Nieślubne dziecko Boże
Autor tekstu: Hubertus Mynarek
"Jezus był nieślubnym dzieckiem Maryi. Talmud zna tak zwaną tradycje Pandery, Pantery bądź Panthery. Według tego przekazu jakiś rzymski żołdak czy oficer uwiódł narzeczoną Józefa, Miriam, i zrobił jej dziecko. Owocem tego związku miałby być właśnie Jezus. Trzeba by go nazwać więc: Jeszu ben Pantera (syn Pantery) (...) Byłoby to psychologiczne, w toku rozwoju psychicznego Jezusa konsekwentne i zrozumiałe, gdyby ten, który doznał rozczarowania ze strony rodziców, który nie potrafił wybaczyć matce hańby swego niejasnego pochodzenia, obdarzył całym swoim zaufaniem już tylko owego idealnego Ojca w niebie i gdyby przestała go obchodzić jego rodzina: ojciec, matka, (przyrodnie) rodzeństwo. Trzeba by tu dodać, że Jezus prawdopodobnie nigdy nie zobaczył swojego prawdziwego ojca, tamtego rzymskiego oficera czy kogokolwiek innego, kto nim był, a zawsze miał tylko do czynienia z „ojcem zastępczym" Józefem, który i w kościelnej łacinie jest stale — nieco lekceważąco — określany jako pater putativus, czyli „ojciec domniemany". Niewykluczone, że sam Józef, który też nie potrafił się początkowo pogodzić z „hańbą" wybranki i chciał ją „oddalić" (Mt 1, 19), opowiedział kiedyś chłopcu historię jego przyjścia na świat. Od kogoś Jezus przecież musiał się tego dowiedzieć. Albo też on właśnie spytał o to swego zastępczego ojca, gdy dotarły do niego uporczywie krążące pogłoski, jakoby był nieślubnym dzieckiem? I dla Józefa była to przykra niespodzianka. My potrafimy sobie jeszcze dziś wyobrazić, co czuł: w Nazarecie, galilejskim miasteczku, pewna dziewczyna w wieku dwunastu lat, dwunastu i pół roku — wówczas uważanym powszechnie za odpowiedni do wydania panny za mąż — zachodzi w ciążę. Józef, narzeczony owego dziewczęcia imieniem Miriam (w wersji zlatynizowanej: Maria), wie jedno: że nie on jest sprawcą jej brzemienności. Tu pojawia się luka, pustka, którą chrześcijańscy pisarze wypełnią zapłodnieniem dziewicy przez Ducha Świętego; nie wspomina o tym jeszcze Paweł, najstarszy z chrześcijańskich autorów, ani też najstarszy z przekazów ewangelicznych, ewangelia Marka, ale mówi o tym anonimowy autor Ewangelii według świętego Mateusza (jeszcze dość nieśmiało: "A z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak: Gdy matka jego, Maria, została poślubiona Józefowi, okazało się, że zanim się zeszli, była brzemienna z Ducha Świętego" (Mt 1,18, NTG) - „Koniec, kopka! Kobiety "mają na zgromadzeniach milczeć — nakazuje św. Paweł", dalej wnioskuje Mynarek, że musiał być to nadprzyrodzony gwałt), a znacznie obszerniej autor Ewangelii według świętego Łukasza (ten się rozkręcił wzmianką Łukaszową, którą znacznie postanowił rozbudować i upiększyć — przyp.). Trudno tu powstrzymać się od ironii. Sytuacja, z jaką mamy do czynienia, jest zgoła podobna do tej, w której rodzice wypytują córkę o ojca jej nie narodzonego jeszcze dziecka, a ona uparcie odmawia podania jego nazwiska. Może się wówczas tak zdarzyć, że jedno z rodziców powie: „Więc pewno zrobił ci je Duch Święty?!" Na ten właśnie pomysł wpadli również ewangeliści, Mateusz i Łukasz: podają oni syna Maryi za dziecko mające nie ziemskiego, lecz niebiańskiego ojca, spłodzone przez Świętego Ducha tego ostatniego. (...) Jezus nie wspomina nigdy, nawet aluzyjnie, o swoim narodzeniu się z dziewicy ani o poczęciu przez Ducha Świętego; ten sposób myślenia zdaje się być mu całkowicie obcy. Gdyby myślał właśnie tak, to musiałby być pełen czci, szacunku, pokory w obcowaniu z matką. Ale jest inaczej: on zamyka jej ciągle usta, nazywa ją niewiastą, nigdy nie używa słowa „matka", nigdy nie mówi o miłości do matki (...) Inicjator chrześcijaństwa nieślubnym synem — to niemożliwe! Przeciw temu domysłowi musiano stworzyć mit dziewiczej Matki Boskiej, Maryi"
O tej tradycji, którą zna Talmud, musiał również wiedzieć Celsus, który w II w. n.e. tak pisał o Maryi: "Biedna wiejska dziewczyna, którą sąsiedzi niezbyt szanowali. Mąż jej, z zawodu cieśla, wypędził ją, dowiódłszy jej cudzołóstwa z żołnierzem ... Wypędzona błąkała się tu i ówdzie i we wstydzie porodziła tajemnie".
Abdes Pantera - w poszukiwaniu ojca Jezusa z Nazaretu
Autor tekstu: Roman Zaroff
W historii zwłaszcza zamierzchłej nie istnieją fakty pewne. Często wydarzenia są akceptowane jako fakty na podstawie oceny ich prawdopodobieństwa dokonywanego przez historyków w konfrontacji z innymi konkurencyjnymi teoriami. W przypadku, który jest opisany poniżej całą sprawę dodatkowo zaciemnia jej religijny i emocjonalny kontekst. Niniejsza rekonstrukcja wydarzeń historycznych jest właśnie taką próbą. W oparciu o istniejące źródła historyczne poniższa hipoteza robocza zakłada, że ojcem Jezusa z Nazaretu był rzymski żołnierz Tyberiusz Juliusz Abdes Pantera.
W większości przypadków historycy przyjmują, że ojcem Jezusa był albo ktoś nieznany albo cieśla Józef, podawany za jego ojczyma przez autorów Nowego Testamentu. Biorąc pod uwagę fikcyjny charakter większości przekazów zawartych w Nowym Testamencie jest rzeczą niezmiernie trudną odnaleźć te nikłe elementy historyczne, które możemy tam znaleźć. Po prostu oddzielenie fikcji od faktów jest prawie niemożliwe ze względu na charakter tych źródeł. Źródeł, których zamierzeniem była eschatologia a nie przekaz historyczny, gdzie fakty były co najwyżej tłem, elementem mało istotnym, naginanym lub zwyczajnie wymyślanym.
Wychodząc z powyższego założenia badawczego powstaje pytanie czy możemy przyjąć za Nowym Testamentem, że Józef nie był biologicznym ojcem Jezusa a jedynie jego ojczymem, który zaakceptował Jezusa jako legalnego syna zgodnie z prawem żydowskim. Pomijając fakt bezpośredniego podania Józefa za ojczyma Jezusa w czterech Ewangeliach istnieje pewien niezależny fragment potwierdzający wiarygodność Nowego Testamentu w tym przypadku. Chodzi tu o fragment (Marek 6:3-4), w którym powątpiewający w Jezusa współmieszkańcy Nazaret określają go jako „syna Marii". W źródłach historycznych najwiarygodniejsze są te fragmenty, które stoją w sprzeczności z zamierzeniami autorów przekazu. Mamy tu właśnie taki przypadek. W kontekście starożytnego Bliskiego Wschodu, w społeczeństwie na wskroś patriarchalnym określenie kogoś, w wypowiedzi publicznej jako syna kobiety miało charakter obraźliwy, a przynajmniej lekceważący. Prawnie Jezus mógł posługiwać się imieniem „Jezus syn Józefa", i tak go parokrotnie nazwano w Ewangeliach. Nie mniej „Jeszu ben Miriam" w ustach ówczesnych mu Żydów było bez wątpienia przytyczką, wytknięciem mu pochodzenia z nieprawego łoża, dewaluującym go jako osobę w oczach współmieszkańców małego przecież Nazaret. W oczach ludzi, którzy na pewno znali rodzinę Jezusa i całą historię jego narodzin z pierwszej ręki. Na tej podstawie możemy więc przyjąć, że Józef był jedynie ojczymem Jezusa.
Kim był natomiast jego biologiczny ojciec? Pomijając mitologiczne pochodzenie Jezusa przedstawione w Nowym Testamencie, trzeba przyznać, że sprawa nie jest prosta i jednoznaczna jak to bywa i dzisiaj w przypadku nieślubnych dzieci. Nie istniały wtedy przecież badania DNA, które bezspornie ustalają ojcostwo. Musimy więc oprzeć się na historycznych źródłach pisanych. Nieliczne informacje dotyczące tej sprawy znajdujemy w źródłach starożytnych w głównej mierze żydowskich. Przypisanie ojcostwa Jezusa niejakiemu Panterze znajduje się w talmudycznych pismach Tosifta dodatku do Mishnah. Łącznie, w Tosiftą i Baraithą, Jezus jest wspomniany cztery razy. Większość źródeł żydowskich przyjmuje, że twórcami zasadniczej części Tosifty są rabini Rabba i Oszaja, którzy stworzyli podstawy dzieła w końcu II wieku n.e. Redakcja tekstu trwała jednakże prawie do końca V wieku. Najstarsza zachowana kopia pochodzi z VIII wieku n.e. Obecnie najbardziej autorytatywnym wydaniem Tosefty jest edycja M.S. Zuckermandela z 1881 roku. Kluczowym argumentem za autentycznością tych przekazów jest jednak ich kontekst. We wszystkich czterech fragmentach, niezależnie od zrozumiałego negatywnego nastawienia talmudystów, Jezus i chrześcijaństwo nie jest postrzegane przez autorów przekazu jako odrębna religia. Najbardziej widoczne jest to w przypadku historii o ukąszonym przez węża rabinie. Taki stan rzeczy, kiedy Żydzi wyznania mojżeszowego oraz inni nie-Żydzi jak np. Rzymianie postrzegali chrześcijaństwo jako część judaizmu trwał mniej więcej do końca II wieku n.e. Podobnie jako odłam judaizmu widziała się gmina chrześcijańskich Żydów, która pod przewodnictwem Jakuba, brata Jezusa (List do Galatian, 1:19), była do zniszczenia Jerozolimy w roku 70 n.e., najwyższym autorytetem wśród gmin chrześcijańskich. Nie ma więc powodu przypuszczać, że fragmenty nas interesujące są późniejszą interpolacją. Za autentycznością tych fragmentów przemawia również ich lakoniczność sprawiająca wrażenie zwykłego zarejestrowania pewnych tradycji. Trudno posądzać średniowiecznych żydowskich kopistów o aż takie wyrafinowanie i przebiegłość przy teoretycznym fałszowaniu tych dokumentów.
Jak podaje Tosefta:
Wydarzyło się z rabinem Elazar ben Damah, którego ukąsił wąż, że Jakub, mąż z Kefar Soma, przybył uleczyć go w imieniu Yeshu-ben-Pantera, ale rabi Iszmail nie dopuścił do tego. Rzekł on: 'Nie pozwalam ci, ben Damah'. A on odrzekł: 'dam ci dowód, że on może mnie uleczyć'. Ale nie miał on możliwości udowodnienia tego, bowiem umarł. Tosefta, Hullin (Profane Things), II: 22 & 23.
Sama relacja Tosefty nie oznacza jeszcze, że dotyczy ona Jezusa z Nazaretu jako że imię Jeszu nie było unikalne w ówczesnej Palestynie. Niemniej raczej nieprzychylny charakter tej relacji sugeruje, że dotyczyła ona przeciwnika religijnego i ideologicznego. Potwierdzenie, że w Tosifcie mowa była o Jezusie z Nazaretu znajdujemy natomiast u Orygenesa, teologa chrześcijaństwa z pierwszej połowy III wieku. W jego dziele napisanym w 248 roku zatytułowanym Contra Celsum krytykującym rzymskiego platonistę z II wieku Celsusa. Prace Celsusa nie zachowały się do czasów dzisiejszych ale Orygen w swojej krytyce cytuje jego następującą wypowiedź:
Maria została odrzucona przez jej męża, z zawodu cieślę, po tym jak została skazana (uznana winną) za niewierność. Wyrzucona przez męża, i tułająca się na pustkowiu w niesławie, wtedy w opuszczeniu urodziła Jezusa, z pewnego żołnierza Panthery. (Orygen, Contra Celsum, 1:28)
Ta krótka informacja nie pozostawia wątpliwości, że Jeszu ben Pantera to nowotestamentowy Jezus z Nazaretu. Orygen cytując Celsusa dostarcza nam również kluczowej informacji leżącej u podłoża hipotezy, że biologicznym ojcem Jezusa był niejaki Pantera, żołnierz rzymski. Relacja Celsusa nie byłaby aż takiej wagi gdyby nie odkryty w Nadrenii w Bingerbrück koło Bingen (dawny rzymski fort Bingium) grób rzymskiego legionisty Tyberiusza Juliusza Abdesa Pantery, pochodzącego z Sydonu w południowym Libanie. Tyberiusz Juliusz Abdes Pantera został przeniesiony ze swoją 1-szą kohortą łuczników do Nadrenii gdzieś po roku 9 n.e., zapewne po rzymskiej klęsce w bitwie w Teutoburskim Lesie. Zmarł w wieku lat 62 po 40 latach służby w legionach [_1_]. Rzymskie imiona, Tyberiusz i Juliusz, musiał on przybrać w momencie przyjęcia rzymskiego obywatelstwa. Natomiast jego właściwym imieniem było Abdes o przydomku Pantera. Samo imię Abdes jest semickie ale nie określa ono w sposób pewny jego narodowości ze względu na wielonarodowy charakter ówczesnego Sydonu. Występuje ono jako człon składowy we współczesnym arabskim imieniu Abdullah. Odkrycie historycznego Abdesa Pantery, legionisty, uwiarygodnia relację Celsusa, przekazaną nam przez Orygena o żołnierzu Panterze.
Relacja Orygena jest tu wiarygodna o tyle, że nie ma powodu sądzić, że nie cytował Celsusa dokładnie. Imię Pantera nie było popularne a wprost rzadkie co jednak nie oznacza, że nie występowało jako przydomek wśród zhellenizowanej ludności Bliskiego Wschodu. Arcyważną jest tu natomiast informacja, że Panthera był żołnierzem. W żadnym przypadku Celsus nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie istniał legionista z Sydonu Abdes Tyberiusz Pantera, który zmarł w Nadrenii, po roku 9 n.e. mając lat 62 po 40 latach służby w legionach rzymskich. Tak więc z całą pewnością Celsus zapisał rzeczywistą tradycję, zapewne ustną krążącą w Palestynie na pewno nie tylko w II ale także w I wieku n.e., choć nie można wykluczyć, że oparł się na zaginionych dziś źródłach żydowskich lub wczesnochrześcijańskich. Właśnie ta informacja podana przez Celsusa, że Pantera był legionistą jak również fakt, że żył w tym czasie oraz pochodził z Sydonu przemawia za tym, że był ojcem Jezusa.
Należałoby sprawdzić, które dokładnie legiony rzymskie były przeniesione do Nadrenii po roku 9 n.e. i czy były wśród nich oddziały uprzednio stacjonujące na Bliskim Wschodzie. Jak również podjąć próbę ustalenia, w którym roku zmarł Abdes Pantera.
Co do reszty relacji Celsusa, że Maria została wygnana a następnie na pustkowiu urodziła Jezusa, trudno ją uwiarygodnić lub obalić. Podobnie jak nie można uznać za w pełni wiarygodną relację trzymiesięcznego pobytu ciężarnej Marii u swej kuzynki Elżbiety. Co można jedynie stwierdzić to fakt, że panieńska ciąża Marii wywołała burzę i poważne komplikacje w małym Nazaret.
Reasumując, istniejące źródła historyczne wyraźnie sugerują następujący scenariusz wydarzeń. Maria zaręczona z Józefem (zapewne już od niemowlęctwa), zaszła w ciąże z rzymskim legionistą z Sydonu Abdesem Panterą. Abdes Pantera jako obywatel rzymski znajdował się poza jurysdykcją lokalnych władz żydowskich i nie można mu było nic zrobić. Marii napiętnowanej przez społeczeństwo a niewykluczone, że potępionej przez kapłanów żydowskich groziło ukamienowanie. Czy schroniła się u Elżbiety, czy też gdzie indziej trudno ustalić, ale zapewne opuściła Nazaret. W tej sytuacji wkroczył do akcji jej narzeczony Józef, który zdecydował się ożenić z Marią i zaakceptował jej dziecko jako swoje. Uznanie Jezusa przez Józefa ukręciło całej sprawie łeb z punktu widzenia formalnego i prawnego. No ale nie zamknęło to buzi ludziom w Nazarecie. Nie mogę jakoś powstrzymać się tu od osobistego komentarza, że ten Józef cieśla to był naprawdę porządny chłop...
„Horyzont", Numer 14, Brisbane, lipiec 2000
Mynarek- wywiad
Z profesora teologii stał się krytykiem Kościoła
Naukowiec do spraw religii, filozof, teolog i pisarz Hubert Mynarek jest jednym z najwybitniejszych krytyków Kościoła XX wieku. Jako profesor wykładał na uniwersytetach w Bambergu i w Wiedniu religioznawstwo, filozofię religii oraz teologię fundamentalną.
Revo: Pan jako pierwszy niemiecki profesor teologii XX wieku wystąpił z Kościoła i jest obecnie jednym z najbardziej znanych krytyków tej instytucji. Jak z wysokiego przedstawiciela Kościoła powstał krytyk Kościoła, "odstępca"?
Prof. Mynarek: Księdzem stałem się z zupełnie idealistycznych, etycznych, chrześcijańskich motywów. Wierzyłem wówczas, że Kościół jest tą instytucją, która pragnie z najczystszych i najlepszych pobudek i motywów prowadzić ludzi do Boga i doskonalszego życia. Im wyżej jednak wspinałem się po szczeblach mojej teologicznej kariery aż do dziekana wydziału katolicko-teologicznego na Uniwersytecie Wiedeńskim, tym wyraźniej rozpoznawałem, że większości odpowiedzialnych z obu Kościołów w rzeczywistości o wiele bardziej chodzi o władzę, prestiż, profity i sławę, wpływ na państwo i społeczeństwo oraz o luksus i przepych o niewyobrażalnych dla zwykłego wierzącego człowieka rozmiarach - aniżeli o zbawienie ludzi. Długo ze sobą walczyłem, ale stawało się dla mnie coraz jaśniejsze: sam staniesz się takim skorumpowanym funkcjonariuszem tego systemu, jeśli nie uczynisz decydującego kroku i stąd nie odejdziesz. W otwartym liście do papieża pożegnałem się więc wskazując na te liczne nadużycia, które nakłoniły mnie do wystąpienia z tak nieludzkiego Kościoła. Ten sam etyczny idealizm, który nakłonił mnie do służenia temu Kościołowi jako ksiądz, wypchnął mnie stamtąd, kiedy musiałem boleśnie rozpoznać, że Kościół w rzeczywistości jest wiarołomny, gdyż w praktyce codziennie zdradza i depcze szczytne zasady humanitaryzmu, etyki i religijności.
Revo: Napisał Pan książkę pt. "Nowa Inkwizycja". Czy miał Pan osobiste doświadczenia z tą "nową inkwizycją"?
Prof. Mynarek: Tak, miałem. Z chwilą opublikowania mojej krytyki Kościoła zaczęły się szykany: terror telefoniczny z obrzydliwymi wiązankami, majstrowanie przy moim samochodzie, przez co omal nie straciłem życia na autostradzie Wiedeń-Salzburg (nie działały hamulce), itd. Pod wielką presją Kościoła na państwo austriackie wymówiono mi posadę nauczycielską na Uniwersytecie Wiedeńskim, mimo, że z mojej strony nie zaistniały żadne dyscyplinarno-prawne wykroczenia. Gdy wyższe instancje kościelne dowiedziały się o moim zamiarze wydania książki dotyczącej potęgi Kościoła i wykorzystywania ludzi zjawił się u mnie człowiek wydelegowany przez pewnego kardynała próbujący odwieść mnie wszelkimi metodami i środkami od tego pomysłu. Przyrzekł mi przywrócenie do pracy na katedrze, jeśli zobowiążę się wstąpić znowu do Kościoła i zaniecham wydania książki. "W przeciwnym razie", groził mi, "zalejemy Pana 30 i więcej procesami sądowymi i zrujnujemy Pana finansowo". Stosu dziś już nie można podpalić, ale istnieją inne środki, by zniszczyć ludzi w obecnym czasie. Przedstawiciele Kościoła po ukazaniu się książki pod tytułem "Panowie i słudzy Kościoła" ("Herren und Knechte der Kirche") faktycznie wszczęli przeciwko mnie procesy sądowe w sądzie krajowym II instancji i w sądzie najwyższym w Monachium. Na skutek kosztów wynikłych z długoletnich procesów sądowych mój dom został przymusowo wzięty w zastaw. Nawet moja maszyna do pisania została zajęta przez sąd okręgowy, "gdyż prace krytykujące Kościół można też pisać ręcznie" jak mi przekazano. Rozprowadzanie książki "Panowie i słudzy Kościoła" do dziś jest zabronione pod karą 500 000DM lub 6 miesięcy pozbawienia wolności.
Revo: Co radzi Pan młodym, idealistycznie nastawionym ludziom, rozczarowanym Kościołem?
Prof. Mynarek: Powinni rozejrzeć się w poszukiwaniu nowych religii, ponieważ Kościół nie dysponuje już prawdziwą religijnością i duchowością. Powinni swą dalszą drogę obrać według swojego przekonania po bardzo starannym sprawdzeniu.
Revo: Dziękujemy za tę rozmowę i życzymy Panu wielu czytelników nowej książki.
Kościół a homoseksualizm
Strategia jawnej dyskryminacji
Hierarchia Kościoła katolickiego w Polsce może być zadowolona. Sprawa arcybiskupa Paetza jest załatwiona i odłożona na półkę. Obwiniany o molestowanie seksualne kleryków hierarcha został odsunięty, ale nie ukarany. Przełożony seminarium duchownego w Poznaniu, którego wychowankowie padli ofiarą lubieżności purpurata złożył dymisję. Szkody zminimalizowano. Nie doszło do szerokiej dyskusji na temat celibatu, homoseksualizmu wśród księży i zakonników, powszechności zjawiska seksualnego wykorzystywania przez nich nastolatków lub wręcz ukrywanych celowo przypadków pedofilii. Hipokryzja, której motto brzmi "nie szkodzić Kościołowi" zamyka w Polsce usta, oczy i uszy. Do milczenia zmusza też zwykły strach przed potępieniem, nagonką, zemstą ze strony potężnej i wpływowej instytucji. Klasycznym przykładem piramidalnego zakłamania jest przemilczenie przez tak zwane "opiniotwórcze" media opisanego w tygodniku "Fakty i Mity" prywatnego życia gdańskiego prałata Henryka Jankowskiego. Skłonności Jankowskiego do młodych chłopców nie można naturalnie porównać z wyczynami arcybiskupa Paetza. Prałat jest dorosłym człowiekiem podobnie jak jego ulubieniec Kajtuś. Można sobie jednak wyobrazić, że gdyby skłonność do Kajtusia przejawiał - na przykład - minister lub wojewoda rządu Leszka Millera, koła kościelne dostałyby czkawki z oburzenia. Najbardziej zadowoleni są z pewnością geje w sutannach, których afera Paetza poważnie wystraszyła. Mogą odetchnąć - choć kto wie na jak długo? Kościelna machina heteryckiej zemsty na gejów w sutannach została uruchomiona i zaczyna nabierać obrotów.
Przesłanie, płynące z Watykanu jest jasne: Kościół nie będzie tolerował gejów w sutannach nawet, jeśli zrezygnują z wszelkich kontaktów seksualnych.(to jest tylko dla zamydlenia oczu i mózgów wiernych i świata-czyli hipokryzja i kłamstwo- a wynaturzenia i swoboda seksualna oraz bogacenie się i czerpanie zysków z nierządu, prania brudnych pieniedzy mafii, i świata przestepczego,handlu bronią i narkotykami i inne szemrane interesy kwitną nadal w tej chorej i od początku do końca fałszywej instytucji- wpis mój). Winę za naruszenie dobrego imienia Kościoła ponoszą homoseksualiści. Homoseksualizm utożsamiany jest z pedofilią. Wokół tej nowej strategii totalnej dyskryminacji i "oczyszczenia szeregów", toczy się na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych ożywiona dyskusja, lecz jej echa trudno szukać w polskich mediach. Niemiecka gazeta Die Zeit, której w żadnym wypadku nie można posądzić o wrogość wobec Kościoła opisuje długą tradycję kościelnego wmiatania brudów pod dywan. "Zarzut seksualnego wykorzystania dzieci i młodzież przez katolickich duchownych przewija się przez całą historię Kościoła" - pisze niemiecka gazeta. "Kościół jest tajemniczą instytucją której struktura władzy ma charakter antydemokratyczny" - twierdzi krytyczny teolog Hubertus Mynarek. Od stuleci, Kościół ukrywał zbrodnie, zakłamywał i utajniał, krył sprawców i ignorował cierpienia ofiar. Jego autorytet moralny zredukowany jest do zera. Od chwili ujawnienia przypadków masowego molestowania seksualnego dzieci i młodzieży przez duchownych w Stanach Zjednoczonych i pamiętnej konferencji 13 kardynałów z USA z papieżem Janem Pawłem Drugim w Rzymie, biskupi niemieccy starają się ograniczyć rozmiar skandalu. Stała Rada Episkopatu Niemiec która obradowała w klasztorze Himmelspforten koło Würzburga - pisze Die Zeit - nie wydała jednoznacznych instrukcji na temat traktowania lubieżników w sutannach. "Każda diecezja musi decydować indywidualnie" - powiedział przewodniczący Episkopatu Niemiec, kardynał Karl Lehmann. I zaprzeczył, że ujawnione przypadki to tylko "wierzchołek góry lodowej". Ale - jak powiedział "nawet jeden to już za dużo".
W Niemczech istnieją oficjalne, zarejestrowane stowarzyszenia ofiar seksualnego wykorzystywania przez księży. Jedno z nich działa w miasteczku Siershahn w landzie Nadrenia-Palatynat. Stowarzyszenie krytykuje szczególnie praktykę ochrony sprawców przez przenoszenie ich z parafii na parafię. Zachowanie tajemnicy jest dla hierarchii Kościoła katolickiego nadrzędnym imperatywem. Pokrzywdzonym proponuje się odszkodowanie w zamian za milczenie. Sprawcy zaś pozostają w poczuciu całkowitej bezkarności. Tylko nieliczne sprawy kończą się przed sądem. Wiadomo, że skazany został proboszcz z Hesji. Ksiądz z Emsland odsiaduje karę dwóch lat, inny ze Szwabii trzech i pół lat. Temu ostatniemu udowodniono 59 przypadków wykorzystania seksualnego nieletnich. Katecheta z Coburga dostał dwa lata, brat zakonny z Bawarii tyle samo za zgwałcenie dwóch chłopców w wieku sześciu i ośmiu lat. Niemiecka gazeta cytuje rozmowę z księdzem pedofilem. Nazywa się Klaus Jung, ma 68 lat. "Jestem pedofilem, trzeba mnie trzymać z daleka od dzieci" - mówi. Jak taki człowiek mógł przez całe życie pracować z ministrantami, jako katecheta w szkole, na obozach młodzieżowych? W jakich okolicznościach został zdemaskowany? "Zorientowałem się w trakcie terapii" - mówi. "Sam się zgłosiłem na żądanie diecezji. To była trudna decyzja". Czy molestował dzieci? "Nie. Miałem tylko zdjęcia nagich dzieci i masturbowałem się przy nich."
Wspomniany już teolog Mynarek ma polskie korzenie. Urodził się na Śląsku, studiował na KULu w Lublinie. Potem wyjechał do Niemiec, został teologiem: Jego krytyczna postawa doprowadziła rychło do konfliktu. W 1972 roku wystąpił z Kościoła, lecz został "człowiekiem głęboko wierzącym". Twierdzi, że "przymusowy celibat musi być krytykowany tak długo, aż znajdzie się w lamusie historii". Mynarek wie, że instytucjonalny Kościół traktuje go jak zdrajcę. Twierdzi, że seminaria duchowne są zbiorowiskiem homoseksualistów. Panująca w nich seksualno-represyjna atmosfera sprzyja celowej hodowli infantylnych, niedojrzałych mężczyzn. Dwadzieścia do dwudziestu pięciu procent księży ma skłonności homoseksualne. Co najmniej pięć procent to pedofile. Wielu z nich doskonale wie, że tylko pod osłoną sutanny będą mogli znaleźć ofiary swej skłonności. Die Zeit szczegółowo opisuje przypadek proboszcza Eberta z parafii św. Józefa w mieście Krefeld. Jego kariera zakończyła się, kiedy matka wykorzystywanego przez księdza chłopca poszła na policję. Uprzednie wizyty w kurii diecezjalnej nic nie dały. Funkcjonariusze znaleźli na plebanii 40 tysięcy pornograficznych zdjęć i 700 filmów. Proboszcz wysłany został natychmiast do klasztoru Kornelimünster koło Aachen (Akwizgran). W jego celi odkryto dalsze 4 tysiące zdjęć. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że Ebert dwukrotnie przenoszony był z jednej parafii do drugiej w związku z dowiedzioną pedofilią.
Amerykańska gazeta Chicago Tribune zamieściła reportaż z seminarium św. Jana w Camarillo, Kalifornia. W tej szacownej instytucji od 64 lat kształcącej narybek Kościoła katolickiego w Stanach Zjednoczonych roi się od gejów. "W zależności od tego, kogo się pyta" - pisze gazeta - "30 do 70 procent kleryków to homoseksualiści." "To nie jest tak, że mamy tu Christopher Street lub West Hollywood (miejsca dużej koncentracji gejów - przyp. red)" - mówi jeden z alumnów. "Żyjemy w czystości, ale niektórzy nie ukrywają swej orientacji seksualnej a jeszcze inni wręcz się z nią obnoszą." Gejowska atmosfera zniechęca heteroseksualnych kandydatów na księży. Wielebny Wilton Gregory, przewodniczący powołanej przez amerykański Episkopat komisji mówi że w seminariach panuje "homoseksualna atmosfera i dynamika". Tylko jedno seminarium St. Charles Borromeo Seminary w Filadelfii nie dopuszcza kandydatów o odmiennej orientacji seksualnej. Inne nie stawiają pytań. Dopiero od niedawna, program nauki obejmuje kwestie, związane z seksualnością człowieka. Poprzednio, wszystkie podręczniki pisane były w zawiłym i zaszyfrowanym języku i w dodatku po łacinie. Doktor Jon Fuller, katolicki ksiądz i lekarz praktykujący w Boston Medical Center mówi, że liczba kleryków, studiujących na amerykańskich seminariach dramatycznie spada (z 49 tysięcy w roku 1965 do 4 tysięcy obecnie). Jeśli zamknie się osobom homoseksualnym drogę do święceń kapłańskich, powołań będzie jeszcze mniej. Represyjne kroki ze strony Watykanu zepchną gejów w sutannach do głębokiego podziemia co z pewnością nie uzdrowi stosunków w Kościele.
Jak wygląda sytuacja w polskich seminariach możemy się tylko domyślać. Z licznych źródeł wiadomo, że jest podobnie jak w opisywanej instytucji amerykańskiej. Czas próby dla kleryków trwa tylko do otrzymania święceń. Kodeks Kanoniczny nie przewiduje bowiem możliwości wykluczenia kogokolwiek ze stanu duchownego. W grę wchodzić mogą zatem tylko rozliczne kary, które wzmagają tylko poczucie frustracji. Tak czy inaczej - duchowni i sam Kościół nie będą w stanie podołać spiętrzonym problemom moralnym, których źródłem jest nieludzka i niezgodna z naturą doktryna celibatu.
Jak to się dzieje, że ogromna instytucja, która rości sobie pretensje do monopolu naprawdę i sprawiedliwość może na oczach całego świata prowadzić otwartą politykę dyskryminacji ze względu na orientacją seksualną? Dlaczego przypadki wykorzystywania seksualnego nieletnich są w przypadku księży tak częste i tak drastyczne, zaś bez porównania rzadsze w innych zawodach, których przedstawiciele mają kontakt z młodzieżą? Czy - gdyby Kościół ogłosił, że księdzem nie może zostać Murzyn lub Azjata, także obyłoby się bez protestów? I wreszcie - co o tym wszystkim sądzą sami zainteresowani? Czy księża-geje będą milczeli do końca? Niemiecka gazeta Die Zeit pisze: "Wielu duchownych zatrzymało się w rozwoju identyfikacji seksualnej na poziomie dojrzewającego chłopca. Nie potrafią oni prawidłowo ocenić swych czynów. Uważają, że kontakt seksualny z kobietą jest grzechem. Z dorastającym chłopcem - nie. Paradoksalnie, widzą w tych chłopcach swoje zwierciadlane odbicie. Sutanna jest dla nich perfekcyjnym kamuflażem."
Roman Mencwel
Cienie pontyfikatu Jana Pawła II [1]
Autor tekstu: Mariusz Agnosiewicz
"[...] co w takim razie czeka nasz kraj, skoro fundamentaliści
- dziś już de facto nami rządzący, będą chcieli coraz więcej?
[...] Żeby powstrzymać fundamentalizm należałoby go opisać
precyzyjnie i bezlitośnie — jako ruch posługujący się nowomową
jako ideologią, jako fenomen psychospołeczny. Nie da się tego
zrobić, nie krytykując Kościoła, nie da się krytykować Kościoła
nie krytykując Papieża [tymczasem] ... nasi intelektualiści
zanadto zaangażowali się w przeszłości w tworzenie mitu
Karola Wojtyły i jego nauki społecznej".
Gazeta Wyborcza, 6.10.1992 r.
Podaje się nam czasami do wierzenia opinie wedle których Jan Paweł II (polecam biografię z Wikipedii) z taką mocą oddziaływuje na wiernych na całym świecie w czasie swoich podróży, że ci natychmiast tłumnie nawracają się na katolicyzm. W istocie być może w krajach ciemnych i zacofanych ludność garnie się do Kościoła, jednak w cywilizowanej Europie Zachodniej liczba katolików systematycznie maleje (np. trudno dziś mówić, że Francja, dawna córka Kościoła, nadal jest krajem chrześcijańskim; w Austrii do 1999 odeszło z Kościoła 200.000 wiernych; w Holandii do 1992 — ok. 800.000; zob. więcej: Eurodyabeł i Polacy). Postaram się wskazać, że istnieje zasadniczy dysonans między naszymi mniemaniami o postrzeganiu tego pontyfikatu na świecie, a rzeczywistą sytuacją. Spróbuję już teraz, u schyłku tego pontyfikatu, dokonać jego podsumowania, zwłaszcza, że będzie to rys krytyczny, a o zmarłych źle nie można mówić, mówmy więc kiedy oni jeszcze żyją.
(I)
Jan Paweł II popiera, w odróżnieniu od swych poprzedników, rozrost wpływów Opus Dei, półtajnej integrystycznej organizacji wewnątrz Kościoła, bo, jak powiedział po swej podróży do Ameryki: "jedyną organizacją kościelną całkowicie mi wierną jest Opus Dei" (El Pais, 16.08.2001). Dzieło od 1982 r. zorganizowane jest w formie prałatury personalnej, czyli jest taką quasi-diecezją-biskupstwem, lecz bez określonego terytorium. Jest wszędzie i nigdzie. To prezent od naszego Rodaka, który jest ewenementem w Kościele. Wcześniejsi papieże odmawiali tego uprzywilejowania spośród innych organizacji katolickich (biskupi pozbawieni zostali praktycznie władzy nad tą instytucją, która podporządkowana jest bezpośrednio papieżowi).
Niedługo po śmierci założyciela, „wyniósł go na ołtarze". Beatyfikacja Josemarii Escriva de Balaguer y Albasa nastąpiła już w 17 lat po jego śmierci, jeszcze nikt nigdy nie został tak szybko beatyfikowany, czy ten człowiek wyróżniał się czymś szczególnym? Była to beatyfikacja władzy. "Portret Escrivy, jaki wielu kreśliło za jego życia i po śmierci, mógł budzić wątpliwości, a w każdym razie kazać dłużej się zastanowić kongregacji przeprowadzającej procesy beatyfikacji i kanonizacji. Czasem trwają one całe wieki. Proces beatyfikacyjny założyciela Opus Dei (zmarłego w 1975 r.) był nadzwyczaj krótki: dziesięć lat, co w działalności Kościoła oznacza parę minut. Przeprowadzano go w wielkim pośpiechu, mimo (dość licznych) świadectw, które w innych okolicznościach zainteresowałyby raczej „adwokata diabła" (...) Starzy członkowie Opus Dei (...) opisywali Josemarię Escrivę jako człowieka raczej megalomańskiego, zarozumiałego, łatwo wpadającego w gniew, kłamliwego, antyfeministę, pronazistę i antysemitę. A przede wszystkim związanego niejedną nicią z reżimem frankistowskim. (...) Cud przypisywany Josemarii Escrivie (uzdrowienie kobiety chorej na raka) budził wątpliwości wielu ekspertów". (Bernardo Vali, La Republika, za: Forum).
„Podczas gdy inni papieże — zwłaszcza Jan XXIII, ale Paweł VI również — podchodzili do Opus Dei z ostrożnością i sceptycyzmem, uchylając się od kanonicznego dowartościowywania tego stowarzyszenia, Jan Paweł II zaczął torować mu drogę. Od samego początku swojego pontyfikatu nie ukrywał sympatii dla Opus Dei, wspierał krok po kroku umacnianie się władzy w tej organizacji wewnątrz Kościoła, a teraz dopomógł jej w odniesieniu największego jawnego triumfu" (Matthias Mettner). Jak zauważa Bernardo Vali: "Może tu wchodzić w grę wdzięczność za pomoc uzyskaną w czasie gdy Wojtyła jako metropolita krakowski znajdował się na pierwszej linii walki z panującym jeszcze komunizmem. Prawdziwy monarcha nie zapomina. W homilii wygłoszonej w hołdzie Josemarii Escrivie, „wzorowemu kapłanowi", papież wspomniał (i pośrednio usprawiedliwił) o dobrach materialnych, których Opus Dei nie zaniedbuje, choćby dlatego, że działa wśród możnych i bogatych. Nie ma powodu, by potępiać posiadanie dóbr materialnych, „jeśli używa się ich właściwie, ku chwale Stwórcy i w służbie braciom". Nic nowego w Kościele trwającym od 2000 lat. Należy to do tradycji".
Czytaj więcej:
Opus Dei i Jan Paweł II
Papież, jezuita i Opus Dei — o sympatiach i antypatiach Jana Pawła II
Zasłona milczenia
(II)
"Dla katolików chilijskich i dla wielu katolików z całego świata fakt, że papież pojawił się u boku krwawego dyktatora na balkonie pałacu prezydenckiego, pozostaje niezrozumiały i nie do przyjęcia. Papież był bezwzględnie twardy w stosunku do reżimów komunistycznych Europy Wschodniej i bardziej pobłażliwy w stosunku do dyktatur Ameryki Łacińskiej." (watykanista, Marco Politi, Polityka, nr 52/2000)
Zwalcza teologię wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej, czyli tzw. Kościół ubogich, który odżegnuje się od bogatych, a działa w imieniu i na rzecz ubogich. To wskutek interwencji Rzymu zostało wstrzymane działanie programu „Słowo i Życie" Stowarzyszenia Zakonników Ameryki Łacińskiej, którego celem była "alfabetyzacja biblijna" prowadzona z perspektywy ludzi ubogich. Cóż, Kościół nie raz wzbraniał dostępu wiernym do „Pisma Świętego", czy Jan Paweł II zamierza wpisać się w tę tradycję? Karol Wojtyła, jako gorący antykomunista, nie potrafił trzeźwo oceniać faktów - duchowni, którzy stawali w obronie biedoty, byli dla niego marksistami, czyli zwolennikami komunizmu, czyli wrogami. Posądzanie tego ruchu, "w którym wiara i sprawiedliwość społeczna łączą się w jednej gorącej pasji" (Valli, La Republica), o ciągoty marksistowskie, jest jednak niesprawiedliwe. Jak pisze Matthias Mettner: "Jest to zarzut z gruntu fałszywy nie tylko w swej ogólnej formie. Zarzuty o marksizm to oszczerstwo dla Kościoła wyzwolenia, jeśli zważyć najistotniejszą dla niego sprawę — „pierwszoplanowy wybór na rzecz ubogich", jego wiarę, że Bóg jest przede wszystkim po stronie uciemiężonych i objawia się w obliczach ludzi ubogich, podkreślenie „ewangelizacyjnego potencjału", jaki stanowią ubodzy dla Kościoła, profetyczną analizę i obwinienie kapitalistycznego systemu gospodarczego o miliony przypadków śmierci głodowej, o masową nędzę i krzyczącą niesprawiedliwość (...) W okresie posoborowym te siły w Kościele, które się angażowały po stronie sprawiedliwości społecznej i praw człowieka, mogły się powoływać na najwyższy autorytet kościelny. "Uległo to zmianie - ku nieskrywanej radości wojskowych — z chwilą objęcia urzędu przez Jana Pawła II i powołania kardynała Ratzingera na prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Teraz wrogowie społecznie zaangażowanych sił w Kościele sami się powołują na najwyższy urząd nauczycielski Kościoła"" [_1_]
Warto wspomnieć choćby o sprawie Arnulfa Romero. Przybył on do Watykanu niedługo po obiorze Karola Wojtyły na stanowisko papieża, aby prosić go o pomoc i poparcie, "przybywał z kraju nękanego wojną domową, groziła mu śmierć i bardzo chciał wytłumaczyć Karolowi Wojtyle wybranemu na papieża pół roku wcześniej, że reżim salwadorski ponosi winę za wiele krzywd i zbrodni, między innymi za zamordowanie księdza Octavia Ortiza. „Zabili go mówiąc, że jest partyzantem" — wyjaśniał Romero papieżowi owego dnia i pokazał mu zdjęcie zamordowanego kapłana. Odpowiedź była sucha: „A może nim był?" Romero przyniósł grubą teczkę materiałów na ten temat. Ale Wojtyła go powstrzymał: „Nie mam czasu na czytanie tylu papierów". Zachęcił Romero przede wszystkim, by utrzymywał on lepsze stosunki z oligarchicznym rządem (na żołdzie „14 rodzin"). A Romero przybył, by ujawnić jego nieprawości." (Valli, La Republica, 13 maja 2001: Kto rządzi za Spiżową Bramą). Rok później Romero zginął od salwy karabinu maszynowego w czasie mszy, trzymając uniesioną hostię... Zabili go ci, z którymi Karol Wojtyła nakazał bratanie. W Salwadorze oraz wśród zwolenników teologii wyzwolenia na całym świecie uznawany jest de facto za świętego męczennika. Mimo tego Watykan czynił nieskończone przeszkody aby nie stał się on świętym. Papież nie wyraził słowa skruchy, bowiem zależało mu przede wszystkim aby "wyrwać z korzeniami „teologię wyzwolenia", która była inspiracją dla znacznej części kleru w Ameryce Łacińskiej i widział w Oscarze Arnulfo Romero wyraziciela tej tendencji skażonej, według niego, marksizmem. Papież opierał się na własnych przekonaniach (a także uprzedzeniach) i informacjach przekazywanych mu przez watykańską biurokrację." (Valli). Proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1994 r. W międzyczasie zdążono wyświęcić założyciela Opus Dei. Kościół latynoamerykański odbiera to bardzo żywo, "rana spowodowana przez sprawę Romero jest głęboka, bolesna i jeszcze nie zabliźniona" (Valli)
Jan Paweł II rozbija obóz teologii wyzwolenia przede wszystkim obsadzając odchodzących biskupów powolnymi sobie (Opus Dei), potępiającymi poglądy większości latynoamerykańskiego Kościoła, tym samym "niweczy jedność całego kontynentu realizowaną przez siebie polityką nominacji" (Rik Deville, „Ostatnia dyktatura..."). Dziś, z dłuższej perspektywy czasu, nawet katolicy przyznają, że papież się pomylił, że uczynił o jeden krok za daleko w swym antykomunistycznym zapale. Jak pisze Agnieszka Zakrzewicz na łamach Polityki (nr 52/2000): "Nie zrozumiał w porę, że iberoamerykańska utopia komunistyczna nie ma nic wspólnego z reżimami bloku komunistycznego, że jest również głosem zniewolonych mas, które tam walczyły z dyktaturami prawicowymi. Dzisiaj, kiedy wspólnoty ewangeliczno- rewolucyjne nie są już tak silne i przede wszystkim uzbrojone, nie tylko papież, ale i biskupi latynoamerykańscy zdają sobie sprawę, że w teologii wyzwolenia było przysłowiowe ziarno prawdy".
Uświęcił huczne obchody „500-lecia ewangelizacji Ameryki Łacińskiej", kiedy postępowe środowiska katolickie domagały się aby papiestwo wykorzystało tę rocznicę do przeproszenia za zbrodnie wobec Indian (zob. np. akt końcowy Trzeciej Europejskiej Konferencji na Rzecz Praw Człowieka w Kościele pkt 7 z 12 stycznia 1992, Chur). Czy nie jest dowodem cynizmu papieża jego wypowiedź podczas otwarcia Latarni Kolumba na Santo Domingo (w kształcie olbrzymiego krzyża) w 500-lecie ewangelizacji Ameryki Łacińskiej: "Zgromadziliśmy się przed latarnią Kolumba, która swą formą krzyża ma symbolizować krzyż Chrystusa wbity w tę ziemię w 1492 roku. W ten sposób chciano zarazem uczcić wielkiego admirała, który dał pisemny wyraz swojej woli: "Ustawiajcie krzyże na wszystkich drogach i traktach, żeby im Bóg pobłogosławił (...świętym mieczem najeźdźców-eksterminatorów — przyp.)" (...) Tak rozpoczęła się siejba cennego daru wiary" [_2_] A jak się zakończyła — wszyscy wiemy.
Niektórzy pasterze kościoła zdobyli się na wyznanie prawdy o owej „siejbie cennego daru wiary", np. Biskup Xingu (Brazylia) Erwin Kräutler, jak podawała Katolicka Agencja Informacyjna z 6 marca 1991 r., powiedział, że Kościół katolicki wtargnął przed 500 laty do Ameryki Łacińskiej, "w europejskim stroju, bez respektu dla indiańskich kultur", i stał się współwinny "największej masakrze w dziejach ludzkości", zaś jego misjonarze potępili wszelkie uczucia religijne Indian jako "pochodzące od szatana". W przejmującej relacji naocznego świadka tych wydarzeń B. de Las Casas (1474 — 1566) czytamy wiele o dokonaniach chrześcijańskich misjonarzy, którzy gorliwie nieśli krzyż Chrystusa przez morze, aby go głęboko wbić w tę pogańską ziemię, m.in. pisze Las Casas: „Robili oni też szerokie szubienice, takie że stopy prawie dotykały ziemi, na każdej z tych szubienic wieszali na cześć i chwałę Zbawiciela i dwunastu apostołów po trzynastu Indian, potem podkładali drewno, rozniecali ogień i palili wszystkich żywcem". [_3_] (Zob. więcej: Ewangelizacja Indian) Rok później Jan Paweł II przemawiając na tym kontynencie skwapliwie przemilczał tę okrutną prawdę.
Słusznie więc w odpowiedzi na te kościelne obchody y 1992 r. pewna Indianka powiedziała, że od czasów Kolumba zaczął się "proces eksterminacji, który nigdy nie ustał", a rok 1992 nie jest żadnym powodem do świętowania, gdyż "Holocaustu popełnionego na Żydach też się przecież nie celebruje, tylko oddaje cześć pamięci ofiar ludobójstwa" [_4_].
(IV)
Jest niezdolny do kontynuowania kursu Jana XXIII - najwybitniejszego papieża XX wieku — głębokich zmian w Kościele związanych z Vaticanum II. Jak zauważa brytyjski The Economist, "zamiast kontynuować tę ryzykowną drogę, papież Jan Paweł II postanowił ograniczyć to w dużej mierze". Podobnie uważa Bernardo Valli na łamach La Republica: „Jan Paweł II stara się powstrzymać nurty soborowe, które mogłyby obalić hierarchię Kościoła katolickiego". I Gazeta Wyborcza: „Jest obecnie tajemnicą poliszynela, że przy wszystkich swoich zasługach Jan Paweł II zahamował przeobrażenia współczesnego katolicyzmu" (13.10.1992 r.).
Jak pisze jeden z katolickich teologów: "Papa Wojtyła nie pomija żadnej okazji do wykonywania swego urzędu nauczycielskiego, żeby przywrócić ortodoksyjną tradycję. Czystki w elitarnych kadrach, jakie po cichu przeprowadza, są przykładem tych zamiarów. Kto jest powoływany przez Jana Pawła II w szeregi księstwa Kościoła, zawdzięcza ten honor mniej Duchowi Świętemu, a raczej swej własnej nieskazitelnej wierności papieżowi" [_5_]
Czytaj więcej:
"Papież, jezuita i Opus Dei"
"Kłopotliwe dziedzictwo", Forum, 20 maja 2001
(V)
Ekumenizm jest niekonsekwentny, o czym świadczy wydany niedawno akt Dominus Jesus, którego wymiernym skutkiem jest np. gwałtowne pogorszenie stosunków z hinduizmem (do tej pory stosunki te były pozytywne). Spotkał się on z gwałtownym protestem przedstawicieli większości Kościołów, czemu nie można się dziwić, gdyż nie można mówić o ekumenizmie, kiedy wydaje się jednocześnie akty utrzymujące, że Kościół katolicki stoi ponad wszystkimi innymi. Jak stwierdził abp Abel, ordynariusz prawosławnej diecezji leubelsko-chełmskiej: "Takie sformułowania eklezjologiczne przekreślają dorobek dialogu międzykonfesyjnego, a uwypuklenie roli prymatu papieża zakwestionowało znaczenie soborowości w życiu Kościoła. Dlatego też z niecierpliwością czekam na oficjalne stanowisko co do rzymskokatolickiego rozumienia pojęcia ekumenizmu. Wyznam, że bardzo obawiam się odpowiedzi, iż tak naprawdę idzie o to, aby (zgodnie z prezentowaną w Deklaracji eklezjologią) wszystkie Kościoły chrześcijańskie doprowadzić do jedności z Biskupem Rzymu... Niedobrze się stało, że Deklarację wydano w dobie, gdy dialog ekumeniczny przeżywa kryzys..." (Polityka, 2 VI 2001).
Dobre stosunki z anglikanami zaprzepaściła reakcja papieża na wprowadzenie kapłaństwa kobiet w tamtejszym Kościele. Z tym odłamem chrześcijaństwa, który najmniej ma różnic dogmatycznych stosunki układają się najgorzej. Kościół prawosławny oskarża katolików o gwałtowny prozelityzm wśród wyznawców prawosławia. Pomimo, że u nas uważa się, że jest to zarzut z gruntu fałszywy, inaczej oceniają to media zagraniczne: "Wschodnie Kościoły chrześcijańskie poczuły się dotknięte, i nie bez powodu, ze względu na podejmowane przez Rzym próby prozelityzmu w Rosji, czyli wyjątkową krucjatę tego polskiego papieża" (The Economist). Niekorzystnie na stosunki watykańsko-żydowskie wpłynęła niedawna beatyfikacja Piusa IX, który był „aktywnym antysemitą" (np. słynny casus porwania dziecka żydowskiego, które wychował na katolickiego księdza), który Żydów nazwał "psami". Przeprosiny z ubiegłego roku za antysemityzm zostały odebrane przez środowiska żydowskie na ogół jako nieszczere i dwuznaczne. Nawet z protestantami, z którymi relacje są względnie dobre nie obywa się bez zgrzytów. Jan Paweł II wyraża swoje potępienie kapłaństwa kobiet oraz liberalnej teologii, kilka miesięcy temu skrytykował ponadto praktykę ekumenicznej „interkomunii", czyli udziału katolików w protestanckiej "wspólnocie stołu" i przyjmowanie przez protestantów katolickiej komunii (GW 14.03.01.). Z drugiej jednak strony, w Internecie najwyraźniej widać spór katolicko-protestancki. To witryny protestanckie zieją największą nienawiścią do Kościoła katolickiego, który nazywają bestią Apokalipsy lub wielką ladacznicą, zaś papieża mianują Antychrystem lub satanistą.
Jak podsumowuje The Economist: "...ekumenizm ucierpiał w wyniku położenia nacisku na autorytet papieża. Wysiłki zmierzające do zajęcia przyjaznej postawy wobec innych Kościołów i religii stały się w ten sposób odległym marzeniem". Jako ciekawostkę można podać pokazowy „ekumenizm" nadwiślański w czasie pielgrzymki w czerwcu 1999. Otóż zamyślono w jednej z miejscowości (Drohiczynie) urządzić ekumeniczną mszę, w której wzięli udział m.in. prawosławny arcybiskup Sawa i ewangelicki biskup Jan Szarek. Usadzono ich na krzesłach, papież siedział na olbrzymim (dwumetrowym) tronie, z którego to nawoływał do jedności chrześcijan. Wiadomo, ekumenizm ekumenizmem, ale każdy musi znać swoje miejsca.
Ten ostrożny „ekumenizm" wskazuje na jego rzeczywisty podtekst: cele taktyczne zawierania sojuszy dla walki z większym wrogiem. Dziś bowiem to nie konkurencyjne religie są głównym wrogiem Kościoła, lecz laicyzm, sekularyzacja, ateizacja społeczeństw skorelowana z dobrobytem. To zresztą wynikało implicite z niejednej papieskiej wypowiedzi związanej z pojednaniem międzyreligijnym. Jeden z niepokornych profesorów teologii katolickiej, Horst Herrman, zauważa: „Dzień, w którym 'religie świata' przymierzą się przeciwko 'bezbożności', nie może być odległy. Interesy wszystkich pasterzy są takie same. Wojtyła od dawna przygotowuje się na ten przełom. Unika na przykład wszystkiego co by zbyt mocno szokowało 'braci odłączonych'. Traktuje ich jako przyszłych sojuszników. Podpowiada im najnowsze standardy wypowiadania się: 'dialog, pokój, pojednanie'. Wraz z nimi ogłasza świeckość naszych czasów za wspólnego wroga. (...) Książęta Kościoła, którzy niczego nie boją się tak jak oświecenia ludzkości co do własnej rzeczywistości, mają słuszne powody do zadowolenia z tych pomagierów, działających po linii Wojtyły." [_6_]
(VI)
Jan Paweł II nie tylko nie zdobył się na decentralizację władzy kościelnej, lecz robił wszystko aby umacniać centralizm i absolutyzm. Ogłosił na przykład, że przepisy kanoniczne są rozkazami Boga. Częstokroć wzmacniał tradycję zrównywania papieskich decyzji z mocą samej Biblii. Tak uczynił 12 listopada 1988, kiedy w czasie kongresu dotyczącego teologii etycznej Opus Dei, ogłosił, że poglądy etyczne zawarte w encyklice Humanae vitae staną się od tej chwili częścią doktryny katolickiej. Etyka encykliki została zrównana z takimi naukami Biblii jak zmartwychwstanie czy odkupieńcza śmierć Jezusa. Papież uczynił to prawdopodobnie w odpowiedzi na słaby stopień akceptacji względem niektórych rozwiązań przyjętych w encyklice [_7_]. Aby uzmysłowić sobie jak blado wypada w tej kwestii Jan Paweł II wystarczy przypomnieć sobie jego poprzednika, Jana XXIII, który zawsze był przeciwny najwyższej mocy papieskich rozporządzeń, który mówił, że nigdy nie będzie przemawiać ex cathedra chcąc w ten sposób osłabić dogmat o nieomylności papieskiej. W przeciwieństwie do tego rzeczywiście wielkiego papieża, Jan Paweł II wprowadził wewnętrzną cenzurę w Kościele (w Instrukcjach dotyczących pewnych aspektów wykorzystywania społecznych środków przekazu, z 30 marca 1992 r.). Odtąd wszyscy kapłani i zakonnicy obowiązani są przedstawiać do wcześniejszego sprawdzenia specjalnej "komisji do spraw wiary" przy episkopatach krajowych książki i publikacje, które zamierzają wydać. Taka pozycja jest badana i jeśli uzyska zgodę na publikację zawiera specjalną adnotację "za zgodą Kościoła". "Pisarze i wydawcy katoliccy, którzy naruszą te instrukcje, narażą się oprócz upomnienia, na surowe sankcje" [_8_].
Ostatnio podjął pewne kroki w celu demokratyzacji podejmowania decyzji w Kościele, jednak należy to uznać za gesty znad trumny, gesty człowieka, który sam nie chciał wyrzec się władzy przez cały okres swego pontyfikatu, zaś obecnie podejmuje decyzje dla swego następcy, aby zatrzeć lub rozmazać niekorzystną linię swej dotychczasowej polityki. Jak powiadają krytycy poczynań obecnego papieża, ostatnia nadzieja na demokratyzację władzy kościelnej w europejskich Kościołach katolickich zniknęła po zakończeniu 23. konferencji episkopatów Europy po Ural, 14 grudnia 1991 r., kiedy to z inicjatywy papieża zniesiono m.in. Radę Europejskich Konferencji Episkopatów, która zastąpiona została nową „radą" w której wszelka władza należała do papieża. [_9_]
Działania centralistyczne umocniło wydanie nowego Katechizmu powszechnego, "niepotrzebnego nikomu" (Deville). Nowy kodeks traktuje niekaceptowanie niektórych nauk papieskich jako przestępstwo (kanon 1371, nr 1). Jak wskazuje Bernhard Häring: „Ten punkt został wprowadzony do kodeksu w ostatniej chwili na życzenie papieża, bez żadnej konsultacji z międzynarodową komisją, która opracowała nowy kodeks" [_10_]
W związku z papieską polityką personalną, służącą na ogół wyciszaniu dyskusji i rozszerzaniu wpływów konserwatystów, stawiano jeszcze jeden zarzut: nepotyzm. Herrmann pisze: „Również pod rządami Jana Pawła II znajdujemy zaczątki nowego nepotyzmu. Sporą wrzawę podniósł na przykład 'skandal z Macharskim'. Podczas gdy Eugenio Pacelli, późniejszy Pius XII, musiał czekać i modlić się przez dwanaście lat, zanim udał mu się skok ze zwykłego biskupa na kardynała, Angelo Roncalli, późniejszy Jan XXIII (junior) nawet dziewiętnaście lat, Giovanni Montini (Paweł VI) dziewięć lat, a sam Wojtyła takoż dziewięć, następca Wojtyły w Krakowie, Franciszek Macharski, pobił wszelkie rekordy: pod koniec października 1978 roku był jeszcze zwykłym księdzem, na koniec grudnia już arcybiskupem, a w czerwcu następnego roku kardynałem." [_11_]
Kiedy na początku lat 90. w diecezji Chur-Zurych w Szwajcarii papież mianował niechcianego przez ok. 80% wiernych oraz cały episkopat szwajcarski biskupa pochodzącego z Opus Dei, Wolfganga Haasa, wezwał wszystkich do posłuszeństwa, zlekceważył opinię ludzi, którzy mieli inne koncepcje niż opusdeista na sprawy wyznawania wiary i sposób jej wyrażania. Swoją przemowę do nieposłusznych szwajcarów papież zakończył słowami: "Ten, kto wypiera się biskupa, wypiera się Boga" [_12_] Ten przykład unaocznia nam istotną potrzebę demokratyzacji struktur Kościoła.
Coraz głośniejsze są głosy, aby w związku z tym postulatem dopuścić do kapłaństwa kobiety i wydaje się to nieuniknione. Nie w tym jednak pontyfikacie. Bunt teologów jest znaczny. Tłumienie dysput teologicznych przez Jana Pawła II oraz polityka personalna skłoniły w roku 1989 163 teologów z niemieckiego obszaru językowego oraz Beneluksu do ogłoszenia deklaracji kolońskiej „Przeciwko ubezwłasnowolnieniu w Kościele". Manifestowano to podczas ostatniego kongresu teologicznego (Stowarzyszenia Teologów Jana XXIII) w Madrycie, w którym uczestniczyło ponad 1200 katolickich myślicieli. Jego przesłanie brzmi: "Jest koniecznością położenie kresu tej dyskryminacji". Zarzuca się obecnemu papieżowi: "Jan Paweł II oświadczył wręcz, że nie można pozwolić na udział kobiet w kapłaństwie i nie będzie mógł zmienić tego żaden następny papież. Jest to oświadczenie naiwne". — oświadczyli teologowie. (zob. Daleko od Rzymu, Forum 23-30 IX 2001)
(VII)
Zakazuje antykoncepcji, odżegnując się tym samym od kierunku zmian zamierzonych przez Jana Pawła I. Jak podaje tygodnik The Economist z 27 stycznia b.r.: "Przeprowadzony w 1999 roku przez Gallupa sondaż wśród katolików amerykańskich wykazał, że 80 procent świeckich i około 50 procent duchownych akceptuje sztuczną antykoncepcję (...) Podobne dane można uzyskać w całym rozwiniętym świecie. W dziedzinie polityki zagranicznej sprawy kontroli urodzeń niezmiennie zapewniają Kościołowi miano siły nieodpowiedzialnej i obstrukcyjnej w każdej dyskusji nad przeludnieniem, ubóstwem, a przede wszystkim walką z AIDS". Mówił o tym m.in. Peter Piot, dyrektor ONZ-owskiego programu walki z AIDS (UNAIDS) w wywiadzie dla niemieckiego dziennika „Frankfurter Rundschau": zakaz Kościoła stosowania prezerwatyw jest "poważnym błędem, który kosztuje ludzkie życie (...) Nie domagamy się od Kościoła, aby popierał prezerwatywy, lecz by jedynie zrezygnował z zakazu ich używania" [PAP, 30 VI 2001]. Pewien młody ksiądz po wysłuchaniu papieskiego wezwania do wszystkich aptekarzy świata w 1991 r. o nie sprzedawanie środków antykoncepcyjnych skwitował to krótko: „Papież żyje na księżycu" [_12_]
Papieska tuba ds. rodziny, kierownik Papieskiego Instytutu ds. Małżeństwa i Rodziny, Carlo Caffara, przekłada więc papieskie nauki na konkretne wskazania: jeśli zainfekowany (wirusem HIV) małżonek nie jest w stanie zachować dożywotniej „pełnej wstrzemięźliwości", lepiej będzie jeśli zainfekuje swą żonę, niżby miał stosować prezerwatywy, albowiem uszanowanie wartości duchowych, takich jak sakrament małżeństwa, należy przedłożyć nad dobro życia" [_13_]
(VIII)
Zakazuje aborcji. Jak mówi ojciec Theo Koster, holenderski dominikanin, "Aborcja to wielki problem. Też jestem przeciwko aborcji. Bóg chciał, żeby człowiek żył. Ale kiedy widzę ludzi przychodzących do mnie ze swoimi olbrzymimi problemami, to wiem, że sprzeciwiając się aborcji byłbym przeciwko tym ludziom. Niestety, dla papieża mówienie o takich niuansach jest niemożliwe. U nas w Holandii, mimo że aborcja jest legalna, mamy jeden z najniższych na świecie wskaźnik zabiegów. Więcej jest w katolickiej Polsce i Hiszpanii. Nasz rząd próbował rozmawiać o tym z Rzymem, ale to nie działa, bo papież mówi 'nie' i koniec" (Fronda, marzec 1998). Biskupów, którzy mają inne zdanie, potępia.
Papieski sprzeciw wobec aborcji jest skrajnie radykalny. Potępia aborcję nawet wtedy, kiedy płód jest uszkodzony: to eugenika — grzmi Papież: "Jest to wówczas aborcja eugeniczna, akceptowana przez opinię publiczną o specyficznej mentalności, co do której ustala się błędny pogląd, że jest ona wyrazem wymogów 'terapeutycznych': mentalność ta przyjmuje życie tylko pod pewnymi warunkami, odrzucając ułomność, kalectwo i chorobę." Podobny stosunek ma do aborcji w przypadku ciąży będącej wynikiem gwałtu. Głośny był list Papieża z roku 1993, jaki wystosował do arcybiskupa Sarajewa Vinko Puljicia, który w świecie został odebrany jako apel do zgwałconych kobiet hercegowińskich, aby nie poddawały się aborcji. Radził, by wspólnota zaangażowała się w pomoc zgwałconym kobietom, aby akt przemocy zamienić w "akt miłości i otwarcia na nowe życie".
(IX)
Utrzymuje fikcję celibatu duchowieństwa. Problem z celibatem w Kościele powoduje, że w rozwiniętych krajach coraz trudniej o księży (nie zauważa się podobnej tendencji u nas). Jan Paweł II nie dość, że nie złagodził wymogów celibatowych to dodatkowo je zaostrzył. Jego poprzednik Paweł VI "niemal z reguły załatwiał pozytywnie prośby księży o zwolnienie ich ze ślubowania czystości i wyrażenie zgody na zawarcie związku małżeńskiego ... Jan Paweł II z reguły ... prośby takie odrzuca" (Z. Morawski). Z jednej strony powoduje to fikcję czystości księży, z drugiej zaś rodzi wiele kłopotów i zniechęca normalnych ludzi do posługi kapłańskiej. Istnieje de facto ok. 10.000 żonatych księży katolickich, którzy nie są pozbawiani uprawnień kapłańskich, ze względu na brak zastępców dla ich parafii (dane z 1986 r.). Na tle sporów o celibat groziła Kościołowi schizma Kościoła holenderskiego, którego episkopat w 1972 opowiedział się niemal jednogłośnie za zniesieniem celibatu duchownych (poza tym postulował subsydiarność i demokratyzację struktur). Zapalna sytuacja w stosunkach Amsterdamu i Rzymu przetrwała do pontyfikatu Jana Pawła II, który rozwiązał ten problem w ten sposób, że mianował powolnych sobie biskupów i innych księży. Czy on ten problem rozwiązał, czy też odłożył ? W Niemczech jest podobnie, jak pisała o tym Gazeta Wyborcza (14.03.01.): "Liberalny nurt w Kościele niemieckim — zarówno wśród kleru, jak i świeckich — od lat domaga się zniesienia celibatu i udzielenia święceń żonatym". Podobne tendencje wśród katolickiego kleru występują we wszystkich wysokorozwiniętych krajach zachodnich.
(X)
Nie potrafi „unowocześnić" teologii Kościoła, przez co jest ona nie do zaakceptowania dla ludzi myślących, na których najwyraźniej Kościołowi nie zależy, gdyż swoją ewangelizację opiera na medialnych tournee i ekstatycznych uniesieniach opartych na charyzmacie papieża. Jak pisze prof. Herrmann, Wojtyła "pielęgnuje swój stary obraz świata, zna królestwo zła i dobra, specjalizuje się w tym przywileju swego urzędu, jaki pozycja zwierzchnika pozwala zrealizować w sposób najmniej skomplikowany, i oddaje się duszpastersko-politycznym podróżom. Jest to sprytnie pomyślane: wśród milionów utrzymuje się wrażenie, że ten papież coś czyni, coś w ogóle znacząco nowego. I to wrażenie zamazuje wręcz rzeczywistość: dokładnie ujmując, nie dzieje się nic; Kościół wlecze się jak zwykle w ogonie. Ale Wojtyła ma rozrywkę i jego zwolennicy bawią się świetnie: papieskie wycieczki się opłacają. (...) Z wizyt Wojtyły ciągnie zyski parę innych osób, najmniej zaś odwiedzana owczarnia. Została ona w Kościele w zupełności sfunkcjonalizowana. Owieczki stanowią sztafarz sterowanej euforii." Jednym z większych absurdów tych wypraw jest ich finansowanie z pieniędzy publicznych, a nie ze środków kościelnych, nawet w biednych państwa, uwagi te Herrmann odnosi przede wszystkim do Polski: "Wszystkie wizyty, według własnych słów jedynie z kościelnych powodów przylatującego papieża, są finansowane w przeważającej części ze źródeł pozakościelnych. Tymczasem 'zchomeinizowana' Polska, kraj, który żyje z zagranicznych kredytów i którego przedszkola, domy starców i szpitale znajdują się pożałowania godnym stanie, obciążył w roku 1991 kasę państwową około 50 milionami marek z powodu wizyty Wojtyły." [_14_] Dlaczego Jan Paweł II nie protestował przeciwko takim wydatkom na swoje podróże, wiedząc, że tak duże w Polsce są potrzeby socjalne najuboższych?
Jednocześnie podtrzymuje najbardziej wsteczne i quasimagiczne praktyki rodem ze średniowiecza, np. egzorcyzmy, czyli wypędzanie diabła za pomocą świętych słów. W wywiadzie dla włoskiego czasopisma Oggi z 1 czerwca 1992 ojciec Amorth podaje, że nawet sam Jan Paweł II jest aktywnym egzorcystą (np. w roku 1984 papież dwa razy „wypędzał diabła").
XI.
Masowo produkuje nowych świętych. Liczby mówią same za siebie: w latach 1000-1980 kanonizowano ok. 420 osób, Jan Paweł II w czasie 20 lat swojego pontyfikatu kanonizował ok. 480 osób! Naświęcił więcej niż wszyscy pozostali papieże razem wzięci, w dwie dekady dokonał tego czego nie dokonali inni w tysiąc lat... Zaiste wielki! Aby było łatwiej (świętym lub ich promotorom) uprościł procedurę kanonizacyjną: obniżył m.in. wymagania dla błogosławionych, którym odtąd wystarczy jeden cud, zamiast dotychczasowych dwóch. Ponadto skrócił wymagany dotąd 5-cio letni minimalny okres między śmiercią kandydata, a rozpoczęciem procesu beatyfikacyjnego (na czym skorzystała np. Matka Teresa, która zmarła w 1997, a jej beatyfikację rozpoczęto 15.08.2001.). W tej sytuacji słowa popularnej piosenki Taki mały taki duży może świętym być... nabierają nowego groteskowego wymiaru.
(XII)
Wyświęcił takich ludzi jak:
Pius IX — który "jest dla większości historyków symbolem czarnego wstecznictwa. Jako ostatni władca państwa kościelnego zapisał się okrucieństwem; jako następca św. Piotra odgrodził Kościół od zmieniającego się świata; jako katolik sprzyjał przymusowemu nawracaniu Żydów" (Wprost), kiedy odbił swoje ziemie po buncie ludowym i proklamowaniu republiki, srogo się zemścił na „buntownikach": "Ścinano i rozstrzeliwano pojmanych patriotów. Prośby o ułaskawienie odrzucał, powtarzając osławione "nie możemy i nie chcemy"", wydał encyklikę w której potępiał postęp, liberalizm i nowoczesną cywilizację, to on ogłosił, że papież jest nieomylny (kiedy odprawiano mszę na której proklamował tę nowoobjawioną mądrość kościelną zdarzyło się coś zastanawiającego: w Bazylikę Św. Piotra uderzył piorun). "Beatyfikację Piusa IX ostro skrytykowali włoscy liberałowie i republikanie. W miejscach straceń patriotów odbyły się manifestacje. Pomniki Garibaldiego i Mazziniego udekorowano czarnymi wstążkami. Na murach, pod którymi rozstrzeliwano patriotów, wywieszono też transparenty z napisami: „Dzieło błogosławionego Piusa". Nawet żarliwi katolicy twierdzili, że beatyfikacja Piusa IX jest dla nich niezrozumiała: „Sądziłem, że wygłaszając 'mea culpa' za grzechy Kościoła, Jan Paweł II przepraszał głównie za grzechy Piusa IX" — powiedział watykanolog Vittorio Messori" (Wprost) Okazuje się jednak, że za Piusa nie przepraszał, utrzymuje bowiem, wbrew powszechnej opinii, że był wielce świątobliwym mężem.
Josemaria Escriva — założyciel integrystycznej organizacji Opus Dei, nie miał predyspozycji charakterologicznych do świętości
Alojzije Stepinac — chorwacki kardynał, hitlerowski kolaborant. Arcybiskup Stepinac przez cztery lata masakr współpracował z ustaszami (zob. więcej). Po wojnie został skazany na 16 lat więzienia za popieranie ustaszowskiego ludobójstwa i udział w spisku antypaństwowym. Wyszedł na wolność po 5 latach. Został następnie mianowany przez papieża kardynałem. Jan Paweł II, papież-antykomunista, w dwudziestolecie swego pontyfikatu wyświęcił kardynała-faszystę, uczynił zeń chorwackiego patriotę i męczennika komunistycznego dyktatu. Kościół zatroszczył się o ty, by wybielić wizerunek Stepinaca. W Encyklopedii PWN możemy dziś przeczytać, że "protestował jednak przeciwko prowadzonej przez ustaszy polityce eksterminacji Serbów, Żydów i Cyganów oraz organizował pomoc dla prześladowanych". Na długoletnie więzienie został więc skazany ot tak, za nic, aby mógł zostać męczennikiem...
(XIII)
Doprowadził do granic absurdu kult bogini Maryi. Mynarek nazywa go maryjnym papieżem. Kult ten nie tylko nie ma oparcia w Biblii, ale jawnie jej przeczy (Jezus uważał Maryję za grzesznicę). 24 marca 1984 r. Jan Paweł II klęczał przed figurką Maryi. W obliczu milionów zawierzył ...całą planetę Niepokalanemu Sercu Maryi, podkreślał jednocześnie, że jej władza jest podobna do władzy papieża w tym, że rozciąga się do wszystkich krańców wszechświata, jak podsumowuje to H. Mynarek: "Jedynie papież mógł zrobić coś równie komicznego — albo tak zdumiewająco bezsensownego"
(XIV)
Rozniecił z nową siłą gorszący kult zdrajcy św. Stanisława. Czczony jest on jako patron Polski, podczas gdy właśnie Polskę zdradził (o czym pisał m.in. Gall Anonim). Więcej...
(XV)
Nie protestuje przeciwko rozniecaniu wokół jego osoby bałwochwalczego kultu (O. Stanisław Musiał, jezuita, zapytany o polską pomnikomanię papieską, odparł: "To mnie też przeraża"), nazywaniem go Ojcem Świętym, Świątobliwością itp. podczas gdy Jezus, który ma być jakoby założycielem chrześcijańskiego Kościoła, tego surowo zabraniał: "Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec, Ten jest w niebie" (Mt 23, 9). Każdy normalny zwrot w mediach odnośnie osoby Jana Pawła II, typu: Karol Wojtyła, przywódca Kościoła katolickiego (co na zachodzie jest zwyczajem), u nas traktowany jest jako afront wobec papieża, narodu, Boga i w ogóle wszystkich świętych. Każda próba analizy tego pontyfikatu bez zbędnego bałwochwalstwa, poddawana jest krytyce i anatemom. Tytułem przykładu można podać przypadek szefa Wiadomości TVP, Piotra Sławińskiego, który w wewnętrznym (nie publicznym!) piśmie odważył się nazwać Karola Wojtyłę — „Karolem Wojtyłą" oraz „liderem Państwa Watykańskiego". Z tej wewnętrznej wzmianki w ciągu kilku dni wynikła wielka afera. Prymas Glemp i reszta hierarchów strasznie się rozsierdzili na profanatora świętości, nie pomogło ukaranie go grzywną oraz jego skrucha — domagano się dymisji Sławińskiego, jako człowieka „niekompetentnego". Nawet w Gazecie Wyborczej ukazały się głosy oburzenia. Oto pani Agnieszka Kublik pisze: „Nazwanie papieża Jana Pawła II p. Karolem Wojtyła to po prostu grubiaństwo". Podobny jazgot i nagonkę rozpętano po projekcji filmu produkcji amerykańskiej o pontyfikacie naszego rodaka. W filmie przedstawiono go jako wielkiego człowieka i wielkiego papieża. Niestety, film nie był kręcony na kolanach... Znów domagano się głów. Księżyna, odpowiedzialny za dopuszczenie tego obrazu, wyraził publiczną skruchę i się pokajał. Po jakimś czasie wszystkim przeszło. Inny przykład - publikacja książkowa. Marco Politi i Carl Bernstein napisali wiarygodny i powszechnie na zachodzie uznany za prawdę dokument pt. Jego Świątobliwość. Książkę przetłumaczono na wiele języków, ktoś podjął decyzję o przetłumaczeniu na polski. Ci co za komuny walczyli o wolność wypowiedzi nie potrafili jednak być konsekwentni. Książka ukazałasię w wersji ocenzurowanej. Sprawa znalazła się w sądzie, cenzorzy przegrali. Niektórym jednak nawet akutalny poziom bałwochwalstwa wydaje się za mało pobożny. Na jednej z pielgrzymek wierni z Polski trzymali olbrzymi transparent: "Tatusiu Św. — kochamy Cię". To nie jest grzech, o tatusiach Jezus nie wspominał. Sugeruję więc, w celu większego szacunku dla swego Pisma Św. oficjalny tytuł (bezmyślnie powtarzany przez wszystkich polskich dziennikarzy) Ojciec Święty zastąpić formułą mniej grzeszną — Tatuś Święty.
Nie wszędzie kwitnie kult Papieża-Polaka...
Jako podsumowanie całego szkicu niechaj posłuży kilka zebranych wypowiedzi dających obraz tego jako postrzegany jest obecny pontyfikat na świecie:
Holandia
"Jan Paweł II jest mężczyzną, Polakiem i pewnych spraw nie rozumie. Papież powinien zdawać sobie sprawę, że seksualność dla zachodnich społeczeństw pełni olbrzymią rolę, nie może mówić, że to nie jest ważne, że są ważniejsze sprawy. Rzym nie daje dobrychargumentów, gdyż ludzie ich nie rozumieją. Kiedy twoje argumenty są niezrozumiane, trzeba je zmienić. Holendrzy odnoszą wrażenie, że ten papież za dużo mówi o seksie i nie chcą go słuchać, nawet kiedy naucza pięknie o sprawach społecznych, gdyż są zrażeni przez sprawy seksu." [o. Theo Koster OP, holenderski dominikanin (Fronda, marzec 1998)]
Niemcy
"Jeden z moich niemieckich współbraci powiedział mi, że gdyby wśród niemieckiego duchowieństwa przeprowadzić ankietę, to papieża poparłaby tylko jedna trzecia kapłanów" [ksiądz Stanisław Musiał, jezuita, 1999]. Wśród społeczeństwa niemieckiego uznanie dla papieża wygląda jeszcze bardziej licho: „Podczas gdy w roku 1980 jeszcze 64 procent Niemców w RFN uznawało urzędującego papieża za 'dobrego', a nawet 'znakomitego', to dziewięć lat później wyrażało taki osąd jedynie 29 procent" [_15_]. Nie może się więc wydawać dziwne to, że "Papież wyraził ubolewanie z powodu niewłaściwych tendencji w niemieckim Kościele katolickim." [GW, 14.03.01.]
Kanada
"U nas to nie jest postać ani popularna, ani szczególnie szanowana. Krytykują go publicznie nawet księża i biskupi. Oskarżają go o ciasny dogmatyzm i oderwanie od rzeczywistości, które tylko pogłębia obecny kryzys Kościoła".[Real Murray, 2001 [_16_]]
Wielka Brytania
"Pontyfikat Jana Pawła II rozczarowuje. Mocny i charyzmatyczny papież, idealistyczny i inspirujący, jeden z najmądrzejszych ludzi, jacy kiedykolwiek zajmowali to stanowisko, wykorzystał swoją siłę głównie do wzmocnienia najbardziej konserwatywnych tendencji w Kościele. (...) Kościół oczekuje obecnie, czasami ze źle skrywanym zniecierpliwieniem, na odejście papieża Jana Pawła II. [Obecnie oczekuje się Włocha, jako] powrotu do czegoś znanego, po budzącej obawy mentalności krzyżowca Polaku". [The Economist]
Stany Zjednoczone
Amerykańscy biskupi katoliccy podejmują kroki zupełnie przeciwne zamierzeniom papieża: "Wedle obecnie najczęściej wyznawanych poglądów orientacja seksualna jest czymś danym człowiekowi, a nie będącym konsekwencją jego świadomego wyboru. Jako taka - nie może podlegać ocenie w kategoriach grzechu, skoro niewiele zależy tu od wolnego wyboru człowieka". [Biskupi Kościoła katolickiego w USA, w liście pasterskim apelującym o tolerancję dla homoseksualistów, opublikowanym 1-X-1997 r. [_17_]
Post scriptum
Być może zarzucicie mi za ten tekst zupełny brak czci i wiary, no bo to rodak, no bo wielki, no bo znany... Jestem przekonany, że Karol Wojtyła podziękowałby mi za ten tekst. Postanowiłem to napisać, gdyż przeląkłem się słowami Jezusa w Kazaniu na Górze: "Błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą, i gdy was wyłączą spośród siebie, gdy zelżą was i z powodu Syna Człowieczego podadzą w pogardę wasze imię jako niecne: cieszcie się i radujcie w owym dniu, bo wielka jest wasza nagroda w niebie". I zaraz potem dodaje, aby rozwiać wszelkie wątpliwości: "Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom". U nas Jana Pawła II jeno się chwali, czy nie widzicie, że to dla niego zgubne w dłuższej (niebieskiej) perspektywie. Chyba nie chcemy aby po śmierci dobry Bóg wsadził do do Czyśćca, lub nie daj Boże gdzie indziej...
*
Szkic ten ukazał się w:
Faktach i Mitach, nr 45/2001.
miesięczniku Dziś — Przegląd społeczny, marzec 2002 r., s. 66-78.
książce „Bez miłosierdzia. Jana Pawła II wojna z ludźmi", Wydawnictwo Prometeusz, Warszawa 2004.
Eagleton: Krew na rękach papieża
[2005-04-12 15:40:42]
Jan Paweł II został papieżem w 1978 roku, to znaczy wówczas, gdy zmierzch emancypacyjnej polityki lat sześćdziesiątych przechodził w czarną noc ery Reagana i Thatcher. Kiedy zniżkowa tendencja ekonomiczna z początku lat siedemdziesiątych zaczęła się dawać we znaki, świat zachodni dokonał zdecydowanego przesunięcia na prawo, zaś przemiana nieznanego polskiego biskupa z Karola Wojtyły w Jana Pawła II stanowiła fragment owej szerszej transformacji. Kościół katolicki przebył właśnie swoistą wersję buntu lat sześćdziesiątych, zwaną Drugim Soborem Watykańskim, po czym nastał czas, by pohamować wybujałe dążenia lewicowych mnichów, rozśpiewanych sióstr zakonnych i latynoamerykańskich katolickich marksistów. Ich postawa brała się z dziedzictwa papieża Jana XXIII, który zdaniem katolickich konserwatystów był w najlepszym razie wariatem, a w najgorszym - radzieckim agentem.
Do tego zadania potrzeba było kogoś dobrze wytrenowanego w zimnowojennych taktykach. Jako prałat z Polski, Wojtyła wywodził się prawdopodobnie z najbardziej reakcyjnego bastionu kościoła katolickiego, gdzie rzewnemu kultowi dziewicy Marii towarzyszyły nacjonalistyczny ferwor i zażarty antykomunizm. Lata kontaktów z polskimi władzami komunistycznymi sprawiły, że tak jak inni polscy biskupi, przyszły papież stał się wytrawnym politycznym kombinatorem. Owo podejście przekształciło polski kościół w strukturę czasami trudną do odróżnienia od stalinowskiej biurokracji. Obie instytucje były zamknięte, dogmatyczne, skłonne do potępień i hierarchiczne, a przy tym przesiąknięte mitem i kultem jednostki. Tak się jednak złożyło, że - jak wielu wrogów, będących w istocie swoimi lustrzanymi odbiciami - uwikłały się one w śmiertelną walkę, toczoną o duszę polskiego ludu.
Świadomi, jak mało mogą zyskać na dialogu z polskim reżimem, biskupi nie byli skłonni wysłuchać - wzorem Rowana Williamsa - obu stron teologicznego konfliktu, jaki rozgrywał się wówczas w kościele powszechnym. Podczas wizyty w Watykanie, jeszcze zanim został papieżem, autorytarny Wojtyła przeraził się na widok kłótni teologów. To nie tak się miały sprawy nad Wisłą! Zachowawcze skrzydło Watykanu, które od początku nienawidziło ustaleń Drugiego Soboru i robiło wszystko, by je unieważnić, spoglądało teraz na Polaków w poszukiwaniu zbawienia. Kiedy tron Piotrowy został opuszczony, konserwatyści schowali do kieszeni swoją niechęć do papieża spoza Włoch i wybrali takowego po raz pierwszy od 1522 roku.
Usadowiwszy się na tronie, Jan Paweł II zabrał się do niweczenia osiągnięć Drugiego Soboru. Wybitni teologowie liberalni otrzymywali od niego reprymendy i musieli się kajać. Do jego najważniejszych celów należało z powrotem skupić w papieskich rękach całą władzę, która wcześniej została zdecentralizowana i oddana lokalnym kościołom. We wczesnym kościele, laicy obu płci wybierali swoich własnych biskupów. Drugi Sobór nie szedł tak daleko, ale obstawał przy doktrynie kolegialności, czyli przy tym, że papież nie powinien być postrzegany jako capo di tutti capi, ale jako pierwszy wśród równych.
Jan Paweł II nie uznawał jednak równości z nikim. Od swoich pierwszych lat jako biskup, wyróżniał się nader wygórowaną opinią na temat swoich zdolności intelektualnych i duchowych. Graham Greene pokpiwał sobie, iż pewnego dnia w gazetach pojawi się nagłówek „Jan Paweł II kanonizował Jezusa Chrystusa”. Biskupi byli wzywani do Rzymu by wysłuchać rozkazów, nie zaś na braterskie konsultacje. Honorowano frankistów i zbzikowanych mistyków ze skrajnej prawicy, podczas gdy wyzwoliciele z Ameryki Łacińskiej otrzymywali jedynie połajanki. Autorytet papieża okazał się na tyle niepodważalny, że przełożony hiszpańskiego seminarium zdołał przekonać swoich studentów, iż ma osobiste pozwolenie od papieża, by ich masturbować.
Rezultatem skupienia całej władzy w Rzymie była infantylizacja lokalnych kościołów. Przedstawiciele kleru stali się niezdolni do wykazania jakiejkolwiek inicjatywy bez nerwowego spoglądania, co na to święta centrala. Właśnie w momencie, gdy lokalne kościoły były najmniej zdolne podejść dojrzale do kryzysu, wybuchł skandal z molestowaniem seksualnym dzieci. W odpowiedzi Jan Paweł II zapewnił lukratywne stanowisko w Rzymie biskupowi, który uporczywie tuszował szokujące fakty.
Jednakże największą zbrodnią tego pontyfikatu nie było ani przyłożenie ręki do ukrywania nadużyć seksualnych kleru, ani neandertalskie podejście Jana Pawła II do kobiet. Jak na ponurą ironię, Watykan przeklął - jako „kulturę śmierci” - prezerwatywy, dzięki którym niezliczone rzesze katolików z krajów rozwijających się mogłyby uniknąć straszliwej śmierci w wyniku AIDS. Papież idzie po wiekuistą odpłatę obarczony winą za te wszystkie zgony. Jego pontyfikat stanowił jedną z największych katastrof w dziejach chrześcijaństwa od czasów Karola Darwina.
Terry Eagleton
tłumaczyła: Katarzyna Szumlewicz
Tekst ukazał się w „Guardianie” z 4 kwietnia 2005 roku.
Amoralność w zachowaniu Jezusa [1]
"W zachowaniu Jezusa jest więcej do skrytykowania,
niż chrześcijanie sądzą. Trudno jest wytłumaczyć zaślepienie,
które nie pozwala im widzieć tej jego mniej atrakcyjnej strony.
Jedynym wytłumaczeniem może być pranie mózgu w dzieciństwie.
Skoro Jezus jest Bogiem wcielonym, to jest samym dobrem,
wszystkowiedzącym i oczywiście poza wszelką krytyką.
Wszelka brzydota jest nie do pogodzenia z aryjskim blondynem,
miłym Jezusem z tysiąca hymnów. SzorstkośćDies Irae
była o wiele bliższa ogólnemu tonowi jego nauczania.
Przedstawiony w Ewangeliach jego język przeciw jego wrogom,
uczonym w piśmie i faryzeuszom, pełen jest gniewu,
a miłości w nim niewiele"
Peter de Rosa [_1_]
"Jezus bardzo łatwo grozi i łaje, ilekroć powiada: "Biada wam"
i „ostrzegam was". Słowami tymi od razu przyznaje, że nie
potrafi nikogo przekonać; a nieumiejętność przekonywania
nie może być cechą Boga, ani nawet cechą mądrego człowieka"
Celsus, II w. (Contra Celsum 2,76)
"W moim rozumieniu jest to po prostu niemożliwe, by wielka, serdeczna sympatia Jezusa dla grzeszników nie wynikała między innymi z faktu, że on sam uważał siebie za grzesznika i czuł się bardzo solidarny z innymi, którzy grzeszyli. Gdyby było inaczej, to dlaczego miałby „syna marnotrawnego", który „roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie", przedłożyć nad starszego syna, który był wysoce moralny i zawsze solidnie wypełniał swoje obowiązki? Dlaczego Jezus chwali celnika przyrównanego do „zdzierców, oszustów, cudzołożników" (Łk 18, 11), a w ostrych słowach krytykuje naprawdę pobożnego, dobrego obywatela, faryzeusza (Łk 18, 12)? Dlaczego jeden grzesznik jest temu Jezusowi milszy niż „dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych" (Łk 15, 7)? Dlaczego nie przejmuje się on zbytnio, jak się zdaje, nawet fundamentalnymi zasadami moralnymi? Dlaczego jego Bóg nagradza ludzi, nie zważając zupełnie na to, czy byli cnotliwi, czy nie? Dlaczego Nazarejczyk w swoich przypowieściach stawia na głowie moralność, co nasunęło nawet przypuszczenie, że ukrzyżowano go za jego przypowieści, bo wyrażał w nich brak szacunku dla Tory? Jedyna możliwa odpowiedź brzmi tak: własne życie Jezusa ma bardzo znaczny wpływ na jego naukę, na jego sformułowania dotyczące moralności, a ponadto na jego przedstawianie Boga, który, jak się zdaje, na cnotliwych patrzy ze swojego nieba nie bez cynizmu i pogardy.
(...) Paweł, właściwy twórca chrześcijaństwa, nie przejmował się zbytnio prawem i był mocno przekonany o tym, że uratuje go i zbawi tylko łaska Boża, nie zaś, tak czy inaczej niemożliwe, stosowanie się do nakazów moralnych. Ale, w przeciwieństwie do Jezusa, Paweł cierpiał i przeżywał udrękę, miotając się między prawem a łaską, gdy tymczasem Nazarejczyk beztrosko lekceważył — również w życiu miłosnym — konwencje społeczne i przepisy prawne. „Tatuś" (abba) w niebie przebaczy, gdyby miało się to okazać grzechem. Czyż nie wybaczył „synowi marnotrawnemu", który roztrwonił swój majątek „z nierządnicami" (Łk 15, 30), „żyjąc rozrzutnie" (Łk 15, 13)? Jezus nie ukrywa wcale swojej sympatii dla tego syna, z nim się utożsamia — nie zaś ze starszym, obowiązkowym, który nigdy „nie przekroczył ojcowskiego rozkazu" (Łk 15, 29).
Tu rzuca się w oczy sprzeczność między moralnością Jezusa a moralnością Kościoła. Bo jeśli Jezus stoi po stronie syna młodszego, „marnotrawnego" i, jak się zdaje, nawet stawia siebie na równi z nim, a w każdym razie wyciąga pewne wnioski z własnego życia, także miłosnego, to Kościół możemy przy najlepszych chęciach porównać tylko z synem przestrzegającym prawa. A przy tym hierarchia kościelna dosyć często naruszała te zasady moralne, które bezwzględnie, bezlitośnie, narzucała ludowi. Przypuszczalnie właśnie takie zachowania miał Jezus na myśli, gdy zalecał, żeby wystrzegano się „fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami" (Mt 7, 15).
Takie przypowieści, jak ta o „synu marnotrawnym" albo ta o „faryzeuszu i celniku", dezawuują w istocie nie tylko moralność kościelną, nie tylko moralność faryzeuszów i esseńczyków, ale poniekąd również całą filozoficzno-etyczną tradycję ludzkości. „Moralność" takich przypowieści ukazuje nam Jezusa wręcz jako anarchistę. Potępiony w jego przypowieści faryzeusz reprezentuje właśnie to, co większość ludzi uważa za moralne, zgodne z etyką i rozsądne. On nie kradnie, nie zdradza żony, nie dopuszcza się żadnych nieprawości, nikogo nie oszukuje, nie bogaci się niczyim kosztem, oddaje dziesiątą część wszystkich swoich dochodów na rzecz biednych (Łk 18, 11 i n.). Żyje więc tak, jak podług pism świętych przykazuje Bóg. Cnota jest czymś, do czego człowiek winien dążyć, bo jest ona miła Bogu — do tej formuły moglibyśmy sprowadzić psalmy i wszystkie pisma religijne judaizmu.
Ale przewagę cnoty nad występkiem propaguje nie tylko tradycja żydowska, lecz głosi ją także filozofia antyku, średniowiecza i czasów nowożytnych. Tego nauczają Sokrates, Platon, Arystoteles, tego uczą zgodnie stoicy, tomiści, kantyści, przedstawiciele filozofii moralnej oraz humaniści wszystkich odcieni. Na ogół nie uzasadniają oni co prawda potrzeby moralności teologicznie, ale dostrzegają w niej coś, co zawsze kryło w sobie nagrodę (za dobry uczynek).
Jezus uczy czegoś dokładnie przeciwnego. O naruszającym zakazy celniku mówi, że jest „usprawiedliwiony" (Łk 18, 14), bo tak podoba się jemu, Jezusowi, oraz jego Bogu — takiemu, jakim on jemu się jawi; bo ten Bóg jest w rozumieniu Jezusa absolutnie suwerenny, autonomiczny, i niczym nie skrępowany decyduje, kogo wynagrodzić, kogo obdarzyć łaską, ale w swoich decyzjach nie uwzględnia dobrych i złych uczynków. Jedynym, co bywa uwzględniane przez tego Boga, jest deklaracja całkowitej zależności od niego, a więc podkreślenie wyłączności jego władzy. "Natomiast celnik [...] nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: ŤBoże, miej litość dla mnie, grzesznikať" (Łk 18, 13). Według Jezusa, nie cnota, ale stała świadomość totalnej zależności od Boga stanowi kryterium uznania czyjegoś życia za dobre, udane.
Kiedy uduchowieni nauczyciele chrześcijaństwa, kiedy ci, co wygłaszają „Słowo na niedzielę", nabożnie dopatrują się w przypowieści o faryzeuszu i celniku tylko czegoś budującego i wyciągają jedynie taki „morał z tej historii", iż Jezus chce tu po prostu ostrzec przed przesadnym przekonaniem o słuszności własnych poczynań i uważaniem siebie za istotę lepszą pod względem duchowym, to nie dostrzegają bardzo szokującej, anarchistycznej, rewolucyjnej wymowy tej przypowieści. Dla Jezusa nie istnieje, moralność dana przez Boga czy też naturalna, on ją wręcz unicestwia. Żaden Kościół nie maże się powoływać na niego dla potwierdzenia słuszności swojej doktryny moralnej. Żadna filozofia nie może opierać, bądź dodatkowo motywować, swojej etyki wskazaniem na niego, na jego wzór moralny, jego słowa i praktyczne działanie. Możemy tu jedynie skonstatować istnienie przepaści między „moralnością" Jezusa a wszelkimi odmianami philosophiae i tego, co określamy jako theologia perennis.
Z taką doktryną moralną i takim praktykowaniem moralności, jakie obserwujemy u Jezusa, nie sposób oczywiście utrzymać ład, stworzyć stabilną wspólnotę, założyć Kościół. Gdy odnośnie do ustrojów, społeczeństw, państw, a przede wszystkim Kościołów, mówi się o nim, i jego „etyce" jako wzorcach, jako podstawie, to mamy do czynienia ze zwyczajną obłudą. On sam na pewno nie był obłudny. Niczego nie potępia on tak bezwzględnie, tak surowo i nieprzejednanie, jak hipokryzji „uczonych w Piśmie i faryzeuszów", inaczej mówiąc: teologów i księży.
Jezusowa krytyka ówczesnej hipokryzji w religijnej otoczce jest absolutna, bez ograniczeń i bez koncesji. Dlatego też jego bezwzględna krytyka dotyczy również dzisiejszych przywódców Kościoła. Zasiedli oni na „katedrze Mojżesza", to znaczy pretendują do roli moralnych prawodawców ludzkości, jako rzekomi pełnomocnicy Boga ogłaszają nakazy i zakazy, wydają „katechizmy powszechne" oraz „encykliki moralne". Dużo mówią, „ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. [...] Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi (chcą, żeby ludzie nazywali ich wielebnym, monsignore, ekscelencją, eminencją, ŤWaszą Świątobliwościąť itd.)" (Mt 23, 2-7). Dlatego Jezus mówi, że są podobni "do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa"; że są „pełni obłudy i nieprawości"; że to „przewodnicy ślepi", którzy przecedzają komara, a połykają wielbłąda; że to „węże, plemię żmijowe"; oskarża ich o obłudę, bo zamykają „królestwo niebieskie przed ludźmi", a sami do niego nie wchodzą; określa ich jako fałszywych misjonarzy, bo obchodzą „morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę", a ledwo ten znajdzie się w owczarni Kościoła, czynią go „dwakroć bardziej winnym piekła" (Mt 23, 13-34); potępia ich, bo modlą się na oczach tłumów, chcą, by ich fotografowano, gdy są pogrążeni w modlitwie, lubią z udaną pokorą paradować w cennych szatach liturgicznych, „żeby się ludziom pokazać" (Mt 6, 5), bo kiedy dają jałmużnę, trąbią przed sobą, „aby ich ludzie chwalili" (Mt 6, 2). Do tego trzeba by dodać, że środki na owe dobre uczynki Kościoła najczęściej pochodzą skądinąd, dzisiaj przeważnie ze skarbu państwa, jedynie z „kosmetycznym" uzupełnieniem ze strony strażników kościelnych finansów, którzy bardzo pilnują, żeby majątek Kościoła nie został uszczuplony.
Jezus okazuje się we wszystkim, co mówi i robi, w tym, co dobre i co złe, w tym, co zdrowe i co chore, nader radykalny. Podobnie jak Mojżesz, Mahomet, Zaratustra i inni twórcy religii, ma on usposobienie ekstremalne: jest „opętany", egocentryczny, odznacza się narcyzmem, maniakalną depresją, cechami paranoika i amoralnością. Jest geniuszem religijnym przeżywającym wizje apokaliptyczne i narcystyczne projekcje. W ostrych słowach, bezwzględnie, przeklina on te miasta, które nie witają go chętnie, chociaż w gruncie rzeczy nic złego nie zrobiły. Odważyły się tylko nie przyjąć jego, wysłannika Boga (Mt 10, 14 i n.; 11, 20-24; Łk 10, 10-16). Dlatego zejdą „aż do Otchłani" (Mt 11, 23; Łk 10, 15). Bo „kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał" (Łk 10, 16). Jezus wypowiada się bez ogródek. Afiszuje się ze swoim religijnym egocentryzmem. To, że żąda od innych bezgranicznego poświęcenia się dla niego, nie jest etyczne. Chrześcijanie w ogóle nie uświadamiają sobie tego, iż w charakterze Jezusa kryją się bezwzględność i brak szacunku dla innych ludzi. Gdyby to rozumieli, przestaliby pewno wyobrażać sobie Jezusa jako człowieka łagodnego, czułego, o prawie że „kobiecym" usposobieniu — i to teraz, gdy mito-teolog Drewermann bardzo elokwentnie objaśnia głęboki sens takich wyobrażeń. Bo też kto spośród wiernych tego Kościoła potrafiłby w swoim życiu sprostać wymaganiom tak radykalnym jak te stawiane przez Jezusa? „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem" (Łk 14, 26). Większość chrześcijan starannie wypiera tego anarchistycznego Jezusa ze swojej świadomości. To, czego on uczy, jest w rzeczywistości diametralnie odmienne od chrześcijaństwa Kościoła i statecznych mieszczan, dla których najwyższymi wartościami moralnymi są małżeństwo i rodzina; on nie chce pokoju w rodzinie i pokoju społecznego, lecz rozłamu (Łk 12, 51 i n.); postponuje nawet właściwe wszelkiej wspólnocie oznaki elementarnego szacunku dla innych, takie jak pochowanie rodzonego ojca: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże" (Łk 9, 590).
Taka sama postawa uwidacznia się w jego życiu miłosnym. Chwali on znaną w mieście ladacznicę, prostytutkę, „ponieważ bardzo umiłowała" (Łk 7, 47). Kościelni uczeni w Piśmie daremnie doszukują się u tej kobiety miłości uduchowionej, czystej, agape. Jezus chwali ją — przeciwnie za to, że oddawała się tak autentycznie, zmysłowo, całym swoim ciałem, bez zwyczajowej, „normalnej" obłudy prostytutek, które udają pełne oddanie się, miłosne westchnienia, orgazm, zaspokojenie, bo potrzebują pieniędzy partnera. Ladacznica pochwalona przez Jezusa nie odgrywała pełnego oddania się - ona kochała, to znaczy: poświęcała się bez reszty, chciała dawać radość mężczyznom, którzy ją odwiedzali, ale zarazem też sama pragnęła radości.
Jezus nie był zresztą jedynym twórcą religii, który obcował z nierządnicami - zdarzało się to również Buddzie. Ten ostatni spożywa od czasu do czasu posiłki w domu pewnej ladacznicy, ale odtrąca ją, gdy chce ona zostać jego uczennicą, i odtrąca wszystkie kobiety, które tego pragną. Dlaczego? Tu dostrzegamy postawę całkowicie odmienną od postawy Jezusa, który przyjmował kobiety do swojej wędrownej wspólnoty. Budda, koncentrujący się bez reszty na osiągnięciu nirwany czysto duchowej, bezcielesnej i pozostającej z dala od świata, nie chce, by uczennice i uczniowie łączyli się w pary, by dochodziło między nimi do kontaktów płciowych, bo przyspieszają one tylko wieczny obieg narodzin i odradzania się. On wie, że to się zdarza, gdy kobiety i mężczyźni są razem. Jezus też jest tego świadomy. Ale nie ma nic przeciwko temu. Niechaj uczniowie i uczennice opuszczają ojców i matki i stają się „jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało" (Mk 10, 7-8). Takie sprawy nie łączą się z miłością sublimującą, duchową. W „nowej wspólnocie" Jezusa, gdzie nie obowiązują już powszechnie stosowane reguły moralne, we wspólnocie, do której przyjmowani są tylko ludzie, którzy pozostawili za sobą małżeństwo, rodzinę, dzieci itd., antycypuje się ponadto miłość rajską.
On nie wypierał i nie zwalczał swoich własnych potrzeb, zachcianek, odczuć, nastrojów erotycznych, seksualnych. I nie był na pewno mistrzem w „samoumartwianiu". Jego wyobrażenia o świętości bez wątpienia nie obejmują ascezy. Był on przez współczesnych mu ludzi określany jako „żarłok i pijak", jako „przyjaciel" ludzi grzesznych płci obojga (Mt 11, 19; Łk 7, 34).
Jezus demonstrował też postawę supermena. Nie zaliczał się do owych mięczaków - często spotykanych również wśród duchownych — którzy przekonują kobiety, że są całkiem łagodni, delikatni, czuli, macierzyńscy, ojcowscy, dziecinni, zależnie od potrzeb i oczekiwań partnerki, że chodzi im tylko o spełnianie życzeń partnerek. Bez względu na to, jak Jezus się zachowywał podczas spotkań, kontaktów z kobietami, podczas obcowania obfitującego w niuanse i subtelności, był on stale wyniosły, pełen godności, był „panem" (Romano Guardini), który nie mógł sobie pozwolić na utratę władzy, a zarazem od kobiet żądał całkowitego poświęcenia. Czuł się „nowym Dawidem", „nowym Salomonem", królem — także w miłości.
Jezus z Nazaretu odznaczał się takim optymizmem, taką naiwną ufnością, iż sądził, że zawsze działa i zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami swojego prawdziwego ojca w niebie, był przekonany, że ten „tatuś" (abba), który sprawia, że „słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi", i „zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych" (Mt 5, 45), a nawet „jest dobry dla niewdzięcznych i złych" (Łk 6, 35), że ów prawdziwy ojciec poprzez jakieś wielkie wydarzenie w Jerozolimie potwierdzi dopuszczalność jego swobodnego stylu życia, życia bogatego w uciechy zmysłowe. Stąd jego sensacyjne przybycie do Jerozolimy, energiczne usunięcie handlarzy z przedsionka świątyni, agitacja przeciw żydowskiej zwierzchności.
Ale Jezus nie usankcjonował jego rozumienia Boga i życia. Bóg milczał — zarówno na Górze Oliwnej, jak i wówczas, gdy Jezus był na krzyżu. „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" (Mk 15, 34). Potem Jezus umarł i to był koniec jego misji."
"Jezus i kobiety..."- (prof. teol. kat.) Hubertus Mynarek, s.136-143
***
„Nauczanie o piekle jest niemoralne. Jest z zasady złe,
niezależnie od tego czy ofiarą jest niewinne dziecko, czy wielokrotny morderca.
Szaleństwem jest myślenie, że ktokolwiek może cierpieć wiecznie."
Peter de Rosa
"Istnieje jedna poważna skaza w charakterze Chrystusa, a mianowicie jego wiara w piekło. Nie mogę uwierzyć, aby człowiek rzeczywiście humanitarny mógł wierzyć w kary wieczne. Chrystus przedstawiony w Ewangeliach niewątpliwie wierzył w wieczne męki i w księgach tych znajdujemy wielokrotnie słowa mściwego gniewu skierowane przeciw ludziom, którzy nie chcieli słuchać jego kazań — postawa dość zwykła u kaznodziejów, ale nie dająca się pogodzić z najwyższą doskonałością.
Nie spotykamy tej postawy u Sokratesa, łagodnego i uprzejmego wobec ludzi, którzy nie chcieli go słuchać. I moim zdaniem takie zachowanie się bardziej przystoi mędrcowi niż oburzenie. Według Ewangelii Chrystus mówił: „Wężowie, rodzaju jaszczurczy, i jakoż będziecie mogli ujść przed sądem dnia piekielnego?" - Był to zwrot pod adresem ludzi, którym się nie podobały jego nauki. Naprawdę nie wydaje mi się to w najlepszym tonie.
W Ewangelii znajduje się dużo takich wzmianek o piekle. Najpierw, naturalnie, dobrze nam znany tekst odnoszący się do grzechu „przeciwko Duchowi Świętemu": „Ale kto by mówił przeciwko Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku ani w przyszłym".
Chrystus powiada jeszcze: „Pośle Syn człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą z królestwa jego wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawość czynią; i wrzucą ich w piec ognisty, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów" - po czym rozwodzi się w dalszym ciągu nad płaczem i zgrzytaniem zębów. Wzmianki o tym następują jedna po drugiej i dla czytelnika jest zupełnie widoczne, że Chrystus musiał znajdować pewną przyjemność w przewidywaniu płaczu i zgrzytania zębów, bo inaczej nie powtarzałoby się to tak często. Nie zapomnieliście pewnie przypowieści o owcach i kozłach, gdzie mówi się, jak to podczas drugiego przyjścia Syn człowieczy odłączy owce od kozłów i powie kozłom: „Idźcie ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny". I Chrystus ciągnie dalej: „I pójdą ci na męki wieczne". Następnie powiada znowu: „A jeśliby cię gorszyła ręka twoja, odetnij ją; bo lepiej jest tobie ułomnym wnijść do żywota, niżeli dwie ręce mając iść do piekła w ogień nieugaszony, gdzie robak ich nie umiera, a ogień nie gaśnie". Powtarza się to parokrotnie.
Muszę stwierdzić, że ta nauka, według której ogień piekielny jest karą za grzechy, jest okrutna. Doktryna ta upowszechniła okrucieństwo i dała światu całe pokolenia okrutnie torturowanych ludzi,a Chrystus Ewangelii, jeśli się go bierze takim, jakim go przedstawiają jego dziejopisarze, musi niewątpliwie ponosić za to częściową odpowiedzialność.
Są jeszcze inne, chociaż mniej ważne niedociągnięcia w nauce Chrystusa. Na przykład historia świń garazeńskich, o których opowiadają Marek i Mateusz. Nie było to z pewnością przejawem dobroci dla świń pozwolić w nie wejść demonom, skutkiem czego biedne zwierzęta wpadły do morza i utonęły. Musicie pamiętać że Chrystus był wszechmocny i mógł po prostu kazać demonom się wynieść, ale on zamiast tego umieścił je w świniach.
Dzieje drzewa figowego również przedstawiają się dość zagadkowo. Wiecie zapewne, co się z nim stało."A drugiego dnia (Jezus) łaknął; i ujrzawszy z daleka figowe drzewo, mające liście, przyszedł, jeśliby snadź co na nim znalazł; a gdy do niego przyszedł, nic nie znalazł, tylko liście, bo nie był czas figom. A odpowiadając Jezus rzekł mu: Niechajże więcej na wieki nikt z ciebie owocu nie je..., a Piotr (następnego ranka) rzekł mu: Mistrzu, oto figowe drzewo, któreś przeklął, uschło". Jest to bardzo dziwna opowieść, ponieważ pora owocowania fig jeszcze wtedy nie nadeszła i doprawdy trudno było brać to drzewu za złe.
Nie, stanowczo nie zdaje mi się, żeby Chrystus czy to pod względem mądrości czy też dobroci stał tak wysoko, jak niektóre postaci historyczne. Z tego punktu widzenia postawiłbym Buddę i Sokratesa wyżej od niego."
Bertrand Russell
***
Można jeszcze dodać, następujące słowa Jezusa skierowane do apostołów, których posyła on na misje wśród pobratymców: "Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych! Zaprawdę, powiadam wam: Ziemi sodomskiej i gomorejskiej lżej będzie w dzień sądu niż temu miastu" (Mt 10, 14-15). Takie kataklizmy zapowiada dobrotliwy Jezus tym, których jedynym grzechem było to, iż nie zechcieli zaufać włóczęgom.
Jezus mówi: kto nie jest z nami jest przeciwko nam (Mk 9, 40), dalej ciągnie: "Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze" - to nie mówił Bóg, lecz prostak. Dobrze, że katolicy nie czytają zbyt dosłownie wszystkiego co w Biblii napisano (choć to przez większość dziejów odbierano dosłownie), gdyż mógłbym mieć obawy co do swego losu. Choć raz już otrzymałem list katolika (niejakiego Lodka) z owym cytatem na końcu, który najwyraźniej dość dosłownie traktował słowa swego boga.
Matka Boska vel Bozia
Autor tekstu: Mariusz Agnosiewicz
"Trudno wyobrazić sobie większą sprzeczność
niż ta między faktyczną matką Jezusa
a przedmiotem kultu w katolicyzmie ...
jest to monstrualna sprzeczność (...)
U zarania chrześcijaństwa trzeba było mieniącemu się
różnymi kolorami niebu, pełnemu pogańskich bogiń,
przeciwstawić kobietę, która dorównałaby im.
To wywołało niewyobrażalną wprost karierę prostej,
młodziutkiej dziewczyny z Nazaretu, Miriam"
Hubertus Mynarek
Biblia nie wywyższa Marii — ukazuje ją jedynie jako pokorną kobietę, która została biologiczną matką Jezusa. Wzmianki o matce Jezusa (przedstawionej imiennie bądź nazwanej jego matką), pojawiają się 24 razy w Ewangeliach i raz w Dziejach Apostolskich. Nie wspomniano o niej w żadnym liście apostolskim. Sam Jezus nie szanował zanadto Maryi, którą uważał za grzesznicę. Od V w. Kościół katolicki rozwijał i upiększał naukę o Maryi, od XII w jest już czczona jako Matka Boga, niemalże jak bogini, wskutek czego wielu katolików czci Marię daleko żarliwiej niż samego Boga. Doskonałym przykładem jest nasz piękny kraj. Zawierzenia Polski matce Jezusa dokonał Jan Kazimierz. No i Pani Matka nijak Polsce nie dopomogła, która wzięła i upadła chwilę potem. Zdarzały się i takie oto uniesienia myśli teologicznej: "W Błogosławione Trójcy Duch Święty pozostaje niepłodny, w tym sensie, że nie tworzy inne Osoby Boskiej; jednakże jest płodny poprzez Marię, którą poślubia" - próbowano ją jak widać na siłę wcisnąć do Trójcy (św. Louis-Marie Gringon de Monfort, Traktat o Prawdziwym Nabożeństwie do Błogosławionej Dziewicy)
Maryja „niepokalana"
"Mówiło się, że Maria nie czuła nigdy bólu, gdyż pozostała „nietknięta" podczas rodzenia. Jezus wyszedł „jak światło przez ścianę Jej łona", chociaż nigdy nie było powiedziane co się stało z pępowiną i łożyskiem. Wydaje się, jakby żaden z ojców Kościoła nigdy nie asystował przy narodzinach. Pobożni autorzy twierdzili, że Jezus był wzorem dziecka. Nigdy nie zakłócił matczynych nocy. Nigdy nie trzeba go było przewijać. Jedyną matczyną funkcją, jaką dopuszczała chrześcijańska sztuka dla Marii, było karmienie piersią. Boskie dziecię było oficjalnie dzieckiem karmionym piersią. W średniowieczu czczono mleko Marii przechowywane w licznych i relikwiarzach. Kalwin powiedział, że nawet gdyby Święta Dziewica była mleczną krową, nie potrafiłaby dać tyle mleka. Jonathan Swift w Bajce o balii mówi o Piotrze (papieżu) mającym krowę, która z jednego udoju dawała tyle mleka, że można nim było napełnić trzy tysiące kościołów. Jakimś cudem to mleko nigdy nie kwaśniało. W XVI wieku pruderyjni mieszczanie zmusili Dziewicę do schowania piersi z powrotem do stanika. Kościół zrobiłby dobrze, gdyby przywrócił obrazy Marii karmiącej Jezusa piersią. Zachęciłby w ten sposób matki w Trzecim Świecie do karmienia piersią swoich maleństw. W nowszych dziełach sztuki Dziewica coraz częściej pokazywana jest bez swego dziecka. Chociaż młoda, nieodmiennie ma płaskie piersi. Dziś jedyną rzeczą, jaką Dziewica-Matka ma wspólną z innymi kobietami, jest to, że płacze, zazwyczaj nad swym zmarłym synem i nad grzechami tego świata." [_1_]
A oto jak o Maryi-Dziewicy i cudownym poczęciu pisał Celsus w II w. n.e.: "Biedna wiejska dziewczyna, którą sąsiedzi niezbyt szanowali. Mąż jej, z zawodu cieśla, wypędził ją, dowiódłszy jej cudzołóstwa z żołnierzem ... Wypędzona błąkała się tu i ówdzie i we wstydzie porodziła tajemnie". Być może nie taka z niej święta dziewica była jak mówią księża? Krytyk wypowiedzi Celsusa — apologeta chrześcijaństwa - Orygenes nie znalazł żadnych kontrargumentów na obronę Maryi. Stwierdził jedynie: "Bóg, który łączy ciało z duchem, czyż pozwoliłby, aby Ten, co tak cudownych miał dokonać rzeczy, przyszedł na świat drogą nieprawą i zbrodniczą?". W pismach chrześcijańskich znajdujemy nawet perwersyjne wręcz opisy odkrycia nienaruszalności hymenu Maryi (np. w Protoewangelii Jakuba)
Oto scena Zwiastowania Maryi w tłumaczeniu Marka Szołtyska na gwarę śląską:
"Jednego dnia do miasta Nazaryt przyfurgnął z nieba anioł Gabriel. Wloz do chałpy, kaj miyszkała tako jedno piykno a pobożno frelka Maryjka i tak do niej pedzioł: Szczynść Boże Maryjko! Tyś je nojszykowniyjszo miyndzy innymi babami, bestoż Ponboczek kazoł ci pedzieć, że poczniesz i urodzisz synka, kerego zamianujesz Jezus, a o kerym bydom godoć, że je Ponboczkowym Synkiym. Maryjka zaś na to: Po jakiemu to? Jak urodza tego synka, przeca jo niy mom chopa? Jo je dopiyro po zrynkowinach ze Zefkiym z rodziny Dawida? Wtedy anioł godo: Tym sie już gowy niy łonacz, bo Duch Świynty cuda czyni! Bestoż Maryjka o nic sie juz niy pytała, yno klynkła i padała aniołowi: Niych bydzie jak godosz, boch przeca je na Ponboczkowej służbie!" (Biblia Ślązoka nie jest dowcip, lecz całkiem poważne tłumaczenie Biblii na język gwarowy)
Patriarcha Konstantynopola Focjusz (zm. po 886) pisze w swoim drugim kazaniu na „Dzień zwiastowania Marii Pannie": "Maria posiadała męskie cnoty, była kobietą odważną. Nawet nie poirytowała się podczas męki swego Syna, której była świadkiem; zupełnie inaczej niż inne matki, kiedy są obecne w czasie egzekucji swych dzieci.". "Papież Benedykt XIV (†1758) z kolei gani tych malarzy, którzy przedstawiają Marię pod krzyżem jako pogrążoną w głębokiej boleści, i podobnie gani kaznodziei, którzy mówią o Marii przepełnionej boleścią. Według opinii papieża Piusa X, Maria „nie stała w tej strasznej chwili przepełniona bólem, lecz stała radosna" pod krzyżem swego Syna" (Nie i Amen)
Pierwowzór Maryi — Izyda
Ta egipska bogini, tak popularna w Rzymie, do czasu mianowania na soborze efeskim Maryję „Matką Boską", sama nosiła te tytuły, zwano ją również „Bogurodzicą" (deipera, theotokos). Od Izydy anektowała ponadto Maryja jej ozdobiony gwiazdami błękitny płaszcz oraz inne atrybuty (półksiężyc i gwiazda). Tak samo jak istniały niegdyś czarne wizerunki Izydy, która na ogół miała jasną karnację, toteż zdarzały się i czarne obrazy Maryi (czarne madonny — jedną z takich Murzynek czci lud w Częstochowie)
Dzieje kultu maryjnego:
"Maria była wielkim, przynoszącym profity, szczęściem średniowiecznego świata. Gdy kanonicy potrzebowali funduszy na odbudowę katedry, wychodzili na kwestę z jej relikwiami. Szczególnie dobrze działały pod tym względem pasma włosów Panny Marii, które wyrwała sobie z głowy w czasie straszliwych przeżyć na Kalwarii. Św. Jan był przewidujący i zebrał je dla potomności. Różne kościoły chełpiły się na przykład, że Najświętsza Panna z Chartres nie potrafiła uleczyć chorego chłopca, a tymczasem ich Najświętsza Panna -z Soissons czy z Rocamadour — dokonywała takiego cudu. Znana była także postać vindicta Mariae, jej klątwa nakładana na wrogów jej klientów i na niewiernych, którzy nie chcieli płacić. Język takiego niegodziwca usychał tak długo, aż delikwent pocałował jej pantofelek z oddaniem. W XII wieku pisma św. Bernarda rozpowszechniły kult Maryjny. W XIII-wiecznej litanii loretańskiej nazywano Ją Wieżą z Kości Słoniowej, Złotym Domem... Miała już wtedy 73 tytuły. Poświęcone Jej były setki średniowiecznych katedr, służące za Pałace Królowej Niebios. W wielu absydach przedstawiona jest jako Królowa Matka, młodsza od swego Syna, który koronuje Ją własnymi rękami. Jej wiecznie trwała młodość to inny znak Jej stawania się boginią we wszystkim z wyjątkiem samego tytułu bogini. Nadano Jej feudalny tytuł Naszej Pani, żeński odpowiednich Pana Naszego. O wiele więcej modłów zanoszono ku Niej niż do Boga. Inspirowała poetów takich jak Dante, artystów jak Leonardo, Rafael i El Greco. Królowie i niemało duchownych zamawiało u artystów portrety Madonny z Dzieciątkiem, do których pozowały ich słodkie kochanki o czasem wojowniczych piersiach. (...) Z czasem Kościół, który przez wieki twierdził, że jedynie Jezus był poczęty bez; grzechu, zmienił zdanie i zaczął rozpowszechniać wiarę, że także Maria była niepokalanie poczęta. W 1950 r. Pius XII zdefiniował Jej Wniebowzięcie, nie potrafił jednak rozwiązać zagadki, że jeżeli Maria była wolna od grzechu pierworodnego, to nie powinna cierpieć kary za ten grzech: śmierci. Ale skoro nie umarła, jak mogła być podobna do swego syna, który umarł na krzyżu? Zagadkę tę pozostawiono aż będzie można wskazać, która z alternatyw lepiej umacnia Jej chwałę. Katolicy czczą Marię jako najlepszą ze wszystkich kobiet. Papiestwo było Jej wielkim mistrzem. Po wycieczce do Rzymu w 1867 r., wysłuchaniu modlitw ku Niej zanoszonych i policzeniu kościołów pod Jej wezwaniem Mark Twain przyjął następujący ranking świętych osobistości w Wiecznym Mieście: 1. Matka Boża, 2. Bóstwo, 3. Piotr, 4. Od 12 do 15 kanonizowanych papieży i męczenników, 5. Jezus Chrystus, ale zawsze jako Dziecię na ręku. Leon XIII powiedział w 1891 r. „Nigdy nie możemy otrzymać niczego, co by z woli Bożej nie było nam dane przez Marię". Dom Świętej Rodziny anioły przetransportowały do Loreto w 1291 r., po zajęciu Ziemi Świętej przez Islam. W 1920 r. Nasza Pani z Loreto została patronką lotników. W 1942 r. Pius XII poświęcił cały świat Jej niepokalanemu sercu. Dzisiaj kult Maryjny jest żywy jak nigdy. Jest pocieszycielką tych, którzy stracili kogoś bliskiego, zwłaszcza rodziców, którzy utracili dziecko przez chorobę albo wypadek. Jest archetypem matki i otuchą ludzkości. Jest patronką w szczególności takich sanktuariów jak Lourdes, dokąd pielgrzymują chorzy, jeśli nie dla uzdrowienia, to przynajmniej po wzmocnienie i ukojenie w cierpieniu — i prawie nieodmiennie, znajdują je. W Ameryce Łacińskiej nadaje się dzieciom, miastom, górom i niezliczonym świątyniom. (...) Inną smutną konsekwencją mitu o narodzeniu bez grzechu była dewaluacja małżeństwa. Wierna żona i obowiązkowa matka uznana została za gorszą od kobiety za wysokimi murami, która w dzień i w nocy wielbiła Boga-Meżczyznę na krzyżu." [_2_]
Kalendarium
431 — Na synodzie w Efezie Xristo Tokos (Matka Chrystusa — bez nimbu boskości) zamieniono na Teo Tokos (Matka Boga). Na rzecz kultu maryjnego gorliwie działał wówczas św. Cyryl Aleksandryjski, który rozniecał żarliwość maryjną ...łapówkami - w ten sposób sprawa Maryi przeszła na synodzie
582 — Cesarz Maurycy ustanawia święto Wniebowzięcia Maryi (na Zachodzie przyjęło się od 750 r.)
600 — Wprowadzono Godzinki do Matki Boskiej
715 — Wprowadzono modlitwy do Marii Panny
Zupełnym dziwactwem jest kult mistycznego serca Maryi, który traktuje sam przedmiot kultu całkiem realnie
1854 — Dogmat o Niepokalanym Poczęciu Maryi Panny (to nie to samo, co narodzenie Jezusa z dziewicy). Maryi musiało się to spodobać, gdyż niedługo potem objawiła się w Lourdes jako Niepokalane Poczęcie. Koncepcje o niepokalanej Maryi Kościół zawdzięcza zakonowi franciszkanów (pierwszy zaczął głosić ten pogląd na początku XIV w. franciszkanin Duns Scotus), wcześniej uznawano, że grzechy Maryi zmyły się dzięki poczęciu Jezusa (podzielali ten pogląd m.in. Innocenty III i Innocenty V). Zażartymi przeciwnikami niepokalanego stanu Maryi byli dominikanie, którzy jeszcze długo po tym jak w Kościele przeważył pogląd franciszkanów, sprzeciwiali się podobnym pomysłom (zob. Maryja dzieli mnichów). Do XVII wieku papieże dopuszczali jednak oba poglądy, "ponieważ mądrość odwieczna nie wyjaśniła jeszcze tej tajemnicy Kościołowi" (Grzegorz XV). W 1661 r. papież Aleksander VII został już oświecony odwieczną mądrością, gdyż zalecił oficjalnie obchodzenie święta Niepokalanego Poczęcia, gdyż takie jest "przekonanie ludu"
1950 — Ogłoszono, że Maria Panna została Wniebowzięta
1965 — Papież Paweł VI ogłosił Marię — Matką Kościoła
***
Bałwochwalstwu maryjnemu oddają się m. in. zakony:
duchaczy, czyli Bracia Ducha Świętego pod opieką Niepokalanego Serca Maryi
18 IV 1982 — Kopia „cudownego obrazu" nawiedza parafie w kraju. Procesja pod kościołem św. Anny w Warszawie. Nad roznieceniem maryjnego szaleństwa Polaków wiele pracował nasz Prymas Tysiąclecia, który wpadł na pomysł "oddania narodu Polskiego w niewolę Maryi" [_3_]
bezhabitowców, czyli Sługi Maryi Niepokalanej
18 IV 1982 — Kopia „cudownego obrazu" nawiedza parafie w kraju. Procesja pod kościołem św. Anny w Warszawie. Nad roznieceniem maryjnego szaleństwa Polaków wiele pracował nasz Prymas Tysiąclecia, który wpadł na pomysł "oddania narodu Polskiego w niewolę Maryi" [_3_]
Istnieje w Polsce wiele świętych obrazów Maryi, którym urzędowo oddaje się cześć boską. Bez wątpienia największym nabożeństwem otacza się Matkę Boską Częstochowską, która to jest wielce płodną w cuda ratujące Polskę z opresji. Z innych obrazów, aczkolwiek o sławie jedynie lokalnej (legnickie), można wymienić malowidło Matki Bożej Strażniczki Naszej Nadziei pochodzące z Nadwórnej
Przypisy:
[_1_] Mitologia chrześcijaństwa. Kryzys wiary chrześcijańskiej" - Peter de Rosa, Total Trade & Publishers, Kraków 1994, s.168-169
[_2_] Peter de Rosa, op.cit., s. 170-172, 175
[_3_] Pisze o tym Adam Szostkiewicz w Polityce, nr 34, 21 sierpnia 1999, "Niewolnicy Maryi"
Kościelna cenzura
Autor tekstu: Wiesław Jaszczyński
W 1908 r. w Monachium wydane zostało duże dwutomowe dzieło pod redakcją Eduarda Fuchsa, pt.: "Geschichte der erotischen Kunst", opisujące elementy erotyczne w sztuce tworzonej przez człowieka. Ponieważ w tych czasach cenzura kościelna w Europie była jeszcze dość mocna, książka ta była dostępna wyłącznie dla bibliotek, naukowców i bibliofilów.
Nie mniej najciekawsze egzemplarze starożytnej sztuki erotycznej świadczące o zachowaniach seksualnych ludzi w tych czasach znajdowały się w Muzeum Watykańskim, które jednak nie było ogólnie dostępne dla publiczności a jedynie i wyłącznie dla oczu hierarchów watykańskich.
Jeden z eksponatów z Muzeum Watykańskiego
W miarę jednak tracenia autorytetu i władzy przez Kościół na przestrzeni wieków, w malarstwie, rzeźbie i literaturze coraz śmielej zaczynały przebijać się wątki erotyczne, będące jednymi z najważniejszych zachowań człowieka.
Wynalezienie druku przez Guttenberga około 1440 r. początkowo spotkało się z entuzjazmem ze strony władz kościelnych. Następnie, kiedy przy pomocy tego wynalazku zaczęły ukazywać się dzieła niezgodne z doktryną Kościoła, a szczególnie tłumaczenia Biblii na języki ojczyste wiernych, stwierdzono, że sytuacja staje się niebezpieczna. W roku 1559 przez papieża Pawła IV został wydany Index Librorum Prohibitorum, czyli Indeks Ksiąg Zakazanych. Wcześniej papież ten jako Generalny Inkwizytor Kościoła wsławił się zakwestionowaniem fresku Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej i zainicjowaniem akcji "okrycia" szatami nagich ciał przez innego artystę. Początkowo do Index'u trafiły narodowe tłumaczenia Biblii oraz wszystkie dzieła Marcina Lutra, Jana Husa, Erazma z Rotterdamu i innych „heretyków". W miarę upływu czasu do Index'u zaczęły również trafiać dzieła naukowców i pisarzy, których Kościół uznał za demoralizatorów. A więc znalazły się tam, między innymi, takie nazwiska jak: Giordano Bruno, Kopernik, Kartezjusz, Diderot, Voltaire, Defoe, Balzac, Dumas, Flaubert, Stendhal, Zola, Spinoza, van de Velde (za „Małżeństwo Doskonałe") a nawet Mickiewicz i Słowacki. Początkowo katolikom nie wolno było posiadać ani czytać książek zapisanych w Index'ie pod groźbą klątwy czy ekskomuniki. Zebrane takie książki palono publicznie na stosie (w latach 1930-tych metodę tę, wzorując się na doświadczeniach kościelnych, zastosowali także niemieccy naziści, paląc publicznie na stosach niewygodne dla siebie wydawnictwa). Nadzór nad Index'em pozostawał pod nadzorem początkowo Świętej Kongregacji Rzymskiej Inkwizycji a następnie, po przekształceniu, Kongregacji Świętego Oficjum. Protestanci wyrazili opinię, że Index ten to — "najlepszy przewodnik po najwartościowszej literaturze".
Cenzura była surowa i skuteczna. Wydawane książki musiały mieć zezwolenie kościelne na ich druk. Przeglądając różne polskie wydawnictwa przedwojenne często można się natknąć na tytułowej stronie na nadruk "imprimatur" lub "nihil obstat", świadczący o tym, że kościelni cenzorzy przejrzeli dzieło i nie zgłosili zastrzeżeń. Z czasem jednak coraz rzadziej zwracano się po uwagi do cenzorów kościelnych a po II Wojnie Światowej zarzucono je całkowicie, zastępując zresztą cenzurą własną. Za PRL-u starano się nie dopuszczać do druku książek antykościelnych, bojąc się, że całe odium tych wydawnictw spadnie na władze rządzące. Kościół znalazł się w sytuacji komfortowej, cenzury dokonywał ktoś inny.
Po wojnie jednak w Europie cenzura kościelna stawała się coraz mniej skuteczna i niewykonalna praktycznie, tak, że w końcu w 1966 r. zniesiono Index Librorum Prohibitorum. Był to właściwie akt kapitulacji i klęski takiej koncepcji cenzorskiej.
Inkwizycyjne obowiązki KŚO przejęła Kongregacja Doktryny Wiary, ale nie ma ona już żadnego wpływu cenzorskiego na wydawnictwa, może, co najwyżej dyskutować, wyjaśniać i potępiać publicznie książki nieodpowiadające Kościołowi, ale bez żadnych sankcji kościelno-prawnych. Ostatnio wiele hałasu na całym świecie narobiła powieść sensacyjna Dan'a Brown'a "Kod Leonarda da Vinci". Kościół katolicki stara się wyłapać wszystkie najdrobniejsze błędy w powieści sensacyjnej! Ukazało się już na ten temat kilkanaście książek! A mnie interesuje to, dlaczego żaden wywiad brytyjski czy amerykański nie zakwestionował nieprawdopodobieństw i niewłaściwości w powieściach Iana Fleminga o Jamesie Bondzie? Powieść Brown'a bardzo mocno dotknęła Kościół, a kwestionowane w niej momenty nie mają zasadniczego znaczenia, gdyż jest to wytwór wyobraźni autora osadzony jedynie w kościelnej scenerii.
Po przemianach ustrojowych w 1989 r. w Polsce próbowano wrócić do cenzury kościelnej rodem ze średniowiecza. Wstępnym sygnałem był zakaz kolportażu tygodnika „Fakty i Mity" przez sieć kiosków „Ruchu". Zakaz działał tylko kilka miesięcy i nie był do utrzymania na dłuższą metę. Na szczęście mogą się obecnie ukazywać książki krytyczne w stosunku do Kościoła pisarzy i filozofów takich jak: Umberto Eco, Karlheinz Deschner, Hubertus Mynarek, Uta Ranke-Heinemann i wielu innych.
Próby cenzorskiego wpływania typu kościelnego na władze państwowe stosowane są przez niektóre partie i ich młodzieżówki. Na pierwszy ogień idą wydawnictwa erotyczne i zastraszanie kolporterów doniesieniami o przestępstwie do prokuratora za obrazę uczuć religijnych. Zdarzają się również wydarzenia gwałtowne, rozpaczliwe, fanatyczne i niebezpieczne jak np. w poniższej informacji znalezionej w Internecie:
W czwartkowy wieczór w podziemiach kościoła pokamedulskiego na Bielanach miała się odbyć projekcja filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa". Do sali pełnej studentów wpadł ks. Bogusław Paleczny, wyrwał płytę DVD z rąk obsługującego sprzęt studenta i na oczach zdumionego tłumu połamał ją — poinformował „Super Express". — Projekcji nie będzie, proszę iść do domu - tymi słowami odezwał się, znany z organizowania protestów bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie ks. Bogusław Paleczny — Zrobiłem to, aby uchronić Was od grzechu. Ten film to bluźnierstwo — dodał.
Czy to odniesie skutek? Zobaczymy. Dobrze, że jesteśmy w UE, możemy być pytani o różne wydarzenia i trzeba będzie pewne sprawy wyjaśniać.
Maria, Jezus i jego rodzeństwo [1]
Autor tekstu: Bogdan Motyl
Dzieje dogmatu o niepokalanym poczęciu mamusi Jezusa są kwintesencją zasady „cel uświęca środki". Dogmat ten ustanowiono w 1854 roku, co oznacza, że władze kościelne niemal 1800 lat czekały z ogłoszeniem tego ginekologicznego cudu.
Ponad 700 lat w łonie Kościoła trwały kłótnie pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami dzieworództwa Miriam. Głównie kruszyli o nią kopie dwa stale ze sobą rywalizujące zakony: franciszkanie (zwolennicy eksterytorialności błony dziewiczej Miriam) orazdominikanie (przeciwnicy tej subtelnej tezy katolicyzmu).
Na początku XVI w. franciszkanie przytoczyli tyle olśniewających cudów na poparcie swej tezy, że dominikanie poważnie zaniepokojeni zaczęli rozglądać się za jakimś kontr-cudem. Niebawem, w 1517 roku znalazł się w klasztorze dominikanów w Bernie nowicjusz nazwiskiem Jetzer, cechujący się bardzo zaćmioną inteligencją i skłonnościami do dewocji. Nabytek zakonny okazał się wielebnym ojcom dominikanom wyjątkowo przydatny... Chłopak rychło począł mieć różne widzenia w kształcie Najjaśniejszej Panny Miriam, która żaliła się przed nim, że „źli ludzie szerzą zdania opaczne o jej poczęciu jakoby niepokalanym".
Nie poprzestając na sugestii słownej, widzenie chciało zostawić na ciele tego idioty widomy stygmat męki pańskiej, ale Jetzer odważnie stawił opór... Wybuchł skandal, bowiem sprawa nabrała rozgłosu. Na żądanie czujnych franciszkanów, senat berneński wszczął śledztwo, podczas którego wyszło na jaw, iż jeden z dominikańskich braciszków usiłował przebić dłonie Jetzera ostrym narzędziem.
Sprawa miała smutny finał dla tamtejszych dominikanów: skazano ich na śmierć i spalono na stosie. Od tego czasu dogmat Niepokalanego Poczęcia czynił szybkie postępy...
Mateusz przedstawia przebieg zapłodnienia Miriam i narodziny Jezusa. Ewangelista mocno akcentuje, iż nie może być tu mowy o niemoralnym prowadzeniu się - zaledwie wówczas dwunastoletniej — jak mówią apokryfy, Miriam. [_1_] Powiada, że matka Jezusa była poczętą za sprawą Ducha świętego, „pierwej niźli się zeszli"(1: 18), czyli zanim została zaślubiona z Józefem, który z kolei zamierzał ją "potajemnie opuścić". Józef nie akceptował polityki faktów dokonanych, uprawianej przez Jahwe i nie miał ochoty przyznawać się do nie swojego, na dodatek nieślubnego dziecka. Miriam, zgodnie z ówczesnym prawem żydowskim, byłaby oskarżona o cudzołożenie i ukarana śmiercią przez ukamienowanie.
Mistrz ceremonii dworu-nieba Jahwe, archanioł Gabriel, sprawca ciąży Miriam, nakazał Józefowi we śnie, aby wytrwał i dał wiarę temu, że „co się z niej zrodziło, jest z Ducha świętego". Nie jest to więc ciąża byle jaka, ale boska, a wybranka boga, jest niewinna niczym gołąbka. Józef ma nakazane, aby dziecku nadać imię, Jezus. Tę scenę kończy on słowami:„...aby się wypełniło, co jest powiedziane od Pana przez proroka, mówiącego: "Oto panna w żywocie mieć będzie i porodzi syna, nazwą imię jego Emmanuel"".(1: 22) Proroctwo proroctwem, ale co do imienia mającego narodzić się dziecka, archanioł Gabriel ma inne wytyczne z nieba, które przekazał śpiącemu Józefowi. To, które przywołał Mateusz, nie bardzo "się wypełniło", gdyż jest ono nieścisłe i wyraźnie „podretuszowane"... "Oto panna pocznie i porodzi syna, i nazwą imię jego Emmanuel" - mówi proroctwo Izajasza (7. 14), na które powołał się Mateusz.
Kościołowi nie przeszkadzało dodatkowo z „panny",która nie musi wcale oznaczać cnotliwej, uczynić właśnie „dziewicę", co nie budzi wątpliwości, że błona dziewicza jest „stabilna". A taka właśnie i tylko taka „dziewica",bezwzględnie „czysta" była potrzebna teologii na matkę Jezusa. Zgodnie z nauką Kościoła, Miriam, po urodzeniu syna, błonę dziewiczą miała nienaruszoną. Kto, kiedy i jak sprawdził ten ginekologiczny szczegół, pozostanie tajemnicą św. Augustyna i Kościoła. [_2_]
Tak samo w proroctwie Izajasza nie ma mowy o jakimś „Mesjaszu" czy „Zbawicielu", tylko coś takiego: „Bo pierwej, niż będzie umiało dziecię odrzucić złe i obierać dobre, będzie opuszczona ziemia, którą się ty brzydzisz dla dwu królów jej". (7. 16) Chodzi tu o zakończenie wojny Syrii i Izraela przeciwko Judei, zaś owo „dziecię", wcalenie miało się narodzić z wyimaginowanej „dziewicy". Poza tym, jego narodziny miały mieć miejsce na 700 lat przed Chrystusem, a więc na długo przed czasami ewangelicznymi. Ono to miało nosić imię „Emmanuel"! Mateusz przeinaczał proroctwa, byle dopasować je do wymaganej koncepcji, do swojej ewangelii nadziei. Chociaż nie do końca tylko on ponosi za te przeinaczenia odpowiedzialność.
U Łukasza, archanioł Gabriel ukazał się Miriam na jawie, (Józefowi tylko we śnie!) i nakazał jej zmianę (wbrew prorokowi) imienia dziecka, to znaczy nadać mu imię „Jezus", (a nie „Emanuel"). Awizując jej narodziny potomka, mówi do niej językiem katolickiej teologii: „Porodzisz syna, a nazwiesz imię jego Jezus. Ten będzie wielki, a będzie zwany Synem Najwyższego; i da mu Pan Bóg stolicę Dawida, ojca jego." (1: 31-32). Jak wiemy, Jezus tej przepowiedzianej „stolicy" i tak w końcu nie posiadł.
Nieco dalej Łukasz powiada, że „ojciec jego i matka dziwowali się temu, co o nim mówiono" (2: 33). Miriam dotknięta chyba była zaawansowaną sklerozą, skoro nie pamięta słów Gabriela, który tłumaczył, kim będzie jej (nieślubne) dziecko. Czas, jaki upłynął od dnia „objawienia" jej radosnej nowiny do chwili „dziwowania się", to zaledwie około 10 miesięcy!
Zgodnie z ówczesnym prawem żydowskim, to ojciec decydował jakie imię będzie nosiło dziecko. Wytyczne jakie Miriam otrzymała w tej sprawie od anioła, nie miały żadnego znaczenia. Prawo żydowskie także określało ściśle czas dany mężowi, aby udowodnił, że jest w stanie mieć potomstwo. Jeżeli po upływie tego okresu, małżonek nie wykazał się zdolnością płodzenia dzieci, zobowiązany był dać swojej żonie wolność. Impotent, musiał czynić nadludzkie wysiłki połączone z niezwykłym hartem ducha, aby sprawić coś, co przekraczało jego możliwości, a za nic w świecie nie chciał utracić żony.
Narodzenie „z dziewicy", o którym mówią ewangeliści, wspomagani wstawkami fałszerzy-kopistów, jest typowym obrazem kształtowania się, powstawania i funkcjonowania baśni jako prawd w wierzeniach religijnych. Pogański mit i legenda pieczołowicie pielęgnowane po dziś dzień w rzymskim wyznaniu, sięgają najstarszych wierzeń. Nie znano w zamierzchłych czasach istoty ojcostwa i z tego powodu każde dziecko było uważane za zrodzone z dziewicy. Także w sferze religijnej wierzenia te znalazły swoje odbicie. [_3_]
Fakt, że u Jana Ewangelisty nie ma ani słowa o dziewiczym poczęciu, może oznaczać, że wówczas nie było jeszcze jednomyślności co do nauki o tym szczególnym sposobie zapłodnienia Miriam.
Samokastrat Orygenes, (ok. 185 — ok. 254) chrześcijański teolog, zaciekły przeciwnik Celsusa, stał twardo na gruncie obrony cudownego poczęcia Miriam, ale jego argumentacja to tylko majaczenie teologa, nic poza tym.
Łukasz, będąc lekarzem, być może z zawodowego przyzwyczajenia, dość szczegółowo i obszernie opisuje przebieg zapłodnienia Miriam i towarzyszące temu wydarzeniu okoliczności. Od niego dowiadujemy się o narodzinach Jana Chrzciciela, którego matka-staruszka, Elżbieta, została zapłodniona w ten sam sposób co Miriam, a nawet lepiej! Matka Jana była niepłodną, a do tego podeszły wiek, oraz jej męża, wykluczały możliwość zajścia w ciążę, przeto i ją musiał cudownie zapłodnić boski inseminator w osobie Gabriela.
Co prawda przypadek Elżbiety nie jest czymś nadzwyczajnym w nawale cudów Nowego Testamentu, bowiem w Starym Testamencie, niewiasta o wdzięcznym imieniu Sara, licząc sobie równo dziewięćdziesiąt lat, dowiedziała się od „anioła Pańskiego", że zostanie „nawiedzona" i urodzi dziecko. Miała pretensje do Jahwe, że ją ośmieszył i poniżył, dając jej w tym wieku potomka.
„Śmiechu przyczynił mi Bóg; ktokolwiek usłyszy, śmiać się ze mnie musi. I zasię rzekła: Któżby wierzył, że Abraham usłyszy: Sara piersiami karmi syna. Którego mu już staremu urodziła" — żaliła się.
Kapłan Zachariasz, mąż Elżbiety, dowiedziawszy się z objawienia, że będzie miał syna, zaniemówił z wrażenia. Zdziwiony starzec usłyszawszy słowa Gabriela, wyraził nieopatrznie obawy co do swoich możliwości płodzenia potomstwa. Archanioł potraktował jego wątpliwości jako „niedowiarstwo" i za karę, w ramach pokuty, na czas ciąży jego żony, odebrał Zachariaszowi mowę. Nie mogąc wymówić imienia „swojego" potomka, napisał je na tabliczce.
Gabriel chciał zapewne uniknąć scen małżeńskich, obawiając się, że Zachariasz byłby niezawodnie żądał od swojej żony wyjaśnień: z kim, jak, gdzie i kiedy?
Natomiast Elżbietę „anioł pański" poinformował uprzejmie, tonem nie znoszącym sprzeciwu, że będzie brzemienna w skutki jego wizyty... Któżby w tamtych czasach i kręgu kulturowym pytał kobietę o zgodę? Poza tym były to decyzje niebios, a od nich nie ma odwołania...
1 2 3 Dalej..
Zobacz komentarze (3)..
Przypisy:
[_1_] Dla świątyni Miriam stała się kłopotem z chwilą wystąpienia u niej pierwszych objawów miesiączki. Troska kapłanów aby nie "zbrukała" Przybytku Pańskiego, skłoniła ich do zaciągnięcia rady w niebiosach. Odpowiedź była zdecydowana: wydać ją za mąż. Z "Protoewangelii Jakuba" dowiadujemy się, że Miriam będąc już w ciąży, została wydana za dziewięćdziesięcioletniego starca, a ten fakt potwierdzają ewangeliści.
[_2_] Między innymi dlatego zwalczano bezpardonowo w chrześcijaństwie rożne sekty i herezje, gdyż psuły one określoną ideologię i całą konstrukcję dogmatyczną. Gnostyckie teksty "Pytania Jana" głoszą, że Jezus wstąpił do ciała Marii i opuścił je przez ucho, a nie drogą normalnych narodzin. Najbardziej zgorszony bliskim umiejscowieniem narządów rodnych i wydalniczych u kobiety był św. Augustyn. Nie mógł się pogodzić, aby Jezus przyszedł na świat przez miejsce, położone tak blisko "miłosnej" części ciała oraz odbytu. Jahwe jednak nie zwracał na ten anatomiczny detal uwagi, skoro tak właśnie, a nie inaczej ulokował narządy rodne kobiety. Świątobliwy Augustyn za to niedopatrzenie "prostowałby" nawet samego boga!
[_3_] Egipska Izyda poczęła Horusa po śmierci swojego boskiego małżonka, Ozyrysa. Babilońska matka-bogini, Isztar, była dziewicą-matką. Nana, frygijska odmiana Isztar, była dziewicą-matką Attisa. Hezjod (I poł. VII wieku p.n.e.) powiada w swojej "Teogonii", że Hera poczęła Hefajstosa, boga ognia, bez udziału mężczyzny... I tak dalej i tak dalej... Czyż można wyśmiewać wierzenia sprzed tysięcy lat, skoro one nadal funkcjonują w formie dogmatu i pod groźbą anatemy nakazuje się w nie wierzyć?!
Przypadek Jezusa o tyle jest intrygujący, o ile Nieskończoność okazała się być bezradna i nie mogła „spłodzić" swojej emanacji-syna"z niczego", podobnie jak w przypadku Adama. Jahwe musiał więc „upodobać" sobie ziemską kobietę, którą przeklął w"Genesis",aby urodziła jemu boskiego potomka..
Twierdzę, że Elżbieta została zgwałcona! Niebiosa wybrały ją do eksperymentu zapłodnienia metodą in vitro albo i duchową, wbrew jej woli. Ona była tak szczęśliwa z tego powodu, iż ukrywała przed otoczeniem swoją ciążę! W końcu będąc w szóstym miesiącu błogosławionego stanu, pogodziła się wreszcie ze szczególnym darem niebios.
Gabriel z kolei zajął się „upodobaną" przez Jahwe Miriam. Ukazał się jej i pokrótce przedstawił strategię niebios co do jej osoby. Musiała być zorientowana w personalnym składzie nieba, bowiem w chwili, kiedy ukazał się jej Gabriel, mimo, że się nie przedstawił, ona wiedziała z kim ma przyjemność. A więc, ona „pocznie" bezcieleśnie w żywocie swoim i urodzi syna, któremu nada imię Jezus. Dowiedziała się również, że to samo spotkało już nieco wcześniej jej krewniaczkę, Elżbietę, która, kłamliwie zapewniał, chwali sobie zaistniały stan rzeczy.
Jeszcze ten niezwykle konieczny i ważny szczegół, tak charakterystyczny dla chrześcijańskich aniołów: „twarz straszna..." - jak odnotował ewangelista wygląd wysłannika boga. Przeto i nie dziwmy się, że ani Maria, ani Elżbieta, nie miały odwagi odmówić zajścia w ciążę. Chociaż Gabriel budził w Marii przerażenie, ona pełna pokory i uległości, odpowiedziała, że owszem, może jak najbardziej urodzić. Zauważa przy tym nieśmiało: „Jakoż to się stanie, gdyż męża nie znam?" Gabriel zawyrokował, że póki co, nie musi mieć męża, bowiem „natchnie" ją osobiście duch święty. Mąż znajdzie się, ale cokolwiek później. I Maria została "natchniona", a w międzyczasie niebiosa szukały kandydata na jej męża.
Matka Zbawiciela uszczęśliwiona niecodziennym, ale boskim sposobem zajściem w ciążę, gna samotnie piechotą z Galilei do Judei, a więc bez mała 180 kilometrów do Elżbiety po to tylko, aby zdradzić jej tajemnicę cudownego poczęcia, mimo, iż Gabriel nakazał milczenie na ten temat.
Na przestrzeni setek lat stworzono tysiące apologetycznych dzieł o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. I z czego czerpano fakty? Z ewangelii! Jedyne źródło informacji o człowieku, rzekomym założycielu Kościoła. Ewangelie, teksty o podejrzanej reputacji i autentyczności, niekompletne i przeredagowane wiele razy, mają stanowić dowód „w sprawie". Stały się one pożywką dla wybujałej fantazji apologetów i uczonych teologów, którzy w tym faktograficznym chaosie odnaleźli boskość w jakimś człowieku; odnaleźli boga!
RODZINA JEZUSA
Nie dziwmy się propagandowym strategom Kościoła, że manipulują ewangeliami, chcąc za wszelką cenę stworzyć określony obraz syna bożego, Jezusa.
W wydaniu Nowego Testamentu z roku 1913 (Warszawa: komentarze ks. bpa A. Szlagowskiego), takie kombinacje uwidaczniają się w całym majestacie. Ksiądz biskup był widocznie słabo natchniony pisząc swoje komentarze do tego wydania, bowiem miejscami się gubił, a to jest niepoważne. Otóż wspominając o rodzinie Jezusa twierdzi, że bracia Zbawiciela, o których mówią ewangelie, to jego „dalsi krewni", gdyż w języku hebrajskim „brat" - według niego — „oznaczał nie tylko krewnego, ale człowieka tego samego pokolenia, lub narodu, wreszcie towarzysza i przyjaciela."
Ksiądz biskup Szlagowski najwyraźniej liczy na niewiedzę czytelników, mając na uwadze zapisu Eklezjasty (1: 15): „stultorum infinitus est numerus" — głupich jest poczet nieprzeliczony. Jest nieprawdopodobnym, aby autorzy greckich oryginałów ewangelii, nie zdawali sobie sprawy z różnicy znaczenia słowa: „brat" (rodzony), a „brat" w rozumieniu podanym przez komentarz, a do tego nie brali pod uwagę kontekstu w jakim go używali. Ale świątobliwy biskup brnie jeszcze dalej...
Czyni w jednym miejscu odsyłacz do Łukasza (2: 7), który zapisał, że „Jezus był jednorodzonym"! W Nowym Testamencie nie ma takiego określenia, poza Janem, co biskup zresztą pomija słusznym milczeniem, gdyż ta terminologia (Jan1: 14,18; 3: 16,18; i 4: 9), ma całkiem inne, specjalne znaczenie. Idąc za wskazaniem ks. biskupa, sprawdzam ów zapis u Łukasza i ogarnia mnie zdumienie! Nie ma tam słowa: „jednorodzony", ale „pierworodny" (sic!), co jest zgodne z innymi wersetami Nowego Testamentu.
Czytamy u Łukasza: „I stało się, gdy tam (w Betlejem) byli, wypełniły się dni, aby porodziła. I porodziła syna swojego pierworodnego."
Vulgata, łaciński przekład Biblii poprawiony i uzupełniony, a nade wszystko zideologizowany przez Hieronima (ze Strydonu ok. 340 — ok. 420), ma ten sam zwrot także u Mateusza (1: 25): „Porodziła syna swego pierworodnego". Chyba nikt o odrobinie zdrowego rozsądku, nie uzna słów: „pierworodny" a „jednorodzony" za jedno i to samo?! Cała ta katolicka kombinacja komentarzowa jest podyktowana koniecznością wyeliminowania rodzonych sióstr i braci Jezusa Chrystusa. W ten sposób ratuje się dogmat o dziewictwie Miriam, tak ukochany w rzymskim wyznaniu, a szczególnie na Jasnej Górze. Manipulując zapisami ewangelicznymi, jedno się zakłamuje, by drugie mogło funkcjonować jako prawda.
Kościół nie akceptując rodzeństwa Jezusa naucza, że mowa tu o „braciach i siostrach ciotecznych", rzekomym potomstwie jakiegoś bliżej nieznanego Alfeusza i Marii, krewnej matki Jezusa.
Symeon, syn Kleopasa był kuzynem Jezusa. Po śmierci Jakuba Sprawiedliwego, zasiadł na stolicy jerozolimskiej. Miał zostać ukrzyżowanym w wieku 120 lat za rządów cesarza Trajana (98-117). Hegesippos [_4_] mówi, że Symeon został oskarżony... Ale przywołajmy tu jego słowa:
„Rzecz oczywista, że niektórzy z tych właśnie heretyków oskarżyli Szymona, syna Kleopasa, iż jest potomkiem Dawida i chrześcijaninem." Dalej powiada, że jeszcze „inni potomkowie jednego z tak zwanych braci Zbawicielowych, a mianowicie Judasza, dożyli czasów tego samego cesarza..."
W posłannictwo Jezusa nie wierzyli nawet jego najbliżsi, łącznie z natchnioną boskim nasieniem, matką. Jego choleryczne usposobienie doprowadziło w końcu rodzinę do przekonania, że on po prostu zwariował! Tego szczegółu nie można lekceważyć. I dobrze się stało, że do takiego wniosku doszła jego rodzona matka, bracia i siostry. W moich ustach podobne stwierdzenie, nabrałoby cech bluźnierstwa. Ale w końcu niby dlaczego Jezus Chrystus miałby być pozbawiony negatywnych cech charakteru człowieka, skoro nim był?
„I przyszli do domu. I zbiegła się znowu rzesza, tak iż nie mogli ani chleba jeść. A gdy usłyszeli swoi, wyszli, aby go pojmali; bo mówili: Iż oszalał" (Mk.3: 20-21).
Rodzeństwo Zbawiciela z matką na czele, w niczym nie podzielali jego zapatrywań. Zarzucano Miriam, że tak dalece przejmowała się boskością swojego syna, że mimo, iż inne, obce niewiasty, wyznawały jego nauki, jej ani było w głowie słuchać tego, co miał do powiedzenia. Zresztą Jezus wyparł się własnej matki i rodziny, mówiąc: „Matka moja i bracia moi ci są, którzy słowa Bożego słuchają i czynią." (Łk. 8: 21). Gardząc własną rodziną, tym bardziej mógł zalecać innym, aby porzucali swoje i szli tylko za nim.
Dzieje Apostolskie mówią, iż w wieczerniku „trwali jednomyślnie na modlitwie z niewiastami i z Marią, matką Jezusa, i z braćmi jego." (1: 14)
Józef Flawiusz wspomina, że w roku 62 żydowski arcykapłan Annasz, „stracił Jakuba, brata Jezusa, którego nazywano Chrystusem, i kilku innych."
Przywołam tu jeszcze biskupa Euzebiusza ( z Cezarei ok. 264-ok. 340). "Oto obszerne opowiadanie Hegesipposa, zgodne z Klemensem. Jakub taki podziw wzbudził i taki powszechny z powodu swej sprawiedliwości pozyskał rozgłos, że nawet rozsądni Żydzi przypuszczali, iż jego męczeństwo stało się przyczyną oblężenia Jerozolimy, które się natychmiast potem rozpoczęło, a spadło na nich nie dla czego innego, tylko dla krwawej, na nim zbrodni. Józef nie wahał się to samo podzielać zdanie, kiedy pisał: "Te nieszczęścia spadły na Żydów jako pomsta za Jakuba Sprawiedliwego, który był bratem Jezusa, zwanego Chrystusem, jako, że Żydzi go zamordowali, chociaż był wzorem człowieka sprawiedliwego.""
W znanych nam tekstach Flawiusza nie ma co prawda takiej informacji, jednakże ten fakt ten, może nasuwać przypuszczenie graniczące z pewnością, iż ten fragment został usunięty przez fałszerzy. Prawdopodobnie Euzebiusz przytoczył owe słowa z najstarszych pism Flawiusza, które były jemu dostępne, a które nie zostały jeszcze ocenzurowane przez Kościół.
I nieco dalej Euzebiusz pisze: „Ten sam Domicjan wydał rozkaz zgładzenia wszystkich, którzy się wywodzili z rodu Dawidowego, a stare podanie mówi, że jacyś heretycy oskarżyli potomków Judy, brata Zbawiciela naszego, iż to oni właśnie się wywodzą z rodu Dawidowego i są krewnymi samego Chrystusa. Podaje to Hegesippos..."
A Hegesippos odnotował: "Z rodziny Pańskiej żyli jeszcze wnukowie Judy, tak zwanego brata Pańskiego, według ciała. O nich to doniesiono, że pochodzą z rodu Dawidowego. Ewokat [_5_] stawiał ich przed cesarzem Domicjanem [_6_], który się lękał przyjścia Chrystusowego, tak właśnie jak Herod, i spytał ich, czy pochodzą od Dawida. A oni odpowiedzieli, że tak. Tedy pytał ich, jak wielkie mają posiadłości, albo jak wielki jest ich majątek. Oni zaś rzekli, że obydwaj razem posiadają tylko dziewięć tysięcy denarów, każdy po połowie, i to, jak mówili nie w gotówce, ale w wartości 39 pletrów ziemi, z której płacą podatki i z której uprawy się utrzymują. Poczem pokazali ręce swoje, a na dowód swej pracy przedstawili szorstkie swe ciało i na swych rękach odciski, jako ślady roboty codziennej. Zapytani zaś o Chrystusa i królestwo Jego, jakie by ono było, i gdzie i kiedy się zjawi, odrzekli, że nie jest z tego świata, ani z tej ziemi, ale że jest niebieskie i anielskie, że się urzeczywistni na końcu świata, kiedy On przyjdzie w chwale i sądzić będzie żywych i umarłych, i każdemu odda według czynów jego. Wobec tego Domicjan żadnej się w nich nie dopatrzył winy, ale odwrócił od nich ze wzgardą, jak od prostaków. Puścił ich wolnych i rozkazał zaniechać prześladowania Kościoła. Oni zaś po swym uwolnieniu zarządzali kościołami, jako męczennicy i krewni Pańscy..." Tyle w tej sprawie Hegesippos.
Czy mamy tu do czynienia z jakąś rodzinną sagą, mówiącą o różnych spadkobiercach „domu dawidowego" roszczących sobie prawa do tronu Izraela? Co rusz okazuje się, że ci, którzy działali z Jezusem, to jego bliższa lub dalsza rodzina: „bracia i siostry cioteczni", (o rodzeństwie nie mogło być mowy). Jan Ewangelista mówi, że „i bracia jego weń nie wierzyli." Ale wierzyli obcy, apostołowie i uczniowie!
Mateusz: (13: 55-56), Marek: (3: 31;6: 3), Łukasz: (8: 19), Jan: (2: 12;7: 3-5; 20: 17), Dzieje Apostolskie (1: 14),a także Listy Pawła: I Kor. (9: 5) i do Gal. (1: 19), że wymienię tylko niektóre, mówią jednoznacznie o rodzeństwie Jezusa, a przyjmują to również inne Kościoły chrześcijańskie. Ponieważ koncepcja narodzenia z dziewicy Miriam w papieskim wyznaniu jest dogmatem, więc ideologia wzięła górę nad wszystkim. Tym bardziej nad prawdą!
Sąsiedzi znający Jezusa i jego rodzinę, którzy wiele lat go nie widzieli, pytają się na jego widok: „Czyż ten nie jest syn rzemieślniczy? Czyż matki jego nie zowią Maria, a braci jego: Jakub, i Józef, i Szymon, i Judasz? I siostry jego czy nie wszystkie są u nas?" (Mt. 13: 55-56)
Marek pisze o tym samym: "Izali ten nie jest rzemieślnik, syn Marii, brat Jakubów i Józefów, i Judaszów, i Szymonów? Azaż i sióstr jego tu u nas nie masz? (6: 3)
A cóż mam powiedzieć o „jednym z uczniów jego, siedzącym na łonie Jezusowym, którego miłował Jezus..."do tego stopnia, iż ten mógł "kłaść się na piersiach Jezusa."!? (J. 13: 23-25). Gdyby wierzyć ewangeliom mówiącym o tych szczególnych przejawach miłości Jezusa do tego chłopca-ucznia, możemy mieć na myśli jedynie negatywne skojarzenia i podejrzenia. Ale Kościół twierdzi, że „umiłowanym uczniem" Jezusa, był Jan Ewangelista.
Jezus był wątłej budowy ciała, a więc raczej jest wątpliwym, aby trzymał na kolanach dorosłego mężczyznę, na dodatek tulącego się do niego! Ile lat mógł wówczas liczyć Jan? Kim była jego matka?! Mógł Jan apostoł być najmłodszym bratem Jezusa? I z pewnością był!
Zbawiciel wskazał matkę Jana w niecodziennych okolicznościach. Do tej pory nie mówił Janowi, kto jest jego matką. Ujawnił mu to dopiero niemal w chwili swojej śmierci. „A stały podle krzyża Jezusa matka jego, i siostra matki jego, Maria Kleofasowa, i Maria Magdalena. Gdy tedy ujrzał Jezus matkę i ucznia, którego miłował, stojącego, rzekł matce swojej: Niewiasto, oto syn twój. Potem rzekł uczniowi: Oto matka twoja. I od onej godziny wziął ją uczeń pod swą pieczę." (J. 19: 25-27) Wygląda na to, że Jan nie miał w ogóle pojęcia, kto jest jego matką!
Powiada Jan, że Jezus „rzekł matce swojej: Niewiasto, oto syn twój. Potem rzekł uczniowi: Oto matka twoja." A więc mamy dowód, że Jan apostoł jest najmłodszym bratem Jezusa zwanego Chrystusem! Czyli Niepokalane Poczęcie miało po Jezusie przynajmniej jeszcze jedno dziecko. Ale kto był jego ojcem?
Darujmy sobie wywody Kościoła, którymi stara się „przerobić" fizyczną matkę Jezusa i Jana w „duchową", którą Jan ma się zaopiekować po śmierci Zbawiciela. Nie mówmy też o hipokryzji Kościoła, który w fakcie wzajemnej prezentacji Miriam i Jana, widzi „Chrystusa dającego przykład, jak dzieci powinny dbać o rodziców." A przecież nie tak dawno jeszcze, Jezus namawiał do porzucenia rodziny i zabronił grzebać własnych rodziców.
Nie dziwmy się jednak, że Jezus lekceważył swoją matkę. Ona nie lepiej go traktowała, kiedy był jeszcze dzieckiem. Uwidoczniło się to w drodze powrotnej ze świętego miasta, gdzie Zbawiciel szkolił niedouczonych mędrców. „A mniemając, że on był w towarzystwie uszli dzień drogi i szukali go między krewnymi i znajomymi. A nie znalazłszy, wrócili do Jeruzalem, szukając go." (Łk. 2: 44-45) Miriam, matka Jezusa, Józef, krewni oraz znajomi, musieli wracać w doskonałych humorach, skoro zapomnieli o swoim boskim dziecku. Dopiero po trzech dniach, zorientowali się, że „coś" im zginęło i zaczęli poszukiwania. To są skutki miłości matczynej, której dosłownie „wmówiono dziecko w brzuch".
Która kobieta z wzajemnością kochała do szaleństwa Jezusa Chrystusa...? Maria Magdalena! Ona, powiernica i najwierniejsza z wiernych kobiet, które stanęły na drodze jego życia...
Kto przyszedł do grobu swojego ukochanego Syna i Nauczyciela?! Nie matka, nie apostołowie, ani siostry i bracia, ale nierządnice, które „z daleka przyglądały się" jego śmierci.
Miriam, matka Zbawiciela, tak gorącą miłością darzyła swojego syna, że kiedy składano jego ciało do grobu, jej przy tym nie było, tylko „Maria Magdalena i Maria Józefowa patrzyły kędy go kładziono." Od Marka dowiadujemy się, które z niewiast przyszły do grobu. On też nie wymienia Marii, matki Zbawiciela. „A gdy minął szabat, Maria Magdalena i Maria Jakubowego, i Salome nakupiły wonnych olejków, aby przyszedłszy namazały Jezusa." (Mk. 15: 47; 16: 1)
Jezus zwany Chrystusem został ukrzyżowany w Jerozolimie. Po zmartwychwstaniu, ukazał się wpierw Marii Magdalenie. Cóż za wspaniałomyślny gest wobec nierządnicy! Ona jako pierwsza, dostąpiła zaszczytu oglądania Pana po jego zmartwychwstaniu. Nie matka, nie rodzina, ani towarzysze walki, ale właśnie Maria Magdalena. [_7_]
Przypisy:
[_4_] Hegezip (Hegezyp), pisarz chrześcijański, "ale ducha czysto hebrajskiego" - mówią o nim kroniki kościelne. Według Euzebiusza żył on w czasach cesarza Hadriana (117-138), natomiast zdaniem Hieronima, w okresie rządów cesarza Marka Aureliusza (161-180).
[_5_] Urzędnik administracji dworskiej.
[_6_] 81 - 96. Domagał się od senatu przyznania mu tytułu "Boga i Pana". Zamordowany przez wyzwoleńca swojej żony.
Maria Magdalena i jej rola
Autor tekstu: Mariusz Agnosiewicz
Tycjan, Maria Magdalena, 1533
Hubertus Mynarek, były profesor teologii katolickiej, przypuszcza, że chrześcijaństwo założyła kobieta — Maria Magdalena. To przecież ona stała pod krzyżem Jezusa na Golgocie, kiedy wszyscy jego uczniowie umknęli, to ona pierwsza „odkryła zmartwychwstanie" Jezusa (pytanie powstaje: dlaczego Apostołowie nie dowierzali zmartwychwstaniu i dlaczego byli nim zaskoczeni, skoro Jezus miał wcześniej szczegółowo je przepowiedzieć, czy nie traktowali tego poważnie?) i jako pierwsza je rozgłaszała, to jej pierwszej Jezus się „objawił", to w końcu ona odbudowała nadzieję i wiarę w załamanych Apostołach, że to nie koniec ich misji, lecz dopiero początek (J 20,16-18 — w ewangelii tej zauważymy, że to Maria dostała od Jezusa zadanie głoszenia ewangelii-dobrej nowiny). Prawdopodobnie idea zmartwychwstania należała do kobiety — owej Marii.
Czy nie dziwne są te fakty w konfrontacji z przyjętym przez Kościół wizerunkiem Marii Magdaleny, która jest ciągle ukazywana jako jawnogrzesznica? A przecież Ewangelia Marka wyraźnie mówi: „Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wyrzucił siedem złych duchów" (16,9). Jak pisze Mynarek: „Niewątpliwie osobą, która po śmierci Jezusa grała pierwsze skrzypce w pierwszej gminie i zainicjowała stworzenie dogmatu, była kobieta. Wiara w zmartwychwstanie, stanowiąca rdzeń religii chrześcijańskiej, została zapoczątkowana przez Marię Magdalenę, kobietę prawdopodobnie charyzmatyczną! (...) jedynie kobieta kochająca potrafi wskrzesić, potrafi zdobyć się na tak wielki wysiłek imaginacji, że ów zmarły człowiek w jej wyobrażeniu staje przed nią jako postać rzeczywista" [_1_], a najlepszym dowodem na to jest fakt, że przebija się to nawet przez ewangelie pisane w okresie, kiedy sytuacja w chrześcijaństwie uległa diametralnej odmianie — mężczyźni zepchnęli kobiety na bok i zdominowali je odbierając prawo nauczania.
W czasach Średniowiecza jeszcze przedstawiono ją często w malowidłach jak wygłasza kazania do Apostołów i pierwszych chrześcijan. Mocnym dowodem tej rozegranej batalii w łonie pierwotnego chrześcijaństwa są ewangelie apokryficzne, które niejednokrotnie naczelne miejsce w wierze chrześcijańskiej przypisują Marii Magdalenie, wiele z nich wspomina o ślubie Jezusa i Maryi (pamiętamy, że Maria Magdalena po ujrzeniu zmartwychwstałego Jezusa rzuciła się mu w ramiona). I tak w Ewangelii Marii [Magdaleny], która powstała w II wieku, Maria jako jedyna otrzymała od Jezusa objawienie po jego śmierci. Uczniowie jednak buntują się przeciwko niej, nie chcą jej zaufać: „Piotr powiedział: 'Czyżby On [Jezus] rozmawiał z kobietą w tajemnicy przed nami, nie zaś otwarcie? ...Czyżby przedkładał ją nad nas?'" Na to inny uczeń imieniem Lewi bierze Marię Magdalenę w obronę, mówiąc: "Jeżeli Zbawiciel uczynił ją tego godną — kim ty jesteś, że ją odrzucasz? Z całą pewnością Zbawiciel zna ją bardzo dobrze. Dlatego kochał ją bardziej niż nas". Z kolei w Ewangelii Filipa, również z II wieku, czytamy: „Zbawiciel ukochał Marię Magdalenę bardziej aniżeli wszystkich pozostałych uczniów i częstokroć całował ją w usta". Uczniowie byli bardzo zazdrośni o takie uprzywilejowanie Magdaleny: „Pozostali uczniowie przyszli do niej i robili jej wymówki. Mówili [też] do Niego: 'Dlaczego kochasz ją bardziej niż nas wszystkich?' Zbawiciel odpowiadając, powiedział im: 'Dlaczego nie kocham was tak jak ją?'". Ewangelie apokryficzne jej właśnie wiarę nazywają opoką, nie zaś Piotrową, Piotr zaś w obecności Marii musiał ...milczeć. Skarżył się z tego powodu w apokryfie Pistis Sophia: "Panie mój, nie możemy dłużej znosić tej kobiety. Ona pozbawia nas wszelkiej sposobności do powiedzenia czegokolwiek. Wciąż zabiera głos" [_2_]. To tylko niektóre z przykładów...
Tajemniczy obraz da Vinci
Autor tekstu: Zenon Kuczera
„Ostatnia Wieczerza"
„Ostatnia Wieczerza" Leonardo da Vinci jest jednym z najsłynniejszyh obrazów świata. Malowidło znajduje się na ścianie refektarza klasztoru przy kościele Santa Maria della Grazie w Mediolanie.
Kościół i klasztor zostały wzniesione w stylu gotyckim w XV wieku według projektu Solarii. W czasach panowania Lodovica Sforzy był przebudowany przez Bramantego, który zaprojektował między innymi kopułę kościoła.
Obraz zawdzięcza swoją sławę między innymi tragicznym losom, które prześladowały go od początku istnienia. Leonardo da Vinci malował go na niedostatecznie wyschniętej ścianie, używając w dodatku farb olejnych, co spowodowało, że już po pięciu latach obraz zaczął znikać. Kwaterujący tu dwieście lat później żołnierze napoleońscy używali ściany z malowidłem jako tarczy strzelniczej, potem zaś brutalnie wykuto w ścianie otwór drzwiowy, wreszcie w czasie drugiej wojny światowej bomba zniszczyła budynek, na szczęście nie uszkadzając ściany.
Leonardo malował „Ostatnią wieczerzę" w latach od 1494 do 1498. Artysta przedstawił moment, w którym Chrystus oznajmia swym uczniom, że jeden z nich go wyda. Oczywiście chodziło o Judasza. Malując obraz Leonardo przez dwa lata szukał na ulicach Mediolanu modeli twarzy do postaci apostołów. Wreszcie — kiedy dzieło było prawie gotowe — pozostała nie namalowana jeszcze twarz Judasza, na co zaczęli narzekać mnisi z pobliskiego klasztoru. Leonardo odparł szybko ich ataki odpowiadając, że nie może dokończyć dzieła, ponieważ bez skutku szuka tak złej twarzy i jeśli jej nie znajdzie, to posłuży się twarzą ich przeora.
Na koniec Leonardo da Vinci namalował na obrazie dwie podobne postacie: Jezusa i Tomasza. Tę zagadkową decyzję podjął pod wpływem historii, która mówi, że Jezus miał brata bliźniaka.
Jezus miał co najmniej dwie siostry i czterech braci: Józefa, Szymona, Jacka (Jakuba) i Judasza. Nie ma wśród nich Tomasza wymienianego przez czterech ewangelistów, który tradycji chrześcijańskiej przynosi wielki ambaras. Tomasz niewątpliwie nie jest imieniem, lecz przezwiskiem i po hebrajsku znaczy „bliźniak". Sprawa komplikuje się, jeżeli dodać, że w pewnych przekładach Ewangelii Jana Tomasz jest opisany jako „Tomasz Bliźniak". Prowadzi to do kolejnego nieporozumienia, ponieważ Bliźniak znaczy „bliźniak", czyli w kontekście biblijnym „Bliźniak Bliźniak". W nowszych przekładach spotykamy zapis: „Tomasz, nazywany Bliźniakiem".
Kim był więc „tomasz"? Wyjaśnienie znajdziemy w apokryficznej Ewangelii Tomasza, napisanej prawdopodobnie pod koniec I wieku. Tomasz jest tam przedstawiony jako „Judasz Tomasz", co możemy przetłumaczyć jako Judasz Bliźniak. W innym dokumencie, Aktach Tomasza, problem bardziej się precyzuje. Jest tam opisane takie zdarzenie: Pewnego razu Jezus ukazał się młodemu człowiekowi, który uznał, że „zobaczył apostoła Judasza Tomasza". Na co Jezus powiedział: „Nie jestem Judaszem, który jest bliźniakiem, tylko jestem jego bratem".
Na „Ostatniej Wieczerzy" widoczne są dwie podobne postacie: Jezusa siedzącego w centrum i Judasza (druga osoba od prawej strony obrazu). Temat Jezusowego bliźniaka był przedstawiony w kilku dziełach Leonardo da Vinci oraz był podejmowany przez francuskiego malarza Nikolas Poussin i współczesnego powieściopisarza Michela Tournier. Ponadto w arcyciekawym kościele we francuskiej miejscowości Rennes-le-Château były proboszcz Bérenger Saunire zamówił dekorację, która po obu stronach ołtarza głównego przedstawia Marię i Józefa: każde z nich trzyma na rękachmaleńkiego Jezusa.
Podobna tematyka na: Da Vinci's The Last Supper. Virtual Tour of Santa Maria Delle Grazie
Sekta Jezusa - spekulatywnie
Rozdziałem tym spróbujemy rozwiać przyjęty wizerunek Jezusa-mizogina. Wskażemy, że jego postępowanie względem kobiet cechowała postawa zupełnie odmienna, w której mógłby on zostać przyrównany do guru współczesnych sekt, którzy kobiety uczynili sobie zupełnie powolnymi magnetyzując je swoją charyzmą przywódczą. Wiemy, że Jezus zapewne ascetą nie był i było mu do tego daleko, w odróżnieniu od Jana Chrzciciela, który miał swoją grupę uczniów, która hołdowała ascetyzmowi esseńskiemu. Sekta Jezusa była w tym względzie przeciwnością sekty esseńskiej (Jezus z Nazaretu szedł tutaj za Jezusem synem Syracha, który odrzucał w swej mądrościowej księdze ST praktyki ascetyczne — Syr 30,21n). Mówiono o nich: "Przyszedł Jan, ani jedząc, ani pijąc, i powiadają: Czarta ma. Przyszedł Syn Człowieczy jedząc i pijąc, i mówią: Oto człowiek obżerca i winożarłok" (Mt 11,18n, Wujek). Później co prawda przypisano Jezusowi życie w celibacie, którego nigdy nie propagował, a jedyną po temu podstawą było to, że w ewangeliach nie było opisów obcowania cielesnego Jezusa z kobietą. Jest to jednak marna podstawa, gdyż w czasach Jezusa, zwłaszcza wśród Żydów posiadanie kobiety było czymś nie tylko zupełnie naturalnym, ale wręcz obowiązkowym i wprost trudno sobie wyobrazić rabbiego, który nie posiadałby żony. Zapewne jego procelibatowe poglądy uznane zostałyby za tak niecodzienne, że musiałyby zostać wyraźnie wspomniane przez ewangelistów. Podobnie ewangeliści nie uznawali celibatu. Początki tej idei dał Paweł, choć nie był to jeszcze nakaz celibatu.
***
Na początek przytoczmy przypowieść o dziesięciu pannach, wśród których pięć było roztropnych i pięć nieroztropnych. Tą opowieścią Jezus chciał przekazać konieczność stałego czuwania i gotowości nadejścia Królestwa Niebieskiego, jednak za obraz owej konieczności, wziął sobie tło całkiem frywolne, nawet dla nas. Pięć panien roztropnych, które czekały w gotowości na swego kochanka, dostąpiły rozkoszy, które niewątpliwie mogą być przyrównane do rozkoszy Królestwa Jezusowego. Czytamy w Ewangelii Mateusza: mamy oto dziesięć panien, które oczekiwały jednej nocy na swego kochanka, "pięć z nich było głupich, a pięć mądrych. Ale pięć głupich wziąwszy lampy, nie wzięły oleju ze sobą, a mądre wzięły oleju w naczynia swoje z lampami. A gdy oblubieniec omieszkawał, zdrzymały się wszytki i posnęły. A w północy stało się wołanie: Oto oblubieniec idzie, wynidźcie przeciwko jemu! Tedy wstały one wszytkie panny i ochędożyły lampy swoje. Lecz głupie rzekły mądrym: Dajcie nam oleju waszego, boć lampy nasze gasną. Odpowiedziały mądre, mówiąc: Być snadź nam i wam nie dostało, idźcie raczej do przedających a kupcie sobie. A gdy szły kupować, przyszedł oblubieniec. A które były gotowe, weszły z nim na gody i zamknione są drzwi. A na ostatek przyszły i drugie panny, mówiąc: Panie, Panie, otwórz nam! A on odpowiadając, rzekł: Zaprawdę mówię wam: nie znam was" (Mt 25,2n, Wujek). Z piątką panien musiał niezłe mieć gody, ale z drugiej strony — z dziesiątką to byłoby coś!
Grupa Jezusowa była czymś na kształt dzisiejszych „destrukcyjnych" sekt, które pochłaniają bez reszty swych członków nakazując im zerwanie więzów z rodziną i społeczeństwem, którzy powolni są jedynie guru sekty. Jezus był takim guru. Przystępowały do niego zamożne kobiety, które porzucały swoich mężów. W jego gronie było wiele niewiast, które mu "usługiwały ze swego mienia" (Łk 8,3, por. też Mk 15,41, Mt 27,55). Jedną z nich była Joanna żona zarządcy Heroda — Chuzy. Zastanówmy się jak odebralibyśmy dziś sytuację, w której zamożna i szanująca się kobieta przystępuje do sekty, porzucając męża, dzieci i rodzinę? W sytuacji Joanny "zapomina się albo skwapliwie nie dostrzega, że wszystko to zakrawa na skandal — podług chrześcijaństwa solidnych mieszczan, chrześcijaństwa państwowotwórczego. Przywykliśmy do sytuacji, w której apostołowie porzucają żony i dzieci, gdy wzywa ich Jezus. Ale zamężna kobieta? Gdyby historia Joanny nie znalazła się w ewangelii i gdyby ta niewiasta, przeniesiona w naszą epokę, opuściła męża i dzieci, żeby uczepić się jakiegoś guru, przywódcy jakiejś sekty, to specjaliści od sekt w obu wielkich Kościołach chrześcijańskich mieliby znowu dogodną okazję do potępienia aspołeczności nowych ruchów religijnych, szkodzenia przez nie społeczeństwu oraz trwałości rodziny. Ale tak jak się sprawa przedstawia, ci teologowie muszą bardzo lawirować, muszą podawać owego ministra finansów Heroda, męża Joanny, za zmarłego, a ją samą za wdowę. Pozostaje więc „godna szacunku wdowa, która nadmiar swoich sił postawiła do dyspozycji Kościoła, a ponadto stała się po wsze czasy wzorem chrześcijanki". W tak elegancki sposób usunięto z historii Joanny punkty zapalne, ale ewangelia Łukasza mówi nie o „wdowie" po Chuzie, lecz o „żonie Chuzy". [_1_]
"Nie może budzić żadnych wątpliwości fakt, gmina Jezusowa stanowiła — w przeciwieństwie do przestrzegającej surowych obyczajów, wrogo nastawionej do kobiet wspólnoty z Qumran — swobodną „komunę miłosną", przy czym miłość nie sprowadzała się tu bynajmniej tylko do agape, miłości duchowej, z nikłym udziałem ściśle ograniczonej czułości, tej, którą jako jedyną zakładają kościelni teologowie, ale obejmowała ponadto — bez żadnych ograniczeń — element erotyczne-seksualny. Kochano rozmaite partnerki i partnerów, nie przestrzegając reguł i norm monogamii. Moglibyśmy wręcz mówić o „miłosnym haremie w podróżach", o Jezusowym „haremie wędrownym". Ale czyż Jezus nie bronił zdecydowanie pojedynczego małżeństwa i jego nierozerwalności, i czy ta obrona nie pozostaje w sprzeczności z tym, co przedstawiliśmy wcześniej? Istotnie, według ewangelii Jezus wypowiedział się ostro przeciw cudzołóstwu (Mt 5, 27-28) i potępił rozwód. W ewangeliach Marka i Łukasza bezwarunkowo (Mk 10, 2-12; Łk 16, 18), u Mateusza z jednym wyjątkiem - nierządu: „Kto oddala swoją żonę — chyba w wypadku nierządu — a bierze inną, popełnia cudzołóstwo" (Mt 19, 9). Wszystko jednak wskazuje na to, że i w tej kwestii — podobnie jak w przypadku wspomnianych tu wcześniej osób kontemplujących i praktycznie służących — Jezusowi roił się system dwuklasowy: wyższa klasa ludzi żyjących i kochających swobodnie oraz klasa niższa osób żonatych i zamężnych. Jeśli żonaci mężczyźni chcą pozostać w dawnym eonie, w dawnych stosunkach, i nie chcą pójść za nim, to niechże utrzymują swoje małżeństwa i dochowują wierności swym żonom. W takim przypadku niech stanie się niemożliwe nagłe odejście od żony. „Skoro już nie chcecie — tak moglibyśmy wyrazić pogląd Mistrza i tak sformułować jego fikcyjną przemowę do żonatych — naśladować mojego stylu życia, swobodnego życia i swobodnej miłości, bez zobowiązań i bez trosk, skoro chcecie mieć wyłącznie dla siebie jedną jedyną kobietę, to nie możecie jej nagle odtrącić, bo stanowicie z nią nierozdzielnie jedno ciało."
Jezus wciąż wysuwa na pierwsze miejsce tę elitarną pozycję, którą uzyskali zarówno on, jak i jego zwolennicy. Niżej stoją ci, którymi Jezus nie zawsze pogardza, czasem zdobywając się nawet na współczucie. Chodzi tu o ludzi nie potrafiących, bądź jeszcze nie potrafiących, wydobyć się z dawnych stosunków. Przypomnijmy sobie scenę z bogatym młodzieńcem. Jezus zaprasza go do pójścia za nim, proponuje, by ten młodzieniec dołączył do wspólnoty wybranych: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz [...]. Potem przyjdź i chodź za Mną" (Mt 19, 21). Ale ów młody człowiek nie chciał, „miał bowiem wiele posiadłości" (Mt 19, 22). Należy on zatem do (wyższej) klasy tych, którzy muszą przynajmniej zachowywać przykazania (Mt 19, 17-20). Jezus mówi, że i tacy ludzie mogą, zostać zbawieni dzięki niezasłużonej łasce Bożej (Mt 19, 26).
W wyobrażeniach Jezusa dostrzegamy więc zawsze dwie klasy: na górze ludzie oddający się kontemplacji, żyjący i kochający swobodnie, bez zobowiązań, rezygnujący z bogactwa i majątku albo obojętni na nie; na dole ludzie praktycznie służący, którzy swą pracę i pieniądze powinni poświęcać dla dobra tych, co na górze. Natomiast osoby żonate i zamężne niechaj dochowują sobie nawzajem wierności, bo przecież nie mają żadnego wyższego celu — takiego jak oczekiwane przez miłosną komunę Jezusa królestwo niebieskie: tylko po to, by tam się znaleźć, mieliby prawo poniechać życia małżeńskiego. Pozostają jeszcze ludzie majętni, bogacze, którzy nie chcą wnieść tego, co posiadają, do Jezusowej wspólnoty: szczególnie do nich właśnie odnosi się straszliwe potępienie ze strony Mistrza. Podczas gdy nie osądza on jeszcze bynajmniej tamtego bogatego młodzieńca, to inne osoby przywiązane do swojego majątku Jezus krytykuje bardzo surowo — to też wskazuje na sprzeczności jego charakteru i radykalne zmiany postawy.
Teologowie i prokościelni autorzy, którzy gotowi są na ustępstwa w obliczu rozpowszechnienia się rozwodów, upraszczają sprawę, gdy zgodnie z duchem epoki twierdzą, jakoby Jezus „nigdy nie mówił o małżeństwie za wszelką cenę", i utrzymują, że wzywa on do „wierności i szczerości pozwalających pogodzić się nawet z rozwodem". Prawda jest taka: w istocie Jezus stanowczo zakazał rozwodów. Ale właśnie tylko jednej klasie: tym ludziom, którzy nie chcą żyć podług jego ideału życia oraz jego ideału królestwa niebieskiego. Od klasy tych, co byli gotowi żyć podług owych ideałów, zażądał czegoś jeszcze bardziej radykalnego, a mianowicie rozwodu, wyrzeczenia się wszelkich więzów rodzinnych, małżeńskich, więzów krwi, wszystkiego, do czego byli przyzwyczajeni, co dotąd było dla nich najdroższe, najcenniejsze, najbardziej ukochane. „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem" (Łk 14, 26). Formułując swoją przesadnie surową etykę dla wyższej klasy ludzi, dla tych, co mieliby pójść za nim, poświęciwszy wszystko, podkreśla on z całą stanowczością, że nie pragnie pokoju w rodzinie ani pokoju społecznego. Przeciwnie: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął! [...J Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam" (Łk 12, 49; 51). Ów rozłam miałby nastąpić dlatego, że on się pojawił, przez jego kazania i przez naśladowanie go: „Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu; troje stanie przeciw dwojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej" (Łk 12, 52-53)" (H. Mynarek, były profesor teologii katolickiej [_2_])
Jezus żonaty?
"Nie możemy całkowicie wykluczyć, że Jezus, opuszczając Nazaret, odszedł nie tylko od zawodu, ale i od żony i dzieci. To jest wprawdzie tylko domysł, ale istnieje cały szereg naukowców, którzy badali środowisko żydowskie epoki Jezusa i uznali za absolutnie wykluczone to, że nie był żonaty (Nie można oczywiście powiedzieć z całą pewnością, że Jezus był żonaty. Ale „byłoby to zaskakujące, gdyby się okazało, że nie miał żony" (A. N. Wilson, op. cit., s. 22). „Rabin nieżonaty to postać mało prawdopodobna" (Schalom Ben-Chorin, op. cit., s. 104). Z milczenia ewangelii na temat: „Czy Jezus był żonaty czy nie?" nie możemy tak po prostu wyciągnąć wniosku, że nie miał żony, bo nie znajdujemy w nich też ani słowa o żonach apostołów, chociaż w większości byli to zapewne ludzie żonaci. Jedynie pośrednio dowiadujemy się o istnieniu żony Piotra, bo przecież Jezus uzdrawia jego teściową), zanim rozpoczął niestabilne życie wędrowca. Trzymanie się w chrześcijaństwie myśli o celibacie Jezusa przeszkadza często spojrzeć szerzej i bardziej realistycznie na tamtą epokę. Wprawdzie i wówczas znany był swego rodzaju celibat, co najmniej celibat ograniczony czasowo, praktykowany przez esseńczyków. Ale Jezus wyraźnie dystansuje się w stosunku do nich i do Jana Chrzciciela, który prawdopodobnie był właśnie esseńczykiem. Chrześcijańscy apologeci, tak elokwentnie zabiegający o to, by nie kojarzono Jezusa i jego działalności z sektą qumrańską, doszukują się — nieoczekiwanie — paraleli z ową sektą, w odniesieniu do bezżeństwa. A przecież o wiele bardziej zgodne z żydowską mentalnością jest to, co mówi Talmud: „Kto nie ma niewiasty, ten jest pozbawiony radości, błogosławieństwa, szczęścia, Tory, muru (chroniącego przed żądzą), spokoju; mężczyzna bez niewiasty nie jest człowiekiem." (...)
Nie jest ponadto całkowicie wykluczone i to, że wesele w Kanie było w istocie weselem Jezusa. Taki domysł rodzi pytanie, które chciałoby się postawić. Dlaczego matka Jezusa zwraca się do niego, by zaradził brakowi wina? Dlaczego zaleca sługom: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie" (J 2, 5)? W końcu nie goście, lecz pan młody musi dbać o to, by na weselu nie zabrakło jedzenia i picia.
Bez wątpienia Jezus chętnie widział siebie w roli pana młodego i z upodobaniem mówił w swoich przypowieściach o pannach młodych (Mk 2, 19; Mt 9, 15; Łk 5, 34 itd.; por. też wesele Baranka w Apokalipsie 22, 17: „A Duch i Oblubienica mówią: ŤPrzyjdź!ť"). Nie musi to co prawda oznaczać, że był żonaty, ale świadczy o tym, iż preferował takie wyobrażenia, nie mające nic wspólnego z celibatem, bezżeństwem, niechęcią do seksu i ciała. Wszystko, co wykryliśmy na temat jego stylu życia i miłości, pozwala nam sądzić, że Jezus widział siebie jako oblubieńca każdej kobiety, którą akurat kochał. Wręcz entuzjastycznie wypowiada się on o "byciu jednym ciałem" (Mt 19, 5). W przypowieści o pannach roztropnych i nierozsądnych (por. część I, rozdz. 2) jego miłość weselna obejmuje nawet kilka oblubienic jednocześnie." [_3_]
Apologia Biblii: Zarzuty ogólne [1]
Autor tekstu: Baptysta, K. Sykta i M.Agnosiewicz
1.1. Sprzeczności
Przeprowadziłeś tak zmasowany atak na chrześcijaństwo, że osłabia go jego własna siła. Niektóre z Twoich wywodów są po prostu sprzeczne ze sobą nawzajem, pewne stwierdzenia wykluczają się wzajemnie. Co więcej niektóre z argumentów mogą posłużyć do obalenia innych. Cały artykuł poświęcasz sprzecznościom w Biblii (na ogół pozornym lub dotyczącym drobnych detali) a sam dopuszczasz się w swej argumentacji poważnych błędów logicznych. Przykłady:
1.1.1. Z jednej strony poddajesz w wątpliwość, fakt że Jan Chrzciciel, Jezus, albo apostołowie byli postaciami historycznymi. Z drugiej strony twierdzisz, że byli ludźmi niemoralnymi, zepsutymi, skłóconymi ze sobą nawzajem itd.
Nie ma tu żadnej sprzeczności, po pierwsze — osobiście nie twierdzę, że Jezus i jemu podobni nie istnieli — jedynie, że najprawdopodobniej nie istnieli, a to jest różnica; mówiąc zaś dokładniej: nie istniał Bóg-Jezus, który z nieba zstąpił, który po wodzie człapał i w niebo czmychnął. Mógł zaś istnieć Żyd-Jezus, który był zelotą/uczonym w piśmie/faryzeuszem/esseńczykiem/ex-członkiem mandaitów czy innym ówczesnym sekciarzem, ale bogiem po prostu być nie mógł, to tak jakbyś się upierał, że pewien szympans, który się podawał za słonia, naprawdę nim był. Żaden zdrowy na umyśle żyd nie mógłby twierdzić, że jest częścią Trójcy, że jest samym bogiem, który na świat zstąpił. Jeśli zaś chodzi o synów bożych to byli nimi wszyscy Żydzi, szczególnie zaś wszyscy mesjasze, ale o tym później. Pisanie o apostołach, że byli skłóceni ze sobą — masz pewnie na myśli nazorejczyków z Jerozolimy i paulinistów — wcale nie oznacza przyznawania im historyczności — rozprawiamy tu o pewnych stereotypach chrześcijańskich typu „Jezus kochał swoją matkę" — to, że jej nie kochał nie świadczy o tym, że ISTNIAŁ, lecz o tym, że bohater ewangelii zwany Jezusem nie odpowiada temu, w co wierzą chrześcijanie.
Zebrałeś spory materiał zważywszy, że ludzie, których on dotyczy nigdy nie istnieli. Skoro nie istnieli nie mogli być źli, zepsuci, skłóceni ze sobą itd. Rozumiem, że żal Ci takich fajnych argumentów ale trzeba z czegoś zrezygnować. Albo rybki, albo akwarium!
Zeus i inni bogowie olimpijscy też raczej nie istnieli, a przecież można o nich pisać, że byli skłóceni, zepsuci itd., tak więc twoja argumentacja, mówiąc eufemistycznie, cierpi na brak logiki, jedna rzecz nie wyklucza drugiej.
1.1.2. Twoja argumentacja przeciwko historyczności wydarzeń Nowego Testamentu jest wewnętrznie sprzeczna. Z jednej strony (w artykule „Wiek mesjaszów") dowodzisz (słusznie), że czasy Chrystusa cechowała mesjańska histeria (świetnie pokazana w filmie „Monthy Python's Life of Brian"), że mężczyzn podających się za (lub branych za) mesjaszy było mnóstwo, i że na tym tle działalność i śmierć Jezusa były mało istotnym epizodem (o idei Mesjasza patrz p.4.4.).
Z drugiej strony (w artykule „Jezus u współczesnych kronikarzy") uznajesz za dowód niehistoryczności wydarzeń z ewangelii brak wzmianki o nich w ówczesnych kronikach. Pierwszy argument może jedynie posłużyć do obalenia drugiego — wydarzenia związane z życiem Jezusa i początkiem kościoła rzeczywiście były mało znaczące z punktu widzenia obiektywnych obserwatorów współczesnych, ich wielka waga społeczna ujawniła się znacznie później. Wcześniej były one ważkie jedynie dla wyznawców Chrystusa, od nich pochodzą źródła datowane na I wiek, siłą rzeczy są to źródła nieobiektywne (co nie znaczy, że niewiarygodne, patrz p.6.).
Anonimowy Agnostyku! albo wydarzenia związane z osobą Jezusa były nieważne i nie należy robić afery z powodu braku wzmianki o nich w niechrześcijańskich źródłach, albo jednak były ważne i wtedy rzeczywiście brak wzmianki o nich może budzić podejrzenia co do ich autentyczności. Trzeba się zdecydować, w przeciwnym razie jest to argument typu: „to było dawno i nieprawda".
Kolejne nieporozumienie — „wydarzenia z ewangelii" to przecież nie to samo co „mesjańska histeria". Jezus ewangeliczny nie jest zwykłym królem-mesjaszem, ale uzdrowicielem, cudotwórcą, bogiem, który naucza nieprzebrane tłumy, a kronikarze, którzy mieszkali o krok dalej, tego nie zauważają. Nie zauważają cudów, które dzieją się na ich oczach, natomiast rozpisują się o szeregu tych właśnie mało istotnych mesjaszy, którzy ze sztyletem w zębach rzucali się rzymskich okupantów. Zdanie „działalność i śmierć Jezusa były mało istotnym epizodem" dotyczy jego działalności mesjańskiej a nie tej, która została utrwalona w ewangeliach. Wreszcie — to, że była mało istotnym epizodem nie implikuje tego, że nie powinna zostać utrwalona przez ówczesnych kronikarzy — nigdzie tego nie napisano, a wręcz przeciwnie.
1.1.3. Z jednej strony podważasz wiarygodność tekstów Biblii, z drugiej strony (gdy mogą Ci do czegoś posłużyć) cytujesz je i interpretujesz nieraz bardzo dosłownie, nawet, gdy jest rzeczą oczywistą, że analizowany fragment to przypowieść, tego nie robią nawet najskrajniejsi literaliści, a agnostycy — tak?!!.
Problem w tym, że ty robisz podobnie, to co ci nie odpowiada traktujesz jako obraz alegoryczny a bajki o spłodzeniu z dziewicy traktujesz jak najbardziej dosłownie rozważając wszelakie warianty nienaruszenia błony u boskiej matki. Brakuje mi tu konkretnych przykładów bym mógł się do nich odnieść.
Jesteś nawet gotów powoływać się na apokryfy (Ewangelia Filipa, Ewangelia Marii Magdaleny itd.) Są to teksty których chyba nikt nie traktuje zbyt poważnie, tymczasem agnostyk widzi w nich wiarygodne źródło informacji.
Tu się grubo mylisz — Ew. Tomasza w 70% zawiera materiał kanoniczny, jeśli wkładasz go między bajki, czynisz to jednocześni ze swoimi świętymi pismami. Kolejny przykład — Ew. Piotra — w znacznej mierze zawiera materiał starszy od ew. kanonicznych i przez większość biblistów traktowana jest nadzwyczaj poważnie. Czym innym są apokryfy z wieku czwartego a czym innym z pierwszego i drugiego, gdzie niejednokrotnie włączane są do oficjalnych kanonów (Didache, Apokalipsa Piotra — tą ostatnią znajdujemy w rzymskim Kanonie Muratoriego z końca II w.).
Znowu trzeba się po męsku na coś zdecydować. Albo cała argumentacja oparta o te teksty jest nic niewarta (skoro udowodniłeś wcześniej, że są to teksty całkowicie niewiarygodne) i w ogóle ich nie analizujemy, albo rozważamy te argumenty z całą powagą, ale wtedy teksty, z których zostały wyprowadzone uznajemy za wiarygodne. Przez życzliwość radziłbym Ci to pierwsze, bo Twoja umiejętność czytania ze zrozumieniem tekstów Biblii jest żałosna i kompromituje Cię (patrz p.1.2.).
Tekst nt. apokryfów, który został zamieszczony w Klerokratii, uważam za nieudany i z chęcią bym go wyrzucił lub zmienił, nie uwzględnia różnic w apokryfach.
1.1.4. Z jednej strony przekonujesz (w artykule „Przyczyny triumfu chrześcijaństwa"), że chrześcijaństwo dawało „nadzieję maluczkim" (nadzieja wg Ciebie była oczywiście fałszywa, ale była): „sztuka kończyła się happy endem" itd. (znana śpiewka o tym, że chrześcijaństwo jest dobre tylko dla nieudaczników „na pocieszenie").
Z drugiej jednak strony twierdzisz, że Biblia ocieka krwią, ocieka nią sam Krzyż Chrystusa (a czym niby miałby ociekać?).
No np. sokiem malinowym z domieszką bordeaux. Poza tym: Ociekanie krwią było ulubioną rozrywką maluczkich, vide — mordowanie zwierząt, było to coś normalnego, niemal każdy ówczesny bóg poświęcał się za swych wyznawców, tłum tego oczekiwał. Być może obce jest to Twemu myśleniu związanemu z krwawą jatką, ale krzyż nie powinien ociekać posoką. Tyle zabawy ze skazańcem? Mogli go np. przywiązać do krzyża, a po śmierci połamać golenie, jak było w zwyczaju. Ale nie! To zbyt proste i za mało widowiskowe. Należało go wysmagać batogiem do krwi, pokłuć skronie cierniami, przybić do drzewa gwoździami (musowo w dłonie, gdyż tak nas poucza sztuka sakralna oraz stygmatycy), pokłuć dzidami — aby wszystko przykładnie spłynęło krwią. Tylko takie widowisko mogło zadowolić krwiożerczego Jahwego (którego dzieje zbrodni w ST są wielce miarodajne dla chrześcijańskiego przedstawienia z „ofiarą odkupienia"). Dla kontrastu przydano męce Jezusa dwóch „łotrów", którzy bezkrwawo oddali ducha. I choć późniejsze dzieje chrześcijaństwa na pierwszy rzut oka zdają się kontrastować z pokojowymi naukami Mistrza to jednak są one logiczną konsekwencją Golgoty, której ideolodzy chrześcijaństwa kazali spłynąć krwią. Otóż widzisz, to nie jest tak, że późniejsze „grzeszki" chrześcijan na czele za katolikami były odejściem od chrześcijaństwa. Te czarne dzieje były jedynie przełożeniem chrześcijańskich teorii na praktykę. No a że założeń moralnych nikt na poważnie nie brał, przyłożono się więc do wątku krwawego. O ile czytając z NT tylko Ewangelie można wysnuć wniosek, że chrześcijaństwo polega na miłości, o czym zapewne musiał być jeszcze przekonany Jezus (jeśli istniał — już nie będę pisał tych wyjaśnień, musisz zakładać, że jest to domyślne), to jednak kończąc tę książkę na ostatniej księdze wiemy już że tak nie jest.. Kiedy tylko Mistrz umarł okazało się, że w centrum położono fakt jego śmierci, to co dla niego było takie przykre, to co dla niego było takim zawodem... Czy to tylko przypadek, że najważniejsze w tej religii nie są w istocie nauki moralne Jezusa, lecz fakt, że umarł on krwawo na krzyżu? Czy to tylko przypadek, że nawet fakt zmartwychwstania Jezusa jest mniej ważny w chrześcijaństwie niż jego śmierć? Tylko śmierć. Religia śmierci, która posłużyła się pierwotnymi koncepcjami ofiary boskiej... To kpina z rozumu. Gdyby to miałaby być prawda, tak samo należało by ją odrzucić! Oddawać cześć takiemu Bogu? No a jak to się ma do Jezusowej „wszechmiłości"? Nijak, o czym przekonała nas historia. Czyż możemy winić tych wszystkich grzeszników, za to, że czuli się zdezorientowani ideałami miłości, która spływa krwią? Choćbyś nie wiem jak tego sobie życzył, faktem pozostaje, że CHRZEŚCIJAŃSTWO NIE DZIAŁA. Nie działało w przeszłości, nie zadziała też w przyszłości. Co najwyżej pojawia się nowi reformowańcy, którzy rozrzedzą ten stek niedorzeczności. Czy nie potrafisz tego pojąć, że społeczeństwo ateistyczne będzie daleko mniej barbarzyńskie? Nigdy żaden fanatyk nie będzie cenił życia w taki sposób jak ateista (tylko nie pisz, że mieliśmy społeczeństwo ateistyczne za komuny :-) Dla kogoś kto nie wierzy w teoryjki o Królestwach Niebieskich i Krainach Wiecznych Łowów życie będzie najwyższą wartością. To religia uczy człowieka, że „tam" jest lepsze niż „tutaj". Świadomość chwilowości życia uczy w cudowny sposób je wykorzystywać. Może napiszesz, że daje załamanie i zwątpienia. Być może, ale tylko w początkowej fazie, w ramach skonfrontowania jej z dawnymi nadziejami rajskimi. Prze przezwyciężeniu frustracji staje się tylko konstruktorem. Jeśli tak ma być Wam dobrze w zaświatach, to dlaczego się wszyscy co prędzej nie pozabijacie, aby się tam dostać? Idźcie tam, gdzie chcecie, nie burzcie jednak systemu wartości ziemskich.
Piszesz wreszcie o nerwicy eklezjogennej, której źródłem jest wiara chrześcijańska. Znowu warto by się zdecydować czy trzymasz się poglądu, że chrześcijaństwo jest potrzebne słabym i nieudacznikom, czy jest ono raczej przeżyciem tylko dla ludzi o mocnych nerwach?
Chrześcijaństwo zaczęło się od wielkiego przebudzenia i buntu maluczkich (duchowo i społecznie). Chrześcijaństwo zaczęlo się od chrystianizmu. Później przyszedł Paweł i jego dogmaty. Skończył się chrystianizm. Chrześcijaństwo nadal daje nadzieję tym maluczkim, ale tylko duchowo (pozostali mienią się chrześcijaninami, gdyż uważają, że jest to system pragmatyczny społecznie). Z drugiej jednak strony te koncepcje, które dają duchowy spokój wyznawcom, nie pozostają bez negatywnego wpływu na ich psychikę. Może nie względem wszystkich w jakimś większym stopniu. No a krzyż ociekający krwią...? Historia pokazała nam, że zbawienie, które miało się dokonać przez tę barbarzyńską makabreskę (z poświęcaniem własnego syna, aby zadowolić siebie), nie wydało jakichkolwiek zauważalnych pozytywnych efektów zewnętrznych. Musiamy więc wierzyć, że krwawy szoł zdziałał coś tam w niebie. Tutaj, na Ziemi, stało się tylko gorzej.
1.1.5. Z jednej strony szydzisz z tchórzostwa i braku oddania uczniów Jezusa w momencie pojmania i ukrzyżowania. Z drugiej strony (gdy akurat taki argument jest Ci potrzebny) opisujesz uczniów jako gotowych na wszystko (włącznie z samobójstwem!), zaślepionych fanatyków.
Pomijasz kompletnie fakt, że nikt z nikogo tu nie szydzi, tylko opisuje praktyki literackie ewangelistów, którzy zbytnim szacunkiem nie darzą ani żydowskich apostołów, ani też rodziny Jezusa.
1.1.6. Z jednej strony wymieniasz setki małych i wielkich grzechów (niestety często prawdziwych) kościoła (niemal wyłącznie Katolickiego),
No dobra, protestanci byli nie lepsi w puszczaniu ludzi z ogniem i w swej purytańskiej moralności, która nie wiele różniła się od katolicyzmu.
...jako dowód na zło chrześcijaństwa.
Ty powiadasz.
Z drugiej strony zarzucasz kościołom (na ogół słusznie), że odeszły od nauki chrześcijańskiej.
Ja im tego nie zarzucam, bo „nauka chrześcijańska" kompletnie mnie nie interesuje. Żadne 'pierwotne' chrześcijaństwo mnie nie podnieca z ta swoją apokaliptyczną wizją dziejów i skrajnym aseksualizmem.
Nie wiadomo więc czy zło popełniane przez kościoły jest skutkiem przestrzegania nauk Chrystusa, czy też skutkiem odejścia od tych nauk. (O wadze argumentów z historii kościoła patrz 1.3.)
Chrystus powiada: Łk 19.27. „Ale tych nieprzyjaciół moich, którzy nie chcieli, bym ja królował nad nimi, przyprowadźcie tutaj i wymordujcie ich na moich oczach." Tak więc sam sobie odpowiedz na to pytanie.
1.1.7. Z jednej strony (słusznie) zgłaszasz postulat rozdziału kościoła od państwa, nie oddając przy tym zasługi Jezusowi, który jako pierwszy tą zasadę głosił (patrz p.1.3.), a jego nauczanie dotyczyło przede wszystkim życia osobistego uczniów. Z drugiej zaś strony (tekstem B.Russella „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem") dowodzisz słabości nauk moralnych Jezusa, których zastosowanie w życiu państwa miałoby fatalne skutki (mimo, że Jezus nie zgłaszał swych nauk jako postulatu reform społecznych). Z trzeciej strony zarzucasz obłudę wierzącym urzędnikom państwowym (np. sędziom), którzy jednak nie stosują tych nauk (dotyczących ich życia prywatnego a nie urzędowego) wykonując swoje służbowe obowiązki. I jak Cię zadowolić?!!
1.1.8. Z jednej strony, gdy akurat masz ochotę dokopać Jezusowi, przedstawiasz faryzeuszy jako szlachetnych, uczciwych i pobożnych obywateli, którym wredny Jezus ciągle dokucza. Z drugiej strony, gdy masz potrzebę dołożyć katolickim duchownym, przedstawiasz Jezusa jako śmiałego krytyka, obnażającego obłudę faryzeuszy, będących odpowiednikiem współczesnego kleru. (Prof. Mynarek w artykule „Amoralność zachowania Jezusa", wysuwa te sprzeczne tezy w w sąsiednich akapitach!!) Załamujące jest to, że prawda w ogóle Cię nie obchodzi. Nawet najgłupsze i sprzeczne brednie są warte powtarzania, jeśli zawierają krytykę chrześcijaństwa.
1.2. Nie radzisz sobie z tekstem Biblii. Nie umiesz zastosować najprostszych zasad interpretacji tekstu (nie chodzi mi nawet o teologiczne zasady, ale filologiczne a nawet logiczne i gramatyczne!): rozpoznawanie formy literackiej, czytanie w kontekście itp. Mam wrażenie, że znasz dobrze Biblię ale czytasz ją „nieuważnie", każde zdanie z osobna, „przegapiasz" istotne słowa i myśli. Wydaje mi się, że zwykle robisz to celowo, będąc przekonanym (zapewne słusznie), że agnostycy okażą się zbyt leniwi by zajrzeć do Biblii i sprawdzić co i jak. Chrześcijanie z Berei są chwaleni za to, że mieli wątpliwości i sprawdzali teksty źródłowe (Dz.Ap. 17:11), agnostycy z ufnością przyjmują wszystko na wiarę!! W każdym razie wyraźnie dopuszczasz się manipulacji (patrz także p.5.4.3.). Czytając tekst z góry zakładasz jakie wnioski mają z niego wypłynąć!
Zauważyłem, że dzielisz fragmenty Biblii na trzy kategorie:
a) Jak ci się udaje wyciągnąć z tekstu antychrześcijański wniosek, odczytujesz go dosłownie (nawet przypowieści!, patrz też 1.1.3.).
b) Jeśli tekst się mniej do tego nadaje, zakładasz (bez jakiejkolwiek racjonalnej podstawy!), że autor naciągał albo przekręcał fakty. Na dodatek zazwyczaj SKĄDŚ(?!) wiesz, jaka była ta prawdziwa wersja! Np. nie masz żadnych wątpliwości, że Maria Magdalena, gdy spotkała zmartwychwstałego Jezusa wcale nie próbowała go dotknąć (co wyraźnie mówi Ewangelia), tylko "rzuciła Mu się w ramiona". Na zarzut jakiegoś czytelnika, że nigdzie nie ma o tym mowy odpowiadasz bez żenady: "nie jest to żadne tłumaczenie wielce naciągane, gdyż można się domyślać imaginując sobie tą scenkę, że Maria musiała uczynić właśnie ten gest".
Tutaj szanowny panie wpadłeś jak śliwka w kompot, gdyż werset o Mariam Magdalenie (jn 20.17) jest fałszywie tłumaczony w oficjalnych bibliach:
> BT: "nie zatrzymuj mnie"
> BW: "nie dotykaj mnie"
Użyte tu wyrażenie, jak pisze ksiądz Wojciechowski, nie oznacza „zakazu jakiegokolwiek jednorazowego dotknięcia" lecz prośbę o zaprzestanie dotykania [czynność ciągła, która ma miejsce, a nie, która miejsce dopiero mieć może]. Użyty termin wskazuje na bliskość dwojga osób, tak jak to mam miejsce na uczcie u Szymona gdzie Mariam całuje stopy mistrza i wyciera je swymi włosami. Mariam wielokrotnie 'dotyka' swego mistrza, co oznacza raczej pocałunki (w stopy lub gdziekolwiek indziej co niczym nadzwyczajnym dla Jezusa nie było) niż padanie sobie w ramiona. Tutaj masz więc odrobinę racji — Agnostyka zawiodła wyobraźnia, gdyż opierał się na polskim tłumaczeniu, jednak wyciągnął wniosek bliższy prawdzie niż czynisz to ty, opierając się na wadliwym przekładzie, ukrywającym rzeczywisty kontekst zdarzenia [podobnie fałszywie tłumaczy się wiele innych wersetów — mt 1.25 czy mk 3.21 lub mk 10.21)
Nareszcie wiem, jak agnostycy dociekają prawdy: "domyślają się prawdy imaginując ją sobie". Zaiste, metoda godna prawdziwego racjonalisty!!!
c) Jeśli z tekstu juz całkiem nie da się nic przeciwko chrześcijaństwu „wydusić", stwierdzasz po prostu, że to bajka. Czasami nawet wiesz kto i po co ją wymyślił. Np. SKĄDŚ(?!) wiesz, że historię dobrego łotra dopisał do Ewangelii Łukasza akurat Paweł.
Skąd wytrzasnąłeś tą myśl? Ew. Łukasza powstała kilkadziesiąt lat po śmierci Pawła. Jeśli napisał to Agnostyk, to najwyraźniej się myli, chyba, że go nieprecyzyjnie cytujesz (wtręt pauliński to nie to samo co dopisek Pawła:)))
Biedni chrześcijanie opierają się wyłącznie na tym co mówi Biblia,...
Tutaj nie masz racji, biedni chrześcijanie opierają się na tym, co się mówi na temat tego, co mówi Biblia. Opierają się na interpretacji usuwając w niebyt nieświadomości wszelkie nieodpowiadające im wersety. Poza tym spora część katolickich dogmatów opiera się na późnych apokryfach — wieczne dziewictwo, kuzyni Jezusa z pierwszego małżeństwa Józefa, stajenka i wiele innych potocznych wyobrażeń, chociażby imiona trzech magów..
...szczęśliwi agnostycy posiadają jakąś wiedzę tajemną i różne objawienia.
Jeśli ktoś na tym się opiera to agnostykiem nie jest.
Tego podziału dokonujesz całkowicie arbitralnie, bez jakiegokolwiek uzasadnienia, opartego na analizie literackiej tekstu albo historii manuskryptów. Jedyne wyraźne kryterium podziału, to przydatność tekstu do skrytykowania chrześcijaństwa. Jest to więc podejście całkowicie dogmatyczne i irracjonalne. Co gorsza, w zależności od tego jakie, kłamstwo starasz się akurat uwiarygodnić, zaliczasz ten sam fragment to do jednej, to do drugiej kategorii. Analiza tekstu przeprowadzana w ten sposób nie ma żadnej wartości.
Najżałośniejsze jest to, że we wstępie do artykułu „Patologie chrześcijaństwa", z niezachwianą pewnością siebie nazywasz takie czytanie tekstu "GRUNTOWNĄ ANALIZĄ" (śmiech na sali). Kilka (z bardzo wielu) charakterystycznych przykładów:
1.2.1. Przypowieść o pannach roztropnych i nierozsądnych (Mateusz 25) odczytujesz jako opis realnego zdarzenia, lub rodzaj fantazji seksualnej Jezusa, tymczasem jest to jedynie przypowieść o królestwie niebieskim. Jest to taki rodzaj przypowieści, który najłatwiej rozpoznać, bo zaczyna się słowami "podobne będzie królestwo niebieskie.." . (Egzegetyczne przedszkole — ale dla Ciebie nie do pokonania!)
Zmyślasz, że panny czekały na swoją noc poślubną(?!), podczas gdy w tekście mowa jest o uczcie weselnej (czyżby w niektórych kręgach było nie do pomyślenia, żeby impreza nie zakończyła się orgią?).
Agnostyk nie zmyśla tylko cytuje H. Mynarka „Miłosne życie nazarejczyka". Muszę się jednak zgodzić — taka interpretacja tego fragmentu jest wyjątkowo naciągana, szczególnie w porównaniu z fragmentami paralelnymi.
Często twierdzisz, że wymowa greckiego oryginału Nowego Testamentu została wygładzona w tłumaczeniu (nie wiem, czy znasz grekę?), w tym jednak wypadku nie sprawdziłeś, że w tym fragmencie „panna" to w greckim oryginale partenos, czyli dziewica, zaś oblubienicę lub kochankę zawsze określano innym słowem — nymfe. Owe „panny", to były zapewne zwykłe druhny, a nie „panny młode".
1.2.2. W historii bogatego młodzieńca na pozór niewinnie wykropkowujesz, kilka „zbędnych" słów: "sprzedaj wszystko co masz (tu trzy kropki!) potem przyjdź i chodź za Mną" (Łukasz 18:22). W oparciu o tak „wierny" cytat wmawiasz bujdę że Jezus chciał aby Jemu uczniowie oddawali swoje pieniądze! Tymczasem w miejscu owych trzech kropek Jezus mówi "..i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie..". Czy aż tak wielką pogardę masz dla swoich współagnostyków, licząc na ich lenistwo? Najgorsze, że chyba się nie przeliczysz!
1.2.3. Opisem wesela w Kanie Galilejskiej (Jan 2) żonglujesz do woli. Gdy trzeba było udowodnić że było to wesele Jezusa, wskazujesz na fakt, że ochoczo zorganizował wino. W innym artykule poszukując przykładów pyskowania do matki, „przypomniałeś" sobie nagle, że Jezus brak wina skwitował słowami "czy to moja lub twoja sprawa, niewiasto?"
Jedno przecież drugiego nie wyklucza, poza tym, Jezus miał tu użyć słów „co mnie i tobie, kobieto" a to nie to samo co w wersji BW.
1.2.4. Samo pojawienie się pewnych negatywnych pojęć albo zdarzeń w Biblii cytujesz jako coś hańbiącego. Twoim zdaniem, Noe propagował exhibicjonizm, bo zapił i nago zasnął, Lot — kazirodztwo, bo go zgwałciły córki, itd. Nie jesteś w stanie dostrzec w tekście, wyraźnie negatywnej oceny moralnej tych praktyk.
Równie logiczne byłoby stwierdzenie, że Kodeks Karny propaguje przestępczość.
1.3. Argumenty zaczerpnięte z historii kościoła (stanowią znaczną większość materiału) mówią niewiele prawdy na temat samej doktryny chrześcijańskiej (patrz p.1.1.6.). Grzechy kościoła są rzeczą pożałowania godną, jednak nie można odpowiedzialnością za nie obarczać Chrystusa, Jego nauk, nauk Jego apostołów, oraz tych, którzy potem się starali (lub starają się dziś) żyć według tych nauk. Z punktu widzenia teologii historia kościoła to wyłącznie historia odstępstw od czystej doktryny chrześcijańskiej, oraz (o wiele rzadszych) prób powrotu do czystości doktryny (patrz p.2. — ewolucjonizm religijny). Teologia w ogóle nie jest dobrym narzędziem do zrozumienia historii kościoła, bo jest to historia polityczna, czyli historia walki o władzę i ma niewiele wspólnego z teologią. Wielu polityków (niektórzy byli „przy okazji" dostojnikami kościoła) tworzących historię wycierało sobie wprawdzie gęby imieniem Boga, ale to co robili było jawnym nieposłuszeństwem Bogu. Samo mieszanie religii z polityką (jeden z powodów wypaczeń i korupcji w kościele, także protestanckim) jest sprzeczne z nauką ewangelii.
Twoje rozumowanie sprowadza się do tego, że Jezus to wymyślił świetny system, tylko kiedy zamknął na krzyżu oczy, to przyszły złe klechy i jego system zepsuli, ale na szczęście nieco chrześcijan się uchowało z klerykalnego pogromu i odrodziło w szeregach baptystycznych... Nie nie nie to nie tak. Jezusa system wcale nie jest dobry, bo nie zadziałał w praktyce, jeśli byłby słuszny sprawdziłby się. Tak samo Marks na pierwsze wejrzenie wymyślił nie najgorszy sposób wydobycia mas ludowych z ucisku, tylko kiedy zaczęto jego idealistyczny system stosować to ...wyszedł komunizm i łagry na masową skalę. Słusznie Shaw powiedział, że z chrześcijaństwem to jest jeden problem — nigdy nie sprawdzono go w praktyce...
Agnostycy słusznie postulują rozdział kościoła od państwa. Słusznie twierdzą, że brak rozdziału był powodem różnych patologii. Ale wynalazcą idei rozdziału był Jezus Chrystus (w każdym razie żaden inny przywódca religijny tego przed Nim nie postulował), wyraził to słowami "Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga." (Ew.Marka 12:17 - sam wybrałeś te słowa na motto kącika historycznego swojej witryny), przed Nim było to nie do pomyślenia, państwa bez państwowej religii nie istniały! Jezus jest twórcą podstawowego (zarazem rewolucyjnego!) postulatu wiary agnostyków, choćby z tego powodu powinni traktować Go z mniejszym lekceważeniem. W czasach nowożytnych ten postulat głosili anabaptyści, czyniąc z niego istotny element swojej doktryny.
Zoroaster, twórca religii wcześniejszej niż chrześcijaństwo, również dystansował się od państwa: «Państwo? Cóż to jest? A więc nadstawcie uszu, bo teraz opowiem wam o śmierci narodów. Państwo to imię najzimniejszego z zimnych potworów. (...) Co więcej, wymyślono tam umieranie za wielu, które samo siebie podaje za życie: zaiste serdeczna przysługa wyświadczona wszystkim kaznodziejom śmierci»" Jezusowego postulatu nie przeceniałbym gdyż historia nam pokazała, że kraje które przyjęły chrześcijaństwo nie respektowały tej myśli. Tak więc w wymiarze praktycznym nic to nie znaczy, a że dziś jest to realizowane to chyba nie sądzisz, że wynika z fragmentu Mk 12,17?
Błędne wnioski wyciągane z historii to jedno, natomiast sam materiał historyczny, który zebrałeś też nie jest doskonały. Przykłady:
1.3.1. Wyżywasz się głównie na Kościele Rzymsko-Katolickim. Próbujesz wprawdzie dowodzić, że wszystkie religie są złe, ale konkretne zarzuty (dotyczące czynów, nie doktryny) stawiasz niemal wyłącznie Kościołowi Katolickiemu (co jest pójściem na łatwiznę). Chyba tym można tłumaczyć Twoje tajemnicze wyznanie, że do Kościoła Katolickiego, nie żywisz tak dużej antypatii jak do protestanckiego. Zdaje się, że nie lubisz protestantów bo dostarczyli Ci za mało tanich argumentów przeciwko religii.
Nawiasem mówiąc, gdybyś się trochę wysilił, znalazłbyś tych argumentów niemało, sam jestem protestantem jednak przyznaję, że historia protestantyzmu nie jest pozbawiona ciemnych kart (będę „świnią" i nie podpowiem Ci gdzie ich szukać).
Ja napisałem coś innego. Zobacz w FAQ: „Oczywiście za sektę nie uważam protestantyzmu. Tutaj nie wiem za kim wypowiedziałbym się. Raczej żadnego bym nie faworyzował (z lekkim odchyleniem na katolicyzm)". Fałszywe są tym samym Twoje mniemanie o tym, że mogę nie lubić protestantów, bo nie umiem ich skrytykować. Pozujesz przy tym na mędrca, który nie zechciał mi "objawić" grzechów protestantyzmu. Nie staraj się być mądry na siłę. Nie pisałem za dużo o protestantyzmie, gdyż otaczali mnie zewsząd jedynie katolicy, więc siłą rzeczy im poświęcałem najwięcej uwagi. Jednak teraz, skoro tak doskwiera Ci brak krytyki protestantyzmu, to mogę Ci przyobiecać, że zajmę się tym. Z czasem na pewno „zadowolę" Cię opisem protestantyzmu. (Od tamtego czasu odrobiłem nieco zaległości, co widać w dziale protestanckim, ale to oczywiście tylko początek.)
1.3.2. Kompletnie nie pojmuje co chciałeś osiągnąć artykułem "Prawdziwy obraz prześladowań chrześcijan". Chodziło chyba o to, żeby udowodnić, że kłamią ci, którzy utrzymują jakoby chrześcijanie byli prześladowani w Rzymie. Na „dowód" tego podajesz liczne przykłady ..prześladowań chrześcijan w Rzymie (uwiarygodnione tekstami źródłowymi i opiniami autorytetów), no comments!
Potem stwierdzasz, że prześladowania (które były wymyślone) zakończyły się wraz z upaństwowieniem chrześcijaństwa. Za to sami chrześcijanie stali się prześladowcami. Podajesz nawet przykłady: rzezie irlandzkie i noc św. Bartłomieja. Tak się składa, że oba te wydarzenia to właśnie przykłady ..prześladowania chrześcijan! A tak w ogóle to rzeż hugenotów w noc św. Bartłomieja miała raczej podłoże polityczne niż religijne (patrz też p.1.3.2.2.).
Poza tym nie rozumiem czego dowodziłby brak prześladowań? Dlaczego uważasz że bez nich obraz chrześcijaństwa jest jeszcze gorszy?
Twój wywód o prześladowaniach pozbawiony jest logiki. Sprawa jest prosta i nie trzeba snuć takich supozycji — prześladowania były, ale były znacznie mniejsze niż przedstawiają to sami chrześcijanie i kościół w licznych dziełkach propogandowych, jak np. w Quo vadis, po oglądnięciu którego każdy niedouczony widz roi sobie, że ci Rzymianie to byli okrutne szuje, a chrześcijanie to tacy piękni i czyści, szli odważnie i pełni wiary na śmierć — podczas kiedy to nieprawda, ale o tym już pisałem. Poza tym tekstem o prześladowaniach chciałem jeszcze ukazać absurd prawienia o prześladowaniach chrześcijan, podczas kiedy ci sami chrześcijanie jak tylko zostali przypuszczeni do władzy zgotowali poganom i innym niepomiernie większą hekatombę
Ale z drugiej strony twierdzisz, że prześladowania były sprowokowane złem tkwiącym w chrześcijaństwie, no ale skoro prześladowań nie było, to może chrześcijaństwo jednak nie było tak złe, jak dowodzą tego prześladowania, które może jednak były (bez wódki nie rozbierzesz!). Jeśli jednak były, to błędnie zakładasz, że z samego faktu prześladowań można wnioskować, że prześladowani byli źli (to może także ofiary inkwizycji, kontrreformacji, krucjat itd. też same są winne swym opresjom?). Dowodem na to ma być to, że chrześcijanie uprawiali swój kult w ukryciu. To dlaczego Ty głosisz swoje poglądy anonimowo?
Chrześcijaństwo wnosiło wiele nowych dla świata pogańskiego idei. Ty wprawdzie dowodzisz, że były one zaczerpnięte z pogańskich religii (patrz p.4.), ale dowodzisz też, że chrześcijaństwo było dla pogan czymś całkowicie obcym i wrogim (masz dylemat trzylatka: jak zjeść ciastko i je mieć?).
Trudno jest mi się odnosić do Twoich ogólników — gdzie i w jakim kontekście pisałem o 'nowości' chrześcijaństwa. To, że zawierało ono wiele idei i elementów wiary łatwych do zaakceptowania przez pogan nie wyklucza tego, że było ono czymś nowym, z tej prostej przyczyny, że ...nie było czymś starym :), czyli religią tradycyjną. Znów więc brak logiki i manipulowanie moimi słowami
Te nowe idee były niezrozumiałe dla współczesnych. Dla politeistów wiara w jednego tylko Boga, oznaczała bezbożność, na zasadzie im mniej (bogów) tym gorzej. Nikt nie widział u chrześcijan obrazów lub rzeźb Boga (dopóki nie nastąpiło to odstępstwo), co rodziło podejrzenia o ateizm, bo nie mieściło im się w głowach, że Bóg może być niewidzialny. Podobnych podejrzeń, uprzedzeń i plotek mogło krążyć dużo (na nich opierają się niektóre relacje historyczne). W takich mitach jest zazwyczaj tyle prawdy co w przesądzie, że Żydzi robią macę z krwi chrześcijańskich dzieci (więcej w tym zabobonu niż faktów). Eschatologiczna wiara chrześcijan w zagładę ludzkości rodziła podejrzenie o szykowanie jakiejś zagłady. Niewykluczone z resztą, że jakieś fanatyczne grupy chrześcijan próbowały przyspieszyć na własną rękę sąd Boży, co jednak było oczywistym odstępstwem od zdrowej nauki: "Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej! Napisano bowiem: Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę — mówi Pan". (Rzymian 12:19)
Przykład rzeczywistych powodów prześladowań możemy odnaleźć w Dziejach Apostolskich (19:26-27): „Widzicie też i słyszycie, że nie tylko w Efezie, ale prawie w całej Azji ten Paweł przekonał i uwiódł wielką liczbę ludzi gadaniem, że ci, którzy są ręką uczynieni, nie są bogami. Grozi niebezpieczeństwo, że nie tylko rzemiosło nasze upadnie, ale i świątynia wielkiej bogini Artemidy będzie za nic miana, a ona sama, której cześć oddaje cała Azja i świat cały, zostanie odarta z majestatu." Słowa te wypowiedział Demetriusz, szef cechu odlewników wykonujących dewocjonalia związane z kultem Artemidy (Efez był ośrodkiem tego kultu ze względu na imponującą świątynię, jeden z siedmiu cudów świata). Chrześcijanie psuli interesy ludziom, którzy zbijali forsę na ludzkiej zabobonności — czyżbyś uważał to za karygodne?
1.3.2. Powielasz różne mity historii.
1.3.2.1. Np. ten o "nocy średniowiecza", nie twierdzę, że był to rozkwit cywilizacji, ale też i stagnacja tego okresu to nie jest wina chrześcijaństwa. Historycy powodów tego upadku upatrują raczej w zdominowaniu kultury Grecji i Rzymu (w którym chrześcijaństwo było jreligią państwową) przez pogańskie barbarzyństwo. Przyczynić się do tego mogło też upaństwowienie chrześcijaństwa, ale to było przecież sprzeczne z doktryną chrześcijńską!
Kosciół ma jednak pewną zasługę, że zdołał przechować (w klasztornych bibliotekach) mnóstwo antycznych dzieł. Bez mrówczej pracy mnichów niektórych reguł (np. benedyktyni), nie znalibyśmy tej literatury (Arabowie zachowali głównie dzieła naukowe i jedynie w przekładach). Niektórzy wręcz twierdzą, że bez Kościoła zanikłaby w Europie znajomość pisma w ogóle i trzeba by je na nowo odkrywać. Cytujesz Lloyda M. Grahama, który za najmroczniejszy okres uznał min. dziesiąty wiek („pusta karta historii"). Polecam Ci więc mówiącą o tym stuleciu świetną książkę Stefana Bratkowskiego (sam go cytujesz!) pod znamiennym tytułem „Wiosna Europy".
To złożony problem i pisałem o nim wiele w innych artykułach na witrynie
1.3.2.2. Inny mit dotyczy tzw. wojen religijnych, większość z tych wojen to były zwykłe wojny polityczne lub ekonomiczne, to że walczący wypisywali na sztandarach imię Boga tego nie zmienia, dotyczy to także niektórych krucjat, konkwistadorów i wojen w okresie Reformacji. Wojna nie jest wojną religijną tylko dlatego, że podziały polityczne pokrywają się z religijnymi. Czy np. w wojnie „religijnej" w Ulsterze komukolwiek chodzi o religię? Jest to zwykła wojna narodowo-wyzwoleńcza.
Krucjaty miały dorobioną ideologię religijną i często władcy brali w nich udział z racji religijnych. Politykę uprawiano w ich ramach, a pierwszym politykiem był tam papież
1.3.2.3. W końcu popularny mit o poparciu papieża Piusa XII dla nazistów. Rzeczywiście nie potępił holocaustu, zrezygnował z opublikowania gotowego już tekstu protestu, gdy dowiedział się, że w odpowiedzi na podobny protest biskupów holenderskich naziści odpowiedzieli masowymi aresztowaniami Żydów. Swoją aktywnością w czasie wojny przyczynił się do uratowania tysięcy spośród nich. Rozumiem (pewnie lepiej niż Ty!), że można nie lubić papieży, ale fakty są faktami.
Znamy te wszystkie fakty i dokładnie o nich można się dowiedzieć w cyklu temu poświęconemu przez Bogdana Motyla, rozwiewa to Twoje przypuszczenia.
1.3.3. Przytaczając przykłady z historii kościoła jako argumenty przeciwko chrześcijaństwu, musisz się zgodzić, jeśli chcesz być konsekwentny, na używanie podobnych argumentów przeciwko ateizmowi, agnostycyzmowi, racjonalizmowi i innym pokrewnym „-izmom". Te idee również zostały niemiłosiernie powypaczane i nadużyte, i to u swego zarania. Jesteś gotów to wziąć na siebie? Jeśli nie, to nie wymagaj tego od każdego chrześcijanina. Haniebnych epizodów historii, przynoszących wstyd tym ideologiom było mnóstwo. Ateiści też mieli swoje krucjaty, inkwizycje, wojny religijne, rzezie, rozłamy na łonie swej religii, ikonoklazmy, indeksy ksiąg zakazanych i wreszcie „czarne charaktery" — ludzi o nikczemnej posturze moralnej, (należy, niestety, zaliczyć do tej grupy, podstawowego proroka agnostycyzmu cytowanego szeroko przez Ciebie Bertranda Russella, był świetnym matematykiem, ale na tym lista jego zalet się kończy — polecam książkę Paula Johnsona „Intelektualiści", znajdziesz tam „laurki" dla paru innych guru racjonalizmu). Nie brakowało też prób uczynienia ateizmu religią państwową (patrz p.2.3.). Bertrand Russell wprawdzie zabrania porównywania prawdziwego agnostyka, czyli siebie (?!! — patrz p.15), ze stalinistą (choć ich pokrewieństwo ideologiczne i historyczne jest wielokrotnie bliższe niż np. krzyżowca z albigensem), jednocześnie wrzuca do jednego worka wszystkich tzw. „chrześcijan". Pewne skrajne kręgi przeciwników chrześcijaństwa (np. niektórzy ortodoksyjni Żydzi) uważają, że „chrześcijaninem" był nawet ..Hitler (bo w młodości chadzał do kościoła, na dowód tego przedrukowuje się jego zdjęcie z jakimś biskupem). Agnostyku, jeśli taka ma być definicja „chrześcijanina", to Ty sam „chrześcijaninem" byłeś, będziesz i na zawsze pozostaniesz, nawet nie próbuj się wypierać.
Nie zamierzam rozwijać tematu zbrodni racjonalistów (a można by w nieskończoność!), ponieważ, w przeciwieństwie do Ciebie, uważam, że historie takie merytorycznie niczego by nie wniosły do rozważań nad pytaniem o to, czy doktryny agnostyków są prawdziwe.
Coś Ci się pokręciło. Ateizm nie ma żadnego pozytywnego przesłania, tj. nie głosi doktryn i dogmatów. Jak można snuć analogie systemu religijnego chrześcijaństwa, ubranego w ciężki płaszcz ideologii, z postawą (!) światopoglądową, któej jedyną treścią jest zaprzeczenie istnienia Boga?! Mówić, że agnostycyzm opiera się na jekiejś ideologii to ocierać się o granice absurdu. Pewną ideologię zawierają np. takie systemy jak chrześcijaństwo, komunizm, liberalizm, socjalizm i tp., ale agnostycyzm nie ma żadnej treści poza tą, że mówi o niemożliwości poznania obiektywnej prawdy o istocie wszechrzeczy, a najczęściej ogranicza się do zaprzeczenia możliwości poznania Boga. Agnostycyzm nie ulepsza człowieka sam z siebie, lecz stanowi pewien punkt wyjściowy i postawę wobec poznania. Dlatego też nie da się wyruszyć na krucjatę w obronie idei agnostycznej :)