Rok jak żaden inny 29, HP, Rok jak żaden inny


Rozdział dwudziesty dziewiąty

Długo po północy

Okna w skrzydle szpitalnym rozprysły się w miliony drobinek, kiedy kamienne mury najpierw wybrzuszyły się, po czym powróciły do pionu.

A Harry wciąż krzyczał, nawet czując kolejny niewiarygodnie potężny przypływ mocy, obmywający go wewnątrz i wydostający się przez skórę na zewnątrz. Wszystkie okoliczne ściany rozbłysły tak silnym, nienaturalnym światłem, że Harry poczuł je, chociaż nie mógł go widzieć.

Świat wokół niego zaczął się walić i jedyną prawdziwą rzeczą pozostały jego wrzaski. Bardziej niż zdesperowane, proszące, błagające, rozpaczliwe. Tym razem składały się nie tylko z nazwiska.

- Snape. Już. Już. Już. Snape. Już!

Litania zalewająca jego umysł, wydostająca się spomiędzy warg.

Później przez jego gorączkowe wołanie przedarły się inne odgłosy, chociaż cały czas młócił rękoma i kopał, próbując zrzucić z siebie cudze dłonie. Usłyszał szum sieci Fiuu, głośne kroki, zbliżające się do niego, i głos, który rozpoznał.

- Harry!

Lecz Harry nie potrafił powiedzieć, czy Snape wołał go z głębin snu, czy stał tuż przy jego łóżku. Nie był też w stanie spojrzeć, by się dowiedzieć. Miał wrażenie, że ciemność pochłania go, jakby nie była jedynie otaczającą go bezkresną czernią; była również głęboko w nim, płynęła żyłami, wniknęła do szpiku. Kompletnie spanikowany Harry dostał konwulsji i znowu krzyknął. Zaraz potem wydał z siebie pełen przerażenia gulgoczący dźwięk, czuł bowiem, jak na samym dnie jego jestestwa zbiera się trzecia fala magii...

- Harry, jestem przy tobie!

Głos rozległ się ponownie, tym razem donośniejszy, a w następnej chwili silne palce złapały obie jego ręce i ścisnęły je. Mocno. Walczył z innymi ludźmi, którzy próbowali go dotykać, rzucał się jak rozszalały bazyliszek, bo nie mógł ich znieść, wrzeszczał coraz głośniej za każdym razem, kiedy usiłowali go chwycić. Lecz ten dotyk był inny. Coś w nim rozpoznało go, choć uścisk był tak silny, że aż bolał. To jednak nie było ważne. Liczyła się tylko jedna rzecz: ten dotyk pozwolił mu odzyskać świadomość samego siebie. Dzięki niemu znów stał się Harrym, nie był już bezmyślną źródłem potrzeby, które rzucało się na każdego z pięściami i krzykiem, i magią, wszystkim naraz.

Ten dotyk ujarzmiał jego dziką magię.

Uścisk Snape'a osłabł w tej samej chwili, kiedy Harry przestał się rzucać. Czuł się, jakby właśnie został stratowany, czując jednak obiecujący bezpieczeństwo dotyk nauczyciela, zaczął się uspokajać. Zdawało mu się, że całą wieczność oddychał ustami, krzycząc tak długo, że aż mu w nich zaschło. Zamknął je w końcu, wodząc językiem po zębach, i wciągnął powietrze nosem. Natychmiast poczuł fetor tak obrzydliwy, że miał wrażenie, iż zaraz wyrzuci z siebie wszystko, co kiedykolwiek zjadł, co do kęsa.

Nie wiedział, czy spurpurowiał na twarzy, czy może jego jęk wszystko wyjaśnił, ale Snape momentalnie zorientował się w sytuacji.

- Albusie, moje szaty! - rozkazał Mistrz Eliksirów, wciąż nie puszczając rąk Harry'ego. - Pozbądź się ich, zewnętrznych razem z wewnętrznymi! I rzuć czar odświeżający na moje ubrania.

Powietrze blisko niego zadrżało od magii i paskudny smród znikł. Teraz Harry czuł zapach, który poznał w Devon. Jego zapach, obmyty zaklęciami, aż pozostała tylko czysta woń ubrań i mężczyzny, który je nosił. Dla Harry'ego był to zapach oznaczający troskę i wygodę, ciepło owsianki z masłem i słodzonej miodem wody. I spokój zamiast paniki, nawet kiedy wszystko wciąż go bolało, a świat dokoła pogrążony był w niekończącej się czerni.

Harry wdychał tę woń głęboko i odprężał się coraz bardziej.

Zorientował się, że Snape nie puścił jego dłoni. Wyprostował palce, nie po to jednak, by je uwolnić. Chciał tylko poczuć, że ten uścisk naprawdę tam był, że już nie spał i nie był w tym półśnie, który tak dobrze znał od czasu pobytu w Devon.

Madame Pomfrey zaczęła ich ganić tym swoim wysokim, śpiewnym głosem.

- Czy nikt tu nie potrafi myśleć? Ta magia, którą dopiero co wyrzucił z siebie! Puść go, Severusie! Chłopiec nie potrafi znieść nawet dotyku palca aplikującego maść...

- Ale patrz, Poppy - przerwał jej cichy głos Dumbledore'a. - Spójrz tylko na niego.

Nawet nie widząc, Harry wiedział, że to zrobiła, że się na niego gapiła. Nienawidził tego wrażenia ciarek na karku, więc przekulnął się, aż mógł ukryć twarz w boku Snape'a, wtulić policzek w jego miękką koszulę. Bawełna... znoszona, sprana bawełna, tkanina zmechacona z wiekiem. Na pewno jest czarna, pomyślał, i ma długie rękawy, żeby ukryć Mroczny Znak. Zmarszczył brwi i przysunął się jeszcze bliżej nauczyciela, zmartwiony, co się stanie ze Snape'em teraz, gdy bolesne wezwania Voldemorta musiały być ignorowane.

- To nie jest sposób, w jaki przebiega powrót do zdrowia po traumie - wciąż upierała się Madame Pomfrey. - Jestem wyszkoloną uzdrowicielką, jak sam wiesz! Severus mógł mieć jak najlepsze intencje, ale był obecny przy tym zdarzeniu, uczestniczył w nim. A w tej chwili pan Potter kurczowo się go trzyma. Albusie, to nie jest zdrowe dla chłopca...

Na szczęście Harry więcej już nie usłyszał. Jej głos ucichł na korytarzu, gdzie Dumbledore - łagodnie lecz stanowczo, bez wątpienia - ją wyprowadził.

Gdy tylko skończyły się protesty, Snape wsunął rękę pod ramiona Harry'ego i uniósł go bez wysiłku, tak, by chłopiec mógł oprzeć policzek na jego piersi. "Jak dobrze" - pomyślał Harry. Prawie zaczął się dusić, kiedy przyciskał twarz do boku nauczyciela.

Przez długi czas Harry leżał cicho, zwyczajnie nasiąkając obecnością kogoś, kto po prostu siedział z nim w milczeniu, kogoś, kogo obecność nie kazała mu udawać radosnego i odważnego. Nie był odważny, nie teraz; bał się choćby otworzyć usta. A może po prostu był zdezorientowany tym, że nie miał pojęcia, co powiedzieć, czy nawet jak to powiedzieć. Było nie było, madame Pomfrey pod pewnymi względami miała rację. Snape był tam, pomagał go ranić, a przynajmniej pozwalał na to innym. Lecz przecież nie było zbyt dużego wyboru; Harry rozumiał to, gdy udawało mu się wznieść ponad wspomnienia o potwornym bólu i przez moment pomyśleć logicznie. Samhain... tamten Snape nie był prawdziwy. Tamto było zmyłką.

Później... tylko to się liczyło.

Później, kiedy Harry leżał oszołomiony i na wpół przytomny, nie mogąc przypomnieć sobie zbyt wiele z tego, co wycierpiał podczas Samhain. Snape trzymał go w objęciach i trzymał, godzina za godziną, tak zwyczajnie, siedząc przy nim, trzymając go za ręce, pozwalając Harry'emu tulić się do jego siły i czerpać ją. Jego ciało pamiętało to, rozpoznawało otuchę, jak sądził. Jego ciało było pewne, podobnie jak myśląca część jego umysłu, że Snape nie stanowił zagrożenia. O dziwo, dotyk nauczyciela był jedynym, jaki mógł znieść, co więcej jednak, był dotykiem, którego pragnął. O którym wręcz marzył. Teraz, kiedy znowu był przez niego trzymany, zdał sobie sprawę, że czuł się, jakby dano mu wody po całej wieczności pragnienia. Lecz może nie było to wcale takie dziwne. Dotyk Snape'a był jedyną rzeczą, która odstawała od tego koszmaru, ponieważ Harry otrzymał go wtedy tak wiele, ile tylko mógł chcieć, doprawdy, podczas całego tego czasu zanim się obudził. Zanim zdał sobie sprawę z tego, że właściwie powinien się bać.

Ostatecznie to Snape przerwał otaczającą ich ciszę.

- Teraz lepiej, Harry?

Harry nerwowo skinął głową, ocierając się policzkiem o mały, twardy guzik w koszuli Snape'a. Chciał spytać o tak wiele rzeczy, lecz każda z nich nawet dla niego brzmiała głupio. "Czy musi mnie pan teraz nienawidzić? W rzeczywistości wcale nie zamierza pan przestać warzyć moje eliksiry, prawda? Dlaczego to pan musiał mnie trzymać, kiedy znęcali się nade mną?..." Na gwałt szukał czegoś lepszego, od czego mógłby rozpocząć, czegoś, co nie skłoniłoby Snape'a do szydzenia z niego i powrotu do "pana Pottera".

- Eee, panie profesorze? Co to była za okropna woń?

Klatka piersiowa Snape'a poruszała się w górę i w dół w uspokajającym rytmie powolnego oddechu.

- Eliksir wzmacniający wzrok. Sądzę, że jest ci znajomy.

- O tak.

Harry wzdrygnął się, myślą, że niewiele brakowało, a wolałby zostać niewidomy do końca życia niż dwa razy dziennie pić to coś o smaku zgniłej lukrecji. Nie powiedział tego jednak. Jakaś przerażona część jego jestestwa nie potrafiła znieść myśli, iż Snape nie lubił go, nie naprawdę, już nie. Poszedłby sobie, gdyby Harry wyrzucił z siebie coś tak obraźliwego, nieprawdaż? A Harry musiał być trzymany, nawet jeśli nauczyciel był tam tylko dzięki jego napadowi wrzasków.

- Wąchanie tego było gorsze niż picie - wyjaśnił w końcu.

- Powinno być - stwierdził Snape, uwalniając jedną ze swoich dłoni z uścisku Harry'ego i bardzo delikatnie kładąc ją z tyłu głowy chłopca. Jego palce zaczęły powoli przeczesywać kosmyki, ale poza tym się nie ruszał. - Jesteś na niego wyczulony, ponieważ krąży w twoim organizmie. Zorientowałem się dopiero po chwili; nikt inny nie czuł tego zapachu.

- Znów go pan robił?

- Wylałem go, ty głupi dzieciaku - odparł cicho Snape, po czym przytulił jego głowę nieco bliżej swojej piersi. Wtedy do Harry'ego dotarło, że, jakkolwiek dziwne mogło się to wydawać, Snape wymówił to zdanie... z czułością. Było to zresztą na swój sposób smutne, zupełnie jakby Snape nie miał o kogo się troszczyć i tak naprawdę nie wiedział, jak to powinno działać.

Z drugiej strony to nieśpieszne objęcie, podczas którego przez nieco spraną tkaninę mógł czuć bicie serca mężczyzny... to było całkiem przyjemne. O ile trwałoby dalej. Właśnie ta kwestia najbardziej martwiła Harry'ego. A jeśli Snape był dla niego miły tylko dlatego, że tak wyraźnie tego potrzebował? Bo gdyby nie był, dzika magia Harry'ego znowu wyrwałaby się spod kontroli?

- Wylałem go na siebie, kiedy Albus połączył się kominkiem z moją pracownią i cię usłyszałem - kontynuował Snape spokojnie i rzeczowo. Nawet nie był zły, a kiedy niby Snape nie złościł się w obliczu wypadku z eliksirami? To było dziwne... ale Harry zgubił ten wątek o dziwności, bo nauczyciel mówił dalej: - Poppy powinna była powiedzieć mi natychmiast, że chcesz mnie tutaj, lecz, jak sądzę, nie zorientowała się, że krzyczysz moje imię po to, aby mnie zawołać. - Przerwał na chwilę. - Czy przyśnił ci się koszmar, Harry?

Harry przytaknął, a z piersi wyrwało mu się ciche chlipnięcie.

- Powinienem być do nich przyzwyczajony - wymamrotał, czując się w tej chwili jak tchórz. Było mu wstyd. Oczywiście cieszył się, że Snape przyszedł i pomógł mu powstrzymać te okropne, niemożliwe do kontrolowania ataki dzikiej magii. Ale przecież miał wieloletnie doświadczenie ze złymi snami.

- Podejrzewam, że to nie są twoje zwykłe koszmary - odparł Snape, wzdychając. Pomału przesunął palce, aż dotarły do karku Harry'ego. Tam zaczął delikatnie masować, zataczając opuszkami małe kółka, które sprawiły, że ramiona chłopca rozluźniły się, a w końcu opadły. - Samhain, tak?

Harry pokręcił przecząco głową i mruknął coś niezrozumiałego; mięśnie barków znowu miał napięte. Wtedy jednak Snape powiedział bardzo wolno, jakby ktoś siłą wyciągał z niego te słowa:

- Ja też mam o tym koszmary.

Harry podniósł nieco głowę, żałując, że nie widzi wyrazu twarzy nauczyciela.

- Naprawdę?

Tym razem potwierdzenie nadeszło bez zwłoki.

- Tak.

Po tych słowach siedzieli przez moment w milczeniu, pewnie dlatego - jak przypuszczał Harry - że żaden z nich nie musiał na głos opowiadać, co dokładnie działo się w ich snach. Obaj to wiedzieli.

- Czy chcesz, abym powiedział, jak bardzo mi przykro, Harry? - spytał nieoczekiwanie Snape. Teraz jego głos był zimny.

- Przykro panu, że mam koszmary? - spytał Harry bez zastanowienia. Dopiero po chwili zrozumiał, o co może chodzić. - Czy przykro panu, bo był pan... eee... tam, razem z nimi?

- Nie bądź cholernym idiotą - zadrwił Snape łagodnie. - Oczywiście, że ponieważ byłem tam z nimi.

Harry zadrżał lekko - dwukrotne powtórzenie tych słów prawie obudziło w nim mdłości. Nie miał ochoty rozmawiać o Samhain, naprawdę nie miał. A przynajmniej jeszcze nie w tym momencie.

- Wiem, że panu przykro - stwierdził pojednawczo. Zaraz potem usłyszał, jak przyznaje: - O Devon też śnię, wie pan?

Harry poczuł, jak oddech Snape'a urwał się na sekundę, gdy nauczyciel pytał:

- Pamiętasz pobyt w chacie?

- No...

Harry przygryzł wargę i spróbował się nieco poruszyć. Na początku nie zdawał sobie z tego sprawy - zapewne dlatego, że dopiero co obudził się po koszmarze - ale trochę niewygodnie było opierać o Snape'a (siedzącego, jak się zdawało, na krawędzi łóżka) tylko policzek. Nie chciał stracić tego kontaktu, bo bardzo mu on pomagał, jednak powoli zaczynał mieć wrażenie, że za chwilę osunie się na pościel, jeśli nie usadowi się wygodniej. Uwolnił jedną rękę z uścisku nauczyciela, podparł się nią i przesunął policzek wyżej, aż znalazł się tuż pod brodą Snape'a. To pozwoliło mu objąć mężczyznę ramieniem wokół klatki piersiowej, dzięki czemu miał się czego przytrzymać. Naturalnie przez cały ten czas wstrzymywał oddech, chociaż pod koniec nie wydawało mu się zbyt prawdopodobne, żeby nauczyciel go odepchnął.

Snape go nie odepchnął. Wręcz przeciwnie, przesunął się tak, że siedział prawie na połowie łóżka, i oparł się plecami o poduszki Harry'ego. Później przyciągnął chłopca bliżej, tuląc jego głowę w zagłębieniu ramienia. Ach, jakie to było przyjemne... Co właściwie było dziwne, zważywszy na dzieciństwo Harry'ego. Nikt nigdy nie leżał obok niego, oferując wygodę i ciepło. Ani razu, przenigdy, zupełnie nikt.

Aż do Devon.

- Pamiętam, jak pan mnie trzymał - podjął Harry po jakimś czasie. - Dokładnie w ten sposób, całymi godzinami. Pamiętam, jak pragnąłem, żebyśmy mieli tam skrzata domowego, który podsycałby ogień i przynosił mój bulion, bo nie cierpiałem, kiedy musiał pan wstawać i zostawiać mnie samego.

- Dziwne, że pamiętasz - zadumał się Snape; jego pierś wznosiła się i opadała w tym kojącym rytmie. - Przecież spałeś.

- Nie. - Harry ziewnął. Znowu był śpiący. - Spałem tylko w połowie.

Snape nie zaprzeczył, stwierdził jedynie:

- Teraz też w połowie śpisz. Musisz odpocząć. Zostawię cię już, żebyś się wyspał...

- Nie! - krzyknął Harry ze strachem w głosie. - Niech pan zostanie. Proszę, panie profesorze. Och, proszę. Nie chcę... - przerwał, zaciskając zęby. To, co zamierzał powiedzieć, było okropne. Okropne, lecz prawdziwe.

Nauczyciel się nie poruszył.

- Czego nie chcesz?

Po chwili, gdy nie uzyskał odpowiedzi, spytał ostrzej:

- Czego, Harry?

Harry poczuł, jak na samą myśl o tym drętwieją mu nogi. Gdzieś w jego klatce piersiowej kłębił się gniew i coś innego, czego nie potrafił zidentyfikować.

- Nie chcę znowu być zmuszony do tłuczenia szyb tylko po to, żeby pan się tu pofatygował, dobra?

Głos Snape'a był niski i twardy, kiedy mówił, akcentując każdą sylabę z osobna:

- Co przez to ro-zu-miesz?

Harry postarał się trochę bardziej wyprostować; całe wcześniejsze wyczerpanie spłonęło w ogniu jego gniewu i tego drugiego odczucia. Uraza, już wiedział. Tak, uraza. Bo potrzebował tego przedtem, do diabła! Potrzebował rozmowy, bycia przytulonym! A Snape go ignorował i wciąż z szyderstwem mówił Dumbledore'owi o jego eliksirach, i poszedł prosto do gabinetu Pomfrey bez zamienienia z Harrym choćby słowa, i kazał się Hermionie wynosić, gdy Harry posłał swoje przeprosiny!

- No co, musiałem się do tego posunąć, nie? - rzucił wyzywająco, prawie się przy tym zataczając ze złości. - Znowu mnie pan nienawidzi z całego serca, zupełnie jak przedtem, niech pan nie myśli, że o tym nie wiem! Jest pan tu teraz tylko dlatego, że dyrektor bał się, że pozwolę swojej magii naprawdę zaszaleć, jeśli nie dostanę tego, co chcę! Założę się, że myślał, że mógłbym spalić całe skrzydło zamku czy coś, albo wysadzić ściany w powietrze, albo...!

Snape pociągnął go znów na dół i ułożył blisko siebie. Harry trząsł się w jego mocnych, dających poczucie bezpieczeństwa objęciach.

- Cicho, głupi dzieciaku - wyszeptał w jego włosy. Mocniej zacisnął ramiona wokół chłopca, aż ten przestał dygotać. - Nie nienawidzę cię, Harry, oczywiście, że cię nie nienawidzę. Przestałem cię nienawidzić, kiedy... - mówił coraz ciszej i w końcu zamilkł. Po chwili dokończył cierpko: - Już dość dawno, powiedziałbym.

- No jasne - zadrwił Harry gorzko.

- Zapewne powinienem ci opowiedzieć, jak ja... co ja... - mruczał Snape ze wzburzeniem, od którego szczękały mu zęby i które Harry czuł również w drżeniu rąk mężczyzny. Nauczyciel odkaszlnął, zaczął coś mówić, a potem niespodziewanie przestał. Wreszcie, po kolejnej nieudanej próbie, zdołał wyrzucić z siebie: - Harry. Posłuchaj mnie. Wcale cię nie nienawidzę.

Harry uznał, że oświadczenie profesora wypadło wyjątkowo kulawo, co nie znaczy, że mu się nie podobało. Przede wszystkim dlatego, że wyczuwał w nim prawdę. Co ważniejsze jednak, miał wrażenie, że Snape chciał przez to powiedzieć coś, co czuł, ale czego nie potrafił wymówić. "Severus zwykle nie okazuje uczuć", jak stwierdził dyrektor, więc owszem, Harry był w stanie słyszeć "Wcale cię nie nienawidzę" i wiedzieć, że kryje się w tym znacznie więcej.

Gdy Snape poruszył się lekko, Harry przywarł do niego, bojąc się, że nauczyciel chce go zostawić. Na pewno nie miał ochoty zostać z Harrym teraz, prawda? Zaraz po tym, jak rozluźnił się na tyle, aby powiedzieć coś takiego? Znając Snape'a, mógł być pewny, że po czymś takim znowu mu zniknie. Lub co najmniej schowa się za zimną maską obojętności.

- Niech pan jeszcze nie odchodzi - poprosił Harry półgłosem. - Chcę porozmawiać, dobrze?

- Dobrze - zgodził się Snape zaskakująco spokojnym tonem.

Harry pomyślał, że najwyraźniej nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało. Mężczyzna zdawał się... nie mieć nic przeciwko, nawet po tym, co powiedział.

Snape przesunął się do tyłu, moszcząc ich obu nieco wygodniej na wąskim łóżku.

- Porozmawiamy trochę dłużej.

Harry przytaknął, zastanawiając się, o czym mogliby porozmawiać. Miał wrażenie, że głowę wypełniają mu dziesiątki pytań. Co gorsza im bardziej przytulał się do Snape'a, tym bezpieczniej się czuł, a przez to przychodziło mu na myśl znacznie więcej rzeczy, które chciałby powiedzieć. Ale to dobrze, czyż nie? Miło było nareszcie czuć się bezpiecznie. Dzięki temu mógł wyznać jedną z tych rzeczy, które najbardziej go dręczyły:

- Pierwszego dnia, kiedy się tu obudziłem, stwierdził pan, że musi zająć się eliksirami... co raczej było prawdą. Ale podejrzewam, że wykorzystał pan to jako wymówkę, aby mnie unikać. Bo powiedział pan, że przyjdzie pan później, jak będzie miał pan czas, i nigdy pan nie przyszedł...?

- Przyszedłem, Harry - stwierdził Snape wciąż tym samym, spokojnym głosem, na którym Harry był w stanie się skupić. - Spałeś wtedy. Siedziałem przy tobie przez jakiś czas. Albus może zaświadczyć, też tu był.

- Dobra, w porządku - wymamrotał Harry, dochodząc do wniosku, że nie musi nikogo pytać o potwierdzenie. Nie miał zamiaru sprawdzać wersji Snape'a. Prawdę mówiąc, uznał za dziwne, że nauczyciel w ten sposób wspomniał o dyrektorze. - Czemu pan nie wrócił, nawet po tym, jak przeprosiłem? I czemu w ogóle był pan na początku taki nieprzyjemny?

Snape westchnął głęboko, długo wciągając i wypuszczając powietrze, po czym mruknął:

- Naprawdę nie wiem, od czego zacząć... Harry, gdy obudziłeś się tu po raz pierwszy, czułem... Trudno to wyjaśnić. Byłem pewny, że pamiętasz Samhain, i nie sądziłem się, że przypominasz sobie cokolwiek z Devon. Spodziewałem się, że rozmowa z tobą będzie... no cóż, ciężka. Mimo to zamierzałem się postarać. Przynajmniej odrobinę.

- Więc dlaczego pan tego nie zrobił?

Snape przyciągnął go jeszcze bliżej, całkowicie obejmując rękoma jego plecy.

- Dlatego, że kiedy wszedłem tutaj, mówiłeś właśnie Dumbledore'owi, co sprawiło, że Samhain było tak straszne. Zostałeś zraniony przez kogoś, komu ufałeś.

- Ale tak było, dokładnie dlatego było to takie straszne - przyznał Harry, bardzo powoli przyswajając sobie sens słów nauczyciela. - A przynajmniej była to jedna z tych rzeczy... Och. Och nie. Załapałem. Myślał pan, że chodzi mi o to, że zostałem zraniony przez kogoś, komu wtedy ufałem, ale już nie ufam?

- To byłaby całkowicie normalna reakcja z twojej strony - przyznał Snape cicho.

- Wcale nie - nie zgodził się Harry, zastanawiając się, jak ma to wyjaśnić. - Bo ja wiedziałem, rozumie pan? Wiedziałem dzięki moim snom, że znajdzie się jakieś wyjście z tej sytuacji, że nie umrę tej nocy. Musiał pan zaczekać na okazję, wypatrywać szansy. - Przełknął ciężko, wczepiając palce w koszulę Snape'a. - Samhain było straszne, bo nie byłem w stanie nienawidzić pana za to, panie profesorze, nawet kiedy się to działo. Głupio to brzmi, wiem, ale taka jest prawda. Gdybym pana mógł nienawidzić, byłoby mi... no nie wiem. Łatwiej. - Zamilkł na chwilę, a potem palnął: - A ja myślałem, że nie zależy panu na zaufaniu...

- No cóż... ja też.

Kolejną długą chwilę leżeli w ciszy, słuchając wiatru świszczącego w kamiennych otworach, które jeszcze niedawno były oknami. Harry zdał sobie sprawę, że Snape celowo się nie odzywa, pozwalając Harry'emu prowadzić rozmowę. Może powodem było to, że to Harry koniecznie chciał pogadać; nauczyciel mu na to po prostu pozwalał.

- Dlaczego kazał się pan Hermionie wynosić? I to takim tonem? - spytał w końcu, zebrawszy się na odwagę. - Próbowałem tylko pana przeprosić, wie pan? Zrobiłbym to osobiście, gdyby się pan tu zjawił.

Snape przekulał się nieco na bok i położył głowę Harry'ego na poduszce, patrząc mu w twarz. Harry był ciekawy, jak jasno jest w pomieszczeniu, w jakim stopniu Snape może widzieć wyraz jego twarzy. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większą miał ochotę schować się gdzieś.

- Powiedziałbym - odezwał się Snape moment później - że użyłem takiego tonu, ponieważ źle zrozumiałem, za co przepraszasz, Harry.

- Hę? A za co pan myślał, że przepraszałem?

Poczuł, jak nauczyciel przesuwa nogi na łóżku. Dźwięk, jaki temu towarzyszył, wydawał mu się pełen niepokoju.

- Nieco wcześniej przyniosłem tu eliksiry. To było akurat wtedy, kiedy krzyczałeś na swoich przyjaciół, żeby nawet o mnie przy tobie nie wspominali. Po tym, jak panna Granger uznała za stosowne napomknąć o mojej tu obecności - co za nietaktowna dziewczyna - uznałem, że przepraszasz za to, że usłyszałem, jak bardzo mnie nie znosisz.

- Ale wcale tak nie jest.

- Tak - przyznał Snape z łagodną kpiną w głosie. - Tyle udało mi się pojąć.

Harry miał ogromną ochotę lekko uderzyć go w brzuch, uznał jednak, że to trochę zbyt dziecinne i nauczyciel zapewne nie przyjąłby tego zbyt dobrze.

- To, co pan usłyszał, to jak krzyczałem na nich, żeby się zamknęli, bo Ron zachowywał się, jakby myślał, że mógł mnie pan uratować przed tym wszystkim, gdyby tylko miał pan taką ochotę - wyjawił Harry, marszcząc brwi. - On tego nie rozumie. Był pan wszystkim, co miałem, wtedy, na spotkaniu, i nie mógł pan tracić głowy, i musiał pan przeżyć, żeby mnie stamtąd wyciągnąć!

- Chyba rzeczywiście rozumiesz - mruknął Snape, sprawiając wrażenie raczej zaskoczonego.

- No, pewnie, że rozumiem - wymamrotał Harry. - Nie jestem całkiem głupi. Ale mimo to... no wie pan...

- Wiem - potwierdził Snape współczującym tonem. - Cóż, podejrzewam, że musiałem wystraszyć pannę Granger.

- Hermiona jest dość strachoodporna.

- Ach, tak, pierwszoklasistka, która sądziła, że samodzielnie poradzi sobie z górskim trollem.

- To akurat zmyśliła - sprostował Harry.

- Hmm - mruknął Snape, ale nie drążył tematu. Przynajmniej tamtego. - Zaczynam się zastanawiać, dlaczego wysłałeś pannę Granger z przeprosinami, Harry.

O-oł. Harry przygotował się na najgorsze, wyznając cichym głosem, w którym wyraźnie pobrzmiewało poczucie winy:

- Bo nie mógł pan... eee... pracować już dla starej wiary, w każdym razie nie w taki sam sposób, jak do tej pory, jeśli rozumie pan, co chcę powiedzieć... a teraz, gdy zacznie pana boleć przedramię, nie będzie pan w stanie nic z tym zrobić i... no cóż, to wszystko moja wina!

- Czyżby?

Cokolwiek Harry spodziewał się usłyszeć, to na pewno nie było to.

- No, tak - ciągnął, uważając za nieco dziwne, że musi to robić. - No wie pan, opuściłem dom.

- Ach. - Snape położył mu dłoń na ramieniu. - To mi przypomina o innej rozmowie, jaką prowadziliśmy. Myślę, że to jeden z twoich nawyków: branie na siebie znacznie większej winy, niż wskazywałyby na to okoliczności.

- Profesorze, ja opuściłem dom - znowu próbował wyjaśnić Harry, tym razem przybierając taki ton, jakby starał się coś wytłumaczyć pięciolatkowi.

- Tak, Harry, wiem - odparł Snape w dokładnie taki sam sposób. - Ale to nie jest jedna z twoich typowych eskapad. Nie użyłeś peleryny-niewidki swego ojca, nie zamierzałeś wymknąć się poza granice.

- Co to za różnica? Znalazłem się u sąsiadów - zaprotestował Harry. - I... i... - Z trudem przełknął ślinę. - Domyśliłem się, że pan uzna, że pra... prawie zasłużyłem na to, co mnie spotkało, bo chciałem wiedzieć, jak było na spo... spotkaniu, i byłem wtedy dla pana naprawdę niegrzeczny, a potem dowiedziałem się na wła... własnej skórze...

Ręka na jego barku zacisnęła się mocno.

- To wręcz nieprzyzwoite, Harry. Nie zasłużyłeś na to, co się stało.

- Nie twierdziłem, że na to zasłużyłem, powiedziałem, że pan pewnie tak uważał!

- Niemożliwe, żebyś myślał o mnie w ten sposób - stwierdził Snape cicho. Po chwili jego głos stracił jednak ton pewności. - Myślisz?

- Chyba nie - przyznał Harry po chwili. - Yyy, zastanawiałem się nad tym głównie po tym, jak Dumbledore wyjaśnił mi, w jaki sposób Malfoyowi udało się mnie zgarnąć, bo był pan dla mnie tutaj taki niedobry. Ale potem... - Harry westchnął. - Nie powinienem był pozwolić, żeby to się stało.

Głos Snape'a brzmiał, jakby mężczyzna gniewnie krzywił twarz, kiedy mówił:

- To ja pozwoliłem, żeby to się stało, Harry. To ja miałem za zadanie cię chronić! Ja i Lupin, powinienem tak to ująć, ale to ja sprawdzałem piwnice. Całkiem wyraźnie widać, że nie wykonałem swego zadania zbyt dobrze, ponieważ nie tylko zostawiłem wyjście, lecz w dodatku takie, które nawet nie wydawało się być wyjściem. - Przerwał na chwilę, aby powoli, w kontrolowany sposób wciągnąć powietrze w płuca. - To ja powinienem przeprosić ciebie.

- Skoro pan tak myśli - krzyknął Harry, czując, jak wzbierają w nim wszystkie te okropne uczucia z owej nocy - to czemu powiedział pan dyrektorowi, że nawet nie chce pan sporządzać mojej mikstury wzroku? Powiedział pan, że woli pan widzieć, jak cierpię!

Snape kompletnie zesztywniał, po czym wyjaśnił przez zaciśnięte zęby:

- Harry! Nie mówiłem o tobie!

- Nazwał mnie pan nieodpowiedzialnym idiotą - szlochał Harry; łzy lały się z jego oczu strumieniami i spływały po policzkach, aby ostatecznie spaść na zaciśnięte w pięści dłonie, uderzające w poduszkę. - Zawsze mnie pan tak nazywa.

- Bo tak cię postrzegałem - zauważył Snape sucho, potem jednak zmienił ton na łagodniejszy. - Lecz nie tym razem, Harry. Nie wiedziałeś, że nie został ci żaden margines bezpieczeństwa. Nie zaspokajałeś swej potrzeby ratowania ludzi.

- To była po... potrzeba ratowania węża - przyznał żałośnie Harry, pociągając nosem i wycierając oczy rękawem pidżamy. - Chciałem ty... tylko znaleźć Sals, to wszystko.

- Ciii... - mruknął Snape, głaszcząc chłopca po głowie. - W porządku, Harry. Kiedy zrozumiałem, co się stało, byłem przerażony, ale nie złościłem się na ciebie, przyrzekam.

- No, ale na kogoś się pan złościł - zauważył Harry, nie mając zamiaru odpuścić.

- Na Lupina.

- Na Remusa? - spytał Harry, podnosząc twarz wyrażającą zmieszanie, chociaż nie zmieniło to wiele, bo przecież nie widział.

- Tak, na Remusa - warknął nauczyciel, niespodziewanie tracąc wszelkie pozory spokoju i gwałtownie odrywając obie ręce od Harry'ego. - Ten zidiociały wilkołak opuścił dom, a potem, jakby już to nie było wystarczająco nieodpowiedzialne, przespacerował się z powrotem, jakby nigdy w życiu nie słyszał o sieci Fiuu! Praktycznie zaprosił Lucjusza Malfoya do zainteresowania się Grimmauld Place! I z jakiego powodu? Cholernych lodów, jakbyś był dzieckiem, które pocieszą słodycze!

Harry nie sądził, aby kiedykolwiek słyszał Snape'a bardziej rozzłoszczonego; nie dorównywał temu nawet dzień, kiedy Syriusz w tajemniczy sposób uniknął pocałunku dementora. Zadrżał, ciesząc się, że cała ta furia nie była tym razem skierowana na niego. Z drugiej strony nie chciał też jednak, żeby była skierowana na Remusa.

- To był niewinny błąd - zauważył. - Zupełnie jak mój. Chodzi mi o to, że Remus nie próbował zdradzić mojej kryjówki.

- Nie był zupełnie jak twój! - warknął Snape. - Ty nie mogłeś wiedzieć, że wyszedłeś za swoim wężem poza obręb ścian, o ile nie przestudiowałeś planów budynku. Lupin doskonale wiedział, że pewne grupy chcą cię dostać i są w pełni zdolne do śledzenia jego, aby zaprowadził je do ciebie!

- Ale nie wiedział, że wuj Vernon wypaplał, że przebywam w jego towarzystwie! - bronił Remusa Harry. - Nie wiedział, że ktokolwiek mógłby nawet pomyśleć o śledzeniu go!

- Wiedział, że istniała taka możliwość!

- Pan zwyczajnie jest na niego wściekły od czasów, kiedy chodziliście do szkoły! Nigdy pan nie przestał!

- Nie waż się osądzać mojego gniewu, Harry - ostrzegł Snape zimno.

- Nie zamierzam. - Bo gniew Snape'a nie był przecież istotą rzeczy, prawda? Miało znaczenie tylko to, co z tym gniewem zrobi. - Ale proszę, profesorze, nie może pan przestać z tego powodu robić dla niego Eliksiru Tojadowego! Proszę, niech mi pan powie, że pan nie przestanie! To po prostu okropne!

- Tak, to byłoby okropne, czyż nie? - przyznał Snape, sardonicznie przeciągając samogłoski.

- Nie może pan nienawidzić Remusa aż tak, że pozwoli pan na śmierć niewinnych osób!

Mistrz eliksirów to wyśmiał.

- Och, lecz Lupin jest wszak szlachetnym Gryfonem, Harry. Całkiem do ciebie podobnym, prawdę mówiąc. Sam się skuje łańcuchami, żeby móc zaatakować tylko siebie, gdy nadejdzie pełnia księżyca.

- Niech pan przestanie! - krzyknął Harry.

- Och, uwarzę eliksir twojemu zapchlonemu przyjacielowi - warknął Snape, po czym położył palec na ustach Harry'ego, kiedy wydawało się, że chłopiec chce coś powiedzieć. - Tylko mi nie dziękuj.

Harry skinął głową, uważając, że to dość sprawiedliwe, po czym znowu wytarł oczy. Wcześniej, gdy kłębiły się w nim emocje, wydawało się to nie mieć znaczenia, teraz jednak, ponieważ nieco się uspokoił, zdał sobie sprawę, że płakał. Zapewne było już zbyt późno, aby ukryć twarz, ale i tak próbował to zrobić, pragnąc się w pewnym sensie obronić. Severus Snape zapewne nigdy nie płakał. A przynajmniej nie od czasów, kiedy był małym dzieckiem. Problem w tym, że szesnaście lat to nie mało.

- Nie - zaoponował Snape, nieco odsuwając głowę Harry'ego od siebie. - Skoro twoje kanaliki łzowe zaleczyły się, to oznacza, że eliksiry wzmacniające zaczynają działać jak powinny. Lumos. - Harry usłyszał machnięcie różdżką. - Widzisz jakąś różnicę?

- Nie. Chociaż... może coś... Ale to nie światło. Ciemność wygląda... cóż, na mniej ciemną.

- Szary? Kolory?

- Nie, po prostu mniej czarne. Naprawdę nie umiem tego wyjaśnić.

Snape nie powiedział: "Nox", więc Harry uznał, że to równie dobra chwila jak każda, żeby zapytać o to, nad czym zastanawiał się od momentu przebudzenia.

- Eee, panie profesorze?

- Hm? - Snape brzmiał, jakby wciąż z bliska przyglądał się jego twarzy.

- Powie mi pan prawdę, jeśli zapytam, prawda? Czystą, szczerą prawdę, bez względu na to, jak okropna mogłaby się okazać?

Snape rozważał to przez kilka sekund, zanim odpowiedział pytaniem:

- Prosisz, abym nigdy cię nie zwodził?

Harry nie zamierzał otwierać puszki Pandory, przynajmniej nie w tej chwili.

- Właściwie chciałem się tylko dowiedzieć, co pan widzi. No wie pan, patrząc na mnie.

- Ciemne włosy, zielone oczy... - Snape brzmiał na nieco zaskoczonego. - Ach, masz na myśli twoje oczy i to, jak one obecnie wyglądają. Tak, powiem ci prawdę. Nie ruszaj się.

Harry ponownie usłyszał poruszenie różdżką i poczuł, że coś zmusza jego powieki do otwarcia się. Nie zdołał się powstrzymać przed szarpnięciem się do tyłu.]

Snape pominął milczeniem jego zachowanie, skupiając się na opisaniu tego, co widzi.

- Twoje oczy są nienaruszone, tęczówki masz nadal zielone, chociaż możliwe, że kolor jest bardziej... intensywny niż wcześniej. Jakby z większym połyskiem. W każdym razie można zauważyć pozostałości skaleczeń na rogówkach. Coś w rodzaju rys na szkle, Harry. Są praktycznie niezauważalne, jeżeli nie przyjrzeć im się uważnie. Prawie wyzdrowiałeś. Sądzę, że jutro powinieneś zacząć zażywać miksturę wzroku.

Harry odetchnął z ulgą. Ogólnie rzecz biorąc, nie brzmiało to aż tak źle. Ale mikstura wzroku?

- To ja nie piłem tego cały czas? To coś śmierdzące zgnilizną?

- Potter - powiedział Snape z przekąsem, bez trudu uderzając w swój profesorski ton - eliksir wzmacniający wzrok i mikstura wzroku całkowicie różnią się zarówno na etapie przygotowania, jak i używane są w różnym celu.

- Tak, proszę pana - mruknął Harry. Zaraz potem wpadła mu go głowy kolejna myśl. - Czy ma pan jakąś uwarzoną partię, w której Malfoy nie maczał paluchów? Bo Ron i Hermiona mówili mi, że on pomaga panu przy moich eliksirach, i... no...

- Tak?

- To po prostu wstrętne - stwierdził Harry, unosząc głowę. - I...

- Ależ proszę, nie krępuj się, mów, co myślisz - zachęcił Snape, brzmiąc... no cóż, Harry nie był pewny. Jakby drwił sobie i był rozbawiony jednocześnie.

- No, dobra, sam się pan prosił - mruknął Harry, uznając, że właściwie czemu by nie. W końcu nie był to jakiś drobiazg, który mógłby zignorować, prawda? - Dopuszczanie Malfoya gdziekolwiek w pobliże moich eliksirów jest z pana strony raczej nieodpowiedzialne, nie uważa pan, panie profesorze? Bez obrazy, ale czy pan w ogóle myśli? Jego popierdzielony ojciec dopiero co próbował spalić mnie żywcem, wie pan?

- Draco Malfoy nie jest swoim ojcem - odparował Snape, nieoczekiwanie podnosząc się na łóżku i odsuwając od Harry'ego. - Bez względu na to, on mi nie pomagał przy warzeniu twoich eliksirów. Twoi przyjaciele się mylą.

- To czemu nie musi siedzieć z nosem w książkach, jak wszyscy na pana lekcjach?

- Myślałem, że mi ufasz - zauważył Snape. Harry prawie widział jego uniesioną brew.

Zastanawiał się, czy nie powiedzieć: "Ja też tak myślałem", stwierdził jednak, że byłoby to podłe, nie wspominając już o tym, że nieprawdziwe. I, prawdę mówiąc, w pewnym sensie wzruszyło go, że Snape'owi najwyraźniej zależało na jego zaufaniu, toteż wolał tego nie zepsuć.

- Niech pan posłucha - westchnął. - Ufałem panu podczas tortur z piekła rodem, więc niech pan nie śmie twierdzić, że muszę to udowadniać w taki sposób. Że nie wolno mi pytać, co się właściwie dzieje. Mam prawo to wiedzieć, do diabła! Poza tym Malfoy wciąż tu przychodzi albo kręci się w pobliżu, a... mnie to martwi. Nie wiem, co knuje.

- On niczego nie knuje.

- Taa? - rzucił Harry wyzywająco, wspierając się na łokciu. - Nie wie pan, że nie można ufać słowom wychodzącym z ust tego Ślizgona?

- Ja też jestem Ślizgonem, nie zapominaj o tym - przypomniał mu Snape gładko. - Pan Malfoy zaś przyszedł do skrzydła szpitalnego z mojego rozkazu. Mojego i Albusa. Starał się z tobą porozmawiać. To jest... warunek. Resztę musisz usłyszeć od niego.

- A na lekcjach? - naciskał Harry.

Usłyszał coś, co w jego uszach brzmiało, jakby Snape krzyżował ramiona na piersi.

- Może zaskoczy cię ta wiedza, lecz pan Malfoy nie pochwala swojego ojca... rękodzieła, że tak to nazwę. Chciał zrobić coś, co mogłoby pomóc, Harry...

- Malfoy nie pytał, jak może mi pomóc - przerwał Harry.

- Ależ tak, z całą pewnością pytał, a że jest całkiem dobry w warzeniu, skierowałem go do sporządzania wywaru bezbolesnego snu. Nie wie, że wlewam rezultaty jego pracy do ogólnych zapasów dla uczniów, i prosiłbym, abyś mu o tym nie mówił.

- Ten mały wybieg może się skończyć otruciem kogoś - zauważył Harry, przewracając się na plecy.

- Naprawdę sądzisz, że kiedykolwiek przekazuję do izby chorych eliksiry, nawet uwarzone przeze mnie samego, bez ich wcześniejszego wszechstronnego zweryfikowania?

Harry nie zamierzał sprawiać wrażenia tępaka, ale to nie miało dla niego żadnego sensu.

- Więc skoro pan sprawdził wywary Malfoya i okazały się one w porządku, czemu mi ich pan nie dał? No wie pan, albo one są bezpieczne, albo nie są, panie profesorze.

- Eliksiry, których obecnie potrzebujesz - wyjaśnił Snape zwięźle - są znacznie mocniejsze od standardowych. Draco jest w pełni kompetentny, aby je warzyć, nie pozwoliłem na to jednak, ponieważ wiedziałem, że zaniepokoiłoby cię to. I tak właśnie się stało.

Harry wzdrygnął się, niepewny, czy odruch spowodowała łagodna nagana, czy może fakt, że Snape właśnie nazwał Malfoya Draconem. Wcale mu się to nie podobało.

- Przepraszam, proszę pana.

- Dość już przeprosin - odparł Snape szorstko, wstając. To zabawne, ale kiedy nie miał na sobie szat, Harry'emu było znacznie trudniej usłyszeć, jakie ruchy nauczyciel może wykonywać. - Czy teraz jesteś w stanie spać, Harry?

- Chciałem jeszcze o coś zapytać - ziewnął Harry. - Eee, o mnóstwo rzeczy, ale już nie pamiętam. O, świstoklik, to było to... hm, coś na temat świstoklika...?

- Myślę, że czas, abyś odpoczął - zauważył Snape, pochylając się nad chłopcem, żeby pomóc mu podciągnąć wyżej koce i otulić go nimi. Kolejny pierwszy raz dla Harry'ego. A może nie. Snape prawdopodobnie otulał go kocami również w Devon. Ale nikt inny tego nie robił, nigdy, pewnie poza rodzicami, tylko że to się specjalnie nie liczyło, skoro tego nie pamiętał.

Lecz nawet pod kocami Harry zaczął drżeć. Chciał dostać ciepło Snape'a z powrotem.

Nauczyciel musiał zorientować się, że to sprawka przeciągu. Harry usłyszał krótką serię zaklęć Reparo wraz z towarzyszącym jej brzękiem składającego się na powrót szkła i prawie mógł sobie wyobrazić widok odnawiających się okien.

- Przepraszam za to - mruknął, zapomniawszy, że Snape prosił, aby więcej nie przepraszał. - Nie próbowałem zrobić czegoś takiego, a przynajmniej nie sądzę, żebym próbował. Nawet nie wiem, jak to właściwie zrobiłem, naprawdę.

- Podejrzewam, że ja wiem - stwierdził Snape ponuro. - Teraz jednak nie ma na to czasu. Porozmawiamy o tym jutro.

- Obiecuje pan? Nie zniknie mi pan znowu?

- Przyniosę twoją miksturę wzroku - zapewnił go Snape i tym razem Harry'emu udało się dostrzec subtelną zmianę w prowadzonej rozmowie. Mistrz eliksirów przestawiał ją z prywatnej na zawodową. No dobra, Harry też tak mógł.

- Czy to jak ostatni krok? Znaczy, czy będę jutro w stanie widzieć?

- Wątpię, aby sprawy posunęły się naprzód aż tak raptownie - Snape pozbawił go złudzeń. - Eliksiry wzmacniające pomogły przygotować twoje tkanki, ale mikstura będzie potrzebowała trochę czasu, żeby zadziałać. - Mówiąc to, Snape pomógł chłopcu usiąść i wcisnął mu w dłoń fiolkę. - Bezsenny sen na dzisiaj, o wiele jednak mocniejszy od wersji, która, jak mi kiedyś powiedziałeś, na ciebie nie działa. Wypij, Harry.

- Nie jest mi potrzebny - zaprotestował Gryfon. - Nie będę miał znowu koszmarów, w każdym razie nie sądzę, nie teraz, kiedy z panem porozmawiałem.

- Mimo wszystko - nalegał Snape doskonale znanym mu tonem.

Harry poddał się, niezdarnie przechylił fiolkę i wlał sobie jej zawartość w usta. Hm, bulgotała na języku znacznie bardziej niż zwykła wersja. I smakowała bardziej owocowo.

Już prawie myślał, że Snape wyszedł - był tak śpiący, że trudno mu to było ocenić. Wtedy jednak poczuł dłoń na czole, która odgarnęła mu włosy z twarzy. Miłe uczucie.

- Obiecasz mi coś, Harry? - spytał Snape cicho. - To ważne.

- Obiecasz? - powtórzył Harry sennie.

- Tak. Wysłuchaj Dracona Malfoya, kiedy przyjdzie z tobą porozmawiać, dobrze? Zrobisz to?

Harry głęboko się nad tym zastanowił, bo wiedział, że coś w tym było nie tak, coś więcej niż to, co było oczywiste. Wyczucie czasu, to było to...

- Ululał mnie pan, zanim pan zapytał - oznajmił Harry głosem, który każdy mógłby uznać za bełkot pijaka, tylko nie mistrz eliksirów. - To nie było... miłe, pre... em, profesorze.

- Powiedz mi po prostu, że z nim porozmawiasz...

- Ślizgon - przerwał mu Harry oskarżającym tonem, mając wrażenie, że czuje głupawkę na języku. Która rozluźniła mu też struny głosowe. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że zna tyle ładnych słów na eś. - Śliski, ściemniający, śledzący Ślizgon. Ś... eee, święty, świrnięty, śnięty, śpięty, ścięty, świdrokrenty Ślizon...

Wydawało mu się, że słyszał, jak nauczyciel mruczy pod nosem coś w rodzaju: "Najwyraźniej odrobinę za bardzo cię ululałem", ale nie mógł być tego pewny, podobnie jak tego, co stało się w następnej chwili. Nie czuł naprawdę tego, co mu się wydawało, że czuł, prawda?

"Nieee" - uznał. - "Niemożliwe." Snape nie musnąłby ustami blizny na jego czole, prawda? To tylko ululanie przez eliksir sprawiło, że czuł ciepło, głupawkę, szczęście i, no cóż, brak znienawidzenia.

Kompletny brak znienawidzenia.

Zachichotał raz czy dwa razy, po czym zapadł w najszczęśliwszy sen, jaki miał od tygodni.



Wyszukiwarka