Jednak spółki wciąż na nich polegają. Interview jest niezwykle krótkim spotkaniem; pomimo to, jak stwierdził Khurana, większość dyrektorów wierzy, że rzeczywiście bardzo szybko potrafi rozpoznać przywódcze zdolności osoby, z którą rozmawia. Nie jest to jednak racjonalne badanie oparte na zbieraniu informacji, lecz raczej coup de foudre albo miłość od pierwszego wejrzenia. To nie jest racjonalny rynek, ale hermetycznie zamknięta kultura, w której elita domniemanych charyzmatycznych zbawicieli krąży między rzeszami zwolenników. „Ograniczanie rynku zatrudnienia CEO do wybranej grupy kandydatów i udawanie, że otrzymany w ten sposób wynik jest uzasadnioną konsekwencją społecznego procesu jest - jak komentuje Khurana (2002: 206) - służącą samej sobie zarozumiałością".
Traktowanie rynku jako należącego do sfery profan u m wyrasta z przekonania, że jest on wolny od kultury i dlatego stanowi rodzaj działań, który powinien podlegać analizie ekonomicznej. Ale wszystkie działania ekonomiczne i wszystkie rynki są faktycznie kulturowe; nie ma czegoś takiego jak działanie wolne od kultury. Slater (2002: 59) wyraża to dobitnie, pisząc, iż „w praktyce, społeczni aktorzy nie mogą obecnie określać rynku czy współzawodnika, nie mówiąc już o działaniu w ich kontekście, poza obszernym kontekstem wiedzy kulturowej". Bez wspólnego przedstawienia, rynek nie mógłby nawet zostać rozpoznany, a co dopiero funkcjonować. Wierzyć, że rynki są w jakiś sposób wolne od kultury, oznacza tyle, co paść ofiarą szerzącej się ideologii. Ideologii mówiącej, że rynek jest żywiołową siłą natury.
Rozdział 4
KOLONIZACJA, KOMPROMIS I SPRZECIW
„W miarę jak system ekonomiczny podporządkowuje swym imperatywom formę życia prywatnych gospodarstw oraz sposób życia konsumentów i zatrudnionych, siłą kształtującą [zachowania] stają się konsumpcjonizm i indywidualizm posiadania, motywacje skłaniające do działania i konkurowania. Następuje jednostronne zracjonalizowanie komunikacyjnej praktyki życia codziennego na korzyść specjalistyczno-utylitarnego stylu życia; to indukowane przez media przestawianie się na racjonalne ze względu na cel ukierunkowanie działań wywołuje z kolei reakcję w postaci hedonizmu uwalniającego od presji tej racjonalności" (Habermas 2002/1987: 586).
W powyższych dwóch zdaniach z drugiego tomu Teorii działania komunikacyjnego Jurgen Habermas podsumowuje zwięźle widmo kolonizacji obecne w pracach tak wielu rynkowych krytyków. Obawiają się oni, że rynek uwolni się ze swoich właściwych granic i podbije terytoria, przez które był dotychczas znienawidzony. Imperializm może nie być wcale wbudowaną w rynek tendencją, jak przyjmuje się w części literatury dotyczącej globalizacji. Taka interpretacja skłania się ku fatalizmowi,
161
bo jeżeli rynek jest rzeczywiście jakąś elementarną siłą, to być może nie ma sposobu, by mu się oprzeć. Inni analitycy traktują urynkowienie jako polityczny projekt, forsowany przez adwokatów wolnego rynku. Stanowisko takie skłania do postawienia | pytania, czy projektowi urynkowienia można w ogóle się przeciwstawić.
Krytyka globalizmu Ulricha Becka
W książce Czym jest globalizacja? {What is Globalisation?, 2000) Ulrich Beck rozróżnia trzy blisko ze sobą powiązane terminy: globalizację, globalność i globalizm. Globalizacja odnosi się do „procesów, poprzez które suwerenne państwa narodowe są paraliżowane i podważane przez ponadnarodowych aktorów o różnych potencjałach władzy, orientacjach, tożsamościach i sieciach" (Beck 2000: 11). Tendencja ta nie może zostać odwrócona: nie istnieje żadna droga powrotna do bezpiecznego portu suwerennego państwa narodowego. Proces ten zmierza w kierunku globalności, „światowego społeczeństwa", obejmującego „totalność stosunków społecznych, które nie są zintegrowane oraz zdeterminowane (lub „determinowalne") przez politykę państwa narodowego" (Beck 2000: 10), Globalność oznacza wielość bez jedności i implikuje przemiany w społecznej świadomości. Z tego względu wielu socjologów podkreśla konieczność radykalnej przebudowy ich dyscypliny, która wzięłaby pod uwagę płynność nowego światowego porządku (Bauman 2006/2000; Castells 2000; Urry 2000) oraz upadek tradycyjnych filarów tożsamości i rozkład tkanki społecznej.
Przekonując nas do stanięcia twarzą w twarz z wielką falą zmian, Beck zdecydowanie odrzuca globalizm, czyli ideologię neoliberalizmu deklarującą, że światowy rynek wyeliminował potrzebę i możliwość podejmowania działań politycznych. Globalizm głosi radykalnie uproszczoną interpretację globalności, sprowadzając złożony proces globalizacji do jednego wymiaru - wymiaru gospodarczego. Wszystkie inne obszary - ekologia, kultura, polityka, społeczeństwo obywatelskie - przedstawiane są jako zdeterminowane przez rynkową logikę. Beck
konsekwentnie charakteryzuje globalizm jako „umysłowy wi- i rus", który zaatakował wszystkie ważne społeczne instytucje, a nie tylko partie polityczne i media. Jego napór jest antypoli-tyczny: indywidualni aktorzy i ruchy społeczne są najzwyczajniej w świecie emisariuszami operacji praw światowego rynku, więc w odpowiedni sposób ignorują politykę najważniejszych globalnych graczy, takich jak Bank Światowy, Światowa Organizacja Handlu (WTO), Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF), Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) oraz gigantyczne ponadnarodowe korporacje.
Rezultatem braku sprzeciwu wobec ideologii i praktyki globalizmu będzie koszmar „brazylianizacji": społeczeństwa o kolosalnych społecznych nierównościach, wyniszczone przestępczością i wykroczeniami, w których wszyscy - włączając w to zamożnych i uprzywilejowanych - są przedmiotem monitoringu i drobiazgowej kontroli. Załamaniu wspólnoty, społeczeństwa obywatelskiego i państwa opiekuńczego towarzyszy bezwzględna degradacja środowiska naturalnego. Rzeczywistością światowego wolnego handlu nie będzie dobrobyt dla wszystkich: polaryzacja w obrębie społeczeństw zostanie powielona w relacjach pomiędzy nimi.
Niektóre pozorne wyzwania dla globalizacji w ujęciu Becka tracą na znaczeniu. Odwrotnie jest w przypadku pozorów, które opierają się na globalizmie i nie oferują żadnej perspektywy zbawienia. Stanowią one różne formy protekcjonizmu, a więc negatywną odmianę globalizmu. Konserwatywni protekcjoniści idealizują państwo narodowe, które czynią swoim idolem; jedynie w ojczyźnie zakorzenione mogą być wartości rodzinne, religijne i wspólnotowe. Jednocześnie jednak wysławiają oni neoliberalną dynamikę, w tym mechanizmy światowego rynku, które systematycznie podkopują te same wartości. Zieloni protekcjoniści są natomiast, zdaniem Becka, gruntownie przywiązani do państwa narodowego, mimo oczywistej konieczności stawienia czoła globalnym problemom ekologicznym. Głęboko zakorzeniona wrogość wobec nowoczesności ogranicza w istotny sposób ich skuteczność w budowaniu umocnień chroniących przed globalizmem. Argument Becka wydaje się raczej przestarzały: w polityce Zielonych nie ma nic w oczywisty sposób
162
163
etnocentrycznego, a działacze ekologiczni usilnie walczyli o stworzenie sojuszy ponad narodowymi i kontynentalnymi granicami. Czerwoni protekcjoniści żyją zaś w socjalistycznej przeszłości - utopii, która została definitywnie odrzucona. Ponieważ żadna z tych protekcjonistycznych odpowiedzi nie była uzgodniona z rzeczywistością globalności i globalizacji, nie są one i w stanie choćby spowolnić dalszego marszu triumfującego globalizmu. Stanowią ślepe uliczki polityki.
Zasadniczym elementem krytyki globalizmu Becka jest stwierdzenie, iż wywołuje on polityczny paraliż. Mimo iż przejście do globalności pociąga za sobą transformację porządku społecznego, politycznego i kulturowego oraz wymaga paradygma-tycznego zwrotu w mechanizmach konstruowania teorii społecznej, żaden z tych argumentów nie implikuje załamania się politycznej podmiotowości i możliwości podejmowania politycznych działań. „Umysłowy wirus" globalizmu próbuje zainfekować nas perspektywą, iż nic nie można zrobić, aby powstrzymać albo zmienić bieg funkcjonowania światowego rynku. Ten zabójczy fatalizm leży w samym sercu kulturowego pesymizmu i może odebrać impet potencjalnie skutecznym rynkowym krytykom, co zobaczymy dokładniej, analizując prace George'a Ritzera na temat mcdonaldyzacji i globalizacji.
Globalizacja albo nic?
W pracy Globalizacja albo nic (Globalization or Nothing, 2004), George Ritzer rozwija analizę podjętą przez siebie w Mcdonaldyzacji społeczeństwa (1999/1996). Istota tej argumentacji zawiera się w jego rozumieniu „niczego", które definiuje on jako „ogólnie centralne wyobrażenia i kontrolowane formy społeczne będące przez porównanie pozbawione charakterystycznej zawartości substancjalnej" (2004: xi). „Nic" podzielone jest na cztery typy: nie-miejsca, takie jak centra handlowe i kasyna; nie-rzeczy, jak „obrandowane" ubrania; nie-ludze, jak pracownicy fast-foodów i centrów telefonicznych oraz nie-usługi, jak korzystanie z samoobsługowych bankomatów albo inter netu.
„Nic" ulega zdaniem Ritzera globalizacji, jednak w obrębie niej samej ma miejsce fundamentalny konflikt. Z jednej strony zachodzi proces nazwany przez Rolanda Robertsona glokaliza- ' cją, poprzez który to, co lokalne, i to, co globalne, wchodzą w interakcję, aby wytworzyć nowe produkty, usługi i formy społeczne. Z drugiej strony mamy do czynienia z, jak określa to Ritzer, grobalizacją - wyjątkowo brzydkim słowem dla określenia pewnego złowrogiego procesu. Napędzana imperialistycznymi ambicjami państw narodowych i kapitalistycznych korporacji, grobalizacją dąży do unicestwienia lokalności i zastąpienia jej glo-balnością. Narzucanym przez nią porządkiem jest zazwyczaj, w terminologii Ritzera, właśnie porządek „niczego".
Glokalizacja i grobalizacją doprowadziły czystą lokalność do prawie całkowitego zaniku. Jeżeli uznamy, iż Ritzer ma rację, pozostaje nam jedynie rzeczywistość czterech zdolnych do przeżycia form społecznych. Grobalne nic ucieleśnione jest przez Disney Corporation: nie-miejsce (jak Disneyworld albo Disneyland) wypełnione nie-ludźmi (poprzebieranymi pracownikami), wypchane nie-rzeczami (czapkami z uszami myszy albo psa) i oferujące nie-usługi (stanie w kolejce w oczekiwaniu na atrakcje). Z drugiej strony barykady stoi glokalne coś: miejsce (jak zakład rzemieślniczy) wypełnione ludźmi (np. rzemieślnikami), wypchane rzeczami (wyrobami lokalnego rzemiosła) i oferujące usługę (najczęściej demonstrację). Ritzer uważa, że zasadą organizującą grobalne jest „nic", a zasadą glokalnego jest „coś" -w języku weberowskim zachodzi między nimi związek powinowactwa. Uważa on także, że mamy obecnie do czynienia z wyraźną tendencją, zwiększoną jeszcze przez fakt zwycięstwa kapitalizmu nad komunizmem, dominacji grobalnego „niczego".
Dociekanie w obrębie dwóch pozostałych kategorii, grobalnego „czegoś" i glokalnego „niczego", wydaje się mieć potencjalnie ciekawsze konsekwencje, aniżeli w wydaniu samego Ritzera. Jako przykład grobalnego czegoś podaje on miejsce (jak choćby muzeum) wypełnione ludźmi (wykształconymi przewodnikami), wypchane rzeczami (wystawą turystycznej sztuki) i oferujące konkretną usługę (zwiedzanie wystawy z przewodnikiem). Przeciwieństwem jest w tym wypadku glokalne nic: nie-miejsce (jak sklep z pamiątkami) wypełnione nie-ludźmi (sprzedawcami
164
165
pamiątek), wypchane nie-rzeczami (turystycznymi bibelotami i świecidełkami) oraz oferujące nie-usługę (samoobsługę). Uważam, że te przykłady w oczywisty sposób pokazują, iż w ujęciu Ritzera decydujące okazuje się rozróżnienie pomiędzy „czymś" a „niczym": wymiar opozycji grobalne-glokalne jest dla niego wyraźnie mniej istotny. Weźmy na przykład jego „glokalne nic", czyli sklep z pamiątkami: czy możemy powiedzieć, z jaką transformacją, czy też z jaką nową formą społeczną mamy tu do czynienia? Być może wytwarzane są one lokalnie, ale jako dobra w ujęciu towarowym okazują się być co najwyżej błyskotkami; obsługa nie musi posiadać żadnych umiejętności ani wiedzy, ani zapewniać żadnych innych usług, aniżeli przyjęcie pieniędzy klienta i ewentualnie wypłacenie reszty. W przykładzie tym błyskotki są wciąż błyskotkami, a „nic" nie zostało wcale przemienione w „coś". Weźmy teraz pod uwagę podawany przez niego przykład grobalnego „czegoś", a więc muzeum prezentujące objazdową wystawę wspaniałego malarstwa. W tym wypadku, prezentowane prace są rzeczywiście wielką sztuką, przewodnicy są wykształconymi i przygotowanymi profesjonalistami, a oferowana przez nich usługa (zwiedzanie z przewodnikiem) w rzeczywisty sposób podnosi wartość samego doświadczenia. Gro-balne wcale więc nie zepsuło malarstwa: ritzerowski przykład „van Goghów" nie pokazuje wcale, że zostały one przemienione z „czegoś" w „nic". Usytuowanie takie jak to jest nie tyle gro-balne, co po prostu kosmopolityczne.
Definicja „niczego" u Ritzera odznacza się niewielkim podobieństwem do innych prac na temat tego pojęcia. Dokonuje on szybkiego przeglądu całego szeregu teoretycznych podejść, od Parmenidesa i Zenona z Elei po Kanta, Hegla, Heideggera i Sar-tre'a. Ich myślenie, jak się okazuje, ma niewiele wspólnego z zasadniczą tezą Ritzera. Spośród socjologów wspomina on jedynie Karola Marksa i Georga Simmla. Marks potraktowany jest jako nieistotny, ponieważ koncept niczego Ritzer ocenia jako zbyt wyszukany i abstrakcyjnie filozoficzny dla rewolucyjnego materialisty (Ritzer 2004: 191). Spośród wszystkich przywoływanych przez niego autorów jedynie Simmel przedstawiany jest jako pokrewnie myślący na temat konceptualizacji „niczego". Ritzer z uznaniem odnosi się do pesymistycznej analizy „tragedii
kultury" Simmla, mówiącej, że ludzie coraz bardziej wyalienowani są od „obiektywnej kultury", której nie są w stanie ani zrozumieć, ani tak naprawdę kontrolować. Dla Simmla był to nieodłączny, ale ukryty problem wszystkich kultur, Ritzer zamienia go natomiast w problem bezsensowności „niczego".
Pytanie, jakie towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę książki Globalizacja albo nic, brzmi: czy jest to wolna od wartościowania analiza, czy też prawdziwa krytyka kulturowa? Ritzer jest przekonany, że raczej to pierwsze, mimo że wyraźnie chce, aby podejścia te były równoprawne. Podkreśla, że mimo iż jego koncepcja może pod wieloma względami przypominać krytykę, to „formy w ogromnej mierze pozbawione społecznej zawartości nie są koniecznie problematyczne" (Ritzer 2004: xi). Zaprzecza także, aby jego własne „preferowanie" czegoś miało głębsze znaczenie aniżeli jego własny gust albo wrażliwość, przyznając jednocześnie, że może być podatny na zarzuty „eli-taryzmu" i odrzucając możliwość potępienia kogoś, kto całym sercem przychyla się do „niczego". Podobne stanowisko zajął już wcześniej, stając w obronie mcdonaldyzacji.
Wbrew wszystkim tym zaprzeczeniom, Globalizacja albo nic jest jednak przede wszystkim kulturową krytyką. Sama definicja „niczego" jako „przez porównanie pozbawionego charakterystycznej zawartości substancjalnej" daje oczywisty wyraz stanowisku samego Ritzera. „Nic" nie jest ani Zen, ani samoza-przeczeniem, estetycznym minimalizmem albo jakąś formą via negativa, negatywnej drogi zbliżania się do Boga poprzez odrzucenie bałwochwalczej „treści" ludzkich prób zrozumienia tego, co boskie. Próby przemienienia „niczego" w „coś" - czy są podejmowane przez producentów i sprzedawców „niczego", poszukujących sposobów ponownego zaczarowania odczarowanego już świata, czy też konsumentów próbujących nadać subiektywne znaczenie czemuś, co jest obiektywnie niczym - skazane są z góry na porażkę.
Na końcu swojej książki Ritzer stwierdza, iż musimy sami ustosunkować się do „niczego". Jednak nawet jeżeli tak jest, to oferuje nam on znacznie więcej aniżeli podpowiedz na drodze do prawidłowej odpowiedzi. Nie nazywając otwarcie miłośników „niczego" „oceniającymi głupkami", wyraża nadzieję, że Jeżeli
166
167
wszyscy poświęcą tak samo dużo czasu i myślenia kwestiom podejmowanym w tej książce, jak jej autor, to także będą zmartwieni długoterminowym trendem w kierunku przemiany wszystkiego w nic i wiążącymi się z tym stratami" (Ritzer 2004: 216). Wcześniej stwierdza także, że „coś" wymaga „znacznie bardziej wyrafinowanych gustów niż nic" (2004: 100).
Globalizacja albo nic jest w gruncie rzeczy w otwarty sposób nieprzerwaną obroną „czegoś" przed „niczym". Tak jak w krytyce makdonaldyzacji analizował on „racjonalność irracjo-nalności", tak tutaj koncentruje się na nieracjonalności współczesnego świata jako prowadzącej do „coraz większej utraty czegoś pośród wszechogarniającej i monumentalnej obfitości" (Ritzer 2004: 201). Wyzyskiwani pracownicy w Trzecim Świecie cierpią z powodu „podwójnego nieszczęścia" - produkują większość „niczego" na świecie i jednocześnie nie mogą sobie na nie pozwolić. Globalizacja unicestwia lokalność, z której bierze się większość kulturowych innowacji. Restauracje typu fast-food wypierają „wspaniałe dobre miejsca" wysławiane przez Raya Oldenburga (1997) - owe publiczne, „trzecie" obok domu i pracy miejsca, gdzie przypadkowi przechodnie i regularni klienci spotykają się dla bezinteresownej i serdecznej konwersacji. Wspaniałe dobre miejsce jest cegłą, z której zbudowane jest społeczeństwo obywatelskie, fast-food jest natomiast krótkim postojem na stacji benzynowej.
Jakie argumenty wyciąga Ritzer dla poparcia tezy o niekoniecznej problematyczności „niczego"? Uważam, że można je ułożyć w pięć zasadniczych punktów. „Nic" jest zawsze niekło-potliwe; „nic" jest prawie zawsze bardzo tanie; „nic" może być efektywne; „nic" jest zawsze liczne oraz, analogicznie, „coś" może być bardzo niskiej jakości. Wystarczy przyjrzeć się tym argumentom, aby wyciągnąć wniosek, iż są jedynie przytłaczającym poparciem dla „niczego". Być może rzeczywiście „nic" jest nie-kłopotliwe, tanie i efektywne. Jednak wygoda jest raczej mierną wartością, a stanowić może jedynie nieco więcej niż uprawomocnienie lenistwa. Niska cena jest zresztą bardzo często tylko złudzeniem, podobnie jak efektywność (czego Ritzer usilnie dowodził w swojej krytyce mcdonaldyzacji). „Nic" jest obfitością, jednak poznaliśmy juz werdykt samego Ritzera mówiący, że
168
obfitość „niczego" jest fundamentalną postacią irracjonalności naszych czasów. Wreszcie, „coś" rzeczywiście może być rozczarowujące - „charakterystyczna zawartość", widoczna w ulubionym przez Ritzera przykładzie kiepskiej sieciowej kawiarni, może być odrażająca. Uniknięcie rozczarowania może być jednak zapewnione jedynie przez wolną od ryzyka monokulturę grobalnego „niczego". Pewne prawdopodobieństwo rozczarowania jest jednak koniecznym warunkiem każdego przyjemnego posiłku.
Ritzerowska krytyka „niczego" naprowadza nas na pytanie o to, czy w ogóle „coś" da się zachować? W podobnej postaci pojawiło się ono także w w związku z makdonaldyzacją - czy można jakoś jej się przeciwstawić? W obu przypadkach postawa Ritzera jest wątpiąca. Deklaruje się on jako weberowski kulturowy pesymista. Dyskutowane przez niego potencjalne warianty oporu wobec makdonaldyzacji mają postać listy dostępnych możliwości, włączając w to wiele w gruncie rzeczy ironicznych i bardzo niepraktycznych rozwiązań. We właściwy sobie sposób dyskutuje on indywidualne możliwości ucieczki, a nie kolektywne formy oporu. Kilku śmiałków może odważyć się na ucieczkę, ale więzienie pozostanie nietknięte. Ucieczka przed makdonaldyzacją przedstawiona jest jako podwójnie niemożliwa. Po pierwsze, ze względu na to, że praktycznie nie ma dokąd zbiec. Po drugie zaś, niewielu ludzi ma ochotę ją podejmować. Makdonaldyzacją przeniknęła do naszej świadomości, urabiając nasze gusty tak, abyśmy byli szczęśliwi i zadowoleni z dostarczanych nam przez nią dóbr i usług.
Także grobalizacja „niczego" przedstawiana jest jako wszechmocna i nie do odparcia. Prawdziwie lokalne dobra i usługi zostały właściwie unicestwione (Ritzer 2004: 109-110). Najlepszym, czego możemy oczekiwać, jest „glokalne coś". Tak długo, jak tylko będzie możliwa kulturowa innowacja, będzie ona wyłaniać się z interakcji pomiędzy różnymi formami i treściami niezliczonych postaci „glokalnego czegoś" - nie istnieje już coś takiego, jak prawdziwie lokalny charakter. Mamy niestety do czynienia ze smutną tendencją do zastępowania „glokalnego czegoś" przez „glokalne nic", ponieważ producenci starają się zaspokoić rosnące wciąż zapotrzebowanie na ich towary. Jak tylko kapitalistyczne korporacje wyczują szansę na szybkie i łatwe zyski, „glokalne nic" skazane zostanie na globalność.
169
Jeżeli restauracja McDonald's jest symbolem makdonaldyza-cji, to tematyczne parki rozrywki Disneya, z ich „szokującą nie-autentycznością" (Ritzer 2004: 129) stanowią ikonę „grobalizacji niczego". Disneyowska manipulacja kulturą to prawdziwie spektakularne osiągnięcie. Zlewa ona sentyment wobec przeszłości, radość i zabawę teraźniejszości oraz optymizm co do przyszłości - wszystko to zabarwione ciepłem rodzinnych relacji. Jeżeli sam Disney jest w stanie objąć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, to możliwość oporu rzeczywiście jest ledwo dostrzegalna.
Przeprowadzona przez Ritzera analiza makdonaldyzacji i grobalizacji „niczego" nie jest, jak starałem się pokazać, jedynie neutralnym komentarzem, ale dojmującą kulturową krytyką. Jako taka może ona odwrócić się przeciwko swojemu autorowi. Jeżeli siły te są nie do powstrzymania, to jaki sens - poza artystycznym - może mieć podejmowanie przeciwko nim działań związanych z oporem? Jedną z zasadniczych właściwości wielkich korporacji jest właśnie to, że oferują one swoje towary i usługi jako niemożliwe do odparcia, a nieodpartość nie kono-tuje wcale imperializmu, ale uwodzenie. Nie będąc żadnym rzeczywistym wyzwaniem ani zagrożeniem, kulturowy pesymizm jest być może ostateczną formą kapitulacji wobec globalnego kapitalizmu i „wolnego" rynku.
Rynkowy socjalizm
Rynkowy socjalizm jest w ogromnej mierze wytworem cywilizacji dwudziestego wieku. Jego pierwszym poważnym wcieleniem była tzw. „debata o socjalistycznym wyliczeniu" (socialist calculation debate) w latach dwudziestych XX wieku. Polski ekonomista Oskar Lange, przeciwko gospodarczej krytyce Austriaków, twierdził, że racjonalne planowanie osiągalne jest w warunkach państwowego socjalizmu. Organy centralnego planowania są w stanie kontrolować cenowy mechanizm rynku: poprzez nieprzerwany proces prób i błędów mogą one ustanowić i dostosować ceny do wzajemnej relacji podaży i popytu. W ujęciu Langego, centralnie planowana gospodarka może odnieść sukces w prawidłowej i efektywnej alokacji zasobów.
Debata o socjalistycznym wyliczeniu obracała się wokół gospodarczej wydajności, a nie demokracji, wolności, praw pracowniczych albo równości (Pierson 1995: 83). Pomijając te zasadnicze aspekty, nie oddawała ona w pełni wątpliwości ani stanowiska zachodnich socjalistów. Nie podejmowała także tematu wszystkich problemów socjalizmu podkreślanych przez austriackich zwolenników wolnego rynku: niskiego poziomu motywacji, chronicznego braku innowacji, zduszenia przedsiębiorczości oraz zablokowania możliwości aktywizacji całego bogactwa niemej wiedzy rozproszonej w społeczeństwie.
W czasie II Wojny Światowej i Zimnej Wojny, która nastąpiła bezpośrednio po jej zakończeniu, socjalizm całkowicie wypadł z łask. Zainteresowanie jego ideałami i programem odnowiło się w ekonomii dopiero w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Reformatorzy postrzegali go jako narzędzie rewitalizacji i odmłodzenia upadającej gospodarki i dogorywającej kultury politycznej państwa opiekuńczego. Niektórzy przedstawiciele lewicy na kapitalistycznym Zachodzie myśleli o nim jako o sposobie na uniknięcie zarówno problemów tradycyjnego socjalizmu, jak i dylematów ówczesnej demokracji opiekuńczej. Wierzyli oni, iż nie tylko oferuje on teoretyczną drogę wyjścia z tych problemów, ale ma także potencjał ściągnięcia na siebie głosów szerokiego elektoratu. Jego wykonalność w kategoriach wyborczego i politycznego programu ogłoszona została cnotą kardynalną.
Na pierwszy rzut oka socjalizm i rynek wydają się wyjątkowo niekompatybilne. Rynki konotują kapitalizm, prywatną własność i suwerenność konsumencką, podczas gdy socjalizm wyznaje kolektywną własność i kontrolę zasobów ekonomicznych. Jednak w praktyce socjalizm opierał się zawsze na wybiórczym korzystaniu z rynków, nawet w Związku Radzieckim. Z drugiej strony, kapitalizm niezmiennie zależał od poziomu planowania gospodarki przez władze centralne. Jednakże nawet w apogeum Zimnej Wojny praktyka gospodarcza pó obu stronach Żelaznej Kurtyny była znacznie bardziej pomieszana, aniżeli sugerowali to różni teoretycy. Rynkowy socjalizm jest dużo mniej jednowymiarowy niż neoliberalizm albo nawet socjalizm w wydaniu tradycyjnym -jego założenia i propozycje są
170
171
pragmatyczne i pluralistyczne. Pogodzenie socjalizmu z rynkiem może być oceniane jako trudne, ale nie oznacza to wcale ze jest to niespójny projekt.
Rynkowi socjaliści dążą do rozdzielenia rynku i kapitalizmu, aby odzyskać dla socjalizmu najkorzystniejsze cechy i właściwości samego rynku. Uczciwie przyjmując istnienie dowiedzionych problemów, zarówno państwowego socjalizmu jak i państwowej demokracji, starają sie trzymać fundamentalnych wartości i zasad socjalizmu. Dobra, usługi i praca miałyby być dystrybuowane przez rynek, ale w środowisku zdefiniowanym przez kolektywną własność środków produkcji. Celem jest cieszenie się korzyściami systemu rynkowego, ale bez aspołecznych i niesprawiedliwych cech kapitalizmu
Miller (1989: 9-10) i Pierson (1995: 86-95) wyróżniają cztery podstawowe cele rynkowego socjalizmu. Pierwszym jest korzystanie z mechanizmów rynkowych dla osiągnięcia wydajności produkcji dóbr i usług. Problemem jest dokonanie tego bez podtrzymania drastycznych nierówności produkowanych przez kapitalizm. Drugim celem jest wprowadzenie prawdziwej demokracji, temperującej rolę państwa i poważnie kontestującej władzę komercyjnych przedsiębiorstw. Trzecim - wzmocnienie oraz ochrona pracowniczych praw oraz swobód, przy założeniu że rynek kapitalistyczny obiecuje wolność, ale zapewnia jedynie jej pozory, takie jak formalna wolność zawierania umów pomiędzy stronami znajdującymi się w diametralnie różnych pozycjach Czwartym celem rynkowego socjalizmu jest osiągnięcie społecznej sprawiedliwości, a zwłaszcza dużo większej równości w dystrybucji przychodu. Jak uważa Miller, program doceniający wartość wydajności, demokracji, wolności i równości cieszyłby się ogromną popularnością, ponieważ „oddaje on aspiracje i potrzeby naszych czasów" (Miller 1989: 4).
Ponadto Pierson dopisuje piąty element do tej listy celów w oczach wielu rynkowych socjalistów nie ma żadnej alternatywy. Tradycyjny socjalizm został zdyskredytowany, nie tylko ze względu na tragiczny przykład komunizmu. Marksowska analiza jest śmiertelnie wadliwa: teoria wartości pracy jest fałszywa kapitalizm nie jest anarchią, socjalizm me może przezwyciężyć niedoboru, a przemysłowy kapitalizm, znikająca siła, me ma ani
możliwości ani woli potrzebnej do obalenia systemu kapitalistycznego. Socjaldemokracja nie jest dobrą odpowiedzią: tzw. socjaldemokratyczna zgoda została zerwana, ekonomia polityczna Keynesa prowadziła wprost do kryzysu, a państwa opiekuńczego nie daje się utrzymać. Działanie na rynku jest jedynym realnym sposobem kontestacji kapitalizmu. Dla wielu rynkowych kapitalistów oznacza to nie radosne, ale niechętne zaakceptowanie rynku. Nacisk na realizm, pragmatyzm i wykonalność znajdował się zawsze w samym sercu poparcia dla rynkowego socjalizmu.
Rynkowy socjalizm, co nie powinno zaskakiwać, znalazł się pod ostrzałem z obu stron sceny politycznej i intelektualnej. Najpowszechniejszy argument krytyczny brzmiał, że jest on sam w sobie pojęciową sprzecznością. Zdaniem zwolenników wolnego rynku, rynkowy socjalizm nie jest w stanie spełnić obietnicy pogodzenia go z socjalizmem. Rynkowi socjaliści mówią, że chcą stłumić władzę państwa - jednak nawet jeżeli tak jest, to i tak z całą pewnością nie są oni w stanie zaakceptować radykalnie zminimalizowanego państwa, proponowanego przez głosicieli idei absolutnie wolnego rynku. Rynkowi socjaliści nie przyznają nigdy rynkowi bezdyskusyjnego pierwszeństwa przed innymi obszarami życia społecznego. Pierson (1995: 213) pisze o tym dosadnie: „Dla większości zaangażowanych neoliberałów, najlepszym z najlepszych porządków społecznych jest ten, który gwarantuje całkowitą nienaruszalność rynkowych wymian pomiędzy dobrowolnie zawierającymi umowy jednostkami bez względu na konkretne substancjalne rezultaty". Mimo to zasadniczym celem rynkowego socjalizmu jest właśnie eliminacja ogromnych nierówności w bogactwie, prestiżu i władzy, które nieuchronnie pociąga za sobą wolna rywalizacja rynkowych sił. Cel ten bez wątpienia wymaga radykalnej interwencji na poziomie dosłownie znienawidzonym przez adwokatów wolnorynkowej rzeczywistości.
Jeżeli zaś idzie o krytykę ze strony lewicy, to z całą pewnością w imieniu większej jej części wypowiada się Callinicos, twierdząc, iż system rynkowo-socjalistyczny znajdowałby się nieprzerwanie w stanie zagrożenia ponownym popadnięciem w kapitalizm, o ile nie byłby przedmiotem tak ograniczających
172
173
mechanizmów kontroli, że trudno byłoby już mówić o rynkowym socjalizmie (Callinicos 2003: 119). Rynki nie mogą zostać pogodzone z socjalizmem - są w fundamentalny sposób niedemokratyczne, ich swoboda jest pozorna dla wszystkich, tylko nie dla bogatych, oraz nieuchronnie prowadzą do wzrastania nierówności i niesprawiedliwości. Także ich załamania pokazują, mimo że powszechnie uważa się inaczej, iż nie są one nawet efektywne.
Pokazanie, iż rynkowy socjalizm jest sprzecznością na poziomie pojęciowym, byłoby już wystarczająco niszczące. Pierson zadaje mu jednak jeszcze jeden cios, atakując z ogromną dokładnością w miejsce, w którym powinien on być najsilniejszy. Najważniejsze twierdzenie rynkowego socjalizmu brzmi, iż jest on możliwy do wcielenia w życie. Jego zwolennicy twierdzą, iż w przeciwieństwie do tradycyjnego socjalizmu jest on realistyczny i pragmatyczny. Może on nie spełniać teoretycznego ideału pełnego zaangażowania socjalizmu, ale ideał ten stanowi nieosiągalną utopię. Rynkowy socjalizm może być tylko drugim po socjalizmie najlepszym rozwiązaniem, ale jak uważają jego orędownicy, jest on wciąż znacznie lepszy aniżeli jego kapitalistyczna alternatywa.
Kiedy jednak przyjrzymy się temu argumentowi na rzecz rynkowego socjalizmu, okazuje się, że wykonalność jest równa teoretycznej spójności i logicznej koherencji. Było to charakterystyczne dla wcześniejszej debaty o socjalistycznym wyliczeniu - liczyło się to, aby pokazać, że socjalistyczne planowanie może być zasadniczo racjonalne. Jednak nawet jeżeli rynkowy socjalizm jest zasadniczo spójny, samo w sobie nie czyni to z niego w pełni możliwego do zrealizowania programu politycznego. Ilu wyborców zagłosuje na rynkowy socjalizm i w jaki sposób będzie on wdrażany, jeżeli poprze go większość wyborców?
Pierson wyróżnia dwa zasadnicze problemy utrudniające wprowadzenie go w życie (1995: 208-211). Po pierwsze, jeżeli rynkowy socjalizm ma całkowicie podporządkować się wymaganiom elektoratu, to potrzebuje on przekonującego programu przejścia od kapitalizmu - programu, który odwoła się do szerokiego spektrum interesów i nie będzie oparty na brutalnym przewrocie. Jego program musi zostać przedstawiony jako
stopniowy, ale jednak implikujący ogromne zmiany. Dylemat ten jest prawdopodobnie nie do rozwiązania: aby zyskać sobie powszechne poparcie, rynkowy socjalizm musi stanowić obietnicę stopniowych reform, jednak aby być wykonywalnym, musi wymagać fundamentalnych zmian w sposobie organizacji państwa i społeczeństwa.
Po drugie, rynkowy socjalizm przedstawia się jako program reform w obrębie państwa narodowego, a nie strategia globalnej przebudowy struktur. Nieumiejętność odniesienia się do globalizacji okazała się zabójczą słabością. Łatwo można odnieść z tego powodu wrażenie, że rynkowy socjalizm nie jest żadnym projektem przyszłości, ale wciąż żywym marzeniem z przeszłości. Jednak mimo to, jak zauważa Pierson (1995: 217), „Dokąd tylko sensowne będzie studiowanie kapitalistycznych form i relacji oraz rozważanie ich ewentualnych alternatyw, dotąd myślenie w kategoriach socjalistycznych będzie miało sens".
Trzecia Droga
„[Trzecia Droga] powinna stawiać sobie za cel pomoc obywatelom w odnalezieniu drogi przez wielkie rewolucje naszych czasów: globalizację, przemiany w życiu osobistym oraz nasz stosunek do natury" (Giddens 1999/1998: 59). Ten cytat z pierwszej książkowej wykładni koncepcji Trzeciej Drogi An-thony'ego Giddensa pokazuje, z jak szerokim spektrum planowanych działań politycznych i społecznych mamy do czynienia.
Można powiedzieć, iż rynkowy socjalizm nie odniósł się w adekwatny sposób do żadnego z tych trzech wymiarów. Giddens, Held i inni ważni myśliciele Trzeciej Drogi mają niewiele do powiedzenia na temat rynkowego socjalizmu czy też jakiejkolwiek formy socjalizmu, z tego prostego powodu, iż nie uważają oni, aby był on wciąż wiarygodny. Ich najważniejszym ideologicznym przeciwnikiem nie jest socjalizm, ale neoliberalizm.
W podrozdziale kąśliwie zatytułowanym „Śmierć socjalizmu" Giddens wymienia kolejne powody jego upadku (1999/1998: 11-16). Przede wszystkim, marksowska nadzieja, że socjalistyczne społeczeństwa uwolniłyby potencjał uwięziony w warunkach
174
175
kapitalizmu, produkując większe bogactwo i rozpraszając je sprawiedliwiej wśród społeczeństwa, okazało się iluzją. To kapitalizm, a nie socjalizm, był dynamiczny pod względem gospodarczym. Jeszcze przed nadejściem lat siedemdziesiątych okazało się, że państwowy socjalizm był w stanie zastoju i raczej nie do odratowania. W Zachodniej Europie, gdzie przyjął formę klasycznej socjaldemokracji, socjalizm także znalazł się w głębokim kryzysie w latach siedemdziesiątych; jego naturalne problemy uczyniły neoliberalny program radykalnej prawicy bardziej wiarygodnym i atrakcyjnym z punktu widzenia wyborców. Klasyczna socjaldemokracja nie mogła zrealizować obietnicy zarządzania mieszaną gospodarką w celu generowania gospodarczego wzrostu, zapewniania harmonijności społecznej umowy pomiędzy związkami zawodowymi i pracodawcami, pełnego zatrudnienia i podtrzymywania państwa opiekuńczego oferującego wszystkim obywatelom darmową opiekę na najwyższym poziomie od narodzin do śmierci. Nie udało się jej dostosować do społecznych i kulturowych zmian wstrząsających światem. Jak widzieliśmy na przykładzie cytatu z Giddensa na początku tego rozdziału, zmiany te były potrójnej natury. Socjaldemokracja zlekceważyła istotność globalizacji: opierała się ona na współpracujących na międzynarodowym poziomie suwerennych państwach narodowych, a nie na zmieniającej się w fundamentalny sposób globalnej strukturze rządzenia. Zlekceważyła też zasadnicze przemiany w obrębie społeczeństwa obywatelskiego: dezindustrializację, zmierzch stabilnych międzypokoleniowych społeczności klasy robotniczej, erozję tradycyjnej klasy i jej politycznej reprezentacji, przemianę roli mężczyzny jako żywiciela rodziny wraz ze wzrostem odsetka kobiet w strukturze płatnego zatrudnienia, wyzwania multikulturowego społeczeństwa, znaczenie „polityki tożsamości" oraz rozwój konsumeryzmu. Wreszcie, socjaldemokracja nie zareagowała w odpowiedni sposób na zagadnienia związane z zagrożeniem środowiska naturalnego - zbyt długo postrzegano ekologię jako odwracanie uwagi od prawdziwej rzeczywistości politycznej.
To podsumowanie problemów klasycznej socjaldemokracji wydaje się adekwatniejsze do doświadczeń Wielkiej Brytanii aniżeli krajów nordyckich, co nie przeszło wcale niezauważone
przez zastępy krytyków Giddensa. W odpowiedzi pokazuje on szereg problemów społecznych i gospodarczych w tych krajach (Giddens 2000: 16-17, 98-100), zwłaszcza w Szwecji. Jednak wyraźnie nie docenia on osiągnięć tych państw w dziedzinie zwalczania nierówności społecznych i dbania przez nie o kultywowanie zasobów kapitału społecznego obywateli.
Nieskrywanym celem Giddensa jest odnowa centro-lewico-wej socjaldemokracji. Naszkicowany przez niego program (1998) stanowi wezwanie do demokratyzacji aparatu państwowego: przede wszystkim decentralizacji władzy; aktywizacji społeczeństwa obywatelskiego i ożywienia trzeciego sektora; efektywnego prawodawstwa na rzecz zaangażowania lokalnych społeczności oraz wsparcia dla tego, co określa jako „demokratyczną rodzinę", opierającą się na zasadach wzajemności i współodpowiedzialności wszystkich stron. W dość dużym-stop-niu program ten zaprojektowany był dla ujęcia zasadniczych wartości cywilizowanego społeczeństwa, które zostały zawłaszczone przez prawicę, wśród nich wartości rządzenia relacjami rynkowymi.
Mimo przekonania, że „neoliberalna idea, iż rynki powinny prawie wszędzie zastąpić dobra publiczne, jest groteskowa", socjaldemokraci - uważa on - „muszą pokonać niektóre ze swych lęków i obaw przed rynkami" (Giddens 2000: 32). Oznacza to przede wszystkim zmierzenie się z wyzwaniami globalizacji. Uważam, że składa się to z trzech zasadniczych elementów. Socjaldemokraci drugiej fali muszą zauważyć w globalizacji znacznie więcej, niż ekonomiczną tendencję. Muszą także pokazać, że może ona być efektywnie regulowana. Najpierw jednak muszą przejść do porządku dziennego nad tym, że globalizacja jest rzeczywistością, a nie jedynie hiperbolą - albo, jak ostatnio zaczęli nazywać ją niektórzy krytycy - „globujdą" (glo-baloney).
Globalizacja, mówiąc słowami niektórych autorów (Held i in. 1999: 2), powoduje „poszerzenie, pogłębienie i przyspieszenie globalnych wzajemnych połączeń (interconnected/less) we wszystkich aspektach współczesnego życia - od kulturowych do kryminalnych, finansowych i duchowych". Ma ona cztery wymiary: rozciągłość odnoszącą się do geograficznego rozproszenia
176
177
I społecznych, politycznych i gospodarczych działań ponad naro-2 dowymi granicami; natężenie, czyli ogrom wzajemnych połączeń •X, I pomiędzy takimi działaniami; szybkość albo prędkość wzajem-U nych interakcji i przepływów; oraz wpływ, w którym zawiera się nacisk wywierany na politykę, instytucje oraz dystrybucję bogactwa i władzy, a także tworzenie struktury fundamentalnych związków pomiędzy państwem, społecznymi instytucjami i społeczeństwem obywatelskim. Wskazując na te wymiary, Held /, r; i inni chcą pokazać, że choć dzisiejsza globalizacja ma swych ' ^ (prekursorów, to jest ona całkowicie nowym i nieznanym dotąd '"zjawiskiem.
Współczesną globalizację określa się jako „gęstą", czy też j szczytową ze względu na wymienione wcześniej cztery podsta-] wowe wymiary. Na drugim biegunie lokuje się „cienka globali-j zacja", której przykładami są historyczne szlaki jedwabne | i handel dobrami luksusowymi łączący Europę z Dalekim i Wschodem. Intensywność, prędkość i wpływ były wówczas naprawdę niewielkie. Jedynie rozciągłość była względnie duża, ale i nie jest to jedyny warunek globalizacji. Cienki typ globalizacji / stanowi jednak bardzo prawdopodobną przyszłość, jeżeli zwięk-i szy się jeszcze narodowy protekcjonizm. /y p, « Można wskazać dwa pośrednie typy globalizacji: ekspan-| sywną i rozproszoną. Ekspansywna globalizacja odnosi się do epoki imperializmu europejskiego. Krytycy często posiłkują się tym przykładem, chcąc dowieść, iż sama globalizacja nie jest niczym nowym. Niegdysiejsze imperia rzeczywiście miały ogromny geograficzny zasięg oraz przemożny wpływ na kulturę ludności zamieszkującej ich kolonie, jednak prędkość i wzajemne połączenia w ich związkach były bardzo ograniczone.
Rozproszona globalizacja bardzo dobrze wypełnia trzy ; z czterech wymiarów wyodrębnionych przez Helda i innych. Ma jednak niewielki wpływ, który tak naprawdę liczy się w tej definicji najbardziej. Ci, którzy akceptują rzeczywistość globalizacji, ale już nie jej daleko idące konsekwencje, opowiadają się zazwyczaj za takim jej ujęciem, ponieważ zapewnia ono szerokie pole manewru pojedynczym państwom narodowym. Podejście to charakterystyczne jest na przykład dla tych, którzy od „państwa europejskiego" wolą „Europę narodów".
Opierając się na analizie owych czterech wymiarów globalizacji (rozciągłość, natężenie, szybkość oraz wpływ) Held i jego współpracownicy odrzucają twierdzenia teoretyków nazywanych przez nich „hiperglobalizatorami" (hypergłobałizers), któ- "7 rzy trwają na stanowisku, iż państwo narodowe jest przeciwień- " stwem wydajności. Odrzucają także postulaty sceptyków, dla których internacjonalizacja - pogłębione interakcje pomiędzy narodowymi gospodarkami - stanowi rzeczywistość, podczas gdy „cała ta globalizacja" jest zaledwie mitem.
Hiperglobalizatorzy i sceptycy mają jedną wspólną cechę: pierwsi z nich postrzegają globalizację jako zjawisko ekonomiczne, drudzy - jako gospodarczy mit. Neoliberalizm uświęca globalizację ekonomiczną, ponieważ oznacza ona dalszą ekspansję systemu rynkowego. Neoliberałowie dostrzegają w niej szansę na dobrobyt dla wszystkich społeczeństw, o ile wykorzystają jednak one swój własny potencjał konkurencyjności. Protekcjonizm nie jest dla nich możliwą alternatywą, ponieważ sukces osiągnięty zostanie przez te społeczeństwa, które nauczą się efektywnie radzić sobie z globalizacją.
Celem ataków marksistów jest globalny kapitalizm. Calli-nicos podkreśla, że „ruch antyglobalistyczny" to absurdalnie nieadekwatna nazwa dla ruchu, który na każdym kroku pokazuje swój międzynarodowy charakter i zdobył sobie poparcie na wszystkich pięciu kontynentach. Uważa on, iż lepiej jest nazywać go jego prawdziwym imieniem: „ruch antykapitali-styczny" (Callinicos 2003: 13-16). Uwaga ta jest jednocześnie pierwszą ze stawianych przez niego antykapitalistycznych tez (Callinicos 2001: 111-120) - wrogiem nie jest globalizacja, ale globalny kapitalizm. Przeciwnie niż Giddens i Held uważa on więc, że globalizacja jest w pierwszej kolejności ekonomiczna. Druga teza Callinicosa czyni tę perspektywę jeszcze wyraźniejszą. Zasadniczymi instytucjami globalnego kapitalizmu są, jego zdaniem, wielonarodowe korporacje, najbogatsze kapitalistyczne kraje oraz międzynarodowe instytucje całkowicie podporządkowane ich interesom. Ostatnia, dziewiąta teza Callinicosa jest najsilniejsza i najbardziej niedwuznaczna: przekroczenie granic kapitalizmu wymaga rewolucyjnej transformacji społeczeństwa.
178
179
Skoro tak, to nie powinno zaskakiwać, że Callinicos nie ocenia Trzeciej Drogi zbyt przychylnie. Jego zdaniem oznacza ona „porzucenie jakiejkolwiek próby zmierzenia się z globalnym kapitalizmem" (Callinicos 2001: viii). Jej krytyka neoliberali-zmu jest natomiast wątła i ograniczona: chcąc dostosować się do rynku, Trzecia Droga niezamierzenie zapewnia neoliberalizmo-wi ideologiczne zaplecze. Ujmując to słowami Alaine'a Toura-ine'a, Trzecia Droga jest „formą neoliberalizmu osłabionego przez politykę społeczną" (2001: 91). Nie udaje jej się przede wszystkim przeciwstawić „fetyszyzacji" wzrostu gospodarczego właściwej zarówno dla neoliberałów, jak dla socjalistów (Hamilton, C. 2004). Przywiązanie do zagadnień ekologicznych w obrębie filozofii Trzeciej Drogi także nie jest do końca pewne - zawiera się w niej, aczkolwiek oparte na dobrych intencjach, założenie o konieczności ciągłego i zrównoważonego rozwoju.
Krytycy podkreślają, że Trzecia Droga próbuje dostosować państwo do rynku, a nie odwrotnie. Neoliberalizm nie jest w żadnym razie jej realnym przeciwnikiem. Rolę tę przejmuje natomiast kapitalistyczny system produkcji. Przekształcony projekt socjaldemokratyczny zakłada zwiększenie kontroli nad globalnym kapitalizmem poprzez umocnienie międzynarodowych instytucji regulacji. Jednak instytucje te - G7, Bank Światowy Światowa Organizacja Handlu, NATO i Unia Europejska - przysługują się kapitalizmowi, a nie siłom mogącym spowolnić jego marsz ku hegemonii. W ich działaniach nie mieszczą się ani działania spod znaku ekologii, ani socjaldemokracji, ale raczej z porządku wspomnianego wcześniej „paktu waszyngtońskiego".
Zarzuty Touraine'a i Callinicosa wobec Trzeciej Drogi są typowe, nie tylko dla krytyki lewicowej. Prawicowi komentatorzy mieli na jej temat znacznie mniej do powiedzenia, co pokazuje, jak niewielkim w rzeczywistości zagrożeniem jest ona dla prawicowej myśli i praktyki. W każdym razie sposób, w jaki odebrane zostały postulaty Trzeciej Drogi, uświadamia, że przezwyciężenie polaryzacji myśli na prorynkową i antyrynkową jest niełatwe. Niezależnie od tego, czy rynek jest naszym najdroższym przyjacielem, czy też najbardziej znienawidzonym wrogiem, postrzegany jest on przez lewicę, prawicę i centrum jako dominująca siła we współczesnym świecie.
Wspominałem wcześniej, iż istnieją trzy zasadnicze punkty programu socjaldemokracji drugiej fali. Dotychczas omawialiśmy dwa z nich: ujęcie współczesnej globalizacji jako zasadniczo nowego zjawiska oraz założenie o możliwości kontrolowania jej przez międzynarodowe instytucje regulacji. Trzecim elementem doktryny współczesnej brytyjskiej socjaldemokracji jest twierdzenie, iż globalizacja stanowi więcej aniżeli zjawisko czysto ekonomiczne. Giddens podkreślał to od zawsze, a Held czyni to stanowisko centralnym zagadnieniem swojej analizy. Tomlinson r zaznacza natomiast już na samym początku swojej Globalizacji i kultury (Globalization and Culture, 1999: 1), że „globalizacja leży w samym sercu kultury nowoczesności; a nowoczesne praktyki kulturowe w samym sercu globalizacji". Globalizacja nie jest i nigdy nie była zagadnieniem czysto ekonomicznym. Held odrzucił założenia „paktu waszyngtońskiego" nie tylko ze względu na ich nieatrakcyjność, ale także przez wzgląd na ich wąską, ekonomiczną perspektywę: wyprzedaż majątku publicznego, deregulacja gospodarki oraz obniżenie podatków i wydatków budżetowych na pomoc społeczną. Skuteczność działań odmłodzonej intelektualnie socjaldemokracji zależy natomiast od transformacji kulturowej i uciekającej możliwości zreformowania społecznych instytucji. Nie służy jej także przywiązanie do kosmopolitycznych ideałów, jakie chciałaby zaszczepić w społecznych, politycznych i gospodarczych instytucjach, które mają z konieczności globalny zasięg. Held uważa, że socjaldemokracja, z jaką mamy do czynienia dzisiaj na Wyspach Brytyjskich, domaga się „prawomocnej władzy politycznej, która musi zostać utrzymana na wszystkich poziomach, ale być także ograniczona przez przywiązanie do wartości i zasad, na jakich opierają się polityczna równość, demokratyczna polityka, prawa człowieka, społeczna i polityczna sprawiedliwość oraz zdrowe zarządzanie naturalnym środowiskiem" (Held 2004: 162).
Ideały te mogą być kosmopolityczne, ale czy czyni je to automatycznie uniwersalnymi? Held wraca do tego pytania na końcu swojej książki. Zwraca tam uwagę na to, że wartości nie są jedynie „zachodnie", nawet jeżeli niektóre z nich narodziły się w związku z osiemnastowiecznym Oświeceniem. Zasady, o których mówi, są „fundamentem uczciwego, ludzkiego
180
181
i przyzwoitego społeczeństwa jakiejkolwiek religii albo tradycji kulturowej" (Held 2004: 176), zakorzenione są w moralnym statusie każdego ludzkiego istnienia - są materią, z której zbudowane są demokracja i równość. Pociągają za sobą pewien rodzaj demokracji, ale demokracja nie jest czysto zachodnim wynalazkiem lub rzeczywistością: przeciwnie - dominuje ona w Trzecim Świecie. Jeżeli rozmiar ma znaczenie, to największym na świecie krajem demokratycznym nie są wcale Stany Zjednoczone z populacją rzędu niecałych 300 milionów, ale Indie, które zamieszkuje ponad miliard potencjalnych wyborców.
Zagadnieniem, z jakim należy się zmierzyć, są natomiast z całą pewnością religie fundamentalistyczne, odrzucające demokratyczne wartości w imię transcendentnego Boga, który orzekł inaczej. Nie wszyscy postrzegają demokrację jako łagodną alternatywę dla totalitaryzmu. Demokracja, a więc rządy ludu, są dla niektórych złowieszczym przeciwieństwem teokracji, a więc rządów Boga. Held nie uchyla się wcale przed odpowiedzią na to pytanie, nie unika także być może najsilniejszej, ale także najbardziej złożonej współczesnej kwestii z nim związanej, jaką jest islam. Nie postuluje on także sprowadzenia tego problemu do warunków społecznych, w jakich powstaje. Wszystkie wielkie religie na świecie składają się z różnorodnych systemów myśli i praktyk. Fundamentalizm stanowi problem nie tylko dla Zachodu, ale także dla wszystkich, którzy cenią autonomię, przestrzeganie prawa i sprawiedliwość. Mimo iż nie pociąga ona za sobą uprzywilejowania żadnej tradycji religijnej, a zwłaszcza uprzywilejowania religii względem sekularyzmu, trudno nie dojść do wniosku, iż socjaldemokracja stanowi przeciwieństwo wszystkich form fundamentalizmu, nie tylko fundamentalizmu rynkowego.
W obronie praktyk
Alasdair Maclntyre wprowadza w Dziedzictwie cnoty pojęcie praktyki, które definiuje jako (1997/1981: 338):
„wszelką wspólną i złożoną formę społecznie ustanowionej, kooperatywnej działalności ludzkiej, poprzez którą dobra wewnętrzne wobec tej działalności są realizowane w procesie
dążenia do realizacji wzorców doskonałości, które są charakterystyczne dla tej formy działalności i które po części ją definiują; dzięki tak pojętej działalności praktycznej ludzka zdolność do osiągania doskonałości oraz ludzkie pojęcie celów i dóbr ulegają systematycznemu poszerzeniu".
Takie rozumienie praktyki zostało podjęte w licznych publikacjach Russella Keata (1991; 1994; 2000).
Dobra wewnętrzne dla jakiejś praktyki mogą zostać określone jedynie poprzez odniesienie do niepowtarzalnej natury tych praktyk, np: elegancja wywodu matematycznego, dynamika ruchu w grze w szachy albo krytyczne podejście zaprezentowane w pracy zaliczeniowej studenta. Poznajemy znaczenia owych normatywnych kryteriów poprzez uczestnictwo w praktyce i ciągłe poddawanie naszych działań ocenie bardziej doświadczonych praktyków danej dziedziny. Dla ludzi z zewnątrz kryteria te są często niezrozumiałe i równie często kompletnie niezna-czące, co jest powodem, dla którego początkujący muszą się ich nauczyć. Charakter dobra zewnętrznego nie jest natomiast zależny od partykularnej natury praktyki, poprzez którą może być ono osiągalne. Dobra zewnętrzne są przypadkowymi korzyściami z podejmowania jakichś praktyk. Pierwszorzędnymi przykładami dóbr zewnętrznych są: pieniądze, władza i prestiż.
Praktyki potrzebują instytucji gwarantujących ich żywotność. Szachy i socjologia stanowią praktyki, a kluby szachowe i uniwersytety stanowią instytucjonalne nośniki tych praktyk. Podobnie jak przeciwstawiając sobie wewnętrzne i zewnętrzne dobra, możemy za Maxem Weberem (2002/1922) wprowadzić rozróżnienie na autonomiczne instytucje, których istnienie i praktyki zostały ustanowione przez ich własnych członków działających zgodnie z własnym sumieniem oraz instytucje he-teronomiczne, które zostały narzucone z zewnątrz.
Instytucje stanowią nieuchronnie struktury władzy. W najczęściej przywoływanych przykładach autonomiczne instytucje kultywują standardy doskonałości wypracowane na przestrzeni wielu stuleci. Pośród wyznawanych przez nie cnót znajduje się więc także wola ze strony nowicjuszy do poddawania swojej pracy ocenie prawomocnych władz. Przyłączenie się do pewnej
182
183