Obroty rzeczy
czytano 12427 razy
cykl: Autoportrety
Autoportret odczuwalny
Patrzą na mnie, więc pewnie mam twarz.
Ze wszystkich znajomych twarzy najmniej pamiętam własną.
Nieraz mi ręce żyją zupełnie osobno. Może ich wtedy nie doliczać do siebie? — — — Gdzie są moje granice? — — — Porośnięty przecież jestem ruchem albo półżyciem.
Zawsze jednak pełza we mnie pełne czy też niepełne, ale istnienie.
Noszę sobą jakieś swoje własne miejsce. Kiedy je stracę, to znaczy, że mnie nie ma. — — — Nie ma mnie, więc nie wątpię. |
Autoportret radosny
Nie myślcie, że jestem nieszczęśliwy. Cieszę się, że myślę. Myślcie, że się cieszę.
Świadomość jest tańcem radości. Moja świadomość tańczy przed lampą deszczu przed łupiną ściany przed sklepem spożywczym z wiecami kapusty przed ustami mówiących przyjaciół przed własną ręką nieoczekiwaną przed niewydrążoną rzeźbą rzeczywistości — w przepychu najlepszej zabawy i najwznioślejszego nabożeństwa nieoddzielnie moja świadomość tańczy.
A kiedy porwie się taniec, zwyczajem każdego kłębka, pójdę do nieba — gdzie się nic nie czuje, gdzie od początku byłem, zanim byłem, gdzie już do końca będę, gdy nie będę, tam — radość nie do opisania. . . . . . To wszystko. |
[Garwolin, 3 marca 1954]
Nie umiem pisać
ciemno tu... co o szarym swetrze? — tylko tyle.
na dworze jest już po cytrynie wyciśniętej śnieg
drzewo z zimna i struktury kształtu nierozgadane nie szumi
którędy wyjść ze słowa?
|
Szare pytanie
Biele zaszły szmaragdową szarością: biały papier z kubkami na stole kawałek pościeli imbryk.
Jakiż blask zaćmił mi okno?
Co tam słychać dziś w dole miasta?
Który to dzień stworzenia świata i jakich ludzi? |
[Warszawa, 2 marca 1954]
cykl: Ballady peryferyjne
Ballada z makaty
Jest sobie zielony ogród na wszystkie pory w rajskie szczypiory w drzew kalafiory.
Panna tu leży w jarzynie (myśli, że na mięcie), za długie nóżki — podgięte, obie lewe i przejęte, łokcie podpierają brodę — z boku widzianą urodę — odwrotną urody modę; nad urodą wieniec dziwny krakowski z Pelcowizny. Na co panna czeka z zamyśleniem na flekach?
Anilinowe ptaszki weselą ogród rajski. Jeden chudy ptaszek w palcach chłopca śpi, jak do panny nadszedł - zagrał fi-fi-fi!
A co to za plebejusz? A co ma za kapelusz? Kapelusz ma jak dudy... A gra — ten patyk chudy. A słychać go za flety, aż panna tupie we fleki. Trzepoczą pantoflowe wstążki, dygają rajskie widoczki. Panna w tych bucikach na leżąco fika, stuka w pantofelki oberki — sztajerki:
Raj tu nielichy, graj pan — muzyki! ja pantofelkami radi-radi-ra! Maj mi po głowie ow- szem nie powiem radi-radi-radi- ra-ra!!
Graj, panie młody, do końca pogody, póki te ogrody nie tracą urody, a że te ogrody nie zmienią urody ody-rydy-rydy uha!!! |
[Gdańsk, 8 X 54]
Dwie kuźnie najpóźniejsze
U wielko-wielko-miejskiej — wielko-worowej Grochowskiej domów sypie się groch. Między grochami przeszło 100 nagle luźniej: dwie kuźnie; maczki to? E, dwa ogniki w gniazdach płotu, dwie Wulkanowe komnaty, wdzięczniej: dwojaki... oj, Kupało oj, Łado co za baśń! ej, Warszawo ej, Prago...
Bujajcie nami — huśtawki dwie, huśtajcie dotąd, gdzie roku pańskiego roku końskiego targu na Grochowie końskiego stukano nimi o Wołominy a na końskie szczęście pito w Kobyłce.
A jeszcze teraz tu koński rok. One tu wstęp mają jak w szarozłoty obrok, zobaczonych kowali torbami sobie przypinają, zaś szczęściami wygiętymi na nowo przytupują. U rozstaja poprzód kuźni bodą się dyszle, dopóki panowie koniowie do nich nie przyszli, starzy panowie bogowie na czterech nogach — wożą ludek swój po grochowych kamieniach...
Grochowska — Grochowska wielki drąg w mrowisku miasta. A dwie kuźnie, kiedy wieczór późny, to patrzy do Grochowskiej dwoje oczu końskich. |
[W-wa, 15 X 1954]
Filozofia Wołomina
1. Obecność niepewna
W nocy lepiej widać kości. Uliczka jak chuda kość. (Inne jak kość z jej kości.) Ona ma nawet tę stronę od śniegu odpolerowaną, szarą i wydziobaną w pory.
To nad nią babka ukazuje się w swym porze — w okienku, siwa — nie jak wrona od kości, ale jak drewniana od zegara kukułka, bo kukułka wyskakuje na kościstym patyku, a babka ma wydziobane usta po uśmiechu i wystu, wykukuje niemo swój czas pozasłoneczny wyłączenie z rytmu chudą kostką niezgody.
2. Mit naoczny
Budka piwa — stajenka Wołomina, nad nią strzecha nie... markiza.
Pytacie o gwiazdę? Jest na jawie u latarni i prócz tego długa jak sznur wisi i rozbija się o śnieg. Markiza przewleczona gwiazdą. Dla kogo szopa? Wiem, sprawdziłem: dla trzech pasterzy w waciakach, stebnowanych króli, dla nich tylko codnieje.
U drugich brzegów śniegu czekam, czy przyjdą i dziś.
Troi się nowy śnieg. Co będzie, gdy nie przyjdą i ten biały budkę z piwem zawiekuje?!
(Już to samo było z granistosłupami świątyń, które odbito z piasku.)
Nikt wtedy nie odgadnie jej obrządku. |
Karuzela z madonnami
Wsiadajcie, madonny madonny Do bryk sześciokonnych ...ściokonnych! Konie wiszą kopytami nad ziemią. One w brykach na postoju już drzemią. Każda bryka malowana w trzy ogniste farbki I trzy są końskie maści: od sufitu od dębu od marchwi. Drgnęły madonny I orszak konny Ruszył z kopyta. Lata dokoła Gramofonowa Płyta, Taka płyta:
Migają w krąg anglezy grzyw I lambrekiny siodeł, I gorejące wzory bryk Kwiecisto-laurkowe. A w każdej bryce vis à vis Madonna i madonna W nieodmienionej pozie tkwi Od dziecka odchylona — białe konie — bryka — czarne konie — bryka — rude konie — bryka Magnifikat!
A one w Leonardach min, W obrotach Rafaela, W okrągłych ogniach, w klatkach z lin, W przedmieściach i niedzielach. I w każdej bryce vis à vis Madonna i madonna. I nie wiadomo, która śpi, A która jest natchniona — szóstka koni — one — szóstka koni — one — szóstka koni — one Zakręcone!
I coraz wolniej karuzela Puszcza refren I preryfe rafa elickie madonny przed mieścia wymieniają konne piętro — — — — — — — — Wsiadajcie w sześcio...! |
Rozprawa o stolikowych baranach
Fantazjo warszawskiej Pragi, masz assyryjskie rogi i jedną nogę czerwono lakierowaną. O bazar! bazar! bazar! O baran! baran! baran! To jego profil — jak z lewej ręki — i jego baranica piękna — ach! dwa profile Nefretet z liworyzacją tête à tête. Cztery czerwone kropki uszu. Babilony trefione w srebra z tłuczonego lusterka i czerwone chorągiewki, kożuchów złote Homery, lazurowe cokoły. A dalej: barany w koronkach brabanckich i barany z Bizancjum, i barany w koronach oryniackich...
Jaki zwrotnik? „Wiek który? — — Czas który?” Magie — religie — rytuały. A to wszystko z jaskiń pod miastem, nieustanne Mentony gminne, a to nieprzerwane dylu-dylu dyluwium peryferyjne. |
[Gdańsk, 8 X 54]
Tryptyk pionowy
Sny, moje sny! Jak dzwon — ten próg. Patyki cienia wiszą. Brązowo gładzi, szaro kłuje, a pod palcami rąk i nóg tak samo — mnie czy im kurzą się pnie piszczały krosna dziurami melodyjnymi:
1 W dole — w dole — z góry na dół Cecylia gra na maglu, kufry, klaty przesuwa, drewniane zęby — jej męczeństwo — — święta Cecylia w politurach, koło — manuał — emmanuel wał — interwał — fuga.
2 A ta Dorota — nosicielka, a kosze jak skóra chleba, w koszach węgle, na węglach drzewa, schody w pręgach, sęki na plecach — — wysoka droga omdlewa.
3 U góry — szare szare mury, u góry święta Weronika, rozpięte ręce w strych — i w strych — — w płachtach bielizny mokra twarz wysycha i ucicha...
...Taki śnie mój! Stary sprzęcie, w koronce korzenie masz i czub. Na zawiasach dzwon się kręci na zamknięcie snu. |
Zadumanie o sieni kamienicznej
Sień: głębia piwa najmocniejszego to jej zapach jej światło jej smak.
O tyki kanciaste strome! o tyki drzwi, po co po was chodzić? Jakie słychać rośnięcie tłoczenie szum? O chmiele za drzwiami wieczorne chmiele!
Przez drzwi tych gąszcz pojazd fin-de-sièclowy ko-łat! ko-łat! — maszyna do szycia Droga koniec ma? A gdzież tak przez świat? Oj, chmielu...
Tu — od tych gąszczy ptak z dziobem emaliowanym ucieka dzieciom w kraje ciepłe — a zostaw chociaż piórko z pary. Oj, chmielu...
Tu — od tych gąszczy długie mówienie sypie się i sypie, jednakowe ziarna zgarnia kto czy nikt? szufla ucha pijana zasypała wszystko — zapakuj się, mówienie, do worka! Oj, chmielu...
Oj, tyki wieczorowe po piętrze, oj, sienne piwo najmocniejsze, oj, sienne niewesele, chmiele wy, chmiele.
|
[Warszawa, dnia 15 października 1954 r.]
cykl: Ballady rzeszowskie
Barbara z Haczowa
— Barbaro z popiołu i srebra... — Jestem z drewna. — Barbaro spod szarego gontu... — Jestem spod błękitu. — Błękit masz na sukni jeszcze niedojrzały, a twój domek to srebro i popioły. — To wapienny tynk. — Tynk? — To wapienny tynk.
— Barbaro z cynobrem u głowy w sukni opalowej z płaszczem niebieskawym, ale jeszcze jesteś prócz tego, co tynkowali, z popiołu i srebra dalej... — A?... Uderzają w deski mojej kapliczki jabłka.
— Tak, Barbaro, niby jabłonie, a jeszcze kiedy głowę skłonisz...? — Kiedy głowę skłonię? Pokrzywy? — bez srebra. A! łopuchy srebrne ale tylko po jednej stronie! — Po jednej stronie, bo po drugiej zieleń, Barbaro. A popiołu i srebra na coś chyba zostało? — ...Na kamienie!
— Jesteś rozmowna, Barbaro barokowa. — Barokowa? — Tak. Taka ruchliwa dokoła. — Prócz tego jestem święta we wszystkich sukni skrętach. — Wiem. — A tam niżej rzeka za plecami moimi ucieka i zawsze jakoś pozostaje. — Słyszę. — A w bok, na wysokościach siwe drzazgi poukładali Panu Bogu Haczowskiemu. — Widzę na wysokościach, Barbaro przydrożna, siwy kościół. — O to to! Jakem przydrożna, nie znajdziesz w nim gwoździa; są za to po pierwsze — pajęczyny, po drugie — kurzu a kurzu, po trzecie — dwa anioły, co kopciły świecami, po czwarte — belki wedle andrzejowego krzyża powiązane, po piąte — same kołki od sobót po izbicę, po szóste — pusto, po siódme — malowidła, na suficie na ścianach, nad drzwiami czarni Żydzi (Pan Jezus ze świątyni wygania) i wszystko z drewna, jakem drewniana, i mówię ci...
Mówiła, długo mówiła od tego kościoła na ustach czerwonych — siwa. Pamiętam — oczy malowane mrużą się jeszcze: — Belki od wschodu patrzą twarzami, ale twarze wyjadł deszcz... — mówiłą długo wszystko, co słyszała moja znajoma z Haczowa pod kościołem napotkana świątkowa łopianowa... |
[Kraków, 23.1.1952 r.]
Stara pieśń na Binnarową
Prowadź nas, przenico, złota błyskawico, przez fiolety owych wzgórz między blaski kukuruz z żółcielami pospołu, słonecznikiem upału, miodem rozlanym powietrza — dywanami spod Biecza.
Wyjdźcie, stłoczone w kapliczce świątki z dziwacznym licem, pokażcie najbliższą drogę fiołkowym i żółtym rękawem.
Już woda z rowem zakręca. Kończy się droga gorąca. Wierzby zgromadzone dmuchają w pnie spękane. Widać czarne prawie bożych ścian modrzewie. A szparami zapachy się leją od pajęczyn, kwiatów i drewien.
O Anioły-Stróże, o deski w różnym kolorze — od kaplicy swojej wyjdźcie, tęczę z drewna nam pokażcie, w skrzyp cichuśki i lekkuśki odemknijcie drzwi kościoła.
Otworzyły!
O pajęczyno kolorów!!
Bogarodzica Dziewica, złotem gotycka Maryja nad ołtarzem płonąca koralami u szyi, u twego syna Gospodzina cała Jerozolima: na ścianie po prawej stronie w żółtościach, w klocach zieleni skręcone — głowa przy głowie orszaki wielkopiątkowe farbami i kurzem się trzęsą na kusych nogach. Kyrie elejson! Adamie — ty boży kmieciu, Ewo — z tej samej kłody, we dwoje ołtarz dźwigacie, aż pogrubiały wam łokcie. Kyrie elejson!
A po prawej stronie białe, zapylone „trzy Maryje poszły, drogie maści niosły... Gdy na drodze były, tak sobie mówiły: Jest tam kamień niemały, a któż go nam odwali?”
— — Grób święty zarósł pajęczynami — — — — — anioły siedzą zakurzone, białe — śpiewają: „...Nie trwóżcie się, Dziewice, ujrzycie Boga lice... Wstał z martwych, tu go nie, tylko jego odzienie... Alleluja!”
Gdy prowadzili ołtarz, święty Michał stał na szczycie, trzymał miecz zapylony i wagę z przydrożnym kurzem. Ale pułap kwieciesty kościoła był za niski dla archanioła, więc przefrunął ponad chór, wziął miecz, wagę, na niej — kurz i tak czuwa.
Drewniany Michale Archaniele, ty na drewnianych aniołów czele, Stróżu Stróżów malowanych i posiwiałych od śniegu niecałych po zacieku...
Oto pomniejszone Stróże o tęczowym kolorze wśród kaplicy swojej trzeszczą w cytry i wiole rano, wieczór, we dnie, w nocy ludzkim śpiewom do pomocy.
Śpiewy zostały w kalinie, w jęczmieniu, w makówkach — pod ołtarzami... Gdy potrącić je, roznosi się pył po sumie: „...Ty przez aniołów... ...ty przez aniołów... ...ty przez aniołów...” Cisza.
W nawie na cieniach zastrzałów ostatnia tajemnica: po lewej ręce zbawieni, po prawej potępieni, a wszyscy przyprószeni... Amen. |
[Kraków, 25 stycznia 1952 r.]
cykl: Groteski
„Ach, gdyby, gdyby nawet piec zabrali...” Moja niewyczerpana oda do radości
Mam piec podobny do bramy tryumfalnej!
Zabierają mi piec podobny do bramy tryumfalnej!!
Oddajcie mi piec podobny do bramy tryumfalnej!!!
Zabrali.
Została po nim tylko szara naga jama szara naga jama.
I to mi wystarczy: szara naga jama szara naga jama sza-ra-na-ga-ja-ma szaranagajama |
[Gdańsk, 9 X 1954]
Ballada o zejściu do sklepu
Najpierw zeszedłem na ulicę schodami, ach, wyobraźcie sobie, schodami.
Potem znajomi nieznajomych mnie mijali, a ja ich. Żałujcie, żeście nie widzieli, jak ludzie chodzą, żałujcie!
Wstąpiłem do zupełnego sklepu; paliły się lampy ze szkła, widziałem kogoś — kto usiadł, i co słyszałem?... co słyszałem? szum toreb i ludzkie mówienie.
No naprawdę naprawdę wróciłem. |
[Warszawa, 10 stycznia 1954]
Dwa przekłady
1. Przekład z parasolki
Ja wrona miękki dzwon galanteryjny szpon takt ronda galanteryjny szpon takt - ronda to deszcz - to on toon ton
—
Rozpiąć mnie sufitowo nad żarówką a zaświecę tamta indiańska — natchnione słońce dyletanta
2. Przekład z materaca
Pasy — Matissy — Bonnard
Chór z trąbkami — pode mną zatopione skręcenia śpią ślimaki śpią
Pasy — Matissy — Bonnard |
[W-wa 4 X 54]
Mój strach nie- i organiczny
Wieczorem złamałem grzebień. W nocy bałem się koguta-stróża i zardzewiałej piły, bałem się pisków mojego żołądka, myliłem go z niewidzialną myszą.
|
Studium klucza
Klucz ma zapach wody gwoździowej smak elektryczności a jako owoc to on cierpki niedojrzały będący cały w sobie pestką. |
[W-wa, 16 lutego 1955]
Zaznaczam: mogłem się przesłyszeć
Tekla Tekla Tekla Tekla Teklo, zegar cię woła...
Nie ma Tekli, wyjechała Tekla.
Jakże Tekla wyjechała, kiedy krzesła zamknięte doniczki zamknięte żyrandole zamknięte — jakże ona wyjechała?
Tekla Tekla Tekla Tekla Teklo, zegar cię woła...
Nie było Tekli, nie było, nawet gdyby lustro w lustrze w lustrze lustro lustro w lustrze — nie było jej, nie było.
Teklo...
I zegar usnął. |
[Gdańsk, 9 XI 54]
cykl: Liryka sprzed zaśnięcia
Liryka śpiącego
fruwam fruwam na trapezach przyśnień
fruwam w latającym cyrku rzeczy nad tobą nad jawnym nad zwykle przytomnym
jestem wszystkimi i bywam wszystkim rzeczami ale nie tobą byle nie tobą mój leżący na dnie moja góro oddechów która stopniejesz przebudzeniem mój ty który spłyniesz |
[Warszawa, 25 IX 1954]
Mój testament śpiącego
ciemny negatyw pokoju z którego wypadła jedna dzienna rzeźba
mój negatyw ze mną wysypanym w różne kąty ta pusta moja małżowina pomnik na łóżku
ach gdyby tak parę wieńców bibułowych garnków głogów i parasoli pod mżeniem nocy
jeszcze ileś razy pozlepiam swoje kredy gipsy w coraz to gorsze formy i ślimaki a w koncu naprawdę wylecę ze skorupy więc naprawdę pamiętajcie parasol
|
Moje Jakuby znużenia
Arturowi Sandauerowi
Wyżej hejnały kształtu zamieszkiwania dotyku wszystkie pogody zmysłów... Najniżej — ja to z moich piersi wyrastają schody rzeczywistości.
I nic nie czuję. Nic soczystości. Nic koloru. Nie tylko nie jestem którymś z testamentowych bohaterów ale gorzej niż flądra przylepiona do dna na zdychanie z uciekającymi w górę pękami balonów oddechu gorzej niż kartoflana matka która wypuściła olbrzymie jelenie rogi kłączy i sama - skurczona prawie do zniknięcia.
Uderz mnie konstrukcjo mojego świata!! |
Świadectwo snu
Za płotami łóżek my — budy kinowe snu.
Nie możemy tupać ani klaskać.
Co najwyżej krzyczymy małpim językiem, naszym starym narzeczem, o rzeczach najnowszych.
I naprawdę przeżywamy wtedy własną cywilizację. |
[Garwolin, 1 marca 1954]
cykl: NIEPRZYPISANE
cykl: Pokrewieństwa
Do NN***
nagle wycinasz się z pomieszanych form ulicy wypukłością nóg twarzy
zbliżasz się — pół mijam cię — pół
jakże mi szkoda tej zawsze jednej strony nie widzianej! odchodzisz — pół ruch innych kroi cię w coraz drobniejsze kawałki
nic mi z ciebie nie zostało nagle |
[Warszawa, 10 IX 54]
Jednym palcem wystukane
Dnami garnków latają jaszczury starych rąk.
Gzymsy koków pod gzymsami szaf.
Butle okien zatkane korkami twarzy.
Kamienie patrzą porowato z różnych zmarszczek nad fioletowym podbródkiem
W ziemi — trumienne amonity. — — Róże krwiobiegów pną się po schodach pod dach na anteny gotyku.
Muchy wokoło lampich horyzontów i ci, co we widnokrąg odchodzą i jesiennieją na rózgi szkicu.
|
Od ziemi nie odrosnąć
Wieczorem wracam sztywną przezroczystą, wieczorem wracam lunetą, podejrzewam sztuczne zimne dziecko gwiazd o siebie, chrzęszczą mi szklane rurki oddechu od połączenia z prze-stworzami — stworzonego przetworzonego schowaj mnie przed obcymi matkami, moja matko od nóg, moja gwiazdo. |
[W-wa, 17 lutego 1955]
Słowa dokładane do wiśniowych wołów
Wiśniowe woły wiśniowe woły nad wołami twarde anioły anioły w ostrych wozach w saradelach w miraculach w kumosach
Ptaszkowie czubki stodoły pod ptaszkami anioły bez kapeluszy w peluchach z włosami na uchach . . . . . . . .
skrzydeł nie mają oddali gęsiom piękni są
Dwa koła - księżyc - dwa koła wołowa waga ma łańcuch złoto wiśniowe na wołach brzęczą żelazne oczęta patyki śpią na stodołach cień pachnie prosto z księżyca pachnie wszystko co wiezione gęsie skrzydła — nie na aniołach słuchajcie patyków wołowych słów piękne są
anioły kiwają głowami wielkimi wołami w wiśniowych kolorach...
|
[Garwolin 13.IX.54]
Za język pociągnąć
rzeki kory idą w górę — po pniu siebie pną — kropielnica poziomek po ziemi — staropolskie mówi między nimi
na krzyż supła na jeden — zawiązuje te dwa kiwania — dzwon poziom — pion poziom — pion
|
[W-wa 15.IX.54]
Zielony: więc jest
Jesteś... nie jesteś... wierzyć w ciebie czy wątpić z czego byś nie był — albo gdybyś nawet z niczego był — — zielonyś — od księżycowej glazury pejzazu zimowy
po prostu fajans trochę zamieszkały i zimny — — z ornamentami drzew i mgły na brzegu A gdy nic nie wiem o tobie ani o robaku mikropustki który cię gryzie ani o nazwaniu cię śniegiem krańcem miasteczka spodem miesięcznej nocy
możesz mi zagrać najpiękniejszą część niepokoju |
[Garwolin, 18 lutego 1954]
cykl: Szare eminencje
My rozgwiazdy
To nie tylko zgubione włosy.
Opuszczone miejsce często boli.
Mnożymy się ucięci tęsknotami. — — Jesteśmy rozgwiazdami. — — Nie odgrodzeni od niczego. Rozgubieni.
|
O mojej pustelni z nawoływaniem
1
Nie jestem godzien, ściano abyś mię ciągle syciła zdumieniem... to samo — ty — widelcze... to samo — wy — kurze...
Jakże jednak tu nie ulec twojej piramidzie mojego odosobnienia? a twoim — brzękom nazwy która nadziewa moje ciasto ucha? a waszym szarym — z was samych — drogom w które i mnie zabieracie?
Tak w mojej pustelni kusi: samotność pamięć świata i to, że mam się za poetę.
Dziwię się i dziwię siebie, i komentuję wciąż żywoty otoczenia.
Więc nocą mija dni czterdzieści albo cały anachoreta, a owe pychy apetyty swawolne wole robią ze mnie gniazdo.
2
Kruk mi chleba nie przynosi. a grota — numerowana, wisi drzewo ze sznurków, kwitnie papierami, kwitnie świecznik ze stołowych nóg a drugi świecznik — prawdziwy.
Ostatecznie — mówię z ludźmi. Nie piszę dla samych szaf. Więc bądź — o ja! — garbaty garbem pokory przed ziomkami i garbem porozumienia.
Zrozumcie po ciemku: brzęczy srebrna korona stołu, słychać miasto w skrótach i ukosach. Zapalcie światło: czy nie zamiesza się każdy z was — w żółtej szklance, dokoła której ociera się półtora wymiaru? Zgaście światło: oto magazyn kontemplacji, cały jesteś pokryty sercem, rozgrzesz mnie! Włóż, włóżcie papierowe kwiaty do czajników, pociągajcie za sznury od bielizny i za dzwony butów na odpust poezji na nieustanne uroczyste zdziwienie...! |
[styczeń 1955 r.]
O obrotach rzeczy
A one krążą
I krążą.
Przebijają nas mgławicami.
Spróbuj schwycić ciało niebieskie któreś z nich zwanych „pod ręką”...
A czyj język najadał się całym smakiem Mlecznej Kropli przedmiotu?
A kto wymyślił, że gwiazdy głupsze krążą dokoła mądrzejszych?
A kto wymyślił gwiazdy głupsze? |
[Warszawa, 18 października 1954 r.]
Podłogo, błogosław!
Buraka burota i buraka bliskie profile skrojone i jeszcze buraka starość, którą kochamy, i nic z tej nudnej fisharmonii biblijnych aptek o manierach i o fornierach w serca, w sęki homeopatii zbawienia... tu nie fis i nie harmonia, ale dysonans
ach! i flet zaczarowany w kartofle — flet w kartofle rysunków i kształtów zatartych! to stara podłoga podłoga leżąca strona boga naszego powszedniego zwyczajnych dni i takie słowo koncertujące w o-gamie w tonacji z dna naszej mowy...
Podłogo nasza, błogosław nam pod nami błogo, o łogo... |
[Garwolin, 16 listopada 1954 r.]
Rzeczywistość nieustalona
Skrojone według jednego manekina połyski przechodniów.
Kubistyczne lustra po guzikach po morzach.
Ziarno rdzy na nowy kolor starej szuflady.
Ściany zmieniające skórę jak węże. Gruby kurz który rośnie pokoleniami szarych baranków.
Wypozyczalnia sennych przeżyć czyli druga historia świata.
|
Stołowa piosenka prawie o wszechbycie
Okami sęków pawi się stół pawi się stół bukowy sosnowy dębowy konar odkryty w pół. . . . . . . . . . . . . . . Ma stół wymiary równości z tajemnym bogactwem uchybień z poezją formy po lesie po zmarłym po grzybie i topografię iście salomonową.
I stało się s t ó ł słowo. . . . . . . . . . . . . . . Sadzają do stołu w koła, w prostokąty swoje sprawy swoje wyglądy
— stół to wół —
podnoszą się od stołu na wagach śniadań rozmów min... . . . . . . . . . . . . . . W stole
tłum dłoni czyhający też na chiromantę naczynia słojowate z fermentem przestrzeni i ten sam co w nich płyn.
Gdyby wyłożyć wszystkie linie? Gdyby zdobyć drewnianą Jerozolimę? Gdyby wozami Eliasza przepchać się przez globy i próżnie które w stole milczą czy dudnią?...
|
Swoboda tajemna
Przekazywali sobie ściany jak plazmę życia.
Hodowali w rodzinie pra-szafy pra-klamki.
Gdy rozkręciły się zwoje schodów, gdy poszedł dom na dno, czuli: szafa została w ich małej wątrobie, mysleli prawie: kredens istnieje poprzez powiedzenie. wystarczy zaskrzeczeć ustami — śmieją się drzwi...
Krajobrazem rozłupanym na syntezy szli do podłogi obiecanej, którą obiecywał każdy sam sobie.
Nie zaśpiewali Eklezjasty.
Marność jest dla wybranych.
Wybranych jest mało
Albowiem — wybiera każdy — sam siebie. |
[Warszawa, 28 lutego 1954]
Szare eminencje zachwytu
Jakże się cieszę, że jesteś niebem i kalejdoskopem, że masz tyle sztucznych gwiazd, że tak świecisz w monstrancji jasności, gdy podnieść twoje wydrążone pół-globu dokoła oczu, pod powietrze. Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie, łyżko durszlakowa!
Piec też jest piękny: ma kafle i szpary, może być siwy, srebrny, szary — aż senny... a szczególnie kiedy tasuje błyski albo gdy zachodzi i całym rytmem swych niedokładności w dzwonach palonych polanych biało wpływa w żywioły obleczeń monumentalnych. |
[Garw(olin), 18 lutego 1954]
Sztuki piękne mojego pokoju
1. Szkoła śpiewu
Szafo szafo Semiramido piramido Aido
opero w trzech dzwiach! A od każdych rozwidnień zaświeceń błyszczysz w cztery płaskie świece. Gdybym umiał śpiewać w tobie ach spróbuję arii „O szafo...”
Jeden powiedział: taki żydowski kloc — ta szafa to Golem.
I kto wie? Kto zna jej noc? I jej żyrandole?
2. Szkoła tańca
Pod moją różową tapetą arcy-moja różowa na trzy takty pufa. — — Gramy Fredrę albo Moliera. O n a (wybiera, podrzuca tekst): ...O Klaro! J a: O Klaro, kiedyż przyjdzie chwila wypłakana... O n a (podpowiadając): ...sroga sercu rana... J a: Pani na imię Klara? O n a: Czy to postać rzeczy zmienia? J a: Ach, pani się zarumienia...
A jest zawsze przecież otulona w warszawskiego księstwa amaranty więc co chwila jako czwarty z trzema jej turniurami tańczymy kadryla...
I tak schodzi mój czas delikatny.
3. Szkoła nieprzyzwyczajenia
Firanka — na zwierzęta nastroju pajęczyna z okazji świata.
Uczepiony jej pająk mojego pokoju „soir - espoir” a to - już się rozwidnia.
Wieczorem dotknąć kroju krzesła — brzdąknąć na byle linii siennika — posmakować suchy okruch sufitu — to wpadają stadami wszystko co się skojarzy jak ćmy — czego by nie pomyśleć. Tyle ich! Tyle ich! Aż krążymy i my - i wołamy (ja, piec, sienniki): „Aniołki - aniołki siadajcie na ścianie tu tu!!!” Siadają. Śpiewają gamę: do my sły rze czy wi sto ści rze czy wi sto ści do my sły
— — Uczepiony jej pająk mojego pokoju a to - już się rozwidnia.
Puste oka mrugają firankę. Teraz tylko — przeznaczenie welon Ananke — albo bogini zmęczenia byleś tylko nie zesłała do rzeczy przyzwyczajenia. |
[Warszawa, 4 października 1954]