Rynek-6, RYNEK Alan Aldridge


0x08 graphic
0x08 graphic
Jednak spółki wciąż na nich polegają. Interview jest niezwykle krótkim spotkaniem; pomimo to, jak stwierdził Khurana, więk­szość dyrektorów wierzy, że rzeczywiście bardzo szybko potrafi rozpoznać przywódcze zdolności osoby, z którą rozmawia. Nie jest to jednak racjonalne badanie oparte na zbieraniu informa­cji, lecz raczej coup de foudre albo miłość od pierwszego wejrze­nia. To nie jest racjonalny rynek, ale hermetycznie zamknięta kultura, w której elita domniemanych charyzmatycznych zba­wicieli krąży między rzeszami zwolenników. „Ograniczanie ryn­ku zatrudnienia CEO do wybranej grupy kandydatów i udawa­nie, że otrzymany w ten sposób wynik jest uzasadnioną konse­kwencją społecznego procesu jest - jak komentuje Khurana (2002: 206) - służącą samej sobie zarozumiałością".

Traktowanie rynku jako należącego do sfery profan u m wy­rasta z przekonania, że jest on wolny od kultury i dlatego sta­nowi rodzaj działań, który powinien podlegać analizie ekono­micznej. Ale wszystkie działania ekonomiczne i wszystkie ryn­ki są faktycznie kulturowe; nie ma czegoś takiego jak działanie wolne od kultury. Slater (2002: 59) wyraża to dobitnie, pisząc, iż „w praktyce, społeczni aktorzy nie mogą obecnie określać rynku czy współzawodnika, nie mówiąc już o działaniu w ich kontekście, poza obszernym kontekstem wiedzy kulturowej". Bez wspólnego przedstawienia, rynek nie mógłby nawet zostać rozpoznany, a co dopiero funkcjonować. Wierzyć, że rynki są w jakiś sposób wolne od kultury, oznacza tyle, co paść ofiarą sze­rzącej się ideologii. Ideologii mówiącej, że rynek jest żywiołową siłą natury.

Rozdział 4

KOLONIZACJA, KOMPROMIS I SPRZECIW

„W miarę jak system ekonomiczny podporządkowuje swym imperatywom formę życia prywatnych gospodarstw oraz sposób życia konsumentów i zatrudnionych, siłą kształtującą [zacho­wania] stają się konsumpcjonizm i indywidualizm posiadania, motywacje skłaniające do działania i konkurowania. Następuje jednostronne zracjonalizowanie komunikacyjnej praktyki życia codziennego na korzyść specjalistyczno-utylitarnego stylu ży­cia; to indukowane przez media przestawianie się na racjonalne ze względu na cel ukierunkowanie działań wywołuje z kolei re­akcję w postaci hedonizmu uwalniającego od presji tej racjonal­ności" (Habermas 2002/1987: 586).

W powyższych dwóch zdaniach z drugiego tomu Teorii dzia­łania komunikacyjnego Jurgen Habermas podsumowuje zwięź­le widmo kolonizacji obecne w pracach tak wielu rynkowych krytyków. Obawiają się oni, że rynek uwolni się ze swoich wła­ściwych granic i podbije terytoria, przez które był dotychczas znienawidzony. Imperializm może nie być wcale wbudowaną w rynek tendencją, jak przyjmuje się w części literatury dotyczą­cej globalizacji. Taka interpretacja skłania się ku fatalizmowi,


161


bo jeżeli rynek jest rzeczywiście jakąś elementarną siłą, to być może nie ma sposobu, by mu się oprzeć. Inni analitycy traktują urynkowienie jako polityczny projekt, forsowany przez adwoka­tów wolnego rynku. Stanowisko takie skłania do postawienia | pytania, czy projektowi urynkowienia można w ogóle się prze­ciwstawić.

Krytyka globalizmu Ulricha Becka

W książce Czym jest globalizacja? {What is Globalisation?, 2000) Ulrich Beck rozróżnia trzy blisko ze sobą powiązane ter­miny: globalizację, globalność i globalizm. Globalizacja odnosi się do „procesów, poprzez które suwerenne państwa narodowe są paraliżowane i podważane przez ponadnarodowych aktorów o różnych potencjałach władzy, orientacjach, tożsamościach i sieciach" (Beck 2000: 11). Tendencja ta nie może zostać od­wrócona: nie istnieje żadna droga powrotna do bezpiecznego portu suwerennego państwa narodowego. Proces ten zmierza w kierunku globalności, „światowego społeczeństwa", obejmu­jącego „totalność stosunków społecznych, które nie są zintegro­wane oraz zdeterminowane (lub „determinowalne") przez poli­tykę państwa narodowego" (Beck 2000: 10), Globalność ozna­cza wielość bez jedności i implikuje przemiany w społecznej świadomości. Z tego względu wielu socjologów podkreśla ko­nieczność radykalnej przebudowy ich dyscypliny, która wzięła­by pod uwagę płynność nowego światowego porządku (Bauman 2006/2000; Castells 2000; Urry 2000) oraz upadek tradycyjnych filarów tożsamości i rozkład tkanki społecznej.

Przekonując nas do stanięcia twarzą w twarz z wielką falą zmian, Beck zdecydowanie odrzuca globalizm, czyli ideologię neoliberalizmu deklarującą, że światowy rynek wyeliminował potrzebę i możliwość podejmowania działań politycznych. Globalizm głosi radykalnie uproszczoną interpretację globalno­ści, sprowadzając złożony proces globalizacji do jednego wymia­ru - wymiaru gospodarczego. Wszystkie inne obszary - ekolo­gia, kultura, polityka, społeczeństwo obywatelskie - przedsta­wiane są jako zdeterminowane przez rynkową logikę. Beck

konsekwentnie charakteryzuje globalizm jako „umysłowy wi- i rus", który zaatakował wszystkie ważne społeczne instytucje, a nie tylko partie polityczne i media. Jego napór jest antypoli-tyczny: indywidualni aktorzy i ruchy społeczne są najzwyczaj­niej w świecie emisariuszami operacji praw światowego rynku, więc w odpowiedni sposób ignorują politykę najważniejszych globalnych graczy, takich jak Bank Światowy, Światowa Organi­zacja Handlu (WTO), Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF), Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) oraz gigantyczne ponadnarodowe korporacje.

Rezultatem braku sprzeciwu wobec ideologii i praktyki glo­balizmu będzie koszmar „brazylianizacji": społeczeństwa o ko­losalnych społecznych nierównościach, wyniszczone przestęp­czością i wykroczeniami, w których wszyscy - włączając w to za­możnych i uprzywilejowanych - są przedmiotem monitoringu i drobiazgowej kontroli. Załamaniu wspólnoty, społeczeństwa obywatelskiego i państwa opiekuńczego towarzyszy bezwzględ­na degradacja środowiska naturalnego. Rzeczywistością świato­wego wolnego handlu nie będzie dobrobyt dla wszystkich: pola­ryzacja w obrębie społeczeństw zostanie powielona w relacjach pomiędzy nimi.

Niektóre pozorne wyzwania dla globalizacji w ujęciu Becka tracą na znaczeniu. Odwrotnie jest w przypadku pozorów, któ­re opierają się na globalizmie i nie oferują żadnej perspektywy zbawienia. Stanowią one różne formy protekcjonizmu, a więc negatywną odmianę globalizmu. Konserwatywni protekcjoniści idealizują państwo narodowe, które czynią swoim idolem; jedy­nie w ojczyźnie zakorzenione mogą być wartości rodzinne, reli­gijne i wspólnotowe. Jednocześnie jednak wysławiają oni neoli­beralną dynamikę, w tym mechanizmy światowego rynku, któ­re systematycznie podkopują te same wartości. Zieloni protek­cjoniści są natomiast, zdaniem Becka, gruntownie przywiązani do państwa narodowego, mimo oczywistej konieczności stawie­nia czoła globalnym problemom ekologicznym. Głęboko zako­rzeniona wrogość wobec nowoczesności ogranicza w istotny sposób ich skuteczność w budowaniu umocnień chroniących przed globalizmem. Argument Becka wydaje się raczej prze­starzały: w polityce Zielonych nie ma nic w oczywisty sposób



162

163


0x08 graphic
etnocentrycznego, a działacze ekologiczni usilnie walczyli o stworzenie sojuszy ponad narodowymi i kontynentalnymi gra­nicami. Czerwoni protekcjoniści żyją zaś w socjalistycznej prze­szłości - utopii, która została definitywnie odrzucona. Ponieważ żadna z tych protekcjonistycznych odpowiedzi nie była uzgod­niona z rzeczywistością globalności i globalizacji, nie są one i w stanie choćby spowolnić dalszego marszu triumfującego glo­balizmu. Stanowią ślepe uliczki polityki.

Zasadniczym elementem krytyki globalizmu Becka jest stwierdzenie, iż wywołuje on polityczny paraliż. Mimo iż przej­ście do globalności pociąga za sobą transformację porządku spo­łecznego, politycznego i kulturowego oraz wymaga paradygma-tycznego zwrotu w mechanizmach konstruowania teorii spo­łecznej, żaden z tych argumentów nie implikuje załamania się politycznej podmiotowości i możliwości podejmowania politycz­nych działań. „Umysłowy wirus" globalizmu próbuje zainfeko­wać nas perspektywą, iż nic nie można zrobić, aby powstrzymać albo zmienić bieg funkcjonowania światowego rynku. Ten za­bójczy fatalizm leży w samym sercu kulturowego pesymizmu i może odebrać impet potencjalnie skutecznym rynkowym krytykom, co zobaczymy dokładniej, analizując prace George'a Ritzera na temat mcdonaldyzacji i globalizacji.

Globalizacja albo nic?

W pracy Globalizacja albo nic (Globalization or Nothing, 2004), George Ritzer rozwija analizę podjętą przez siebie w Mcdo­naldyzacji społeczeństwa (1999/1996). Istota tej argumentacji zawiera się w jego rozumieniu „niczego", które definiuje on ja­ko „ogólnie centralne wyobrażenia i kontrolowane formy spo­łeczne będące przez porównanie pozbawione charakterystycz­nej zawartości substancjalnej" (2004: xi). „Nic" podzielone jest na cztery typy: nie-miejsca, takie jak centra handlowe i kasyna; nie-rzeczy, jak „obrandowane" ubrania; nie-ludze, jak pracownicy fast-foodów i centrów telefonicznych oraz nie-usługi, jak korzystanie z samoobsługowych bankomatów albo inter netu.

„Nic" ulega zdaniem Ritzera globalizacji, jednak w obrębie niej samej ma miejsce fundamentalny konflikt. Z jednej strony zachodzi proces nazwany przez Rolanda Robertsona glokaliza- ' cją, poprzez który to, co lokalne, i to, co globalne, wchodzą w in­terakcję, aby wytworzyć nowe produkty, usługi i formy społecz­ne. Z drugiej strony mamy do czynienia z, jak określa to Ritzer, grobalizacją - wyjątkowo brzydkim słowem dla określenia pew­nego złowrogiego procesu. Napędzana imperialistycznymi am­bicjami państw narodowych i kapitalistycznych korporacji, gro­balizacją dąży do unicestwienia lokalności i zastąpienia jej glo-balnością. Narzucanym przez nią porządkiem jest zazwyczaj, w terminologii Ritzera, właśnie porządek „niczego".

Glokalizacja i grobalizacją doprowadziły czystą lokalność do prawie całkowitego zaniku. Jeżeli uznamy, iż Ritzer ma rację, pozostaje nam jedynie rzeczywistość czterech zdolnych do prze­życia form społecznych. Grobalne nic ucieleśnione jest przez Di­sney Corporation: nie-miejsce (jak Disneyworld albo Disney­land) wypełnione nie-ludźmi (poprzebieranymi pracownikami), wypchane nie-rzeczami (czapkami z uszami myszy albo psa) i oferujące nie-usługi (stanie w kolejce w oczekiwaniu na atrak­cje). Z drugiej strony barykady stoi glokalne coś: miejsce (jak za­kład rzemieślniczy) wypełnione ludźmi (np. rzemieślnikami), wypchane rzeczami (wyrobami lokalnego rzemiosła) i oferujące usługę (najczęściej demonstrację). Ritzer uważa, że zasadą orga­nizującą grobalne jest „nic", a zasadą glokalnego jest „coś" -w języku weberowskim zachodzi między nimi związek powino­wactwa. Uważa on także, że mamy obecnie do czynienia z wy­raźną tendencją, zwiększoną jeszcze przez fakt zwycięstwa kapi­talizmu nad komunizmem, dominacji grobalnego „niczego".

Dociekanie w obrębie dwóch pozostałych kategorii, grobal­nego „czegoś" i glokalnego „niczego", wydaje się mieć potencjal­nie ciekawsze konsekwencje, aniżeli w wydaniu samego Ritze­ra. Jako przykład grobalnego czegoś podaje on miejsce (jak choć­by muzeum) wypełnione ludźmi (wykształconymi przewodnika­mi), wypchane rzeczami (wystawą turystycznej sztuki) i oferu­jące konkretną usługę (zwiedzanie wystawy z przewodnikiem). Przeciwieństwem jest w tym wypadku glokalne nic: nie-miejsce (jak sklep z pamiątkami) wypełnione nie-ludźmi (sprzedawcami



164

165


pamiątek), wypchane nie-rzeczami (turystycznymi bibelotami i świecidełkami) oraz oferujące nie-usługę (samoobsługę). Uwa­żam, że te przykłady w oczywisty sposób pokazują, iż w ujęciu Ritzera decydujące okazuje się rozróżnienie pomiędzy „czymś" a „niczym": wymiar opozycji grobalne-glokalne jest dla niego wyraźnie mniej istotny. Weźmy na przykład jego „glokalne nic", czyli sklep z pamiątkami: czy możemy powiedzieć, z jaką trans­formacją, czy też z jaką nową formą społeczną mamy tu do czy­nienia? Być może wytwarzane są one lokalnie, ale jako dobra w ujęciu towarowym okazują się być co najwyżej błyskotkami; obsługa nie musi posiadać żadnych umiejętności ani wiedzy, ani zapewniać żadnych innych usług, aniżeli przyjęcie pieniędzy klienta i ewentualnie wypłacenie reszty. W przykładzie tym bły­skotki są wciąż błyskotkami, a „nic" nie zostało wcale przemie­nione w „coś". Weźmy teraz pod uwagę podawany przez niego przykład grobalnego „czegoś", a więc muzeum prezentujące ob­jazdową wystawę wspaniałego malarstwa. W tym wypadku, pre­zentowane prace są rzeczywiście wielką sztuką, przewodnicy są wykształconymi i przygotowanymi profesjonalistami, a ofero­wana przez nich usługa (zwiedzanie z przewodnikiem) w rze­czywisty sposób podnosi wartość samego doświadczenia. Gro-balne wcale więc nie zepsuło malarstwa: ritzerowski przykład „van Goghów" nie pokazuje wcale, że zostały one przemienione z „czegoś" w „nic". Usytuowanie takie jak to jest nie tyle gro-balne, co po prostu kosmopolityczne.

Definicja „niczego" u Ritzera odznacza się niewielkim podo­bieństwem do innych prac na temat tego pojęcia. Dokonuje on szybkiego przeglądu całego szeregu teoretycznych podejść, od Parmenidesa i Zenona z Elei po Kanta, Hegla, Heideggera i Sar-tre'a. Ich myślenie, jak się okazuje, ma niewiele wspólnego z za­sadniczą tezą Ritzera. Spośród socjologów wspomina on jedynie Karola Marksa i Georga Simmla. Marks potraktowany jest jako nieistotny, ponieważ koncept niczego Ritzer ocenia jako zbyt wyszukany i abstrakcyjnie filozoficzny dla rewolucyjnego mate­rialisty (Ritzer 2004: 191). Spośród wszystkich przywoływanych przez niego autorów jedynie Simmel przedstawiany jest jako po­krewnie myślący na temat konceptualizacji „niczego". Ritzer z uznaniem odnosi się do pesymistycznej analizy „tragedii

kultury" Simmla, mówiącej, że ludzie coraz bardziej wyalieno­wani są od „obiektywnej kultury", której nie są w stanie ani zrozumieć, ani tak naprawdę kontrolować. Dla Simmla był to nieodłączny, ale ukryty problem wszystkich kultur, Ritzer za­mienia go natomiast w problem bezsensowności „niczego".

Pytanie, jakie towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę książki Globalizacja albo nic, brzmi: czy jest to wolna od warto­ściowania analiza, czy też prawdziwa krytyka kulturowa? Rit­zer jest przekonany, że raczej to pierwsze, mimo że wyraźnie chce, aby podejścia te były równoprawne. Podkreśla, że mimo iż jego koncepcja może pod wieloma względami przypominać kry­tykę, to „formy w ogromnej mierze pozbawione społecznej za­wartości nie są koniecznie problematyczne" (Ritzer 2004: xi). Za­przecza także, aby jego własne „preferowanie" czegoś miało głębsze znaczenie aniżeli jego własny gust albo wrażliwość, przyznając jednocześnie, że może być podatny na zarzuty „eli-taryzmu" i odrzucając możliwość potępienia kogoś, kto całym sercem przychyla się do „niczego". Podobne stanowisko zajął już wcześniej, stając w obronie mcdonaldyzacji.

Wbrew wszystkim tym zaprzeczeniom, Globalizacja albo nic jest jednak przede wszystkim kulturową krytyką. Sama de­finicja „niczego" jako „przez porównanie pozbawionego charak­terystycznej zawartości substancjalnej" daje oczywisty wyraz stanowisku samego Ritzera. „Nic" nie jest ani Zen, ani samoza-przeczeniem, estetycznym minimalizmem albo jakąś formą via negativa, negatywnej drogi zbliżania się do Boga poprzez odrzu­cenie bałwochwalczej „treści" ludzkich prób zrozumienia tego, co boskie. Próby przemienienia „niczego" w „coś" - czy są po­dejmowane przez producentów i sprzedawców „niczego", poszu­kujących sposobów ponownego zaczarowania odczarowanego już świata, czy też konsumentów próbujących nadać subiektywne znaczenie czemuś, co jest obiektywnie niczym - skazane są z gó­ry na porażkę.

Na końcu swojej książki Ritzer stwierdza, iż musimy sami ustosunkować się do „niczego". Jednak nawet jeżeli tak jest, to oferuje nam on znacznie więcej aniżeli podpowiedz na drodze do prawidłowej odpowiedzi. Nie nazywając otwarcie miłośników „niczego" „oceniającymi głupkami", wyraża nadzieję, że Jeżeli



166

167


wszyscy poświęcą tak samo dużo czasu i myślenia kwestiom po­dejmowanym w tej książce, jak jej autor, to także będą zmar­twieni długoterminowym trendem w kierunku przemiany wszystkiego w nic i wiążącymi się z tym stratami" (Ritzer 2004: 216). Wcześniej stwierdza także, że „coś" wymaga „znacznie bardziej wyrafinowanych gustów niż nic" (2004: 100).

Globalizacja albo nic jest w gruncie rzeczy w otwarty spo­sób nieprzerwaną obroną „czegoś" przed „niczym". Tak jak w krytyce makdonaldyzacji analizował on „racjonalność irracjo-nalności", tak tutaj koncentruje się na nieracjonalności współ­czesnego świata jako prowadzącej do „coraz większej utraty czegoś pośród wszechogarniającej i monumentalnej obfitości" (Ritzer 2004: 201). Wyzyskiwani pracownicy w Trzecim Świecie cierpią z powodu „podwójnego nieszczęścia" - produkują więk­szość „niczego" na świecie i jednocześnie nie mogą sobie na nie pozwolić. Globalizacja unicestwia lokalność, z której bierze się większość kulturowych innowacji. Restauracje typu fast-food wypierają „wspaniałe dobre miejsca" wysławiane przez Raya Oldenburga (1997) - owe publiczne, „trzecie" obok domu i pra­cy miejsca, gdzie przypadkowi przechodnie i regularni klienci spotykają się dla bezinteresownej i serdecznej konwersacji. Wspaniałe dobre miejsce jest cegłą, z której zbudowane jest spo­łeczeństwo obywatelskie, fast-food jest natomiast krótkim po­stojem na stacji benzynowej.

Jakie argumenty wyciąga Ritzer dla poparcia tezy o nieko­niecznej problematyczności „niczego"? Uważam, że można je ułożyć w pięć zasadniczych punktów. „Nic" jest zawsze niekło-potliwe; „nic" jest prawie zawsze bardzo tanie; „nic" może być efektywne; „nic" jest zawsze liczne oraz, analogicznie, „coś" mo­że być bardzo niskiej jakości. Wystarczy przyjrzeć się tym argu­mentom, aby wyciągnąć wniosek, iż są jedynie przytłaczającym poparciem dla „niczego". Być może rzeczywiście „nic" jest nie-kłopotliwe, tanie i efektywne. Jednak wygoda jest raczej mierną wartością, a stanowić może jedynie nieco więcej niż uprawomoc­nienie lenistwa. Niska cena jest zresztą bardzo często tylko złu­dzeniem, podobnie jak efektywność (czego Ritzer usilnie dowo­dził w swojej krytyce mcdonaldyzacji). „Nic" jest obfitością, jed­nak poznaliśmy juz werdykt samego Ritzera mówiący, że

168

obfitość „niczego" jest fundamentalną postacią irracjonalności naszych czasów. Wreszcie, „coś" rzeczywiście może być rozczaro­wujące - „charakterystyczna zawartość", widoczna w ulubionym przez Ritzera przykładzie kiepskiej sieciowej kawiarni, może być odrażająca. Uniknięcie rozczarowania może być jednak zapew­nione jedynie przez wolną od ryzyka monokulturę grobalnego „niczego". Pewne prawdopodobieństwo rozczarowania jest jed­nak koniecznym warunkiem każdego przyjemnego posiłku.

Ritzerowska krytyka „niczego" naprowadza nas na pytanie o to, czy w ogóle „coś" da się zachować? W podobnej postaci poja­wiło się ono także w w związku z makdonaldyzacją - czy można jakoś jej się przeciwstawić? W obu przypadkach postawa Ritzera jest wątpiąca. Deklaruje się on jako weberowski kulturowy pesy­mista. Dyskutowane przez niego potencjalne warianty oporu wo­bec makdonaldyzacji mają postać listy dostępnych możliwości, włączając w to wiele w gruncie rzeczy ironicznych i bardzo nie­praktycznych rozwiązań. We właściwy sobie sposób dyskutuje on indywidualne możliwości ucieczki, a nie kolektywne formy oporu. Kilku śmiałków może odważyć się na ucieczkę, ale więzienie pozo­stanie nietknięte. Ucieczka przed makdonaldyzacją przedstawio­na jest jako podwójnie niemożliwa. Po pierwsze, ze względu na to, że praktycznie nie ma dokąd zbiec. Po drugie zaś, niewielu ludzi ma ochotę ją podejmować. Makdonaldyzacją przeniknęła do na­szej świadomości, urabiając nasze gusty tak, abyśmy byli szczęśli­wi i zadowoleni z dostarczanych nam przez nią dóbr i usług.

Także grobalizacja „niczego" przedstawiana jest jako wszechmocna i nie do odparcia. Prawdziwie lokalne dobra i usługi zostały właściwie unicestwione (Ritzer 2004: 109-110). Najlepszym, czego możemy oczekiwać, jest „glokalne coś". Tak długo, jak tylko będzie możliwa kulturowa innowacja, będzie ona wyłaniać się z interakcji pomiędzy różnymi formami i tre­ściami niezliczonych postaci „glokalnego czegoś" - nie istnieje już coś takiego, jak prawdziwie lokalny charakter. Mamy nieste­ty do czynienia ze smutną tendencją do zastępowania „glokal­nego czegoś" przez „glokalne nic", ponieważ producenci starają się zaspokoić rosnące wciąż zapotrzebowanie na ich towary. Jak tylko kapitalistyczne korporacje wyczują szansę na szybkie i ła­twe zyski, „glokalne nic" skazane zostanie na globalność.

169


0x08 graphic
Jeżeli restauracja McDonald's jest symbolem makdonaldyza-cji, to tematyczne parki rozrywki Disneya, z ich „szokującą nie-autentycznością" (Ritzer 2004: 129) stanowią ikonę „grobalizacji niczego". Disneyowska manipulacja kulturą to prawdziwie spek­takularne osiągnięcie. Zlewa ona sentyment wobec przeszłości, radość i zabawę teraźniejszości oraz optymizm co do przyszłości - wszystko to zabarwione ciepłem rodzinnych relacji. Jeżeli sam Disney jest w stanie objąć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, to możliwość oporu rzeczywiście jest ledwo dostrzegalna.

Przeprowadzona przez Ritzera analiza makdonaldyzacji i grobalizacji „niczego" nie jest, jak starałem się pokazać, jedy­nie neutralnym komentarzem, ale dojmującą kulturową kryty­ką. Jako taka może ona odwrócić się przeciwko swojemu auto­rowi. Jeżeli siły te są nie do powstrzymania, to jaki sens - poza artystycznym - może mieć podejmowanie przeciwko nim dzia­łań związanych z oporem? Jedną z zasadniczych właściwości wielkich korporacji jest właśnie to, że oferują one swoje towary i usługi jako niemożliwe do odparcia, a nieodpartość nie kono-tuje wcale imperializmu, ale uwodzenie. Nie będąc żadnym rze­czywistym wyzwaniem ani zagrożeniem, kulturowy pesymizm jest być może ostateczną formą kapitulacji wobec globalnego kapitalizmu i „wolnego" rynku.

Rynkowy socjalizm

Rynkowy socjalizm jest w ogromnej mierze wytworem cywi­lizacji dwudziestego wieku. Jego pierwszym poważnym wciele­niem była tzw. „debata o socjalistycznym wyliczeniu" (socialist calculation debate) w latach dwudziestych XX wieku. Polski ekonomista Oskar Lange, przeciwko gospodarczej krytyce Au­striaków, twierdził, że racjonalne planowanie osiągalne jest w warunkach państwowego socjalizmu. Organy centralnego planowania są w stanie kontrolować cenowy mechanizm rynku: poprzez nieprzerwany proces prób i błędów mogą one ustano­wić i dostosować ceny do wzajemnej relacji podaży i popytu. W ujęciu Langego, centralnie planowana gospodarka może od­nieść sukces w prawidłowej i efektywnej alokacji zasobów.

Debata o socjalistycznym wyliczeniu obracała się wokół go­spodarczej wydajności, a nie demokracji, wolności, praw pra­cowniczych albo równości (Pierson 1995: 83). Pomijając te za­sadnicze aspekty, nie oddawała ona w pełni wątpliwości ani sta­nowiska zachodnich socjalistów. Nie podejmowała także tematu wszystkich problemów socjalizmu podkreślanych przez au­striackich zwolenników wolnego rynku: niskiego poziomu mo­tywacji, chronicznego braku innowacji, zduszenia przedsiębior­czości oraz zablokowania możliwości aktywizacji całego bogactwa niemej wiedzy rozproszonej w społeczeństwie.

W czasie II Wojny Światowej i Zimnej Wojny, która nastą­piła bezpośrednio po jej zakończeniu, socjalizm całkowicie wy­padł z łask. Zainteresowanie jego ideałami i programem odno­wiło się w ekonomii dopiero w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Reformatorzy postrzegali go jako narzę­dzie rewitalizacji i odmłodzenia upadającej gospodarki i dogo­rywającej kultury politycznej państwa opiekuńczego. Niektó­rzy przedstawiciele lewicy na kapitalistycznym Zachodzie my­śleli o nim jako o sposobie na uniknięcie zarówno problemów tradycyjnego socjalizmu, jak i dylematów ówczesnej demokra­cji opiekuńczej. Wierzyli oni, iż nie tylko oferuje on teoretycz­ną drogę wyjścia z tych problemów, ale ma także potencjał ściągnięcia na siebie głosów szerokiego elektoratu. Jego wyko­nalność w kategoriach wyborczego i politycznego programu ogłoszona została cnotą kardynalną.

Na pierwszy rzut oka socjalizm i rynek wydają się wyjątko­wo niekompatybilne. Rynki konotują kapitalizm, prywatną własność i suwerenność konsumencką, podczas gdy socjalizm wyznaje kolektywną własność i kontrolę zasobów ekonomicz­nych. Jednak w praktyce socjalizm opierał się zawsze na wy­biórczym korzystaniu z rynków, nawet w Związku Radzieckim. Z drugiej strony, kapitalizm niezmiennie zależał od poziomu planowania gospodarki przez władze centralne. Jednakże na­wet w apogeum Zimnej Wojny praktyka gospodarcza pó obu stronach Żelaznej Kurtyny była znacznie bardziej pomieszana, aniżeli sugerowali to różni teoretycy. Rynkowy socjalizm jest dużo mniej jednowymiarowy niż neoliberalizm albo nawet so­cjalizm w wydaniu tradycyjnym -jego założenia i propozycje są



170

171


pragmatyczne i pluralistyczne. Pogodzenie socjalizmu z ryn­kiem może być oceniane jako trudne, ale nie oznacza to wcale ze jest to niespójny projekt.

Rynkowi socjaliści dążą do rozdzielenia rynku i kapitali­zmu, aby odzyskać dla socjalizmu najkorzystniejsze cechy i wła­ściwości samego rynku. Uczciwie przyjmując istnienie dowie­dzionych problemów, zarówno państwowego socjalizmu jak i państwowej demokracji, starają sie trzymać fundamentalnych wartości i zasad socjalizmu. Dobra, usługi i praca miałyby być dystrybuowane przez rynek, ale w środowisku zdefiniowanym przez kolektywną własność środków produkcji. Celem jest cie­szenie się korzyściami systemu rynkowego, ale bez aspołecz­nych i niesprawiedliwych cech kapitalizmu

Miller (1989: 9-10) i Pierson (1995: 86-95) wyróżniają czte­ry podstawowe cele rynkowego socjalizmu. Pierwszym jest ko­rzystanie z mechanizmów rynkowych dla osiągnięcia wydajno­ści produkcji dóbr i usług. Problemem jest dokonanie tego bez podtrzymania drastycznych nierówności produkowanych przez kapitalizm. Drugim celem jest wprowadzenie prawdziwej demo­kracji, temperującej rolę państwa i poważnie kontestującej wła­dzę komercyjnych przedsiębiorstw. Trzecim - wzmocnienie oraz ochrona pracowniczych praw oraz swobód, przy założeniu że rynek kapitalistyczny obiecuje wolność, ale zapewnia jedynie jej pozory, takie jak formalna wolność zawierania umów pomiędzy stronami znajdującymi się w diametralnie różnych pozycjach Czwartym celem rynkowego socjalizmu jest osiągnięcie społecz­nej sprawiedliwości, a zwłaszcza dużo większej równości w dys­trybucji przychodu. Jak uważa Miller, program doceniający wartość wydajności, demokracji, wolności i równości cieszyłby się ogromną popularnością, ponieważ „oddaje on aspiracje i po­trzeby naszych czasów" (Miller 1989: 4).

Ponadto Pierson dopisuje piąty element do tej listy celów w oczach wielu rynkowych socjalistów nie ma żadnej alternaty­wy. Tradycyjny socjalizm został zdyskredytowany, nie tylko ze względu na tragiczny przykład komunizmu. Marksowska anali­za jest śmiertelnie wadliwa: teoria wartości pracy jest fałszywa kapitalizm nie jest anarchią, socjalizm me może przezwyciężyć niedoboru, a przemysłowy kapitalizm, znikająca siła, me ma ani

możliwości ani woli potrzebnej do obalenia systemu kapitali­stycznego. Socjaldemokracja nie jest dobrą odpowiedzią: tzw. socjaldemokratyczna zgoda została zerwana, ekonomia poli­tyczna Keynesa prowadziła wprost do kryzysu, a państwa opie­kuńczego nie daje się utrzymać. Działanie na rynku jest jedy­nym realnym sposobem kontestacji kapitalizmu. Dla wielu ryn­kowych kapitalistów oznacza to nie radosne, ale niechętne za­akceptowanie rynku. Nacisk na realizm, pragmatyzm i wyko­nalność znajdował się zawsze w samym sercu poparcia dla ryn­kowego socjalizmu.

Rynkowy socjalizm, co nie powinno zaskakiwać, znalazł się pod ostrzałem z obu stron sceny politycznej i intelektualnej. Najpowszechniejszy argument krytyczny brzmiał, że jest on sam w sobie pojęciową sprzecznością. Zdaniem zwolenników wolnego rynku, rynkowy socjalizm nie jest w stanie spełnić obietnicy pogodzenia go z socjalizmem. Rynkowi socjaliści mó­wią, że chcą stłumić władzę państwa - jednak nawet jeżeli tak jest, to i tak z całą pewnością nie są oni w stanie zaakceptować radykalnie zminimalizowanego państwa, proponowanego przez głosicieli idei absolutnie wolnego rynku. Rynkowi socjaliści nie przyznają nigdy rynkowi bezdyskusyjnego pierwszeństwa przed innymi obszarami życia społecznego. Pierson (1995: 213) pisze o tym dosadnie: „Dla większości zaangażowanych neoliberałów, najlepszym z najlepszych porządków społecznych jest ten, któ­ry gwarantuje całkowitą nienaruszalność rynkowych wymian pomiędzy dobrowolnie zawierającymi umowy jednostkami bez względu na konkretne substancjalne rezultaty". Mimo to zasad­niczym celem rynkowego socjalizmu jest właśnie eliminacja ogromnych nierówności w bogactwie, prestiżu i władzy, które nieuchronnie pociąga za sobą wolna rywalizacja rynkowych sił. Cel ten bez wątpienia wymaga radykalnej interwencji na pozio­mie dosłownie znienawidzonym przez adwokatów wolnorynko­wej rzeczywistości.

Jeżeli zaś idzie o krytykę ze strony lewicy, to z całą pewno­ścią w imieniu większej jej części wypowiada się Callinicos, twierdząc, iż system rynkowo-socjalistyczny znajdowałby się nieprzerwanie w stanie zagrożenia ponownym popadnięciem w kapitalizm, o ile nie byłby przedmiotem tak ograniczających



172

173


mechanizmów kontroli, że trudno byłoby już mówić o rynko­wym socjalizmie (Callinicos 2003: 119). Rynki nie mogą zostać pogodzone z socjalizmem - są w fundamentalny sposób niede­mokratyczne, ich swoboda jest pozorna dla wszystkich, tylko nie dla bogatych, oraz nieuchronnie prowadzą do wzrastania nierówności i niesprawiedliwości. Także ich załamania pokazu­ją, mimo że powszechnie uważa się inaczej, iż nie są one nawet efektywne.

Pokazanie, iż rynkowy socjalizm jest sprzecznością na po­ziomie pojęciowym, byłoby już wystarczająco niszczące. Pierson zadaje mu jednak jeszcze jeden cios, atakując z ogromną dokład­nością w miejsce, w którym powinien on być najsilniejszy. Naj­ważniejsze twierdzenie rynkowego socjalizmu brzmi, iż jest on możliwy do wcielenia w życie. Jego zwolennicy twierdzą, iż w przeciwieństwie do tradycyjnego socjalizmu jest on realistycz­ny i pragmatyczny. Może on nie spełniać teoretycznego ideału pełnego zaangażowania socjalizmu, ale ideał ten stanowi nie­osiągalną utopię. Rynkowy socjalizm może być tylko drugim po socjalizmie najlepszym rozwiązaniem, ale jak uważają jego orę­downicy, jest on wciąż znacznie lepszy aniżeli jego kapitalistycz­na alternatywa.

Kiedy jednak przyjrzymy się temu argumentowi na rzecz rynkowego socjalizmu, okazuje się, że wykonalność jest równa teoretycznej spójności i logicznej koherencji. Było to charakte­rystyczne dla wcześniejszej debaty o socjalistycznym wyliczeniu - liczyło się to, aby pokazać, że socjalistyczne planowanie może być zasadniczo racjonalne. Jednak nawet jeżeli rynkowy socja­lizm jest zasadniczo spójny, samo w sobie nie czyni to z niego w pełni możliwego do zrealizowania programu politycznego. Ilu wyborców zagłosuje na rynkowy socjalizm i w jaki sposób będzie on wdrażany, jeżeli poprze go większość wyborców?

Pierson wyróżnia dwa zasadnicze problemy utrudniające wprowadzenie go w życie (1995: 208-211). Po pierwsze, jeżeli rynkowy socjalizm ma całkowicie podporządkować się wymaga­niom elektoratu, to potrzebuje on przekonującego programu przejścia od kapitalizmu - programu, który odwoła się do szero­kiego spektrum interesów i nie będzie oparty na brutalnym przewrocie. Jego program musi zostać przedstawiony jako

stopniowy, ale jednak implikujący ogromne zmiany. Dylemat ten jest prawdopodobnie nie do rozwiązania: aby zyskać sobie powszechne poparcie, rynkowy socjalizm musi stanowić obiet­nicę stopniowych reform, jednak aby być wykonywalnym, musi wymagać fundamentalnych zmian w sposobie organizacji pań­stwa i społeczeństwa.

Po drugie, rynkowy socjalizm przedstawia się jako program reform w obrębie państwa narodowego, a nie strategia globalnej przebudowy struktur. Nieumiejętność odniesienia się do globa­lizacji okazała się zabójczą słabością. Łatwo można odnieść z te­go powodu wrażenie, że rynkowy socjalizm nie jest żadnym pro­jektem przyszłości, ale wciąż żywym marzeniem z przeszłości. Jednak mimo to, jak zauważa Pierson (1995: 217), „Dokąd tyl­ko sensowne będzie studiowanie kapitalistycznych form i rela­cji oraz rozważanie ich ewentualnych alternatyw, dotąd myśle­nie w kategoriach socjalistycznych będzie miało sens".

Trzecia Droga

„[Trzecia Droga] powinna stawiać sobie za cel pomoc oby­watelom w odnalezieniu drogi przez wielkie rewolucje naszych czasów: globalizację, przemiany w życiu osobistym oraz nasz stosunek do natury" (Giddens 1999/1998: 59). Ten cytat z pierwszej książkowej wykładni koncepcji Trzeciej Drogi An-thony'ego Giddensa pokazuje, z jak szerokim spektrum plano­wanych działań politycznych i społecznych mamy do czynienia.

Można powiedzieć, iż rynkowy socjalizm nie odniósł się w adekwatny sposób do żadnego z tych trzech wymiarów. Gid­dens, Held i inni ważni myśliciele Trzeciej Drogi mają niewiele do powiedzenia na temat rynkowego socjalizmu czy też jakiej­kolwiek formy socjalizmu, z tego prostego powodu, iż nie uwa­żają oni, aby był on wciąż wiarygodny. Ich najważniejszym ide­ologicznym przeciwnikiem nie jest socjalizm, ale neoliberalizm.

W podrozdziale kąśliwie zatytułowanym „Śmierć socjali­zmu" Giddens wymienia kolejne powody jego upadku (1999/1998: 11-16). Przede wszystkim, marksowska nadzieja, że socjalistycz­ne społeczeństwa uwolniłyby potencjał uwięziony w warunkach



174

175


kapitalizmu, produkując większe bogactwo i rozpraszając je sprawiedliwiej wśród społeczeństwa, okazało się iluzją. To kapi­talizm, a nie socjalizm, był dynamiczny pod względem gospo­darczym. Jeszcze przed nadejściem lat siedemdziesiątych oka­zało się, że państwowy socjalizm był w stanie zastoju i raczej nie do odratowania. W Zachodniej Europie, gdzie przyjął formę kla­sycznej socjaldemokracji, socjalizm także znalazł się w głębo­kim kryzysie w latach siedemdziesiątych; jego naturalne proble­my uczyniły neoliberalny program radykalnej prawicy bardziej wiarygodnym i atrakcyjnym z punktu widzenia wyborców. Kla­syczna socjaldemokracja nie mogła zrealizować obietnicy zarzą­dzania mieszaną gospodarką w celu generowania gospodarcze­go wzrostu, zapewniania harmonijności społecznej umowy po­między związkami zawodowymi i pracodawcami, pełnego za­trudnienia i podtrzymywania państwa opiekuńczego oferujące­go wszystkim obywatelom darmową opiekę na najwyższym po­ziomie od narodzin do śmierci. Nie udało się jej dostosować do społecznych i kulturowych zmian wstrząsających światem. Jak widzieliśmy na przykładzie cytatu z Giddensa na początku tego rozdziału, zmiany te były potrójnej natury. Socjaldemokracja zlekceważyła istotność globalizacji: opierała się ona na współ­pracujących na międzynarodowym poziomie suwerennych pań­stwach narodowych, a nie na zmieniającej się w fundamental­ny sposób globalnej strukturze rządzenia. Zlekceważyła też za­sadnicze przemiany w obrębie społeczeństwa obywatelskiego: dezindustrializację, zmierzch stabilnych międzypokoleniowych społeczności klasy robotniczej, erozję tradycyjnej klasy i jej po­litycznej reprezentacji, przemianę roli mężczyzny jako żywicie­la rodziny wraz ze wzrostem odsetka kobiet w strukturze płat­nego zatrudnienia, wyzwania multikulturowego społeczeństwa, znaczenie „polityki tożsamości" oraz rozwój konsumeryzmu. Wreszcie, socjaldemokracja nie zareagowała w odpowiedni spo­sób na zagadnienia związane z zagrożeniem środowiska natu­ralnego - zbyt długo postrzegano ekologię jako odwracanie uwagi od prawdziwej rzeczywistości politycznej.

To podsumowanie problemów klasycznej socjaldemokracji wydaje się adekwatniejsze do doświadczeń Wielkiej Brytanii aniżeli krajów nordyckich, co nie przeszło wcale niezauważone

przez zastępy krytyków Giddensa. W odpowiedzi pokazuje on szereg problemów społecznych i gospodarczych w tych krajach (Giddens 2000: 16-17, 98-100), zwłaszcza w Szwecji. Jednak wy­raźnie nie docenia on osiągnięć tych państw w dziedzinie zwal­czania nierówności społecznych i dbania przez nie o kultywowa­nie zasobów kapitału społecznego obywateli.

Nieskrywanym celem Giddensa jest odnowa centro-lewico-wej socjaldemokracji. Naszkicowany przez niego program (1998) stanowi wezwanie do demokratyzacji aparatu państwo­wego: przede wszystkim decentralizacji władzy; aktywizacji społeczeństwa obywatelskiego i ożywienia trzeciego sektora; efektywnego prawodawstwa na rzecz zaangażowania lokalnych społeczności oraz wsparcia dla tego, co określa jako „demokra­tyczną rodzinę", opierającą się na zasadach wzajemności i współodpowiedzialności wszystkich stron. W dość dużym-stop-niu program ten zaprojektowany był dla ujęcia zasadniczych wartości cywilizowanego społeczeństwa, które zostały zawłasz­czone przez prawicę, wśród nich wartości rządzenia relacjami rynkowymi.

Mimo przekonania, że „neoliberalna idea, iż rynki powinny prawie wszędzie zastąpić dobra publiczne, jest groteskowa", socjaldemokraci - uważa on - „muszą pokonać niektóre ze swych lęków i obaw przed rynkami" (Giddens 2000: 32). Ozna­cza to przede wszystkim zmierzenie się z wyzwaniami globali­zacji. Uważam, że składa się to z trzech zasadniczych elemen­tów. Socjaldemokraci drugiej fali muszą zauważyć w globaliza­cji znacznie więcej, niż ekonomiczną tendencję. Muszą także po­kazać, że może ona być efektywnie regulowana. Najpierw jed­nak muszą przejść do porządku dziennego nad tym, że globali­zacja jest rzeczywistością, a nie jedynie hiperbolą - albo, jak ostatnio zaczęli nazywać ją niektórzy krytycy - „globujdą" (glo-baloney).

Globalizacja, mówiąc słowami niektórych autorów (Held i in. 1999: 2), powoduje „poszerzenie, pogłębienie i przyspiesze­nie globalnych wzajemnych połączeń (interconnected/less) we wszystkich aspektach współczesnego życia - od kulturowych do kryminalnych, finansowych i duchowych". Ma ona cztery wy­miary: rozciągłość odnoszącą się do geograficznego rozproszenia



176

177


I społecznych, politycznych i gospodarczych działań ponad naro-2 dowymi granicami; natężenie, czyli ogrom wzajemnych połączeń •X, I pomiędzy takimi działaniami; szybkość albo prędkość wzajem-U nych interakcji i przepływów; oraz wpływ, w którym zawiera się nacisk wywierany na politykę, instytucje oraz dystrybucję bo­gactwa i władzy, a także tworzenie struktury fundamentalnych związków pomiędzy państwem, społecznymi instytucjami i spo­łeczeństwem obywatelskim. Wskazując na te wymiary, Held /, r; i inni chcą pokazać, że choć dzisiejsza globalizacja ma swych ' ^ (prekursorów, to jest ona całkowicie nowym i nieznanym dotąd '"zjawiskiem.

Współczesną globalizację określa się jako „gęstą", czy też j szczytową ze względu na wymienione wcześniej cztery podsta-] wowe wymiary. Na drugim biegunie lokuje się „cienka globali-j zacja", której przykładami są historyczne szlaki jedwabne | i handel dobrami luksusowymi łączący Europę z Dalekim i Wschodem. Intensywność, prędkość i wpływ były wówczas na­prawdę niewielkie. Jedynie rozciągłość była względnie duża, ale i nie jest to jedyny warunek globalizacji. Cienki typ globalizacji / stanowi jednak bardzo prawdopodobną przyszłość, jeżeli zwięk-i szy się jeszcze narodowy protekcjonizm. /y p, « Można wskazać dwa pośrednie typy globalizacji: ekspan-| sywną i rozproszoną. Ekspansywna globalizacja odnosi się do epoki imperializmu europejskiego. Krytycy często posiłkują się tym przykładem, chcąc dowieść, iż sama globalizacja nie jest ni­czym nowym. Niegdysiejsze imperia rzeczywiście miały ogrom­ny geograficzny zasięg oraz przemożny wpływ na kulturę lud­ności zamieszkującej ich kolonie, jednak prędkość i wzajemne połączenia w ich związkach były bardzo ograniczone.

Rozproszona globalizacja bardzo dobrze wypełnia trzy ; z czterech wymiarów wyodrębnionych przez Helda i innych. Ma jednak niewielki wpływ, który tak naprawdę liczy się w tej defi­nicji najbardziej. Ci, którzy akceptują rzeczywistość globaliza­cji, ale już nie jej daleko idące konsekwencje, opowiadają się za­zwyczaj za takim jej ujęciem, ponieważ zapewnia ono szerokie pole manewru pojedynczym państwom narodowym. Podejście to charakterystyczne jest na przykład dla tych, którzy od „pań­stwa europejskiego" wolą „Europę narodów".

Opierając się na analizie owych czterech wymiarów globali­zacji (rozciągłość, natężenie, szybkość oraz wpływ) Held i jego współpracownicy odrzucają twierdzenia teoretyków nazywa­nych przez nich „hiperglobalizatorami" (hypergłobałizers), któ- "7 rzy trwają na stanowisku, iż państwo narodowe jest przeciwień- " stwem wydajności. Odrzucają także postulaty sceptyków, dla których internacjonalizacja - pogłębione interakcje pomiędzy narodowymi gospodarkami - stanowi rzeczywistość, podczas gdy „cała ta globalizacja" jest zaledwie mitem.

Hiperglobalizatorzy i sceptycy mają jedną wspólną cechę: pierwsi z nich postrzegają globalizację jako zjawisko ekonomicz­ne, drudzy - jako gospodarczy mit. Neoliberalizm uświęca glo­balizację ekonomiczną, ponieważ oznacza ona dalszą ekspansję systemu rynkowego. Neoliberałowie dostrzegają w niej szansę na dobrobyt dla wszystkich społeczeństw, o ile wykorzystają jednak one swój własny potencjał konkurencyjności. Protekcjo­nizm nie jest dla nich możliwą alternatywą, ponieważ sukces osiągnięty zostanie przez te społeczeństwa, które nauczą się efektywnie radzić sobie z globalizacją.

Celem ataków marksistów jest globalny kapitalizm. Calli-nicos podkreśla, że „ruch antyglobalistyczny" to absurdalnie nieadekwatna nazwa dla ruchu, który na każdym kroku poka­zuje swój międzynarodowy charakter i zdobył sobie poparcie na wszystkich pięciu kontynentach. Uważa on, iż lepiej jest na­zywać go jego prawdziwym imieniem: „ruch antykapitali-styczny" (Callinicos 2003: 13-16). Uwaga ta jest jednocześnie pierwszą ze stawianych przez niego antykapitalistycznych tez (Callinicos 2001: 111-120) - wrogiem nie jest globalizacja, ale globalny kapitalizm. Przeciwnie niż Giddens i Held uważa on więc, że globalizacja jest w pierwszej kolejności ekonomiczna. Druga teza Callinicosa czyni tę perspektywę jeszcze wyraźniej­szą. Zasadniczymi instytucjami globalnego kapitalizmu są, je­go zdaniem, wielonarodowe korporacje, najbogatsze kapitali­styczne kraje oraz międzynarodowe instytucje całkowicie pod­porządkowane ich interesom. Ostatnia, dziewiąta teza Callini­cosa jest najsilniejsza i najbardziej niedwuznaczna: przekro­czenie granic kapitalizmu wymaga rewolucyjnej transformacji społeczeństwa.



178

179


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Skoro tak, to nie powinno zaskakiwać, że Callinicos nie ocenia Trzeciej Drogi zbyt przychylnie. Jego zdaniem oznacza ona „porzucenie jakiejkolwiek próby zmierzenia się z globalnym kapitalizmem" (Callinicos 2001: viii). Jej krytyka neoliberali-zmu jest natomiast wątła i ograniczona: chcąc dostosować się do rynku, Trzecia Droga niezamierzenie zapewnia neoliberalizmo-wi ideologiczne zaplecze. Ujmując to słowami Alaine'a Toura-ine'a, Trzecia Droga jest „formą neoliberalizmu osłabionego przez politykę społeczną" (2001: 91). Nie udaje jej się przede wszystkim przeciwstawić „fetyszyzacji" wzrostu gospodarczego właściwej zarówno dla neoliberałów, jak dla socjalistów (Hamil­ton, C. 2004). Przywiązanie do zagadnień ekologicznych w obrę­bie filozofii Trzeciej Drogi także nie jest do końca pewne - zawie­ra się w niej, aczkolwiek oparte na dobrych intencjach, założenie o konieczności ciągłego i zrównoważonego rozwoju.

Krytycy podkreślają, że Trzecia Droga próbuje dostosować państwo do rynku, a nie odwrotnie. Neoliberalizm nie jest w żad­nym razie jej realnym przeciwnikiem. Rolę tę przejmuje nato­miast kapitalistyczny system produkcji. Przekształcony projekt socjaldemokratyczny zakłada zwiększenie kontroli nad global­nym kapitalizmem poprzez umocnienie międzynarodowych in­stytucji regulacji. Jednak instytucje te - G7, Bank Światowy Światowa Organizacja Handlu, NATO i Unia Europejska - przy­sługują się kapitalizmowi, a nie siłom mogącym spowolnić jego marsz ku hegemonii. W ich działaniach nie mieszczą się ani dzia­łania spod znaku ekologii, ani socjaldemokracji, ale raczej z po­rządku wspomnianego wcześniej „paktu waszyngtońskiego".

Zarzuty Touraine'a i Callinicosa wobec Trzeciej Drogi są ty­powe, nie tylko dla krytyki lewicowej. Prawicowi komentatorzy mieli na jej temat znacznie mniej do powiedzenia, co pokazuje, jak niewielkim w rzeczywistości zagrożeniem jest ona dla pra­wicowej myśli i praktyki. W każdym razie sposób, w jaki odebra­ne zostały postulaty Trzeciej Drogi, uświadamia, że przezwycię­żenie polaryzacji myśli na prorynkową i antyrynkową jest nie­łatwe. Niezależnie od tego, czy rynek jest naszym najdroższym przyjacielem, czy też najbardziej znienawidzonym wrogiem, po­strzegany jest on przez lewicę, prawicę i centrum jako dominu­jąca siła we współczesnym świecie.

Wspominałem wcześniej, iż istnieją trzy zasadnicze punkty programu socjaldemokracji drugiej fali. Dotychczas omawiali­śmy dwa z nich: ujęcie współczesnej globalizacji jako zasadniczo nowego zjawiska oraz założenie o możliwości kontrolowania jej przez międzynarodowe instytucje regulacji. Trzecim elementem doktryny współczesnej brytyjskiej socjaldemokracji jest twier­dzenie, iż globalizacja stanowi więcej aniżeli zjawisko czysto ekonomiczne. Giddens podkreślał to od zawsze, a Held czyni to stanowisko centralnym zagadnieniem swojej analizy. Tomlinson r zaznacza natomiast już na samym początku swojej Globalizacji i kultury (Globalization and Culture, 1999: 1), że „globalizacja leży w samym sercu kultury nowoczesności; a nowoczesne prak­tyki kulturowe w samym sercu globalizacji". Globalizacja nie jest i nigdy nie była zagadnieniem czysto ekonomicznym. Held odrzucił założenia „paktu waszyngtońskiego" nie tylko ze względu na ich nieatrakcyjność, ale także przez wzgląd na ich wąską, ekonomiczną perspektywę: wyprzedaż majątku publicz­nego, deregulacja gospodarki oraz obniżenie podatków i wydat­ków budżetowych na pomoc społeczną. Skuteczność działań od­młodzonej intelektualnie socjaldemokracji zależy natomiast od transformacji kulturowej i uciekającej możliwości zreformowa­nia społecznych instytucji. Nie służy jej także przywiązanie do kosmopolitycznych ideałów, jakie chciałaby zaszczepić w spo­łecznych, politycznych i gospodarczych instytucjach, które mają z konieczności globalny zasięg. Held uważa, że socjaldemokra­cja, z jaką mamy do czynienia dzisiaj na Wyspach Brytyjskich, domaga się „prawomocnej władzy politycznej, która musi zostać utrzymana na wszystkich poziomach, ale być także ograniczona przez przywiązanie do wartości i zasad, na jakich opierają się polityczna równość, demokratyczna polityka, prawa człowieka, społeczna i polityczna sprawiedliwość oraz zdrowe zarządzanie naturalnym środowiskiem" (Held 2004: 162).

Ideały te mogą być kosmopolityczne, ale czy czyni je to auto­matycznie uniwersalnymi? Held wraca do tego pytania na końcu swojej książki. Zwraca tam uwagę na to, że wartości nie są jedynie „zachodnie", nawet jeżeli niektóre z nich narodziły się w związku z osiemnastowiecznym Oświeceniem. Zasady, o których mówi, są „fundamentem uczciwego, ludzkiego



180

181


i przyzwoitego społeczeństwa jakiejkolwiek religii albo tradycji kulturowej" (Held 2004: 176), zakorzenione są w moralnym sta­tusie każdego ludzkiego istnienia - są materią, z której zbudo­wane są demokracja i równość. Pociągają za sobą pewien rodzaj demokracji, ale demokracja nie jest czysto zachodnim wynalaz­kiem lub rzeczywistością: przeciwnie - dominuje ona w Trzecim Świecie. Jeżeli rozmiar ma znaczenie, to największym na świecie krajem demokratycznym nie są wcale Stany Zjednoczone z po­pulacją rzędu niecałych 300 milionów, ale Indie, które zamiesz­kuje ponad miliard potencjalnych wyborców.

Zagadnieniem, z jakim należy się zmierzyć, są natomiast z całą pewnością religie fundamentalistyczne, odrzucające demo­kratyczne wartości w imię transcendentnego Boga, który orzekł inaczej. Nie wszyscy postrzegają demokrację jako łagodną alter­natywę dla totalitaryzmu. Demokracja, a więc rządy ludu, są dla niektórych złowieszczym przeciwieństwem teokracji, a więc rzą­dów Boga. Held nie uchyla się wcale przed odpowiedzią na to py­tanie, nie unika także być może najsilniejszej, ale także najbar­dziej złożonej współczesnej kwestii z nim związanej, jaką jest is­lam. Nie postuluje on także sprowadzenia tego problemu do wa­runków społecznych, w jakich powstaje. Wszystkie wielkie religie na świecie składają się z różnorodnych systemów myśli i praktyk. Fundamentalizm stanowi problem nie tylko dla Zachodu, ale tak­że dla wszystkich, którzy cenią autonomię, przestrzeganie prawa i sprawiedliwość. Mimo iż nie pociąga ona za sobą uprzywilejowa­nia żadnej tradycji religijnej, a zwłaszcza uprzywilejowania reli­gii względem sekularyzmu, trudno nie dojść do wniosku, iż socjal­demokracja stanowi przeciwieństwo wszystkich form fundamen­talizmu, nie tylko fundamentalizmu rynkowego.

W obronie praktyk

Alasdair Maclntyre wprowadza w Dziedzictwie cnoty pojęcie praktyki, które definiuje jako (1997/1981: 338):

„wszelką wspólną i złożoną formę społecznie ustanowionej, kooperatywnej działalności ludzkiej, poprzez którą dobra wewnętrzne wobec tej działalności są realizowane w procesie

dążenia do realizacji wzorców doskonałości, które są charakte­rystyczne dla tej formy działalności i które po części ją definiu­ją; dzięki tak pojętej działalności praktycznej ludzka zdolność do osiągania doskonałości oraz ludzkie pojęcie celów i dóbr ule­gają systematycznemu poszerzeniu".

Takie rozumienie praktyki zostało podjęte w licznych publi­kacjach Russella Keata (1991; 1994; 2000).

Dobra wewnętrzne dla jakiejś praktyki mogą zostać określo­ne jedynie poprzez odniesienie do niepowtarzalnej natury tych praktyk, np: elegancja wywodu matematycznego, dynamika ru­chu w grze w szachy albo krytyczne podejście zaprezentowane w pracy zaliczeniowej studenta. Poznajemy znaczenia owych normatywnych kryteriów poprzez uczestnictwo w praktyce i ciągłe poddawanie naszych działań ocenie bardziej doświadczo­nych praktyków danej dziedziny. Dla ludzi z zewnątrz kryteria te są często niezrozumiałe i równie często kompletnie niezna-czące, co jest powodem, dla którego początkujący muszą się ich nauczyć. Charakter dobra zewnętrznego nie jest natomiast za­leżny od partykularnej natury praktyki, poprzez którą może być ono osiągalne. Dobra zewnętrzne są przypadkowymi korzyścia­mi z podejmowania jakichś praktyk. Pierwszorzędnymi przykła­dami dóbr zewnętrznych są: pieniądze, władza i prestiż.

Praktyki potrzebują instytucji gwarantujących ich żywot­ność. Szachy i socjologia stanowią praktyki, a kluby szachowe i uniwersytety stanowią instytucjonalne nośniki tych praktyk. Podobnie jak przeciwstawiając sobie wewnętrzne i zewnętrzne dobra, możemy za Maxem Weberem (2002/1922) wprowadzić rozróżnienie na autonomiczne instytucje, których istnienie i praktyki zostały ustanowione przez ich własnych członków działających zgodnie z własnym sumieniem oraz instytucje he-teronomiczne, które zostały narzucone z zewnątrz.

Instytucje stanowią nieuchronnie struktury władzy. W naj­częściej przywoływanych przykładach autonomiczne instytucje kultywują standardy doskonałości wypracowane na przestrzeni wielu stuleci. Pośród wyznawanych przez nie cnót znajduje się więc także wola ze strony nowicjuszy do poddawania swojej pra­cy ocenie prawomocnych władz. Przyłączenie się do pewnej



182

183



Wyszukiwarka