie urywaki tego, co zrozumiał, gdy był zawieszony pomiędzy życiem i śmiercią, wtedy urośnie w siłę, a raczej nauczy się korzystać z pełni tego, co już zebrał.
Zacznie się zmieniać i nie będzie jedyny.
Artur urośnie w rozwagę.
Gwen urośnie w znajomość samej siebie.
Morgana urośnie w cierpliwość.
Pojawią się nowe sny, nowe bestie, nowe potyczki.
Uter będzie wciąż zasiadać na tronie, ale z każdym tygodniem jego siła będzie słabła, a Artur będzie coraz bliżej przejęcia swego dziedzictwa. Z każdym miesiącem ich czwórka będzie działać coraz płynniej, coraz bardziej spójnie. Nauczą się mówić, co myślą i słuchać tego, co proponują inni. Nauczą się myśleć w kategoriach racjonalnych i pilnować siebie nawzajem. Nauczą się żyć razem.
Gdy Merlin się obudzi, Artur pomyśli, jakiś czas później, na granicy snu i na marginesie innych spraw, że następnego dnia spróbuje go przedstawić swojej matce, tak formalnie i z całym kontekstem. Bo może ona zrozumie. I będzie myślał przez chwilę o tym, że Merlin powinien jej przypaść do gustu, nawet jeśli jest służącym, i o innych, pokrewnych tematowi sprawach, aż nagle dotrze do niego, że jego matka umarła dwadzieścia jeden lat temu i przez chwilę będzie tak, jak gdyby umarła po raz drugi, tylko bardziej okrutnie i bezpośrednio. Nie zaśnie już tej nocy. Nie zapyta Merlina nigdy, czy ta Igerna, która oglądała z zachwytem jego pojedynki i łajała go za brak odpowiedzialności, była Igerną prawdziwą. Nie będzie chciał znać odpowiedzi. Jakiś czas po tym wszystkim odnajdzie w znów zamkniętym na cztery spusty pokoju dwa listy. Jeden zatrzyma, jeden zostawi w komnacie ojca. Nigdy się nie dowie, czy Uter przeczytał w ogóle ten zaadresowany do siebie. Swój list otworzy natychmiast i przeczyta jeszcze setki razy, aż atrament wyblaknie a papier prawie rozpadnie się ze starości.
Nim Uter zginie, jeden z licznych magicznych ataków rozwścieczy go na tyle, że rozpocznie drugą Wielką Czystkę i schwytani przez łowców głów magowie i czarownice będą płonąć na stosach. Artur będzie protestować, Morgana będzie krzyczeć, oboje wylądują w sąsiadujących ze sobą celach lochów. Gwen nie powie nic, schyli głowę i przeczeka to, jak wszystko inne. Miną lata nim nauczy się wyrażać swoje zdanie pewnie wobec kogoś poza ich trójką.
Gdy Uter zacznie znów palić stosy, dym wbije się na wysokość, sięgając nieboskłonu i zasnuwając przestrzeń szarą warstwą chmur. Na długi czas Camelot pogrąży się w półmroku.
Merlin wytrzyma trzy dni. Gdy słońce zajdzie po raz trzeci, Merlin położy się koło Artura, położy głowę w miejscu, gdzie najlepiej słychać bicie jego serca i zamknie oczy. Muszę odejść, powie.
Artur zaciśnie palce na jego nadgarstku. Westchnie.
Wiem, odpowie i to będzie tyle. Nie starczy mu słów na nic więcej.
Tej nocy nie będą marnować czasu na sen.
Następnego ranka, gdy Artur w końcu wypuści go z klatki swoich ramion, Merlin ruszy w kierunku Wyspy Błogosławionych, przechodząc po drodze przez jak najwięcej miasteczek i wiosek. We wszystkich będzie rozgłaszał tę samą wieść. Kto chce się ocalić, niech się przyjdzie na wyspę. Kto chce przeczekać to wszystko, niech idzie za mną.
Mało kto od razu mu uwierzy, ale nadzieja to potężna, choć czasem głupia siła, więc i tak przyjdą. Nie będą mieli innego wyboru.
Dwa miesiące po tym, jak Merlin opuści Camelot i stanie po raz kolejny na Wyspie Błogosławionych, Uter otrzyma pierwszy meldunek o tym, że wszyscy podejrzani ukrywają się na wyspie. Miecz i stal okażą się jednak bezradne wobec magicznych mgieł. Na nic zda się jego wściekłość i rozkazy, do końca swojego panowania Uter nie spali już nikogo.
Przez trzy lata Artur będzie przechadzał się tylko po jednej stronie murów obronnych i spędzał o wiele za dużo czasu wpatrując się w linię horyzontu. Będzie milczał więcej i częściej szukał towarzystwa Gwen czy Morgany, ale życie, choć dziwnie pustawe i samotne, będzie do zniesienia. Będzie szukał nowych kandydatów na rycerzy poza szeregami arystokracji i popleczników wśród starych rodów. Będzie układał plany.
Będzie czekał.
Aż pewnego dnia umrze król, Artur zapłacze nad ojcem i założy na głowę koronę, i na cztery strony świata rozpłyną się wieści o tym, że Camelot ma nowego władcę.
Przez następne dni Artur nie będzie miał ani chwili na złapanie oddechu, ale mimo to będzie wciąż wyglądać za okno jakby czegoś wyczekiwał.
Minie tydzień.
Ósmego dnia zbudzi się długo przed świtem. W ciemności nocy będzie rozmyślał nad niestałością ludzkich serc i pozwoli sobie rozważyć scenariusz, w którym Merlin nie wraca.
A potem, gdy świt zagości już na niebie, do jego pokoju wparuje Gwen. Z rozwianym włosem i szczęściem na twarzy. Nie zdąży wykrztusić z siebie ani pół zdania nim Artur wybiegnie z komnaty jak oszalały. Jej słowa i tak nie będą potrzebne.
Gdy Artur będzie zbiegać po schodach, w stroju nie do końca przystającym władcy, gdy Gwen złapie oddech i pobiegnie do Morgany, gdy zamek powoli budzić się będzie do życia, wtedy z ciemności lasu wyłoni się niepozorna postać, której sylwetkę Gwen zauważyła stając o pierwszym brzasku na murach.
Merlin wróci do domu.
Tym razem na dobre.
Rozpocznie się nowa era.
I nic, ani czas, ani zawiść, ani gniew, nie wymaże jej już z kart historii.
*Koniec*
- 5 -