JACEK KOMUDA
Zapomniana duma
Kamień potoczył się z łoskotem. Tuszyński zamarł. Ze swej kryjówki w ruinach całe obozowisko Kozaków miał jak na dłoni. Siedział tutaj, niemal jak lis w norze, bojąc się nawet drgnąć. Nie wiedział co robić. Diabli nadali, że tamci musieli zatrzymać się akurat tutaj. Diabli też wiedzieli, co to byli za Kozacy, od Brzuchowieckiego czy też od Juraszki Chmielnickiego.
A jednak usłyszeli hałas. Tamci zamarli. Ich ataman zlustrował uważnym wzrokiem rumowisko, a potem krzyknął coś krótko i na ten znak, bez zbędnych słów, kilku mołojców skoczyło w kierunku kryjówki szlachcica.
Tuszyński nie czekał, aż go znajdą. Z dwojga złego wolał już wystąpić otwarcie. Wyskoczył zza pokrytego śniegiem kawałka muru i wpadł na usypisko. Śmigał niczym zając, ale tamci byli już zbyt blisko; jeszcze chwila i opadliby go z trzech stron, więc zamiast uciekać dalej, odwrócił się i skoczył na nich z wyciągnięta szablą. To znaczy - chciał skoczyć, bo w tej samej chwili potężny, przyprószony śniegiem kawał gruzu usunął mu się spod stóp. Tuszyński rozciągnął się jak długi, padł prosto pod nogi Kozaków. Zaklął wściekle, ale zanim zdołał poderwać się na nogi, z impetem runęli na niego.
- Brać go żywcem!- zakrzyknął któryś.
Tuszyński chwycił za szablę. Chciał się bronić, ale najbliższy z Zaporożców odbił cios, inny złapał osaczonego w pasie, a reszta rzuciła się nań, wydarła broń, wykręciła ramiona w tył. Szlachcic nie dawał długo za wygraną. Uderzył kolanem w twarz jednego z Kozaków, przewrócił drugiego. Ale koniec mógł być tylko jeden, tym bardziej że z obozowiska natychmiast przyskoczyło na pomoc kilku Zaporożców. Ośmiu chłopa chwyciło mocno Tuszyńskiego. Wtedy się poddał. Powleczono go w stronę ognia. W jego blasku ujrzał przed sobą wysokiego kozackiego atamana. Wyglądał młodo, tak samo jak szlachcic, ale podobieństwo kończyło się chyba tylko na wieku. No i Tuszyński miał na policzku ciemną bliznę po cięciu szablą.
- Kto ty? - zapytał tamten po polsku. - Dlaczego schowałeś się przed nami?
Schwytany nic nie odpowiedział. Nawet się nie poruszył. Po prostu stał, wodząc wzrokiem po twarzach Kozaków. A potem nagle sprężył się w sobie i błyskawicznie uderzył głową w szczękę stojącego przed nim Zaporożca. Zakotłowało się. Mołojcy skoczyli na pomoc swojemu atamanowi. Schwycili szlachcica, przytrzymali. Kozak podniósł się na nogi. Splunął krwią, a jego rozedrgana ręka chwyciła rękojeść kindżału. Szerokie, zakrzywione ostrze zalśniło w słabym świetle ogniska, gdy przycisnął je do gardła Jana. Nieznajomy spojrzał mu prosto w oczy i Kozak zamarł. Wzrok szlachcica był jak ostrze przeszywające jego głowę. W blasku ognia, a może księżyca, który wynurzył się spoza kłębów chmur, ujrzał jego oczy - spokojne, jasnoniebieskie, palące niby płomień. To spojrzenie niemal go zniewalało. Ale nie na tyle, aby nie miał zamiaru zabić nieznajomego.
- Kim jesteś?- zapytał wściekły na swoją słabość. - Jak się nazywasz?
- Chcesz wiedzieć, komu podrzynasz gardło? - zapytał tamten mocnym, ale spokojnym głosem.
- Chcę.
- To się tego nie dowiesz.
- Czego tu szukałeś?
- Ścierwa kozackiego.
Kozak przygryzł wargi do krwi. W głębi jego duszy wrzał gniew, wściekłość i zapiekła nienawiść, ale nie wbił jeszcze zakrzywionego ostrza w szyję Lacha. Był przez to zły na siebie, ale nieznajomy powstrzymywał go spojrzeniem z taką mocą, jaką daje tylko poczucie wielkiej przewagi i siły.
- Czego tu szukałeś?
- Nie jestem ci równy, rezunie, żebyś mówił do mnie „ty”.
- Więc jak się nazywasz?
- Jestem Jan Florian Drofbysz Tuszyński - powiedział szlachcic. - A wy jesteście od Juraszki Chmielnickiego?
- Czego tu szukałeś? - zapytał znowu Kozak.
- Miałem spotkanie. Z jednym Tatarem.
- Z Tatarem? Po co? I gdzie twój koń?
- Ukryty w załomie.
Zaporożec powiedział coś do jednego ze swoich. Kozak zniknął w mroku, a w kilka chwil później wrócił, prowadząc za sobą wierzchowca Tuszyńskiego.
- Jestem wolnym Kozakiem, Lachu. Nie trzymam ani z wami, ani z Moskwą. Zabiliśmy dzisiaj jakiegoś Tatara. Może to był ten twój, a może nie. Mniejsza z tym. - Kozak schował kindżał do pochwy. - Nie masz szczęścia. Co wolisz, pal czy szubienice?
- Wysoko mnie cenisz. Jeżeli pal, to wolałbym być na jednym z tobą.
- No to się szykuj.
- Tylko postawcie mi krzyż. Po co mam zostać upiorem.
- Postawimy. Hej, Fyłyp, Iwan, ruszajcie do lasu! - krzyknął Kozak w stronę swoich ludzi. Zareagowali natychmiast. Na ich wilczych twarzach pojawiła się radość.
Wiatr, dotąd lekki, niosący z sobą drobny mokry śnieg, nagle zadął ze zdwojoną siłą. Płótna namiotów zafalowały. Wicher wył na gruzach, świszcząc wciskał się we wszystkie szczeliny sypiących się murów. A potem stało się coś jeszcze. Nagle porywane wiatrem płatki śniegu zawirowały wokół nich. Wicher zawył i w jednej chwili tuż o krok od Tuszyńskiego i Kozaków zakręcił się nagle w szalonym tańcu wysoki, przewyższający człowieka wir z niesionego przez wichurę śniegu. Zatrzymał się, a wtedy Tuszyński ujrzał w nim zarysy ludzkiej postaci. Widzieli ją słabo - była blada. To był lirnik. Zwykły, ukraiński didlirnik. Stary, o pomarszczonej twarzy, na której widniała jednak wielka duma. Duma, mogąca dziwić u zwykłego wiejskiego dziada. W ręku trzymał lirę - wielką, płomienną, jaśniejącą światłem jak gwiazda. Uderzył w struny i zagrał.
Czegoś takiego Tuszyński nigdy nie słyszał. Ta melodia po prostu uderzyła w niego. Chciał coś powiedzieć czy uczynić, ale nie mógł. To samo Kozacy. Dzikie, rozwścieczone twarze uspokoiły się, zamarły. Wszyscy słuchali. Ta melodia, ta duma, chociaż did nie śpiewał, była jak lek na broczące krwią rany. Cała złość, strach, ból i cierpienie, w jednej chwili ulotniły się z umysłu szlachcica. To samo było chyba i z kozackim atamanem. Wszyscy zasłuchali się, chcieli słuchać dalej, ale nagle mocniejszy od innych podmuch wiatru rozerwał wirujące płatki śniegu. Postać dida zmalała, zgasła i rozwiała się w nicość.
- Co to było? - zapytał szlachcic. - Śniło mi się czy jak?
- Widziałeś go? - nadspodziewanie łagodnie zapytał Kozak. - Widziałeś, tak jak ja. Nie, to niemożliwe... Znowu to się pokazało... A więc muszę iść dalej...
Spojrzał na Kozaków. Stali, jakby nie wiedząc co począć. Skinął na nich, podnieśli Tuszyńskiego, skrępowali mu nogi, a potem położyli na skórę tuż obok ogniska. Ataman pochylił się nad swoim więźniem.
- Nie wiem, co z tobą uczynię - powiedział. - Teraz poleż. Jeżeli... Jeżeli jest tak, jak myślę... Przed nami daleka droga.
***
Gdy tajemniczy Kozak znowu przyszedł do Tuszyńskiego, nad ruinami panowała noc. W milczeniu stanął nad szlachcicem, obrócił go na plecy i przyklęknął. Jan zadrżał. Nienawidził tego mołojca. Tuszyński od zawsze, właściwie od dziecka miał w sercu głęboką urazę do Kozaków i Ukrainy. Od dnia, który przeżył mając osiem lat... Ale teraz było mu dziwnie lekko. Może... Może ten tajemniczy głos liry złagodził złość w jego sercu?
- Jeszcze dychasz, Lachu? - zapytał Kozak beznamiętnym głosem. - Przyniosłem ci sałamachy. - Postawił przed twarzą Tuszyńskiego glinianą miskę.
- Rozwiąż mi ręce. Nie będę jadł jak pies.
Ataman wyciągnął kindżał. Pochylił się nad Tuszyńskim i zamarł, zupełnie jak gdyby nagle uświadomił sobie, co czyni. Z przekleństwem na ustach poderwał się na nogi.
- Będziesz tak jadł. Minęły czasy, gdy nas biliście. Chmielnicki zrobił wam łaskę, że nie zdobył Warszawy...
- Ale potem ze strachu przed nami sprzedał was Moskwie.
Kozak drgnął. Przez chwilę milczał. Tuszyński poczuł, że przeholował.
- Nie wspominaj mi o tym - powiedział takim głosem, że młodego szlachcica przeszły ciarki.- Słyszał ty?!
Tuszyński przekręcił się jak błyskawica. Związanymi nogami uderzył w miskę, a jej zawartość prysnęła na żupan Kozaka. Zaporożec drgnął. Uchwycił Jana za delię na piersiach i nad jego oczyma zabłysło ostrze kindżału.
- Szukasz guza?! - wycedził. - Czy myślisz, że nie mogę cię zarzezać jak psa?
Zapanowało milczenie. Ognisko strzeliło czerwonymi iskrami. Wysoko na niebie wiatr oczyścił gwiazdy z chmur. Nad ośnieżonymi polami wstał wolno zamglony sierp księżyca. Kozak jakby uspokoił się.
- Nie lubisz nas - powiedział Kozak. - Naprawdę, myślę i myślę, i nie wiem, co mam z tobą uczynić. Wyśpij się. Jutro czeka nas daleka droga.
Jan milczał. W jego głowie narastał zamęt, tym większy, że ciągle nie miał pewności, co się z nim stanie.
- Dokąd pojedziemy? - zapytał, ale Kozak nic nie odpowiedział. Odwrócił się i odszedł, zostawiając szlachcica samego. I nie wiadomo dlaczego Jan poczuł żal, że nie pozostał z nim dłużej i nie porozmawiał.
***
Ruszyli skoro świt. Panowała jeszcze ciemność, gdy posadziwszy Muszyńskiego na konia i związawszy mu nogi pod brzuchem wierzchowca, zaczęli podróż w stronę Dniepru. Cała okolica była jednym wielkim pustkowiem. Stepy pomiędzy Humaniem a Czehryniem to były już prawie Dzikie Pola. Zresztą i tak od dawna szalała tutaj wojna. Mijały cztery lata od śmierci starego Bohdana Chmielnickiego, ale znacznie więcej, odkąd Ukraina była tratowana kopytami tatarskich i kozackich bachmatów, ciężkich moskiewskich koni i śmigłych polskich rumaków, odkąd w polach i lasach słyszało się krzyki walczących, szczęk oręża i grzmot dział. Życia tutaj już nie było. Miasta stały się zgliszczami, a wsie pozarastały młodym lasem. Gościńce i drogi zniknęły, a na polach pieniły się chwasty. Jeśli ktoś przeżył, o ile mógł przeżyć to piekło, zaszywał się w lasy ze strachu zarówno przed swoimi, jak i wrogiem, i żył tam jak dzikie zwierzę. Złamana, pokryta pobojowiskami bitew Ukraina krwawiła. Jej lud był wycinany w pień, brany w niewolę. To była ruina, ruina, ruina... Rzeczpospolita wydarła Moskwie prawy brzeg Dniepru, ale na lewym ciągle jeszcze znajdowały się znaczne siły przeciwnika. Na razie obie strony leczyły rany, ściągały wojsko i czekały. Czekały, aż wzmocnią się dostatecznie, aby móc znowu uderzyć.
Kozacy szli w stronę Dniepru. Każdy krok oddalał ich od obozu wojsk koronnych. Stepy, jary i wąwozy, przez które podążali, były jak wymarłe. Po ostatnich wojnach, a zwłaszcza po najazdach tatarskich, w tych stronach widywało się dziwne rzeczy. W głębi przepastnych, opadających ku rzece jarów można było usłyszeć dziwne odgłosy: łkania, jęki, okrzyki. W oczeretach wyły wilki i topielcy. Ale od dwunastu lat lała się tu krew. Nie, nawet nie lała, płynęła rokrocznie szerokimi strumieniami. I nic nie wskazywało na to, żeby miała przestać płynąć.
***
Na niebie znowu był wieczór, gdy kozacki ataman podjechał do boku Jana Tuszyńskiego. Przez długą chwilę jechali w milczeniu obok siebie.
- Za co nas nienawidzisz? - zapytał Kozak.
Tuszyński zamarł.
- Jak to, za co? - powiedział cicho. - Dokąd jedziemy?
- Ale jesteś ciekawy.
- Jestem. Chcesz mnie oddać w ręce Moskwy?
Kozak nie odpowiedział. Tuszyńskiemu wydawało się, że uśmiechnął się pod wąsem.
- Powiem ci, że cię nienawidzę! - mruknął. - Koniecpolski rzekł kiedyś prawdę. Lepiej, żeby na Ukrainie rosły pokrzywy i burzan, niż miało rodzić się hultajstwo na szkodę Rzeczypospolitej.
- Za te słowa ubroczyłem ręce po łokcie w waszej krwi. A wyleliśmy jej sporo pod Żółtymi Wodami i pod Korsuniem. A pod Batohem płynęła strumieniami.
- Ale w szabli nie dałbyś mi rady. Jak każdy Kozak, dobrze reżesz tylko bezbronnych!
-Widzi mi się, że naprawdę nas nie lubisz.
- A za co miałbym lubić!? Jak miałem osiem wiosen, wybuchło powstanie rezunów Chmielnickiego. Ojciec ulokował moją rodzinę w Korcu. Wdarła się tam czerń. Moja matka zginęła, siostrę gdzieś zabrano i wywieziono - nie wiem, gdzie jest teraz. Gdyby nie jeden Tatar, zabilibyście i mnie! Mój ojciec zginął pod Batohem! Zarżnęliście go. I za to będę się mścił. Aż do śmierci!!!
- Ale kiedyś wy nas biliście. - Kozak pochylił się ku Muszyńskiemu i szlachcic zobaczył jego oczy. Płonęły niby wilcze ślepia. - Mojego batkę panowie nawlekli na pal w Kijowie. Moją matkę i siostry wymordował w Słobodyszczach kniaź Jarema. Brat zginął pod Beresteczkiem. A żona i dzieci wzięte w jasyr przez Tatarów - waszych druhów.
- To zabij mnie. Wiesz, dlaczego chcesz to zrobić?! Bo się mnie boisz! Zabij mnie! Wtedy na pewno będziesz miał pewność, że jesteś lepszy! Ale ja i tak będę się mścił.
- Nie uczynię tego - powiedział cicho Kozak. - A wiesz, dlaczego? Twoja śmierć niczego by nie zmieniła. Gdybym to zrobił, twój brat, albo syn, z zemsty, zabiłby mnie. Mój za to jego. Sam zginąłby z ręki twojego wnuka. To błędne kolisko. Wy mścicie to, za co my mściliśmy. Z tego koła nikt nas nie wyrwie. Nie wyjdziemy z niego nigdy. I chyba wymordujemy się nawzajem co do ostatniego. Nic tego nie przerwie... Ale od czego się zaczęło? Chyba od Nalewajki. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie krew Pawluka, Kosińskiego i wielu innych...
- Nie byłoby, gdyby nie bunty.
- Jest tak, jak mówiłem. W błędnym jesteśmy kole. Wciąż obracamy się w kółko i w kółko.
Tuszyński milczał. Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć.
- A kto może to koło przerwać?
- Nikt. A może coś...
- Co?
Tamten nie odpowiedział. Jan zamyślił się. A wtedy coś go uderzyło. Aż zamarł, gdy uświadomił sobie nagle, że nawet nie widział twarzy tych wszystkich, za których miał się teraz mścić. Nigdy, od czasu wybuchu rebelii Chmielnickiego, nie widział swojego ojca. Siostry nie pamiętał.
- Jak się nazywasz? - wyszeptał.
- Iwan Korea - powiedział cicho tamten, a potem wysforował się do przodu i zniknął w ciemności, pozostawiając szlachcica samego ze swoimi myślami.
***
Przed wieczorem następnego dnia dotarli do Krzemieńczuka. W tym roku zima trwała bardzo długo i Dniepr był jeszcze skuty lodem. Nie podeszli do samej przeprawy, gdzie potężna rzeka rozlewała się płytko pomiędzy piaszczystymi łachami, ale okrążyli miasteczko od południa. Po drodze nie spotkali ani żywego ducha. Okolica zdawała się wymarła. Wkrótce stanęli na wysokim, zrytym rozpadlinami i wąwozami brzegu Dniepru, otuleni ciemnością jak szczelnym płaszczem, niewidzialni dla zwierząt i ludzi. Tuszyński już wcześniej domyślał się, że omijają Krzemieńczuk. Teraz, gdy miał już pewność, odetchnął z ulgą. W mieście na pewno stała moskiewska załoga. Skoro je ominęli, znaczyło to, że Koreła nie był na służbie cara.
Kozacy naradzali się przez chwilę. W końcu kilku z nich skoczyło konno na lód, przejechało po nim kawałek i wróciło. Iwan zbliżył się do Tuszyńskiego.
- Posłuchaj, Lachu - powiedział. - Czeka nas ciężka przeprawa, więc muszę rozwiązać ci ręce. Jeżeli oczywiście dasz mi słowo, że nie uciekniesz.
Tuszyński zamarł. W jego sercu błysnęła nadzieja. Ale tamten od razu odczytał z jego oblicza to, o czym pomyślał. Wbił w oczy szlachcica przeciągłe, natarczywe spojrzenie. Jan drgnął. Wiedział już, że jego myśli zostały zdemaskowane. Nie mógł uciec.
- Słowo szlacheckie - powiedział krótko, a tamten wydobył sztylet i rozciął mu więzy. - Co chcecie zrobić?
- Musimy jechać na Zadnieprze. Przejedziemy po lodzie
- Po lodzie?! - zakrzyknął Tuszyński. - W marcu? Ależ to pewna śmierć!
- Zamilcz! - wrzasnął Kozak. - Rób, co każę!
Tuszyński zamilkł. Iwan dał znać i Zaporożcy zjechali z wysokiego brzegu. Jan dołączył do jego boku. Strwożone konie chrapały i opierały się. Przymuszone przez jeźdźców, posłusznie ruszyły po białej tafli. Zaczął prószyć drobny śnieg. W chłodnym powietrzu nie czuło się nawet najlżejszego powiewu wiatru. Ledwie oddalili się od ruskiego brzegu, pochłonęła ich ciemność. Nie było widać niemal nic nawet na odległość wyciągniętego ramienia.
Dopiero po dłuższym upływie czasu Tuszyński odważył się odetchnąć pełną piersią. Jechali wolno, wsłuchani w ciszę, jak gdyby w oczekiwaniu na mający nastąpić lada moment złowieszczy trzask lodów. Tuszyński nie zastanawiał się nawet, jak głęboki jest w tym miejscu Dniepr. Wiedział, że woda i tak wciągnęłaby ich pod lodową pokrywę. Ale lód był nadspodziewanie mocny. Choć w wielu miejscach sączyła się po nim woda, głębiej tkwiła zmarzlina twarda jak skała. Po kilku chwilach jechali już śmielej, a serca zamierały im z trwogi tylko wtedy, gdy nagle potykał się któryś z wierzchowców.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Tuszyński najbliższego Kozaka.
- Za Krzemieńczukiem. Na Sinych Wodach. Tu kiedyś Lachowie potopili w Dnieprze Tatarów. To straszne miejsce.
Byli już na środku Dniepru, gdy wtem konie szarpnęły się i zaczęły parskać. Zza pleców usłyszeli nagle daleki, stłumiony dziwny odgłos, jak gdyby coś uderzyło w lód z wielką siłą, usiłując go przełamać od spodu. Brzmiało to tak, jak gdyby pod białą taflą szamotała się jakaś gigantyczna ryba. Zatrzymali się i obejrzeli. Nie zobaczyli nic. Za nimi był tylko ponury, złowieszczy mrok, w którym wirowały wolno drobinki śniegu.
- Co to było? - zapytał Tuszyński Iwana.
- Diabli wiedzą.
- Lody puszczają!
- Gdyby puściły, usłyszelibyśmy trzask i plusk. To był tylko łomot. Jedziemy dalej!
Ruszyli. Dokoła panowała cisza. Nie zdążyli oddalić się od miejsca, w którym stanęli, gdy tajemniczy odgłos rozległ się znowu, tym razem przed nimi. Był bliższy i jakby wyraźniejszy. Kozacy zamarli i zaczęli się wolno żegnać, a konie, teraz już wyraźnie zatrwożone, szarpnęły się znowu. Tuszyński poczuł, jak za gardło chwyta go groza. W mroku wokół nich nie było widać nic. Ale mimo to czuli się tak, jak gdyby wraz z ciemnością napierała na nich jakaś wielka i złowroga moc, coś zimniejszego od lodu, przerażającego, ukrytego w pomroce.
A potem łomoty rozległy się znowu, tym razem z prawej i lewej strony. Zbliżały się. To nie był odgłos pękającego lodu. Coś przesuwało się pod nim w ich stronę.
- Idzie ku nam! - wyszeptał Kozak jadący obok Tuszyńskiego. - Na Świętą Przeczystą, idzie!
Iwan, jadący dotąd spokojnie, wstrzymał konia.
- Ja wiem, co to jest! - zakrzyknął. - Spasi Chryste! To Tatarzy. Ludę, spasajties, bo horę nam!
Jak przebudzeni ze snu, runęli przed siebie skokiem. Zanim Tuszyński zrozumiał, o jakich Tatarów chodziło Iwanowi, usłyszał krótki, urywany odgłos pękającego lodu. Gruba skorupa rozstąpiła się z trzaskiem pod kopytami jego konia, a rozszalały rumak, kwicząc ze strachu, runął w czarną otchłań. Młody szlachcic w ostatniej chwili wyrzucił nogi ze strzemion i zwalił się na bok. Padł na lód omywany bryzgami lodowatej wody, przeturlał się po nim. Spojrzał na swojego konia. Nieszczęsne zwierzę od razu zniknęło pod wodą. Zbyt szybko. Muszyński wiedział, że coś musiało pociągnąć je w głębinę.
- Na rany Chrystusa, ratujcie!!! - zakrzyknął w stronę znikających w mroku Kozaków. Chciał rzucić się za nimi, przez tę przestrzeń lodu, która była wolna od pęknięć, ale coś złapało go mocno za nogę, szarpnęło, przytrzymało. Spojrzał w tył. Nie wierzył własnym oczom. Spod lodu wynurzył się za nim jakiś kształt, ciemniejszy od otaczającego mroku. Tuszyński nie widział jego twarzy i szczegółów, ale już samo to, że wynurzył się spod wody, zmroziło serce szlachcica. A potem tu i ówdzie na ciele tamtego dostrzegł przebłysk nagich kości okrytych zgniłymi łachmanami kożucha, a w nozdrza uderzył słodkawo mdły smród gnijącego ciała. Tamten trzymał go za łydkę. Pociągnął w stronę wody i szlachcic przeszorował po lodzie, daremnie czepiając się go paznokciami.
Utopiec, pomyślał Tuszyński. Wrzeszcząc przeraźliwie, szarpnął się w jego uścisku. Kozacy zniknęli w mroku i chyba już znikąd nie mógł spodziewać się pomocy. Silne, zimne jak kamień palce szarpnęły go znowu w stronę wody, powlekły po lodzie. W mrocznej czeluści Dniepru rozległ się chlupot i wyłoniły się stamtąd jeszcze dwie postacie cuchnące zgnilizną, okręcone girlandami wodorostów. W półmroku dostrzegał tylko lśnienie błyszczących jak okruchy lodu pazurów i wysokie spiczaste, tatarskie czapy.
Wtem obok Jana rozległ się stukot kopyt. W powietrzu coś świsnęło i zabrzęczało, gdy upadło na lód obok szlachcica. Tuszyński ujrzał obok siebie długą, lśniącą kozacką szablę.
-Broń się! - krzyknął ktoś z wysoka.
Jan uchwycił oręż i ciął trzymające go jak w kleszczach ramiona. Rozległ się zgrzyt przecinanej kości i uścisk nagle zelżał. Szlachcic zerwał się na nogi. Trzy cienie rzuciły się ku niemu z chlupotem. Tuszyński ujrzał obok siebie Iwana na spienionym wierzchowcu.
- Wsiadaj! - wrzasnął doń Korea - wsiadaj!
Jan złapał się mocno tylnego łęku kulbaki, podskoczył, a tamten chwycił go za pas i jednym szybkim ruchem wciągnął na siodło tuż za sobą. Spłoszony koń poniósł ich jak wicher. Ułamek sekundy wcześniej szponiasta dłoń złapała z tyłu Tuszyńskiego. Kołnierz żupana pękł, ale szlachcie utrzymał się w kulbace. W lodzie przed nimi otwarła się nowa szczelina. Wyciągnęły się z niej do góry przegniłe, ociekające wodą ręce, lecz rozszalały koń przeskoczył nad nimi z wysiłkiem i jak wicher popędził w kierunku tatarskiego brzegu Dniepru. Usłyszeli za sobą kilka plusków, huk pękających lodów i zapadła cisza.
***
I znów jechali wolno, w milczeniu, otuleni mrokiem.
- To było straszne miejsce - powiedział jeden z Kozaków. - Tak ze szesnaście lat temu potopiło się tutaj tyle Tatarów, że teraz straszą po nocach.
Tuszyński podjechał do Iwana.
- Jestem ci winien wdzięczność - powiedział. - Mam teraz u ciebie dług.
- Ale może to cię przekona, że powinniśmy wyjść z błędnego koła.
- Z koła... Dziwne, że myślisz, iż to jeszcze jest możliwe.
- A czy wiesz, po co jadę na Zadnieprze?
- Widzę, że wreszcie przekonałeś się, że możesz mi powiedzieć.
- Nie chciałem cię zabijać. Ja już od dawna przypatruję się temu wszystkiemu. Miałem widzenia. Takie jak to, które mieliśmy wtedy, w ruinach. Chyba jest coś, co może przerwać to szaleństwo między nami, między Kozakami a Lachami. Sami z niego nie wyjdziemy, więc może coś nas wyprowadzi.
- Nie wierzę. Zbyt dużo krwi przelało się między nami, żeby wszystko mogło być takie jak dawniej. Nie, Iwanie, to nie takie proste.
- A ja myślę, że wszystko da się jeszcze naprawić...
- Wybacz, ale wolę już nawet Moskwę niż was, Kozaków.
- Moskwę?! Żebyś nie powiedział tego w złą godzinę...
- Może. Ale powiedz mi wreszcie, dokąd jedziemy. Kim był ten lirnik, którego widzieliśmy? Ta duma, która coś chyba z nami zrobiła?
- Chcę coś odnaleźć na Zadnieprzu...
Przestrzeń wokół nich rozdarł błysk. Zaraz po nim zaświstały kule, zarżały przerażone konie. Kilkunastu Kozaków spadło na ziemię. Koreła dobył szabli. Zakrzyknął jakąś komendę, ale z mroku wypadła zbita masa ludzi i koni. Wąwóz napełnił się zgiełkiem. Nawałnica poraziła zaskoczonych Zaporożców, pokryła ich kłębowiskiem ciał. Tuszyński padł razem z koniem. Zanim zemdlał, dostrzegł nad sobą brodate oblicza w spiczastych hełmach.
Moskwa, Boże, Moskwa, przemknęło mu przez głowę. To była jego ostatnia myśl.
***
W izbie, do której wprowadzono Tuszyńskiego pod strażą, czekało dwóch mężczyzn. Wyglądali dosyć ponuro w swoich bogatych szubach, futrzanych kołpakach wyszywanych perłami. Wysokich, co dobrze świadczyło o znaczeniu ich właścicieli. Jeden z mężczyzn był już stary, zgarbiony, ale drugi stał prosto. Pod jego gęstą, czarną brodą można było domyślić się młodego oblicza.
- Ktoś ty?- zapytał Tuszyńskiego.
Ten milczał. Nie wiedział, dlaczego go tutaj przyprowadzono. A od czasu potyczki w wąwozie w jego głowie narastał gwałtowny ból.
- Nie słyszysz, co powiedziałem? - rzekł tamten groźnie.
- Jestem Jan Tuszyński herbu Nałęcz...
- Dworianin - mruknął Moskwicin z wyraźnym zadowoleniem. - Co robiłeś przy tych Kozakach?
- Byłem jeńcem. Wzięli mnie w niewolę.
Bojar szepnął starszemu coś na ucho. Tamten skłonił się i wyszedł z izby. Zapadła cisza. Młody rozsiadł się wygodnie na ławie, wyciągając nogi w safianowych butach na lamparciej skórze. Tuszyński mógłby przysiąc, że takie same okrycia nosiła polska husaria.
- Masz szczęście, Lachu. Sprawdzę, czy rzeczywiście jesteś z waszych bojarów. Jeżeli tak, to dziękuj Bogu, że trafiłeś właśnie na mnie. Nazywam się Dymitr Urszyłow - powiedział. - Pod Cudnowem wzięliście w niewolę mojego brata Wasyla. Wymienię cię na niego.
- A co zrobisz z tym Kozakiem, Iwanem?
- Znam tego hultaja. Krąży między nami i wami i napada to na jednych to na drugich. Na pytkach powie, czego szukał na Zadnieprzu.
Ot i ma, czego chciał, pomyślał Tuszyński. Ale wiadomość nie napełniła go radością.
- Czy będę jeszcze mógł go zobaczyć?
- A to po co? Masz coś do niego?
Skrzypnęły drzwi. Wszedł pachołek. Skłonił się przed Urszyłowem i powiedział coś do niego. Bojar podniósł się powoli.
- Masz szczęście - powtórzył po raz trzeci. - Kozacy potwierdzili to, co mówiłeś. - Skinął na pachołka i ten przeciął Tuszyńskiemu więzy na rękach. - Nie będę cię trzymał w pętach. Zresztą i tak nie miałbyś dokąd uciec. Pójdziesz ze mną na wieczerzę.
- Wolałbym spocząć.
- Nie słyszałeś, co powiedziałem?! - zakrzyknął Urszyłow z wściekłością. - Pójdziesz, choćby na powrozie, polski skurwysynu! Ja tak każę! Zrozumiałeś?
- Tak- odparł Jan słabo. - Zrozumiałem. Dziękuję za zaproszenie...
***
W izbie panował gorąc jak w piekle. Tuszyński był niemal na wpół uduszony, niemal pijany swądem rozlanej na stole gorzałki, odorem dziegciu i wonią nigdy nie zmienianych kożuchów. Było wesoło. Odgłosy kolejnych toastów mieszały się z pijackimi wrzaskami. Pod oknem ktoś świstał na czekaniku, któryś z Moskwicinów - ledwie trzymający się na nogach - co chwila walił nahajem w stół, a wokół nich mieszały się ze sobą przekleństwa i złorzeczenia. Kilku okutanych w grube szuby Moskali leżało już pod stołem, inni wlewali sobie w gardła matuszkę, gorzałkę, bądź zajadali leżące w głębokich misach kawałki tłustego mięsa. I wszyscy - wszyscy ci, którzy jeszcze nie byli dostatecznie pijani, wrogo wpatrywali się w Tuszyńskiego.
- Hejże, moi mili! - zakrzyknął nagle Urszyłow i wstał. - Już zapomniałem, że mamy między nami prawdziwego Lacha. Wstańże, Janie Florianowiczu. Pokaż się nam!
Tuszyński podniósł się wolno.
- To mój jeniec - mówił dalej tamten. - Nikomu nie wolno go tknąć. Pójdzie na wymianę za mojego brata. Wypada wypić jego zdrowie. Za naszego przyjaciela, Lacha!
Bojarzy wznieśli naczynia z głośnymi okrzykami. Ale nie wypili ani kropli. Zamiast tego wychlusnęli je w stronę Tuszyńskiego. Szlachcic szarpnął się. Jego policzki oblała purpura, a blizna na twarzy pociemniała, zrobiła się jak purpurowa pręga. W oczach zamigotały błyskawice. Rzucił się ku Urszyłowowi... Chciał się rzucić, ale ktoś chwycił go za ramiona. Zerknął wstecz - za nim stało dwóch pachołków. Przytrzymywali go w miejscu.
- Spokój - powiedział z uśmiechem młody bojar. - Jesteś teraz moim jeńcem.
- Bodaj was pochłonęło piekło, moskiewskie psy! - zakrzyknął Tuszyński. - Po co mnie tutaj przyprowadziliście?! Żeby ze mnie szydzić?!
- No, my ne budem szutit - warknął nagle jakiś bojar z capią bródką. - Wy Litwa moho brata zarizali. - Tuszyński zobaczył złe błyski w jego oczach. - Teper ja tebe ubiju, kak sobakę! - Poderwał się szybko, a w jego ręku zabłysło szerokie ostrze noża.- Ubiju tebia!
Ruszył wolno w stronę szlachcica, ale pozostali chwycili go za łeb i wyrzucili od stołu.
- No, siadaj! - mruknął Urszyłow.
Tuszyński przysiadł na ławie. W samą porę, bo nagle coś świsnęło nad jego głową i wbiło się w ścianę. To był czekan. Duży, pozłacany. Z końca stołu wpatrywał się w Tuszyńskiego duży wąsaty drab w rozchełstanej na piersiach delii.
- Prichodzi sjuda! - zakrzyknął wygrażając pięścią szlachcicowi. - Prichodzi na kułaczyj bój!
Siedzący obok Dymitr uśmiechnął się lekko.
- Ty co, boisz się? - powiedział do Jana. - Nie masz szabli. Bez niej każdy polski pan to tchórz.
Tuszyński milczał. Ów drab z końca stołu był dwa razy taki jak on. I pięści miał jak bochny.
- Ty za to chyba nawet nie wiesz, jak trzymać szablę - mruknął do Urszyłowa. - Jesteś taki sam jak wasz cały naród. Po chłopsku, na kułaki, to byś poszedł, ale na żelazo, już nie.
- Nie wszystko da się załatwić żelazem. Nasz car, batiuszka Aleksiej Michajłowicz, to mądra głowa. Ojczulek poczekał, aż żeście się z Kozakami wyrzezali, a potem nastąpił na was i złamał, zarówno jednych, jak i drugich.
- Przecież chcieliście wziąć ich pod protekcję.
Bojarzyn roześmiał się wesoło.
- Chmielnicki myślał, że nasza Ruś to druga Rzeczpospolita. Przeliczył się. Nasz car inny niż wasz król. Wystarczy mu sił, żeby utrzymać jednych, jak i drugich. To nie my was pobiliśmy. Wyście pobili się sami, bijąc się z Kozakami. Będziecie się z nimi wyrzynali jeszcze długo. A my to wykorzystamy.
- Czy jesteś dobry w szabli?
- Nie krzykaj, Lachu, bo każę cię oćwiczyć! Siedź i milcz.
Tuszyński milczał. W tej jednej chwili przypomniał sobie słowa Koreły. Co on powiedział? Że coś może nas uratować! Ale co? Po co jechał na Zadnieprze? Gdybym to wiedział. Ale to nie mieści mi się w głowie. Co robić? Co robić? Żeby dowiedzieć się wszystkiego do końca, musi uratować Korełę.
Biesiada trwała. Tuszyński był słaby. Nie zważał na nic. Moskwicini byli już tak pijani, że niektórzy musieli trzymać się stołu, żeby nie spaść z ławy. Dwóch wielkich chłopów pokłóciło się o coś - chwycili się za brody i szamotali się wśród przekleństw. Dopiero Urszyłow oderwał ich od siebie. Inni zabawiali się Tuszyńskim.
- Patrzcie, Lach, a brody nie ma! - zawołał jeden z Moskali.
- Ale ma wąsy. I to jakie. Można mu wyrwać i za brodę przyszyć.
- Lepiej osmalić! Uczyńmy z niego kukłę! - odezwał się trzeci i wyciągnął rękę z pochodnią. Jan odtrącił ją. Posypały się przekleństwa.
Nagle jedno z okien otwarło się z trzaskiem. Gwałtowny wiatr wwiał do środka tuman śniegu. W jednej chwili zmienił się w szybki, poskręcany wir, zaskowyczał, dmąc po całej izbie, a gdy nieco opadł, wszyscy ujrzeli w nim sylwetkę starego didalirnika. Była znacznie bledsza niż wtedy, gdy Tuszyński widział ją po raz pierwszy, bardziej wiotka i przejrzysta. Ale była. W izbie od razu zapadła cisza. Pijani Moskwicini, którzy jeszcze przed chwilą gotowi byli skoczyć sobie do gardeł albo zarzezać Tuszyńskiego ot tak, z nudów, teraz zamarli. A tymczasem lirnik uderzył w struny i zagrał. Ale po polsku.
Hej! siadł puchacz na mogile
I zakrzyknął: „Pugu!”
Przywitajcie, Kozaczkowie,
Towarzysza z ługu!
Nasze szable poszczerbione,
Muszkiety bez kurków,
Lecz jeszcze serce kozackie
Nie lęka się wroga.
Hej, kiedyś panowaliśmy,
Teraz już giniemy.
Tego nieszczęścia i tej doli
Wiek nie zapomnimy.
Lecz powrócą jeszcze znowu
Stare dobre, dawne czasy.
Bo powstanie lira z grobu,
Bo powstanie i sprowadzi
Moc tajemną gdzieś z zaświatów.
Potem pokój zaprowadzi
Pośród Lachów i Kozaków!
Żaden z moskiewskich bojarów nie poderwał się na te słowa. Żaden nie chwycił za szablę. Nagle umilkli, spojrzeli dziwnie po sobie. Już nie mówili. Umilkły pijackie wrzaski, gwar rozmów. Siedzieli, a na ich twarzach zagościł nagle spokój. Po wcześniejszym gwarze ta cisza uderzyła w Tuszyńskiego niczym grom. Jan czuł, że dzieje się z nim chyba to samo co z resztą - jego strach i gniew ulotniły się bardzo szybko.
Czy chcesz zrobić to, o czym myślisz? zabrzmiało nagle w głowie szlachcica. Nie wiedział, kto wymówił te słowa, ale lirnik patrzył wprost na niego. Muszyński poczuł nagle, że jest zmęczony, że chce, żeby ta przeklęta wojna już się skończyła. Zapomniał o niej, gdy lirnik grał. Zapomniał nawet o tym, że siedzący obok Moskwicini są jego wrogami. A zemsta? Nie wiedział już, za co miałby się mścić.
- Tak. Pomożesz mi?
Po to tu jestem. Ratuj Iwana.
- Jak?
Przekradnij się od jaru nad Dnieprem. Na południe od wsi.
- Kim jesteś?
Odpowiedzi nie było. Postać lirnika zaczęła rozwiewać się, blednąc. A potem znikła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. I wszystko ucichło.
Dopiero po dłuższej chwili milczenia odezwały się ciche rozmowy. Moskale nie byli już pijani, nie zataczali się, nie klęli. Nawet nie spoglądali na Tuszyńskiego.
- Janie Florianowiczu - odezwał się cicho Urszyłow. Spuścił głowę. - Przepraszam za to, co się stało. Sam rozumiesz, mać gorzałka... Chcę ci powiedzieć... Nic zresztą. - Machnął ręką. Jego towarzysze szeptali cicho. Kilku modliło się na podłodze.
Tuszyński wstał. Bojar nie zatrzymywał go. Szlachcic ruszył ku drzwiom.
- Wasze błagorodie do kogo? - zapytał jeden z Moskali.
- Na chwilę.
- Wybaczcie, panie. - Tamten machnął ręką i odwrócił się.
***
Z początku szlachcic szedł jak we śnie. Wyszedł na ganek, zeskoczył z niego w śnieg i zapadł w mrok. Miał szczęście, bo wokół dworu, w którym ucztowali, nie było straży. Potem wynurzył się z ciemności za węgłem i niemal bezszelestnie wtopił się w pomrokę za stajnią. Przesadził później jakiś płot, przemknął pomiędzy kilkoma domostwami i wreszcie dostrzegł przed sobą spróchniały częstokół pokryty śniegiem. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł straży. Widocznie wszyscy Moskwicini spali w najlepsze. Przeskoczył niewielki rów i ruszył w stronę stepu. Po drodze zawahał się.
Więc mam iść? Mam ratować Kozaka? pomyślał. Jednego z tych, którzy zniszczyli mi dom, rodzinę i zabrali ojcowiznę. Ale za co? Dlaczego?
Zamarł. Przypomniał sobie słowa Urszyłowa i ruszył w stronę jaru. Wiedział, że wybrał. Wybrał dobrze.
***
W jarze, do którego zszedł, panował mrok i mgła. Światło księżyca nie sięgało dna wąwozu - pełnego groźnej mgły i ciemności. Tylko jeden Bóg mógł wiedzieć, co się tam znajduje. Szlachcic zsunął się po zboczu aż pod osłonę młodych, gęstych świerków, a wtedy ktoś schwycił go za delię i obalił na śnieg. Przytrzymano go, aby się nie szarpał. W mroku zamajaczyło kilka ciemnych postaci. Ostrza szabel i rusznic zabłysły ledwie dostrzegalnie.
- Mamy go, panie poruczniku. Sam szedł - zabrzmiało groźnie.
Tuszyński zamarł. To wszystko stało się tak nagle, że nawet nie zdążył się przestraszyć. Ale nagle mgła rozstąpiła się. Przepuściła zielonkawy promień księżycowego światła. Jan dostrzegł, że otaczający go ludzie wyglądają bardzo znajomo.
- Wyście Polacy? - zapytał. Niemal nie wierzył własnym oczom. - Nie może to być! Jestem Jan Florian Tuszyński. Uciekłem z niewoli.
Towarzysze, którzy go trzymali, zawahali się, ale z ich twarzy nie zniknęła podejrzliwość. W słabej, księżycowej poświacie Jan widział ich srogie wąsate twarze poznaczone bliznami. Ktoś przecisnął się przez ich krąg, spojrzał na jeńca i zakrzyknął tak, aż ściany wąwozu niemal odezwały się echem:
- Na Boga! Tuszyński!
Jan przypominał go sobie mgliście. To był Jakub Łoś, namiestnik chorągwi kozackiej z wojsk Stefana Czarnieckiego.
- Już prawie waści pochowaliśmy - powiedział. - Gdy wyjechałeś z obozu, przepadł o tobie słuch. Wpadłeś w ręce Moskwy? Uciekłeś?
- Uciekłem.
- Jesteśmy tutaj z podjazdem. Wojewoda chce ruszać z wojskiem za Dniepr. Ile jest Moskwy w tej wiosce?
- Ze dwustu. Ale nawet nie wystawili straży. Czują się tutaj jak u siebie w domu. Jeżeli się pośpieszymy, zdołamy ich zaskoczyć!
Na twarzy namiestnika odmalowało się wahanie. Zresztą trudno mu się było dziwić.
- Pośpiesz się, waćpan! - powtórzył z piorunową mocą. - Wiem, że nie wiesz, czy możesz mi zaufać, ale będzie lepiej, jeżeli to zrobisz.
- Może i masz rację - powiedział cicho Łoś. Wydał komendę i kilku ludzi roztopiło się w mroku.- Jeżeli mówisz prawdę, zaraz ruszymy.
- Jest tam pewien Kozak. To mój znajomy. Jeżeli pójdziemy w kilka koni, będziemy mogli go odbić. Moskwa może nawet się nie ruszy. Mogą nas nie zauważyć. Pojawimy się tylko i znikniemy.
- Pojawimy się i znikniemy - uśmiechnął się Łoś. - Co też waść powiadasz. Wyrżniemy ich wszystkich w pień.
***
Ruszyli wkrótce potem. Najpierw długo podążali wąwozem, a potem wyjechali na step. Ruszyli rysią ku wiosce. Dzielne polskie konie lekko i ostrożnie szły przez wiszący nad stepem tuman mgły. Pod srebrnym blaskiem księżyca wyglądały jak duchy. Wilgotna mgła osadzała się na ich sierści, grzywach, odzieniu, brwiach i wąsach jeźdźców jako szron. W mroku wyglądali jak upiory, jak ukraińskie sysuny.
Oddział rozdzielił się. Cześć jeźdźców szerokim łukiem ruszyła na prawo, aby uderzyć z drugiej strony. Pozostali odczekali dostateczną chwilę. Wreszcie pan Łoś machnął buławą.
- Naprzód, mości panowie!!!
Zabłysły szable wydobywane z pochew. Ruszyli najpierw skokiem, a potem cwałem. W półmroku zabrzmiał coraz głośniejszy, potężniejący tętent kopyt. Zanurzyli się w stepowych oparach i szli tak przez chwilę, nie widząc nic przed sobą. Moskiewskie straże, chociaż nieliczne, zorientowały się, że coś się zbliża. Wytężały wzrok, starając się przebić nim mglisty tuman. Tętent kopyt przybliżał się coraz bardziej. Nagle, tak szybko, że nawet nie zdołali mrugnąć, zarysowało się przed nimi kilkadziesiąt omytych bielą kształtów.
- Bij! Zabij!
Rozpędzone, pokryte lodowatą łuską szronu wierzchowce spadły na Moskwę jak orkan. Straże wycięto w ciągu kilku sekund. Tuszyński dojrzał, jak Łoś w pełnym pędzie ciął szablą w odsłoniętą szyję strażnika. W mroku zgrzytnęła kość, a krew trysnęła jak fontanna z na pół przerąbanej szyi. Jana omal nie zemdliło. Pancerni wpadli całym swoim rozpędem między nędzne chałupy wioski.
Napad dokonany był szybko, cicho i zupełnie niespodziewanie. Polscy jeźdźcy runęli na zaskoczonych Moskali jak duchy, jak upiory mrożące krew w żyłach samym swoim oddechem, zabijające piorunami szabel. Przeciwnicy nie bronili się prawie wcale. Jak szaleni, z rykiem przerażenia, na wpół ubrani wybiegali z chat, prosto pod czekające na nich ostrza. Szable biły, wytaczały strumienie krwi. W pomroce cięto Moskwicinów przez głowy, karki, ręce, twarze i piersi. Tratowano końskimi kopytami. Noc pomieszała walczących, stłoczyła ich w opłotkach, przemieszała... Wkrótce walka zmieniła się w rzeź, w pogrom, w mord.
Tuszyński trzymał się z boku. Uderzał tylko wtedy, gdy musiał. Parł w stronę dworu, gdzie powinien być Urszyłow, roztrącając walczących. Czuł się źle. A dokoła niego było piekło. Widział, widział dobrze, jak jedni zabijali drugich, jak umierający padali w drgawkach na ziemię, ginęli wśród ryku trwogi i rozpaczy, obalani, cięci, tratowani. Zwykle cieszyłby się z tego. Teraz nie mógł. I niemal żałował już, że sprowadził tu swoich.
Widział wszystko. Widział, jak jeden z polskich jeźdźców dopędził uciekającego, jasnowłosego chłopaka w porwanej koszuli. Ułamek sekundy wcześniej Moskwicin wyrzucił ręce w górę, do ścigającego go pancernego i wykrzyczał zagubione w chaosie błaganie o litość. Lecz ostrze szabli spadło na jasnowłosą głowę. Młodzieniec padł, potoczył się pod kopyta rumaków i zniknął pod nimi. Obok, na ganku, ktoś inny dopadł niskiego starca o białych włosach. Tamten uderzył jeźdźca czekanem - chybił, bo polski koń uskoczył w bok. Pancerny stanął w strzemionach i jednym szybkim cięciem odrąbał staruszkowi rękę, a potem skoczył dalej. Jan widział - teraz widział, jak obcięte ramię upadło na mokry śnieg, znacząc go krwią, a starzec cofnął się, oparł o ścianę i wolno osunął, trzymając za kikut tryskający czerwienią. Tuż obok Tuszyńskiego do jednego z pancernych przypadł nagle wymachujący szablą Moskwicin. Jeździec odbił cios, obrócił się w siodle, a potem schwycił przeciwnika za włosy, przycisnął do końskiego boku i jednym, szybkim ruchem przeciągnął po odsłoniętym gardle ostrzem szabli.
Niby we śnie Tuszyński wpadł wreszcie na plac pośrodku wsi. Szybko znalazł się przed samym dworem, spojrzał w jasne okna, za którymi Moskwicini szykowali się do obrony i osadził wierzchowca.
- Z koni! - zakrzyknął do najbliższych towarzyszy i pocztowych. - Za mną, mości panowie!
Pierwszy rzucił się na ganek. Z dworu padło kilka strzałów, kule zaświstały koło uszu biegnących, ale nie wstrzymały ich rozpędu. Wyrwane z zawiasów drzwi runęły pod mocnymi ramionami, a potem przez wszystkie okna runęli do środka żołnierze pana Łosia. Nic nie mogło im sprostać. Moskale bronili się wśród porozbijanych sprzętów, przewróconych stołów.
Tuszyński nie szalał. Pomiędzy walczącymi szukał tylko jednego człowieka - Urszyłowa. Na koniec spostrzegł go. Wraz z kilkoma innymi przyparto go do ściany, gdzie bronił się rozpaczliwie. Dwóch z jego pobratymców wkrótce padło pod ciosami szabel, ale on z nadludzką wytrzymałością odbijał wszystkie uderzenia. Żołnierze chcieli wziąć go żywcem. Nie dawał się. Tuszyński skoczył w tamtym kierunku. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Bojar zbladł jak kreda. Jan uchwycił za ramiona najbliższych towarzyszy.
- Stać! Stać! - zakrzyknął. - On jest mój!
Walczący zawahali się. Spojrzeli na niego niechętnie.
- A skąd wiesz, waszmość, że twój? - spytał ktoś.
- Właśnie, jakie masz do niego prawo?!
- Na bok! - zakrzyknął w szale Tuszyński. - Na bok, psie syny! Jest mój! Musi mi coś powiedzieć!
Pewnie by go nie posłuchano. Ale w tejże chwili Urszyłow runął z okrzykiem w stronę młodego rycerza. Żołnierze cofnęli się. Tuszyński stanął naprzeciw swojego wroga.
Jan nie chciał walki. Pamiętał jeszcze swoje upokorzenie, ale czuł, że mimo wszystko nie może ot, tak zabić tamtego. A może nawet wybaczył mu wszystko. Lecz Urszyłow sam runął na niego. Szable zaśmigały w powietrzu niby błyskawice, biły jak cepy, dźwięczały pod uderzeniami. Na początku żaden z nich nie mógł uzyskać przewagi. Ale Tuszyński wiedział jedno - aby zwyciężyć, musi zabić Moskala. Dokoła walczących szybko utworzyło się kolisko groźnych, wąsatych, poznaczonych bliznami twarzy. Wszyscy, nawet wzięci do niewoli Moskale, przypatrywali się im w skupieniu. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę Dymitra...
- Zginiesz, Lachu! - wydyszał Urszyłow przez zaciśnięte zęby.
- Pohańbiłeś mnie - wyszeptał Tuszyński. - Tobie pisana jest śmierć.
A potem Urszyłow przyciął z całej siły. Tuszyński odbił ostrze i wyprowadził nowy cios. Jak piorun.
Bojar krzyknął rozdzierająco. Jan wyłuskał mu szablę z ręki. Zamarli.
- Gdzie Koreła?! - Krzyknął Tuszyński
- W loszku - odparł tamten mocnym, bezbarwnym głosem. - Ale nie znajdziesz go żywego. Do tego na szczęście nie dopuściłem.
Szlachcic zatoczył się jak pijany.
- Idź precz! - wykrzyknął do tamtego. - Puśćcie go wolno! - rozkazał.
Pancerni chwycili bojara między siebie. Zaraz zmusili go, żeby ukląkł. Niespodziewanie jeden z nich zakręcił się szybko, zakolebał i ciął szablą w szyję. Dymitr tylko krzyknął. Jego głowa gładko stoczyła się na ziemię.
- O jednego mniej - mruknął ktoś.
- Czyście oszaleli?! - zawrzasnął Tuszyński. Wszyscy spojrzeli nań zdumieni, jak na obłąkanego. - Szukajcie Koreły! Znajdźcie go!
***
Znaleźli go szybko. Jego Kozaków wyścinano. Leżał w lodowatej, wyrąbanej w ziemi jamie. Był na pół martwy. Moskwa wzięła go na tortury. Nie zostało mu wiele życia. Dopiero, gdy natarto mu skronie wódką, oprzytomniał, rozwarł powieki i na jego wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Żyjesz, Lachu - powiedział widząc Tuszyńskiego. - Żyjesz, a ja...
- Wiem. Opatrzymy cię.
- Czy wiesz, dlaczego jechałem na Zadnieprze? - wyszeptał słabo Koreła. - Teraz powiem ci wszystko. Ja widziałem. Widziałem na jawie, a jednak we śnie. To był upir, duch liry... Ja o nim słyszałem. Był kiedyś lirnikiem Sahajdacznego pod Chocimiem. Kazał mi coś zrobić. Teraz uczyń to za mnie. Jedź do Horola i znajdź stary kurhan. Rozkop go. Musisz to zrobić. Tam leży lira, lira zrodzona z ziemi Ukrainy oblanej naszą krwią. Ona sprawi, że zapomnimy o wszystkim, że Lachowie i Kozacy wyjdą z błędnego koła. Ona sprawi, że będziemy mogli się ze sobą pogodzić, że na Ukrainę powróci spokój. Musisz tam jechać, słyszysz?! Otwórz ten grób. To może zrobić tylko ten, kto mówił z Wernyhorą. Nikt inny nie wie... Otwórz, błagam... - Oczy Iwana zamknęły się z wolna, a głowa osunęła na bok i tak już pozostała. Tuszyński pochylił się nad nim, ale nie mógł już mu pomóc.
- Nie żyje... - wyszeptał cicho, wstrząsńięty. - Nie żyje...
***
Pojechali do Horola... Byli tam dwa dni później. Do kurhanu podjechał tylko sam Tuszyński w towarzystwie Łosia. Stanęli nad grobem w milczeniu. Stali długo. Tuszyński czuł, chyba po raz pierwszy w życiu, pustkę w swoim sercu.
Kurhan był pusty. Rozkopany i rozgrabiony. Dwa dni temu Horol spalił się ze szczętem. Po odciskach kopyt poznali, że zrobili to Tatarzy. Sprzymierzeńcy Rzeczypospolitej. Nie oszczędzili nawet starego grobowca. Musieli zrobić to wcześnie, może nawet wczorajszego dnia. Tuszyński długo chodził wokół grobu, aż wreszcie znalazł w błocie jakieś szczątki - strzaskany, srebrny gryf okręcony resztkami strun. Czy to były resztki liry?
- Tatarzy - wyszeptał Łoś. - Rozkopali grób, znaleźli, ale widocznie do niczego im się to nie przydało, więc zniszczyli. No cóż, lepiej mieć ich po swojej stronie, nie przeciwko.
- Nic waćpan nie rozumiesz - zakrzyknął Tuszyński. - Nic! Wszystko stracone. Nigdy nie będziemy mieć pokoju z Kozakami. Nigdy!
- Dopóki nie wytniemy tego hultajstwa w pień.
- Dopóki nie wytniemy... Masz waćpan racje. Teraz nie ma już żadnego innego sposobu. Ale może od początku trzeba było zacząć inaczej...
- Może. Ale nie dojdziemy już, kto rozpoczął. A może jest też tak, że krzywdy nigdy nie da się naprawić... - Łoś odwrócił się i ruszył w stronę swojego konia. Tuszyński został. Spojrzał na rozkopany kurhan, uklęknął i ukrył twarz w dłoniach.
-Wszystko stracone! - zakrzyknął za tamtym. - Wszystko!
- Nie - odparł Łoś. - Zostało nam jeszcze to.
I położył dłoń na szabli.