PAPIEROWE SAMOBÓJSTWO
Podobno Lenin, człowiek, który z pewnością znał się na wywrotowej robocie i organizowaniu rewolucji, powiedział: „Kto chce zniszczyć kapitalistyczne społeczeństwo, musi zniszczyć jego pieniądz”. Co najdziwniejsze, nie kto inny jak lord Keynes zidentyfikował najpewniejszy środek do osiągnięcia tego celu, mianowicie inflację. Ówże lord Keynes, w oczach dzisiejszych ekonomistów uchodzący - nie bez racji - za inflacjonistę, człowiek, który chciał swoimi teoriami ratować kapitalizm przed socjalizmem, napisał w tekście z 1920 roku co następuje: „Przy pomocy stałego procesu inflacji państwo może w tajemnicy i niepostrzeżenie konfiskować znaczną część bogactwa swoich obywateli. Ta metoda pozwala rządom nie tylko konfiskować, ale konfiskować arbitralnie; oddaje ona na usługi destrukcji wszystkie ukryte siły praw ekonomicznych, i czyni to w taki sposób, że nawet jeden człowiek na milion nie jest w stanie tego rozpoznać”. Wypada tutaj dodać, że , niestety, do tych niezbyt bystrych ludzi należy dzisiaj również większość ekonomistów, a nie bez wpływu na ten stan rzeczy były właśnie teorie Keynesa.
Najpewniejszym i najprostszym środkiem niszczenia każdej waluty jest więc permanentna inflacja - pod tym pojęciem rozumiemy zwiększanie ilości pieniądza w obiegu, lub dokładniej, zwiększanie tak zwanej podaży pieniądza, czyli pieniądza plus kredytów w różnych formach. Tego typu ciągły wzrost podaży pieniądza jest możliwy tylko w systemie pieniądza papierowego, czyli takim, w którym dysponenci papierowej waluty (banki centralne, rządy) nie mają obowiązku wymiany go na rzeczy zachowujące stałą wartość - w pierwszym rzędzie na srebro i złoto. W takim systemie dowolnie wysokie miliardowe sumy powstają za jednym pociągnięciem pióra - czy to pióra prezesa banku centralnego, zarządów banków lub ministra finansów. Od dziesięcioleci wbija się obywatelom do głów, że wzrost gospodarczy wymaga umiarkowanej inflacji - czyli stałego wzrostu ilości pieniądza. Jest to oczywisty absurd. Na przykład do wybuchu pierwszej wojny światowej mieliśmy sto lat zdrowego pieniądza. W tamtym okresie bogactwo świata zwiększyło się bardziej niż we wszystkich poprzednich epokach historii ludzkości. W tym „stuleciu złota” państwo nie manipulowało pieniądzem i kredytem. Nikt nie „zarządzał” walutami. W USA pomiędzy rokiem 1820 a 1913 tzw. inflacja cenowa w odniesieniu do dóbr konsumpcyjnych wynosiła zero procent. W Zjednoczonym Królestwie ceny towarów konsumpcyjnych były na początku drugiej wojny światowej niższe niż w roku 1800, innymi słowy przez 139 lat mieliśmy do czynienia w tym kraju ze stabilnymi cenami. Tę stabilność gwarantuje wolny rynek wówczas, kiedy stabilna pozostaje podaż pieniądza, ta z kolei pozostaje stabilna, kiedy w obiegu jest złota waluta. To wszystko zakończyło się wraz z nastaniem pieniądza papierowego bez pokrycia i zdominowaniem nauki ekonomii przez teorie lorda Keynesa. Te wulgarne keynesistowskie teorie o dobrodziejstwach inflacji i konieczności prowadzenia polityki fiskalnej zapobiegającej cyklom koniunkturalnym, brzmią jak słodka melodia w uszach polityków, bo legitymizują naukowo ich orgie niekończących się wydatków i długów. Oczywiście, zastrzyki pieniędzy i kredytu początkowo stymulują koniunkturę, ale w fałszywym kierunku.
Zobaczmy jak bardzo zniekształcone są ekonomiczne parametry, w których żyją dziś Amerykanie: udział konsumpcji w dochodzie narodowym brutto 70 i więcej procent, udział oszczędności - zero. W nadchodzących latach zobaczymy i odczujemy boleśnie surowość sił rynkowych działających w kierunku ustalenia normalnej proporcji pomiędzy oboma wielkościami. Relatywnie wysoki poziom oszczędności w danej gospodarce jest konieczny dla wykazującej stały wzrost, stabilnej gospodarki narodowej, ponieważ inwestować można tylko to, co zostało realnie zaoszczędzone. Wiedział o tym nawet Keynes operujący równaniem i=o (inwestycja=oszczędności). Po sztucznie wywołanych boomach zawsze dochodzi do załamań, recesji lub depresji, ponieważ polityka łatwego pieniądza i taniego kredytu sygnalizuje istnienie ponadprzeciętnych oszczędności, których realnie wcale nie ma. Inwestycje podjęte pod wpływem fałszywych sygnałów i wiary w iluzje, okazują się w końcu błędne i nierentowne, co po pewnym czasie musi prowadzić do bardzo dotkliwie odczuwanych korektur, czyli przystosowania się do prawdziwych warunków rynkowych.
Od momentu porzucenia standardu złota, zatem gdzieś od 1913 roku, system papierowego pieniądza bez pokrycia panuje niepodzielnie na całym świecie. Sytuacja, w której nie ma wyjątków i odstępstw od systemu obejmującego cały glob, oznacza, że dokonano jedynego w swoim rodzaju eksperymentu, unikalnego w dziejach świata. Co nieprzypadkowe, odejście od złota jako podstawy systemu walutowego zbiega się w czasie z założeniem w 1913 roku Rezerwy Federalnej, czyli amerykańskiego wariantu banku centralnego (nazywanego w skrócie Fed). W systemie czysto papierowego pieniądza jego podaż musi ulec monopolizacji w rękach banku centralnego, ponieważ zakłada się, że w przeciwnym razie banki będą się wpędzały nawzajem w bankructwo, oferując coraz tańsze papierowe, walutowe śmieci. Bo też nie są one niczym więcej niż śmieciami. Już Wolter stwierdził, że pieniądz papierowy prędzej czy później zawsze powraca do swojej wewnętrznej wartości: do zera.
Szwajcarski bankier Ferdinand Lips określił założenie Fedu i odejście od złotej waluty „największą tragedią w dziejach świata”. Na pierwszy rzut oka to stwierdzenie wydaje się przesadą, ale nią nie jest. Zauważmy bowiem: gdyby nie wprowadzono papierowego pieniądza bez pokrycia, nie byłoby pierwszej wojny światowej. Gdyby pieniądz oparty był na złocie, nie trwałaby ona dłużej niż trzy tygodnie - dlatego właśnie, aby móc wojnę toczyć „aż do zwycięstwa”, zniesiono go w momencie jej wybuchu. W efekcie można ją było sfinansować i toczyć przez cztery lata, a jej skutkiem była rewolucja bolszewicka w Rosji oraz dojście do władzy Lenina, Stalina i towarzyszy. W Niemczech system papierowego pieniądza bez pokrycia doprowadził do gigantycznej inflacji i reformy walutowej lat dwudziestych, wskutek której miliony Niemców utraciło swoje oszczędności i materialne podstawy egzystencji. Gdyby waluta oparta była na złocie, oszczędzone byłyby Niemcom, Europie i światu: wielki kryzys gospodarczy i dojście Hitlera do władzy. Bez tych wszystkich wydarzeń nie do pomyślenia byłaby druga wojna światowa, której, podobnie jak i pierwszej, nie dałoby się sfinansować. Gdyby pieniądz powiązany był ze złotem, Niemcy uniknęliby nie tylko wojny, zniszczeń i dwóch socjalistycznych dyktatur, ale także drugiej reformy walutowej z 1948 roku. Jak również utraty siły nabywczej marki niemieckiej, tej rzekomo najbardziej stabilnej waluty świata, która kiedy ją składano do grobu , aby móc wprowadzić euro, posiadała jedynie 5% wartości, jaką miała w momencie swoich narodzin w roku 1949/50. Nie musieliby się też martwić utratą siły nabywczej euro (50% w ciągu kilku lat od wprowadzenia wspólnej waluty).
Bez fałszywego papierowego pieniądza świat nie stanąłby w 2008 roku na skraju finansowej katastrofy, grożącej zniszczeniem zachodniej cywilizacji. Międzynarodowe powiązania i wzajemne zależności banków tonących w oceanie papierowych kredytów i długów, doprowadziły do tego, że obecny kryzys nie ograniczy się - tak jak w poprzednich kryzysach - do upadku kilku banków, ale może w krótkim czasie ogarnąć cały światowy system bankowy.
Jest rzeczą absolutnie niepojętą, że w obliczu doświadczeń poprzedniego wieku i od dawna rysujących się na horyzoncie nowych zagrożeń, większość ekonomistów nadal uważa „fiat money”, instytucję banku centralnego i system bankowy oparty na rezerwie cząstkowej („fractional reserve banking”) za rozwiązania dobre i bez alternatywy. Od prawie 100 lat mamy socjalistyczny, produkowany przez państwowego monopolistę, funkcjonujący poza rynkiem pieniądz, który stopniowo zatruwa krwioobieg kapitalizmu i prędzej czy później musi doprowadzić do jego rozkładu. Jednakże ekonomiści nie rozumieją już, czym naprawdę jest pieniądz. Kto z nich czytał fundamentalną pracę Ludwiga von Misesa "Teoria pieniądza i kredytu", (wydaną po raz pierwszy w 1912 roku, potem - w wersji rozszerzonej - w 1924) pozostającą po dziś dzień niedościgłym, klasycznym dziełem na temat pieniądza, kredytu i systemu bankowego.
Nie rozumiejąc czym jest pieniądz, nie rozumieją też czym jest inflacja.
Amerykański ekonomista Robert Sennholz słusznie określa współczesną naukę ekonomii mianem „inflacjonomia”. Jednym z niewielu uczonych, którzy nie stali się jej wyznawcami jest Thorsten Polleit z frankfurckiej Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania, autor dwóch tez, od których należy zaczynać każdą analizę obecnej sytuacji finansowo-gospodarczej: 1) „Manipulowanie stopami procentowymi to recepta na katastrofę”; 2) „Przyczyna międzynarodowego kryzysu kredytowego nazywa się «państwowy reżim pieniądza papierowego»”.
Od lat ze wzrastającym zdumieniem, wręcz z osłupieniem, śledzę spór ekonomistów na temat znaczenia, jakie przy decyzjach banków centralnych w dziedzinie polityki monetarnej i stóp procentowych ma tzw. drugi filar. Wcześniej zarządy banków centralnych uważały za rzecz bezsporną, iż w kształtowaniu polityki pieniężnej uwzględniać należy zarówno „pierwszy filar”, czyli tzw. inflację (jak - myląco - nazwano stopę wzrostu cen), jak i „drugi filar”, czyli obserwowanie, czy i jak wzrasta ilość pieniądza w obiegu. Od jakiegoś czasu większość ekonomistów zaczęła twierdzić, że można i trzeba zrezygnować z „drugiego filaru”, ponieważ nie stwierdza się zależności pomiędzy podażą pieniądza a inflacją. Jest to błąd nie tylko terminologiczny, ale merytoryczny; i to potworny błąd. Prace poważnych ekonomistów (stanowiących dziś mniejszość) dowodzą niezbicie, że istnieje - wprawdzie przesunięta w czasie, ale jednoznaczna - korelacja (jeden do jednego) pomiędzy wzrostem ilości pieniądza w obiegu i tendencją zwyżkową poziomu cen. Chwalebnym wyjątkiem pośród ekonomistów są ekonomiści Bundesbanku, którzy nie tylko nie przeoczyli faktu, iż tzw. inflacja cenowa nie dotyczy jedynie cen dóbr konsumpcyjnych, ale także aktywów, w których lokuje się kapitał ( „asset price inflation”). Szkodzi ona wartości pieniądza tak samo, jak ta pierwsza, tak samo prowadzi do błędnych alokacji rzadkich zasobów i skutkuje dystrybucją bogactwa nie odpowiadającą stosunkom rynkowym. Rosnące ceny akcji, nieruchomości i innych lokat przyciągają coraz więcej posiadaczy oszczędności, którzy chcą - tak samo jak ich sąsiedzi i koledzy - partycypować we wzroście cen. Powstają bańki cenowe, które po jakimś czasie pękają. Cały ten proces wyrządza w gospodarce olbrzymie szkody.
W latach, kiedy ówczesny prezes Fedu Alan Greenspan szeroko otworzył śluzy dla pieniądza tworzonego „z powietrza”, można było ze zdumieniem przyglądać się, jak w USA tworzą się jedna za drugą bańki cen aktywów: najpierw bańka akcji, potem nieruchomości i hipotek, następnie bańka instrumentów pochodnych (sto razy zabezpieczanych i poświadczanych kredytów i długów ), bańka obligacji skarbu państwa. Niektóre z nich już pękły, a pozostałe pękną prędzej czy później - ze skutkami, które łatwo przewidzieć. W pewnym momencie w przegrzanym sektorze finansowym pojawiają się straty i trzeba hamować proces kreacji kredytu i pieniądza. Wtedy zaczyna się ruch w dół: spadające ceny aktywów typu akcje i inne lokaty kapitałowe, braki w płynności, chwiejące się banki, spadająca konsumpcja, zwijanie się inwestycji, bankructwa firm, rosnące bezrobocie, recesja lub wręcz depresja. Być może w następnych latach czekają nas jeszcze gorsze rzeczy.
Poświęćmy kilka słów terminologii, gdyż zamiast precyzyjnie opisywać procesy gospodarcze coraz częściej wprowadza ona w błąd . „Starzy” ekonomiści z czasów sprzed drugiej wojny światowej (lub wykształceni w tamtym czasie), a dokładniej sprzed Keynesa i jego teorii w stylu voodoo - wiedzieli jeszcze , że „inflacja” oznacza zwiększenie ilości pieniądza w obiegu. To, co było nieuchronnym skutkiem rozdymania ilości pieniądza nazywano (w odróżnieniu od „inflacji”) „inflacja cenową”. Zatem to, co dzisiaj nazywa się „inflacją”, jest w rzeczywistości jej skutkiem. „Inflacja cen dóbr konsumpcyjnych” to skutek inflacji, czyli - zgodnie z pierwotnym, precyzyjnym opisem zjawiska - skutek zwiększenia ilości pieniądza w obiegu. Ale pozostańmy przy dzisiaj obowiązującej terminologii i zgódźmy się na to, że wzrost niektórych, wielu lub wszystkich cen nazywa się „inflacją”. Wówczas niezbita prawda („żelazne prawo teorii pieniądza”) musi brzmieć: jedyną przyczyną inflacji jest pomnożenie ilości pieniądza. To i nic innego! Milton Friedman, światowej sławy ekonomista i laureat nagrody Nobla wyraził ją w jednym zdaniu: „Inflation is always and everywhere a monetary phenomenon” (Inflacja zawsze i wszędzie jest zjawiskiem monetarnym), to znaczy ma ścisły związek z ilością pieniądza wprowadzanego do obiegu, natomiast nie mają na nią żadnego wpływu „presja kosztowa”, „wzrost cen ropy”, „wzrost cen żywności”, „polityka cenowa” i co tam jeszcze przyjdzie rządowym ekonomistom do głowy. Również zwiększenie szybkości obiegu pieniądza w stadium zaawansowanej inflacji cenowej nie jest w ostatecznej instancji niczym innym jak zwiększaniem ilości pieniądza.
Jak nisko w okresie po wystąpieniu Keynesa upadła teoretyczna wiedza ekonomiczna w kwestiach pieniądza i kredytu, widać gołym okiem w mediach - w ostatnich latach szczególnie jaskrawo. Nawet w poważnych gazetach niemieckich jak „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i „Handelsblatt”, kiedy pisze się o „inflacji cen dóbr konsumpcyjnych” w Niemczech i w Europie, nigdy nie wskazuje się na prawdziwą przyczynę - mianowicie na wahający się od 5 do 13 procent przyrost ilości pieniądza w krajach Unii Europejskiej, jaki występuje tu od lat. Zamiast tego możemy czytać komentarze typu: „Odpowiedzialne za wzrost cen są przede wszystkim energia i żywność. To one odpowiadają za ponad połowę ogólnego wzrostu cen na koniec roku 2006″. Jest to kompletny nonsens, rozpoznawalny natychmiast, kiedy użyjemy właściwych pojęć. Wówczas powyższy komentarz musiałby brzmieć tak „Wzrost cen bierze się z drożyzny”, co odpowiada staremu berlińskiemu „Bieda bierze się z nędzy”. W tym kontekście warto przytoczyć opinię amerykańskiego ekonomisty Richarda Ebelinga na temat amerykańskiego banku centralnego: Fed jest jak policja łapiąca złodzieja (ogólny wzrost cen), którego wcześniej sama wysłała na złodziejską wyprawę.
Niczym tekst z kabaretu czyta się wiadomość rozesłaną przez agencję informacyjną Reutera w końcu sierpnia 2007 do dziesiątków jeśli nie setek redakcji gazet. W poważnym „Handelsblatt” mogliśmy zatem przeczytać: „Inflacja w Zimbabwe osiągnęła 7635 %. Przyczyna tkwi w trwającej od dziewięciu lat recesji, z powodu której coraz bardziej drożeje żywność, benzyna i import”. Głupiej już chyba nie można. Przestępca Mugabe, który każe dzień i noc utrzymywać w ruchu prasy drukarskie i dopisywać kolejne zera na banknotach, trzyma się za brzuch ze śmiechu.
Powtórzmy raz jeszcze: jedyną przyczyną tego, co dzisiaj nazywa się wzrostem ogólnego poziomu cen (inflacją cenową), jest zwiększenie ilości pieniądza. Nic innego. Ceny benzyny, prądu i żywności mogą wzrastać w wyniku zmian relacji podaży do popytu, ale ogólny wzrost poziomu cen nie występuje, jeśli nie zwiększa się, lub nie zwiększyła się wcześniej, ilość pieniądza. Jeśli wszyscy konsumenci, wszyscy pragnący coś zakupić, mają do dyspozycji taki sam wolumen pieniądza co przedtem, to - jeśli muszą lub chcą wydać więcej na droższe dobra - zmniejszają zakupy w innym miejscu, rezygnują z innych dóbr, co pcha w dół ich cenę. Dlatego ogólny poziom cen pozostaje taki sam. Wynika to nie tylko z żelaznej logiki, która mówi nam, że nie możemy podnieść lustra wody w wannie nie dolewając dodatkowej wody, ale znajduje potwierdzenie w praktyce funkcjonowania waluty złotej na przestrzeni stu lat: od 1790 do 1913 roku siła nabywcza dolara była stała. Występowały niewielkie fluktuacje w górę lub w dół, ale zasadniczo dolar z roku 1913 był takim samym dolarem jak ten z 1850 i ten z 1790. Działo się tak mimo rewolucyjnych zmian w produkcji dóbr, jakie zaszły w XIX wieku w wyniku wynalezienia i szerokiego zastosowania maszyny parowej, elektryczności i kolei.
Któż więc pomnaża bez opamiętania ilość pieniądza? Któż jest sprawcą stałego drożenia towarów, czyli inaczej mówiąc stałego obniżania się siły nabywczej walut? Na pierwszy rzut oka wykrywamy trzech winowajców: po pierwsze banki centralne, które przy pomocy polityki stóp procentowych i innych działań (na przykład tzw. operacji otwartego rynku) sterują popytem na pieniądz i kredyt. Banki centralne są maszynami produkującymi inflację - i właśnie do tego celu zostały powołane. Po drugie rządy, które swoimi deficytami budżetowymi zwiększają dług publiczny, a tym samym wolumen pieniądza. Kiedy politycy mają możliwość kreowania pieniądza, aby dzięki temu móc składać obietnice wyborcze i łowić głosy, to na pewno z tej możliwości skorzystają. Po trzecie banki, które w systemie „rezerwy cząstkowej” (fractional reserve) z depozytów złożonych przez klientów mogą w formie kredytów wyczarować ilość pieniądza nawet dziesięć razy wyższą niż wartość tych depozytów (w każdym razie wszystkie banki razem wzięte takiego „cudu” mogą dokonać).
Kiedy bliżej przypatrzmy się problemowi, to przekonamy się, że działania wszystkich trzech wymienionych wyżej sprawców pieniężno-kredytowej obfitości, możliwe są tylko w systemie papierowego „fiat money”, ba, system ten wręcz do działań takich bezustannie zachęca. Zatem najgłębszym źródłem całego zła jest sam system papierowego pieniądza bez pokrycia. Jego syrenie śpiewy kuszą do pójścia na - wygodne z pozoru - manowce, trafiają do ludzkich słabości - a żaden polityk nie jest gotowy jak Odyseusz dać się przywiązać do masztu. To najbardziej destruktywny system kiedykolwiek wymyślony przez rządzących.
Prześledźmy na przykładzie Fedu proces powstawania pustego pieniądza: ministerstwo skarbu USA wystawia papier dłużny i sprzedaje go bankowi X w zamian za odpowiedni przelew na konto - pierwsze cudowne rozmnożenie pieniądza. Bank X posiada teraz poświadczoną wierzytelność wobec państwa amerykańskiego. Bank X sprzedaje tę wierzytelność (papier dłużny) bankowi centralnemu (Fed). W zamian za to Fed zakłada bankowi konto z dodatnim saldem w wysokości odpowiadającej wierzytelności - to jest drugie rozmnożenie pustego pieniądza. Przy minimalnej stopie rezerw wynoszącej 10% bank X może pożyczyć 90% sumy ze swojego konta w Fed innym bankom, które dysponują teraz nowymi depozytami na żądanie i mogą znowu 90% z tego pożyczyć swoim klientom - trzecie cudowne rozmnożenia pieniądza. Kiedy klienci pieniędzmi z kredytu uzyskanego w banku płacą przelewem rachunki za wykonane prace, banki przyjmujące przelew mogą 90% z tego pożyczyć. Mamy zatem cud czwarty, piąty, potem szósty itd. W ten sposób powstaje „easy money”, pusty pieniądz, za którym nie stoi żadna prawdziwa rzeczowa wartość, i który niczym kaskada spływa w dół systemu bankowego (naturalnie cały ten proces może zostać zainicjowany bezpośrednią sprzedażą papierów dłużnych bankowi centralnemu).
Bez papierowego pieniądza, który można emitować w dowolnych ilościach, nie byłoby permanentnych deficytów budżetowych państwa ani nadmiernej ekspansji kredytowej prowadzonej przez banki, do niczego też nie byłyby potrzebne banki centralne z ich polityką stóp procentowych. Tak jak bez alkoholu, nie byłoby pijaków, tak bez „fiat money” nie byłoby inflacji (zwiększenia ilości pieniądza), a co za tym idzie - inflacji cenowej; bez zwiększania ilości pieniądza w obiegu nie byłoby zwyżki ogólnego poziomu cen dóbr konsumpcyjnych, ani cen dóbr kapitałowych, aktywów, akcji, lokat, nieruchomości etc., a bez „inflacji cenowej” nie byłoby ani redukcji siły nabywczej pieniądza, ani kryzysów finansowych i gospodarczych pożerających oszczędności i rujnujących właścicieli, przedsiębiorców i inwestorów. Dlaczego więc, do kroćset, obywatele akceptują inflację? Akceptują, ponieważ wszystkie autorytety wokół nich, wszyscy przemawiający do nich z medialnych ambon - politycy, ekonomiści, dziennikarze, bankierzy i prezesi banków centralnych - to inflacjoniści i zwolennicy „easy money”.
Politycy lubią inflację, ponieważ umożliwia im potajemne ściąganie podatków. Mianowicie obywatele utratą siły nabywczej swoich dochodów i oszczędności pośrednio pokrywają rozdęte długi publiczne, które dewaluują się wraz z inflacją. Nie tylko, że obywatele nie mogą wydawać tego, co państwo zabiera im bezpośrednio w postaci podatków, ale również to, co państwo wydaje, zaciągając długi, musi zostać - via inflacja - przez nich „przymusowo zaoszczędzone”, ponieważ zmniejsza siłę nabywczą pieniędzy, jakie im zostają w kieszeni po zapłaceniu podatków. Wychodzi na to samo: czy opodatkuję kogoś zabierając mu 30 ze 100 euro, czy też tak zdewaluuję jego 100 euro, że będzie mógł realnie nabyć towary i usługi za 70 euro. Zmniejszona siła nabywcza, czyli pieniądze stracone z powodu malejącej wartości dochodów i oszczędności, nie znikają ot tak sobie po prostu, nie rozpływają się w powietrzu niczym mgła, ale wydają je inni ludzie, głównie skarbnicy państwowych instytucji
Ponadto w przypadku inflacji korzyść odnosi - dzięki tzw. „zimnej progresji podatkowej” - fiskus : płatnicy podatku dochodowego przesuwają się do wyższej grupy podatkowej nawet wówczas, gdy ich realne dochody rosną jedynie nominalnie, a nie realnie. Wszystko to jest haniebną grą o władzę i forsę, gigantycznym oszustwem, jakiego kasta polityczna dopuszcza się wobec obywateli. Strategiczną koncepcję tego oszustwa można streścić następująco: w jaki sposób ja, państwo, zabiorę ludziom - najlepiej tak, żeby nawet tego nie zauważyli - tyle z ich dochodów i majątków, aby jak najsilniej uzależnić ich od siebie i od skromnych prezentów, które im rozdaję, i jak z tej zależności czerpać władzę i środki, z których suto wynagradzam wykonawców mojej strategii.
Ekonomiści lubią inflację, w każdym razie tzw. umiarkowaną inflację, ponieważ wierzą - wierni teoriom Keynesa - że sprzyja wzrostowi gospodarczemu i zatrudnieniu. Dziennikarze powtarzają to za nimi jak papugi. Bankierzy traktują inflację jako cenę istnienia „fiat money”, uboczny skutek produkcji papierowego fałszywego pieniądza, który tak bardzo lubią, ponieważ mogą udzielać w nim o wiele więcej oprocentowanych kredytów niż mogliby czynić to przy walucie mającej pokrycie w kruszcu. Szefowie banków centralnych również ściągają odsetki od kredytów wyczarowanych z powietrza i udzielanych bankom i państwu. Dłużnicy lubią jak inflacja dewaluuje ich długi. Inwestorzy lubią jak rośnie i rośnie wartość ich lokat, przedsiębiorcy cieszą się z klientów szastających pieniędzmi na lewo i prawo. Wszyscy ludzie chcą „łatwego pieniądza”, wszyscy dają się przekonać, że „oszczędzanie to głupota, a zaciąganie kredytu to rzecz opłacalna” - jest wielce znamienne, że w systemie „fiat money” słowo „oszczędności” zastąpiono słowem „kredyt”.
Obywatele akceptują inflację i „easy money”, ponieważ nie wiedzą, jaka jest istota pieniądza i ufają autorytetowi inflacjonistów - ekonomistów, polityków, dziennikarzy. Nie rozróżniają już pomiędzy pieniądzem (czy raczej jego papierowym ersatzem), a bogactwem. Naiwnie wierzą, że państwo zapewni im dobrobyt, jeśli tylko wyprodukuje wystarczająco dużo papierowego pieniądza i kredytu, a następnie go rozda . W rzeczywistości wszystko dzieje się na odwrót: wraz z każdym stworzonym z niczego euro czy dolarem, z każdym kredytem nie pochodzącym z realnych oszczędności, państwo zabiera im po kawałku dobrobyt, własność, majątek i oszczędności, a na końcu wolność. Państwo nie może dać ludziom żadnego innego pieniądza jak ten, który odebrało im wcześniej, odbiera dziś lub odbierze jutro. Innego pieniądza, pieniądza prawdziwego, bo zarobionego dzięki produktywnej działalności, państwo mieć nie może.
To tłumaczy także, dlaczego na przykład trzydziestoletni amerykański robotnik zarabiający rocznie przeciętnie 35 000 dolarów (przy uwzględnieniu obecnej inflacji) przynosi do domu o 5000 dolarów mniej niż jego ojciec w 1974 roku. A przecież trzydzieści trzy lata stałego postępu w wydajności i efektywności produkcji powinny mu dzisiaj zapewnić trzykrotność - mierzoną w realnej sile nabywczej - zarobków z 1974 roku. Zamiast tego - w wyniku permanentnej utraty siły nabywczej pieniądza - stał się biedniejszy. Inflacja cenowa od wielu lat jest od trzech do pięciu razy wyższa niż oficjalnie podawane dane. Sama składka ubezpieczenia zdrowotnego wzrosła w USA od 2001 o 78%, zaś w tym samym czasie pensje tylko o 19%. Kiedy weźmie się pod uwagę dłuższą perspektywę czasową to wygląda to jeszcze gorzej: w 1940 roku jazda metrem w Nowym Jorku kosztowała pięć centów, dzisiaj - dwa dolary, czyli czterdzieści razy więcej. U nas w Niemczech nie jest lepiej. Kiedy miałem jedenaście lat, czyli w 1951 roku, mogłem sobie w kiosku kupić precla za pięć fenigów. Dzisiaj kosztuje jedno euro - zatem także czterdzieści razy więcej.
Obecnie podaje się oficjalnie, że poziom inflacji cenowej w USA wynosi 4,1 %. Statystyk John Williams zmierzył niedawno odpowiednie wskaźniki za pomocą metod, które urzędy statystyczne w USA stosowały jeszcze w 1980 roku, i które dawały mniej zafałszowane wyniki niż te stosowane dzisiaj. Rezultat: w grudniu 2007 roku rzeczywista inflacja cenowa wynosiła prawie 12%. To jest jeden z powodów, dla których Fed od pewnego czasu nie ogłasza już informacji na temat ilości pieniądza w obiegu (M3); rzekomo dlatego, że dane te niczego istotnego nie mówią, a faktycznie dlatego, że jest to niezawodny wskaźnik pozwalający ustalić rzeczywisty poziom inflacji cenowej, która podąża tuż za wzrostem wolumenu M3. Zwiększenie ilości pieniądza M3 za rok 2007 wyniosło (według ostrożnych kalkulacji Williamsa) ponad 15%. Aktualnie jej stopa wzrostu jest 6-7 razy wyższa niż stopa wzrostu dochodu narodowego brutto.
Prawdziwa inflacja cenowa, lub rzeczywista redukcja siły nabywczej, jest jednak o wiele wyższa niż mówią te liczby. Inflacja cenowa występowałaby także wówczas, gdyby poziom cen pozostawał stabilny. Bowiem przy niezmienionej lub tylko lekko rosnącej ilości pieniądza, postęp w efektywności produkcji sprawiłby, że ceny stale by się nieco obniżały - o około 1 do 1,5 % rocznie, jak dowodzi tego doświadczenie z walutą opartą na złocie. Ekonomista prof. Mark Brandly szacuje, że, gdyby od 1959 roku podaż pieniądza się nie zmieniła, ceny byłyby dzisiaj 34 razy niższe. Samochód, który kosztuje dziś 20 000 dolarów, kosztowałby jedynie 600 dolarów. Tymczasem tylko w dekadzie 1996-2006 ilość pieniądza na świecie (M3) wzrosła prawie 50% więcej niż wyniósł wzrost dochodu światowego (światowy produkt krajowy brutto o 60%, ilość pieniądza o 90%).
Kiedy umieści się to zjawisko w szerszym kontekście czasowym, można dostać zawrotu głowy: w USA od 1959 do 2004 roku ilość pieniądza wzrosła z 302 miliardów do 9500 miliardów - eksplozja wynosząca 3000%. W tym samym okresie siła nabywcza dolara spadła o 85%. Bańka kredytowa, bańka w nieruchomościach mogły nabrać w ostatnich latach tak gigantycznych rozmiarów, ponieważ w 2001 roku Alan Greenspan w machinie kreującej pieniądz i kredyt włączył turbosprężarkę. Stopa wzrostu ilości pieniądza skoczyła na 20%, w następnych trzech latach wahała się w okolicy 10% rocznie, by w końcu 2007 roku osiągnąć prawie 18%. W większości krajów europejskich sytuacja wygląda niewiele lepiej.
W przerażenie wprawić nas mogą apokaliptyczne liczby wynikające ze zsumowania wszystkich nagromadzonych lokat finansowych (bez nieruchomości, ale łącznie z tzw. derywatami). Ich sumę w skali globalnej szacuje się na 300 000 miliardów dolarów przy światowym produkcie krajowym brutto wynoszącym ok. 50 000 miliardów dolarów. Oznacza to, że gdyby obecne zawirowania na rynkach finansowych trwały nadal a nawet się nasiliły - i gdyby tylko 20% tych finansowych lokat trzeba by spisać na straty, to straty wyniosłyby łącznie o 20% więcej niż światowy produkt krajowy brutto.
O tym, że diabelski krąg tworzenia kredytu i zadłużenia zmierza do swojego kresu, może świadczyć fakt, iż obecnie w USA 1 dolar dodatkowego zadłużenia daje przyrost dochodu krajowego brutto w wysokości 20 centów. W latach pięćdziesiątych 1 dolar zadłużenia przynosił 73 centy dochodu. Jestem pewien, że system czysto papierowego pieniądza nie przetrwa następnych dziesięciu lat. Upadnie. Co przyjdzie po nim, tego nikt nie potrafi przewidzieć. Jedno jest też według mnie pewne: aby się ratować, państwo i jego lokaje nie cofną się przed najgłupszym nawet posunięciem, przed żadnym szaleństwem i żadnym przestępstwem. Jest zatem rzeczą wielce nieprawdopodobną, że wprowadzi ono lub dopuści do powstania nowego - rozsądnego i poważnego - systemu walutowego.
Dodajmy, że w obiegu są jeszcze inne liczby, których wiarygodność trudno zweryfikować. Są ekonomiści, którzy szacują, że w trzecim kwartale 2007 roku suma wszystkich instrumentów pochodnych (derywatów) na świecie wynosi 680 bilionów dolarów, czyli 48 razy więcej niż wynoszący 14 bilionów dolarów amerykański produkt krajowy brutto, lub 13 razy więcej niż rynkowa kapitalizacja wszystkich akcji na świecie (51 bilionów dolarów). Są tą liczby wręcz niewyobrażalne, rodem z jakiegoś ekonomicznego horroru. Z jednej strony można (cynicznie) mówić o szczęściu, że wyczarowane z niczego przez czarodziejów zasiadających w ministerstwach finansów, w bankach centralnych i prywatnych masy pieniądza i kredytu wlały się przez otwarte śluzy przede wszystkim na rynki kapitałowe, a nie rynki dóbr konsumpcyjnych. W przeciwnym razie mielibyśmy już dawno taką hiperinflację jak w Zimbabwe. Z drugiej strony wywindowanie cen dóbr kapitałowych do astronomicznego poziomu grozi olbrzymim niebezpieczeństwem. Kiedy rozpocznie się ruch w dół, a jest to nie do uniknięcia, ponieważ już osiągnięty został maksymalny pułap, przy którym zaczyna działać prawo grawitacji, może to doprowadzić do tego, że światowy system finansowy zawali się jak domek z kart. Rozmiar tej katastrofy i towarzyszące jej okropności trudno sobie nawet wyobrazić. Ale to, co jest już wyobrażalne, to upadek zachodniej cywilizacji. Kiedy przyglądamy się, jak banki centralne wpompowują w system bankowy setki miliardów dolarów, próbując gasić pożar benzyną, to ogarnia nas autentyczny strach na widok tego polityczno-ekonomicznego obłędu zagrażającego całej ludzkości. Nie trzeba dodawać, że gdybyśmy gospodarowali i pracowali w systemie prawdziwego pieniądza rynkowego (opartego na złocie i srebrze), to takich szaleńczych pomysłów nikt nie mógłby wcielać w życie.
Warto jeszcze kilka słów poświęcić moralnym skutkom inflacji. Pamiętamy słowa Lenina, że „zniszczenie pieniądza równa się zniszczeniu społeczeństwa”. Szwajcarski autor Erich Leverkus sformułował to trochę inaczej, ale bardzo trafnie „Społeczeństwo, w którym panuje inflacja, to społeczeństwo bezwzględnych egoistów rozpychających się łokciami”. Wzrostowi ilości pieniądza nie odpowiada taki sam wzrost ilości towarów. Jest to podobne do sytuacji zbiorowego żywienia, kiedy wydaje się więcej bonów obiadowych niż jest porcji. Najpierw dochodzi do kłótni, poszturchiwań, kuksańców, wyzwisk, wypychania z kolejki, potem do bójek, rabunków, kradzieży, oszustw, a w końcu do powszechnej walki wszystkich ze wszystkimi.
Człowieka nie ograniczają - tak jak zwierząt - instynkty. Dlatego potencjalnie w niczym nie zna umiaru. Kiedy jego życie zanurzone jest w żywiole „nieumiarkowanego pieniądza” - takiego jak dowolnie multiplikowalny pieniądz papierowy - zanika u niego samodyscyplina i rwą się nici wiążące go z rzeczywistością. Zaczynają rządzić nim złudzenia natury czy to psychologicznej, materialnej, finansowej, ideologicznej, politycznej, wojskowej, quasi-religijnej. Staje się bezczelny, roszczeniowy, wiecznie rozdrażniony, cwaniakowaty, skorumpowany, chciwy i zawistny, pełen nienawiści, kłótliwy, hedonistyczny, rozrzutny, pogrąża się w apatii albo bezcelowej, gorączkowej aktywności. Pieniądz i osobisty charakter są w różnoraki i subtelny sposób powiązane ze sobą. Poczucie własnej wartości zależy w dużej mierze od tego, jak społeczeństwo wycenia czyjąś pracę - a pieniądz służy jako miernik oceny. Kiedy różnica pomiędzy prawdziwym pieniądzem (opartym na kruszcu) a fałszywym (papierowym bez pokrycia) zaczyna się zacierać, tak jak dzieje się to w inflacyjnym systemie „fiat money”, wówczas tracimy najważniejszy miernik i kryterium oceny pracy, gospodarowania, wszelkich form działalności ekonomicznej. Ludzie żyjący w takim systemie wyrzucają za burtę dotychczas obowiązujące tabu, przestają przestrzegać norm, zasad i reguł zachowania. W ślad za inflacją pieniądza podąża inflacja aksjologiczna, to znaczy w sferze wartości zaczyna panować coraz większa dowolność, zamazują się coraz bardziej granice pomiędzy tym, co słuszne a co nie, co wartościowe a co liche itd. Dramatycznie zmienia się to, co ekonomiści nazywają „preferencją czasową”. Ważne staje się tylko „tu i teraz”; przyszłość niech sobie idzie do diabła; zawsze ktoś - najlepiej państwo - przeniesie nas przez głęboką wodę. Ciężka praca, także praca dla rodziny, dla dzieci i wnuków uważana jest za coś głupiego i śmiesznego, zaś robienie długów i wyjadanie z państwowego koryta - za przejaw sprytu i życiowej zaradności. Oszczędzanie i przezorne myślenie o przyszłości powoli stają się przywarami, konsumpcja i nieustanna pogoń za przyjemnościami - cnotami. Ludzie ulegają infantylizacji i popadają w stan permanentnej niedojrzałości. Rozrywka nade wszystko, nawet jeśli wylewa się - coraz bardziej wulgarna i idiotyczna - z „telewizorni”. Życie zamienia się w grę wideo, napędzaną przez „easy money” i pieniądze z kart kredytowych. Zależność od „easy money” i kredytów jest najkrótszą drogą do popadnięcia w zależność od państwa.
Ponieważ ludzie przestali oszczędzać i nie odkładają niczego na czarną godzinę, stają więc bezradni w przypadku nieoczekiwanych większych wydatków spowodowanych chorobą, utratą pracy czy koniecznością większych napraw i remontów, więc wołają państwo na ratunek. Dzieci, które to obserwują, uczą się, że bardziej niż na siebie, na rodzinę i bliskich liczyć trzeba na państwowe ubezpieczenia społeczne i instytucje pomocy socjalnej. Zarówno kształcenie i wychowanie dzieci, jak i opiekę nad ludźmi starszymi oddaje się w ręce biurokracji i instytucji publicznych. Klasa średnia wykrwawia się i proletaryzuje w wyniku inflacji i przykręcania śruby podatkowej. To, czego wielkim socjalistycznym przestępcom nie udało się zrealizować przy pomocy centralnego planowania i zniesienia własności, mianowicie stworzyć „nowego człowieka” - tępej, nieodpowiedzialnej, wywłaszczonej, amoralnej, areligijnej, egoistycznej mrówkowatej istoty, może się udać politycznej kaście demokratów przy pomocy centralnego planowania monetarnego oraz kreowania iluzorycznego, bo opartego na „easy money”, bogactwa. Zatem kiedy przyjdzie wielki kryzys i załamanie całego systemu, ubezwłasnowolnieni podopieczni państwa wołać będą o „silnego człowieka” i o jedną partię, która wszystkim się zajmie, wszystkimi się zaopiekuje, wszystko ureguluje. Ortega y Gasset napisał: „Tak jak albatros jest zwiastunem burzy, tak człowiek czynu pojawia się na horyzoncie zawsze wtedy, kiedy wybucha kryzys”. I - dodajmy - prowadzi masy z powrotem do barbarzyństwa.
Amerykański ekonomista Mark Thornton stwierdził: „Musimy mieć świadomość, że współczesny system «fiat money» jest systemem przestępczym, w którym jedni wygrywają a drudzy przegrywają, przy czym wygranymi są państwo i jego wspólnicy, zaś przegranymi - wszyscy pozostali. Tylko system pieniężny działający w oparciu o zasady wolnego rynku eliminuje możliwość inflacji i zapobiega cyklom koniunkturalnym”. Ponadto, dopowiedzmy, stawia bariery przekraczającej wszelkie granice ekspansji władzy państwowej i kładzie kres coraz zuchwalszym zakusom elit politycznych na życie i własność obywateli.
I tak dotarliśmy do ostatniego punktu naszych rozważań, czyli do kwestii, jaki kształt powinien przyjąć wolnorynkowy system pieniężny. Najlepszym ze wszystkich systemem byłaby waluta oparta na złocie. Ponieważ jednak zakładałoby to, że przyjmą go wszystkie państwa lub przynajmniej najważniejsze państwa uprzemysłowione, więc możemy to rozwiązanie uznać za niemożliwe na razie do zastosowania. Pozostaje rozwiązanie nieco gorsze, ale najlepsze ze wszystkich innych - „konkurujące ze sobą waluty prywatne” lub po prostu „waluty rynkowe”. Wprowadzić je byłoby względnie łatwo. Należałoby wykonać trzy posunięcia.
Po pierwsze - znieść ustawy i przepisy o tzw. legal tender (prawny środek płatniczy), czyli znieść wszystkie ustawowe regulacje, zapewniające pieniądzowi emitowanemu przez państwowego monopolistę status jedynego dopuszczalnego „prawnego środka płatniczego”.
Po drugie - zezwolić na działalność prywatnych mennic, tak jak miało to miejsce na przykład w Kalifornii przed 1864 rokiem. Państwo mogłoby nadal domagać się zapłaty podatków w euro, ale obywatele mieliby pełną swobodę używania i określania we wszystkich umowach i transakcjach innej, prywatnie bitej waluty, naturalnie za obupólną zgodą stron, co tak czy inaczej jest, przy zawieraniu prywatnych umów, zrozumiałe samo przez się.
Po trzecie - wprowadzić konstytucyjny zakaz nakładania podatków lub innych opłat na wzrost wartości prywatnej monety i na jej użycie. Wykluczone być muszą podatki od samej waluty, nawet jeśli interesy, w których strony się nią posługują, podlegają nadal zwykłemu opodatkowaniu. Wówczas wszystkie rodzaje walut konkurowałyby na takich samych warunkach zarówno ze sobą, jak i z pieniądzem państwowym. Byłoby wtedy całkowicie obojętne, jak kształtowałyby się ceny złota i srebra czy inne rzeczowe wartości służące ich pokryciu.
Nie dokładnie tak samo, ale podobnie brzmią propozycje, które wysunął wielki ekonomista Friedrich August von Hayek w swoim późnym dziele Denationalization of Money (Denacjonalizacja pieniądza). Ostatnie zdania tej książki powinniśmy zapisać sobie tak mocno w pamięci, jak gdyby wypalone zostały rozżarzonym żelazem na wzdętym brzuszysku zdychającego systemu papierowego, inflacyjnego pieniądza: „W przypadku emisji pieniądza nie chodzi o - jak może zdawać się laikom na pierwszy rzut oka - drugorzędny techniczny szczegół ładu pieniężnego”. Wprowadzenie wolnej konkurencji prywatnych walut, pisał Hayek, który marzył o powstaniu ruchu na rzecz wolności pieniądza na wzór ruchu walczącego o wolny handel w XIX wieku, „jest jedynym sposobem, pozwalającym mieć nadzieję, że zahamuje utrzymującą się stale ewolucję wszystkich rządów w kierunku totalitaryzmu, którego nadejście wielu bystrych obserwatorów uważa za nieuchronne. Gdybym miał doradzać, proponowałbym, aby postępować powoli. Ale czasu może być mało”. Denacjonalizacja pieniądza to, zdaniem Hayeka, kwestia decydująca dla przetrwania naszej cywilizacji.
Na długo przed Hayekiem, jego nauczyciel akademicki Ludwig von Mises stwierdził: „Nie istnieje możliwość uniknięcia finansowego załamania boomu, wytworzonego przez ekspansję kredytową. Alternatywa jest tylko jedna: albo kryzys nadejdzie wcześniej, jako rezultat dobrowolnego zatrzymania ekspansji kredytowej, albo później w postaci ostatecznej i totalnej katastrofy danego systemu walutowego”. Ta przepowiednia intelektualnego giganta pozwala się domyślić, z jaką powagą formułował swoje ostrzeżenie Hayek, zaklinając ludzi odpowiedzialnych, aby się spieszyli, bo czasu może być za mało. I było go za mało. Teraz jest już chyba za późno.
Będziemy zewsząd słyszeć, jak winę za agonię światowego systemu finansowego przypisuje się kapitalizmowi, a nie jego prawdziwemu niszczycielowi - socjalistycznemu pieniądzowi państwowemu. Co pociągnie za sobą papierowe samobójstwo na płaszczyźnie gospodarczej i politycznej, tego doświadczyło pokolenie naszych rodziców i dziadków. Miałem nadzieję, że może naszej generacji i naszym dzieciom zostanie to oszczędzone. Była to nadzieja daremna.
Przeł. Tomasz Gabiś
Źródło: „eigentümlich frei”, nr 80, marzec 2008.