epilog, Zmierzch oczami Edwarda


Epilog: Wyjątkowy wieczór

Po wypisaniu Belli ze szpitala Renee bardzo nalegała by została z nią jeszcze chociaż kilka dni. Ponieważ to oznaczało, że nie będziemy się mogli tak często spotykać, dziewczyna stanowczo zaprotestowała wykręcając się szkołą i najprędzej jak to było możliwe wróciła z powrotem do Forks, do ojca, do mnie.

W domu miałem sądne dni z Alice, która wprost nie mogła doczekać się jej powrotu, tym bardziej, że za niedługo miał się odbyć bal organizowany na zakończenie szkoły. Moja siostra snuła już przeróżne plany jak wszystko na ten dzień zaplanować.

W tych dniach trudno było słuchać myśli Alice. Pełno było w nich koronek, falbanek, tiulu, haleczek i butów na obcasach. Postanowiła wystroić Bellę na bal absolwentów jak na bal u maharadży, a ponieważ wiedziała ode mnie jak bardzo Bella wzbrania się przed takimi imprezami, knuła też jak by ją podejść, może nawet uprowadzić, tak aby jednak dostarczyć ją na tą zabawę. Była tak zdeterminowana, że nic by jej w tym nie powstrzymało i wiedziała, że nic jej nie powstrzyma, gdyż ja, może nawet bardziej niż Alice, też chciałem spędzić ten wieczór tańcząc z Bellą w ramionach. Obiecałem sobie, że gdy tylko plan Alice wypali, nie odstąpię swojej ukochanej ani na ułamek sekundy, a Alice, no cóż, już wymyślę dla niej jakiś prezencik. Chciałem jej podziękować za wsparcie, a poza tym czułem, że wcześniej ją źle oceniałem i byłem dla niej niesprawiedliwy.

Teraz na tych parę godzin postanowiłem poddać się woli swej siostry. Wiedziałem, że była tak szczęśliwa bo miała kolejną wizję, z której wiedziała, że ten wieczór będzie naprawdę cudowny. Nie powiem, Alice starała się ukryć przede mną swe myśli skupiając się intensywnie na wymyślaniu w co ubrać Bellę. Było tam pełno koronek, podwiązek i takich części garderoby do których nie byłem przyzwyczajony. W końcu poddałem się mimo, że wiedziałem, iż robi to specjalnie bym ją zostawił w spokoju i nie podsłuchiwał.

Wiedziałem, że dzisiaj tak samo jak robiła to już od kilku tygodni przywiezie Bellę jej starą furgonetką do nas do domu. To nie powinno wzbudzić, u dziewczyny żadnych podejrzeń. Mimo, że Bella bardzo lubiła swoje auto nie mogła jednak prowadzić, nogę miała cały czas w gipsie, mieli jej go ściągnąć dopiero za jakieś trzy tygodnie. Tak więc Alice robiła za szofera.

Był późny maj i jakimś cudem tereny wokół Forks znajdowały sposób, by być jeszcze bardziej zielone niż zazwyczaj. Niebo było szare, ale to też było przeze mnie mile widziane. Była to perłowa szarość, wcale nie ponura i nie deszczowa w taką pogodę czułem się najlepiej. Chmury były gęste i bezpieczne, był to ten rodzaj chmur, które stały się dla mnie przyjazne ze względu na wolność, jaką mi gwarantowały.

Słysząc myśli Alice wiedziałem, że Bella musiała zacząć coś podejrzewać bo była dziwnie poirytowana. Zaraz rano w sobotę zrobiły sobie mały wypad na zakupy do Port Angeles. Odwiedziły miasto także po to by zrobić sobie manicure i pedicure. Bella chciał wybrać najskrom­niejszy odcień różu, jednak moja siostra nakazała ma­nicurzystce, aby zamiast tego pomalowała jej paznokcie ciemną, lśniącą czerwienią - posuwając się nawet to tego, by nalegać na pomalowanie paznokci u stóp, nawet nogi w gipsie.

Gdy Alice zdawała mi tą relację nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu wyobrażając sobie nadąsaną minę Belli.

Później zabrała ją do sklepu obuwniczego, mimo że mogła przymierzyć tylko jeden but z każdej pary. Pomimo wyraźnych protestów dziewczyny kupiła jej parę najbardziej niepraktycznych szpilek.

Bella próbowała odwieść Alice od tego zakupu tłumacząc jej, że w całej jej garderobie nie znalazła by się żadna rzecz mogąca pasować do tak osobliwego koloru. Oczywiście je się to nie udało, Alice miała już wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.

Właśnie teraz ponownie wyrzuciła mnie ze swoich myśli. Przystałem na to bo wiedziałem, że chce mi zrobić jakąś niespodziankę. Miałem tylko nadzieją, że ją przeżyję.

Zaczynałem się już lekko niecierpliwić. Nie widziałem Belli tego dnia już prawie od sześciu godzin i nie było mi z tym dobrze, był to smutny rekord od ostatnich dwóch miesięcy.

Tak długich przerw nie robiliśmy nawet przez Charliego, który był w tym okresie tru­dny, ale nie niemożliwy. Cały czas obwiniał mnie za szaleńczą ucieczkę Belli z domu.

Widziałem, że zaczyna się powoli oswajać z moją stałą obecności przy boku swojej córki, na przykład kiedy spotykał mnie wracając po długim dniu pracy do domu. Nie znajdywał nic, na co mógłby narzekać, ponieważ siedzieliśmy nad naszą pracą domową przy stole w kuchni czasami wydawało się nawet, że jest zadowolony z mojego towarzystwa kiedy razem kibicowaliśmy jego ulubionej drużynie baseball podczas mistrzostw na kanale ESPN.

Ale nie stracił nic ze swo­jej pierwotnej srogości kiedy nieu­błaganie przytrzymywał mi drzwi dokładnie o 22 każdego wieczora. Opuszczałem ich dom posłusznie, grze­cznie się żegnając z Charliem wiedząc, że spotkam go dopiera następnego popołudnia, a Bellę za jakieś dziesięć minut. Tyle czasu wystarczało mi przeważnie by odstawić auto z powrotem do domu, przebrać się i zamienić kilka słów z moją rodziną. Po upływie tego czasu, no może góra jedenastu minut, wdrapywałem się bezszelestnie po rosnącym przed sypialnią Belli drzewie i wchodziłem do środka prze okno by móc już zostać z ukochaną aż do rana.

Alice była jeszcze częstszym gościem w domu Swanów. Komendant zdawał się ją bardzo lubić, gdyż był jej ogromnie wdzię­czny za uwolnienie go z horroru prawie dorosłej córki, która potrzebowała pomocy na przykład przy prysznicu - tego typu sprawy były daleko poza jego sferą komfortu i Belli zresztą też. Alice do tego stopnia wkupiła się w łaski Charliego, że nie wiedzieć kiedy zaczął mówić do niej "Aniele'' i obserwować ją ogłupiałym wzrokiem kiedy spacerowała po domu tanecznym krokiem rozświetlając go. Żaden człowiek nie mógłby uznać za sztuczne jej niesamowitego piękna i gracji, kiedy wymykała się każdej nocy przez drzwi z czułym: ”Do jutra, Charlie”, zostawiała go oczarowanego.

Teraz siedziałem w swoim pokoju w wiel­kim biały domu nad rzeką Sol Duc. Zdążyłem się właśnie przebrać w elegancki czarny smoking, nieskazitelnie białą koszulę i jedwabny krawat. który zawiązałem w skom­plikowany węzeł. Chciałem wyglądać jeszcze lepiej niż się czułem na myśl, że przez cały wieczór będę trzymać ukochaną w ramionach. Chciałem by wszyscy zazdrościli mi dziewczyny, a jej - partnera do tańca.

Trochę w dalszym ciągu niepo­koiły mnie pomysły Alice, tak łatwo mogła przeholować i wszy­­stko popsuć. Z niecierpliwością wsłuchiwałem się w przejeżdżające za rzeką samochody starając się wyłapać charakterystyczne brzmienie sil­nika pickupa Belli. Takiego silnika nie miało żadne inne auto, gdyż dorwała się do niego Rosalie. Nie mogła znieść jego rzężenia i „trochę” go podkręciła.

Po pewnym czasie zacząłem się niepokoić. Cały czas ich nie było. Może Bella domyśliła się podstępu i po prostu uciekła. Zasmuciłem się na tą myśl. Podszedłem niecierpliwie do okna, kiedy moim uszom dobiegł znajomy ryk silnika i szmer roztracanego przez koła żwiru na drodze prowadzącej do naszej rezydencji. Warkot stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu między drzewami zalśniły światła samochodu.

Dlaczego Alice musiała się tak wlec. Przecież policja nie miała dzisiaj robić pomiarów prędkości.

Cofnąłem się trochę w głąb pokoju tak aby mnie nie było widać z podjazdu. Mój strój mógłby zdradzić moje zamiary. Zacząłem przysłuchiwać się rozmowie przyjaciółek.

Bella musiała zadać jakieś pytanie, którego nie dosłyszałem na co moja siostra odpowiedziała:

- Nie. - Uśmiechnęła się szeroko a ja wyczułem, że właśnie nabiera Bellę.

- Ale Edwarda tam nie ma. - skomentowała moja dziewczyna marszcząc brwi i wskazując w stronę białego budynku. Czyżby pytała się czy jestem w domu?

- A gdzie jest? - nie dawała za wygraną.

- Miał sobie kupić parę rzeczy. - znowu kłamstewko. W tej rodzinie osobą zaopatrującą wszystkich w ubrania na każdą okazję była oczywiście Alice. Rzadko kiedy nie korzystała z okazji by móc kogoś czymś obdarować, a że gust miała bardzo dobry nie broniłem się prze nią specjalnie. Zawsze coś dawało się wybrać.

- Wyprawa na zakupy? - powtórzyła bezbarwnym tonem. - Alice. - Ton jej głosu stał się bardziej przymilny. - Proszę, powiedz mi co się dzieje. - A więc jednak coś podejrzewała.

Alice pokręciła jedynie głową, wciąż się uśmiechając.

- Zbyt dobrze się bawię - wytłumaczyła.

Gdy w końcu wysiadły z furgonetki i weszły do środka, Alice zabrała ją prosto na górę do swojej łazienki rozmiarów sypialni. Sądząc jak Bella gwałtownie zaczerpnęła powietrza była zaskoczona widząc tam Rosalie czekającą z niebiańskim uśmiechem, która stała za niskim, różowym krzesłem. Niewyobrażalna ilość kosmetyków pokrywała całą długość blatu.

- Usiądź - rozkazała Alice takim tonem jakby była gotowa w razie potrzeby użyć siły. Bella nie miła wyboru - pokuśtykałam do krzesła i usiadła. Ro­sa­lie natychmiast za­częła szczo­tkować jej włosy. Cały za­marłem wsłuchu­jąc się w ten dźwięk czesanego jedwa­biu. Tak bar­dzo chciał­bym się teraz z Ro­­salie za­mie­nić. Je­dnak nie mogłem się ujawnić. Taka była umo­wa z Alice.

- Przypuszczam, że nie powiesz mi o co w tym wszystkim chodzi? - Dopytywała się Bella.

- Możesz mnie torturować - wymamrotała Rose dalej zajmując się jej włosami - ale i tak nie będę mówić.

Ten dźwięk był tak zajmujący i przy­jemny, że najciszej jak tylko po trafiłem podszedłem do drzwi łazienki i sta­ną­łem tak by móc przyglądać się ukochanej przez wąską szparę jaką zostawiła, zapewne specjalnie, Alice.

Tak więc mogłem się przyglądać jak Rosalie trzymała jej głowę nad umywalką, podczas gdy Alice myła jej włosy szamponem, który pachniał miętą i grejpfrutem. No cóż szkoda, że nie truskawkami tak bardzo polubiłem zapach szamponu Belli. Wściekle wytarła rę­cznikiem mokre, splątane kosmyki a później wypsikała prawie całą butelkę czegoś innego - co pachniało jak ogórki - na wilgotną masę i wytarła ręcznikiem raz jeszcze. Potem szybko przedarły się grzebieniem przez splątane włosy aż te całkowicie się ułożyły. Następnie każda z wampirzyc wzięła suszarkę i zabrała się do pracy. W miarę upływu czasu odkrywały nowe sekcje wilgotnych kosmyków a ich twarze zaczęły sie robić lekko zmartwione. Wiedziałem dla czego. Zaczynało brakować czasu. Bal miał się zacząć już za niecałą godzinę. Wysuszenie takich pięknych długich i gęstych włosów musiało swoje potrwać. Niektórych rzeczy nawet wampiry nie przyspieszą.

- Ma okropnie dużo włosów - skomentowała Rosalie niespokojnym głosem.

- Jasper! - Alice zawołała go wyraźnie, ale nie głośno. - Znajdź mi następną suszarkę!

I jak mogłem się spodziewać po paru sekundach coś koło mnie przemknęło. To Jasper właśnie przyniósł dodatkowe dwie suszarki, które umieścił Belli nad głową głęboko rozbawiony, podczas gdy one kontynuowały swoje czynności.

- Jasper... - zaczęła z nadzieją w głosie, że może on jej zdradzi co się tutaj dzieje.

- Przepraszam Bello. Nie jestem upoważniony do mówienia czegokolwiek. - O tak wie co robi, Alice nie darowała by mu niedyskrecji.

Gdy tylko nie był już potrzebny wdzię­czny losowi uciekł, kiedy włosy wreszcie były suche i puszyste.

- Co wy mi zrobiłyście? - zapytała przerażona Bella kiedy po dłuższym czasie mogła znowu spojrzeć w lustro. Zignorowały ją tylko wyciągając z pudełka gorące wałki. Próbowała je przekonać, że jej włosy się nie kręcą, ale nie słuchały dziewczyny paćkając każdy lok, przed nawinięciem na gorący wałek, czymś co miało niezdrowy żółty kolor.

- Znalazłyście buty? - zapytała Rosalie poważnym tonem nie przerywając pracy.

- Tak, są idealne - wymruczała Alice z satysfakcją.

Obserwowałem Rosalie w lustrze, pokiwała głową, jakby kamień spadł jej z serca.

- Masz ładną fryzurę - powiedziała Bella przyglądając się Rosalie. Nie żeby kiedykolwiek nie była perfekcyjna ale tego dnia splotła swoje długie blond włosy, tworząc koronę miękkich złotych loków na czubku swej idealnej głowy. Gdyby nie ten kolor mógłbym nawet nazwać Rosalie prawdziwą pięknością.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się. Zaczęły właśnie drugą sekcję loków.

- Co sądzisz o makijażu? - zapytała Alice.

- Koszmar - odpowiedziała lekko rozzłoszczona już Bella. Zignorowały ją.

- Nie potrzebuje dużo, jej skóra jest lepsza gdy jest naturalna - zadumała się Rosalie.

- Mimo wszystko szminka - zdecydowała Alice.

Zaczęło robić mi się głupio tak stać pod drzwiami i je podglądać. Jednak byłem jak zahipnotyzowany i nie mogłem się ruszyć.

Kiedy Alice wypowiedziała słowo szminka stanął mi przed oczami jej wspaniały kolor ust. Nie mogłem się zgodzić z siostrą by Bella po­trzebowała akurat tego kosmetyku. Chciałem dać jej jakiś znak żeby tego nie robiły.

- Edward, wiem że tam stoisz i jeśli już musisz nas podglądać to bądź tak uprzejmy i nie wtrącaj się. - usłyszałem myśli Alice.

- I maskara oraz eyeliner - dodała Rosalie - tylko trochę. Bella westchnęła głośno, ja też, tylko że o wiele ciszej.

- Miałeś się nie wtrącać - zgromiła mnie siostra a potem zachichotała.

- Bądź cierpliwa Bello. Świetnie się bawimy.

- Skoro wam to odpowiada - najwyraźniej się już poddała.

- Ubierzmy ją. - Usłyszałem drżący z nie­cierpliwości głos Alice.

Nie miałem czasu do stracenia i bły­skawicznie schowałem się w swoim pokoju by Bella mnie nie zobaczyła.

Alice była tak rozgorączkowana, że porwała Bellę i zaniosła do wielkiego pokoju Emmetta i Rosalie. Tym razem jednak zamknęła za sobą dokładnie drzwi. Czyżby myślała, że będę znów sterczał i przyglądał się jak dziewczyna się przebiera? Nie tak nisko jeszcze nie upadłem, nie mniej jednak natężyłem wszystkie swoje pozostałe zmysły, a zwłaszcza słuch i węch.

- I co myślisz? - dobiegł mnie głos Alice.

- Edward daj spokój, wiem że i tym razem nas szpiegujesz, twój oddech słychać na pewno nawet w piwnicy. Bądź tak dobry i nie przypatruj się Belli w moich myślach. Czy chociaż raz nie możesz zrobić sobie niespodzianki? - dobiegły mnie myśli Alice.

Potem nastała chwila ciszy, a potem zaczęła recytować od tyłu tekst hymnu Boliwii po Urugwajsku, a ja wsłuchiwałem się w szmer poruszanej tkaniny.

- Alice - wyjęczała jej ofiara - nie mogę tego założyć.

- Dlaczego? - zażądała odpowiedzi twardym głosem.

- Góra jest zupełnie przezroczysta!

- Edward uciekaj stąd i to już! - wrzasnęła na mnie Alice.

Teraz? Nigdy w życiu!

- To idzie pod spód. - Rosalie trzymała dziwnie twardo szeleszczącą część garderoby.

- Co to jest? - zapytała przerażona.

- To gorset, głuptasku - powiedziała Alice niecierpliwie. - A teraz, czy zamierzasz to wreszcie założyć czy mam zawołać Jaspera i poprosić go, żeby Cię przytrzymał, podczas gdy ja będę to robiła? - zagroziła.

- Powinnaś być moją przyjaciółką - oskarżyła ją.

- No właśnie. Alice czemu mi to robisz? - pomyślałem tak by Alice to usłyszała. Czy nie wiedziała, że ta sztywna część ubioru będzie mnie oddzielać kolejnymi zbędnymi milimetrami od mojej ukochanej w tańcu. Nie będzie już tak rozkosznie miękka i de­likatna.

- Bądź grzeczna, Bello - westchnęła. - Nic nie pamiętam z bycia człowiekiem i pró­buję przypomnieć sobie jak to jest. Poza tym, to dla twojego dobra.

I w końcu Bella, przy znacznej pomocy Alice i Rosalie, narzekając zgodziła się ubrać w to wszystko co było dla niej przygotowane.

- Wow - odetchnęła, na pewno patrząc w lustro. - Mam dekolt. - Skoro tak to może Alice miała jednak rację namawiając dziewczyną do włożenia gorsetu.

- Kto by pomyślał - zachichotała Alice zadowolona ze swego dzieła.

- Nie sądzisz, że ta sukienka jest trochę za… sama nie wiem, zbyt ekstrawagancka… jak na Forks? - zapytała niepewnie.

- Myślę, że słowo, którego szukasz to zaawansowane krawiecko - zaśmiała się Rosalie.

- Ona nie jest dla Forks, tylko dla Ed­warda - nalegała Alice. - Jest odpowie­dnia.

Kochana Alice. Nie można się na nią długo gniewać. Coraz bardziej byłem ciekaw tej sukni.

Alice właśnie zmieniła repertuar i zaczęła cytować z pamięci czwarty rozdział Przeminęło z Wiatrem Margaret Mitchell.

Potem usłyszałem, że cała trójka udała się z powrotem do łazienki, odwijając lokówki zwinnymi palcami.

Tym razem już nie wychodziłem z pokoju.

- Myślę, że zrobiłyśmy wszystko co mogłyśmy. - Usłyszałem zatroskany głos Alice. - Nie sądzisz, że może Carlisle pozwoliłby nam ściągnąć na jeden wieczór ten okropny gips? - zapytała Rosalie.

- Wątpię - odparła sucho. Alice westchnęła.

Tego było już za wiele. Nie mogłem pozwolić, by dla kaprysu Alice Belli coś się przytrafiło. Carlisle wyraźnie mówił jeszcze o trzech tygodniach. Jak nie uda się przystopować Alice to zrobią się trzy miesiące. Zbiegłem po cichu do drzwi wejściowych i głośno je zamknąłem udając, że właśnie wróciłem do domu.

- Wrócił. - doleciał mnie z góry głos Ross.

Gdy tylko to wypowiedziała moim uszom dobiegł jakże znajomy odgłos trzepoczącego się silniej niż zazwyczaj serca Belli. Uśmiechnąłem się do siebie.

- Może poczekać. Jest jeszcze jedna bardzo ważna sprawa - powiedziała Alice stanowczo.

- Nie Alice, nie może, już i tak byłem anielsko cierpliwy. Doceń, że nie wpadłem do łazienki i twojego pokoju jak znęcałaś się nad moją ukochaną. - odpowiedziałem Alice.

Alice jednak nic sobie z tego nie robiła. Rzuciła mi krótkie - jeszcze minutkę - i podniosła Bellę po raz kolejny - była to konieczność, bo nie była wstanie iść i zaniosła do swojego pokoju, gdzie delikatnie ustawiła ją naprzeciw swojego szerokiego lustra ze złoconymi na całej długości brzegami.

- Proszę - powiedziała - widzisz?

Usłyszałem jak serce Belli zmienia rytm i oddech przyspiesza. Ciekaw byłem jaką reakcję można było wyczytać z jej twarzy. Czy aby dziewczyny nie przesadziły?

- Ok, Alice. - odparła uśmiechając się - Widzę.

Kamień spadł mi z serca.

Znów lekko uniosła Bellę i postawiła ją dopiero u szczytu schodów. Stojąc tam zwróciła się tym razem na głos do mnie - Odwróć się i zamknij oczy! I trzymaj się z daleka od moich myśli - nie zepsuj wszystkiego.

Alice nie byłaby sobą gdyby jeszcze nie sprawdziła czy ją posłuchałem. Zaczęła schodzić powoli na dół dopóki nie zobaczyła, że ją posłuchałem. Potem „przefrunęła” resztę drogi.

Zgodnie z jej rozkazem, skręcany przez ciekawość stałem przy drzwiach plecami do dziewczyn. Alice postawiła ją, usłyszałem jak wygładza zawiniętą sukienkę, ściągając loki na miejsce, a później zostawiła ją samą i ruszyła w stronę ławki przy pianinie, żeby popatrzeć. Rosalie podążyła za nią, by usiąść na widowni.

- Mogę spojrzeć? - spytałem pełen wyczekiwania, co sprawiło, że jedno serduszko zgubiło rytm.

- Tak… teraz - wyreżyserowała Alice.

Odwróciłem się błyskawi­cznie, a później zamarłem, wpatrując się w zjawiskową piękność przede mną. Pochłaniałem ją całą, czułem że moje topazowe oczy rozszerzają się by nie uronić najmniejszego detalu tej delikatnej driady. Moim oczom ukazał się nieziemski widok. Bella była ubrana w sukienkę w kolorze niespotykanego błękitu, wprost chabrową. Miała delikatne falbanki, Bella nosiła ją bardzo nisko i odsłaniała ramiona. Przejrzysty stanik był podpięty przez następny, bladokwiecisty, chabrowy materiał, plisowany razem i nastroszony w dół na lewą stronę. Kwiecisty materiał był długi z tyłu, ale otwarty na przedzie nad kilkoma dopasowanymi warstwami miękkich chabrowych marszczeń, rozjaśniając odcień w miarę, jak dosięgały rąbku na wysokości 3 - 4 cali nad kostką.

Bella wyglądała na wyższą niż była w rzeczywistości, była to zapewne zasługa butów, o które tak się wykłócała z Alice. Buciki, a właściwie bucik na obcasie, bo druga noga jednak pozostała w gipsie, wysmuklał jeszcze jej sylwetkę harmonizując z długą płynną linią lgnącej do jej kształtów sukienki. Mój wzrok zatrzymał się na wydekoltowanym staniku - gdzie jej niezwykle imponująca linia biustu znów zwróciła moją uwagę - sprawiła że jej szyja była niezwykle długa. Jej włosy falami lśniących loków opadały na jej plecy. Chabrowy kolor tkaniny był idealny, podkreślał jej skórę w odcieniu kości słoniowej, róż zarumienionych policzków. Była bardzo ładna, musiałem to przyznać.

Alice postarała się aż za dobrze. W dalszym ciągu stałem jak zamurowany. Całym sobą czułem ciepło płynące po jej szyi i występujące plamami na jej policzki. Alice! o niebiosa! jak ja mam się teraz powstrzymać by nie rzucić się na nią?

- Jasper! - usłyszałem najcichszy szept Alice, wzywając go na ratunek i chwilę potem uświa­domiłem sobie, że rozchodzi się po moim ciele uspokajające ciepło. To była sprawka Jaspera i tym razem byłem mu wdzięczny za interwencję.

Zrobiło mi się nieswojo, że dałem się ponieść emocjom i to nie tylko wampirzym ale i czysto ludzkim. Wziąłem się w garść by nie stracić całkiem twarzy przed rodzeństwem. Z góry dobiegł mnie przytłumiony niski śmiech Emmetta.

Kiedy pierwsze zaskoczenie minęło spo­strzegłem, że Bella mi się także uważnie przygląda. Uświadomiłem sobie, że nigdy wcześniej nie widziała mnie tak wystrojonego. Dzięki Alice musiałem wyglądać jak co najmniej gwiazdor filmowy. No cóż czarny smoking robił swoje.

Patrzyła na mnie z trwożnym niedowierzeniem jakbym ja też był jakąś zjawą lub ułudą, która lada chwila rozwieje się w powietrzu. Aby ją przekonać, że jestem jak najbardziej materialny, a po trosze by móc się przekonać, że rusałka przede mną także nie rozpłynie się w morskiej pianie podszedłem do niej powoli, zawahałem się zanim dosięgnąłem jej ręką. Była jak najbardziej prawdziwa, miękka i ciepła i pachniała dzisiaj oszałamiająco oprócz znanej mi już frezji i lawendy także królewskim irysem doprawionym czerwoną, wonną i pulsującą pod satynową skórą krwią. Kolejna sztuczka Alice.

- Alice, Rosalie… dziękuję wam. - Odetchnąłem z ulgą, nie odwracając od Belli wzroku. Usłyszałem, jak Alice zachichotała z przyjemności i tylko zafurkotało w powietrzu jak razem z Rosalie i Jasperem zostawili nas samych.

Postąpiłem krok naprzód, ujmując w zimną dłoń jej podbródek. Nie mogąc się powstrzymać schyliłem się powoli i przycisnąłem swoje wargi do najcieplejszego miejsca na jej gardle. Mógłbym tak stać wiecznie czując tętno przepływające pod skóra. To było niesamowite wrażenie.

- Uważaj, Edward! - krzyknęła w myślach na mnie Alice. Tym razem zupełnie ją zignorowałem, bo wiedząc co przeżywałem myśląc, że nie żyje nie byłem już w stanie zrobić nic co by jej zagroziło. Tym łapczywiej upajałem się tą chwilą. W moich ramionach była najbezpieczniejszą osobą pod słońcem.

- To ty - wymruczałem przy jej skórze, teraz już byłem pewny że nie jest jakąś ułudą zesłaną na mnie na pokuszenie.

Odchyliłem się do tyłu by wziąć ze stołu odłożone tam wcześniej białe kwiaty.

- Frezje - powiedziałem, wpinając je w ma­honiowe loki. - Zupełnie zbyteczne, dopóki odnoszą się do twego zapachu, oczywiście. - Odchyliłem się, znów by móc się jej lepiej przyjrzeć. Uśmiechnąłem się do niej i usłyszałem, że serce jej zamarło. - Wyglądasz niedorzecznie pięknie.

- Zabrałeś mi moją kwestię. - Odpowiedziała starając się, aby jej tom był jak najbardziej lekki. - Właśnie kiedy udało mi się przekonać siebie, że jesteś prawdziwy, pojawiasz się tak wyglądając i znów boje się, że śnię.

Aby jej udowodnić, że jestem jak najbardziej prawdziwy chwyciłem ją w swoje ramiona. Trzymając ją tak blisko swej twarzy, czułem że cały płonę, a wtedy przyciągnąłem ją jeszcze bliżej.

- Uważaj na szminkę! - rozkazała Alice, która nie wytrzymała i przyszła ratować swoje dzieło.

Zaśmiałem się buntowniczo, właśnie chciałem wpić się w jej usta, a tu niedorzeczne pomysły Alice co do kredki pokrzyżowały mi plany. Od początku wiedziałem, że to zły pomysł. Nie mogąc się jednak powstrzymać, zamiast w usta ześlizgnąłem się niżej i złożyłem namiętny pocałunek w zagłębieniu nad jej obojczykiem.

Może to i lepiej, przemknęła mi przez głowę myśl, gdyby się dała ponieść emocjom i zaczęła oddawać pocałunki, lub choćby rozchyliła zapraszająco usta moglibyśmy nie zakończyć dzisiejszego wieczoru na balu tylko w zgoła innym miejscu.

- Jesteś gotowa, żeby juz iść? - zapytałem by przerwać to szaleństwo za nim będzie za późno.

- Czy ktoś zamierza mi w ogóle powiedzieć co to za okazja?

Zaśmiałem sie znowu, zerkając nad jej ramieniem na swoje siostry. Ona jeszcze się niczego nie domyśliła?

- Nie zgadła?

- Nie. - Alice zachichotała, a ja zaśmiałem się z przyjemności. Spojrzała na nas gniewnie.

- Coś mi umknęło?

- Nie martw się, niedługo zrozumiesz - zapewniłem ją.

- Puść ją, Edwardzie, żebym mogła zrobić zdjęcia. - Esme schodziła właśnie ze schodów z srebrnym aparatem w dłoni.

- Zdjęcia? - wymamrotała, kiedy stawiałem ją na chwiejną, zdrową nogę. - Pojawicie się na kliszy? - zapytała sarkastycznie. Uśmiechnąłem się szeroko. W jakie to bzdury wierzą ludzie. Esme zrobiła nam kilka ujęć, zanim śmiejąc się zniosłem Bellę po schodach do drzwi wejściowych. Bałem się, że się spóźnimy.

- Zobaczymy się na miejscu - zawołała za mną Alice.

Na czole Belli pojawiła się tak dobrze znana mi zmarszczka jak wtedy, kiedy próbowała rozwikłać tajemnicę. Par­sknąłem śmiechem, widząc jej minę.

- Bello - zawołała za nią Esme. - Twój ojciec dzwoni.

- Charlie? - Bella i ja zapytaliśmy równocześnie. Esme chciała podać jej telefon, jednak przechwyciłem go trzymając Bellę bez wysiłku jedna ręką z dala od aparatu, kiedy próbowała go dosięgnąć.

- Hej! - zaprotestowała, ale ja już rozmawiałem.

- Charlie? To ja Edward. Co się stało? - Zmartwiłem się. Bella pobladła.

- Tyler właśnie do mnie przyjechał i chciał zabrać Bellę ze sobą na bal. Podobno byli umówieni. - Usły­szałem rozgniewany głos ojca Belli w słuchawce. Słowa te wprawiły mnie w ogromne zdumienie. Jak Tyler mógł być aż tak zaślepiony? W szkole, dokąd nie sięgały macki Charliego, Bella i ja byliśmy nierozłączni - z wyjątkiem, rzecz jasna, owych rzadkich słonecznych dni. Jak mógł sądzić, że Bella pójdzie na bal z kimś innym niż ze mną? No właśnie ze mną i tylko ze mną. Na samą myśl uśmiechnąłem się szeroko. Chłopczyna mnie po prostu rozbawił swoim brakiem spostrzegawczości.

- Żartujesz sobie ze mnie!

Parsknąłem śmiechem.

- O co chodzi? - Wtrąciła się Bella. Zignorował tylko jej pytanie.

- Raczej nie, sądząc po bukiecie jaki przygotował dla mojej córki. Wygląda na bardzo zawiedzionego.

- To może daj mi go do telefonu - zapro­ponowałem. Strasznie chciałem ponapawać się swoim triumfem, to w końcu mnie Bella powiedziała tak. Odczekałem kilka sekund dając czas Tylerowi by mógł podejść do telefonu.

- Cześć, Tyler. Tu Edward Cullen. - Starałem się brzmieć przyjaźnie, jednak uważne ucho mogło wychwycić także złośliwa nutę.

- Cześć, tu Tyler. - Odezwał się niepewnie głos w słuchawce.

- Bardzo mi przykro, zaszło tu chyba jakieś nieporozumienie. Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, Bella jest już zajęta. - Przez „przypadek” w moim głosie dało się wychwycić przytłumione warczenie, miałem zamiar delikatnie nastraszyć swojego konkurenta. - Szczerze mówiąc, ma już partne­ra na każdy wieczór w najbliższym czasie, a tym par­tnerem jestem ja. Bez obrazy. Jeszcze raz przepraszam za wszelkie wynikłe niedo­go­d­no­ści. Może jeszcze kogoś znajdziesz - dodałem zjadliwie na poże­gnanie i wyłączyłem telefon.

Gdy tylko to zrobiłem zerknąłem na Bellę i tego co zobaczyłem nie spodziewałem się zupełnie. Wiedziałem, że broniła się przed kończącym szkołę balem, ale jej reakcji nie przewidziałem. Spurpurowiała z oburzenia. Do oczu napłynęły jej łzy wście­kłości.

- Co, przesadziłem z tym ostatnim? Prze­praszam, ciebie nie chciałem urazić. - Udałem niewiniątko.

Puściła tę uwagę mimo uszu.

- Zabierasz mnie na bal absolwentów! - wydarła się.

Stałem osłupiały. Czyżby naprawdę nie spodziewała się gdzie ją dzisiaj mam zamiar zabrać? Czyżby do tego stopnia bal jej nie obchodził, że nie zwróciła uwagi na datę widniejącą na rozwieszonych po szkole plakatach.

- Uspokój się, Bello.

- Czemu mi to robisz? - spytała przerażona i zła.

- Włożyłem smoking. Czego się spodzie­wałaś, jeśli nie balu?

Nie wiedziała, co odrzec. A może nie chciała mi wyjawić o czym myślała.

- Wiedziałam, że szykuje się wyjątkowy wieczór. Ale bal absol­wentów? Nawet nie przyszło mi to do głowy.

Po policzkach pociekły jej łzy. Pomyślałem, że wraz z nimi spłynie cała praca Alice włożona w jej makijaż, jednak jak się szybko zorientowałem, na szczęście był wodoodporny. Też musiała o tym pomyśleć bo szybko wytarła oczy, żeby zapobiec ich rozmazaniu. Dłoń okazała się czysta.

- To śmieszne. Dlaczego płaczesz?

- Bo jestem wściekła!

- Bello. - Spojrzałem jej prosto w oczy, wykorzystując swój tyle razy wypróbowany na niej ma­gnetyczny urok.

- Co? - mruknęła zdekoncentrowana.

- Zrób to dla mnie - poprosiłem.

Patrzyłem jej w twarz i widziałem jak ulatnia się z niej cały jej gniew, a rysy łagodnieją. Wiedziałem, że i tym razem wygrałem.

- Niech ci będzie. - Naburmuszona wydęła usta i spróbowała popatrzeć na mnie nienawistnie. Oczywiście nie wyszło jej to.

- Usiądę sobie cichutko w kąciku. Ale ostrzegam! Od dłuższego czasu nic mi się nie przytrafiło. Jak nic złamię drugą nogę. Spójrz tylko na ten pantofelek! To śmiertelna pułapka! - Wyciągnęłam obutą stopę przed siebie.

- Hm... - Wpatrywałem się w nią dłużej, niż to było konieczne. Bucik na nodze mojego kopciuszka był przytrzymywany jedynie grubymi satynowymi wstążkami, które oplatały jej stopę krzyżując się na łydce i związując w kokardę nad kostką. Były także w kolorze głębokiego, chabrowego błękitu. - Alice nieźle się spisała. Muszę jej za to podziękować jak tylko przybędziemy na miejsce.

- To Alice też tam będzie? - spytała nieco pewniejszym tonem. Może liczyła na jakąś zbawienną wizję.

- I Alice, i Jasper, i Emmett - przyznałem. - …I Ro­­salie.

Mojej ostatnie słowo spra­wiło, że jej dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Rosalie nadal nie mogła się do niej przekonać, tym bardziej, że jej Emmett lubił jej towarzystwo. Cieszył się, gdy do nas wpadała, bawiły go jej człowiecze zacho­wania - a może raczej to, że była tak niezdarna, nieporadna i nawet jak na człowieka często się przewracała... Rosalie była wściekła i trochę zazdrosna, chociaż ostatnimi czasy starała nie dawać po sobie poznać swojego stosunku do Belli. Muszę przyznać zaczęła nad sobą pracować. W najgorszym razie traktowała ją jak powietrze.

- Czy Charlie wiedział o wszystkim?

- Jasne. - Znów szeroko się uśmiechnąłem, a potem za­chichotałem na wspomnienie naszej rozmowy. Ciekawe czy udało mi się nastraszyć Tylera. Sądząc po tonie jego głosu poszło mi znakomicie. Inni ludzie, oczywiście za wyjątkiem Belli, prawidłowo odczytywali wysyłane przeze mnie sygnały i odruchowo trzymali dystans. - Ale biedny Tyler najwyraźniej nie. - dodałem.

W końcu zeszliśmy do garażu, w którym brakowało już czerwonego BMW Rosalie. Wzięła ze sobą resztę mojego rodzeństwa. Chcieli zapewnić nam odrobinę prywatności. To był pomysł Alice.

Bella jak zwykle skierowała się do mojego codziennego auta i stanęła przy drzwiach Volvo. Jakież było jej zdziwienie, kiedy spo­strzegła, że nie Volvo zareagowało gdy nacisnąłem kluczyk. Radośnie zamrugał mój Aston Martin jakby był już znudzony długą bezczynnością. Starałem się go nie używać w miasteczku by nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Jednak dzisiaj była specjalna okazja. Moje serce rozsadzała niewysłowiona radość. Chciałem by ten wieczór był idealny. Na taką okoliczność wybrałem najlepsze auto dla najlepszej dziewczyny. Mojej dziewczyny.

Podbiegłem do Belli i pochwyciłem w ramiona aby za­nieść ją do drugiego auta. Była tak zdziwiona, że nawet nie pro­testowała.

Posadziłem ją i zapiąłem starannie pasy, mimo iż wiedziałem że to całkiem zbyteczne. Byłem zbyt dobrym kierowcą.

Całą drogę z domu do szkoły Bella się nie odzywała. Nawet nie zwracała uwagi na wskazania prędkościomierza. Nie było mi z tym najlepiej. Może wiedziała, że podjeżdżając czymś takim na parking wzbudzimy ogólną ciekawość i będzie także w centrum zainteresowania.

Po kilku minutach zajechaliśmy na miej­sce. Na parkingu, rzucał się już w oczy kabriolet Rosalie. Niebo było dziś przesłonięte jedynie cienką warstwą chmur, przez którą na zachodzie przebiło się kilka wiązek słonecznych promieni.

Wysiadłem i w ludzkim tempie okrążyłem auto, by otworzyć drzwiczki. Wy­ciągnąłem w jej stronę pomocną dłoń.

Nie zdziwiłem się zbytnio jej reakcją - splótłszy ręce na piersi, uparcie nie ruszała się z miejsca. Miała teraz dodatkowy powód, by obstawać przy swoim - licznych świadków, którzy właśnie zaczęli się zbierać.

Miałem ją ochotę na siłę wyciągnąć z samochodu, co bym na pewno uczynił bez wahania, gdy­byśmy byli sami. Ciężko westchnąłem gdy musiałem się przed tym powstrzymać.

- Kiedy ktoś chce cię zabić, twoja odwaga nie zna granic, ale kiedy w grę wchodzi wyjście na parkiet... - Pokręciłem głową nie kończąc zdania.

Przełknęła głośno ślinę zapewne myśląc o tańcu.

- Bello, nie pozwolę, żeby ktokolwiek zrobił ci krzywdę, żebyś ty sama sobie zrobiła krzywdę. Przy­rzekam, że nie wypuszczę cię z objęć ani na sekundę. - i tą obie­tnicę bardzo chciałem dotrzymać.

Jej twarz się rozjaśniła.

- No - dodałem zachęcająco. - Nie będzie tak źle.

Złapała mnie za jedną rękę, a drugą przytrzymałem ją w ta­lii. Gdy już stanęła o wła­snych siłach, objąłem ją mocniej ramieniem i będąc tak podpierana pokuśtykała w kierunku szko­ły. Wspierała się na mnie całym ciężarem ciała, tak że wystarczyło tyko by pamiętała o prze­suwaniu nogi do przodu.

W tym wolnym tempie zbliżaliśmy się do „sali balowej”, za którą tutaj w Forks musiała wystarczyć sala gimnastyczna, a nie jakiś elegancki hotel, gdyż był to najprawdopodobniej jedyny zdatny bu­dynek w okolicy.

Gdy weszliśmy do środka, parsknęła śmiechem na widok ścian przyozdobionych pastelowymi girlandami z krepy i łukami z powiązanych ze sobą balo­nów.

- To wygląda jak scena z tandetnego horroru - zaszydziła. - Tuż przed rzezią.

Cóż za specyficzne poczucie humoru.

- Cóż - przytaknąłem - na sali jest już aż za dużo wam­pirów.

Spojrzała na parkiet, na którym na samym środku poza dwiema parami nie było nikogo. Czwórka tancerzy wirowała profesjonalnie z po­rażającą gracją - pozostali zbili się pod ścianami, nie mając ocho­ty z nimi konkurować. Wiedzieli, że nie mają szans. Tymi tancerzami byli nie kto inny tylko Jasper i Emmett ze swoimi partnerkami, którzy zdołali nas jednak znacznie wyprzedzić. W klasycznych smokingach byli niedoścignieni. Alice wyglą­dała cudownie w czarnej satynowej sukni ze strategicznie rozmieszczonymi otworami, które odsłaniały spore trójkąty jej śnieżnobiałego ciała. A Rosalie... Cóż, widok Rosalie zapierał dech w piersiach wszystkim zgro­ma­dzo­nym na sali chłopcom. Jej obcisłą krwistoczerwoną kreację bez pleców kończył falbaniasty tren, a wąski dekolt sięgał samej talii. Żal mi było każdej dziewczyny na sali.

- Czy mam zabić deskami wszystkie drzwi - szepnęłam nie dając za wygraną, jak na razie dalej miała wisielczy nastrój - że­byście mogli bez przeszkód zmasakrować nic niepodejrzewających gości?

- A ty do której ze stron się zaliczasz, co? - podjąłem grę, by odpędzić sugestywną wizję om­dlałej dziewczyny w moich ramionach i moich ust na jej nagiej szyi.

- To chyba oczywiste, że jestem z wami. - postarałem się mimo wszystko uśmiechnąć słysząc te słowa.

- Czego się nie zrobi, żeby trochę potańczyć.

- Właśnie.

Tak rozmawiając zaciągnąłem ją do kasy biletowej zrobionej ze zwykłego biurka. Kupiwszy dla nas bilety wstępu ruszyłem w stronę parkietu. Poczułem, że uczepiona kurczowo mego ramienia zapiera się nogami.

- Mamy przed sobą cały wieczór - pogroziłem z nadzieją, że może w końcu da spokój. Nie miała wszak ze mną żadnych szans.

W końcu udało mi się ją do­wlec do mojego rodzeństwa. Tam­­ci nadal wirowali wdzięcznie, co poniekąd zupełnie nie paso­wało ani do tandetnych de­ko­racji, ani do nowoczesnej muzyki.

Widziałem, że ich profesjonalizm napawa Bellę coraz większym lękiem. Najwidoczniej bała się, że sobie nie poradzi. Nie doceniała moich umiejętności.

- Edwardzie, uwierz mi. - wyszeptała w przerażeniu. - Ja naprawdę, naprawdę nie umiem tańczyć.

- To się jeszcze okaże - pomyślałem i dobiegł do mnie stłumiony śmiech Alice.

- Nie martw się, głuptasku - odparłem. - Ważne, że ja umiem. - Położyłem sobie obie jej dłonie na szyi i unio­słem ją delikatnie, że­by wsunąć swoje stopy pod jej. Teraz musiała robić to co należało. Musiałem tylko pilnować by się nie zsunęła.

Ani się obejrzała, a i my wirowaliśmy po parkiecie.

- Czuję się jak przedszkolak - wy­krztu­si­ła z siebie po kilku minutach walca.

- Tyle że nie wyglądasz jak przedszkolak - zamruczałem jej do ucha, przyciskając na moment mocniej do siebie, przez co jej stopy wisiały przez chwilę kilkanaście centymetrów nad zie­mią.

Przypadkowo zerknąłem na Alice. Dziewczyna uśmiechnęła się do Belli dopingująco. Moja partnerka też w koń­cu się uśmiechnęłam. Ze zdziwieniem zdała sobie bowiem sprawę, że właściwie jest jej dość przyjem­nie.

- Nie jest tak źle - przyznała.

Nie jest źle? Jak mogła! Było mi z nią cudownie. Właśnie zacząłem pogrążać się w marzeniach i mimowolnie przesuwać usta go jej łabędziej szyi, gdy nagle usłyszałem w czyichś myślach - Ach, tu jesteś Loka! Muszę z tobą koniecznie pogadać. Obiecałem ojcu. No trudno raz się żyje. - zawahał się - Może nie uzna że mi odbiło.

Spojrzałem w stronę drzwi skąd dobiegły mnie myśli, stał w nich Jacob Black. Indianin zaczynał mnie irytować.

- O co chodzi? - spytała Bella widząc zmianę nastroju na mojej twarzy. Nie przestawaliśmy tańczyć. Jednak szczeniakowi wcale to nie przeszkadzało i szedł wciąż ku nam. Nie miał na sobie smokingu, jedynie białą koszulę z krawatem.

Widziałem, że nie czuje się tutaj za pewnie, może w innej sytuacji mógłbym mu nawet współczuć, jednak teraz chciał mnie oderwać od mojej ukochanej. Miałem ocho­tę dać mu do zrozumienia, że jest niechcianym intruzem. Wyczuł to najwyraźniej bo miał skruszoną minę i jak ognia unikał mojego wzroku.

Warknąłem na niego cicho.

- Zachowuj się! - syknęła.

- Chłopak chce z tobą pogadać - oś­wia­d­czyłem pogardliwym to­nem.

Jacob stanął koło nas. Widać było, jak bardzo jest skrępowany. Zmieszanie starał się zatuszować uśmiechem.

- Cześć, Bella. Miałem nadzieję, że cię tu zastanę. - Za­brzmiało to jednak tak, jakby modlił się wcześniej, żeby jednak tu nie dotarła i muszę mu przyznać, że o mały włos jego prośby byłyby wysłuchane.

- Hej. - Odwzajemniła uśmiech, a ja poczułem małe ukłucie zazdrości. - Jak leci?

- Mogę ją porwać na chwilkę? - spytał mnie niepewnie. - Oczywiście, że nie - chciałem warknąć po raz drugi, tym razem głośniej ale się powstrzymałem. Nie Spo­dobało by się to Belli. Popatrzyłem jedynie krzywo na Indianina i spostrzegłem, że od czasu kiedy go ostatni raz widziałem urósł znacznie, tak że zrównał się teraz ze mną wzrostem.

Starłem się zachowywać spokojnie i nic nie dać po sobie poznać. Chciałem by moja twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wysunąłem ostrożnie swoje stopy spod jej i w mil­czeniu zrobiłem krok do tyłu.

- Dzięki - powiedział Jacob z wdzięcznością w głosie.

Skinąłem tylko głową i odszedłem, rzuciwszy uprzednio Belli znaczące spojrzenie.

Stanąłem przy bufecie z napojami i udając, że piję zamówioną wodę mineralną uważnie przypatrywałem się co działo się na parkiecie.

Spiąłem mięśnie jak do skoku kiedy Jacob schwycił ją w talii. Bella odruchowo położyłam mu dłonie na ra­mionach. Zacząłem się uważnie przysłuchiwać ich rozmowie.

- A niech mnie, Jake. Ile masz teraz wzrostu?

- Metr osiemdziesiąt osiem - poinformował ją z dumą.

Ponieważ Bella była marną tancerką, a i gips jej nie pomagał chwiali się dziwacznie, nie odrywając stóp od podłogi. W innym przypadku wybuchnąłbym śmiechem na ten widok, gdyż i Black nieprzyzwyczajony jeszcze do swoich zwięk­szonych raptownie gabarytów, miał chyba kłopoty z koordynacją ruchową i był równie marnym tancerzem jak Bella.

- Co cię tu sprowadza? - spytała.

To pytanie wywołało w umyśle Indianina lawinę obrazów. Przypomniał sobie śmiertelnie poważną minę ojca jak starał się go nauczyć przesłania, które miał wydeklamować Belli.

- Ojciec dał mi dwadzieścia dolców, żebym przyszedł do was na bal - wyznał. - Uwierzysz? - Był nieco tym faktem za­że­no­wany, a więc na szczęście nie przywiązywał większej wagi do słów Billy'ego i jakiś bzdurnych plemiennych legend.

- Wierzę ci, wierzę - mruknęłam ponuro jakby się domyślając w jaką stronę zmierza rozmowa. - No cóż, mam na­dzieję, że przy­najmniej będziesz się dobrze bawił. Jakaś laska wpadła ci w oko? - prowokowała go, wskazując głową rząd wystrojonych dziewczyn pod ścianą dając mu do zrozumienia, żeby nie robił sobie co do niej żadnych nadziei.

- Tak - westchnął. - Ale jest już zajęta.

Zaskoczyło ją to wyznanie. Spojrzała na niego zaciekawiona. Zerknął w dół i na chwilę ich oczy się spotkały, ale zawstydzeni zaraz odwrócili od siebie gło­wy. Miałem zamiar wkroczyć do akcji i pokazać Blackowi gdzie jego miejsce. Tym bardziej, że jego myśli zanadto zaczęły się skupiać na jego partnerce. Pierwsze zawstydzenie minęło i zaczął się jej bacznie przyglądać jakby chciał wyryć sobie w pamięć jak wyglądała dzisiejszego wieczora.

Wpatrywał się w jej czekoladowe oczy, mahoniową burzę loków, rumiane policzki, czerwone od szminki pełne usta, aksamitną szyją bez jednej skazy, jej dekolt i to co tak starannie rzeźbił dobrany przez Alice gorset. Nadmierną przyjemność sprawiało mu ciepło jej rąk wyczuwane przez cienką bawełnianą koszulę. Momentami popadał w rozmarzenie gdy jego policzki owiewał ciepły oddech Belli.

Powoli miałem tego dość. Chciałem zrobić z nim porządek. Zdrowiej by było dla szczeniaka, gdybym jakimś cudem nie słyszał jego myśli. Irytowało mnie to, że jego spostrzeżenia prawie nie różniły się od moich.

- Tak w ogóle to ślicznie dziś wyglądasz - dodał Jacob nie­śmiało. Uff też bym był nieśmiały, gdybym tyle co rozbierał dziewczynę oczyma.

- Eee, dzięki. Czemu Billy zapłacił ci, żebyś tu przyszedł? - rzuciła szybko, chociaż chyba domyślała się odpo­wiedzi na to pytanie.

Jacob nie wydawał się być wdzięczny za zmianę tematu. Spoj­rzał gdzieś w bok. Wróciło skrępowanie.

- Powiedział, że to „bezpieczne” miejsce na rozmowę z tobą. Mówię ci, na starość zupełnie traci rozum.

Zamarłem. Czyżby stary wyjawił Jacobowi nasz sekret. A pakt?! Bella zareagowała, jakby był to niezły dowcip, choć widziałem że nie było jej do śmiechu.

- Mniejsza o to. Obiecał, że jeśli ci coś przekażę w jego imie­niu, załatwi mi ten cylinder, na którym mi tak zależy.

- No to wal śmiało. Też chcę, żebyś wreszcie wykończył to au­to. - Uśmiechnęli się do siebie. Ulżyło mi, bo wszystko wska­zywało na to, że Jacob wciąż nie wierzy w plemienne podania.

Stałem sam oparty teraz o ścianę i obserwowałem bacznie ich twarze - starałem nie dać po sobie niczego poznać. Nie zwróciłem uwagi, że szklanka w moim ręku jest już zupełnie pusta.

- Może jednak to jest mój dzień - usłyszałem myśli stojącej nieopodal dziewczyny w różowej sukience z młodszej klasy. - Może zaproponuję mu jakiegoś drinka by zacząć rozmowę. Ależ on wygląda w tym czarnym smokingu… mój David się do niego nie umywa…

Odwróciłem się bokiem do kierunku, z którego nadpłynęły do mnie te myśli, nie dając jej żadnych nadziei na to że jestem zainteresowany. W tym momencie nikt dla mnie nie istniał poza chabrowo-białą parą na parkiecie.

Widziałem jak Jacob znów się zawstydził. - Tylko się nic wściekaj, dobra?

- Cokolwiek powiesz, na pewno nie będę na ciebie zła. Nawet na Billy'ego nie będę zła. Po prostu wykrztuś to z siebie.

- Widzisz... Kurczę, to taki idiotyczny tekst. Przepraszam. Widzisz, tata chce: „żebyś zerwała ze swoim chłopakiem”. Mam ci przekazać, że „błaga cię, żebyś go posłuchała”. - Chłopak pokręcił głową z za­żenowaniem.

Zamarłem. Indianin przesadzał. Jeszcze słowo a uznałbym, że Black złamał zawarty przed prawie wiekiem pakt.

- Nadal wierzy w legendy? - Bella grała znakomicie mimo, że jak nikt inny wiedziała co miał na myśli tak naprawdę ojciec Jacoba.

- Tak. Kiedy się dowiedział, co się stało w Phoenix… Jak on to przeżywał! Był przekonany, że… No wiesz. - pewnie, że wiedziałem co sobie pomyślał. Zagotowałem się w środku. Jak mógł sądzić, że zrobiłbym coś takiego!

- Naprawdę spadlam ze schodów - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- Jasne. Ja tam z tym nie mam problemów.

- Billy myśli, że to przez Edwarda wróciłam taka pokiereszo­wana... - To nie było pytanie. Mimo obietnicy danej Jacobowi, była na niego zła.

Jacob unikał jej wzroku. Przestali się już nawet kołysać, choć nadal trzymał ją w talii, a ona obejmowała go za szyję.

- Posłuchaj mnie uważnie.

Spojrzał jej prosto w oczy, zain­try­go­wany energią w jej głosie.

- Wiem, że Billy i tak mi pewnie nie uwierzy, ale Edward naprawdę uratował mi wtedy życie. Gdyby nie on i jego ojciec, nie stałabym tu teraz przed tobą. - dodała z mocą.

- Wiem - przytaknął. Jej żarliwe słowa wywarły chyba na nim wrażenie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że zdoła przekonać ojca. Widocznie chciała, żeby Billy zrozumiał, jaka rolę odegraliśmy, niezależnie od tego, co istotnie wydarzyło się w Phoenix.

- Nie przejmuj się, już po wszystkim - pocieszała chłopaka chcąc tym samym zakończyć rozmowę. - I jeszcze dostaniesz swój cylinder, prawda?

Mruknął coś tylko pod nosem, kręcąc się niespokojnie w miej­scu.

- To jeszcze nie koniec? - spytała z niedowierzaniem.

- Zapomnijmy o tym - zaproponował wciąż na nią nie patrząc. - Znajdę sobie robotę. Sam zdobędę te pieniądze.

- Wyduś to z siebie - rozkazała.

- Ale to taka głupota.

- Nic sobie nie pomyślę. No, śmiało.

- Niech ci będzie. Ech... - Pokręcił głową. - Ojciec mówi, ba, ostrzega cię nawet, że - i tu zwróć uwagę na liczbę mnogą - „będą cię mieli na oku”. - Jacob zamarł w oczekiwaniu na jej reakcję. Dobrze, że nie widział mojej bo mimowolnie zacisnąłem pięści, gdyż zabrzmiało to niczym pogróżka z jakiegoś filmu gangsterskiego. Parsknęła śmiechem kryjąc zmieszanie.

- Boże, Jake, współczuję ci, że musiałeś przez to przejść.

Odetchnął z ulgą.

- Już się bałem, że mnie pogonisz. - Uśmiechnął się i śmielej się jej przyjrzał. - To co - spytał z nadzieją - mam mu przekazać od ciebie: „Spadaj na drzewo, dziadu”?

- Nie, skąd. Podziękuj mu za troskę. Wiem, że to wszystko dla mojego dobra. - Była, aż za bardzo wyrozumiała.

Usłyszałem w końcu, że najdłuższa Pio­senka w historii dobiegła wreszcie końca, zdjęła więc ręce z jego szyi. Jacob zawahał się, a potem zerknął na jej nogę w gipsie. - Chcesz zatańczyć jeszcze jedną? A może pomóc ci gdzieś przejść?

Niedoczekane! nie wytrzymałem i zmaterializowałem się tuż za nim.

- Dzięki, Jacob. Przejmuję pałeczkę. - miałem ochotę zabić go wzrokiem. Indianin wzdrygnął się i spojrzał na mnie zdziwiony.

No pewnie, biedaczek nie wiedział, że wszystko dokładnie słyszałem, oraz że jego myśli też nie były prze­de mną bezpieczne. Ma szczęście, że będzie mógł wrócić do domu o wła­­snych siłach po tym jak próbował zniechęcić do mnie miłość mojego życia.

Indianin wzdrygnął się i spojrzał na mnie zdziwiony.

- Kurczę, zupełnie nie zauważyłem, kiedy podszedłeś. To do zobaczenia, Bello - zwrócił się do niej. Zrobił krok do tyłu i po­machał nieśmiało.

- Do zobaczenia. - Pożegnała go ciepłym uśmiechem.

- Jeszcze raz przepraszam - bąknął, zanim ruszył w stronę drzwi.

- I masz za co. - Dodałem w myślach.

Przy pierwszych taktach nowej piosenki schwyciłem ją w talii nie mogąc się doczekać by znów poczuć jej ciepło. Utwór miał nieco za szybkie tempo jak na tulenie się do siebie w pa­­rze, ale nic sobie z tego nie robiłem. Tak bardzo się za nią przez te kilka minut stęskniłem. Musiała odczuwać coś podobnego, gdyż z zadowoleniem oparła głowę o moją pierś. W takiej chwili cieszyłem się, że moje serce już nie biło. Nic więc nie mogło mnie przed nią zdradzić jaki ogień rozpaliła w moim wnętrzu, i muszę tutaj dodać, że bynajmniej nie był to ogień wampierzego pragnienia krwi.

- I jak tam, ulżyło ci? - zażartowała.

- Też coś - prychnąłem gniewnie przypominając sobie podsłuchaną rozmowę.

- Nie złość się na Billy'ego - poprosiła. - Tu nie chodzi o ciebie. Martwi się o mnie, bo jestem córką Charliego.

- Nie jestem zły na Billy'ego - wyjaśniłem cierpko - ale ten jego synalek działa mi na nerwy.

Odsunęła się ode mnie na moment, żeby sprawdzić wy­raz mojej twarzy. Widocznie wyczytała, że mówiłem serio bo dodała - Z jakiej to przyczyny?

- Po pierwsze, musiałem przez niego złamać daną ci obietnicę. - Zobaczyłem w jej oczach, że nie rozumie o czym mówię. - Przyrzekłem, że nie wypuszczę cię dziś wieczór z objęć ani na sekundę.

- Ach, to. Wybaczam ci.

- Dzięki. Ale to nie wszystko. - Zmarszczyłem czoło to dopiero początek.

Czekała cierpliwie.

- Użył wobec ciebie słowa „śliczna” - przypomniałem jej. - Biorąc pod uwagę to, jak dziś wyglądasz, to praktycznie obelga. Nawet „piękna” nie oddaje twojej urody.

Zachichotała.

- Jako mój chłopak chyba nie możesz dokonać obiektywnej oceny.

- Mogę, mogę. A poza tym mam doskonały wzrok.

Cały czas podczas tej roz­mowy dosłownie wirowaliśmy po parkiecie.

- Czy masz zamiar mi wyjaśnić, czemu to zrobiłeś? - spytała. Nie mogłem zrozumieć o co jej chodzi, dopóki nie pokazała mi głową krepowych ozdób.

Zamyśliłem się na moment, a potem, nie przerywając tańca, za­cząłem lawirować przez tłum w stronę tylnego wyjścia z sali. Bella prze­chwyciła zdziwione spojrzenia Mike'a i Jessiki. Dziewczyna po­machała jej, ale zdążyła się tylko uśmiechnąć w odpowiedzi. Nieopodal nich tańczyła Angela, na oko niebotycznie szczęśliwa w ramionach Be­na Cheneya - choć był niższy od niej o głowę, bezustannie patrzy­ła mu prosto w oczy. Wiedziałem, że dobrze zrobiłem pomagając rozkwitnąć tej miłości. Lee i Sa­mantha, Lauren i Conner - Lauren oczywiście przyglądała się nam zjadliwie.

Wyszliśmy z sali. Słońce już niemal skryło się za horyzontem. Zrobi­ło się chłodno.

Zanim Bella zdążyła zaprotestować wziąłem ją na ręce i zaniosłem przez ciemny trawnik ku stojącej w cieniu drzew ławce. Usiadłszy, przytuliłem ją mocno do siebie. Na niebie nad nami wi­doczny był już księżyc, prześwitywał przez cienką warstwę chmur. Wiedziałem, że w jego białym świetle moja twarz musiała wyglądać na bledszą niż zwykle. Siedziałem zmartwiony z za­ciśniętymi ustami.

- Co tobą kierowało? - przypomniała swoje pytanie, na które wciąż nie udzieliłem jej odpowiedzi.

Puściłem jej pytanie mimo uszu, wpatrując się w tarczę księ­życa.

- I znów zmierzch - mruknąłem pod nosem. - Kolejny dzień dobiega końca. Choćby nie wiem jaki był piękny, jego miejsce zaj­mie noc.

- Niektóre rzeczy mogą trwać wiecznie - szepnęła, nagle spięta wiedząc do czego zmierzam.

Westchnąłem tylko ciężko.

- Wziąłem cię na bal - pragnąłem jej to najlepiej wyjaśnić, starannie dobierając słowa - ponieważ nie chcę, żeby cokolwiek cię w życiu ominęło, ominęło przez to, że jesteś ze mną. Zrobię wszystko, żeby wyna­grodzić ci jakoś moją odmienność. Chcę, żebyś żyła tak jak inni ludzie. Żebyś żyła tak, jakbym rzeczywiście zmarł w roku 1918, tak jak wypadało.

Poczułem, że wzdrygnęła się na wzmiankę o śmierci, i za­­raz rzuciła gniewnie:

- Ciekawa jestem, w której równoległej rzeczywistości z wła­snej nieprzy­muszonej woli poszłabym na bal absolwentów. Gdybyś nie był tysiąc razy ode mnie silniejszy, taki numer nie uszedłby ci na su­cho.

Niemal się uśmiechnąłem.

- Nie było tak źle, sama mówiłaś.

- Tylko dlatego, że byłam z tobą.

Przez minutę siedzieliśmy w ciszy: wpatrywała się we mnie, widziałem to mimo, że mój wzrok błądził po powierzchni księżyca. Miałem wrażenie, że teraz gdy poznała mnie prze­stało już ją interesować zwykłe ludzkie życie. Martwiło mnie to, gdyż było to nie­zgodne z prawami natury. Co ja najlepszego zrobiłem? I zaraz szybko odpowiedziałem sobie na to pytanie, bynajmniej nie retoryczne. Odpowiedź była zaskakująco prosta - zakochałem się miłością pierwszą, najczystszą i nieodwołalną, taką jaką mogą pałać tylko wampirze niezmienne serca. Miałem nadzieję, że będzie mi to kiedyś wybaczone.

Pocieszony tą myślą, wrócił mi humor, zerknąłem na moją towarzyszkę z filuterną miną.

- Odpowiesz mi na pewne pytanie? - zapytałem.

- Czy kiedykolwiek ci odmówiłam?

- Obiecaj, że nie będziesz się wymigiwać - zażądałem łagodząc ton mojego głosu szerokim uś­mie­chem.

- Obiecuję. - Odpowiedziała i zrobiła taką mi­nę jakby już tego przyrzeczenia zaczęła żałować.

- Wydałaś się szczerze zaskoczona, zorientowawszy się, dokąd cię wiozę.

- Bo byłam zaskoczona - wtrąciła.

- No właśnie - przytaknąłem. - Musiałaś mieć jednak jakąś wła­sną teorię, prawda? Jestem jej bardzo ciekaw. Myślałaś, że po co cię tak kazałem wystroić?

Zawahała się, przygryzła wargi.

- Nie powiem.

- Obiecałaś.

- Wiem, że obiecałam.

- W czym problem?

Czyżby wstydziła się swoich domysłów? Cóż takiego mogła wymyślić.

- Boję się, że się wściekniesz - wyjaśniła - albo, że będzie ci smutno.

Zamyśliłem się przez chwile.

- Mimo to chce wiedzieć. Proszę…

Westchnęła.

Czekałem nadal cierpliwie, wiedząc że pośpiech nic tu nie pomoże.

- Widzisz... Podejrzewałam oczywiście, że chodzi o jakiś… o jakąś szczególną okazję. Ale nie o coś tak człowieczego, tak try­wialnego jak bal absolwentów! - Prychnęła.

- Człowieczego? - powtórzyłem bezbarwnym tonem. Wychwyciłem słowo-klucz i zamarłem.

Zapadła grobowa cisza. Ze wzrokiem wbitym we własne kolana zaczęła bawić się nerwowo luźnym kawałkiem szyfonu.

- No dobra. - Postanowiła powiedzieć całą prawdę, której i tak już zdołałem się domyślić. - Miałam nadzieję, że jednak zmieniłeś zdanie… że jednak zostanę jedną z was.

Bello, Bello… Bello! Cóż mam z tobą począć! Nie zdajesz sobie nawet w najmniejszym sto­pniu sprawy z tego co mówisz! Jesteś tak niemądra, że gdybym mógł cofnąć się w czasie, zwlekałbym jeszcze parę sekund dłużej zanim zacząłbym wyssać jad z twej ręki! Nie czu­łaś, że by­­łaś na przedsionku piekieł. A to było zgoła nic w porównaniu z tym czego się doświadcza podczas prawdziwej przemiany. Jak mogłaś są­dzić, że naraziłbym się na coś tak strasznego. Przecież cię kocham. Skonałbym prędzej przy tobie niż naraził na coś podobnego.

Ogarnęła mnie wściekłość i ból które mieszały się ze sobą tworząc przedziwny kalejdoskop w mojej głowie.

Dopiero po chwili, gdy pierwsze wzburzenie opadło, dotarła do mnie myśl, że Bella jest we mnie szaleńczo zakochana i taki „drobiazg” nie jest dla niej przeszkodą. Pragnęła być ze mną tak bardzo jak ja z nią.

Kiedy w końcu to sobie uświadomiłem spłynął na mnie dziwny spokój i spojrzałem na nią szczęśliwy i trochę rozbawiony.

- Sądziłaś, że to okazja wymagająca strojów wieczorowych? - zaszydziłem, odchylając wymownie połę swojego smokingu.

Zrobiła nadąsaną minę, by ukryć zakłopotanie.

- Nie wiem, jak to jest. Odniosłam tylko wrażenie, że to wyda­rzenie poważniejsze niż taki bal. - Nie pozwoliłem mojej twarzy zmienić wyrazu. Dalej udawałem rozbawionego. Nie chciało mi się nawet skomentować tego absurdu, który właśnie usłyszałem. - To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała.

- Masz rację, to nie jest zabawne - przyznałem poważniejąc. - Wolę jednak myśleć, że żartujesz, niż że mówisz na serio.

- Kiedy ja nie żartuję.

Cóż miałem robić na taką upartość. Westchnąłem ciężko.

- Wiem. Naprawdę jesteś taka chętna?

Mimo, iż musiała wiedzieć jaki ból mi tym sprawia, pokiwała głową. Jej włosy zafalowały błyszcząc w świetle księżyca.

- Chętna zakończyć swoje życie, nie zaznawszy dorosłości - szepnąłem, jakby do siebie. - Chętna uczynić z młodości zmie­rzch swego życia. Gotowa wyrzec się wszy­stkiego.

- To nie koniec, to dopiero początek - mruknęła

- Nie jestem tego wart - powiedziałem ze smutkiem. Jeszcze nigdy nie czułem się tak bezwartościowy. Ja potwór, ja morderca, ja skończony egoista… wampir…

- Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że nie jestem zbytnio świado­ma własnych zalet? Widocznie cierpisz na ten sam rodzaj ślepoty.

- Wiem, jaki jestem.

Westchnęła. Udzielił jej się mój ponury nastrój. Wpatrywałem się w nią badawczo, z zaciśniętymi ustami.

W tym momencie zakiełkowała we mnie pewna myśl. Pomysł aby sprawdzić jej determinację. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wprowadzić go w czyn. Skoro tak bardzo potrzebowała mocnych wrażeń, wampir stawia się do usług. Z chwilą kiedy podjęłam decyzję musiałem się bardzo starć aby się nie roześmiać.

- Naprawdę jesteś gotowa? - spytałem po dłuższej chwili aby uwiarygodnić moje wahanie.

- Hm. - Przełknęła głośno ślinę, a więc jednak się bała. To dobrze! - Tak.

Uśmiechnąłem się mimo to i wolno przybliżyłem twarz do jej szyi, by w końcu musnąć chłodnymi wargami skórę policzka koło ucha. Usłyszałem jak tętno jej przyspiesza.

- Choćby zaraz? - Wyszeptałem a mój lodowaty oddech owionął jej szyję i mi­mowolnie zadrżała.

- Tak. - Zniżyła głos do szeptu, żeby się nie załamał. Cała zesztywniała ze strachu, zacisnęła pięści i zaczę­ła spazmatycznie oddychać... Ona naprawdę myślała, że mam zamiar ją ukąsić, teraz, na tej ławce, z dziesiątką świadków w pobliskiej sali, a co najważniejsze zupełnie się przed tym nie broniła.

Podjęła już decyzję i nie miała żadnych wątpliwości.

Zaśmiałem się złowrogo widząc, że z nią przegrałem i odsunąłem ją delikatnie od siebie.

Z mojej twarzy dało się wyczytać rozczarowanie. Nie tego się spodziewałem. Była silniejsza niż sądziłem. Stała w podjętych przez siebie decyzjach.

- Chyba nie uwierzyłaś, że poddałbym się tak łatwo. - Zakpiłem z niej z nutką goryczy.

- Każda dziewczyna ma prawo do marzeń.

Uniosłem brwi ze zdumienia.

- O tym właśnie marzysz? Żeby zostać potworem?

- Niezupełnie - sprostowała mnie. - Głów­nie marzę o tym, by już nigdy się z tobą nie rozstawać.

Wychwyciłem szczery ból w jej głosie. Wiedziałem w jak beznadziejnej sytuacji się znajdujemy. Myśl ta sprawiła, że spoważniałem. Smutek rozszedł się po moim ciele. Co bym dał za to, by w zamian za moją nieśmiertelność, stać się na powrót człowiekiem!

- Bello. - Przesunąłem palcami po jej pię­knie wykrojonych wargach. - Nie opuszczę cię. Czy to ci nie wystarcza?

Uśmiechnęła się. Mój dotyk mimo wszys­t­ko musiał sprawić jej przyjemność.

- Na razie tak.

A ona dalej swoje! Zirytował mnie jej upór mimo, że przed chwilą umierała ze strachu. Tego wieczoru nikt nie miał za­miaru ustąpić. Po raz kolejny westchnąłem ciężko, tak ciężko, że nie­mal warknąłem.

By mnie udobruchać dotknęła opuszkami palców mojej twarzy. Zatonąłem w jej cieple.

- Pomyśl - odezwała się - kocham cię bardziej niż wszystkie inne rzeczy na świecie razem wzięte. Czy to ci nie wystarcza?

- Wystarcza - odpowiedziałem z uśmiechem. - Starczy na wiecz­ność. - I pochyliłem się, by raz jeszcze pocałować ją w szyję, by poczuć jej krew pod moimi wargami.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Midnight Sun 23 cz. 1 (Zmierzch oczami Edwarda), Zmierzch oczami Edwarda
Midnight Sun 21 (Zmierzch oczami Edwarda), Zmierzch oczami Edwarda
Midnight Sun 23 cz. 1 (Zmierzch oczami Edwarda), Zmierzch oczami Edwarda
Zmierzch oczami Edwarda rozdział 20
Zmierzch oczami Edwarda rozdzial 1
Midnight Sun 13 19 (Zmierzch oczami Edwarda) 2
Midnight Sun 19 20 (Zmierzch oczami Edwarda)(1)
Midnight Sun 22 (Zmierzch oczami Edwarda) 2
Midnight Sun 23 cz 1 (Zmierzch oczami Edwarda)

więcej podobnych podstron