Jesensky M. Leśniakiewicz R. - Kryptonim Wunderland, wojskowosc


Milos Jesensky Robert K. Leśniakiewicz

Kryptonim Wunderland

pozaziemskie technologie w Trzeciej Rzeszy

Tłumaczył: Robert K. Leśniakiewicz

Pamięci tych, którzy przeszli przez piekło

hitlerowskich obozów koncentracyjnych

i sowieckich łagrów nie zdając sobie sprawy,

że ocierają się o największą tajemnicę

Trzeciej Rzeszy, a także (kto wie)

największą tajemnicę Kontaktu pomiędzy

ludzkością a Obcym Rozumem.

dr Milos Jesensky

inż. Robert K. Leśniakiewicz

WSTĘP

Książka, którą trzymacie właśnie w ręku powstała dzięki inspiracji badaczy historii II wojny światowej: dr Ludvika Soućka z Republiki Czeskiej, Ole-Jonny Braennego z Danii, Clasa Svahna ze Szwecji, Alfredo Lissoniego z Włoch, dr Franka E.Strangesa z USA, a także Polaków: Joanny Lamparskiej, mjr Stanisława Siorka z wrocławskiego EXPLORATORA, red. Bogusława Wołoszańskiego z Telewizji Polskiej, przy wydatnej pomocy red. Bronisława Rzepeckiego z “Wizji Peryferyjnych" i “Czasu UFO", red. Marka Rymuszko z “Nieznanego Świata", red. Benity Cempel z “Głosu Wybrzeża" i wielu innych którzy poświęcili swój czas, łamy prasy i środki materialne tematowi hitlerowskich dyskoplanów.

W tej pracy przedstawiono wyniki czterech lat pracy. Nie jest tego dużo, co jest zrozumiałe, jako że zdecydowana większość źródeł jest z różnych przyczyn ukryta czy utajniona za klauzulą “Tajne Specjalnego Znaczenia", a także z niechęci profesjonalnych historyków do spojrzenia na historię najnowszą (i w ogóle na historię) z innego, niż swój własny, punktu widzenia. Przecież istnieją uczeni, pracownicy naukowi, którzy pracując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w K. negują fakt istnienia paktu Hitlera ze Stalinem (czy jak kto woli paktu Ribbentropa z Mołotowem) i masakry w Katyniu, od razu rodzi się pytanie, co można powiedzieć o takim “uczonym"?... Czy ma sens zadawanie mu jakichkolwiek pytań, czy ma sens prośba o jakąkolwiek pomoc? Tak więc jesteśmy ograniczeni jedynie dostępnymi materiałami, które nie są - niestety - obiektywne... Ale nie ma tego złego, co na dobre nie wyjdzie - i jak wskazuje na to przykład Wiktora Suworowa, który pisał swe książki tylko w oparciu o oficjalne źródła sowieckie - także na tej podstawie można dojść do prawidłowych wniosków.

Publikacja nasza jest w zasadzie rozwinięciem VI.Rozdziału pracy pt. “Tryptyk ufologiczny - Ufologia a polityka", napisanej w 1993 r. Już ze słowa wstępnego do tej rozprawy można przeczytać, że problematyka fenomenu UFO była niejednokrotnie użyta do politykowania i przez polityków oraz politykierów w celu osiągnięcia wyznaczonych celów, jak to miało miejsce np. w przypadku katastrof UFO na Spitzbergenie, Roswell lub Islandii, tajemniczych “bolidów" nad Polską, Czechosłowacją i innymi krajami Układu Warszawskiego w latach 70. czy 80. Nie inaczej było także w przypadku skandynawskiej fali UFO w lecie 1946 r. Oraz w czasie “podwodnej fali USO" w pierwszej pięciolatce, a dowiemy się, że to UFO spowodowały katastrofy elektrowni jądrowych w Harrissburgu i Czernobylu...

Tym razem w centrum naszej uwagi znalazły się problemy istnienia latających dysków, skonstruowanych przez hitlerowskich uczonych w czasie II wojny światowej. Mamy całkiem mocne dowody na to, by stwierdzić iż grupa uczonych Hitlera zaplanowała i wykonała konstrukcję dyskoplanu z napędem odrzutowym czy nawet jądrowym!

W naszej pracy cytujemy wypowiedzi tych, którzy zetknęli się z największymi tajemnicami Trzeciej Rzeszy - nic o tym nie wiedząc. Dedykujemy Im naszą książkę, bowiem się Im to należy już za to samo, że żyli Oni w ciągłym strachu przed fizycznym unicestwieniem czy załamaniem psychicznym z rąk hitlerowskich barbarzyńców, a po tzw. “wyzwoleniu" także stalinowskiej dziczy.

Dalszym czynnikiem, z którym musieliśmy się liczyć, był czas. Czas niszczący materialne dowody, czas wymazujący pamięć świadkom i zabierający Ich do Wieczności. I nasza praca ma spowodować to, by ludzie o tym nie zapomnieli, bo zapomnienie - jak pisał poeta - to śmierć naszej duszy. To właśnie dlatego dedykujemy naszą pracę tym, którzy przeszli przez piekło hitlerowskich obozów śmierci i stalinowskiego Gułagu - przy nich blednie groza bijąca z obrazów Hieronimusa Boscha - i także tym, którzy już zapomnieli, że nasze ziemie stały się pierwszymi ofiarami hitlerowskiego barbarzyństwa i sowieckiego zdziczenia, zanim cała reszta wolnego świata zorientowała się o co w tym wszystkim chodzi.

Nie, prawdy nie można zapomnieć, bo płaci się za nią drogo, tak drogo, że nie ma na nią żadnej ceny. A jeżeli nawet, to za cenę niebotycznych ofiar. Ultranowoczesna technika w rękach barbarzyńców może tylko zabijać, bowiem barbarzyńca może przy pomocy tej techniki jedynie poszerzać swój “Lebensraum" czy “Światową Republikę Rad", co wyraża się w narzucaniu światu albo Pax Germanica albo Pax Sovietica... Niejednokrotnie przekonaliśmy się, że właśnie tak jest i nie inaczej - i tylko człowiek nienormalny albo o złej woli będzie temu zaprzeczał. A takich postaw jest między nami coraz więcej...

Dr Milos Jesensky

Inż. Robert K. Leśniakiewicz

ROZDZIAŁ 1

ZACZĘŁO SIĘ W PEENEMUNDE

Na północnym cyplu “Zakazanej Wyspy" - “Wyspa Mózgów Niemieckich" - Siedem razy z panopticum Wunderwaffe - Złowieszcza lista wcale się nie kończy: latające dyski, bojowe lasery, śmiercionośne promienie i pioruny kuliste w rękach nazistów.

Peenemunde jest małą wioską, która - jak mówi jej nazwa - znajduje się u ujścia do Morza Bałtyckiego - rzeki Peene (Piany), która znajduje się najdalej na zachód od swych dwóch pozostałych sióstr: Świny i Dźwiny. Niemcy w swym grabieżczym pochodzie na wschód nadawali nazwy niemieckie słowiańskim zdobyczom - stąd właśnie to podwójne nazewnictwo. To nie Słowianie odebrali Germanom, Teutonom i Prusakom ich własność, a powrócili oni na swe dawne miejsca - wbrew temu, co głosi się w niektórych polskich szkołach... Proszę nie zapomnieć, że Stralsund to słowiańskie Strzałowo, Wolgast to słowiańskie Wołgoszcz, a Berlin to słowiański Bralin... Peenemunde to po prostu Pianoujście, tak jak np. Świnoujście. Nie Schwenemunde...

Przed 1935 rokiem, mało kto wiedział o istnieniu tej rybackiej wioski. Jedynie ci, którzy lubili spokój, ciszę i samotność wśród sosnowych lasków, wydm i nad brzegiem Bałtyku, wśród krzyku mew i głosów innego ptactwa - wiedzieli o istnieniu tego uroczego kąpieliska. Dziś jest tam nawet Naturschutzgebiet (NSG) Peenemunder Haken u.Struck - rezerwat przyrody i Landschaftsschunggebiete (LSG) Usedom (Uznam) obejmujące całą niemiecką część Uznamu jeszcze za czasów istnienia tzw. Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

W roku 1936 okazało się, że Peenemunde wypełnia doskonale wymogi zachowania tajemnicy dla założenia i działalności HVP - czyli Heeres Versuchsanstalt Peenemunde - Ośrodka Badawczego Sił Lądowych. W roku 1937 postawiono budynki mieszkalne dla naukowców i personelu pomocniczego i od tego właśnie roku HVP rozpoczyna swą złowrogą działalność w służbie hitlerowskiej machiny wojennej. W jego laboratoriach, pracowniach konstruktorskich i poligonach, miały się jak najszybciej narodzić przyszłe bronie nazwane “odwetowymi" (Vergeltungswaffe), - od czasu, kiedy Niemcom dobrały się do skóry armie Sprzymierzonych. Były to następujące wynalazki:

  1. Fi-103 VI - zwane latającymi bombami, de facto będące bezpilotowymi samolotami odrzutowymi, których celem były miasta Aliantów: zrazu Londyn, potem Antwerpia.

  2. V-2/A4 - to była rakieta średniego zasięgu, współczesny prototyp MRBM. Jej ładunek bojowy wynosił 1.000 kg TNT (ładunek bojowy V-l był o połowę mniejszy). Taka nośność w tym czasie była interesująca, ale za mała, by przenieść ówczesną bombę A, której masa wahała się pomiędzy 5 a 6 tonami. Pewnym rozwiązaniem tego problemu były tzw. “głowice radiologiczne" czyli ładunki kombinowane z materiału wybuchowego kruszącego (np. TNT) w otulinie z radioizotopu z krótkim półczasem zaniku - np. 60Co, l31J czy l38Sr. Do konstrukcji tego rodzaju broni w III Rzeszy na szczęście nie doszło, ale Alianci bardzo liczyli się z możliwością jej wynalezienia i użycia - jej wykrycie i unieszkodliwienie było jednym z celów misji ALSOS.

  3. V-3 albo “Tausendfussler", “Schnelle Elise" czy “Hochdruckpumpe" było superdziałem o kalibrze 6 cali czyli 150 mm, ale długości lufy wynoszącej aż 127m. Miało ono miotać trzymetrowej długości pociski na odległość 160 km i dzięki temu można było by ostrzeliwać Londyn poprzez Kanał La Manche. Faszyści próbowali zrobić działobitnię V-3 w okolicach miejscowości Mimoyecques, ale unieszkodliwiono je przy pomocy nalotu dywanowego raz na zawsze...

  4. V-4 - to rozwojowy wariant pilotowanej latającej bomby V-l. Dzięki niesamowitej odwadze pilotki doświadczalnej numer 1 III Rzeszy - kpt. pil. Hannie Reitsch - hitlerowskim uczonym udało się rozpracować aerodynamikę V-l, zaś jej loty zainspirowały Japończyków do skonstruowania pilotowanej latającej bomby “Okha" lub “Oka" (Amerykanie nazywali ją “Baka") dla swych lotników - samobójców -kamikadze.

  5. V-5 to “Natter" albo Bachem Ba-349 - A, B i C był kolejną wersją rakietoplanu. Była to broń, która potencjalnie mogła odwrócić nieco losy II wojny światowej. Poddźwiękowy samolot rakietowy uzbrojony w niekierowane pociski rakietowe “Orion" albo “Fóhn" stanowił poważne zagrożenie dla bombowych wypraw Aliantów nad Niemcy i tak na dobrą sprawę, był bronią która wyprzedziła swój czas. Rozwojowymi wersjami “Nattera" były rakietoplany “Bell X-l", “Bell X-2" i “Bell X-15 Flying Dagger", na których Charles “Chuck" Yeager bił swe rekordy prędkości lotu, a które powoli uchylały nam drzwi w Kosmos.

  6. V-6 czyli “Urzel" - to były rakiety wystrzeliwane już spod wody, z pokładu okrętów podwodnych. Ich następna generacją są dzisiejsze ICBM wystrzeliwane z pokładów rakietowych okrętów podwodnych. Niemcy pracowali już nad tym w latach 40.!

  7. V-7 “Haunebu 1...9" albo “Vril" - to był latający dysk charakteryzujący się dużym udźwigiem, prędkością i manewrowością i w dodatku niewidzialny dla radarów, ergo “UFO w służbie Hitlera".

Gdybyś Czytelniku myślał, że dostaliśmy się już na koniec tej dziwnej listy, to się mylisz - bowiem lista ma swój dalszy ciąg:

  1. V-8 - to latające dyski różnych typów. Chodzi tu prawdopodobnie o rozwinięcia konstrukcji ,,Haunebu"/“Vril” z lepszymi właściwościami. Mogłoby być prawdziwym domniemanie, że Niemcy zbudowali różne typy tych dyskoplanów - w tym przystosowanych do lotów kosmicznych - jak twierdzą niektóre źródła?

  2. V-9 czyli czołgi wykonane z jednego kawału metalu. Taka maszyna byłaby praktycznie odporna na uderzenia konwencjonalnych, podkalibrowych i kumulacyjnych pocisków przeciwpancernych, a także wykazywałby odporność na uderzenia czynników rażących wybuchów jądrowych - innymi słowy mówiąc faszyści szykowali się do stworzenia pojazdów bojowych atomowego pola walki!

10. V-10 czyli działo ultradźwiękowe. Niemcy rzeczywiście nad czymś takim pracowali i według red. Bogusława Wróbla z “Exploratora" idzie tu o V-9 “Schallkanone" - działo dźwiękowe, którego działanie opierało się na eksplozji materiału wybuchowego w ognisku zwierciadła parabolicznego, co wywoływało fale dźwiękowe niszczące system nerwowy na odległość do 150 m. Badania nad tą bronią trwały aż do kwietnia 1945 r.

11. V-11 to lasery bojowe albo laserowa Broń Radiacyjna (LBR). Promienie śmierci. Trudno powiedzieć, czy nazistowskim uczonym był znany efekt kwantowego wzmocnienia światła, i być może chodzi tu jedynie o pobożne życzenia hitlerowskich bonzów...

  1. V-12 czyli sztucznie stworzone chmury zapalające, co przypomina nam znane choćby z wojny w Zatoce Perskiej bomby paliwowo-powietrzne, których działanie przypomina wybuch jądrowy w miniaturze.

  2. V-13 czyli zdalnie sterowane latające bomby. Niemcy mieli coś takiego już w 1943 r.! Była to bomba Hs-293 prowadzona falami radiowymi.

  3. V-15 albo “inteligentne" pociski artyleryjskie bądź rakietowe. Inny pogląd żywi red. Bogusław Wróbel, który uważa, że V-15 to było elektromagnetyczne działo skonstruowane w zakładach Gesellschaft fur Geratebau in Kleis bei Mittewald.

  4. V-16 czyli elektromagnetyczna rakieta Km-2. Czy chodzi tutaj o urządzenie latające dzięki komorom oscylacyjnym prof. dr inż. Jana Pająka? Czyżby hitlerowcy wpadli na ten pomysł już w 1942 r.? Jeżeli tak, to oznaczałoby, że idzie o dysk. Inna bowiem konstrukcja nie pasuje do teorii komór oscylacyjnych!

  5. V-17 albo paraliżujące promienie. Najprawdopodobniej chodzi tu o poddźwięki o częstotliwościach poniżej 10 Hz. I tak: infradźwięk o częstotliwości 7 Hz zatrzymuje pracę serca, zaś infradźwięk o częstotliwości o 1 Hz większej zabija człowieka w kilka sekund! Infradźwięki o częstotliwości 5 Hz i poniżej mając odpowiednią moc są w stanie rozwalić każdą konstrukcję budowlaną - od mostu czy wieżowca aż po ciężkie bunkry... Czyżby chodziło o taką broń? Być może tak, ale jej działanie jest obosieczne. I tu rzecz ciekawa, już na początku lat 30. nad zagadnieniem wykorzystania poddźwięków pracowali... sowieccy naukowcy!

  6. V-18 czyli elektronicznie wytwarzane pioruny kuliste.

Nie dobrnęliśmy jeszcze do końca tej listy. Prosimy Czytelnika, by sobie uświadomił to, ile z tych wynalazków zostało już wprowadzonych w życie po II wojnie światowej, i to nie bynajmniej na pożytek ludzkości...

Wszystkie wymienione tu projekty od V-6 aż do V-18 były w stadium prototypu, a kto wie, ile jeszcze takich pomysłów na wytworzenie jeszcze bardziej niszczących i efektywnych “broni obronnych" zrodziło się w czaszkach fanatycznych wyznawców spod znaku swastyki? (Prosimy o wybaczenie wszystkich wyznawców buddyzmu i lamaizmu!) Na to pytanie nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć ani teraz, ani w przyszłości.

Powyższa klasyfikacja jest jedynie przybliżoną, bowiem różni autorzy powołując się na różne źródła niejednokrotnie sobie przeczą, już to z powodu dezinformacji niemieckiej, już to z powodu dezinformacji w łonie samych Sprzymierzonych - my wychodzimy z założenia, że nie ważne jak zwał, tak zwał - ważne jest to, że takie pomysły w ogóle były wprowadzane w życie - i to jest w tej pracy najważniejsze. Nas interesuje cała panorama zagadnienia, a detale zostawiamy historykom, bo oni od tego są...

Red. Bogusław Wróbel domniemywa, że V-7 miał trzy różne trzy wersje: DM-1, DM-2 i DM-3, które testowano nad jeziorem Chimsee, zaś niedokończone prototypy DM-2 i DM-3 zostały w 1945 r. przewiezione do USA. Na bazie konstrukcji DM w zakładach Focke-Wulfa skonstruowano tzw. “skrzydlate koło" (“Treib-flugel"), a z niego na wiosnę 1944 r. powstał doskonalszy model napędzany trzema silnikami rakietowymi “Lorin", uzbrojony w działo MK-103 i km MG-151. Był to samolot pionowego startu i lądowania. Tyle red. Wróbel. Skąd wzięły się takie oznaczenia, o tym później.

Istnieje możliwość, iż niektórzy Czytelnicy naszej książki przypomną sobie coś nowego, związanego z tą tematyką - byli więźniowie obozów koncentracyjnych Hitlera czy Gułagu Stalina na Syberii i w Kazachstanie. Być może niektórzy z nich widzieli na niebie latające dyski z kopułką w latach 1935 - 1950. Jeżeli tak, to znaczy, że Czytelnicy natknęli się na jedną z najskryciej i najpilniej strzeżonych tajemnic Trzeciej Rzeszy...

ROZDZIAŁ 2

KONIEC WILCZEGO STADA

Tajemnica U-511 - “Elster" - Wilcze stado atakuje z głębin oceanu - Superdziała na wyspie Wolin - Hitlerowskie dyskoplany z referatu Jurija Straganowa - Latające Talerze nad Świnoujściem.

Rozdział ten zaczniemy pytaniem żywcem przeniesionym z teleturniejów i telewizyjnych quizów: Co nam mówi nazwisko kapitana marynarki (U-Bootwaffe) Fritza Steinhofa? Prawdę powiedziawszy bardzo mało. Był on jednym z dowódców U-Bootów Kriegsmarine III Rzeszy. Dowodził okrętem podwodnym o numerze taktycznym U-511, standartowym U-Bootem typu XVII.

Tak było do czerwca 1942 r.

W połowie czerwca 1942 r. - dokładnej daty nie podaje żadne znane nam źródło - z pokładu zanurzonego U-511 na głębokości 25 m, odpalono salwę pocisków rakietowych. Rakiety te przeleciały z miejsca odpalenia trzy kilometry a potem zwaliły się do wody. Tak to właśnie narodziła się rakieta “Urzel", “Ursel" czy “Ursula" - jak ją nazywa Leonid Płatów w książce pt. “Tajemniczy okręt podwodny" (Warszawa 1974). Czym była tajemnicza “Urzel"? Była to hybryda, tandem dwóch pocisków rakietowych: V-2 była tylko pierwszym stopniem. Drugi miał ładunek konwencjonalnego materiału wybuchowego, który in spe miał być zastąpiony głowicą jądrową. Czy to właśnie nad tym pracowali eksperci w Górach Sowich? A może w torpedowni i podziemiach kompleksu Gotenhafen-Hexelgrunt czy Stettin - gdzie na Jeziorze Dąbie znajduje się niemal identyczna budowla torpedowni, jakiej ruiny znajdują się na Zatoce Puckiej?...

Co wiemy o tych morskich poligonach Kriegsmarine w Zatokach Gdańskiej i Pomorskiej? Przede wszystkim to, że znajdowały się one w okolicach kompleksu HVP i poligonu rakietowego SS we Władysławowie, a także poligonów rakietowych w Ustce, Łebie (ostatnio znaleziono tam resztki wyrzutni rakietowych, które dowodzą tego, że to właśnie z Łeby odpalano rakiety w stronę Szwecji i innych krajów skandynawskich w czasie “rakietowego lata '46", co podały niektóre agencje prasowe i stacje TV w lipcu 1998 r.), na wyspach Ruggen i Greifswalder Oie. Rakiety “Urzel" miały pokazać swoją przydatność w czasie najbardziej spektakularnej misji U-Bootwaffe, znanej pod kryptonimem “Elster", której celem było ostrzelanie rakietami V Nowego Jorku - miasta szczególnie znienawidzonego przez Grossadmirala Karla Dónitza. Dzięki doskonałej pracy wywiadu US Navy i technicznemu sztabowi tzw. Tenth Fleet - czyli X Floty (nie chodziło tu bynajmniej o flotę sensu stricto, a o grupę stacji nasłuchowych “huff-duff”, wspartą kolektywem dekryptażystów i kryptologów, matematyków i najprymitywniejszych komputerów, którą dowodził szef wywiadu wojskowego USA - admirał Knowles), udało się przechwycić i zatopić 5 z 7 U-Bootów z tego stada: U-518, U-805, U-858, U-880, U-881 i U-1235, a także U-546. Oficjalnie na pokładach tych U-Bootów nie było żadnych Wunderwaffen, ale... członkowie załóg 44 okrętów, które przechwytywały je na Atlantyku twierdzą, że trafiane pociskami U-Booty eksplodowały z hukiem o wiele silniejszym, niż w przypadku “zwykłych" okrętów podwodnych. A to oznacza, że na ich pokładach rakiety “Urzel" z całą pewnością były...

Jak tu już powiedzieliśmy - Amerykanie przechwycili dwa U-Booty z tego wilczego stada, bo załogi ich poddały się Amerykanom. Było już po połowie maja 1945 r. i wojna w Europie się skończyła. Kto wie, czy te okręty podwodne nie były przeznaczone do walk na Dalekim Wschodzie i Pacyfiku? Tam walki trwały do 2 września 1945 r. - czyli do dnia podpisania przez delegację w Manili aktu bezwarunkowej kapitulacji, a do tego czasu każdy okręt podwodny był Japończykom potrzebny jak sól ziemi, do budowania obrony przed amerykańską inwazją na wyspy japońskie. Kto wie, czy nie są prawdziwe pogłoski o tym, że już po kapitulacji Japonii jacyś japońscy inżynierowie nie prowadzili dalej swych prac na którymś z odległych atoli Pacyfiku, gdzie nie dotarło jeszcze argusowe oko protoplasty CIA - JIC. Nie istniał jeszcze zwiad satelitarny, a zwiad lotniczy też pozostawiał wiele do życzenia. Zwiad lotniczy zdał egzamin na Europejskim Teatrze Działań Wojennych, dawał sobie nieźle radę na przestrzeniach trzech oceanów, ale co innego poszukiwania grupy okrętów przeciwnika, a co innego poszukiwanie bazy na jakimś zapadłym atolu wśród bezkresów Pacyfiku. To są dwie różne sprawy! Dostawę ludzi i sprzętu do takiej bazy mogły zapewnić tylko hitlerowskie U-Booty i Japońskie Sensuikany...

Istnieje możliwość, że nieudolnie przeprowadzona operacja “Elster" była działaniem opóźniającym i odciągającym uwagę Amerykanów od czegoś innego, co rozgrywało się w innej części Wszechoceanu, ale o tym później...

Kolejnym “polskim śladem" w sprawie hitlerowskich VuWa (jak skrótowo mówili o tym sami Niemcy) jest kompleks działobitni V-3 na wyspie Wolin. V-3 były superdziałami o małym w sumie kalibrze - wszystkiego 150 mm, gdzie tam im do “Lange Maxa" czy “Dicke Berte" (380 mm i 420 mm), ale za to z rekordowo długą lufą - 127 m! Kudy im do“ Wielkiego" i “Małego Babilonu" Saddama, których lufy miały kaliber 500 i 1.000 mm, ale ich długość wynosiła zaledwie 100 m... I jeszcze a propos “Babilonów", to Irakijczycy chyba nawet nie wiedzą, że myśl, która zainspirowała ich do stworzenia obu tych superdział mogących ostrzeliwywać terytorium Izraela i razić sztuczne satelity Ziemi, powstała właśnie tu - nad naszym siwym Bałtykiem w latach 30!

“Hochdruckpumpe" miała mieć zasięg powyżej 160 km, i mało brakowało, by Niemcy nie zalali z francuskiego brzegu Kanału La Manche lawiną pocisków o kalibrze 6' i długości 3 m Londynu i okolic. Napisaliśmy celowo “Londynu i okolic" bowiem z powodu gładkości luf i niestabilności długich pocisków w locie do celu, działa V-3 miały mieć rozrzut aż... 20 km na dystansie 180 - 200 km! Niosły one ładunek 25 kg TNT, który mógł rozwalić każdy dom. I tutaj mamy nasze ufologiczne polonicum, bowiem znany polski ufolog - Kazimierz Bzowski z Warszawy - w 1947 r. wraz z kolegami z wojska znalazł cały skład takich pocisków zatopionych w okolicy Wisełki na wyspie Wolin, nieopodal brzegu... Pociski te wydobyto i wywieziono do ZSRR.

Rzeczone działobitnie znajdują się również na południowym stoku Borowej Góry leżącej pomiędzy Lubinem a Karnocicarni. Pociski odpalano w kierunku Bałtyku i poligonu wojskowego w okolicach Gryfina. Podobno pociski odpalane na Bałtyk przelatywały nad Międzyzdrojami (kilka z nich wydobyto tuż po wojnie z przyległego do miasta akwenu), zaś te, które nie wpadły w wodę - leciały w kierunku dalekich red Świnoujścia czyli około 25 km (czyli 13,5 Mm) od działa. Te, które leciały w kierunku Gryfina, miały do pokonania 65 km i padały na poligon w okolicach miasta.

Hitlerowskie próby dokonane w okolicach Międzyzdrojów zaowocowały potem wybudowaniem potężnego kompleksu wyrzutni V-3 we francuskiej miejscowości Minoyecąues, co stanowiło ogromne zagrożenie dla stolicy Wielkiej Brytanii i okolic. Stanowiska “Tausendfusslera" zniszczono dywanowymi nalotami z użyciem 5-tonowych bomb burzących “cook" znanych jako “bomby trzęsienia ziemi" (Quake-Bomb), które rozniosły nie stężony jeszcze beton konstrukcji działobitni, literalnie go rozchlapując... NB, podobnie Alianci unieszkodliwili wyrzutnie V-2 w nieodległym miasteczku Epperleqque.

Zmieńmy temat.

Rosyjski autor Boris Apołłonowicz Szurinow w swej fundamentalnej monografii pt. “Paradoks XX wieka" (Moskwa 1991) powołując się na Charlesa Garreau w “L 'Historie" nr 368, 1977 pisze, że:

“.. w laboratoriach Szczecina (Dąbia), Peenemunde, Dortmundu i Essen, grupa niemieckich naukowców rozpoczęła pracę nad dyskokształtnym helikopterem F-7. 17 maja 1944 r. F-7 wykonał swój pierwszy lot. (...) Aparat miał kształt dysku o średnicy 21 m. "

Kiedy rozpoczęto te prace? B. A. Szurinow twierdzi, że to było w maju 1943 r., kiedy Alianci zrzucali tysiące ton bomb na Zagłębie Ruhry i Saarę, a Hitler wydał rozkaz do operacji “Cytadela" na froncie wschodnim. Zapamiętajmy sobie tę datę, bowiem jest ona znacząca - właśnie wtedy rozpoczęto działalność mającą na celu produkcję VuWa już na skalę przemysłową.

Jeżeli idzie o literaturę sowiecką/rosyjską, to główny problem polega na tym, że trzeba było dokonać transkrypcji liter łacińskich na cyrylicę i vice-versa, a zatem w tej literaturze możemy spotkać oznaczenia: F-7, We-7, W-7 czy fonetyczne Fau-7, zawsze w kontekście dyskokształtnego samolotu bądź helikoptera!...

Wydaje się nam, że B. A. Szurinow łączy ze sobą dwie informacje: o tzw. MODELU N-1 (DM-1 według red. Wróbla) z informacją o MODELU N-3 (DM-3) V-7, tak jak to wynika z pracy Jurija Stroganowa i dr Franka Strangesa.

O czym pisze Jurij Stroganow? - a o tym, że m.in. hitlerowcy skonstruowali:

“... latające maszyny w kształcie dysku: MODEL N-1 “Skrzydlate koło ". Model ten był testowany w okolicach Pragi Czeskiej. Jego konstruktorami byli inżynierowie Schriever i Habermohl. Był to pierwszy samolot pionowego startu i lądowania. Skonstruowano go na bazie koła o dużej średnicy, obracającego się wokół kabiny, z której regulowano pochyleniem łopatek turbiny, obracających się na jego obwodzie. Odpowiednio regulując kąt natarcia łopatek, można było uzyskać siłę nośną i postępowy ruch całego aparatu. N-1 był napędzany silnikami odrzutowymi. (...) MODEL N-2 był samolotem pionowego startu i lądowania - rozwiniętym wariantem MODELU N-1 (...) MODEL N-2 osiągał prędkość rzędu 1.200 km/h czyli około 1 Ma. MODEL N-3 “Dysk Bellonzo" miał dwie wersje o średnicach 38 i 68 m. N-3 był napędzany bezdymnym i bezpłomiennym silnikiem, który skonstruował austriacki inżynier - Victor Schauberger. Silnik potrzebował do swej pracy tylko wody i powietrza.

Głównym przejawem jego działania był ukierunkowany wybuch (jak w silniku rakietowym - przyp. R.K.L.), który generował antymagnetyczne pole, dzięki czemu pojazd lewitował w polu magnetycznym Ziemi. Na obwodzie znajdowało się 12 silników odrzutowych, które pełniły dwie role: chroniły główny silnik lewitacyjny i nadawały całej konstrukcji ruch postępowy. 19 lutego 1945 r. “Dysk Bellonzo " wykonał swój pierwszy i ostatni lot doświadczalny. Piloci osiągnęli w czasie trzech minut lotu 15.000 m wysokości przy prędkości 2.200 km/h, czyli około 2 Ma... "

Sądzimy, że cała rzecz nie jest całkowicie jasna, a jednak na uwagę zasługuje jeden fakt. Już po skończeniu walk w 1945 roku, doszło do Bliskiego Spotkania z UFO na plaży w Świnoujściu - wtedy jeszcze Swinemunde - co stało się na wiosnę roku 1947. Nieznany sowiecki żołnierz, o którym wiadomo jedynie tyle, że nazywał się Fiodor Fiodorowicz, otrzymał od świadka opis następującego wydarzenia:

Pozdrawiam Was Fiodorze Fiodorowiczu!

Zadał mi Pan 11 pytań, na które odpowiadam jak potrafię najlepiej. Te talerze widziało mnóstwo ludzi. Było to na wiosnę w roku 1947, kiedy - nie pamiętam dokładnie - w Niemczech, w Swinemunde, na brzegu Morza Bałtyckiego w odległości 400- 500 m. Pomiędzy 10 a 11 przed południem było ciepło i przyjemnie, na morzu sztil... Latało tam wiele talerzy. Ponad nimi znajdował się większy obiekt, przypominający oponę do Gaza-51. Obiekty podnosiły się w górę pionowo, a potem powoli odlatywały horyzontalnie nad pełne morze. Były białe, jak duraluminium i odbijały światło jak lustro. Większe trzymały się na wysokości 150 - 200 m nad ziemią i zniżały się ku niej. Niektóre były nawet o 2 metry ode mnie! Jednego z nich chciałem nawet przebić bagnetem, ale mi się to nie udało. Dwa talerze poleciały nad baterię plot. zawisły nad nią w powietrzu, kolebiąc się z boku na bok. Potem małe talerze podleciały ku większym i wszystkie powoli się oddaliły. Nie udało mi się dopaść żadnego z nich...

Myślę, że powinniście się skontaktować z ówczesnym dowódcą - majorem Bielajewem. Mówił nam, że to Amerykanie fotografowali nasze stanowiska ogniowe i okręty podwodne naszego północnego skraju obrony. Inni zaś mówili, że na lotniskowcu “Graf Zeppelin " doszło do eksplozji jakiegoś urządzenia, ściśle tajnego, a wiadomo było, że jest on zatopiony. (“Graf Zeppelin" został uszkodzony w porcie w Hamburgu przez Aliantów w czasie jednego z rajdów bombowych w kwietniu 1945 r. -przyp. R.K.L.) Barwa tych obiektów była podobna do tego pokrętła z radia “ Meridian ", zaś na krawędzi były punkty. Talerze leciały od morza na południe (tzn. nad wyspę Uznam/Usedom i dalej w kierunku Zalewu Szczecińskiego -przyp. R.K.L.), a w tym czasie coś się działo w naszej SON. (Stancja Orudijnoj Nawodki - stacja namiarów artyleryjskich -przyp. R.K.L.) Kiedy było już po wszystkim, zaczęli od nas zbierać zeznania i dali nam do podpisania papier o zachowaniu wszystkiego w najgłębszej tajemnicy. Potem oddetaszowano mnie do Piławy (Bałtijska) i nic nikomu nie mówiłem."

Cóż to może znaczyć? Dlaczego Pozaziemianie interesowali się sowieckimi umocnieniami na wybrzeżu Bałtyku? Tak czy inaczej, nie musieli to być wcale Obcy, a może tylko Rosjanie, którzy trenowali się w prowadzeniu niemieckich dyskoplanów V-7 na własne baterie plot.... A czemużby nie? Przecież dystans pomiędzy Świnoujściem a HVP Peenemunde wynosi zaledwie 35 km w linii prostej... Przecież to nie Amerykanie, Anglicy czy Kanadyjczycy, a właśnie Sowieci okupowali wschodnie landy Niemiec w tym Uznam/Usedom i HVP! To oni właśnie odwieźli do ZSRR cale laboratoria z ponad 5.000 osób średniego i niższego personelu technicznego pracującego tam do ostatniej chwili! Mylą się Brad i Sherryl Steigerowie pisząc, że:

Badacze, którzy przeniknęli poprzez intrygi rządu USA, odkryli to, iż Obcy nawiązali kontakt z uczonymi hitlerowskimi na początku lat 30. Wielu z nich uciekło z Rzeszy po dojściu Hitlera do władzy w obawie przed prześladowaniami, do USA, gdzie zaczęli pracować dla PROJECT RAINBOW. (Czyli PROJEKT TĘCZA - stworzenie konstrukcji “stealth " w latach 40. Prawdopodobnie pracowano tam także nad dyskoplanami... -przyp. R.K.L.) (...) W czasie II wojny światowej, wielokrotnie obserwowano Nieznane Obiekty latające i opisywano je jako “foo-fighters ". (...) Także istnieją dowody na to, że niemieccy specjaliści rakietowi uzyskali kontakt z pozaziemskimi technologiami i jest możliwe, że hitlerowcy dorwali pozaziemski aparat latający. Kanadyjczycy zdobyli plany dyskokształtnego aparatu latającego (...). Już po wojnie, zakłady De Havilland Aircraft Corporation skonstruowały latający dysk według planów niemieckich uczonych. "

Jak żeśmy tu już nadmienili, Peenemunde dzieliło od wojsk kanadyjskich co najmniej 200 km, zaś HVP w rzeczywistości został zajęty przez wojska 2 Frontu Białoruskiego - Armii Czerwonej. Przejęty materiał został przesłany wraz z ludźmi pod konwojem wojsk NKWD do Związku Sowieckiego, gdzie nadal kontynuowano badania pod okiem samego marszałka żandarmerii Ławrientija Pawłowicza Berii...

Podobny los spotkał niemieckich fizyków atomowych, których wysłano do wojennej kolonii w Agudzerze (Gruzja), gdzie zmuszono ich do badań związanych z produkcją broni jądrowej.

ROZDZIAŁ 3

TAJEMNICE KOŁOBRZEGU

Sowieci w preludium “rakietowego lata" albo Rosjanie w niemieckich bazach rakietowych - Skandynawski dylemat Hamleta: Meteoryt czy rakieta? - Obiekt, który wystartował z morza - Pozaziemski sygnał w 1943 r.?

Kiedy patrzymy na mapkę obrazującą działalność hitlerowskich uczonych, przemysłowców i wojskowych, pracujących nad broniami V w Polsce na wybrzeżu Bałtyku, stwierdzimy, że istniały dwa obszary, dwa poligony niemieckich broni rakietowych. Z nich odpalano pociski rakietowe w 1944 r. nad środek Bałtyku, a po 1945 r. - w kierunku Szwecji i innych krajów skandynawskich (poza Islandią). W czasie wojny były tam hitlerowskie poligony rakietowe. Po II wojnie światowej zajęli je Sowieci i korzystali z nich w swej niewypowiedzianej wojnie przeciwko krajom skandynawskim, co stało się bezpośrednią przyczyną powstania “skandynawskiej fali UFO" w 1946r.

Informacja pochodząca z raportu Lorena Grossa jednoznacznie stwierdza, że:

Stolpmunde na wybrzeżu Bałtyku, znajdujące się w odległości 125 mil na wschód od Szczecina, jest tajną bazą rakietową skąd Rosjanie odpalają “ rakiety-widma " i latające bomby na terytorium Szwecji - o czym opowiedział pewien młody Niemiec, który uciekł do Szwecji z sowieckiej Zony. Po zakończeniu wojny -opowiadał on - Rosjanie zabrali wszystko, co tylko dało się zabrać z Peenemunde do Stolpmunde, gdzie Niemcy mieli przedtem poligon broni rakietowych, V. Uciekinier przysięgał na wszystko, że niejednokrotnie słyszał grzmot odpalanych rakiet lecących nad Bałtykiem do Szwecji..."

Dalszym dowodem na powyższe może być fotografia wykonana przez Szweda - pana Erika Reutesvarda w dniu 11 lipca 1946 r. opublikowana przez tamtejsze dzienniki i brytyjski “The Daily Telegraph" z 12 lipca 1946 r. Przedstawia ona fragment jakiegoś krajobrazu i... no właśnie - co? Spadek meteorytu? Być może. Szwedzcy specjaliści po dokonanej analizie fotografii orzekli, że u nasady widocznego na niej płomienia znajduje się jakiś ciemny przedmiot, lecący przed płomieniem. A zatem rakieta V!... Niestety - zdjęcie nie jest zbyt udane i doprawdy trudno jest na nim ujrzeć to, co widzieli szwedzcy eksperci...

Jeżeli idzie o Łebę, to nie mamy żadnych dokumentów i innych dowodów materialnych na to, że w latach 40. odbywały się tam testy broni V. Sytuacja zmieniła się w lecie 1998 r. kiedy to w lipcu TVP pokazała reportaż o znalezionych tam wyrzutniach latających bomb! Ponadto jeden z naszych znajomych, oficer Straży Granicznej - mjr SG Andrzej B. z Łeby twierdzi, że Sowieci przejęli po faszystach łebską bazę “którą potem używali do odpalania swoich rakiet". Przeciw komu? Tego mjr B. nie wiedział - ale my już tak. Przeciwko Szwecji w lecie 1946 r. (Gdybyś Czytelniku chciał wiedzieć coś więcej na ten temat, to informuję, że raport L. E. Grossa i inne informacje na ten temat zawarłem w opracowaniu pt. “Tryptyk ufologiczny - XIV tajemnica historii" - przyp. R.K.L.)

Inną, z naszego punktu widzenia interesująca przygodę przeżyli trzej żołnierze - być może nawet byli to żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza - którzy w marcu 1953 r. w okolicy Kołobrzegu zaobserwowali Nieznany Obiekt Podmorski (USO) typu NOTSUB-Id/DD. Wydarzenie to przebiegało następująco: ci trzej żołnierze zauważyli, jak gładź Morza Bałtyckiego silnie wzburzyła się w odległości około 200 m od brzegu, potem z tego miejsca wystrzelił brązowy, trójkątny obiekt, który wznosząc się po spirali osiągnął pułap 200 m i odleciał na pełne morze, ku północy. Obserwacja ta jest prawdziwa, ponieważ właśnie tak przebiega odpalanie pocisków rakietowych spod wody, z pokładu okrętu podwodnego. Najpierw eksplozja ładunku gazowego, który wypycha rakietę z wyrzutni, a potem - po osiągnięciu przez nią powierzchni wody - zapłon silnika głównego i odlot w pożądanym kierunku. Spiralny tor lotu w początkowej części trajektorii bierze się stąd, że urządzenie żyrokompasowe autopilota jest w trakcie rozruchu, co powoduje lekkie odchylenia pocisku od kursu. Po całkowitym rozruchu żyropilota pocisk leci już bez przeszkód ku celowi. Ot i rozwiązanie całej tajemnicy... Wbrew temu, co twierdzili włodarze Kremla, ZSRR prowadził badania nad stworzeniem broni rakietowo-jądrowej odpalanej z pokładów okrętów podwodnych już na początku lat 50.! Amerykanie ich prześcignęli w tej dziedzinie tworząc całą klasę okrętów podwodnych rakietowych, ale to nie znaczy, że Sowieci zasypiali gruszki w popiele! Wręcz na odwrót! Ich program badawczy był supertajny, a poligony w Ustce i Łebie szczelnie zamknięte przed Polakami. Tak więc możemy tylko domniemywać, że ta obserwacja USO z marca 1953 r. była powtórką akcji U-511 w sowieckim wydaniu!...

Jest możliwe, że najbliższa przyszłość rzuci nieco więcej światła na działalność Sowietów w Polsce na poligonach wojskowych, w miarę odtajniania dokumentów MON i MSWiA.

Poza tu wzmiankowanym odpalaniem rakiet spod wody, Kołobrzeg zapisał się także trwale w historii V-7. Jeżeli mamy wierzyć Gerdowi Burde i jego dokumentalnemu filmowi pt. “Tajemnice Trzeciej Rzeszy", to w dniu 24 grudnia 1943 r. rozpoczęto działalność w ramach PROJEKTU ALDEBARAN. Dwa media z ezoterycznego towarzystwa “Vril": Maria Ortisch i kobieta o pseudonimie Sigrun tłumaczyły w czasie tajnego posiedzenia członków tego towarzystwa swe kontakty parapsychiczne z pozaziemską cywilizacją pochodzącą z okolicy gwiezdnej Aldebarana (alfa gwiazdozbioru Byka). Ba! - co więcej - “Vril" dysponował środkiem, który miał wieść do celu ich naukowych badań - dyskokształtnym pojazdem kosmicznym “Vril"! - latającym na zasadach nietradycyjnych. Najciekawszym było jednak to, że ów dysk mógł z łatwością pokonać odległość 68 lat świetlnych dzielących Ziemię od Aldebarana i jego hipotetycznej cywilizacji, która się odezwała za pośrednictwem mediów towarzystwa “Vril", nadając informacje o swym istnieniu przez jakiś tunel czasoprzestrzenny, czyli de facto za pośrednictwem piątego wymiaru!

W przeciwieństwie do mediów “Vrilu", my nic nie wiemy o istnieniu cywilizacji Aldebarańczyków - nie zakładamy tego, że ta cywilizacja istniała czy istnieje, ale jeżeli udzieliła ona hitlerowcom pomocy w dokonaniu zbrodni przeciw ludzkości w czasie II wojny światowej i zgodziła się na to, by nazistowscy Ubermenschen tworzyli nową rasę panów kosztem wymordowania kilkunastu milionów Untermenschen, to nie ma o czym właściwie mówić. Należałoby powołać kolejny Trybunał Norymberski! ...

Uważamy za całkowicie możliwą rzecz, że w okolicach Kołobrzegu testowano dyskoplany. Gdzie dokładnie to było, tego możemy się jedynie domyślać - choć na 99,99 procent przekonani jesteśmy, że było to w Ustce i Łebie. Mogło to być niezależnie od tego także w innych miejscach. Tak czy owak, informacja o udanych eksperymentach z latającym dyskiem RFZ-7T (który możemy oglądać na obrazie pędzla Nicholsa) mówi całkiem wyraźnie o tym, że: “Ten statek przeszedł z powodzeniem próby pod bałtyckim niebem..." - a więc znów Bałtyk. Gdzie będziemy szukać dalej?

Czy udamy się w kierunku wschodnim?

ROZDZIAŁ 4

ZAGADKI TRÓJMIASTA

Wilkommen in Gotenhafen-Hexelgrunt! - Żołnierze Wehrmachtu wychodzą po pięciu latach z podziemi - Niewiarygodne wydarzenie: latający dysk na gdyńskiej plaży 18 lipca 1943 r.

Na wschód od terenów, o których pisaliśmy w poprzednim rozdziale, rozpościera się tajemnicze Pomorze Gdańskie. Ten rozdział zatytułowaliśmy “Zagadki Trójmiasta", bowiem najwięcej zagadek znajduje się w okolicach miast Gdańsk, Sopot i Gdynia.

Kiedy w kwietniu 1997 r. uczestniczyliśmy w specjalistycznej konferencji ufologicznej w Gdyni, mieliśmy przyjemność spotkać się z badaczami, którzy zajmują się zagadkami Trójmiasta, a którzy opowiedzieli nam kilka niezwykłych historii. Zdecydowana większość z nich dotyczy terenów na północ od Gdyni, w kierunku na Władysławowo, gdzie znajdowały się rakietowe poligony SS, a których szefem był SS-ObergruppenFuhrer Emil Mazuw. Ale o nim później. Na początek powiemy o pierwszej tajemniczej miejscowości - Gdyni-Babie Doły.

Już po ukończeniu bojowych operacji na terenie Polski, 3 października 1939 r. hitlerowcy zaczęli wznosić kompleks pod nazwą Ośrodek Badań Uzbrojenia Kriegsmarine Gotenhafen-Hexelgrunt.

Przede wszystkim badano tam i pracowano nad rozwojem broni podwodnej i torpedowej z różnymi rodzajami napędu. To właśnie o tym ośrodku pisał w swej świetnej powieści “Inkarnacja" Leonard, który kazał bohaterom wypłynąć w korsarski (a raczej piracki) rejs najnowocześniejszym U-Bootem “Elektra" z Gdyni na Pacyfik. Ten U-Boot typu XXV napędzany turbinami Walthera i naszpikowany dalszymi cudeńkami hitlerowskiej techniki miał za zadanie topić wszystko, co się mu nawinęło pod wyrzutnie torpedowe i lufy dział.

Ten podziemny kompleks jest do dnia dzisiejszego jednym wielkim labiryntem zagadek. Wedle różnych plotek i niepewnych opowieści, jeszcze w 1950 r. wyszły z niego trzy (według innego źródła tylko jedna) wynędzniałe postacie ludzkie, byli to hitlerowscy żołnierze Wehrmachtu, którzy przez pięć lat tam się ukrywali. W rzeczywistości, według relacji prasowych i meldunków policyjnych, w lochach i korytarzach kompleksu odbywają się satanistyczne czarne msze, czego dowodzą grafitti na ścianach. Część kompleksu przejęła po wojnie armia, w części są jakieś składy. Co tam jest naprawdę, tego nikt nie wie, poza sztabowcami. Istnieje domniemanie, że w czasie II wojny światowej Niemcy pracowali tam nad swymi Wunderwaffen, ale jeszcze bardziej jest możliwe, że była tam rafineria boru (B), berylu (Be), hafnu (Hf), indu (In), uranu (U) i toru (Th) - bowiem te pierwsze cztery pierwiastki można było uzyskać z piasków bałtyckich, zaś dwa następne - ze złóż w okolicach Ełku, Bielska Podlaskiego, Pasłęka i Krynicy Morskiej. (Są to złoża żyłowe lub egzogeniczne zawierające poza uranem także cyrkon (Zr), Itr (Y), wanad (V), molibden (Mo), neodym (Nd) oraz erb (Er) - przyp. R.K.L.) Wszystkie tu wymienione pierwiastki są używane w technice jądrowej...

W czasie spotkania z paniami Benitą Cempel i Zofią E. Piepiórką w dniu 15 marca 1997 r. pojawił się ciekawy aspekt tej problematyki, a mianowicie - kompleks ten do dziś dnia emituje jakieś szkodliwe promieniowanie i być może do dziś dnia jest tam coś ukryte, co może stanowić zagrożenie dla istot żywych. Możliwe, że znajduje się tam jakiś arsenał broni chemicznych, bądź niewykorzystane zasoby rudy uranowej czy torowej. Znamy w Bałtyku wiele miejsc, gdzie po wojnie zatopiono zasoby broni chemicznej i bojowych środków trujących.

Jest także możliwe, że hitlerowcy pracowali nad wykorzystaniem energii jądrowej w celu uzyskania z niej energii elektrycznej, właśnie w Gdyni. A może usiłowano wydobyć tutaj złoto drogą reakcji jądrowych? Produkcja złota na skalę przemysłową, to wcale nie był taki głupi pomysł, jakby się to wydawało na pierwszy rzut oka. Do tego tematu wrócimy jeszcze przy omawianiu prac hitlerowców w Górach Sowich. Wracając do problemów energetycznych III Rzeszy, to należy podkreślić to, iż pod koniec wojny gnębił ją właśnie głód energii, bowiem Rosjanie przecięli życiodajne rurociągi z zagłębi Ploesti (Rumunia), a resztę odcięli Alianci zachodni - co wyszło w czasie słynnej “Bitwy o wyłom" w Ardenach pod koniec 1944 r., kiedy to wspaniałe hitlerowskie czołgi - praktycznie niezwyciężone w walnej bitwie - stanęły bezradne z braku ropy, której Amerykanie mieli po dziurki w nosie... I tak Niemcom pozostała jedynie energia jądrowa. Naziści o niej wiedzieli i planowali jej użycie, ale na przeszkodzie stał brak czasu. Tak więc w Babich Dołach mógł istnieć instytut badawczy zajmujący się energetyką jądrową, działający pod przykrywką instytutu d/s uzbrojenia Kriegsmarine.

Struktura podziemnej bazy Gotenhafen-Hexelgrunt jest podobna do innego podziemnego kompleksu badań jądrowych w Górach Sowich, a to jest już konkretny argument “za" wyżej wymienioną hipotezą. Gdyby szło tylko o badania rakietowe jak np. w Peenemunde, to hitlerowcy nie wchodziliby tak głęboko w ziemię.

Alternatywna teoria mówi, że ta baza służyła za podwodny port dla okrętów podwodnych, tajną bazę U-Bootów, system schronów dla pracowników Gestapo czy wreszcie - dziwcie się ludzie! - podziemną... katedrę! Prawdę znają jedynie oficerowie baz lotniczo-morskich z Oksywia i Babich Dołów, ale ci - co też jest dziwne - niczego nie mówili - dlaczego?!

Jest jeszcze jedna możliwość - jak już tu nadmieniliśmy, że niektóre pierwiastki służące w technologiach jądrowych można uzyskiwać z wody i piasku morskiego: cyrkon, hafn, bor, beryl, mangan, molibden, lit czy ind. Pierwiastki te znajdują się nie tylko w wodzie czy piasku, ale także w górach Dolnego Śląska i w Tatrach, ale o tym później. Problem polega na tym, że do dziś dnia nikt nie wziął na poważnie takiej możliwości, choć wszyscy wierny o tym, że Niemcy byli i są mistrzami w odzyskiwaniu pierwiastków z niskoprocentowych rud, którą to umiejętność opanowali do perfekcji właśnie w czasie obu wojen - szczególnie w ciągu dwóch ostatnich lat II wojny światowej. To mistrzowie ersatzów. Z naszego punktu widzenia ta możliwość musi być poważnie przebadana przez naszych specjalistów, zanim uprzedzą nas Niemcy czy Rosjanie.

W naszym dalszym rozważaniu na temat tajnych broni III Rzeszy należy wspomnieć także o poligonie SS we Władysławowie (Grossendorf), o którym wzmiankował w swych pracach polski specjalista od niemieckich tajnych broni i pisarz w jednej osobie Michał Wojewódzki. Informacja przez niego podana jest krótka i zagadkowa. Wynika z niej, że dowodził tym poligonem SS-Obergruppenfuhrer Emil Mazuw - ale to wie każdy...

I cóż w tym dziwnego? Nic poza tym, że jeżeli Peenemunde było do dyspozycji Wehrmachtu i Luftwaffe, to poligon we Władysławowie podlegał tylko i wyłącznie kompetencji SS. To znaczy, że faceci w czarnych mundurach i z trupią główką na czapkach wypróbowywali tam coś ekstra, coś, co nie było dostępne oczom zwykłych śmiertelników i co chroniły doborowe i elitarne jednostki bezpieczeństwa wewnętrznego SS. I po trzecie - co już wiemy z innych źródeł - była to ta jednostka SS, która zajmowała się badaniami nad dyskoplanami, tak więc ślad w tym przypadku jest wyjątkowo ciepły...

Nowe światło na ten problem rzuciło nieoczekiwane zeznanie byłego więźnia gdyńskiej filii KL Stutthoff ukrywającego się pod pseudonimem S. Theau, który podał swą relację już po wojnie.

Theau nie mógł sobie przypomnieć dokładnej daty swego Bliskiego Spotkania, jednak pamiętał, że było to w pierwszą niedzielę po 14 lipca 1943 r. Nasz bohater szedł wybrzeżem w kierunku Babich Dołów i ujrzał naraz coś dziwnego. Pomiędzy trzema wydmami leżał zaryty częściowo w piachu jakiś obły przedmiot o barwie błyszczącego aluminium.

Zaskoczony Francuz, który patrzył na to ze szczytu wydmy nie był w stanie rozpoznać kształtu tego obiektu, potem dotarło do niego, że był to dysk. Jego jeden bok był wbity w piach i jakaś ludzka postać przykucnięta przy nim, odgarniała rękami piasek, który widocznie uniemożliwiał lot tego dziwnego obiektu. Świadek był przeświadczony, że widzi niemiecki samolot, który musiał awaryjnie lądować w czasie lotu doświadczalnego. Po chwili osoba odkopująca pojazd odwróciła się i ku swemu zdumieniu Theau stwierdził, że była to kobieta! Była ubrana w dziwny, ściśle przylegający do ciała strój, jaki wtedy nie był w modzie.

I tutaj mała dygresja. Otóż zarówno świadek jak i Jean Sider - który podał nam tą jego relację - zwrócili uwagę na dziwność stroju pilotki. Teraz jest wiadomo, że pilot samolotu naddźwiękowego musi być ubrany w ściśle przylegający do ciała kombinezon, bowiem przy przyśpieszeniu wynoszącym 5 i więcej g, każde załamanie, fałda czy szew odzieży boleśnie wbiłby się w ciało pilota. A to stanowi kolejny dowód na to, że dyskoplan ten latał z prędkością wyższą od 1 Ma i z przyśpieszeniami powyżej 5 g!... Świadek porównał strój kobiety do kombinezonu nurka, który widział na filmie Jacquesa Y. Cousteau.

Kobieta była postawną blondynką i jej jasne włosy spływały aż na ramiona. Jej wzrost wynosił około 175 cm, jej cera była jasna, ale oczy trochę skośne. Kiwnęła na niego, a Francuz podszedł bliżej. Wtedy zauważył, że jest przepasana paskiem z klamrą i obuta w buty z cholewkami do połowy łydek. Jej dłonie miały długie palce z krótkimi paznokciami. Odezwała się doń w jakimś nieznanym mu języku, a z gestykulacji wynikało, że żąda od niego pomocy przy odkopywaniu części obiektu zasypanej piaskiem.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym szczególe, kobieta przemówiła do niego w nieznanym języku. Czy nie był to może rosyjski? Nie możemy nie wziąć pod uwagę tej możliwości, bowiem rysopis tej kobiety zjawiskowo przypomina te postawne ruskie krasawice z filmów Eisensteina. Długie jasne włosy, szerokie ramiona, wzrost wskazują na dziewczynę ze wschodu Europy. Także jasna cera i lekko skośne oczy - tak charakterystyczne dla Rosjan!

Wróćmy jednak do świadka, który po chwili wykonał jej polecenie w ciągu kilku minut.

W czasie pracy, Theau dokładnie przyjrzał się obiektowi. Nie był on nitowany czy spawany, jego powierzchnia była gładka. Nie miał on żadnych oznaczeń, które wskazywałoby na jego pochodzenie. Talerz miał 6 m średnicy i 2 m wysokości. Kształt pojazdu przypominał dwie połączone podstawami miednice. W górnej części znajdowało się 4 lub 6 okienek. Nie było widać żadnego luku czy włazu. Na spojeniu obu “miednic" znajdowały się dwa ciemniejsze pasy oddzielone od siebie czarną linią.

Po odkopaniu zasypanej części, pilotka gestem nakazała Francuzowi oddalenie się, zaś sama weszła do pojazdu. Położyła obie ręce na powierzchni obiektu, a wtedy pokazał się w niej otwór, przez który weszła do środka. Potem otwór zamknął się i znikł. Następnie rozległ się wibrujący dźwięk, a ciemna linia pomiędzy pierścieniami zabłysła. Obydwa pierścienie zaczęły wirować przeciwbieżnie, a pojazd powoli uniósł się pionowo w górę i odleciał poziomo, w kierunku północnym z takim przyśpieszeniem, że świadek stwierdził iż był on szybszy od najszybszego ówczesnego pościgowca.

Theau był przekonany, że spotkał się z najsłynniejszą hitlerowską pilotką-oblatywaczką, kpt. pil. Hanną Reitsch, której zdjęcia zdobiły okładki wszystkich magazynów. Pod koniec lat 50. doszedł do wniosku, że to było jednak Bliskie Spotkanie Trzeciego Rodzaju. Najprawdopodobniej dlatego, że owa pilotka była podobna do odwiedzającej George'a Adamskiego pięknej Plejadanki Semjase...

Skomentujmy to krótko. Gdyby nieznana kobieta była rzeczywiście kpt. Reitsch, to oznaczałoby, że Niemcy pracowali nad modelem dyskoplanu i na nim już latali w połowie 1943 r. A jeżeli to nie była ona, to pozostaje nam jeszcze wersja o “komsomołce" wykonującej szpiegowską misję dla GRU czy NKWD do terenów ekstra-tajnych prób hitlerowskich broni V. To, że to mógł być szpiegowski aparat jest więcej, niż prawdopodobne, bowiem nie miał on żadnych oznakowań nawet swej przynależności państwowej.

Oczywiście nie zapominamy o tym, że mogło to być “zwyczajne" Bliskie Spotkanie ze “zwyczajnym" UFO, co oznaczałoby, że faszystów obserwowała na ich poligonach jakaś agentura Obcych! A czemu nie?! Jest to godne uwagi, zwłaszcza kiedy pomyślimy, jak głęboko mogła przeniknąć Ich agentura wywiadowcza do hitlerowskiej machiny terroru... Oczywiście musimy założyć, że Oni przeniknęli także do służb specjalnych innych państw - protagonistów tej i także następnej - Zimnej Wojny: Wielkiej Brytanii, ZSRR i USA?

Jak się wydaje, długo przyjdzie nam poczekać na odpowiedź i do tego tematu jeszcze wrócimy w końcowym rozdziale tej książki. Oni mogli być jakimiś agentami, którzy nie mieszali się w wojenne wydarzenia, ale pełnili funkcje obserwatorów, którzy interweniowali w bieg historii w białych rękawiczkach, delikatnie, dyskretnie, ale nadzwyczaj skutecznie...

ROZDZIAŁ 5

PORT W GDYNI - POLSKIE ROSWELL?

Konferencja w Gdańsku - Szokujący referat Bronisława Rzepeckiego - Na scenę wychodzą japońscy filmowcy - Ufokatastrofa w Gdyni: 21 stycznia 1959 r. - Nieznany humanoid na plaży - Znaleziono ciało Kosmity!

W niedzielę, 12 października 1997 r. obaj wzięliśmy udział w międzynarodowym sympozjum “UFO MARATHON - 50 YEARS OF THE CONTEMPORARY ERA OF UFO", które miało miejsce w Gdańsku z okazji 50. rocznicy pierwszej obserwacji UFO.

W czasie wystąpienia najsłynniejszego polskiego badacza paranormalnych zjawisk, koordynatora krakowskiej Grupy Badań NOL, naszego kolegi i przyjaciela pana Bronisława Rzepeckiego, sala wykładowa pękała w szwach.

Jak poinformował nas prelegent, w dniach 23 i 24 listopada 1996 r. ekipa japońskich filmowców nakręciła dokument o katastrofie NOLa w Gdyni, która to ufokatastrofa miała miejsce pod koniec lat 50. Stało się to w 14 lat po wojnie, 21 stycznia 1959 r., kiedy to do Basenu J. Piłsudskiego (wtedy Basen IV) portu gdyńskiego spadł jakiś płomienisty obiekt. Tej nocy na Bałtyku szalał sztorm i wiatr dochodził do 8°B. W porcie na nocnej zmianie pracowało kilkadziesiąt osób, zbliżała się godzina 5 rano i... tu oddajemy głos panu Janowi Roczyńskiemu, który tak opisał to wydarzenie przed kamerami japońskiej telewizji NHK TTC Channel 8:

Była to środa czy też czwartek. Pracowaliśmy przy statku m/s “Dąbrowski". To nadleciało znad gdyńskiej plaży nad składy i magazyny, bardzo nisko, wydając gwizd i grzmot, jakby tarły o siebie dwa płaty metalu. Kierowało się ku kanałowi i spadło do wody przy Nabrzeżu Polskim. Obiekt miał kształt jaja i wielką prędkość. Wszystko trwało chwilę. To było około 5 nad ranem, kiedy było jeszcze ciemno. Statek się zachybotał od silnie wzburzonej wody. Więcej już nic nie widziałem. Wkrótce przyszli ludzie z marynarki wojennej i wojska. Rozstawili wartowników i przeszukiwali basen. Coś wyłowili, jak się potem dowiedziałem. To nie jest żadna bajka - tam coś rzeczywiście było!... "

Innym świadkiem był inż. Alojzy Data, który o tym tajemniczym przedmiocie z morskiego dna tak się wypowiadał:

Wyglądało to jak walcowate naczynie z folii. Wypełniała go jakaś ciecz różowej barwy, która była o wiele cięższa od wody. Nasze laboratorium bardzo się obawiało otworzyć to naczynie, bowiem po wojnie dno morskie było usłane różnym świństwem i sądziliśmy, że to może być iperyt czy fosgen. Problem rozwiązał się na koniec w prosty sposób. Po pewnym czasie przyszedł do nas funkcjonariusz UB, który to znalezisko zabrał i od tego czasu już tego nie widzieliśmy... "

Hmmm... - zupełnie jak z “Archiwum X"... I tu jeszcze jedna dygresja - ta ciężka różowawa ciecz - czy nie mogła to być tzw. “czerwona rtęć"? Do tego problemu jeszcze wrócimy!

Bronisław Rzepecki kontynuował opowiadając, jak to w kilka dni po tej katastrofie, wartownicy strzegący portu wojennego w Gdyni, zatrzymali na plaży przed Dowództwem MW, czołgającego się humanoida o sześciu palcach u rąk i nóg, który był ranny i poparzony. Został on przewieziony do Szpitala MW na Polankach w Gdańsku-Oliwie.

Ten trop podjęli i postanowili zbadać japońscy filmowcy - niestety, w żadnym z archiwów służby zdrowia w Gdańsku, Sopocie czy Gdyni nie znaleziono o takim “pacjencie" nawet najmniejszej wzmianki, co jednak nie może nas dziwić... Japończykom udało się jednak zrobić wywiad z oficerem lotnictwa, który potwierdził w swej utajnionej pracy fakt znalezienia i hospitalizowania humanoida.

W książce Bronisława Rzepeckiego pt. “Bliskie Spotkania z UFO w Polsce", możemy na s. 125 przeczytać, że Arthur Shuttlewood, znany na Zachodzie autor książek o UFO, podał następującą informację:

Antoni Szachnowski, prezes Anglo-Polskiego Klubu Badaczy UFO, usłyszał w czasie rozmowy w Londynie tą historię od Polaka - uciekiniera z Gdyni, który pracował w jednym z tamtejszych szpitali. Nieznana istota czołgała się po plaży i była w stanie kompletnego wyczerpania, została wzięta do szpitala na obserwację. (...) Była ona ubrana w jednoczęściowy kombinezon, który uniemożliwiał fotografowi wykonanie zdjęcia. W końcu udało się zdjąć jej ten strój przy pomocy nożyc do blachy i wtedy się okazało, że było to zrobione z bardzo odpornego materiału. Na napięstku istota miała zapiętą jakąś bransoletę, po zdjęciu której zmarła. Po pewnym czasie przyjechała lodówka (samochód-chłodnia) i zwłoki istoty zabrano do jednego z moskiewskich instytutów."

Po takim zakończeniu tych niezwykłych wydarzeń musimy zadać pytanie, czy jeszcze po upływie tylu lat możemy się czegoś nowego dowiedzieć? Bronisław Rzepecki twierdzi, że być może zwłoki Obcego pozostały w kraju gdzieś w lodówkach któregoś z wojskowych szpitali Trójmiasta, bądź humanoid ten jeszcze żywy znajdował się w rękach naszych wojskowych... Nasz “człowiek z Tokio" - pan Paweł Kamiński - twierdzi, że do tokijskiej centrali NHK zgłosili się byli pracownicy KGB z ofertą sprzedaży filmu ukazującego nie mniej, ni więcej jak... sekcję zwłok humanoida z Gdyni!! Jednakże kiedy zastanowimy się nad profilem psychologicznym tych ludzi, to możemy śmiało przypuścić, że tak jak w przypadku Raya Santilliego chodzi tu o bezczelny falsyfikat sporządzony dla osiągnięcia poklasku, sensacji i... dużych pieniędzy! W istniejącej na terenie WNP sytuacji Społeczno-Ekonomicznej, ci ludzie chcą “wpakować" Zachodowi “zwykły kit" im szybciej i za większe pieniądze - tym lepiej. Dowodami na to są m.in. plagiaty Sołomona Szulmana (“Innopłanetianie nad Rossijej" - w 75% ordynarny plagiat ściągnięty z pracy Spencera i Evansa “UFOs 1947 - 1987: 40 years Search for an Explanation", Londyn 1987), Dowodem jest też “Wpadka Hesemanna", któremu niejaki Walery Uwarow wcisnął zdjęcia przedstawiające dekorację do polskiego filmu “Na Srebrnym Globie" w reżyserii Jerzego Żuławskiego, jako zdjęcia autentycznego NOLa na Kaukazie. Michael Hesemann odwołał to później w czasie II Międzynarodowej Konferencji Ufologicznej we wrześniu 1996 r. w Debreczynie - cóż z tego, brednia ta tłucze się od czasu do czasu na łamach światowej prasy ufologicznej... No i ostatnio kolejna “sensacja" w postaci relacji tegoż Uwarowa o tajemniczych budowlach na Syberii, (której dałem odpór na łamach CZASU UFO nr 5,1998) też brzmiących wręcz nieziemsko...

Jakie z tego wynikają wnioski? Na pewno należy w czasie zbierania informacji patrzeć ludziom na ręce w myśl zasady: “wierz ludziom i ich sprawdzaj". Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z przedstawicielami zbrojnego ramienia “awangardy proletariatu", których prawie wypuścili z komunistycznego rezerwatu i dla których słowa takie jak: “cześć", “honor", “etyka", “moralność" są tak puste, jak puszka po szprotkach.

Wracając jeszcze na chwilę do Gdyni, tego polskiego Roswell, który nie zyskał takiej popularności, jak amerykański, możemy na temat UFO powiedzieć, że pokazują się one tam, gdzie występuje zagrożenie losów naszej planety i jej mieszkańców - tak jak to wyszło w przypadku kataklizmu powodziowego w 1997 r. (A także kolejnych kataklizmów powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i okolicach Limanowej w 1998 r. - przyp. R.K.L.) Tak więc zakładamy, że w okolicach Gdyni znajduje się coś, co może stanowić zagrożenie dla naszej egzystencji i to coś jest pod stałą obserwacją Obcych - o czym świadczą mnogie obserwacje NOLi w okolicach Trójmiasta. (Zainteresowanych odsyłam do materiałów IV Ogólnopolskiego Kongresu Ufologicznego w Gdyni w czerwcu 1998 r. - przyp. R.K.L.)

Zanim jeszcze skończymy ten rozdział, chcielibyśmy powiedzieć coś-niecoś na temat podziemnego kompleksu Kamiennej Góry i naturalnych jaskiń pomiędzy Gdynią a Puckiem. Te podziemne przestrzenie były w latach 40. adaptowane przez hitlerowców do jakichś celów - jakich? - tego nikt nie wie. Jedno jest pewne - badacze tajemnic Trójmiasta tam właśnie lokalizują częste obserwacje NOLi i tam je częstokroć fotografowano, a nawet raz sfilmowano kamerą video w biały dzień!

O czym to świadczy?

Może o tym, że w czasie II wojny światowej Niemcy pracowali nad czymś, co mogło zagrozić także i Obcym... Dlatego też ten obszar jest tak dokładnie i pilnie strzeżony przez załogi latających dysków - czy jak kto woli - maszyn informacjo-zbiorczych, jak to próbowaliśmy wykazać w ramach PROJEKTU TATRY. Te maszyny miałyby za zadanie wskazywać charakter i stopień ekologicznego zagrożenia. A z tego już wynika prosty wniosek, że Niemcy pracowali nad jakąś superbronią, którą mieli zamiar użyć na Północno-Europejskim Teatrze Działań Wojennych. Kiedy na te wszystkie informacje spojrzymy poprzez pryzmat wiadomości uzyskanych w czasie PROJEKTU TATRY i trwającego PROJEKTU BAŁTYK, możemy śmiało założyć, że faszyści wpadli na trop niezwykłej (nieziemskiej) technologii jądrowej, którą badali na obszarze Trójmiasta. Stawiamy hipotezę, że Niemcy dostali do ręki gotowy przedmiot, tak że oni nie musieli rozpracowywać teoretycznie podstaw działania tego urządzenia, że takim eufemizmem nazwiemy bomby A czy nawet H albo N, a musieli jedynie uruchomić ich produkcję na skalę przemysłową - podkreślmy produkcję!!!

Gdzie to było? Odpowiedź brzmi: pół tysiąca kilometrów na południowy-zachód od Trójmiasta - na Dolnym Śląsku, w Górach Sowich i Kaczawskich oraz w Karkonoszach...

ROZDZIAŁ 6

DER RIESE"- “OLBRZYM"

Kto nie wie - ten mówi, kto wie - ten milczy" - Góry Sowie: hitlerowskie Alamogordo? - Rakiety, uran i włoscy inżynierowie w “Der Riese" - Laboratorium pod zamkiem Książ - Dyskoplan startuje z Wrocławia.

Jest bezsprzecznym faktem, że o “Der Riese" w Polsce napisało się naprawdę dużo. Możemy tutaj przypomnieć prawo Burdego: “Kto wie - ten milczy, kto mówi - ten nic nie wie". Zagadka “Olbrzyma" trwa już pół stulecia i przez ten czas urosła do rzeczywiście olbrzymich rozmiarów, a my wciąż jesteśmy skazani na domysły - tak jak przy innych zagadkach - o których mówi nasza książka. Wypowiemy tutaj kilka uwag, które mogą rzucić nieco światła na to, co działo się w tych górach przed pół wiekiem.

Pierwsze pytanie, jakie stawiamy w tym rozdziale jest bardzo czytelne - bowiem nie chodzi tu wcale o to, że Góry Sowie były kolejnym Wilczym Szańcem Fuhrera III Rzeszy (NB, wyliczyliśmy kiedyś, że tych kwater Fuhrer miał coś koło piętnastu na terytorium Polski! - co jest oczywistym nonsensem, zważywszy, że każda z nich kosztowała miliony RM, na co nie mógłby sobie pozwolić nawet Hitler i jego akolici... - przyp. autorów) Nie wspominając już o tym, że kwatera głównodowodzącego w tym miejscu byłaby co najmniej niefunkcjonalna, także dla sieci władzy NSDAP, więc cel wyrycia tych wszystkich sztolni itp. korytarzy był zupełnie inny.

Ale żeby być sprawiedliwymi: za hipotezą o kolejnym stanowisku dowodzenia Hitlera przemawia fakt, że była tam centrala łączności teleksowej z przyłączonymi 30 liniami i bardzo silną radiostacją. “Co z tego wynika?" - pytają obrońcy hipotezy o bunkrze Hitlera.

“Dokładnie nic!? najuprzejmiej zawiadamiamy PT Oponentów. Nie istnieje taka teleksowa linia, której nie można by przeciąć i nie istnieje taka silna radiostacja, której nie można by zagłuszyć, a do wszystkiego da się podłączyć podsłuch, jak pouczają nas doświadczenia służb specjalnych obu stron Zimnej wojny. To musiało być coś całkiem innego!...

Wypowiedzi świadków - z którymi można było jeszcze rozmawiać o “Der Riese" - wskazywały dokładnie na to, że nie było to żadne centrum dowodzenia, ale podziemna fabryka. To powtarza się we wszystkich wypowiedziach. Ta cała gadka o bunkrze Hitlera była niczym innym, jak tylko legendą dla naiwnych - bajeczką dezinformującą ewentualnych wywiadowców wroga, bo tak naprawdę szło o centrum hitlerowskiego wywiadu, coś a la stalinowska Chodynka i “Akwarium", gdzie się miały spotykać i dokąd miały spływać wywiadowcze informacje ze wszystkich ziem zajętych przez Rzeszę, a także informacje o postępach prac nad bronią jądrową poza jej granicami. W tym kontekście ta cała maszyna informacjo-zbiorcza staje się zupełnie jasna i zrozumiała.

Jak wykazał w swych książkach Wiktor Suworow alias mjr GRU Władimir Bogdanowicz Rezun, obydwa totalitarne reżimy brunatny i czerwony, wytworzyły niemal identyczne polityczno-wojskowe instytucje służące do utrzymywania brunatnego i czerwonego terroru. Resorty wywiadu i kontrwywiadu były niemal identyczne w swych strukturach. Dlatego też śmiało możemy stwierdzić, że “Der Riese" jest zwierciadlanym odbiciem tego, co znajduje się w Agudzerze czy Gorkich, oczywiście chodzi o ideę, a nie o faktyczny stan - no i fakt, że “Olbrzym" powstał w czasie II wojny światowej, zaś Agudzera - krótko po niej, kiedy to Sowieci wzięli do niewoli wystarczającą ilość hitlerowskich dowódców i specjalistów, bowiem ten, kto nie uciekł na Zachód i nie wpadł w ręce amerykańskich czy w ogóle alianckich służby specjalnych - trafiał w łapki NKWD/ NKGB i jechał do Syberii lub Azji Środkowej.

Kompleks “Der Riese" był z całą pewnością podziemną fabryką, bowiem świadkowie opowiadali, że montowano tam maszyny. Jakie? - tego nie wie nikt, dlatego że były one dobrze strzeżone przez SS-manów. Jeden ze świadków - pan Tadeusz Łukawski z Jordanowa opowiadał, jak to pewien jego towarzysz obozowej niedoli widział na stacji w Głuszycy na kolejowej lorze coś w kształcie cygara przykrytego plandekami, którego długość wynosiła około 12 m. Mogła to być rakieta V-2. Pytanie brzmi: Co hitlerowcy chcieli produkować w kompleksie “Der Riese"? Jest możliwym i to, że rakieta miała posłużyć do bliżej nieznanego eksperymentu z głowicami bojowymi - nie konwencjonalnymi, ale atomowymi? Jest to możliwe choćby dlatego, że świadkowie widzieli jakieś małe wagoniki z nieznaną im rudą - być może uranową - które przyjeżdżały z Karkonoszy albo Jachymova. (Jachymovo odpada choćby z tego względu, że trudno byłoby przewieźć rudę poprzez Karkonosze na Dolny Śląsk bez naruszenia zasady tajności. Rudy uranu i toru znajdują się bliżej - w okolicach Kowar, Janowic, Jeleniej Góry i w samych Górach Sowich! - przyp. R.K.L.) Informacje te potwierdzają także funkcjonariusze UB, którzy wykryli w lochach Gór Sowich silne źródła promieniowania jonizującego, niezależne od żył i gniazd rud, które znajdują się w tych najstarszych górach Polski, liczących sobie 2 mld lat istnienia!

W fascynującej pracy Joanny Lamparskiej pt. “Tajemnice ukrytych skarbów" znajduje się opis “Olbrzyma" i jego peryferii - idzie tutaj o (od północy ku południowi):

  1. Kompleks Jugowice Górne k.Walimia, Jawornik;

  2. Kompleks Włodarz;

  3. Kompleks Rzeczka k./Rzeczki;

  4. Kompleks Soboń k./Zimnej;

  5. Kompleks Osówka w Osowce;

  6. Kompleks Sokolec k./Sokolca i należące także do “Der Riese"

  7. Podziemne przestrzenie pod zamkiem Książ.

Joanna Lamparska dalej pisze, że świadkowie z którymi rozmawiała na ten temat, twierdzili iż w “Der Riese" badano możliwości rozwoju technologii jądrowych. Wydaje się, że szło tam o nową broń, i choć o tym nikt nie mówił, wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

Wspomniany tu już Tadeusz Łukawski stwierdził, że naziści ci potrzebowali do procesów technologicznych duże ilości wody, której było tam pod dostatkiem. Więźniom i robotnikom cudzoziemskim przykazano prowizorycznie zabezpieczać źródła, bowiem - jak mówili niemieccy nadzorcy i inżynierowie - “woda będzie bardzo potrzebna, jak tylko skończymy budowę i zaczniemy produkcję".

Produkcję czego? - pytamy.

Jednym ze złożonych, technologicznych procesów, który wymaga ogromnych ilości wody, jest flotacja rud metali, w tym także rud uranu i toru. Woda również zawiera izotop wodoru - deuter, którego używa się w reaktorach jądrowych jako źródła neutronów lub jako paliwo w reakcjach termojądrowych. Tak więc nieprzypadkowo budowę kompleksu “Der Riese" rozpoczęto w 1943 r....

D20 otrzymuje się w wyniku złożonego procesu destylowania wody “zwyczajnej" - dzięki wielokrotnej elektrolizie wody odseparowuje się najpierw “lekki" wodór 1H. Cięższe izotopy wodoru deuter - 2H i tryt - 3H pozostają. Spała się je w tlenie i otrzymaną w ten sposób mieszaninę wodoru, deuteru oraz trytu w wodzie ponownie poddaje elektrolizie dopóki, póty nie zostanie oddzielony “lekki" wodór. Ciężka i superciężka woda jest używana w reaktorach jako moderator, źródło neutronów i wymiennik ciepła. Takie instalacje z całą pewnością zmieściłyby się w “Der Riese".

A co z uranem? Wydobycie wybuchowego uranu z rudy uranowej jest problemem nie lada. Wybuchowe izotopy uranu: 92233U i 92235U stanowią nikły procent smółki uranowej - czyli mieszaniny tlenków uranu: U02 z U03 i U302 oraz U04 2H20. Należy zatem wzbogacić, tzn. zwiększyć ilość atomów uranu-233 i 235 albo poprzez

dyfuzję - tj. oddzielenie U-233 i U-235 od U-238 najpierw traktując uran fluorem i uzyskując sześciofluorek uranu, który jest gazem, a następnie oddzielenie 233UF6 i 235UF6 od “niewybuchowego" 238UF6 w wielokondygnacyjnych dyfuzorach. Coś takiego nie zmieściłoby się w komorach “Der Riese"... Istnieje jednak inna metoda, oficjalnie odkryta w 1967 r. - metoda odwirowywania mieszaniny 233U z 235U od zwykłego 238U. Istnieje możliwość, że Niemcy znali tą drugą metodę i jej używali w “Der Riese". Sądzimy także, że hitlerowscy uczeni dali sobie radę z problemem, co robić z pozostałym uranem-238. Dziś po prostu przerabiamy go na pluton-239 w reaktorach powielających, zgodnie ze wzorem:

0x01 graphic

zaś uran-233 można otrzymywać z toru-232 zgodnie ze wzorem

0x01 graphic

Marzenie alchemików. Transmutacja jednych pierwiastków w inne. Produkcja energii i materii. Jak widać z tych wzorów - całość opiera się na odpowiednio czystej wyflotowanej i przetopionej rudzie uranu i toru oraz źródłach neutronów. Takim źródłem nie musi wcale być ciężka woda... Może być nim także... “czerwona rtęć" słynny i poszukiwany przez służby specjalne całej Europy i Ameryki preparat - RM 20/20 amalgamat składający się z rtęci, różnych ciężkich izotopów oraz antymonku rtęci: Hg2Sb2O7 czy Hg2Sb2O6. Podobnież jest to niezwykle wydajne źródło neutronów, dzięki któremu można zbudować bombę atomową w walizeczce... Marzenie każdego terrorysty! Wieść niesie, że takich bomb wyprodukowano ponad 200 w ZSRR - kilka z nich zginęło...

Tak więc - jak tu już powiedziano - Niemcy mogli szukać możliwości produkcji ciężkiej i superciężkiej wody: D2O i T2O. Ponadto Sudety zawierają także złoża rud uranowych i torowych oraz minimalne ilości radu (Ra) i radonu (Rn) w wodach głębinowych. Wody te są także bogate w deuter...

Hipoteza o tym, że “Der Riese" pełnił rolę faszystowskiego Alamogordo broni się całkiem elegancko. Pozostało pytanie, co się stało z maszynami tych kompleksów? Odpowiedź jest dość złożona - zostały one rozmontowane i wywiezione do Rzeszy, a reszta - której nie dało się zdemontować - wpadła w ręce Armii Czerwonej, która szybciutko wywiozła ja do ZSRR. Tadeusz Łukawski opowiedział nam, że zaraz po wkroczeniu wojsk sowieckich, został przesłuchany przez jakiegoś oficera Armii Czerwonej - niewykluczone, że był to oficer GRU lub NKWD czy nawet SMIERSZ-u... Wypytał go dokładnie o jego pobyt w “Der Riese", szczególnie interesując się właśnie maszynami - być może wyjeżdżały one właśnie do Agudzery w Gruzji, by z kolei służyć czerwonemu reżimowi...

Wszystko świadczy za tym, że Sowieci mieli swoją wersję alianckiej misji ALSOS i PAPER CLIP w latach 40., bowiem detalicznie przepytywali wszystkich, którzy mieli jakiś związek z hitlerowskimi budowlami podziemnymi: robotników przymusowych, więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców wojennych, a chodziło im o rodzaj pracy przez nich wykonywany. To właśnie ci nieszczęśnicy tworzyli znakomite źródło informacji i mozaikowe wiadomości pozwoliły na to, że do końca lat 50. ZSRR stał się potęgą rakietową, zaś po 1949 r. także potęgą jądrową!

Tadeusz Łukawski nadmienił jeszcze jedną ciekawą rzecz, a mianowicie - że zakłady w “Der Riese" były wybudowane według planów niemieckich i włoskich inżynierów. Ta ostatnia informacja jest szczególnie ważna, bo pasuje do włoskiego inżyniera, specjalisty od turbin gazowych i założyciela zakładów Ansaldo w Mediolanie - Giuseppe Beluzzo vel Alfonso Bellonzo! Włoski badacz Alfredo Lissoni z Mediolanu tak o tym pisał:

“... V-7 było tajnym UFO hitlerowców i zostało ono zbudowane przez trzech Niemców i jednego Włocha. Byli to inżynierowie: Miethe, Habermohl, Schriever i Alfonso Bellonzo. W książce dr Franka E. Strangesa - znanego amerykańskiego badacza V-7 w USA, znalazłem błąd. Tym Włochem, który był profesorem faszystowskiej Politechniki Mediolańskiej i w latach 1943-45 zniknął z Mediolanu, był Belluzzo. Ten sam Belluzzo, który powołał do życia koncern Agip Italia i zakłady Ansaldo w Mediolanie. Po 1943 r. Giuseppe Belluzzo (już jako Alfonso Bellonzo) zniknął. Być może w Niemczech lub w Polsce? Zgodnie z tym, co pisał Stranges, Belluzzo pracował z Miethem, Schrieverem i Habermohlem nad projektem V-7 i pracował jako ekspert w dziedzinie spalinowych i parowych turbin... "

Nie wiemy, czy w “Der Riese" pracował de facto Giuseppe Belluzzo vel Alfonso Bellonzo - piszemy oba jego nazwiska, bowiem wykorzystany tu został stary jak świat trick tajnych służb z fałszywą tożsamością. Kto wie, czy w Polsce nie używał on jeszcze innego nazwiska, np. Corrado Riso?...

Włosi pracowali na wielkich budowach hitleryzmu - byli oni konstruktorami, nadzorcami i wykonawcami (czytaj: niewolnikami - co dotyczyło jeńców wojennych od marszałka Badoglia w 1944 r.). Tadeusz Łukawski spotykał się z nimi i dzięki temu nauczył się trochę włoskiego. Z Włochami spotkał się nasz drugi świadek, którego mieliśmy okazję poznać przy innej budowie, ale to już temat na inny rozdział.

A teraz słów kilka o Zamku Książ. Zamek ten jest celem drogi wielu turystów zwiedzających Dolny Śląsk. Joanna Lamparska twierdzi, że w podziemiach (wielopiętrowych podziemiach) ukryte jest laboratorium broni V, ba! - miały się tam odbywać eksperymenty z użyciem techniki do... lotów w Kosmos!!! Dokładnie tak, jak to proroczo napisał Philipp K. Dick w swej książce “Człowiek z Wysokiego Zamku". Wiadomo, był on pisarzem-fantastą, ale skąd czerpał on swe pomysły? Czy miał jakieś przesłanki ku temu, by wyprawić hitlerowców na Księżyc i Marsa? Być może wiedział on coś o tym, co naprawdę działo się w zamku Książ... Joanna Lamparska z kolei twierdzi, że w laboratoriach zamku Książ pracowano nad broniami biologicznymi, co nie jest niczym dziwnym, jako że sojusznicy Niemiec - Japończycy pracowali w Mandżurii nad broniami B, a szefem tego przedsięwzięcia był gen. dr Ishii Siro, który wraz z generałem szenjangskiej Kempeitai, Kanadzawą (Kempeitai to było japońskie Gestapo czy sowieckie NKWD) przeprowadzali w Harbinie doświadczenia na więźniach politycznych (głównie Chińczykach) i jeńcach wojennych (Amerykanach i Brytyjczykach), wszczepiając im złośliwe i najzłośliwsze szczepy bakterii i wirusów oraz pracując nad wektorami broni biologicznych. Po wojnie obaj uzyskali list żelazny od amerykańskiego generała Douglasa Mc Arthura. Ominął ich Proces Tokijski...

Bezsprzecznie pracowano nad wpływem niskich ciśnień na organizm ludzki. Ludzi umieszczano w komorach, w których odpompowywano powietrze, symulując spadek ciśnienia i tlenu w atmosferze w czasie lotów wysokościowych. Podobno niektórzy wytrzymywali “wzlot" na wysokość 14.000 m, choć teoretyczną nieprzekraczalną granicą jest 8.000 m!

Istnieje możliwość, że badano tam również ochronę biologiczną przeciwko promieniowaniu i ochrony przeciwko uderzeniami bronią jądrową. Jak wiadomo, promieniowanie osłabia bariery immunologiczne organizmu, co powoduje różne infekcje. Możliwe jest, że nad tą problematyką pracowano w Książu - a może raczej pod Książem... “Materiału ludzkiego" było dość - jeńcy wojenni i więźniowie obozu w Rogoźnicy (Gross Rosen), uran w Sudetach i Górach Sowich... Wiemy, że to pytanie retoryczne, ale zadajmy je: czym się różnią “naukowcy" z Rogoźnicy, Książa i “Der Riese" od dr Mengele? Niczym. Ta sama atmosfera pseudouczoności i zero moralności przy mentalności zbrodniarzy. Jeżeli dr Mengele był zbrodniarzem przeciwko ludzkości, to kim byli twórcy “Der Riese"?

I jeszcze jedna rzecz o Książu. Mówi się, że kiedy Sowieci wpadli do Wrocławia, to tamtejszy Gauleiter Karl Hanke zniknął bez śladu - jak pisze o tym Joanna Lamparska:

5 maja 1945 r. po sowieckim ultimatum nakazującym poddanie miasta (Festung Breslau) Hanke zniknął. Istnieje teoria, że Hanke odleciał ostatnim samolotem, który wystartował z lotniska na Placu Grunwaldzkim. Hanke mógł mieć do dyspozycji także i helikopter, których pierwsze prototypy budowano w Pradze i Wrocławiu. Tadeusz Słowikowski znalazł świadków, którzy twierdzą, że po ucieczce z Wrocławia Hanke wylądował w... Książu!

Helikopter wylądował na zamkowej łące w parku, miał on kulistą kabinę z poziomym pierścieniem który się wokół niej obracał. Był on w stanie wznieść się na 12 km przy prędkości 2.000 km/h. Istnieje rysunek tego helikoptera, który został sporządzony przez świadka, który widział jego lądowanie. "

Tyle Joanna Lamparska. Wydarzenie to wiąże się nam z inną ucieczką z innego miasta - płonącego Berlina, gdzie 1 maja 1945 r. Fuhrer III Rzeszy decyduje się na ucieczkę ze swą małżonką Ewą Braun-Hitler właśnie przy pomocy helikoptera pilotowanego przez Hannę Reitsch. Jaki tam helikopter - to właśnie był sławetny dyskoplan V-7!

Proste - nieprawdaż? To właśnie dlatego sowieckie GRU i NKWD/NKGB/KGB mimo szaleńczych wprost wysiłków nie może znaleźć zwłok Adolfa Hitlera i jego “Pierwszej Damy III Rzeszy", bo ich tam po prostu nie b y ł o !!! Były zwłoki sobowtórów, a nie oryginałów! Co się z nimi stało? Po prostu odlecieli do Festung Anden w Ameryce Łacińskiej, albo - co jest jeszcze bardziej prawdopodobne - poddali się Amerykanom i uzyskali immunitet w zamian za różne tajemnice III Rzeszy... Nieprzypadkowo Amerykanie zdetonowali swą pierwszą bombę atomową 16 lipca 1945 r. na Jordana de Muerte. Nieprzypadkowo w niektórych rejonach New Mexico na niebie pokazały się latające talerze i nieprzypadkowo jeden z nich rozbił się w okolicach Roswell. To wszystko ma bezpośredni związek z ucieczką Adolfa Hitlera z Berlina 1 maja 1945 r.! Ale o tym potem. Dodamy tylko, że rosyjski pisarz - Leonid Płatow w swej książce “Tajemniczy okręt podwodny" (Warszawa 1974), z niesamowitą intuicją przewidział to, że Hitlera miał wywieźć z Hamburga transoceaniczny U-Boot do Ameryki Południowej. Dodajmy, że ów U-Boot miał być zwodowany w Gdyni! Płatow nie mógł napisać, że ten okręt podwodny rzeczywiście przejął Hitlerów na swój pokład, bo jego książka nigdy by się nie ukazała drukiem w realiach Rosji sowieckiej. Ucieczka Hitlerów wyglądała zatem następująco: z Berlina do Hamburga nad pierścieniem wojsk sowieckich i polskich, a potem U-Bootem do Argentyny, Brazylii czy Paragwaju, gdzie infiltracja niemieckimi agentami, V kolumną i proniemieckimi lobby osiągnęła kuriozalnie wysoki poziom. Nie mamy dowodów wprost, ale wskazówek jest dosyć. Osobiście nie wierzymy w to, żeby sowieckie służby specjalne “odpuściły" tej sprawie, i dały sobie spokój odkładając ją ad acta. Stalinowi ogromnie zależało na tym, by ujrzeć na własne oczy trupa człowieka, z którym najpierw zawarł haniebny i wiarołomny pakt wymierzony przeciwko wolności Polski i innych krajów środkowej Europy, a który potem zdradził nagłym napadem wczesnym rankiem 22 czerwca 1941 r. na “zupełnie nieprzygotowany" do obrony ZSRR. Rzeczywiście, wszystko wskazuje na to, że faktycznie - ZSRR nie był przygotowany w tym czasie do wojny - obronnej- dodajmy! Armia Czerwona wraz z dywizjami NKWD (aż trzy armie Trzeciego Rzutu Strategicznego!) była niemalże gotowa do miażdżącego ataku na Niemcy i marszu wyzwoleńczego na całą Europę. Nie ma na to dowodów wprost, bo zostały zniszczone przez komunistów, ale w takim razie takim dowodem są działania cenzury, która do ostatka, do listopada 1989 r. (w Polsce) i 1990 r. (w b. Czechosłowacji) walczyła z książkami Wiktora Suworowa i powieściami Toma Clancy'ego! Jak wiele prawdy - niewygodnej komunistom - musiały one zawierać! A zawierały bardzo dużo, jak nie całą prawdę o II wojnie światowej, którą to prawdę przez pół wieku zamazywali hagiografowie Stalina i jego naśladowców...

To byłoby mniej więcej wszystko, co zamierzaliśmy napisać o tajemnicach Gór Sowich. Oczywiście jest to tylko jednostronny pogląd na problem, ale sądzimy, że tych kilka myśli ludzi, którzy nie są związani z poszukiwaniami skarbów (tych tradycyjnych i tych historycznych), może kiedyś natchnąć prawdziwych eksploratorów do rozwiązania tego historycznego rebusu i wielu innych zagadek, bowiem jak napisał kiedyś słynny poszukiwacz skarbów i literat Clive Cussler: “Legendy są jak powiązane liny - jedna przechodzi w drugą"...

Tak jak przedtem, Sowie Góry są otoczone oparem tajemnicy, a my nie widzimy żadnego rozwiązania tej zagadki, które zadowoliłoby profesjonalnych historyków, jak i łowców sensacji...

I jeszcze z ostatniej chwili - niedawno, na wiosnę 1998 r. - część kompleksu podziemnego Gór Sowich - ogółem 2 km korytarzy - udostępniono turystom. Być może w przyszłości uda się udostępnić większość tych kompleksów ludziom i przy okazji uda się dowiedzieć czegoś więcej na temat przeznaczenia tej tytanicznej w skali budowli podziemnej.

ROZDZIAŁ 7

HBEEPLATZ, POLSKI ROSWELL 2 I HITLEROWSKIE UFO W KARKONOSZACH

Channeling z cywilizacji Aldebarana? - Rakietowi i jądrowi specjaliści spotykają się w Czernicy - Dr von Braun utajnia swoją wizytę - Co faszyści znaleźli na Dolnym Śląsku? - Zagadki ukryte w Karkonoszach.

Wciąż nie dawało nam spokoju pytanie brzmiące: Skąd i od kogo faszyści uzyskali dostęp do technologii, która umożliwiała im konstrukcję takich aparatów latających? Gerd Burdę ma na to odpowiedź w swym filmie - to hitlerowskie media nawiązały channelingową łączność z pozaziemską cywilizacja Aldebarańczyków i to właśnie od nich Niemcy dostali informacje o konstrukcji latających dysków.

Myśl, przyznajmy, jest niewątpliwie kusząca, ale przecież... Jakoś nam się nie chce wierzyć, że jakakolwiek istota, która zasłużyła sobie na miano rozumnej chciałaby przyczynić się do krwawej łaźni, jaką faszyści urządzili Europie i reszcie świata, pospołu z drugim - niemniej nieludzkim czerwonym reżimem. Tak więc nie sądzimy by tą drogą hitlerowcy uzyskali jakiekolwiek informacje na temat Czyjejś technologii. Jednakże hitlerowcy taką technologią dysponowali... - jak więc do tego doszło? Jak sądzimy, znane jest miejsce, gdzie do tego doszło. Mieszkaniec Czernicy (woj. dolnośląskie) koło Jeleniej Góry w Górach Kaczawskich, pan M.M. (dane personalne zastrzeżone) w czasie majowych posiedzeń w Zakopanem u znanego mistyka, piramidologa i literata Jerzego Łataka w 1993r. - opowiedział nam o pewnym miejscu w Górach Kaczawskich zwanym “za Niemca" Hexenplatz -“plac czarownic". “Hexenplatz", dziwnie kojarzące się z nazwą Hexelgrunt kolo Gdyni. Ciekawostką tego miejsca jest to, że NOLe były tam obserwowane już od XV wieku!

Nas natomiast zainteresowała inna informacja, a mianowicie to, że cały ten Hexenplatz należał do majątku rodziców Ewy Braun - kochanki a potem żony Adolfa Hitlera! Były tam także domy wczasowe należące do RSHA... Niestety, tej informacji nie udało się nam dotychczas zweryfikować. Z tego, co nam wiadomo - sprawę Hexenplatzu bada znany legnicki ufolog Jarosław Krzyżanowski znany jako Fox Mulder polskiej ufologii i jego ekipa z “Kontaktu".

Jerzy Gracz w swym artykule twierdzi, że w lecie 1937 r. na majątek ów spadła z nieba, zataczając się i kolebiąc w powietrzu, dziwna świetlista kula. Kula owa spadła i rozbiła się - przy czym okazało się, że nie była to kula, a dysk. Tak się składa, że ta świetlista otoczka mająca formę kuli, zawierała w sobie latający dysk. Potem, w 1938 r. do Jeleniej Góry, przybyli najwybitniejsi hitlerowscy fizycy jądrowi - Heisenberg, von Laue i Hahn. Niestety, nie udało się nam sprawdzić tej informacji, zaś od mjr mgr Stanisława Siorka nie uzyskaliśmy także potwierdzenia tego faktu, choć nie wykluczył on możliwości takiego wydarzenia. Według niego, Niemcy byli mistrzami kamuflażu i utajniania, zatem takie wydarzenie, jak spotkanie kilku fizyków w kurorcie nie budziło niczyjego zdziwienia i przeszło niezauważone... - a zresztą było ono ponoć GANZ GEHEIM ergo o nim nie mógł się dowiedzieć nikt niepowołany.

Kilkukrotnie tu już wzmiankowany Tadeusz Łukawski swego czasu opowiedział nam o tym, jak do “Der Riese" przybyli razu pewnego wysocy oficerowie Wehrmachtu i SS, przy czym był tam także sam Wehrner von Braun... To było coś, do czego von Braun nie przyznał się nigdy swym mocodawcom z USA. Okazuje się jednak, że dr von Braun w “Der Riese" był i to z całą świtą. Jednemu z oficerów wypadły papiery z teczki i rozwiał je przeciąg. Tadeusz Łukawski podniósł jeden z nich - był napisany gotykiem, a na górze znajdowała się pieczęć ze słowem Peenemunde...

To jest następna zagadka. Hexenplatz jest miejscem, gdzie bardzo często obserwuje się NOLe, co kojarzy się z faktami obserwacji UFO w okolicach baz wojskowych - składowisk broni rakietowo-jądrowej Północnej Grupy Wojsk Sowieckich dyslokowanych w Polsce po II wojnie światowej. Wiemy, że tego rodzaju instalacje znajdują się w centrum uwagi NOLi.

Po odejściu wojsk rosyjskich we wrześniu 1993 r. NOLe pojawiają się wciąż nad tym terenem... Możliwym jest także to, że częste loty Ufitów mają związek z katastrofami powodziowymi z lat 1997 i 1998 czy zniszczeniem gleby na tym obszarze, ale nie sądzimy, by była to jedyna przyczyna Ich zainteresowania. Możliwym jest, że w rejonie Czernicy w latach 30. coś spadło, co naprowadziło hitlerowców na myśl skonstruowania broni jądrowej, co później rozpracowywano w “Der Riese". I to właśnie dlatego pracowano nad tym w Górach Sowich czy Kaczawskich, a nie w Saarze czy Ruhrze, nie mówiąc już o Berlinie-Dahlem. To znalezione “coś" nie mogło być przewiezione przez terytorium Rzeszy, a to ze względu na to, że owo “coś" naraziłoby na niebezpieczeństwo obywateli Niemiec... - więc trzeba było zbudować laboratoria badawcze i cale zaplecze niedaleko miejsca znalezienia tego “czegoś".

Jest coś jeszcze - Dolny Śląsk w tym czasie był niemal totalnie zgermanizowany a to gwarantowało całkowite bezpieczeństwo i tajność tych inwestycji. Rosjanie i Amerykanie nie byli w stanie posłać tam jakiejkolwiek grupy dywersyjnej, bo ta natychmiast zostałaby zdemaskowana, otoczona i zlikwidowana - to pewnik! Tak właśnie po II wojnie światowej polskie UB, WOP i KBW rozprawiło się z post-hitlerowskim Wehrwolfem. Także zmasowany nalot dywanowy nie doszedłby do skutku, bo musiałyby jego bombowce pierwej przelecieć co najmniej 2 tys. km i przebijać się przez wszystkie systemy niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Jednym słowem powtórzenie nalotu 600 bombowców na Peenemunde zdałoby się psu na budę w przypadku Gór Sowich czy Kaczawskich. Ten numer był nie do powtórzenia! Wydaje się zatem, że na Dolnym Śląsku stało się coś, co nie mogło ujrzeć światła dziennego przed jakimś - bliżej nieokreślonym Dniem D?!

W latach 1991 i 1993 szukając śladów NOLi w Kotlinie Jeleniogórskiej i Karkonoszach, spotkaliśmy się z dwojgiem mieszkańców Karpacza: panią mgr Ewą Katarzyną T. i mgr Witoldem Sz., którzy zgłosili nam swe obserwacje UFO w rejonie Karpacza i Doliny Sowiej. W rozmowie z nimi dowiedzieliśmy się o krążących po Karkonoszach plotkach i pogłoskach na temat tajnego hitlerowskiego lotniska dla helikopterów położonego gdzieś na Przełęczy Karkonoskiej. Te niemieckie pionowzloty miały być hangarowane w ogromnych halach wykutych w skałach... Brzmi to możliwie i do przyjęcia - ale z drugiej strony trudno przypuścić, że hale owe mogą znajdować się wewnątrz Małego Szyszaka czy Tępego Szczytu albo Smogorni... Jednocześnie wbrew temu jest niezmiernie łatwo wyobrazić sobie start czy lądowanie V-7 z/na siodle Karkonoskiej Przełęczy, gdzie teren idealnie sprzyja przyjmowaniu wszelkich pionowo startujących i lądujących pojazdów powietrznych! Coś takiego jest akurat możliwe. Dyskoplan V-7 był testowany nad morzem, a zatem musiał być próbowany także w górach. Karkonosze pasują do tego idealnie, bo nie są wysokie, a na dodatek mają dobrze rozwiniętą sieć dróg. A zatem dlaczegóżby nie? W Karkonoszach znajduje się jeszcze coś, co z pewnego punktu widzenia jest szalenie ważne - tam w latach 40. znajdowała się... - stacja polarna! O tym, co mają wspólnego V-7 z polarnikami, opowiemy w następnych rozdziałach.

Karkonosze skrywają wiele tajemnic - m.in. tajemnicę “złotego pociągu" (podobno odnalezionego w rejonie Piechowic) tajemnicę “skarbu Wrocławia" (poszukiwanego od 1945 r.) i innych mniejszych skarbów, które niemieccy żołnierze uciekający na zachód skrywali przed hordami Rosjan... Jesteśmy przekonani, że ów “skarb Wrocławia" był niczym innym, jak dokumentacją laboratorium inż. Miernego z zakładów na Psim Polu - i kto wie, czy nie ma w nim także.., artefaktów pozaziemskiego pochodzenia?! ...

Skąd te przypuszczenia? Stąd, że gdyby ktoś chciał coś ukryć, to Karkonosze ze swym literalnie podziemnym światem sztolni i szybów stwarzają idealne warunki do chowania czegokolwiek - od skrzynki z kosztownościami do “złotego pociągu" czy Bursztynowej Komnaty. Karkonosze są podziurawione jak szwajcarski ser. Trzeba tylko skarb włożyć do szybu albo sztolni i odpalić przy wejściu mały ładunek wybuchowy... Potem ktoś mógłby tego szukać do śmierci!...

Istnieją w Karkonoszach dwa miejsca, gdzie mógłby być ukryty skarb Wrocławia: Biały Jar na obszarze masywu Śnieżki i stoki Sobiesza lub Ostrosza między Sobieszowem a Piechowicami. Słynny poszukiwacz skarbów i eksplorator Ryszard Wójcik właśnie tam sytuuje miejsce ukrycia przez Niemców “złotego pociągu" w tunelu, którego wejście zawalono wybuchem. Pomiar teleradiestezyjny potwierdza tą hipotezę, ów skarb najprawdopodobniej znajduje się w obrzeżu Doliny Cichej, opodal ruin starej huty. Legendy karkonoskie sytuują miejsce schowania “skarbu wrocławskiego" także w paśmie Pogórza Łomnickiego - na szczytach Witoszy lub Grodnej. A. Sukmanowska, S. Stolarczyk oraz już tu wzmiankowana J. Lamparska zasadniczo nie wykluczają tej lokalizacji, ale na podstawie relacji ludzi, którzy byli tu krótko przed i po agonii III Rzeszy nie są w stanie powiedzieć niczego konkretnego, wszyscy “coś widzieli", ale co? - tego nikt nie wie... Byłoby nie od rzeczy dokonać sondażu przy pomocy mikroładunków wybuchowych w poszukiwaniu podziemnych pustek. Mikrosejsmika może wykazać dokładne położenie podziemnych przestrzeni i wszelkich innych zmian ciągłości gleby czy skały.

Poza tym zaproponowaliśmy już mjr mgr Stanisławowi Siorkowi z Wrocławia dokonanie dokładnej analizy zdjęć lotniczych i kosmicznych Kotliny Jeleniogórskiej i innych ciekawych i “skarbonośnych" miejsc Dolnego Śląska, wykonanych przez amerykańskie LANDSATy i francuskie SPOTy. Można na tych zdjęciach wykryć anomalie o rozmiarach 80 x 80 m (LANDSAT) czy nawet 30 x 30 (SPOT) - zdjęcia udostępnia w Internecie firma Microsoft. Mjr mgr Siorek domniemywał, że CIA już coś takiego dokonała i dlatego zainteresowała się zamkiem Książ. Jak dotąd, do tej transakcji nie doszło...

Interesującą jest także informacja o tym, że Książ łączy z Górami Sowimi podziemny tunel... Czy taki tunel mógł łączyć Karkonosze z Książem? Nie zapominajmy o tym, że Niemcy byli doskonałymi konstruktorami i ich budowle do dziś dnia spełniają doskonale swoją rolę, przeciwstawiając się niszczącemu działaniu czasu. Dlatego jesteśmy niemal pewni tego, że prędzej czy później skarby Sudetów wyjdą na światło dzienne.

I jeszcze a propos skarbów - po wojnie obszar Karkonoszy był penetrowany przez zachodnie wywiady od CIA i BND aż po SDECE i MI-6. I czego ci panowie w ciemnych okularach i postawionych kołnierzach płaszczów tam szukali? Uranu? Skarbów? Dzieł sztuki? Nie. Niczego takiego. Podejrzewamy, że oni poszukiwali ni mniej ni więcej, ale serca" dyskoplanu V-7, jego jądrowego (czy nawet termojądrowego) silnika!

Amerykanie mieli uranu i toru dosyć u siebie. Sowieci eksploatowali uran przede wszystkim w krajach tzw. demokracji ludowej i doprowadzili do tego, że w latach 50. polskie pokłady tego pierwiastka stały się nieopłacalne do wydobycia.

Nuklearny napęd V-7! Właśnie o to szło - aby latający dysk mógł rozwinąć prędkość 2000 km/h i więcej - a to jest 1,7 Ma, aby w kilka sekund osiągnąć pułap 12 km i aby unieść ładunek rzędu 5 ton - trzeba mieć silnik całkiem nowej generacji. Silnik ten wynalazł dr V. Schauberger i jego planów nie oddał nikomu, nawet za cenę 3 mln ówczesnych dolarów!

To właśnie dlatego zachodnie wywiady czesały te góry. Nie interesowało ich złoto, uran czy dyslokacja wojsk sowieckich. Chodziło tu o genialne wynalazki uczonych Trzeciej Rzeszy, które Sowieci wywieźli na Syberię, jak to się stało z laboratorium i zakładami inż. Miethego we Wrocławiu i zakładami produkującymi na potrzeby Luftwaffe w innych miastach, w których stanęła grabieżcza stopa czerwonoarmisty... Już wtedy Stalinowi marzyła się III wojna światowa, a marzenie to było aktualne aż do 1989 r., kiedy to padł sowiecki kolos i rozpadł się Układ Warszawski - m.in. dzięki poświęceniu i szaleńczej odwadze polskiego patrioty - płk Ryszarda Kuklińskiego, dzięki któremu ocalała nie tylko Polska, ale także cała Europa od atomowego piekła, w które chciała ją wtrącić garstka ogłupionych wódką i władzą oszołomów z Kremla. A wszystko zaczęło się wśród gór Dolnego Śląska i trzcinowisk Uznaniu...

ROZDZIAŁ 8

HITLEROWSKI WEHRMACHT NA ANTARKTYDZIE

Bursztynowa Komnata (i więcej) w liście naszego informatora - Jednostki do walki poza kręgiem polarnym w Kowarach - Niemcy zajmują norweski sektor na Antarktydzie - Operation High Jump: Amerykańskie dywizje na Szóstym Kontynencie.

Istnieje wiele wskazówek po temu, że uran w okolicach Kowar wydobywało się już wcześniej. Najpierw Niemcy wywozili go do siebie, a po ukończonej wojnie zmienił się kierunek wywozu i adresaci.

To, że wydobywali go niewolnicy pozostało bez zmiany. Sowieci rabowali u nas do 1956 r. - potem doszli do wniosku, że dalsza eksploatacja jest nierentowna i rabowali już u siebie na Uralu.

Nas będzie interesować to, czy hitlerowcy znali technologię, która umożliwiałaby wykorzystanie izotopów 233U i 238U oraz 239Pu w prętach i pastylkach paliwowych, w prymitywnych reaktorach jądrowych? Oficjalna odpowiedź brzmi “nie", ale...

Na początku 1997 r. otrzymaliśmy list z Kowar od mgr Bogdana W., w którym pisze on dosłownie tak:

  1. Wydobycie uranu - Niemcy kilka lat wydobywali w Kowarach uranową rudą. W latach 30. przesyłali rudę 238U do dalszego rozpracowania do Berlina-Dahlem. Już po wojnie Rosjanie natknęli się na naładowane rudą wagony z dokumentami spedycyjnymi.

  2. Góra Grabowiec - istnieją tam zatopione pomieszczenia. Wojsko próbowało się tam dostać - ale bezskutecznie. Wyrabiano tam ciężką wodę (!!!).

  3. Krzaczyna - niezbadane podziemia fabryki lotniczej. Na powierzchni pozostało dużo części lotniczych i wiele miedzi, dokładniej mówiąc - cienkich miedzianych rurek i ołowiana płyta o rozmiarach 1 x 1 x 0,2 m. Jedna z podziemnych hal ma kształt 1/4 koła o promieniu 120 m.

  4. Lotnisko na Kowarskim Grzbiecie i Kowarskiej Przełęczy jest niemożliwe, bo były one porośnięte lasem i kosówką.

  5. Grodna - w latach 70. wojsko znalazło dokumenty o działalności niemieckich służb radionasłuchu. W ruinach zamku była zlokalizowana na niedalekiej łące podziemna komora, ale nie udało się do niej dotrzeć.

  6. Przełącz Karkonoska - tam także wojsko przeszukało całą okolicą. Znaleziono podziemne korytarze w Borowicach zalane wodą i odstrzeloną skałą na dokończenie Drogi Sudeckiej.

  7. Kowarski Grzbiet - nieco poniżej grzbietu znajdowała się przysiółka Forstbauden (dziś Budniki), gdzie dziś są tylko ruiny. (...) Przed wojną postawiono tam dwa domy na solidnych betonowych fundamentach. Nieopodal w lesie znaleziono stal zbrojeniową i worki cementu - może pozostałości po budowie tych domów. Mam informacją, że nocą wychodziły ze wsi straże i włączały wentylatory. Szkoliły się tam grupy dywersyjno-rozpoznawcze. Na szczycie Łysej Góry, koło Budników, przy drodze znajdował się podziemny tunel. Jeszcze w szkole podstawowej moi koledzy chcieli sprzedać hełmy i maski przeciwgazowe pochodzące stamtąd. Tunel zasypano w 1965 r. i dziś go już nie można znaleźć.

  8. Jeżeli idzie o Bursztynową Komnatę, to wierzę wyjaśnieniom o. Klimuszki, że zniszczono ją pod Olsztynem. Jednak co ciekawe, w Kowarach znaleziono nieśmiertelnik niemieckiego żołnierza z numerem obozu jenieckiego koło Olsztyna... "

Tyle mgr Bogdan W. Oczywiście, że zgadzamy się z jego uwagami. Samolot - taki, jakie znamy z codziennej praktyki - nie mógłby lądować w żadnym miejscu Karkonoszy z wyjątkiem lotnisk Jeleniej Góry, to oczywiste. Ale - jak tu już niejednokrotnie mówiliśmy - my szukamy samolotów pionowego startu i lądowania, a ten może siadać byle gdzie, jeżeli ma tylko kawałek równego terenu do dyspozycji...

Co do szkolenia dywersantów, to inne źródła dodają do tej informacji także i to, że w Kowarach były szkolone tylko elitarne jednostki wojskowe. Żeby było ciekawiej, to te jednostki były szkolone nie do walki w rejonach subpolarnych, jakie mamy np. w Norwegii czy Kanadzie, ale do działań w warunkach polarnych, takich jakie mamy w Arktyce i na Antarktydzie!... Celem tego szkolenia było po prostu opanowanie Szpicbergenu, Wyspy Jana Mayena, Islandii, Grenlandii, wysp Archipelagu Arktycznego Kanady i Arktyki! A właśnie! - od 1940 r. Także - polarnych, antarktycznych posiadłości Norwegii. To już nie była robota dla górskich strzelców Gebirgsjagerregimentu gen. Dietla (którzy szybko opanowali Norwegię), ale dla specjalnych sił przeznaczonych do walki w ekstremalnych warunkach klimatycznych obu Biegunów naszej planety!...

Nasuwa się tu ciekawa dygresja - otóż jak wyglądałaby wojna, gdyby hitlerowcy zawarli pakt z południowymi republikami ZSRR wymierzony przeciwko Rosji? Hitler popełnił duży błąd atakując ZSRR nie przygotowawszy uprzednio gruntu w “stanach": Kazachstanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie, itd. Posługując się wojskami tych republik przekabaconych na narodowy socjalizm i idąc na fali nienawiści do Stalina, mógłby wziąć Rosję w trzy ognie: od zachodu z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii i Bułgarii via Morze Czarne; od północy z Norwegii i Finlandii (Finowie nie mieli powodów, by kochać Sowietów za 1939 rok...) i od południa ze strony “stanów"... Dzięki Bogu - Hitler tego nie zrobił i przegrał kampanię rosyjską.

Ale ad rem - w maju 1940 r. padła Norwegia. Jej władze na czele z królem Olafem wyemigrowały do Anglii, skąd kierowały norweskim Ruchem Oporu, któremu zawdzięczamy zniszczenie fabryki D20 w Rjukan i zatopienie całego jej zapasu -200 kg w wodach jeziora Tinnsjo (wg innych źródeł w jeziorze Mjosa). Poza ziemiami Królestwa Norwegii hitlerowcom zachciało się także jego posiadłości antarktycznych. Obsadzenie antarktycznych posiadłości Norwegii przypadło w udziale specjalnej jednostce dowodzonej przez Alfreda Richtera. Niektórzy badacze tej najciemniejszej zagadki II wojny światowej twierdzą, że wszystko zaczęło się już w 1938 r., kiedy to Richter przeleciał nad Ziemią Królowej Maud i ze swego małego samolotu zrzucił na teren Neuschwabenlandu (Nowej Szwabii - jak przemianowała niemiecka propaganda Ziemię Królowej Maud) kilkanaście proporczyków z hitlerowskim Hakenkreutzem. Tym sposobem Niemcy złamali wszystkie umowy międzynarodowe dotyczące podziału Antarktydy. Okupacja tych ziem po zdobyciu Norwegii była już tylko formalnością...

I tutaj zaczęły się schody. Już w 1941 r. hitlerowcy poczynili pierwsze kroki do kolonizacji Nowej Szwabii i innych części Antarktydy, na co wskazuje istnienie stacji antarktycznej “Oazis" w Oazie Bungera. Dziś tam znajduje się stacja “A. B. Dobrowolski" - przejęta od ZSRR w 1959 r. Dziś nadaremnie byłoby szukać tam śladów po hitlerowskich polarnikach, bowiem od 1956 r. “gospodarowali" tam Rosjanie i jeżeli nawet były tam jakieś dowody na działalność Niemców, to zostały one dokładnie zatarte...

Kolejna dygresja - stacja antarktyczna “Oazis" a potem “A. B. Dobrowolski" znajduje się w czymś, co polarnicy nazywają “oazami", bowiem tak jak saharyjskie oazy, zawierają one wodę w stanie wolnym w postaci jeziorek i minimalną ilość śniegu oraz lodu. Nie jest wyjaśnione właściwie, dlaczego te oazy powstały w caliźnie lodowego pancerza Antarktydy.

A może wybito je potężnymi eksplozjami jądrowymi?... Oaza Bungera została odkryta przez amerykańskiego lotnika Bungera - towarzysza wyprawy admirała Byrda, a zatem nie było jej przed 1946 r.! A zatem, czy oazy powstały wskutek doświadczeń niemieckich z bronią jądrową na Antarktydzie? To byłoby do udowodnienia, wystarczy przejrzeć sejsmogramy z tego okresu z instytutów sejsmologicznych w Durbanie, Johannesburgu czy Punta Arenas. Na sejsmogramach wybuch jądrowy pozostawia swój ślad - pojedynczy wysoki “pik". Znalezienie takiego “pika" świadczyłoby o tym, że w rejonie Antarktydy przeprowadzano we wczesnych latach 40. testy jądrowe...

Być może już to ktoś zrobił, bo znane były sejsmiczne efekty wybuchów jądrowych. Ktoś zadał sobie tyle trudu i przejrzał te rejestry, wykrył cały szereg “pików", wyciągnął wnioski i

...w 1946 r. na Antarktydę wybrał się admirał Richard Byrd, ale jego ekspedycja przypominała bardziej zbrojną wyprawę zdobywczą, niż naukowy rejs w wody Antarktyki. Pomiędzy trzynastoma okrętami znajdowały się lodołamacze, lotniskowiec, tankowce i jeden okręt podwodny! Jednostki te wiozły 25 naukowców i 4100 żołnierzy, 15 dużych samolotów, samoloty zwiadowcze dalekiego zasięgu, helikoptery i latające łodzie. Szło tutaj o wielkoskalową Operation High Jump, którą finansował Waszyngton, uchwaloną przez Kongres USA i realizowaną przez marynarkę wojenną - US Navy.

Cele wyprawy do Ziemi Królowej Maud (alias Neuschwabenlandu) - według oficjalnej propagandy - były całkiem naukowe. Hmmm... Jeżeli tak było w rzeczywistości, to po co w takim razie była potrzebna Byrdowi ta cała machina wojenna w sile dywizji piechoty? Co tam Amerykanie robili? I z jakiego powodu -jak twierdzili chilijscy i argentyńscy dziennikarze - Amerykanie mieli znaczne problemy z wejściem na brzegi Antarktydy? A dlaczego admirał Byrd wykonał długi na 200 km marsz przez całą Antarktydę Wschodnią? Kogo tam szukał? Może faszystów?

Wybacz Czytelniku kolejną dygresję - wiadomo, że kryptonimy operacji wojskowych mają z ich celami pewien związek i ten High Jump nie dawał nam spokoju. Kiedy skojarzyliśmy to z dyskoplanami to od razu wszystko stało się jasne - w porównaniu z ówczesnymi samolotami, V-7 potrafił rzeczywiście wykonać high jump! wysoki skok! ...

Być może prawda jest ukryta właśnie tam, bowiem w tych czasach Niemcy bardzo interesowali się polarnymi obszarami Ziemi. Wspomnijmy choćby wyprawę okrętu podwodnego U-209 pod dowództwem komandora Broddy na wody Bieguna Północnego, która była jednym wielkim niepowodzeniem. Tak wielkim, że teraz trzeba poszukiwać U-209 na dnie basenu Amundsena czy Makarowa, 4.000 m pod lodami Bieguna Północnego.

Admirał Byrd powrócił z Antarktydy ze znacznymi stratami w ludziach i sprzęcie. Najciekawszym jest to, co oświadczył:

Stany Zjednoczone muszą się przygotować do obrony przed nieprzyjacielem, który dysponuje obiektami latającymi mogącymi im zagrozić z biegunów naszej planety. "

Gerd Burde twierdzi, że adm. Byrd miał na myśli hitlerowskie latające dyski, które - wg dr Strangesa - wyrabiano tam, gdzie uciekli naziści. Oto możliwe lokalizacje:

  1. Neuschwabenland na Antarktydzie,

  2. Półwysep Tajmyr na Syberii, ZSRR,

  3. La Pampa w Argentynie,

  4. Region Południowych Andów,

  5. Taormina na Sycylii,

  6. Mediolan we Włoszech,

  7. Johannesburg w RPA,

  8. Terytorium pomiędzy Bahia Błanca, Cordobą a Salta w Argentynie,

  9. Reno w stanie Newada, USA.

W tych wyżej wymienionych miejscach mogły - wg dr Strangesa - znajdować się supertajne hitlerowskie bazy latających dysków. Być może tak było, ale o tym w zakończeniu. A teraz powróćmy do zagadek Kowar i okolic.

Karkonosze są - jak tu już nadmieniliśmy - po prostu naszpikowane sztolniami i szybami jak szwajcarski ser z powodu permanentnego kopania minerałów i szukania skarbów już od XV wieku. Kopali i ryli tam, wysadzali w powietrze i rąbali skałę Ślązacy, Polacy, Niemcy, Walonowie, Czesi, Słowacy, Węgrzy, Rosjanie i wszyscy inni - których fascynowały te niewysokie góry i ich bogactwa, tajemnicze i ciemne lasy, które niszczy cywilizacyjny postęp XX wieku...

Pytamy raz jeszcze: czego oni tam szukali? Oczywiście szło o złoto, srebro, szlachetne i półszlachetne kamienie - tymi ostatnimi Natura hojnie obdzieliła Karkonosze i stąd właśnie pochodzi ta rozmaitość sztolni i korytarzy czy szybów w okolicach Karpacza, Sobieszowa, Jagniątkowa, Podgórzyna, Szklarskiej Poręby, Piechowic, itd. itp. Szukano także rud manganu (Mn), molibdenu (Mo) - służących do uszlachetniania stali no i oczywiście uranu i toru. Na Dolnym Śląsku znajduje się wiele złóż tych pierwiastków w następujących lokalizacjach:

  1. Radoniów k./Gryfowa Śląskiego - U,

  2. Kopaniec k./Jeleniej Góry - U, Y, Er, Th,

  3. Kowary-U, Th,

  4. Kletno k./Stronia Śląskiego - U, Y, Er, Th,

  5. Janowice, Rudawy Janowickie U,

  6. Głuszyca, Góry Sowie - U,

  7. Bogatynia - Th, Y, Er,

  8. Okrzeszyn k./Wałbrzycha - U,

  9. Szklarska Poręba - Th, Y, Er,

  10. Lubomierz k./Jeleniej Góry - Y, Er,

  11. Nowa Sól-U,

  12. Wambierzyce - U.

Wszystkie złoża zawierają także rad (Ra) i radon (Rn), które są produktami rozpadu uranu i toru.

Już wiemy, że to właśnie ze śląskiego uranu Sowieci wyprodukowali swe bomby atomowe. Poza uranem, na Dolnym Śląsku znajdują się także i inne minerały, które Niemcy i Rosjanie mogli wydobywać i używać w technologiach nuklearnych:

SZMARAGDY - czyli Be3Al2(Si6O18) - występujące w Strzegomiu i Ząbkowicach, złoża stanowiące również cenne źródło berylu, pierwiastka niezbędnego do wybudowania reaktora jądrowego. Beryl ma jeszcze jedną właściwość - otóż przy bombardowaniu płytki berylu cząstkami alfa - czyli 24He - emituje on wielką ilość neutronów i dlatego używa się go do produkcji bomb neutronowych...

GRAFIT - czysta, alotropowa odmiana węgla - C - służy jako moderator neutronów w reaktorach jądrowych. Wydobywa się go m.in. w Wałbrzychu.

CYRKONY - ZrSiO4 - także HfSiO4 - zawierające dwa ważne dla atomowej technologii pierwiastki - cyrkon i hafn. Używa się ich do budowy reaktorów jądrowych. Występują w Strzegomiu i Jeleniej Górze.

GRANATY - M3M2(SiO4)3- które mogą zawierać cały szereg pierwiastków użytecznych w technologiach jądrowych. Wydobywa się je w: Strzegomiu, Sobótce, Jordanowie Śląskim, Świdnicy, Strzelinie, Ząbkowicach Śląskich, Jeleniej Górze, Nowej Rudzie i Kłodzku. Jak wynika z tego, Dolny Śląsk zawiera niemal wszystkie komponenty broni jądrowych czy reaktorów jądrowych. Wystarczyło to wszystko wydobyć, oczyścić, wzbogacić... i zrobić z tego wszystkiego bomby A, H czy N, a także środki przenoszenia tych broni - rakiety V-l, V-2, V-6 czy V-7... Dlatego było potrzeba tak dużo wody do flotacji rud metali i niemetali w "Der Riese" w Górach Sowich. Czyż to jeszcze nie jest jasne?

Notabene, w okresie lat 70., za czasów Edwarda Gierka, naszemu gensekowi wpadło do głowy skonstruowanie naszej własnej, polskiej bomby wodorowej, czym miał się zająć komendant WAT - gen. dyw. prof. dr hab. Sylwester Kaliski. Najprawdopodobniej sprawa bomby H dla Gierka była czymś ubocznym, a gen. Kaliski pracował najprawdopodobniej nad zupełnie nową bronią. Komponenty do tego dzieła miał - właśnie na Dolnym Śląsku, co uniezależniało go od dostaw surowców i sprzętu z ZSRR. Sowietów to wszystko zirytowało do tego stopnia, że zamknęli polski poligon rakietowy w... Łebie i zamiast polskich, wprowadzili sowieckie rakiety, zaś gen. Kaliski zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, co często się zdarzało ludziom niewygodnym Moskwie za czasów PRL...

Miłośnicy tajemnic Karkonoszy zwrócili naszą uwagę na pewną miejscowość w okolicy Karpacza - Dolinę Sowią. Faktycznie dolina ta jest naprawdę niesamowita, szczególnie wieczorami przy księżycowej pełni, kiedy to dolinę spowija atmosfera trudnego do zdefiniowania horroru rodem z opowiadań Lovercrafta... Ale ad rem - w Sowiej Dolinie znajdują się sztolnie, które wycięli w skale Walonowie - co zostało uwidocznione w nazwach - np. Waloński Kamień. Byliśmy tam i wydaje się nam, że działały tutaj doskonalsze narzędzia górnicze, niż prymitywne dłuta i świdry Walonów z XV, XVI czy XVII wieku i ładunki z silniejszych materiałów wybuchowych, niż czarny proch...

Czy szukano tam uranu? Być może tak, ale nie znaleziono go. Nie można jednak wykluczyć, że go tam nie ma. Być może, że w Sowiej Dolinie ukryto jakieś skarby z czasów II wojny światowej. Wystarczyło pod osłoną nocy przynieść drogocenny ładunek z Karpacza do Sowiej Doliny, potem przynieść do najbliższej sztolni czy szybu, zawalić go wybuchem i zastrzelić współpracowników czy pomocników.

Proste - nieprawdaż? Tak rozgrywało się to wiele razy, więc mogło się wydarzyć także i tutaj.

W wielu miejscach Dolnego Śląska mówi się o skarbach chronionych przez bojowe gazy zgromadzone przez Niemców. Sądzimy, że jest to bardzo “gorący" ślad. Dlaczego? A dlatego, że potencjalny znalazca nie miałby tego komu oznajmić, zgodnie z zasadą, że najlepiej milczy martwy. Skarby nie miały bronić się magicznymi siłami, ale najzupełniej realnymi środkami w postaci fosgenu, difosgenu, iperytu, tabunu i innymi paskudztwami. Znalazca po kilku latach znajdzie otwór do sztolni czy szybu ze skarbami i z radości zapomni o środkach bezpieczeństwa. Potem już jest prościutko - kilka głębszych wdechów, jęk szoku i bólu, utrata świadomości i śmierć po kilku minutach. I to jest koniec, finis, exitus, a skarb pozostaje nienaruszony. Może to właśnie dlatego leśne zwierzęta trzymają się z daleka od niektórych obszarów Sudetów. Wyjaśnienie tego jest proste - one wyczuwają obecność toksycznych środków bojowych i czającą się śmierć. Jeżeli chcemy coś znaleźć, to tylko w tych miejscach!

Ale musimy mieć cały zestaw ochronny OP-1 + maska p. gaz. Jest nadzieja, że woda w czasie wielkiej powodzi w 1997 r. wytłoczyła gazy trujące z podziemnych komór (co jednocześnie tłumaczyłoby jej toksyczność) - ale to już jest nasz domysł. Trzeba zlokalizować takie miejsca i zbadać, co się w nich znajduje... Mogłoby to doprowadzić do stworzenia ogólnej teorii poszukiwania skrytek z gazowymi zabezpieczeniami, ale to już robota dla profesjonałów w rodzaju Mela Fishera, Clive Cusslera czy naszego Ryszarda Wójcika... My, jako amatorzy, możemy ostrzec innych amatorów przed takiego rodzaju “niespodziewankami", których można się spodziewać także na Dolnym Śląsku, w postaci fugasów i granatów gazowych w sztolniach i szybach. A nie są to jedyne “przyjemności" i “atrakcje", które mogą Was spotkać!

W sierpniu 1993 r. w Piechowicach zwiedziliśmy tunele wycięte w stoku Sobiesza od strony Cichej Doliny. Wyrąbano je w masie różowego granitu, w której od czasu do czasu błyskały kryształy kwarcu - ale czy rąbano ten granit tylko po to?

Już na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że kiedyś wycięto ze zbocza kilkaset metrów sześciennych granitu, a przecież to nie mógł być kamieniołom! Kopalnia kryształu górskiego? - być może, ale co w takim razie robią w dolinie Cichego Potoku dziwne struktury z cegieł, wyglądające jak szyby wentylacyjne? Dziś są wypełnione ziemią i zarosłe roślinami, a jakiemu celowi służyły pół wieku temu? Kominy wentylacyjne? A skoro tak, to pytamy: komu i po co i gdzie dostarczały one powietrze?! Tak więc może ma rację legenda sytuująca “złoty pociąg" gdzieś w zboczu Sobiesza czy pod Cicha Doliną? Zagadka ta jest jeszcze bardziej interesująca dlatego, że właśnie w bliskości Piechowic może znajdować się klucz do największej tajemnicy nie tylko II wojny światowej, ale również całego XX wieku.

Cóż to takiego?

Przecież to UFO jest taką tajemnicą.

Ale jeszcze zostańmy na chwilę przy Twierdzy Kłodzkiej.

Twierdza ta została wybudowana już w XVIII wieku, a w czasie II wojny światowej znajdował się tam obóz jeniecki Stalag VIIIa - poza tym było tam ciężkie więzienie dla jeńców wojennych. To mówią oficjalne przewodniki.

Przewodnicy, którzy prowadzili wycieczki po szlakach turystycznych Twierdzy mówili nam, że w czasie wojny znajdowała się tam fabryka elektrycznych i elektronicznych podzespołów do rakiet V. Co najciekawsze - te podzespoły wywożono potem do “Der Riese" i do Peenemunde. W fabryce pracowali sowieccy jeńcy wojenni, których Niemcy zamordowali i pochowali na cmentarzu Stalagu VIIIa. Nieszczęśnicy ci i tak zostaliby po tzw. "Wyzwoleniu" rozwaleni przez NKWD za tchórzostwo w obliczu wroga na rozkaz obłąkanego zbrodniarza z Kremla...

Podziemna fabryka miała się znajdować pod twierdzą i to głęboko - na 12 kondygnacji - tymczasem dla turystów udostępniono tylko dwie... Ostatnich 10 zalano wodą, a wejścia do nich Niemcy wysadzili w powietrze. To właśnie tam toczy się m.in. akcja ostatniego odcinka serialu Konrada Nałęckiego “Czterej pancerni i pies".

Autor tej wojennej epopei, według której Konrad Nałęcki zrealizował ten najpopularniejszy serial w PRL, płk Janusz Przymanowski (zmarły w lipcu 1998 r.), mimo tego, że sam był zaprzysięgłym komunistą, przedstawił w niej bardzo ważną myśl. Na stronicach jego powieści, w rozdziałach 11, 12 i 13 tomu II, czytamy o tym, jak to załoga czołgu T-34 “Rudy" o numerze taktycznym 102 toczy zwycięski bój z hitlerowskim desantem, którego zadaniem było ewakuować z terenów zajętych przez Polaków i Rosjan kontenery z rozszczepialnym materiałem. Z kolei na filmie, całe to wydarzenie rozgrywało się w okolicach Gdyni-Babich Dołów i Oksywia(!) - ciekawe czy płk Przymanowski i Konrad Nałęcki tylko przez przypadek umieścili tam swych bohaterów? A może było w tym coś więcej? Kręcąc X i XI odcinek “Pancernych" obaj realizatorzy musieli wiedzieć coś więcej, niż to trąbiła i wbijała nam w głowy peerelowska propaganda...

Po zwalczeniu desantu niemieckiego, który jednak załadował pojemniki na pokład U-Boota “Hermenegildy", sowieckie lotnictwo topi U-Boota i na tym kończy się ten sensacyjny epizod. Jest jednak drugie dno tej historii - otóż sowiecki generał dokładnie wiedział o jaki ładunek toczy się gra. Powiedział o tym polskiemu dowódcy brygady pancernej a ten załodze “Rudego". Po akcji “Hermenegilda" załoga ta zostaje wysłana do forsowania Odry - w najgorszy ogień, a nuż polscy czołgiści zginą w boju i prawda o wiedzy sowieckich generałów nigdy nie wypłynie na wierzch?... Bo to jest doprawdy ciekawe - oficjalnie mówi się, że Sowieci nic nie wiedzieli o broni jądrowej nad którą pracowali ci obrzydliwi kapitalistyczni i burżuazyjni uczeni i wojskowi, a tu masz... sowiecki generał wie nie tylko o uranie, to zna jeszcze równoważnik trotylowy! Jakież foux-pas! Pułkownik Przymanowski przemycił w powieści i filmie prawdę, której ujawnienia tak bali się włodarze Kremla i ich warszawskie podnóżki!

Takich “foux-pas" jest w tej powieści więcej i dość dużo mówi się o rzeczach, o których czytało się jedynie w podziemnej literaturze sprowadzanej z Zachodu, czy wysłuchiwanych na falach RWE, VoA czy SVOBODA... No bo np. co robił Polak Janek Kos i Gruzin Grigorij Saakaszwili w Przymorskim Kraju nad brzegami Pacyfiku? Albo jak znalazł się w Rosji Wasyl Selmen alias Olgierd Jarosz, dowódca “Rudego" numer 1? A czy nie jest zagadkowa jego śmierć? Wszak Gustlikowi Jeleniowi pokazał się on na moment w Spandau - wychodząc z ziemianki sztabu brygady... A może Selmen/Jarosz został po prostu przeniesiony do GRU? Historia wywiadów i kontrwywiadów zna nie takie numery! I tak dalej, i temu podobnie... Dlatego na miejscu niektórych co bardziej oszołomowatych krytyków literackich i filmowych nie wieszałbym psów na płk Przymanowskim, bo w “Czterech pancernych..." powiedział on więcej prawdy, niż niejeden historyk po 1989 r. Janusz Przymanowski był korespondentem wojennym armii Berlinga, więc widział i słyszał niejedno. I nie mógł napisać zbyt dużo - wszak pisał to we wczesnych latach 60. i dlatego musiał trzymać się prawa Burdego - “kto wie, nic nie mówi - kto mówi, nic nie wie".

Wróćmy do Dolnego Śląska, gdzie zakłady umieszczone w takich miejscowościach jak: Dzierżoniów, Kłodzko, Świdnica, Legnica czy Wrocław pracowały dla hitlerowskiego programu broni V i nie są obce dla badaczy tego problemu. Ci, którzy tam pracowali i przeżyli, po powrocie do domu byli przesłuchiwani przez oficerów NKWD, GRU czy po prostu Armii Czerwonej jak to było z Tadeuszem Łukawskim i innymi. Sowieci za wszelką cenę chcieli wydrzeć hitlerowcom sekret broni V, bo już wtedy - gdy umilkły salwy II wojny światowej - planowali III wojnę światową a jej preludium odegrało się w 1946 r. na niebie Szwecji, Norwegii, Danii i Finlandii.

Twierdza Kłodzka jest jednym ogniwem z długiego łańcucha miejsc, w których prowadzono prace nad częściami samolotów, rakiet i dyskoplanów V-7. Te części były potem wywożone do Mimoyecąues, Epperleąues i innych miejsc, skąd w postaci pocisków leciały na Londyn, Antwerpię... - w celu spełnienia diabelskiego życzenia Fuhrera III Rzeszy by zetrzeć i spalić te miasta na proch i popiół. Nikt nie wie, do czego doszłoby, gdyby hitlerowcom udało się skonstruować bombę A, H czy N plus latający ponaddźwiękowo dysk. Spełniłaby się ponura wizja P. K. Dicka w której Niemcy i Japończycy wygrali II wojnę światową. Po nas zostałby jeno popiół z krematoriów Auschwitz, Birkenau, Sttuthofu, Sobiboru, Treblinki i innych miejsc masowego mordowania.

Na całe szczęście dla nas - Słowian, Żydów i Cyganów (którzy mieli iść w pierwszej kolejności “do gazu") - te obłąkańcze plany zostały pokrzyżowane. I stało się inaczej.

ROZDZIAŁ 9

URANOWY SZLAK NIBELUNGÓW

Walka o strategiczne surowce trwa - ślady wiodą do Jachymowa - Poszukiwania w Beskidach, Górach Świętokrzyskich i Tatrach - Zbyt wiele bunkrów, jak na nasz gust: Baza Spała-Konewka-Jeleń - Niebezpieczny ładunek pociągów pancernych.

Odetchnijmy trochę od Sudetów i przenieśmy się gdzieś indziej, tam gdzie naziści prawdopodobnie pracowali nad swymi broniami i pozyskiwali rudy pierwiastków służących w technologiach jądrowych - bowiem dyskoplan V-7 spełniał rolę idealnego nośnika dla wszelkiego rodzaju broni masowego rażenia.

Nasz przegląd zaczniemy w miejscach poszukiwań rud uranowych poza Sudetami. Potem spróbujemy wyjaśnić przeznaczenie kompleksu budowli w Spale, Konewce i Jeleniu i kompleksu bunkrów w Grzechyni k./Makowa Podhalańskiego, na czym się nie kończy ten sezam tajemnic, jako że każdy nowy dzień przynosi nowe odkrycia i wydarzenia... - i więcej pytań, niż odpowiedzi na nie.

W czasie II wojny światowej, hitlerowcy prowadzili wielkoskalowe poszukiwania rud metali nieżelaznych, a to dlatego że głód surowcowy zmuszał do zmian w ekonomice Rzeszy i szukania coraz to innych zamienników - stąd Niemcy stali się mistrzami ersatzów, ale i tak musieli oni szukać coraz to innych źródeł zaopatrzenia w nie. To wiedzą wszyscy, ale musimy te sprawy przypomnieć, bo bez tego nie zrozumiemy, co właściwie działo się w 1943 r. na pograniczu polsko-słowackim.

Jeżeli idzie o Beskidy, to wedle tego, co nam opowiadali tamtejsi mieszkańcy wynika, że prace poszukiwawcze za tymi rudami prowadzono w rejonie Bystrej Podhalańskiej, Osielca, Sidziny (w rejonie Sidziny istniały dwa gorące źródła, co mogło być przesłanką do wysnucia wniosku, iż znajdują się tam struktury podobne do utworów Gór Kruszcowych czy Karkonoszy, gdzie znajdują się także rudy uranu), Żarnowki czy Zawoi.

Wszędzie tam, gdzie prowadzono poszukiwania (o ile możemy wierzyć byłym żołnierzom jednostek Armii Krajowej operujących na tym terenie) znajdują się kamieniołomy. Do poszukiwań włączyli się także specjaliści z Armii Czerwonej i ich działalność trwała aż do 1950 r.

Wróćmy w Beskidy - jak już tu nadmieniliśmy, wywiad AK śledzący działalność Niemców w Beskidach, uzyskiwał informacje o tym, że hitlerowcy poszukują rud uranu, molibdenu i tytanu. M.in. szukano tych rud w rejonie Babiej Góry Beskidzie Wysokim. Ślady tych poszukiwań możemy dziś widzieć w rejonie koło szczytowej Diablaka i Cylu a także przy Przełęczy Brona. Na szczęście tu i gdzie indziej uranu nie znaleziono, a flisz karpacki nie odpowiadał strukturom uranonośnym Jachymova...

Mieszkaniec Jordanowa - Tadeusz Łukawski i mieszkaniec Makowa Podhalańskiego Józef Mędrala - z którymi rozmawialiśmy na ten temat - twierdzili, że takie właśnie były poglądy nazistowskich geologów.

Jachymov jest typowym przykładem na to, że hitlerowcy byli doskonale poinformowani o zasobach rudy uranowej w tym rejonie - Gór Kruszcowych w Republice Czeskiej. Wydobycie radu z rudy uranowej Jachymova zaczęło się już ok. 1900 r. a w roku 1939 stanowiło 1/3 produkcji uranu na świecie. Do Jachymova wiodły hitlerowskich uczonych odkrycia prof. Otto Hahna i jego współpracowników z Kaiser Wilhelm Institut w Berlinie - rozszczepienie jądra uranu. To właśnie z Jachymova prof. Hahn otrzymał 5 ton radioaktywnego materiału, z którego uzyskał i wyizolował 0,5 g protaktynu (Pa). Jego próby w grudniu 1938 r. - na krótko po zajęciu przez Niemców Jachymova - prowadziły prosto ku zbudowaniu “urządzenia uranowego" (czytaj: reaktora jądrowego), w którym miano używać jako paliwa uranu wyizolowanego z rudy uranowej przez firmę Degussa.

Jeżeli idzie o Żarnówkę, to nie znajdziemy tu kamieniołomów, ale w lasach Przysłopskiego Wierchu można jeszcze ponoć znaleźć resztki wież wiertniczych, przy pomocy których prowadzono odwierty badawcze.

Inna wersja wydarzeń mówi, że wieże te rozmontowano i wywieziono w nieznanym kierunku.

Kolejnym miejscem, w którym Niemcy szukali uranu były Tatry - a dokładniej rejon DW “Księżówka" (kamieniołom), Dolina Białego, Stara Robota, Kominiarski Wierch (Kominy Tylkowe), Kopa Magury i najprawdopodobniej Kopa Kondracka. W Wysokich Tatrach poszukiwania prowadzone były w rejonie turni Mnicha nad Morskim Okiem i Czarnego Stawu pod Rysami. Co do Tatr Słowackich, to nie mamy informacji na ten temat, ale domniemywamy, że takie poszukiwania też tam miały miejsce. Tak czy owak, wyniki tych poszukiwań musiały być zerowe bowiem w Tatrach nie ma złóż rud uranowych czy torowych. Do dziś dnia znajdują się tam tunele i szybiki poszukiwawcze wycięte w skale. Być może hitlerowcy szukali w Tarach nie tyle rud uranu, ile... wejścia do podziemnego państwa Agharti? - tak jak to miało miejsce w rejonie Aggtelek na Węgrzech i w Słowackim Krasie? O tym jeszcze powiemy w innym miejscu.

Co do Gór Świętokrzyskich, to wiadomo, że rudy uranowo-torowe z domieszkami hematytu, syderytu i pirytu znajdują się w Rudkach k./Nowej Słupii, Daleszycach i Bodzentyna - jak dowodzi tego materiał statystyczny zebrany przez świetnie zapowiadającego się małopolskiego ufologa Bartosza Soczówkę z MKM UFO “Spodek" w Miechowie, właśnie w tym mieście i jego okolicach często obserwuje się NOLe. W pozostałych też. A to potwierdza fakt monitoringu naszych złóż uranowo-torowych przez Obcych... Niemcy także musieli wiedzieć o tych złożach (małych, bo małych, ale zawsze) i mając nadzieję na więcej już umieścili kompleks przetwórczy rud uranowo-torowych w okolicach Spały-Konewki i Jelenia. O tym jeszcze powiemy później.

To byłoby na tyle, co do niemieckiej działalności w czasie II wojny światowej na Podhalu, Podtatrzu i w Tatrach. Pozostał jeszcze Beskid Mały - w Beskidzie Małym znajdują się także niewielkie złoża żelaza w postaci syderytu i limonitu w okolicach Łamanej Skały (Madohory) a w Krzeszowie wytapiano rudę. Niemcy mieli nadzieję, że tam także - jak i w Górach Świętokrzyskich - będą złoża rud uranowo-torowych. Niestety, zawiedli się, bowiem Beskid Mały jest młody - trzeciorzędowy, zaś Góry Świętokrzyskie liczą sobie ponad 700 min lat. Złoża uranu nie byłyby w stanie się utworzyć... Ale i tu hitlerowcy przygotowywali grunt do wydobycia. Wysiedlano ludzi, oczyszczano teren i przygotowywano przedpole... Wszystko pod płaszczykiem akcji wymierzonej w partyzantkę AK. Beskid Mały znajdował się na pograniczu Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa. Ala ten fakt nie tłumaczy tak krwawych akcji pacyfikacyjnych - w tym jest jeszcze drugie dno... Nie bez kozery jest fakt, że Beskid Mały leży niedaleko od wsi Grzechynia k./Makowa Podhalańskiego. Nie dysponujemy kompletnymi informacjami, bo jest coraz mniej świadków tych wojennych wydarzeń. Ludzie umierają i nie pozostawiają swych wspomnień, no - może czasami powiedzą coś swym dzieciom i wnukom - tych zaś, niestety, historie sprzed lat wcale nie interesują.

Dlatego też nie ma się czemu dziwić, że w ciężkich czasach historii kraju, kiedy to żołnierze AK byli prześladowani przez komunistyczny aparat władzy przy pomocy sowieckich doradców z NKWD, NKGB czy KGB, wszelkie informacje o faszystowskich poszukiwaniach surowców zatraciły się w przepaści czasu. Obawiamy się, że już nigdy nie dowiemy się, co się działo w czasach II wojny światowej w Beskidach, Tatrach czy Górach Świętokrzyskich. Informacje te -jak grudki złota wyłuskujemy z relacji żołnierzy Armii Krajowej (batalion “Harnasie"), operujących na terenie Beskidów. .

O kompleksach bunkrów Spała-Konewka-Jeleń obszernie wypowiadał się red. Bogusław Wołoszański w programach z cyklu “Sensacje XX wieku" i “Encyklopedia II wojny światowej". To, co pokazał w materiale filmowym red. Wołoszański, to ogromne bunkry przypominające Wolfschanze - “Wilczy Szaniec" Fuhrera.

Między innymi padł domysł, że w Spale-Konewce i Jeleniu wzniesiono kompleks kwatery Hitlera przed inwazją na ZSRR, czyli przed 22 czerwca 1941 r. Tych “wilczych szańców" było w Polsce - jak na nasz gust - nieco za dużo... Oczywiście koło Kętrzyna i w kierunku na Węgorzewo i Ełk wybudowano pomniejsze “szańce" Hla Himnilera, Goringa i innych hitlerowskich bonzów III Rzeszy, tak więc nie można mówić tylko o Kętrzynie jako o kwaterze Hitlera, ale o całym kompleksie kwater głównych OKH, OKL czy SS i Policji rozciągającym się od Kętrzyna po Węgorzewo i Ełk. Obecnie każda miejscowość, w której znajdują się poniemieckie bunkry pragnie widzieć w nich kwaterę Hitlera - i tych kwater jest obecnie co najmniej 15! Za dużo - odpada... Jedna kwatera Hitlera koło Kętrzyna całkowicie wystarczyła i nie trzeba było budować następnej kwatery przesuniętej tylko o 1° długości geograficznej, co przy przesuwających się frontach nie ma żadnego znaczenia...

Tą argumentacje przedstawiliśmy w 1997 r. red. Wołoszańskiemu z dopiskiem, że budowle Spały-Konewki-Jelenia przypominają dość dokładnie bunkry Gór Sowich, a te ostatnie także budowle z Los Alamos czy Alamogordo. Czy trzeba było coś więcej dodawać?

Nasze uwagi oparliśmy przede wszystkim na informacjach o rafinacji i wzbogacaniu rud uranu. Dlaczego? Dlatego, że:

  1. Cała budowla - a raczej kompleks budowli - składa się z potężnych, żelazobetonowych konstrukcji, których grubość wynosi ponad 2 m, i to tam, gdzie nie groziło bombardowanie czy silny ostrzał artyleryjski.

  2. Wszystkie drzwi były zrobione ze stali, czy nawet z ołowiu oprawionego w stal. Były one wodo- i gazoszczelne. Niestety, niczego więcej nie można powiedzieć, bowiem zostały one wywiezione do ZSRR. Wnioski można było jednak wyciągnąć na podstawie masywności zawiasów i obrzeży framug.

  3. Jak to widzieliśmy na filmie red. Wołoszańskiego, cały kompleks był zalany wodą. A to oznacza, że woda musiała służyć do celów przemysłowych. Czyżby nie szło tu o rafinerię “ciężkiej wody" albo zakład flotacji?

Za hipotezą o zakładzie flotacyjnym przemawia fakt, że zakład ten umiejscowiono w dorzeczu Pilicy i niedaleko od potencjalnych kopalni uranu w Górach Świętokrzyskich. Skąd to wszystko wiemy? Odpowiedzi na te pytania udzieliła nam prof. dr Zofia Kielan-Jaworowska, która w swej książce pt. “Przygody w skamieniałym świecie" podaje następującą informację:

Na przełomie XIX i XX wieku, w Górach Świętokrzyskich pracowali dwaj geologowie obcego pochodzenia: Niemiec - profesor Uniwersytetu Wrocławskiego dr Georg Gurlich i Rosjanin - Dymitrij Soboljew, zatrudniony wtedy na Politechnice Warszawskiej."

Nie trzeba zatem dalszych wyjaśnień, co do tego, skąd Niemcy i Rosjanie wiedzieli o uranie w Górach Świętokrzyskich?...

Zasoby uranu, podobno niskoprocentowej rudy - jak podają specjaliści - znajdują się w Górach Świętokrzyskich jak już wymieniliśmy w okolicach Rudek, Miedzianej Góry, Miedzianki, Daleszyc, Bodzentyna i Winnego. Ciekawą rzeczą jest to że jest to autunit - Ca(UO2P04)2. 8-10 H20 i torbenit - Cu(U02P04)2. 8-10 H20 - które są bardzo silnie radioaktywne - autunit niemal tak samo, jak uranit - U02 i U03 - zaś torbenit zaledwie trzykrotnie mniej! Czyli te złoża nie są tak ubogie, jak to przedstawiano w oficjalnej polskiej prasie popularnonaukowej?!... Oczywiście hitlerowcy wiedzieli o tych złożach i zamierzali je wykorzystać do własnych celów. Zamierzali je wykorzystać, ale na drodze stała im polska - bardzo silna - partyzantka, która dawała się im solidnie we znaki. Lokalizacja tego strategicznie ważnego zakładu jest uzasadniona także i z tego względu - bowiem znajduje się on poza strefą działania partyzantki z Gór Świętokrzyskich!!!

Ta hipoteza ma swą słabą stronę, ale o tym później. Jak było naprawdę, to nie dowiemy się nigdy, bo wszystko, co się dało rozebrać i wywieść zostało rozebrane i wywiezione do Sowietów w latach 1945 - 1950. W tym przypadku możemy tylko powiedzieć coś na podstawie aktywności sowieckiego wywiadu wojskowego GRU i jego odgałęzienia wspólnego z KGB - GKNIIR (Gławnowo Komitieta Naucznoj i Issliedowatielnoj Razwietki - Głównego Komitetu d/s Wywiadu Naukowo-Technicznego), które musiało kierować całą operacją wywozu, Skąd GRU wiedziało, że tam właśnie znajduje się coś ciekawego? A z “braterskiego" okresu współpracy pomiędzy RSHA i NKWD w latach 1939-41 w ramach paktu Hitler-Stalin (mylnie nazywanym paktem Ribbentrop - Mołotow) i z prac prof. Soboljewa. Posiadając jeszcze informacje z rezydentur w USA i Wielkiej Brytanii oraz innych krajów, szefowie GRU - a konkretnie gen. Golikow - mieli dokładny obraz tego, co się działo na terenach zajętych przez Rzeszę. A także o tym, co się działo po drugiej stronie Atlantyku... Dzięki temu Sowieci w Agudzerze mogli niemal natychmiast postawić na nogi swój instytut atomowy, a w cztery lata po USA zdetonować swą bombę A.

Po tym wydarzeniu, konstrukcja i odpalenie bomby termojądrowej czyli H, było jedynie kwestią czasu. W momencie, kiedy Amerykanie odpalali na Eniwetok swe “urządzenie termonukleame" o zawrotnej masie 60 ton, Sowieci dysponowali już normalną bombą H, którą można było zrzucić na cel z samolotu, bądź przenieść przy pomocy rakiety... Czyli inaczej, niż to przedstawiała peerelowska propaganda.

Polscy badacze: Juliusz Szymański, Mariusz K. Sawicki i Krzysztof Pietrzak w swej pracy pt. “Niemieckie stanowisko dowodzenia Jeleń-Konewka", którą poznaliśmy dzięki uprzejmości mgr Siorka, twierdzą - że baza ta była de facto stanowiskiem dowodzenia. Punktem wyjścia tego twierdzenia było to, że Niemcy posiadali więcej takich stanowisk dowodzenia: Kętrzyn, Stepina, Strzyżowo, Spała-Konew-Jeleń... - co miało wynikać z obsesji Hitlera o swe bezpieczeństwo, m.in. spowodowało to, że nie latał on samolotami i z niechęcią podróżował pancernymi autami i pociągami. Pociągi te oczywiście istniały, były to sztabowe jednostki: Amerika" (Hitler), “Asien" (Góring), “Afrika" (Keitel), “Befehlzug" (Himmler) " także “Heinrich", “Westfalen" (Ribbentrop) i “Atlas" (Oberkommando der Wehrmacht - OKW). Budowę tego kompleksu rozpoczęto w 1940 r., mimo, że był już postawiony jeden bunkier “kolejowy" - przystosowany do przyjmowania pociągów pancernych hitlerowskich bonzów. Podobnie było w Jeleniu. Na podstawie egzystencji bunkrów kolejowych, wymienieni powyżej Autorzy doszli do wniosku, że tam właśnie naziści dokowali swe pociągi, przy czym pominęli milczeniem fakt, że pociągi te załadowywano i rozładowywano. Musiało być to “coś" wyjątkowo niebezpiecznego, a to dlatego, że środki bezpieczeństwa można porównać tylko z tymi, jakie znajdowały się w “Der Riese". Ba! - i tu także znajdowały się rezerwy wody. Wydaje się być możliwe, że tutaj także mógł być wybudowany hitlerowski reaktor jądrowy. Świadczy o tym m.in. to, że znaleziono tam fragmenty rurek, które mogły służyć za wymienniki ciepła do pierwotnego i wtórnego chłodzenia reaktora... Jak to naprawdę wyglądało, możemy sobie tylko wyobrazić, bowiem zostało to wszystko wywiezione do ZSRR. A to, co zostało, wcale nie musi świadczyć o tym, że były to zakłady czy montownie silników lotniczych BMW, Askania czy IG Farben. Zachowane resztki armatur wodnych i inne urządzenia hydrotechniczne... - przecież to dokładnie to samo co w kompleksie “Der Riese"! Autorzy podają wielce interesujący fakt że konstrukcje betonowe były grube na 2,5 m - po co?!

Zagadek jest naprawdę dosyć, a wydaje się, że nie ma im końca. Obawiamy się, że eksploratorzy z wrocławskiego “Exploratora" i łódzkiego “Labiryntu" nie ustalą przeznaczenia tych budowli, nie mówiąc o dotarciu do ich dna. A przecież są one jedynie ogniwem w ogromnym łańcuchu takich budowli, które powstały w czasie II wojny światowej. Jak widzimy, poza straszliwym konfliktem tej wojny, przebiegał jeszcze krwawszy konflikt służb “cichego frontu". Tę rundę wygrali Sowieci, którzy wywieźli wszystkie tajemnice do siebie tylko po to, by wykorzystać je do dalszej wojny z wolnym światem i stworzenia Światowej Republiki Rad!

I na zakończenie jeszcze a propos Tatr. Nasuwa się pytanie, czy hitlerowcy w Tatrach nie szukali także... Księżycowej Jaskini - artefaktu po poprzedniej Super-cywilizacji, o której od dawien dawna wiedzieli słowaccy górale? Hitler wiedział o istnieniu podziemnego państwa Agharti, o której pisał w swym czasie polski pisarz, obieżyświat i awanturnik - Antoni Ferdynand Ossendowski. Hitler musiał znać jego książkę “Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" i dlatego chciał znaleźć wejście do tego podziemnego świata. Wejście do tego świata mogłoby znajdować się w Tatrach, ale nie Bielskich, a w Zachodnich - w gmachu skalnym Czerwonych Wierchów. W ramach PROJEKTU TATRY wykazano, że właśnie tam dzieją się dziwne rzeczy-znikają ludzie, umierają ludzie z nieznanych przyczyn, a nad skałami ukazują się NOLe... Kiedy połączymy prostą linią Czerwone Wierchy z kompleksem jaskiń Domicą- Baradla - gdzie Hitler kazał swym speleologom szukać wejścia do Agharti, i przeciągniemy linię w drugą stronę, to linia ta przetnie płd. - zach. stok Babiej Góry gdzie ponoć ma znajdować się tunel wzmiankowany przez prof. dr inż. Jana Pająka, w którym miały się poruszać pojazdy jakiejś podziemnej cywilizacji. Przedłużenie tej linii dalej, ku pn. zach. wiedzie nas w pobliże Łamanej Skały w Beskidzie Małym... Ale o tym już w następnym rozdziale.

ROZDZIAŁ 10

ZAKAZANA STREFA GRZECHYNI

Grzechynia: hitlerowski “Dreamland"? - Dobrze strzeżony obszar wytwórczy - “Der Riese" i Grzechynia - analogie nie są przypadkowe -Amerykańskie bombowce nad Tatrami - Księżycowa Jaskinia a NKWD - Ostatni rozkaz dla załogi dyskoplanu: “Uciekać"!

Kiedy kompletowaliśmy materiały do tekstu o Spale-Konewce-Jeleniu, postawiliśmy przy tym pytanie, dlaczego te obiekty były chronione przy pomocy formacji Freiwillingen Verbande i SS-Hilfswillige (Hiwi)? Przecież nie chodziło tutaj tylko o Niemców, a także Ukraińców, Rosjan, Azerów, Gruzinów, Turkmenów, Kozaków, i in. ludzi z ziem zajętych przez III Rzeszę. Jak się wydaje, odpowiedź jest niezbyt skomplikowana: po 1943 r. i klęsce stalingradzkiej, oddziały te wysyłano głównie na front wschodni i do pacyfikacji (w 1944 r.) Powstania Warszawskiego. Przeto nie istniał problem, jak najlepiej zabezpieczyć tajemnicę z którą ci ludzie się zetknęli (czytaj: fizycznej likwidacji tych ludzi), bo to zabezpieczali doskonale czerwonoarmiejcy, enkawudziści i funkcjonariusze SMIERSZ-u, którzy nie mieli litości dla członków FV czy Hiwi. Także dla członków RONA - Russkaja Oswoboditielskaja Narodnaja Armia - generała Własowa. Ci ludzie uznani przez czerwony terror za zdrajców, nie mieli zbyt wielkich szans na przeżycie w brunatnym terrorze i byli od początku spisani na straty - posyłano ich na najgorsze odcinki frontu, gdzie mieli zerowe szanse przeżycia... Tak też było w 99,9% przypadków. Być może stało się i tak, że komuś udało się uniknąć Armii Czerwonej, ale wpadał w łapy NKWD czy GRU, którzy wyciskali z niego informacje, jak sok z cytryny, a potem przekazywali go katom ze SMIERZ-u. Ci nie bawili się za długo - ustalali stopień winy wobec ludu pracującego i tow. Stalina, a potem kula w kark i po zabawie. Krótko i po stalinowsku... I tak było wszędzie. W ten sposób w białych rękawiczkach niejako, Niemcy rozwiązali dwa podstawowe problemy: co zrobić z Hiwi i jak utrzymać tajemnicę swych poczynań...

Kompleksy zaangażowane w produkcję i badania broni V były strzeżone najpierw przez formacje SS, potem Wehrmacht i wreszcie Hiwisów, czyli jednostki pomocnicze SS i policji.

Coś takiego właśnie miało miejsce przy budowie bunkrów w Grzechyni - małej wioski położonej w Paśmie Jałowieckim Beskidu Wysokiego, pomiędzy Ostroszem a Pasmem Jałowca, w dolince potoku Grzechynka, 4 km od Makowa Podhalańskiego na zachód od niego.

O tych bunkrach krążyły legendy wśród młodzieży szkolnej i harcerzy z powiatu Sucha Beskidzka. Robert K. Leśniakiewicz usłyszał o nich po raz pierwszy w 1967 r. od druhów, harcerzy z Makowa Podhalańskiego, z którymi był na obozie harcerskim w Rowach na Pomorzu Środkowym. Potem słyszał o nich na wczasach zimowych w DWDz. w Sidzinie, też od kolegów z Makowa Pdhl. i Suchej Beskidzkiej. A wreszcie usłyszeliśmy o nich po raz ostatni od nieżyjącego już mieszkańca Suchej Besk. - Józefa Mędrali, którego Niemcy zatrudnili przy budowie tych bunkrów i innych umocnień w latach 1943 - 1945.

W lipcu 1994 r. ekipa JORDANOL-a w składzie Anna Jeleńska i Robert K. Leśniakiewicz, udała się do Grzechyni na rekonesans, by zbadać te relacje in situ. Zgodnie z informacjami Józefa Mędrali - znaleziono na wpół zasypany rów przeciwczołgowy - którym dziś cieknie niewielki potoczek zasilający rzekę Skawę.

W samej wsi, nieopodal kościółka (a właściwie kaplicy) pomiędzy nim a dnem doliny znajduje się żelbetonowa kopułka pancerna z zasypanym wejściem i jedną strzelnicą dla kaemu. Pole jej ostrzału pokrywało dolinę Grzechyni i było zgrane z polem ostrzału identycznego bunkra stojącego na Głowiczówkach.

Mieszkańcy Grzechyni wskazywali lokalizację dalszych bunkrów na stokach Ostrej Góry od strony Makowa Pdhl, Suchej Besk. na stoku Koziejówki od strony Makowa Pdhl. Po wojnie, te bunkry zdemolowano i zostały zamienione na składy ziemniaków czy fundamenty domów...

Rozstawienie tych bunkrów było bez sensu, gdyż nie mogło zaszkodzić zbytnio oddziałom Armii Czerwonej, która maszerowała z Makowa Podhalańskiego do Suchej Beskidzkiej i dalej do Żywca, ani sile żywej, ani tym bardziej czołgom i działom samobieżnym - od których odległość wynosiła około 4 km. Nawet ogień z najcięższych karabinów maszynowych nie byłby zbytnio szkodliwy... Wyglądałoby zatem na to, że owe bunkry miały bronić czegoś, co było położone na zachód od Grzechyni, ale co to było? Bunkry te są wyraźnie strażniczymi umocnieniami, nie potężnymi konstrukcjami obronnymi. W każdym z nich mogło być 2 - co najwyżej 3 żołnierzy z kaemem. Nie było tam miejsca dla artylerii. Zgodnie z założeniami Sowieci pomaszerowali w kierunkuSuchej Beskidzkiej i... tu następuje coś dziwnego, bo zbaczają z trasy pochodu i z niesamowitym uporem atakują bunkry Grzechyni! Oczywiście złamali opór obrońców za cenę ogromnych strat w ludziach. I znów zadajemy pytanie: DLACZEGO? Ani Józef Mędrala, ani mieszkańcy Kowalówki nie potrafili nam na to odpowiedzieć...

Józef Mędrala opowiedział nam, że bunkry te były budowane w 1943 r. (znów 1943 r!! ). Na początku pracowali tam Polacy, potem zostali przygnani tam Rosjanie, Ukraińcy i Włosi (od marszałka Badoglio). Ciekawym jest to, że prace przebiegały tam aż do przełomu stycznia i lutego 1945 r. - do ostatniej chwili przed wkroczeniem Rosjan. Tak, jak w “Der Riese"!...

Nie jest nam znane, czy po wojnie bunkry te zajęło GRU, NKWD czy ich polski odpowiednik - komunistyczne UBR. Podobno część z nich została wysadzona powietrze przez wojsko. Istnieje wiele punktów wspólnych, co do podobieństw między bunkrami Grzechyni a “Der Riese". W świetle tego, co powiedzieli nam świadkowie, wynika że:

  1. Obie te budowy były stawiane na terenach górskich.

  2. Obie te budowy były wykonywane przez więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców wojennych oraz robotników przymusowych.

  1. Pracowali tam niemieccy i włoscy inżynierowie.

  2. Teren był zabezpieczany przez jednostki Waffen-SS, potem żołnierze Wehrmachtu i Hiwisi.

  3. Obydwie budowy zlokalizowano na drugorzędnych kierunkach strategicznych, nie leżących na kierunkach ataku wojsk sowieckich.

  4. Obydwie budowy znajdowały się w pobliżu węzłów komunikacyjnych.

  5. Obydwie budowy leżały w pobliżu centrów naukowo-badawczych: Krakowa, Wrocławia, Pragi Czeskiej.

  6. W ich bliskości testowano bronie V.

  7. W ich bliskości znajdowały się zasoby rud uranowo-torowych lub takowych poszukiwano!

Jak widać - podobieństw jest sporo. Do tego trzeba jeszcze Czytelnikowi wiedzieć, że w pobliżu Grzechyni też dokonywano prób z broniami V!

W lecie 1994 r. wpadła nam w ręce broszura reklamowa “Nowy Informator Zakopanego", w której opublikowano informacje, które nas wielce zainteresowały.

Znany zakopiański przewodnik tatrzański Piotr Konopka znalazł na obszarze Wierchu pod Fajką jakieś dziwne, metalowe przedmioty - okazało się, że są to odłamki amerykańskich bomb z przed 50 lat! Świadkiem tego wydarzenia był Jan Krupski, który reporterom opowiedział, co następuje:

“16 września 1944 r. Wraz z Eugeniuszem Bergierem znajdowaliśmy się w okolicy Zmarzłej Przełęczy i zaobserwowaliśmy przelot około 50 amerykańskich bombowców nad Tatrami. Jeden z nich był najwyraźniej uszkodzony i zrzucił swój ładunek. Detonacja była ogłuszająca, chociaż znajdowaliśmy się co najmniej kilometr od miejsca wybuchu. Uszkodzony samolot wylądował w Borach k./Czarnego Dunajca, a amerykańscy lotnicy trafili do hitlerowskiej niewoli. Przy okazji chciałbym przypomnieć wydarzenia z jesieni 1944r., kiedy to Niemcy eksperymentowali z nowymi działami i strzelali z przełączy Krowiarki (przełącz pomiędzy Babią Górą a Policami) spod Babiej Góry w kierunku Tatr, w linii prostej 45 km. Te strzelania spowodowały w Tatrach wiele szkód- ucierpiały m.in. Kozi Wierch, Kościelec i Koszysta. "

Znalezione odłamki z okolicy Wierchu pod Fajką można sobie obejrzeć w Centrum Przewodników Tatrzańskich w Zakopanem, na ulicy Chałubińskiego 44, przy rondzie. Natomiast z tego wszystkiego najciekawszą jest informacja Jana Krupskiego o hitlerowskich próbach z dalekosiężnymi działami, świadek w rozmowie z nami potwierdził wypowiedź zamieszczoną w NIZ i dodał, że Niemcy wystrzelili w stronę Tatr kilkadziesiąt pocisków. Podobne informacje uzyskał swego czasu oficer Straży Granicznej Jerzy Archacki z Zakopanego, który przedtem służył w Lipnicy Wielkiej na Orawie. Według niego, tamtejsi ludzie wspominają, jak to jesienią 1944 r. hitlerowcy strzelali z ciężkich dział (na oko ponad 200, a co najmniej 400 mm) z Krowiarek w Tatry. Efektów strzelań nie było widać, ale huk wystrzałów był tak silny, że fale uderzeniowe wybijały okna, chwiały się kominy i falowały dachy domów i słychać było wycie lecących pocisków. Krowiarki od zabudowań Lipnicy oddziela dystans 5 km...

A zatem istnieje związek pomiędzy broniami V i Krowiarkami a Grzechynią, które leżą 15 km od siebie. Rozwiązanie tego rebusu może być całkiem proste - Niemcy mieli tam całe narzędziowe i paliwowe zaplecze do eksperymentów z ciężkimi działami na Krowiarkach. Wniosek całkiem logiczny, ale już pierwszy rzut oka na mapę wskazuje na nonsens takiego rozumowania. Pomiędzy Grzechynią a Krowiarkami istnieje jedynie jedna droga, która zasługuje na takie miano... i to nie bardzo, bowiem w czasie wojny była to zwykła gruntówka, którą mógłby od biedy przejechać wóz z sianem czy ziemniakami, ale nie ciężkie ciężarówki czy platformy z działami... Zresztą istniał lepszy dojazd z Zawoi...

A zatem o co tu chodzi?

Przypuszczamy, że w Grzechyni znajdowało się być może jakieś lotnisko dla V-7 j - i istnieją na to wskazówki w postaci informacji o niezwykłych latających dyskach widzianych po słowackiej strony granicy. Ale o tym później. Poligony artyleryjskie i ekipy je obsługujące musiały się znajdować w Lipnicy Wielkiej i Zawoi, natomiast w Grzechyni musiało być coś innego - może lotnisko dla tajnych samolotów szpiegowskich czy coś jeszcze innego...

Kto wie, czy z zagadką Grzechyni nie jest związana jeszcze inna zagadka - zagadka tunelu wypalonego w masywie Babiej Góry, a dokładniej w jej szczytowej kopule Diablaka. Ta informacja jest jeszcze bardziej dziwna, bo przed i w czasie wojny, na południowym stoku Babiej znajdowało się górskie schronisko, o którym się pisze, że zostało spalone w czasie wojny. Oczywiście przez Niemców - a juści! Ale żeby być ścisłym, to schronisko zostało spalone już po wojnie, w 1947 r. I to przez zamieszkujących tam żołnierzy Armii Czerwonej - którzy, żeby było ciekawiej, podawali się za artylerzystów dokonujących... pomiarów meteorologicznych dla lotnictwa! Ciekawe - nieprawdaż?

Dlaczego?

Czy było tam coś, czego nie mogły ujrzeć oczy niewtajemniczonych? Czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy zamierzone podpalenie? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi. A my pytamy dalej: Co ci sowieccy “meteorologowie" robili na Diablaku? Jakiego rodzaju pomiary tam przeprowadzali? Czego szukali? Księżycowej Jaskini czy Tunelu prof. Pająka? A może prototypu V-7? Istnieje możliwość, że NKWD coś wiedziało o podziemnym tunelu w stoku Babiej i celowo wysłało tam swych ludzi w celu przechwycenia nazistowskich zbrodniarzy wojennych. W tym czasie istniała i działała ODESSA i przemycała ona hitlerowców do Ameryki Łacińskiej. Kto wie, czy SS nie chciało użyć tego kanału do ucieczki z sowieckiej Zony - gdziekolwiek, byle dalej od czerwonych, którzy się z nimi nie patyczkowali. No, nie ze wszystkimi, bo ci - którzy mieli dostęp do technicznych tajemnic III Rzeszy, lądowali w Gorkich, Agudzerze czy innych “atomowych miastach" Związku Sowieckiego. Zatem brzmi to wszystko całkiem prawdopodobnie - możliwe, że na rozkaz z Łubianki czekiści z NKWD obsadzili schronisko na Diablaku, odnaleźli wejście do Tunelu w Babiej Górze i zawalili jego wejście wybuchem materiałów wybuchowych, po czym spokojnie wrócili do ZSRR, gdzie ich rozwalono, by nie było zbędnych świadków i nie mogli nikomu wskazać potencjalnej drogi ucieczki z komunistycznego raju...

Ten scenariusz jest bardzo prawdopodobny, jako że musimy wziąć pod uwagę to, iż sam Hitler i jego esesowska świta fanatycznie wierzyli w okultyzm, astrologię i czarną magię... Także mogli wierzyć w istnienie podziemnych tuneli w Babiej Górze. [Jest faktem, że paranaukowa organizacja SS - Deutsches Ahnenerbe, miała wyłączność na badania jaskiń i była to bodaj jedyna dziedzina objęta takim monopolem - przypis wydawcy]. Zaś NKWD i GRU doskonałe wiedziało o tym, że oni wiedzą i dołożyły starań, by zlokalizować wyloty tych tuneli i skutecznie zablokować nazistowskim bonzom drogi ucieczki. W takim ujęciu, Grzechynia staje się idealnym dworcem lotniczym dla dyskoplanów V-7, które mogły lądować na terenach małych, do kilku arów płaskiej powierzchni. Popuśćmy wodze fantazji:

Jest ciemna noc, rozświetlona jedynie migotaniem gwiazd na niebie. Gdzieś na północy i zachodzie słychać kanonadę artylerii sowieckiej i polskiej, ale w górach jest cicho. Naraz z nocnego nieba spuszcza się na ziemię ciemny kształt w kształcie talerza i ląduje tam, gdzie znajdują się poletka w górnej części wsi Grzechynia. Talerz wylądował i wyskakują z niego ciemne sylwetki ludzkie. To są faszystowscy Gauleiterzy i esesmani uciekający z miast otoczonych przez Armię Czerwoną i ludowe Wojsko Polskie. Tajny helikopter V-7/Vril-Haunebu załadowano nocą i przyleciał tutaj pod jej osłoną do małej beskidzkiej wsi zapomnianej przez Boga i ludzi. Dalej wydarzenia nabierają tempa - pasażerowie szybko pną się po krętych błotnisto-kamienistych dróżkach szlaku nr 216 (znaki żółte) wiodącego na Jałowiec, potem wchodzą na zielony szlak nr 180/186 (wg przewodnika Wł. Krygowskiego -“Beskidy" t.l. Warszawa 1976) wiodący na Diablaka. Ze szczytu schodzą na południowy stok Babiej i po przejściu około pół kilometra wchodzą do tunelu, który - jak się im wydaje - wyprowadzi ich ku wolności... Coś takiego się mogło narodzić w mózgach mistycznie wytresowanych fanatyków i wyznawców Eckhardta, czy innego ideologa nazizmu! Jak już nadmieniliśmy - NKWD o tym wiedziało i załoga “meteorologów-artylerzystów" (sic!) nie była niczym innym, jak ekipą SMIERSZ-u mającą za zadanie zatrzymać grupki uciekinierów i zlikwidować ich kryjówki. Wygląda więc na to, że wejście do Tunelu prof. Pająka jest dziś zawalone tysiącami ton kamieni i skał.

Nie wiemy, ile jeszcze takich zagadek skrywa pokrętna historia najstraszliwszego konfliktu, ale chcemy się jeszcze podzielić z Czytelnikami w następnym rozdziale informacją, która w naszym dossier znajduje się na fiszce “Japoński i arktyczny ślad".

ROZDZIAŁ 11

U-BOOTY W “KRAINIE CUDÓW

Ostatni U-Boot wychodzi na ocean - WUNDERLAND: Kraina Cudów - Wielką Północną Drogą Morską do Japonii? - Kto zaopatrywał antarktyczne bazy nazistów? - Ufokatastrofa na Szpicbergenie - Atomowe popioły Nowej Ziemi.

Pierwszy ślad - ten japoński - przyszedł nam do głowy po obejrzeniu dokumentalnego filmu Franka Beyera i Knuta Bosera w koprodukcji niemiecko-polsko-australijsko-japońskiej (sic!) pt. “Ostatni U-Boot" z roku 1993. Jego akcja zaczyna się 15 kwietnia 1945 r. i kończy się koło 10 maja tegoż roku.

Na pokład okrętu podwodnego U-835 (czy coś podobnego - to w końcu nie jest ważne) okrętują się ważni faszystowscy bonzowie: niejaki dr Rohner, fanatyczny enesdeapowiec sędzia Beck, generał Mallenberg - ale najcenniejszym ładunkiem są dwie tony uranu - surowca potrzebnego do produkcji paliwa jądrowego. Eskortują ten ładunek (poza 2 tonami uranu są tam także plany broni VI) dwaj oficerowie Cesarskiej Floty -komandor Kimura i komandor Tatsumi. Niemiecki dowódca U-Boota Korwettenkapitan Gerber dostaje rozkaz przepłynięcia swym okrętem typu XXVIa z maksymalną prędkością do Japonii. Tak to trochę przypomina “Inkarnację" Leonarda i podobnie się kończy - niemal zresztą tak samo, jak “Podwodny wróg" Roberta Wise'a z 1967 r. ... - bo U-Boot w beznadziejnej sytuacji poddaje się Sprzymierzonym - amerykańskiemu niszczycielowi, uprzednio zdradziecko topiąc brytyjski niszczyciel celną torpedą... Podejrzewamy że to, co pokazali twórcy “Ostatniego U-Boota" nie musi być akurat do końca prawdziwe, i że U-835 nie musiał płynąć do Japonii, a do... hitlerowskich baz na Antarktydzie! Do już tu wymienionego Neuschwabenlandu, aby tam można było dalej toczyć prace nad bombą A (i nie tylko) lub nad udoskonalaniem dyskoplanu V-7. Jest jeszcze jedna możliwość - U-835 wiózł na Antarktydę paliwo jądrowe dla V-7, które się tam już znajdowały!... Takie scenario nie jest niemożliwe.

Drugim śladem jest rzekoma wyprawa okrętu podwodnego U-209, pod dowództwem Korwettenkapitana Broddy do mitycznej Agharty, do której wejście miało się znajdować na Biegunie Północnym. Myśl godna samego Fuhrera i jego okultystycznych bredni o zamieszkałych we wnętrzu Ziemi Nordykach. O podobnych krainach we wnętrzu Ziemi pisali także słynni pisarze SF, tacy jak: E. A. Poe, H. Ph. Lovercraft, M. Obruczew, Brinsley Le Poer-Trench czy u nas F. A. Ossendowski... Dzisiaj widzimy, że jest to wszystko inaczej, ale wtedy, w latach 30. każda fantazja była dozwolona a Hitler w podobne bajania wierzył, tak jak człowiek lecący w przepaść wierzy w to, że skały ku którym leci zmiękną w momencie, gdy uderza w nie jego ciało...

Kiedy Hitler odprawiał w rejs Korwettenkapitana Broddę, wierzył w to, że u celu swej podróży znajdzie on Ariów, którzy przy pomocy swej techniki wojennej pomogą “Największemu Z Wszystkich Ariów" zniszczyć hordy Rosjan i Azjatów ze wschodu i Zachodnich Aliantów, dzięki czemu stanie się władcą całego świata.

Brodda nie znalazł ani jednego Aria i znaleźć ich nie mógł. Wydaje się nam całkiem prawdopodobne, że wrak jego U-Boota spoczywa gdzieś w trzykilometrowej głębi Północnego Oceanu lodowatego. Tak sądziliśmy dotąd.

Wydaje się nam czymś nieprawdopodobnym, że Adolf Hitler był na tyle głupi, by wierzyć tym wszystkim bredniom, którymi karmił się do czasu napisania “Mein Kampf”. Fregattenkapitan Heinrich Brodda miał do wykonania całkiem trudne, ale wykonalne zadanie - w którym nie szło o Ariów czy Agartyjczyków, a o to, jak przewieźć do Japonii uran i plany broni odwetowych!!! Jest jedna jeszcze rzecz, która świadczy za tym - a mianowicie: to, że wydarzyło się to już w 1943 r., a nie w 1945, kiedy to Hitler musiał zdawać sobie sprawę z tego, że wojna jest już przegrana z kretesem. Już w sierpniu 1942 r. Hitler rozkazał rozpoczęcie operacji Kriegsmarine pod kryptonimem “Wunderland" - “Kraina Cudów". Oficjalnie szło tu o zablokowanie sowieckich portów przyjmujących statki i okręty z Ameryki i blokadę Wielikoj Siewiernoj Morskoj Puti - czyli Wielkiej Północnej Drogi Morskiej. Natomiast nieoficjalnie szło o poczynienie obserwacji przez wysadzonych na lody Oceanu Arktycznego meteorologów. Ich zadaniem było meldować do Rzeszy o stanie pogody. Niemcy chcieli zamknąć żywotną drogę morską Sowietów, co mogłoby zaważyć na losach wojny... Nazwa operacji - ów “Wunderland" - nie dawała nam spokoju. Dlaczego właśnie “Kraina Cudów" czy “czarów"? Dlaczego nie “Morski lew" czy “Kałamamica" czy cokolwiek innego!? Czy szło o mityczną ziemię Ariów na Hyperborei?

Jednego możemy w zasadzie być pewnymi - Fregattenkapitan Heinrich Brodda i jego U-209 nie dopłynęli do celu pod lodami Bieguna Północnego, bo to przekraczało ich techniczne możliwości. Puścili się w podróż do Japonii po mniej strzeżonej Północnej Drodze Morskiej - co jest w zasadzie możliwe, ale na upartego i bardzo chcąc... - wreszcie albo wpadli na skały lub na lód i strzaskani poszli na dno w lodowate objęcia rosyjskiego Davy Jonesa (albo raczej Dawida Iwanowa), albo wpadli w ręce Sowietom. Jaką radość miałby towarzysz Ławrientij Pawłowicz Beria! Taki bogaty łup!

A może jednak przeszli, ale nie po Wielikoj Morskoj Puti, ale poprzez Przejście Północno - Zachodnie szlakiem Frobishera. Z Morza Baffina na Morze Beauforta a potem na południe ku Cieśninie Beringa i dalej do Japonii. Wszystko cacy, ale kto zaopatrzyłby tego U-Boota w paliwo i inne rzeczy niezbędne do takiego przejścia? U-Boot to nie lodołamacz, nie ma wzmocnień przeciwlodowych i możliwości współczesnych okrętów podwodnych z napędem atomowym, dla których trzymiesięczny arktyczny podlodowy patrol to normalka... A więc to musiało być przejście Północno - Wschodnie, o ile - rzecz jasna - tak było.

Zatem zakładamy, że oni jednak przeszli do Japonii i od 1943 r. Japończycy zaczęli pracować nad swymi Wunderwaffen. I faktycznie, Japończycy poza bronią biologiczną generała dr Ishi Shiro, pracowali także nad bronią atomową, to potwierdzony fakt. Cała prawda wyjdzie na jaw po otwarciu tokijskich i waszyngtońskich archiwów, i nie wcześniej.

Posiłkując się wyborną monografią Jerzego Lipińskiego pt. “Druga wojna światowa na morzu", spróbowaliśmy odnaleźć jeszcze inne nietypowe operacje U-Bootów wymierzone przeciwko USA, w rodzaju już tu wspomnianej operacji “Seewolf”. Nie znaleźliśmy żadnych informacji o akcjach “wilczych stad", ale zainteresował nas pewien fakt, otóż część U-Bootów była przekazana ZSRR i USA, zaś inne były albo zatopione lub znikły w głębinach Wszechoceanu. Wstępnie założyliśmy, że okręty podwodne, które przekazano Aliantom - miały jakieś specjalne właściwości - na co wskazuje np. los U-Boota U-511, który po rakietowych testach na Bałtyku został przekazany Japończykom i aż do końca wojny pływał pod cesarską flagą boskiego Tenno jako Ro-500. Takich przypadków możemy w tabeli znaleźć więcej.

TABELA I. WYKAZ NIEMIECKICH OKRĘTÓW PODWODNYCH PRZEKAZANYCH OBCYM FLOTOM W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ

Typ:

Nr takt.

Kiedy i komu przekazano:

IXC

U-511

16.09.1943, Japonia, jako Ro-500

IXC/40

U-805

maj 1945, zniszczono w USA

IXC/40

U-858

maj 1945, zniszczony w USA

IXC/40

U-530

10.07.1945, zajęty w Mar del Plata (Argentyna), potem do USA

IXC/40

U-889

styczeń 1946, zajęty w Kanadzie, potem zniszczony w USA

IXC/40

U-1228

?, do USA

IXC/40

U-1241

?, do Wlk. Brytanii, potem w listopadzie 1945 r. przewieziony do ZSRR

IXC/40

U-1232

03.02.1945 do Wielkiej Brytanii, a w czerwcu 1945 r. zniszczony

IXD1

U-195

1945, do Japonii jako I-506

IXD2

U-181

jw. jako I-501

IXD2

U-862

jw. jako I-502

XB

U-219

jw. jako I-505

XB

U 234

?, do USA, zatopiony na Bikini przy teście bomby A.

IXB

U-1224

15.02.1944 r. Przekazano do Japonii i jako Ro-501 został zatopiony

XXI

U-2513

do Wlk. Brytanii i USA

XXI

U-2539

do Wlk. Brytanii, a potem ZSRR

XXI

U-3035

jw.

XXI

U-3041

jw.

XXI

U-3515

jw.

VIIC/41

U-997

17.08.1945 r. Zajęty w Mar del Plata (Argentyna), do USA

VIIC/41

U-1057

?, do Wlk. Brytanii i USA

VIIC/41

U-1058

jw.

VIIC/41

U-1064

jw.

VIIC/41

U-1105

?, jw.

VIIC/41

U-1305

?, do Wlk. Brytanii i ZSRR

XXIII

U-2353 jw.

Jw.

TABELA II. NIEMIECKIE OKRĘTY PODWODNE, KTÓRE ZNIKNĘŁY W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ

Typ:

Nr takt.

Kiedy i gdzie zniknął:

IXC /40

U-1226

październik 1944, Płn. Atlantyk

IXD2

U-196

listopad 1944, Sund

IXD2

U-851

marzec 1944, na pn. zach. Od Nowej Funlandii

XB

U-116

15.10.1942 r.,Pn. Atlantyk

IXB

U-122

po 22.06.1940 r. Biskaje

IXB

U-163

po 15.03.1943 r. Biskaje

VIIA-F

U-54

po 14.02.1940 r. Morze Północne

VIIC/41

U-325

po 30.04.1945 r. w Kanale La Manche

VIIC/41

U-326

po kwietniu 1945 r. w Kanale La Manche

VIIC/41

U-398

po 17.04.1945 r. Morze Północne

VIIC/41

U-553

po 20.01.1943 r. Płn. Atlantyk

VIIC/41

U-650

po 01.07.1945 r. Pd. Atlantyk

VIIC/41

U-972

styczeń 1944, Atlantyk

VIIC/41

U-1020

styczeń 1945 r. Morze Północne

VIIC/41

U-1277

zatopiony przez załogę w Porto (Portugalia) 03.06.1945r. (!)

TABELA III.

NIEMIECKIE OKRĘTY PODWODNE ZATOPIONE POZA AKWENAMI OCEANU ATLANTYCKIEGO PÓŁNOCNEGO W LATACH 1944 I 1945

Nr takt.:

Data:

Gdzie i przez kogo zatopiony:

U-5186

22.04.45.

na pn. zach. od Azorów, USS “Carter" i USS “Neal A. Scott"

U-8807

16.04.45. ! na pd. zach. od Azorów, USS “Stanton" i USS “Frost"

U-8818

06.05.45.

na pd. wsch. od Nowej Funlandii, USS “Farquhar"

U-12359

15.04.45.

na pd. wsch. od Azorów, USS “Stanton" i USS “Frost"

U-54610

20.04.45.

na pn. zach. od Azorów, USS “Flaherty" USS“Neunzar", USS “Chatelain", USS “Varian", USS “ Hubbard", USS “Jansen", USS “Keith" i USS “Pillsbury"

U-183

23.04.45.

Morze Jawajskie, USS “Besugo"

U-168

06.10.44.

Morze Jawajskie, “Zwaardis"

U-537

09.11.44.

Morze Jawajskie, USS “Flounder"

U-177

06.02.44

Wyspa Nanebevzeti, USAF

U-307

29.04.45

okolice Murmańska, HMS “Loch Insh"

U-344

24.08.43

Morze Barentsa, “dierzkij" i HMS “Loch Dunregan"

U-639

30.08.43

na pn. wsch. od Nowej Ziemi, S-101

U-679

10.01.45

okolice Padliszek, MO-12

A co się stało z Broddą i jego U-209? - zapytałby Czytelnik. Zgodnie z tym, co podaje Jerzy Lipiński, U-209 został prawdopodobnie zatopiony po 9 maja 1943 r. i prawdopodobnie uznano go za zatopiony w 10 dni później -19 maja 1943 r. Miały go posłać na dno dwie brytyjskie fregaty: HMS “Jed" i HMS “Sennen", na pd. wsch. od Grenlandii. Samo określenie “prawdopodobnie" jest niewystarczające, by uznać U-209 za zniszczony, ergo, mógł on zostać wykorzystany przez Hitlera do poszukiwań nie tyle Ariów, ile drogi północnej z Rzeszy do Japonii. Przecież oficjalnie go nie było ! Podwodny Fliegende Hollander - Latający Holender, okręt widmo... Czy to nie o nim pisał Leonid Płatow???

Wygląda na to, że pod koniec wojny hitlerowskie U-Booty i cesarskie sensuikany płynęły do Ameryki Południowej i Antarktydy i gdybyśmy dobrze poszukali, to

TABELA IV.

JAPOŃSKIE OKRĘTY PODWODNE ZAGINIONE W LATACH 1942-1945

Nr takt. ! Data:

Gdzie zaginął:

I-23

po 15.02.42.

na pd. od Hawajów

I-39

po 03.12.43.

na Pacyfiku

I-40

XII. 1943.

W-y Gilberta

I-22

po 04.10.42

na wsch. od Wysp Salomona

I-11

po 11.01.44

okolice Samoa

I-12

po 05.01.45.

na Pacyfiku

I-67

po 29.08.42

W-y Bonin

I-56

po 30.03.45

na pd. od Okinawy

I-44

po 04.04.44

na pd. wsch. od Okinawy

I-48

po 20.01.45.

Karoliny

I-362

po 01.01.45.

na pn. od Truck Island

I-361

po 30.05.45.

na pd. wsch. od Okinawy

I-371

po 24.02.45.

na pd. od Kurę (Japonia)

Ro-38

po 19.11.43

Południowy Pacyfik

Ro-100

po 25.11.43

Archipelag Salomona

Ro-103

po 28.07.43.

Kolombangang

I-52

24.06.1944 r.

zatopiona na pd. wsch. od Azorów przez samolot z USS “Bogue"! Mała ale znacząca perełka do naszych uwag

znaleźlibyśmy ich wraki wokół Szóstego Kontynentu. Te okręty były zupełnie nowym typem okrętów podwodnych. To były prawdziwie oceaniczne jednostki, które na tamte czasy cechowały się zupełnie niesamowitymi osiągami i technicznymi parametrami. Na przykład niemiecki typ podwodnego tankowca typu XIV mógł wziąć na pokład 432 tony ładunku i przewieźć go na odległość 9.300 Mm (17.200 km), a typ XX z kolei mógł zabrać rekordową ilość 800 ton ładunku i mógł płynąć aż 13.100 Mm (czyli 24.300 km) - zatem mogły one bez problemu przerzucić na Antarktydę ludzi i materiały do wybudowania antarktycznych baz V-7 i zaopatrzyć je we wszystko, czego potrzebowały, póki nie zniszczył ich adm. Byrd, w roku 1946...

Powróćmy jeszcze na północny Atlantyk, do operacji “Wunderland", która mogła mieć jeszcze inny cel. Tak wielka ilość stacji mogła hitlerowcom posłużyć do wypracowania dokładnych map pogody i przygotowania inwazji nie tylko na ZSRR, ale także na... Kanadę i USA, z kierunku najzupełniej niespodziewanego! - np. z Bieguna Północnego! Plan szalony, to fakt, ale przy niemieckiej precyzyjności i pedanterii oraz doskonałej organizacji mógł być zrealizowany. Arktyka jest naprawdę “Krainą czarów" - światem milionów ton lodu powoli krążącego wokół bieguna, na straszliwie zimnym Oceanem Lodowatym, z fenomenami przyrody i cudami żywej przyrody mówiącymi o wyjątkowości tego obszaru Ziemi. Dlatego właśnie nie możemy się zbytnio dziwić adm. Byrdowi i amerykańskim politykom, którzy obawiali się ataku ze strony Biegunów. Instrumentem, który doskonale się do tego nadawał, był ekstra szybki i ładowny supersamolot-dyskoplan V-7...

Jeden z prototypów dyskoplanu V-7 miał się rozbić na Szpicbergenie, co - jak dowiódł tego O. J. Braenne - było kaczką dziennikarską, jako że w Norwegii nie było bazy lotniczej położonej blisko Szpicbergenu, która posiadałaby samoloty odrzutowe mogące dolecieć do Szpicbergenu, krążyć tam przez godzinę i powrócić bez tankowania. OK - nie było, ale... Rzeczywiście - ani w Tromso ani w Hammarfest takich maszyn nie było, natomiast mogły tam być (i były) latające łodzie typu PBY “Catalina", “Martin Mariner" czy “Navy Mariner" względnie “Sunderlandy" ZOP, które mogły bardzo długo utrzymywać się w powietrzu i pokonanie trasy Hammerfest - Szpicbergen, godzinne krążenie i lot z powrotem to pestka. Właśnie to świadczy za realnością tej “ufokatastrofy" V-7 uszkodzonego przez atomowy wybuch Sowietów na Nowej Ziemi. Był 1952 r., kiedy w lipcu tegoż roku Sowieci testowali ładunki termojądrowe - było tego około pół setki, a w latach 60. założono tam “atomowy śmietnik", w którym składowano niewiarygodne 17.000 ton radioaktywnych odpadów. Co to oznaczało? Oznacza to ni mniej ni więcej tylko to, że rozbity dysk na Szpicbergenie mógł być albo rosyjskim, albo amerykańskim pojazdem wzorowanym na V-7. J. O. Braenne pisał, że był on uszkodzony wybuchem nuklearnym na Bikini. Kulą w płot! - zważywszy fakt, że atomowy poligon Nowej Ziemi - Cziornaja Guba leży bliżej Szpicbergenu, niż Bikini, Eniwetok czy Rongelapu...

Problem istnienia V-7 wciąż pozostaje otwarty, i - jak się wydaje - pojawiają się wciąż nowe dziwne fakty, które świadczą za hipotezą, która stała się tematem przewodnim tej książki.

A my teraz przesuńmy się z południowych granic Polski ku Ziemiom Czech, Moraw i Słowacji, gdzie na nas czekają dalsze dowody na to, że hitlerowskie tajne bronie produkowano także w Czechach i na Słowacji. Także próby tej broni były przeprowadzane na terytoriach Czech i Słowacji, a zatem...

ROZDZIAŁ 12

NIEMIECKI DYSKOPLAN NAD PRAGĄ

Latające fortece nad Pragą: pomyłka czy celowe działanie - Lot doświadczalny czy ewakuacja? - Schriever i Habermohl w praskiej Avii - Palcem po mapie, albo w poszukiwaniu zgubionego dyskoplanu.

Podstawową informacją, która może nas przywieść na ślady niemieckiej cudownej broni - Wunderwaffe V-7 - jest doniesienie mjr Rudolfa Lusara i Jurija Straganowa, wedle których dyskoplan V-7 (MODEL N-1) był wypróbowywany w okolicach Pragi Czeskiej. Ta lokalizacja wydaje się być bardziej niż prawdopodobna. Praga, którą ogłoszono miastem otwartym, była bardziej bezpieczną, niż Peenemunde, które to mimo silnej obrony przeciwlotniczej i osłony myśliwców, zostało zbombardowane przez Aliantów. (Mimo tego wciąż tam pracowano aż do 1945 r.) Praska Avia-Junkers stała się miejscem tajnego biura projektowego B-7, w którym pracował niemiecki zespół konstruktorski, którego działalność znana była tylko kilku Niemcom i żadnemu Czechowi.

24 lutego 1945 r. dokonano pierwszego lotu doświadczalnego dyskoplanu V-7. Nota bene, jeżeli pamiętasz Czytelniku pierwsze kadry filmu “Tylko dla orłów" wg powieści Alistaira Mc Leana, to zwróciłeś z pewnością uwagę na to, że niemiecki generał przylatuje do Adler Horst zwyczajnym, dwuwirnikowym helikopterem, otóż powinien to być właśnie dyskoplan! V-7! Ciekawym jest fakt, że lot ów zbiegł się z nalotem na Pragę alianckiej wyprawy bombowej, która zbombardowała Drażd'any, Vinohrady, Podskali, Karlovo Namesti i Emauzy. Ten fakt do tej pory wymykał się badaczom historii V-7 i nikt nie skojarzył - dat praskiego eksperymentu z datą nalotu na Drażd'any i nie mówi o tym żadna encyklopedia II wojny światowej, którą mieliśmy możliwość przeczytać. Nie ma żadnej wzmianki o tym także w literaturze pamiętnikarskiej. Czyżby chodziło o to, że Praga została omyłkowo wzięta za te nieszczęsne Drażd'any i zbombardowana - a może chodziło o celowe zbombardowanie Pragi, ale jego powody zostały utajnione do dziś dnia... Skoro nie chodziło tu o Drażd'any, to sprawa tego bombardowania podpada automatycznie pod tematykę tej książki.

Dr Ludvik Soufek swego czasu przeprowadził wywiad z byłym pracownikiem czeskiej ekipy Avii, a ten wspominał o obecności w niej dwóch niemieckich inżynierów-konstruktorów specjalistów od dyskoplanów - inż. Habermohla i inż. Schrievera. Świadek wspominał, że boisko futbolowe należące do fabryki zostało dokładnie wybetonowane przez żołnierzy Wehrmachtu. Była to zbyt mała powierzchnia na to, by służyć jako pas startowy dla zwyczajnych samolotów. Po wojnie tą betonową płytę rozbito i okazało się, że nie ma pod nią żadnych podziemnych przestrzeni, ale skalny gruz, służący jako podkład. Podejrzewamy, że po nalocie, niemieckie dowództwo postanowiło przesunąć gdzieś indziej ten kompleks badawczy i prototypy maszyny oraz dokumentację w inne miejsce. Już wieczorem po bombardowaniu Habermohl i Schriever odlecieli do zapasowego stanowiska. Biuro projektowe pracowało nadal, ale jego kluczowe postacie wyjechały stopniowo do nowego miejsca pracy. Ostatni zostali przed końcem wojny zlikwidowani, co było hitlerowską praktyką, stosowana w celu zachowania tajemnicy, bo najlepiej milczy trup...

Funkcjonariusz czeskiej straży przemysłowej dalej opowiedział o tym, że po ogłoszeniu alarmu lotniczego obaj konstruktorzy wyjechali służbowym mercedesem Avii wraz z kierowcą, pomiędzy 13 a 14. - auto wróciło do zakładów około 21. Można zatem przypuszczać, że w tym czasie trwała ewakuacja dokumentacji, tajnych broni, a szofer potem wrócił po tajne rozkazy.

Jeszcze tego wieczoru, Niemcy zagonili wszystkich pracowników Avii do zaciemnionej hali i tam pilnowali ich do rana. Wyglądałoby na to, że w tym czasie przygotowano do odlotu prototyp V-7 tak, by nikt z miejscowych nie mógł tego zobaczyć i pod osłoną nocy przemieścili go do nowego zakładu pracy. A zatem lot, który wg Lusara i Straganowa miał miejsce 24 lutego 1945 nie był lotem doświadczalnym i zaplanowanym, ale lotem ewakuacyjnym, który miał uchronić cenny prototyp przed dalszymi nalotami Sprzymierzonych.

W jakim kierunku pojechało auto Schrievera? Na to pytanie za 64.000 dolarów nie potrafimy dać jednoznacznej odpowiedzi i często łamaliśmy sobie nad tym głowę. Zgadzamy się z poglądem dr Soućka, że mercedes był poza zakładami około 7 godzin - 3,5 godziny w jedną stronę w nocy, a zatem Schriever mógł dojechać najdalej 200 km od Pragi, stanowiącej punkt wyjścia.

Kiedy wyrysujemy na mapie krąg wokół Pragi Czeskiej, o promieniu 200 km, to musimy jednocześnie wziąć pod uwagę kierunek wyjazdu Schrievera i Habermohla. Nie mogli oni pojechać na północ, ku Drażd'anom, które były celem nalotów Sprzymierzonych, ze wschodu nadciągała Armia Czerwona do której dołączyło później Ludowe Wojsko Polskie - jego II Armia. Zatem ten kierunek też odpadał. Pozostaje nam jedynie zachód i południe, gdzie naziści wywozili wszystko, co mieli najcenniejszego.

Tą lokalizację możemy sprecyzować - jeżeli była to broń produkowana czy w fazie prototypu, to musimy wziąć pod uwagę miejsce o dużej koncentracji przemysłu. Wszystko wskazuje na Tabor, Ceskie Budejovice i Pilzno. Jest jednak małe ale, te miasta były stale bombardowane przez Amerykanów i tak - wedle dr Soucka -w rachubę może wchodzić tylko Cheb.

ROZDZIAŁ 13

FLUGZEUGWERKE EGER

Flugzeugwerke Eger, makiety dla bombowców - Sztuczny gaik i osiem pięter pod ziemię - Niemiecki wynalazek: fabryka bez dróg i kolei? - Wehrmacht, ŚtB i nurkowie - Samolot, który mógł startować z boiska.

Niektóre przesłanki wskazują na to, że zakłady Cheb (Eger) były fantomem dla alianckiego lotnictwa - jak oświadczył dr Soućkovi były wysoki funkcjonariusz MSW CSRS ds. denazyfikacji kraju - a które to oświadczenie podaje on w swej książce “Pfipad Jantarove komnaty". Martin Andel - pod tym pseudonimem ukrywa się wysoki oficer Śt.B. (Śtatna Bespecnost - Służba Bezpieczeństwa Państwowego w byłej Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej - stanowiła ona czechosłowacki odpowiednik sowieckiej KGB) mówił także o zatrzymaniu obcego agenta w pobliżu ruin hitlerowskiej lotniczej fabryki w Chebie, zniszczonej w 1944 r. Od tego czasu, funkcjonariusze Śt.B. zaczęli dokładnie badać te ruiny na których widniał jeszcze ogromy szyld: FLUGZEUGWERKE EGER G.m.b.H. Kompleks zabudowań fabryki nie był niczym ciekawym, zbudowano go w 1940 r., miał 8 wytwórczych i montażowych hal i tor kolejowy na lotnisko. Jej dyrektor - Georg Sander gdzieś uciekł na początku maja 1945 r. i nikt nie wie, dokąd.

Większość budowli tej jednostki była zrobiona z masywnych elementów budowlanych i przybyły na to miejsce major wojsk inżynieryjnych z Pragi orzekł, że filary tych budowli mogłyby być obciążone dwudziestokrotnie większym ciężarem, niż najmasywniejsze części produkowanych tam samolotów - tak głosiła jego ekspertyza dla St.B. Ciekawym było to, że od linii kolejowej wiodła ku zakładom bocznica, którą ktoś zdemontował, a w kilku miejscach zdemolował ładunkami wybuchowymi. Najdziwniejsze jest także to, że bocznicę położono dość późno, prawdopodobnie już po nalocie na zakład. Przeszukano teren u końca bocznicy, gdzie znajdował się posadzony brzozowy gaik i stała tam na wpół rozwalona buda. Okolica wyglądała, jakby zwieziono na nią kilkaset metrów sześciennych ziemi, na której posadzono drzewa. Znaleziono nawet miejsca, z których drzewa były przesadzane...

Okazało się przy tym, że faktycznie zakład FLUGZEUGWERKE EGER G.m.b.H. były jedynie makietą dla alianckich bombowców w celu odciągnięcia ich uwagi od... czegoś. Bombardowanie makiety było dla faszystów dowodem na to, że kamuflaż był doskonały i że nalot - wobec zniszczenia obiektu - już się nie powtórzy. Tym czymś, co było chronione kamuflażem była podziemna fabryka zaryta na osiem kondygnacji w ziemi, jedna z największych w okupowanej Europie - przy czym jedno z wejść do niej znajdowało się w sztucznym gaiku. To właśnie stąd, miały gotowe wyroby być hissowane z podziemi fabryki i ładowane na wagony bocznicy, dochodzącej na lotnisko.

O jakie wyroby chodziło?

Tory kolejowe były obliczone na przewóz bardzo dużych i ciężkich przedmiotów o ciężarze jednostkowym do stu ton! (Zwykły wagon kolejowy ma nośność 30 - 40 ton.) Nie ma takiej lotniczej części, czy nawet takiego samolotu, który ważyłby sto ton! A przecież musiało być coś takiego, co latało i miało masę prawie 100 ton. Tory te nie miały żadnego połączenia z linią kolejową, a jedynie z lotniskiem! A przecież żaden samolot nie miał takiego udźwigu, by wziąć taki ładunek... Ostatni niemiecki samolot, zdolny do przewożenia wielotonowych ładunków, sześciosilnikowy Me-323 był zniszczony w 1944 r.

Tak samo nie mogło iść także o rakietę - bo ta potrzebuje nie tylko pola startowego, ale także prowadnicy, urządzeń podających utleniacz i paliwo, bunkrów obsługi, tuneli odprowadzających gazy spalinowe przy starcie, itd. itp. - a tu była jedynie betonowa płaszczyzna i... i nic ponadto. Płyta betonowa dokładnie taka sama, jak przy praskiej Avii!

Praca w podziemnej fabryce przebiega w ścisłym reżimie dotrzymania tajemnicy i był on wyższy, niż w innych fabrykach, nawet w tych, gdzie pracowali najbardziej oddani Hitlerowi Niemcy. Żaden z nich nie mógł - pod karą śmierci - opuścić hali, w której pracował. Każdy znał jedynie tą część podziemi, w której pracował. W ostatnich tygodniach wojny, na przełomie kwietnia i maja 1945 r., Niemcy dokładnie zasypali wejścia do podziemi i szyby wentylacyjne, część wysadzili w powietrze, zaś resztę - jak to robili także w Polsce - zalali wodą. Pod jej powierzchnią znalazła się ta drobna część maszynerii, której nie zdążyli zniszczyć lub wywieźć. Dokąd wywieźli - tego nikt nie wie...

W czasie maksimum zainteresowania podziemnym kompleksem, specjalna drużyna poszukiwawcza znalazła zwitek dokumentów, z których wynikało, że wyrabiano tam zwyczajne części do zwyczajnych samolotów bieżących typów. Później jednak eksperci stwierdzili, że są one falsyfikatem zrobionym dość nieudolnie, jakby fałszerzom zabrakło czasu... Przeszukanie ruin fabryki niczego nie przyniosło nowego. Dziś, po kilkudziesięciu latach, melioracji i pracach wojsk inżynieryjnych, nie można już dokładnie wytyczyć obszaru fabryki. Pod koniec lat 40. próbowano osuszyć podziemia, ale to było niemożliwe i woda uparcie stała w ruinach. Przywieziona tam drużyna nurków w ciemnej toni narażała swe życie bo ich skafandry co rusz zaplątywały się w szczątkach maszyn, rwały się o ostre krawędzie stropów, a wszystko przy zerowej widzialności. Kiedy doszło do nieszczęśliwego wypadku, odpowiedni urząd (czytaj: szefostwo Śt.B.) doprowadził do ukończenia akcji i pirotechnicznej “sanacji" obiektu.

Pisze dr Ludvik Soućek:

Nie tylko sądzą, ale do końca twierdzą, że ostatnim miejscem, do którego Schriever i Habermohl przewieźli swój prototyp był Cheb/Eger. Wyglądało to następująco - kiedy zaczęły się bombardowania, otrzymali rozkaz przewieźć prototyp w bezpieczne miejsce. Ich talerze latające były montowane w Pradze - z części robionych w Chebie. Jak już powiedziałem, nadziemną część fabryki pozostawiono w ruinie, by Alianci byli pewni, że ją zniszczyli. Ciężkie części latających talerzy wywożono stamtąd i montowano w hangarze. Tego się nie dało robić w podziemiach, bo pojazd miał średnicę 45 m. Wydaje się, że jeden z konstruktorów wyjechał w czasie nalotu do Chebu/Egeru, by tam wszystko przygotować na przylot prototypu latającego talerza. Oznaczało to ewakuację pobliża miejskiego lotniska, aby przegonić ewentualnych zwiadowców i zamaskować miejsce. Tymczasem drugi konstruktor przygotowywał wszystko do przelotu. To ni e był żaden ćwiczebny czy doświadczalny lot, ten mieli oni dawno za sobą... Po zachodzie słońca okolica fabryki była dokładnie oczyszczona z ludzi a robotników zamknięto w hali. Habermohl mógł startować... Do tego ładnego obrazka tylko mi jedno nie chce pasować - rodzaj napędu. Wciąż nie daje mi spokoju pytanie - dlaczego pracownicy Avii nie słyszeli pracy silników? Przecież tylko betonowy plac mógł służyć do startu pionowzlotów, a znajdował się on tuż przy zakładach Avii."

ROZDZIAŁ 14

BRONIE “V" W PROTEKTORACIE CZECH I MORAW.

Sowiecka wersja PAPERCLIP-u w Czechosłowacji - Gdzie jest archiwum VI wydziału? - Bronie odwetowe w Protektoracie: Velvety u Teplic, Plzeń, Brno i Dećin - Pfibram: hitlerowscy uczeni, uranowa ruda i laboratoria SS - Fałszywe złoto III Rzeszy.

Cytowany w poprzednim rozdziale dr Ludvik Soućek, który zbierał swe materiały od naocznych świadków tych wydarzeń w latach 70, był w o wiele lepszej sytuacji, niż my dziś. Po trzech dziesięcioleciach, które upłynęły od jego poszukiwań, możemy się jedynie cieszyć większą swobodą badawczą - choćby ze względu na swobodny przepływ informacji i ludzi przez granice naszych krajów - i nie musimy już stosować jego uniku w literacką formę “powieści hipotetycznej". Możemy całkiem otwarcie poszukiwać odpowiedzi na konkretne pytania nieskrępowani kontrolą państwa. Niektórych odpowiedzi nigdy nie uzyskamy, jak np. o tożsamość informatorów dr Soućka, którą to tajemnicę zabrał on, niestety, do grobu.

I tak nasze poszukiwania poszły w innym kierunku, wzięliśmy pod uwagę powszechnie znany fakt, że jeszcze przed końcem II wojny światowej, Alianci zaczęli przy pomocy specjalnych misji wywiadowczych (ALSOS, PAPERCILP i in.) gromadzić i analizować wszelkie dostępne informacje o tajnych broniach, których użyciem Hitler był zainteresowany daleko przed majem 1945 r.

W czasie naszych poszukiwań mieliśmy możliwość dowiedzieć się w ciągu kilku lat, jak bardzo rozbudowany był niemiecki program Vergeltungswaffen. Największe problemy mieliśmy z uzyskaniem informacji źródłowych, które dla prywatnych badaczy, jak my, były i długo jeszcze będą zupełnie zamknięte, bowiem działają siły, które wciąż bronią tajemnic III Rzeszy! Tak w Polsce, jak i w Czechach, Morawach i Słowacji! Przekonaliśmy się, że są tajemnice, które jeszcze po pół wieku mogą zabić...

Wciąż jeszcze brak odpowiedzi na szereg kluczowych pytań!... Ogrom wojennego przemysłu i kompleksu naukowego III Rzeszy budzi zdumienie nawet dzisiaj, w czasie pokojowego rozwoju wielu gałęzi przemysłu. I to niechaj usprawiedliwi niedostatki tej naszej wspólnej pracy.

Każda formacja wojskowa, rodzaj wojsk - Wehrmacht (Heer), Luftwaffe i Kriegsmarine - miał własne organizacje badawcze, laboratoria, hale produkcyjne, poligony i fundusze na działalność, wszystko to pilnie strzeżone przed wrogiem zewnętrznym i konkurencją.

Na terytorium byłej Czechosłowacji znajdowało się wiele dokumentów o rozwoju i produkcji broni odwetowych V. Szło tu głównie o zakłady produkcyjne III Rzeszy na terenie Protektoratu Czech i Moraw. Dokładnie idzie o fragmenty archiwów brneńskiej Ćeskej Zbrojovky (ĆZ) i plznieńskich zakładów Skody.

Zostały one zgromadzone w VI Wydziale Wojskowego Wywiadu Technicznego, którego pracownicy gromadzili wszelkie informacje w zakresie hitlerowskiej nauki i techniki: plany, opisy, wykresy, itp. Poszukiwania najlepiej zacząć od tego właśnie zbioru. Niestety, nie ma dziś już z niego nic - dzięki działalności GRU i NKGB, które to instytucje rabowały wszystko, co im się nawinęło pod rękę, przesłuchując wszystkich, którzy mieli jakąkolwiek styczność z niemieckim przemysłem, więźniów obozów pracy i obozów koncenrtracyjnych a także pracowników przymusowych. Poprzez wywiezienie wszelkich materiałów do ZSRR z sowieckich stref okupacyjnych, Moskwa miała nadzieję wyrównać poziom z Amerykanami. Ci ostatni nie zasypiali gruszek w popiele i dosłownie przed nosem Armii Czerwonej, jednostki 1 Armii USA gen. Hodgesa wywiozły z Nordhausen 10 egzemplarzy kompletnych rakiet V-2, maszyny i prawie 10 ton (sic!) dokumentacji!

Na podstawie zachowanej dokumentacji można się dowiedzieć, że wyrób części do V-1 był prowadzony przez laboratorium w Velvetech u Teplic, gdzie produkowano m.in. paliwo do pocisków V przez Fullstelle Hertine, od maja 1944 do marca 1945 r. wyprodukowano tam 2625 głowic do pocisków V. Siostrzanym zakładem był Luftmuna Bromberg w Bydgoszczy!

Niektóre prace badawczo-rozwojowe dyskoplanu były prowadzone w zakładach CZ Brno i Skoda Plzeń. Nas jednak najbardziej interesują zakłady położone w okolicy Pragi Czeskiej, gdzie produkowano części i podzespoły do V-7 i gdzie dokonano pierwszego lotu MODELU N-1.

Oprócz niemieckich laboratoriów Schmidding w Dećinie - Podmoklech, gdzie gromadzono znaczną część materiału specjalistycznego do produkcji broni rakietowych (silniki Argus) zwraca uwagę także zakład Skody w Pfibramie. Te zakłady należały do naukowego centrum badawczego SS i dowodzone były przez SS-Obergruppenfuhrera Rolfa Engela. W 1943 r. kiedy obsadził to stanowisko z polecenia ministra Speera, umieszczono tam także elitarną kadrę naukową zakładu badań silników odrzutowych w Grossendorf- Władysławowie! Pracowano tam do kwietnia 1945 r. (!) - potem ewakuowano ich do Monachium. Byli to pracownicy Versuchanstallt fur Strahltriebwerke Grossendorf - czyżby z ich wytworem zetknął się S. Theau na gdyńskiej plaży w okolicy Babich Dołów?... W Monachium pracowali oni dalej w centrum badań rozwojowych broni V zakładów Bayerische Motorenwerke - BMW...

Uważamy za wysoce prawdopodobne to, że pracownicy Engela pod dyrekcją tego doskonałego eksperta z czasów przedwojennych i wojny skonstruowali system napędowy dyskoplanu V-7.

W latach 60. czasopismo “Radar" opublikowało apel, w którym nawoływano do wypełnienia “dziur" w naszej wiedzy na temat hitlerowskich broni odwetowych. Proszono czytelników, by wszelkie informacje dotyczące tej tematyki przesyłali na adres redakcji, która chciała sporządzić pracę na temat broni V na terenie byłej Czechosłowacji.

W naszych bibliotekach i wojskowych archiwach zachowało się niewiele informacji o tym, jakich prób dokonywano z rakietami u nas (tj. w CSRS) przed drugą wojną światową, bowiem najważniejsze dokumenty zostały wywiezione przez Niemców do Berlina. Także nie ma informacji o tym, co robili hitlerowcy na naszych ziemiach w czasie wojny, jest ich bardzo mało, a wiadomo - że dokonywali oni u nas prób rakietowych. "

Tak motywowała swój apel redakcja “Radaru". Nie wiemy, jak to się wszystko skończyło, ale jesteśmy pewni tego, iż informacje nas interesujące spoczywają w grubych szafach pancernych i komputerowych bankach pamięci Łubianki i Chodynki - co sprawiło, że “... nie ma informacji o tym, co robili hitlerowcy na naszych ziemiach..."

Jest to prawdą nie tylko w odniesieniu do niemieckich rakiet, ale wszystkich broni V. Godnym uwagi jest fakt, że NKWD/NKGB i GRU nie były jedynymi agenturami działającymi na terenie naszych krajów (tj. Czechosłowacji i Polski) i że dokumentacja dotycząca dyskoplanu V-7 została jednak wywieziona do USA, a Sowieci dostali po nosie po raz drugi.

Hitlerowcy nie tylko pracowali nad broniami V czy bombami atomowymi - bowiem wydaje się nam, że chcieli oni podbudować wciąż pusty skarbiec III Rzeszy przy pomocy współczesnej alchemii - chemii jądrowej!

Zadaliśmy sobie pytanie: skoro Niemcy mieli reaktor jądrowy, to czy nie chcieli go użyć do... produkcji złota? Proszę nie zapominać, że to właśnie Niemcy prowadzili poszukiwania szlachetnego kruszcu we Wszechoceanie w latach 20. - że wspomnimy tu wyprawę statku “Meteor". Tymczasem w sukurs przyszła fizyka i chemia jądrowa i w latach 20. pewien inżynier-chemik Adolf Miethe (sic!!!) już w dniu 4 lipca 1924 r. w swym doniesieniu zamieszczonym w “Die Naturwissenschaften" przekazał informację o wytworzeniu sztucznego złota poprzez bombardowanie elektronami rtęci w lampie kwarcowej. Po kilku tysiącach godzin pracy, w rtęci stanowiącej katodę inż. Miethe znalazł niewielkie, ale mierzalne ilości złota! Wedle współczesnego alchemika, bombardowanie elektronami miało doprowadzić do zamiany protonu w jądrze rtęci na neutron i co za tym idzie, stworzenia atomu najtrwalszego izotopu złota 79197Au, co miało przebiegać zgodnie z reakcją:

0x01 graphic

Oczywiście reakcja taka jest możliwa tylko i wyłącznie na papierze, bowiem w naturze coś takiego nigdy nie zachodzi. Ale Miethe wywołał znaczne zamieszanie swym raportem i chemicy całego świata mieli problem do rozgryzienia. Ciekawym jest to, że Miethe został poparty przez Japończyka Nagaokę...

Teoretycznie złoto można wyprodukować z rtęci - jej rzadkiego izotopu (sama rtęć jest mieszaniną aż siedmiu trwałych izotopów: Hg-196, Hg-198, Hg-199, Hg-200, Hg-201, Hg-202 i Hg-204 i rzecz w tym, że nie występuje naturalny izotop rtęci Hg-197 i Hg-203...) zawartość izotopu 80196Hg - w tej mieszaninie wynosi jedynie... 0,146%! Trochę za mało, by móc uzyskać złoto w reakcji:

0x01 graphic

Taka produkcja jest całkowicie nieopłacalna ze względu na ogromne ilości energii, którą trzeba w nią włożyć i małą ilość materiału wyjściowego - izotopu Hg-196. Oczywiście można próbować inaczej, np. wyprodukować złoto z bizmutu:

0x01 graphic

Ewentualnie:

0x01 graphic

albo:

0x01 graphic

Czy wreszcie:

0x01 graphic

Złudne złoto alchemików? Tak! - ale wiemy o tym teraz, w latach 90. zaś w latach 40. chemia jądrowa stawiała dopiero pierwsze kroki... Miethego uznano za szarlatana w Niemczech i za granicami Rzeszy, to fakt. Nie zapominajmy jednakże o tym, że Fuhrer wierzył przede wszystkim właśnie szarlatanom!! Pracownia Miethego znajdowała się we Wrocławiu. Czy konstruktor lotniczy Miethe, a inżynier-chemik Miethe to jedna i ta sama osoba? Jeżeli tak, to oznaczałoby, że w Górach Sowich pracowano nie tylko nad V-7, ale także nad transmutacją materii - nad którą pracowali wszyscy alchemicy, Masoni, Różokrzyżowcy i Templariusze, za których spadkobierców uważała się czarna elita SS...

Izotop rtęci-198 można uzyskać przez separację czy rafinację, a źródłem neutronów mógłby być reaktor jądrowy. Taki reaktor mógł pracować nie tylko w Górach Sowich, ale nawet w podziemiach Wrocławia, królestwie szczurów do Wielkiej Powodzi w lipcu 1997 r.

People always dream about usual things and ask “ why "?-1 dream about unusual things and ask: "why not"... -jak mawiał senator Robert Kennedy. Totalitaryzm ma to do siebie, że nie widzi rzeczy takimi, jakimi one są i opiera się głównie na chciejstwie przywódców... Tak mogło być, i było w przypadku fałszywego złota III Rzeszy. Za tą prawdę płaciły miliony zgładzonych dla złota ludzi w hitlerowskich obozach śmierci. Co robiono ze znalezionym przy nich złotem, opisał dokładnie węgierski Żyd - dr Miklosz Nyszli w książce “Pracownia doktora Mengele". Rzeszy było wciąż mało złota, bo to ono napędzało jej machinę wojenną. Cóż, w tym przypadku sprawdziło się stare polskie przysłowie, że nie można budować swego szczęścia na czyimś nieszczęściu. Rzecz w tym, że wielu zbrodniarzy uniknęło kary za to, co robili dla szczęścia III Rzeszy Niemieckiej. Ów aurum sacra fames - przeklęty głód złota - zabił miliony Europejczyków nie w wojnie, nie z bronią w ręku, ale w komorach gazowych Auschwitzu i Birkenau, Sobiboru i Treblinki, i wielu innych miejsc kaźni i rabunku, prowadzonego pedantycznie przez ucywilizowanych barbarzyńców XX wieku.

ROZDZIAŁ 15

DIABELSKI SKARB W TECHOUICACH

Francuski generał wysyła list, zaś amerykański - komandosów - 32 worki papierów na jednej tonie trotylu - Śtechovicka afera się zaczyna - Szwedzki “Expressen" o planach tajnych broni w Śtechovicach - Amerykanie szczerze żałują, ale nie oddają tego, co wzięli.

Jednostki specjalne Sprzymierzonych poszukiwały w ramach swych misji wszelkich tajemnic ziem zagarniętych ongiś przez III Rzeszę. W państwach, które stały się po wojnie niepodległe, miały one niedużą rezerwę czasu, by wykonać swe zadania w czasie pobytu własnych armii na terytoriach tych krajów i przechwycić ludzi i dokumentację, o które im chodziło. Z powrotem suwerenności i przejmowaniem spraw wewnętrznych przez lokalne rządy, misje te musiały się zakończyć, bowiem lokalne służby bezpieczeństwa patrzyły Aliantom na ręce.

Coś podobnego miało miejsce także i w powojennej Czechosłowacji - w jej górach odzywały się od czasu do czasu wystrzały, działały jeszcze bandy Wehrwolfu, tak samo było w Polsce, na terenach Dolnego Śląska.

Już 13 października 1945 r. francuska ambasada w Pradze Czeskiej wysłała list do czechosłowackiego MSZ, w którym za pośrednictwem gen. Koeniga oznajmiała, że we francuskim obozie jenieckim dla esesmanów ujawnił się oficer SS Gunther Achenbach. Ten opowiedział, że wie o miejscu opodal Pragi(!!!), gdzie jest ukryte archiwum dokumentów o ważnych wydarzeniach wojennych. Francuskie poselstwo chciało sprawdzić prawdomówność opowieści Achenbacha i dostarczyć go do Czechosłowacji, by skonfrontować go z rzeczywistością.

Jednakże z MSZ nie przyszła żadna odpowiedź nawet po 3 miesiącach, więc francuski attache wojskowy - generał pułkownik Flipo - przesłał tam zapis relacji Achenbacha i plany przezeń przekazane. Przejął je czechosłowacki Sztab Generalny. W zeznaniach pojmanego SS-mana czytamy, że na poligonie SS w Hradiśfku koło Pragi było 20 kwietnia powołane Sonderkommando “Lange", które wykonało długą na 12 m sztolnię opodal poligonu “Zavist". Napisał:

Po wykopaniu sztolni, ułożono w niej około 30 worków. Pochodziły one z Berlina i były bardzo ciężkie. Jeden worek się rozpruł i zawierał same papiery. "

Potem otwór zamaskowano uprzednio zaminowawszy:

Akcją wykonano na rozkaz Staatsministra Karla Hermanna Franka, który jako jedyny posiadał plan ułożenia i zniszczenia (tego archiwum). Rozkaz dotyczący przydziału siły roboczej otrzymał dowódca grupy szkoleniowej I. Kommando tworzyło 32 kopaczy i 3 kierowników zmian (sami podporucznicy). Domyślaliśmy się, że w workach znajdowały się dokumenty specjalnego znaczenia, dlatego akcja była ściśle tajna i wykonywali ją oficerowie. "

2 lutego 1946 r. major .B. J. Wheeler, zastępca dyrektora USFET wydał tajny rozkaz, na mocy którego wysłano na terytorium Czechosłowacji specjalną brygadę komandosów pod dowództwem kpt. Stephena M. Richardsa. Grupa wystartowała z Frankfurtu nad Menem 7 lutego, w Norymberdze przesłuchała swego niemieckiego informatora i 10 lutego przekroczyła granicę.

Lionel S. B. Shapiro, który uczestniczył w akcji jako agent i jako przedstawiciel North American Newspaper Alliance opisał detalicznie całą akcję prowadzoną przez “dzielnych amerykańskich chłopców", którzy zgarnęli “najbogatszy dokumentalny łup wojenny wszech czasów", i to za cenę konfliktu z młodymi władzami Czechosłowacji;

Amerykanie dostali się do Czechosłowacji jakby nigdy nic. Utajnienie było konieczne, aby nie trzeba było nikogo niepotrzebnie zabijać "!

Komando przyprowadził na miejsce Achenbach, zidentyfikował skrytkę według drzewa, które zaznaczył uprzednio zasadzając je u wejścia do podziemnego korytarza. Prace eksploracyjne wykonano w śniegowej burzy i trwały one 38 godzin tj. od 11 lutego rano do 12 lutego wieczorem, “przy nieustannym zagrożeniu życia". Po przewaleniu jednej tony gliny ukazała się sztolnia oszalowana deskami, o rozmiarach 1,75 x 1,30 x 12 m, która była zabezpieczona minami pułapkami i niemal toną trotylu. Po pokonaniu tych wszystkich przeszkód komandosi zabrali wszystkie 32 worki i załadowali na ciężarówkę, po czym odjechali. 13 lutego 1946 r. przyjechali z powrotem do Frankfurtu. Tymczasem do Śtechovic przyjechało kilka komisji Sztabu Generalnego Armii Czechosłowackiej z Pragi.

Niestety, było już post factum.

Krótko potem, korespondentka szwedzkiego dziennika “Expressen" telefonowała do redakcji z informacją:

Skradzione przez Amerykanów dokumenty niemieckie zostały najprawdopodobniej ukryte na rozkaz samego Hitlera!"

Informacja ukazała się w Sztokholmie 17 lutego.

19 lutego 1946 r. Sztokholmski “Expressen" wydrukował kolejne doniesienie swej korespondentki, w której to informacji czytamy, że:

W amerykańskich kręgach w Pradze panuje znaczna nerwowość. Pierwszy sekretarz ambasady USA oświadczył, że to może spowodować straszne następstwa i histerię ".

22 lutego 1946 r. dzienniki opublikowały protest Czechosłowacji wystosowany pod adresem rządu USA, a w dzień później opublikowano informację o amerykańskiej akcji, “Expressen" przyniósł kolejne doniesienie pani Lux Taube z Pragi. Napisała ona, że:

Wydaje się być więcej, niż jasnym, że szło o dokumenty niezwykłej wagi - mówi się o planach i nowych tajnych niemieckich broniach, które ukryto pod ziemią na potrzeby przyszłości".

Czy Lux Taube miała na myśli plany dyskoplanu V-7?

24 lutego 1946 r. Amerykański ambasador w Pradze Czeskiej przeprosił ministra spraw wewnętrznych za ten “pożałowania godny incydent". Urzędy wojskowe USA otrzymały polecenie zwrócenia tych dokumentów stronie Czechosłowackiej. To się stało w osiem dni później, kiedy 2 marca do Pragi wjechała amerykańska kolumna ciężarówek chroniona przez MP. Kolumnę przysłał osobiście gen. Siubert, szef G-2, a prowadził ją gen. Koenig z USFET we Frankfurcie.

Wkrótce się okazało, że Amerykanie nie zwrócili tego, co zgarnęli w Śtechovicach:

Jeżeli idzie o zawartość worków, które dowództwo amerykańskiej armii zwróciło na praski Hrad to zawierają one cenny materiał, ale mamy dowody na to, że nie jest to ten sam materiał, który Amerykanie wywieźli ze Stechovic... "

-stwierdził w dniu 8 marca 1946 r., w czasie posiedzenia parlamentu poseł Vaclav David (skąd to wiedział?):

Zwrócono nam archiwum ministerstwa rządu Franka i SD oraz część archiwum prezydenckiego. Dokumenty te były wywiezione przez Rokycany, Plzeń i Klatovo do armii USA. Stechovicka skrytka była naszpikowana całymi tonami materiału wybuchowego i uzbrojona tak, że wyleciałoby w powietrze wszystko, co znajdowałoby się w okolicy. Takimi środkami nie trzeba było zabezpieczać archiwum prezydenta i Reichsministerium Franka ".

Ergo wynika, że Amerykanie przywieźli do Pragi coś zupełnie innego, niż to, co wywieźli ze Śtechovic.

Plany tajnych broni, o których pisali reporterzy szwedzkiego “Expressen", nie znajdowały się w tej dokumentacji, a zatem możemy podejrzewać z niemal stuprocentową pewnością że zostały one wywiezione do Stanów Zjednoczonych.

ROZDZIAŁ 16

TWIERDZA SUMAUA

Hitlerowskie UFO pod Mednikiem? - Niebezpieczeństwo, którego nie można lekceważyć - Poligon SS w Hradiśfku - Archiwum, skarb albo jedno i drugie! - Bóhmerwaldfestung: Twierdza Śumava - 62 dywizje pod bronią.

Rezultaty naszych badań nad historią niemieckich broni V dr Milos Jesensky zaprezentował na jednym ze zjazdów klubu “Hyperion" w Bratysławie w maju 1994 r. a raport z tego spotkania był opracowany w dziesięciu wersjach i czterech językach. Od tego czasu w prasie codziennej oraz w innych periodykach, pojawiają się sporadycznie informacje, które dotyczą tego tematu. Na przykład redaktorowi “Expressu" Michalovi Polakovi udało się natrafić na kilka gorących śladów, wiodących w przeszłość, nie tak znów odległą. M.in. znalazł on pewnego świadka, kobietę której siostra pracowała w Avii Ćakovice, jako pracownik socjalny. Zakład musiał zatrudnione tam przy montażu silników lotniczych kobiety posłać do Mezinosti, filii Mednik, i jej siostrze udało się - dzięki swej profesji - tam przeniknąć. Na zamkniętym odcinku torów kolejowych pomiędzy Davli i wsią Luka pod Mednikiem, w tunelach montażowych miały znajdować się samoloty w kształcie dysku, a niektóre z nich - według red. Polaka - znajdują się do dziś w podziemiach fabryki na obszarze Mednika. Siostra świadka stwierdziła przy tym, że 320 młodych pracownic, które tam odesłano, nigdy już nie wyszło na zewnątrz... Ona sama potem była zatrzymana przez Gestapo.

Michał Polak znalazł także dalszego świadka - Jaroslava Rajtolara, który wedle własnych słów pracował w podziemnym kompleksie, gdzie przebiegała tajna zbrojeniowa produkcja. Szło właśnie o zaadaptowanie tuneli kolejowych na trasie: Vrane nad Vltavou - Libfice i Davle - Luka pod Mednikiem oraz mostu kolejowego w Zampach k./Pragi Czeskiej. W tunelach wyrabiano części dla Avii Ćakovice i pracowały tu nie tylko kobiety, ale także mężczyźni z całego terytorium Protektoratu. Większość tworzyły roczniki 1923 i 1924. Pracownicy mieszkali w chatach i barakach, które Niemcy zajęli w okolicy Sazavy.

Prace w tunelach nadzorowało siedmiu Niemców, a na “ dwójce "pracował mistrz Hans Braden. To właśnie jego Rosjanie zabrali ze sobą do ZSRR. W każdym razie szło o świadka, który swe życie okupił informacjami. Świadek Rajtolar pracował w tunelach od września 1944 aż do maja 1945 r. Jak twierdzi, kobiety pracujące pod Mednikiem nigdy żywe stamtąd nie wyszły. Następnie świadek potwierdził loty doświadczalne tej nowej broni, które miały miejsce pod koniec wojny. Samoloty - UFO, mające około 8- 16 m średnicy, było ich trzy. Latały z ponaddźwiękową prędkością, a jeden z nich spadł gdzieś na naszej ziemi w okolicach Pragi. "

Czy świadek kłamał, czy nie? Czy można wierzyć redaktorowi “Expressu"? Niektórzy twierdzą, że ta cała historia jest mistyfikacją i jest całkiem niejasna. Gdzie właściwie przebiegał montaż dyskoplanu? Jak to się stało, że siostrze świadka i J. Rajtolarowi udało się uniknąć śmierci, skoro Niemcy wszystkich likwidowali?

Poszukiwania planów V-7 stwarzają nawet dla dzisiejszych badaczy sporo trudności i niebezpieczeństw. To wyszło przy okazji prac naszych znajomych i kolegów przy tzw. “skarbie w Hradisfku" i na łamach naszej i zagranicznej prasy w przedziwnych okolicznościach pojawił się poniższy tekst. Ogólną uwagę przyciągnął podpis: “grupa Sommer":

Sytuacja wokół skarbu jest dziś poważna i niebezpieczna. My, którzy prowadziliśmy jego zaminowanie wiemy to najlepiej. Wiemy co zaminowaliśmy i gdzie. Hradiś'ko to nie tylko skarb, w sztolniach jest ukrytych wiele rzeczy. Przyrzekamy oddalić katastrofę, która grozi temu regionowi. Wystarczy jedno uderzenie kilofem w to miejsce, a skarb i okolica wyleci w powietrze. Usuńcie wszystkich i wyrzućcie kopaczy złota i poszukiwaczy skarbów czy to Niemcy, czy to ci z USA. Oni nie poniosą szkody, tylko Wy - Czesi. Czas na rozminowanie sztolni był w 1995 r. Poczekajcie - my to rozminujemy. Miejcie rozum, bo inaczej sprowadzicie wielką sensację i nieszczęście. To wszystko wywieziono do USA i nie warto się za to brać.

Grupa Sommer "

Był tam jeszcze tekst podpisany “Lange", ale nie został on opublikowany przez “Express".

Sytuację mogłaby nieco rozjaśnić fotografia opublikowana przez redakcję, na której widzimy kilku szeregowców niemieckiej jednostki z garnizonu w Hradisfku. Dwóch z nich po wojnie pozostało w Czechach, i istnieje domysł, że któryś z nich może się zgłosi z kolejnym fragmentem mozaiki - której na imię odwetowe bronie III Rzeszy...

Co do wymienianego tu już niejednokrotnie poligonu Waffen-SS w Śtechovicach (Hradisfko), to chodziło o obszar o powierzchni 500 km2 położony pomiędzy Wełtawą a Sazawą. W jego centrum znajdował się plac ćwiczeń SS, gdzie wypróbowywano nowe bronie (m.in. słynnego “Goliata", który tak dawał się we znaki żołnierzom powstania Warszawskiego, zdalnie kierowany czołg załadowany trotylem, do likwidacji mniejszych umocnionych punktów oporu). W jego bezpośrednim pobliżu znajdowały się linie kolejowe Vrane nad Vltavou - Davle - Jilove i tunele pomiędzy Vranym nad Vltavou, Skochovicemi i Davlami, gdzie znajdowało się miejsce produkcji i montażu dyskoplanów, co wiemy z relacji red. Polaka. Informacje o badaniach Hradiśfka tworzą wdzięczny temat dla mediów od końca kwietnia 1995 r., kiedy to na scenie pojawił się Helmut Gaensel (czy Gansel), były Niemiec sudecki obecnie zamieszkały na Florydzie (USA). Jego rywalem stał się czeski badacz i eksplorator Josef Mużik, i z początku wyglądało na to, że obaj mają wyrównane szanse. Obaj rozbili swe namioty (a właściwie całe obozy namiotowe) w pobliżu sztolni sztechowickich. Obaj byli bardzo pewni siebie. I obaj włożyli niemałe pieniądze w tą imprezę. W miarę upływu czasu Helmut Gaensel wysunął się na czoło, a to z powodu większych finansów, którymi dysponował. Był tam zresztą już po raz trzeci - pierwszy raz szukał tam w latach 60., potem w 1989 r., a przed nim szukali inni Niemcy, Rosjanie, Amerykanie (poza ludźmi kpt. Richardsa w 1946 r.), jednostki byłego czechosłowackiego MSW (które współpracowały z jasnowidzami i używały metod parapsychicznych), Omnipol (największy czeskosłowacki koncern zbrojeniowy). I wreszcie Josef Mużik z Helmutem Gaenselem. Przypomina to nieco historię skarbu z Oaklsland...

W chwili obecnej mało kto wątpi w to, że w rejonie Stechovic znajdują się od połowy stulecia jakieś podziemne komory i przestrzenie, a w nich tajemnice III Rzeszy, na temat których narosło wiele legend i rozpętało się wiele sporów teoretyków.

W połowie 1993 r. w jednym z dzienników ukazała się krytyczna rozprawa na temat bezpłodności wysiłków grup Mużika i Gaensela, w której pisze się m.in., że nie zdziwiłoby to nikogo, gdyby w podziemiach sztechowickich znalazło się... UFO! Całość była utrzymana w tonie ironicznym i bagatelizowano prace obu eksploratorów, ale już 25 sierpnia tegoż roku pojawia się pogląd, że w Śtechovicach mógł zostać ukryty zbiór dokumentów dotyczących broni V, nad którymi do końca wojny tak tam intensywnie pracowano. Bingo! Ze wszystkich informacji na temat testów V-7 na ziemiach Protektoratu Czech i Moraw ta notatka jest najbardziej interesująca. Tak, domyślamy się, jak to być mogło. Archiwum V... skarb... - a może tak jedno i drugie?...

Niewiarygodne?

To wszystko są już fakty, a nie spekulacje. Fakty, które potwierdzają, że na ziemiach Protektoratu na przełomie lat 1944/45 miały miejsce ściśle tajne próby z supertajnym niemieckim dyskoplanem przedstawiającym sobą technologię, która nawet dzisiaj ma znaczną wartość dla tego, kto znajdzie te dokumenty. Mamy podejrzenie, że tajemnica tej technologii pozostała po wojnie w czeskiej ziemi. Reichsprotektorat der Bóhmen und Mahren był przecież ostatnim bastionem hitleryzmu w Europie! To właśnie tam, a nie w Twierdzy Alpejskiej, hitlerowcy mieli możność ukrycia przed armiami Sprzymierzonych to, co było dla nich najcenniejsze, co faszyści wtedy mieli - projekty, plany, dokumentacje techniczne i prototypy wynalazków o znaczeniu epokowym. Pisząc te słowa, mimochodem przypomina nam to polski film pt. “Tajna misja", w którym polscy partyzanci wydzierają hitlerowcom ogromną pakę, która jest prezentem dla Hitlera, a w której znajduje się miniaturowe... UFO! Całość utrzymana w konwencji komedii, ale zrobionej w 1989 r., kiedy jeszcze nie wszystko można było w Polsce powiedzieć wprost...

Możemy zaryzykować ciekawe porównanie, na podstawie którego domyślamy się, iż te techniczne cuda i cudeńka nie zostały wywiezione do Reichu, a pozostały na jego peryferiach, w Czechach. Jak powszechnie wiadomo, dr Wehrner von Braun i jego ekipa poczekali do końca wojny w Alpenfestung - skąd wiele transportów pod silną eskortą SS jechało do Czech obsadzonych armią Schórnera i tam ukrywało swoje ładunki. Ciekawe jest to, że istnieje analogia pomiędzy Alpenfestung i twierdzą Śumava - Bohemerwaldfestung, którą jeszcze dokładniej zabezpieczono - było tam 5 dywizji VII Armii w tym brygady pancerne SS “Therese", kilka dywizji tzw. Armii “Ostmark", kilka pułków SS i na dodatek Armia “Mitte" gen. Schórnera, która była związkiem taktycznym grupującym aż 62 dywizje!

W górach szumawskich budowano umocnienia, okopy, bunkry, schrony, stanowiska dowodzenia, węzły łączności i arsenały oraz magazyny amunicji, które miały zasilać Twierdzę Śumava. K. H. Frank także postarał się o skrytki na materiały piśmienne, archiwa, itp. w powiatach Domażlice, Klatovy i Prachatice.

Z tego też względu zakładamy, że wszystkie materiały i prototypy V-7 testowane w Czechach, zostały właśnie w Czechach schowane - jak dowodzi tego przypadek hradisztkiego archiwum.

Reasumując możemy stwierdzić, że eksperci grupy badającej i rozwijającej V-7, przeczekali koniec wojny w Bóherwaldfestung Śumava i byli w niej o wiele bardziej bezpieczni, niż członkowie grupy dr von Brauna w Hindelang-Oberallgau nieopodal granicy Rzeszy ze Szwajcarią!

ROZDZIAŁ 17

GEHEIME REICHSSACHE LEITMERITZ

Podziemna fabryka w Litomericach - Firma Elsabe, fałszywe transakcje w rejestrze handlowym - Kolejne zagadki: Podziemne zakłady Richard II i Richard III - Pojemniki na ciężką wodę? -Litomefice: Sekret Rzeszy.

Mimo wszystko, to o czym pisaliśmy wcale nie daje nam stuprocentowej pewności co do tego, gdzie Niemcy produkowali jeszcze swe V-7. Rzecz w tym, że żadna z wymienionych tutaj fabryk i poligonów nie znajduje się niedaleko Pragi. Wszystkie dotychczas wymienione zakłady znajdowały się w odległości ponad 100 km od stolicy Czech. Dlatego też w tym miejscu pozwolimy sobie zwrócić uwagę Czytelnika na podziemną fabrykę “Richard" w górskim masywie Czeskiego Pogórza Radobyl koło Litomefic k./Usti nad Labem. Miejscowość ta jest oddalona tylko o 54 km od Pragi Czeskiej na pn. zach. od niej.

Większość historyków i publicystów, którzy zwrócili uwagę na to miejsce zaraz po wojnie stwierdza, że ten budowlany projekt “Richard" miał zabezpieczać przestrzeń produkcyjną dla firmy Elsabe. Firma ta była częścią koncernu Auto Union (dziś AUDI) i wyrabiała czołgowe silniki HL-230.

Ta informacja była sygnowana przez Ministerstwo Uzbrojenia i Materiałów Wojennych III Rzeszy. Ministerstwo owo zleca przeniesienie fabryki silników z Siegmaru, który był poważnie zagrożony alianckimi nalotami, do podziemi Litomefic. Jednakże ta okoliczność nie usprawiedliwia utajnienia całej sprawy i makabrycznego, morderczego tempa tych przenosin, w których zaangażowano więźniów kilku obozów koncentracyjnych, co kilku autorów zainspirowało do wysnucia hipotezy, że szło o produkcję broni odwetowych V. My zamierzamy udowodnić, że mogło równie dobrze iść o wyrób latających dysków.

Co na to wskazuje?

1 kwietnia 1944 r. praska centrala Gestapo wysłała do niemieckiego ministra d/s Czech i Moraw K. H. Franka prośbę o pozwolenie zwiększenia ilości więźniów zatrudnionych przy małej twierdzy Terezin na dwóch budowach o 2000 ludzi, a także o pozwolenie zwiększenia obsady wartowniczej załogi SS o kolejnych 180 esesmanów. Jednakże prośba ta została odrzucona pismem z dnia 29 sierpnia 1944r.

Można (...) jeszcze generalnie wskazać na to, że policyjne więzienie w Terezinie wciąż zyskiwało na bezpieczeństwie od początku swego istnienia. Aktualnie jest najsilniej strzeżonym miejscem w całym Protektoracie. Poza tym realizuje się tam -jak wiadomo - różne projekty budowlane ważne ze względów wojskowych, pod pieczą samego SS-Reichsfuhrera, które to prace mają całkowite pierwszeństwo. "

Formularz “wie dort bekannt" adresowany do urzędu budownictwa z podpisem K. H. Franka jest wymownym dokumentem. Odpowiedź na to pytanie może nas przywieść na ślad niemieckich dyskoplanów V-7 w Czechach.

Co zatem budowano w bliskości twierdzy w Terezinie?

Terezin leży w odległości zaledwie 3 km od Litomefic. W tym czasie cały przemysł lotniczy III Rzeszy przeniósł się pod ziemię, by uciec przed dywanowymi nalotami bombowców Sprzymierzonych, dzięki czemu powstały plany sześciu gigantycznych, podziemnych zakładów lotniczych. Miały one być zbudowane na bazie betonowych schronów na wzór bunkrów dla okrętów podwodnych (doskonale pokazanych w filmie “Okręt") na atlantyckim wybrzeżu i miejsc odpalania rakiet V-2 (okolice Pas-de-Calais).

W kwietniu, Adolf Hitler osobiście powierzył to zadanie szefowi Organizacji Todta z ministerstwa Speera - Xaverowi Dorschemu. Dorsch referował później Hitlerowi, gdzie mają być te fabryki postawione, ale stopień ich utajnienia był taki, że w spisach ministerstwa Speera one w ogóle nie figurowały - a przecież istniały! Czy postawiono je na czeskiej ziemi?

Czy nie był ten projekt tożsamy z tym, o którym pisze praskie Gestapo w sierpniu 1944r.?

Znajdowały się w pobliżu Terezina?

Odpowiedź na to i inne pytanie znajduje się w wypowiedzi Xavera Dorscha, w jego zeznaniu przeciwko marszałkowi Milchowi w Procesie Norymberskim. Powiedział on ni mniej ni więcej, tylko to - że jego fabryka miała być wybudowana około 50 km na północ od Pragi Czeskiej.

Terezin znajduje się dokładnie w tej odległości, a Litomefice cztery km dalej na północ. Podziemny kompleks “Richard" dokładnie jak ulał pasuje do tej lokalizacji fabryki produkującej V-7 w sensie wyjaśnienia, że idzie o fabryki w pobliżu Pragi, wbrew dotychczasowej lokalizacji zakładów tych w Walterze w Jinovicach czy Aero w Vysoćanach.

Jakie przesłanki wskazują przeciwko wyjaśnieniom, że litomierzycka fabryka wyrabiała silniki do czołgów?:

1. Podziemna fabryka “Richard" - jak już powiedzieliśmy - należała do Elsabe G.m.b.H. z kapitałem zakładowym wartości 30 mln RM, której celem istnienia było - wedle Rejestru Handlowego - wyrób i sprzedaż samochodów wszelkiego rodzaju. To oczywiście nie musi być prawdą. Niemieckie ministerstwo finansów wydało zarządzenie, by wpisywać do rejestru także fingowane przedsiębiorstwa, kryptonimy tajnych inwestycji, a to wszystko w celu skołowania wszystkich służb wywiadowczych wroga, ergo nie istnieje jednoznaczny dowód na to, że pod grzbietem Radobyla coś de facto było, tj. coś było, ale co tam wyrabiano naprawdę- tego nikt nie wie.

  1. W tych podziemiach Litomefic poza firmą Elsabe G.m.b.H z jej “Richardem" wybudowano dalsze dla firmy Kalkspat - filii koncernu Osram i firm AEG oraz Siemens - wszystkie mające swoje udziały w produkcji broni V. Budowa dla Elsabe stała się “Richardem I", budowa dla Kalkspatu - “Richardem II" - do której miała się przenieść także berlińska filia Osramu. To akurat nie wygląda nam na czyjś wymysł, bo w tym czasie już dawno mówiło się o przemieszczeniu fabryk do podziemi w Hersbrucku k./Norymbergii i Litomefic. Ciekawą jest także budowa “Richard III" - gdyby do niej doszło, to dla kogo byłoby to przeznaczone i do wyrobu czego miałoby to posłużyć. Co miano produkować w “Richardzie II" i “Richardzie III"!?

  2. Gdyby litomeficka podziemna fabryka podpadała pod produkcję samolotów, to należałaby ona do kompetencji sztabu zabezpieczającego produkcję myśliwców (tzw. Jagerstab), a jednak tak nie było. Budowy “Richarda I, II i III" podlegały SS-Gruppenfurerowi dr inż. Hansowi Kammlerowi, który zajmował się produkcją i uzbrojeniem broni V oraz ich wykorzystaniem.

Istnieje rozkaz mówiący o przeniesieniu fabryki silników czołgowych HL-230 z Siegmaru do Litomefic i istnieje późniejszy rozkaz Adolfa Hitleraz dnia 30 kwietnia 1944 r. o zmianie profilu produkcji tych zakładów i zamiast silników czołgowych miały być tam wytwarzane samoloty myśliwskie!!!

Interesujące jest także porównanie architektury obu budów z innymi podziemnymi fabrykami i montowniami, które znajdowały się na terenie III Rzeszy. I tak np. główny zakład Mittelwerke Dora w górze Kohnstein koło Nordhausen służył wyłącznie montażowi tajnych broni rakietowych, zaś druga wielka filia - Laura - położona w Saafeld (Turyngia) służyła do testowania i składania jednostek napędowych do broni V. Mówiąc krótko, hale i korytarze kompleksu Litomefice (o całkowitej długości 36 km!!!) różniły się całkowicie od kompleksów Dory, Laury i innych podziemnych zakładów produkcyjnych III Rzeszy.

Krążą mgliste legendy wokół tego, co miano produkować w tym kompleksie - chodzi o “Richarda II i III". Jeden z więźniów tam zatrudnionych wspomina o składowanych tam silnikach rakietowych. Inny zaś świadek - będący fizykiem jądrowym - rozpoznał w basenach i pojemnikach umieszczonych w jednej z hal... elektrolizery do produkcji ciężkiej wody - D2OI Czy chodzi o fantazję czy fakty?

ROZDZIAŁ 18

ŚLADY WIODĄ DO BEZEJOVIC

Przedstawiamy następnych eksploratorów - Tajemnicza budowla - Himmler i Skorzeny w Bezejovicach - Podziemne korytarze, szyby wentylacyjne i elektryczne instalacje Wehrmachtu - Gdzie wylądował prezent dla dyktatora Perona? - UFO nad lotniskiem w Nesvećilech w maju 1945 r.

To, czego Helmut Gaensel i Josef Mużik szukają, nie znajduje się w Śtechovicach - wszelkie ślady zmierzają tutaj, do Bezejovic i ci dwaj eksploratorzy są na mylnym tropie, który prowadzi do nikąd... "

- tak oświadczył na początku 1997 r. redaktorowi Pavlovi Pfeućilovi niejaki Luboś Kordac, na podwórcu wpółrozpadłego bezejowickiego zameczku, który w czasach II wojny światowej był siedzibą komendantury Waffen SS.

Najpierw kilka słów o autorze tego stwierdzenia, doświadczonym eksploratorze i badaczu, który przyprowadził redaktora magazynu “Blesk" na ruiny odległego zamku na Beneśovskiej - czym wzbudził niesłychane zainteresowanie czeskich i zagranicznych eksploratorów. W związku ze swą handlową działalnością, pan Kordac często bywa w Ameryce Południowej, a zwłaszcza w Chile.

Właśnie tam udało mi się uzyskać całą masę interesujących dokumentów i zeznań na temat podziemnego budownictwa niemieckiego w Bezejovicach w ostatnich dniach wojny. Na pobliskim lotnisku w Nesvaćilech lądował jeden samolot za drugim, z nich wyładowywano jakieś paki i odwożono na zamek. Jeszcze w kwietniu 1945 r. wylądowały tu dwa samoloty Junkers z silnie strzeżonym ładunkiem, często przylatywali tam wysocy dygnitarze Trzeciej Rzeszy - Heinrich Himmler i Otto Skorzeny, o czym świadczą dokumenty i zdjęcia. "

O prawdopodobieństwie oświadczenia Kordaća świadczą marne wyniki poszukiwań jego kolegów w Hradiśfku i Śtechovicach. Na dodatek, jego “odkrycie" starego zamku pełnego zagadek też dolało oliwy do ognia.

Współczesne zagadki zaczynają się już przy ojcu dzisiejszego właściciela. Była to postać znana w całej Europie - prezes zakładów Skody przewodniczący rady wykonawczej brnieńskiej Ćeskej Zbrojovky i zakładów zbrojeniowych w Rosji i Polsce - pan Viliam Hromadko, osobisty przyjaciel prezydenta Beneśa i... Stalina. W roku 1922 był on pierwszym ambasadorem Czechosłowacji w ZSRR. "

Jak dowiedzieli się dziennikarze z “Blesku", w bezpośredniej bliskości zamku znajduje się pewne tajemnicze przedsiębiorstwo z Izraela, które zajmuje się agroturystyką. Żeby było dokładniej, należy dodać także i to, że pod posadzką sali rycerskiej kopali Josef Mużik i Helmut Gaenseł, ale na ciąg dalszy prac nie dał zezwolenia aktualny właściciel budowli - Jan Michael Hromadko. Tłumaczył to tym, że nie jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwa na swej ziemi i pod swym dachem... Zgodnie z wypowiedziami świadków, z którymi rozmawiali redaktorzy Pavel Pfeućil i Kamil Varcoller - w okolicy wciąż krążą samochody z niemieckimi znakami rejestracyjnymi i jacyś ludzie z detektorami metali...

Na drzewach wycięto niemieckie znaki z lat wojny. Całe podziemia zamku i jego okolice są pocięte korytarzami podziemnymi i szybami wentylacyjnymi - jak to wykazują badania geofizyczne. Najwięcej pod ziemią znajduje się kabli energetycznych z niemieckimi oznakowaniami, a niektóre z nich są stale pod prądem (!!!). Podziemia coś ewidentnie stałe pracuje, bowiem według zakładu energetycznego, zrujnowany zamek pobiera prądu za 64.000 koron na miesiąc(l). "

Wedle roboczej hipotezy Lubosa Kondraća pod ziemią znajdują się urządzenia, plany i dokumentacja niemieckich wynalazków, które uprzednio przeznaczono do wywiezienia z III Rzeszy do Ameryki - a konkretnie do Argentyny. Domniemywamy, że wydarzenia te przebiegały następująco: ... Jest 20 kwietnia 1945 r. Hitler świętuje swe 56 urodziny. Paskudny Geburtstag... Do podziemnego bunkra pod Reichstagiem przychodzą goście z życzeniami. Przychodzili i wychodzili, tak że cały czas od obiadu do wieczerzy upłynął Hitlerowi na odwiedzinach i pogaduszkach, a także na radzeniu, co robić... Sytuacja na frontach była katastrofalna: wojska 2 Frontu Białoruskiego - Armia Czerwona i Ludowe Wojsko Polskie połączyły się z siłami Żukowa i Koniewa - i wraz z Rokossowskim podążały do Berlina, atakując na froncie szerokim na 50 km, na pd. zach. od Szczecina. Na południu został złamany opór Wehrmachtu na Odrze i Nysie Łużyckiej - Armia Czerwona prze do przodu coraz szybciej. Żołnierze Koniewa - ludzka powódź forsuje Sprewę, a w tym samym czasie dywizje Żukowa obsadzają Protzel. Na zachodzie Alianci Zachodni zdobywają Norymbergę i Stuttgart, do których wkracza francuska 1 Armia.

W Berlinie, stolicy konającej III Rzeszy, na pokład dwóch Junkersów Ju-52, w gorączkowym tempie ładuje się 80 pak z dziełami sztuki, sztabami złota i dokumentami dotyczącymi badań nad broniami V. Miejsce przeznaczenia - Argentyna, pałacowy kompleks dyktatora Juana Perona w Buenos Aires. Zadajmy pytanie, dlaczego i z jakiej przyczyny najwyższy satrapa III Rzeszy w dzień swych kolejnych urodzin posyłał prezenty dla swego zaoceanicznego kolegi w postaci tak dotąd pilnie strzeżonych tajemnic broni V i nazistowskiego dyskoplanu, które to bronie mogły odwrócić losy II wojny światowej?

W czasie, kiedy w bunkrze pod zbombardowaną i spaloną Kancelarią Rzeszy odgrywał się ostatni epizod nazistowskiej tragifarsy, Hitler przy czytaniu telegramów gratulacyjnych myśli tylko o jednym - o SS-Sturmbannfuhrerze Otto Skorzenym, który zajmuje się w tej chwili wywozem skarbu Rzeszy - 460 skrzyń w pociągu do Austrii. Ślad obu samolotów i pociągu urywają się koło Beneśova. Według niektórych źródeł, opierających się na zeznaniach gen. Emila Kleina, paki te z samolotów przeładowano na ciężarówki i przewieziono je do Śtechovic, gdzie gen. Klein dopilnował ich składowanie i bezpieczne ukrycie.

Cała rzecz ma wszakże jeden haczyk: istnieją także świadkowie, którzy mówią, że podziemne ukrycie w Stechovicach służyło także jako manewr mylący przeciwnika, zaś prawdziwe miejsce ukrycia jest w innym, znanym jedynie wtajemniczonym miejscu...

Lubos Kordac, zawołany zbieracz wszelkich dokumentów i zeznań sądzi, że jest na wyciągnięcie ręki od rozwiązania zagadki bezejowickiego zamku. Wedle jego poglądu - oba Ju-52 doleciały do Pragi Czeskiej po międzylądowaniu na polowym lotnisku w Nesvaćilech, gdzie je rozładowano potajemnie. Potem odleciały do Pragi, która była właściwym celem ich lotu. W dziennikach lotu obu maszyn pojawił się zapis, że międzylądowanie było spowodowane awarią prawego koła podwozia... Podobnie było i w przypadku pociągu, który według świadków zakończył swój bieg w nocy 23/24 kwietnia przy ściśle obstawionym peronie w Bystficy koło Beneśova, a potem kolumna ciężarówek odjechała do Bezejovic. Nawiasem mówiąc - pod koniec wojny znajdował się w tym zameczku mały obóz koncentracyjny.

Istnieją interesujące hipotezy, według których jeden z modeli próbnych V-7 został rozebrany i złożony w podziemiach zamku bezejovickiego. Wierzy w to cały legion eksploratorów, którzy dzisiaj metr po metrze czeszą ziemię w okolicy tej miejscowości, przy użyciu konwencjonalnych i niekonwencjonalnych metod, a wszystko dlatego, że jeden z pierwszych meldunków o obserwacji UFO nad Czechami pochodzi z lotniska w Nesvacilach z pierwszych dni maja 1945 r.!!!

ROZDZIAŁ 19

CZESKI ROSWELL 2 I INNE

Touźim, 12 grudnia 1944 r.: Czeski Roswell 2 - Ogromny “sterowiec" w Blovicich i dalsze incydenty - Z Protektoratu na Słowację - Obserwacja słowackiego pilota myśliwskiego - Dyskoplan nad Koszycami?

W kwietniu 1995 r., dzięki uprzejmości dr Lubośa Śafafika, dostaliśmy do rąk wycinek z lokalnej gazety wydawanej w Toużimi, w której opisano w krótkim artykule dziwne wydarzenia:

12 grudnia 1944 r. doszło na północny-zachód od miasteczka Touźim do kilku silnych wybuchów, których fale uderzeniowe spowodowały nieznaczne szkody w domach. Świadkowie wspominali, że tuż przed wybuchami nie było widać czy słychać żadnego samolotu, ani nie ogłoszono alarmu lotniczego. Dalej napisano, że na miejscu eksplozji znaleziono kratery tak wielkie, jak po bombach. Najciekawszym wszakże było to, że na miejscu “ nalotu " nie znaleziono żadnych odłamków bomb lotniczych czy szczątków samolotu, poza kilkoma płaskimi kawałkami lekkiego białego metalu o dziwnej strukturze. Oficjalne orzeczenie organów policji i wojska w Touźimie mówiło o amerykańskim nalocie i bombardowaniu - jednakże ani Amerykanie, ani inni Alianci nie przyznali się do tego nalotu i bombardowania. W opisywanym czasie lotnictwo Aliantów nie przeprowadzało żadnych operacji nad północnymi Czechami. Najciekawszą jest jednak informacja o tym, że jeszcze w 1991 r. można było znaleźć odłamki zagadkowych “bomb" w jednym z kraterów przy drodze do Utvinu.

Jeżeli w ten grudniowy dzień 1944 r. nie chodziło o szczątki samolotu bądź odłamki bomb, to co to było? Czyżby te kawałki niezwykle lekkiego metalu pochodziły z samolotu nieznanej konstrukcji, czy wreszcie z dyskoplanu V-7?!

Kiedy uświadomimy sobie fakt, że termin tej katastrofy nie jest aż tak odległy od daty pierwszego doświadczalnego lotu latającego dysku N-1 w okolicach Pragi, to domysł iż to właśnie któryś z hitlerowskich doświadczalnych dyskoplanów V-7 uległ tam awarii nie jest aż tak absurdalny...

Podobnie, kiedy wspomnimy obserwacje NOLi w połowie lat 40. naszego stulecia nad Czechami i Słowacją, to ich wyjaśnienie automatycznie kojarzy się z obecnością niemieckich tajnych broni na tych terenach.

Jeden z najdziwniejszych przypadków opisał świadek tego wydarzenia - pan Frantiśek Paneś, a było to tak:

Było to w 1944 r. - wojna miała się ku końcowi, a samoloty Sprzymierzonych osiągnęły przewagę absolutną w przestrzeni powietrznej Czechosłowacji.

W tym czasie mieszkałem z rodzicami w Blovicach koło Pilzna i miałem 18 lat. Kiedy w 1964r. po raz pierwszy przeczytałem informacją o UFO, błyskawicznie mi się przypomniało zdarzenie sprzed 20 laty.

Było to w późne, letnie popołudnie, kiedy nad lasem zwanym Kamensko ujrzałem na wysokości jakichś 5 km lśniący na tle niebieskiego nieba przedmiot cygarowatego kształtu. Moją pierwszą myślą było to, że był to niemiecki sterowiec. Brakowało mu jednak gondoli, silników i stabilizatorów. Długość obiektu wynosiła jakieś 100- 150 m, a średnica około 50 m. (Czyli, że nie był to duży sterowiec, bowiem sterówce niemieckie typu Shuttler-Lanza /SL/ i Luftkreuzer Zeppelin /LZ/ o konstrukcji szkieletowej miały długości rządu 200 m.)

Sterowiec " był oświetlony zachodzącym słońcem i jego strona zwrócona do promieni słonecznych lśniła jak srebro (W latach 30. zarówno Niemcy jak i Brytyjczycy oraz Amerykanie próbowali zbudować sterówce z cienkiej folii aluminiowej), zaś po stronie odsłonecznej obiekt miał barwę ciemniejącego nieba, ale była ona doskonale widoczna. Po niebie płynął tylko jeden obłok, ale nie był to obłok. Dziwne w tym było to, że pod obiektem znajdowało się coś jaskrawo świecącego, które wyglądało jak jakaś kabina. Obiekt był bezgłośny. Wyglądało na to, że “sterowiec" opada powoli w dół. A że to był już prawie wieczór, to sądziłem, że te zmiany barw wywołane są grą słonecznego światła. Pamiętam jeszcze, że były tam kolory czerwony i żółty.

Obiekt obserwowałem przez 7 minut, a potem on począł się szybko wznosić. Na koniec obiekt zniknął w błękicie nieba. Całe zjawisko trwało jakieś 15 minut. "

Trudno przypuszczać, że w 1944 r. faszyści używali sterowców w celach wojennych, zważywszy fakt jego niewielkiej odporności na pociski zwykłe i rakietowe. A może szło o coś zupełnie innego, ale o co? W latach 30. mogłoby chodzić o niemiecką misję szpiegowską, bowiem bezpieczeństwo byłoby zagwarantowane - już po dojściu Hitlera do władzy, Niemcy wymogli na rządzie Czechosłowacji zezwolenie na lot sterowca nad Czechami i de facto taki lot miał miejsce w dniu 15 maja 1934 r. w rejonie Plznia. Tego dnia długi na 238 m Zeppelin przeleciał granicę na kierunku Waldsassenn - Cheb w kierunku na pd. - wsch. i w czasie lotu fotografował zakłady Skody.

Jednakże nie wiadomo, jaki właściwie byłby ceł lotu sterowca nad własnymi terenami i bez ubezpieczenia. Sam świadek dodaje do tego swoje zdanie:

Długo mi to wydarzenie chodziło po głowie. Czy Niemcy chcieli prowadzić wojnę powietrzną z wykorzystaniem sterowców? Ale tą myśl szybko odegnałem od siebie, bo nie słyszałem, by alianckie samoloty nie były w stanie zestrzelić tych latających gigantów. Sterowiec to nie był, balon też nie. Chmura? Z chmurą tego się nie dało nijak porównać. I tak doszedłem wreszcie do wniosku, że to mogło być tylko UFO..."

W latach 60. redakcja czasopisma “Letectvi + kosmonautika" otrzymała list, który później na jego łamach cytowali autorzy Gótz i Tikovsky. List brzmiał tak:

Droga Redakcjo,

Przeżyłem następującą przygodę: było to w pobliżu Rohatki koło Hodonina w sierpniu 1944 r. lub już we wrześniu. Wracałem z babcią z pola, była 9 wieczorem i dość już ciemno, kiedy nad górą w kierunku Ratiśkovic pojawiła się czerwona kula i z dużą prędkością leciała w kierunku Skalici na Słowacji. Przelot trwał kilka sekund i doskonale go pamiętam - lot był po linii prostej, intensywność i barwa światła się nie zmieniła, światło było ciągle jasnoczerwone o średnicy dwukrotnie większej od Księżyca w pełni. Leciało to światło zupełnie bezgłośnie. Lot był niesamowity i wywarł na mnie niezwykłe wrażenie -pamiętam go dokładnie, mimo że byłem wtedy małym chłopcem.

J. S. z Hodonina "

Nasuwa się tutaj dość elegancka hipoteza, że hitlerowcy mogli wpaść na pomysł użycia sterowca jako... latającego dźwigu! Można było w ten sposób przenosić ciężkie do 400 ton przedmioty - także i doświadczalne dyskoplany V-7... Sterowiec działający jako dźwig wynosił dyskoplan do granic stratosfery - na wysokość około 20.000 m, a potem dyskoplan używał swego własnego napędu i wylatywał na LEO (LEO = niska orbita wokółziemska - od słów Low Earth Orbit) - 100 - 150 km nad Ziemię, już na przedprożu Kosmosu!... Do tego tematu jeszcze powrócimy w następnych rozdziałach. Powróćmy do relacji o dziwnych obiektach latających z lat wojny.

W swym liście świadek - pan Jifi Maruśka z Turnova opisuje kolejne dziwne wydarzenie z lat wojny:

Było to w czasie II wojny światowej, kiedy matka zawołała mnie do okna. Podszedłem i ujrzałem dziwne, podłużne ciało, błyszczące w słońcu i z widocznymi okienkami. Obiekt ten wisiał przez 5 minut nad jednym miejscem, potem z tyłu wystrzelił mu niebieskawy kłąb gazu czy dymu i przedmiot ten odleciał lotem poziomym, całkowicie bezgłośnie."

Jeszcze lepiej udokumentowane są przypadki obserwacji NOLi nad terenem środkowej Słowacji, głównie dlatego, że ich autorem jest były lotnik-myśliwiec Daniel Lazarik. Opisy jego przypadków od razu kojarzą się z hitlerowskimi próbami z dyskoplanami. Niektóre z nich cytujemy w pełni:

Dnia 26 sierpnia 1941 r. zaobserwowaliśmy w okolicach Hontianskych Nemec, wiosce Depov i potokiem Stiavnićka, około godziny 15:30 nieznany obiekt latający, za którym znajdowała się długa aerodynamiczna turbulencja wypełniona plazmą. Po kilku minutach fala uderzeniowa dosięgła powierzchni ziemi na szerokości około 50 m.

Jesienią 1941 r. uczniowie klasy I szkoły w Krupinie, zaobserwowali na wschód od szczytu góry Tanistavar grupę NOLi kolistego kształtu. Ja sam widziałem grupę 4 czy 5 lśniących metalicznie obiektów lecących na pn. - wsch. Po kilku minutach usłyszeliśmy kilka (co najmniej 5) silnych eksplozji z miejsca obserwacji NOLi. Dnia 23 maja 1942 r, o godzinie 21:30, na wschód od 19°E i jakieś 15° nad horyzontem zaobserwowałem obiekt (...) świecący fioletowo-czerwonym światłem. Przy zakończeniu plazmatycznego ognia spowodowanego cieplnym promieniowaniem wydzielanym przez obiekt błysnęło najpierw 2-krotnie, potem 3-krotnie, 4-krotnie 15-krotnie -pomiędzy błyskami obiekt świecił ciemnożółtym światłem.

W czasie Świąt Bożego Narodzenia obserwowaliśmy z kościoła we wsi Devićie lot obiektu, który pozostawiał za sobą długi, ognisty ślad. W czerwcu 1947 r. wraz z grupą ludzi z restauracji przy Dobśinskiej Lodowej Jaskini widziałem przelot kulistego obiektu na wysokości 20" nad zachodnim horyzontem, która to kula wywołała jonizację gazów i ognisty ogon za nią. Dnia 23 października 1947 r. z drogi nr 66, o około 700 m na wschód od miejscowości Devićie 20" nad pd. -zach. horyzontem pojawił się lecący obiekt, który sygnalizował błyskami w sekwencji 2, 3, 4 i 5 błysków poprzedzonych i rozdzielonych ciemnożółtym światłem. "

Mniej więcej w tym samym czasie grupa świadków zaobserwowała nad wsią Malinec przelot 6 dysków w formacji trzy na trzy (dwukrotna formacja “as trefl") lecące po sobie w odstępie około 10 minut.

Niemniej ciekawą jest sprawa przelotu w okolicy Koszyc na Słowacji dyskokształtnego obiektu, który pozostawiał za sobą zasłonę dymną i płomienie tak jakby rzeczywiście narodził się w niemieckich fabrykach V-7. Osądźcie sami:

We wrześniu 1946 r. świadek, 26-letni Ondrej Pahuly z Vysneho Opatskeho pasł stadko 10 krów należących do jego dziadka. W czasie wojny służył on w armii węgierskiej, za co potem siedział w łagrze w Stalinowie i pracował w kopalniach węgla kamiennego w Donbasie. Była piękna jesienna pogoda i godzina 17 - słońce powoli skłaniało się ku zachodowi. Naraz świadek zauważył na niebie nad Hidasnemeti ciemny punkt. Po chwili stał się on szybko przybliżającym się krążkiem. NOL leciał nad Kosice nad szosą do Seni i zaczął szybko tracić wysokość. Okazało się wkrótce, że był to obiekt w kształcie dysku o szaroczarnej barwie. Wydawał on dźwięk podobny do stłumionego buczenia. W jego górnej części znajdowała się kabina, a obok niej jakieś reflektory (a może broń), zaś spodnia część była sferycznie wklęsła. Świadek dodaje, że obiekt wynurzył się z gęstego czarnego dymu, który pojawiał się za nim, póki NOL nie zniknął. Jednocześnie z dymem wydostawał się spoza krawędzi talerza prąd rozżarzonych gazów w kształcie płomieni czerwonej barwy, od czasu do czasu żółto pobłyskujących do odległości jakichś 50 metrów.

W tylnej części dysku znajdowała się jakaś struktura, której przeznaczenie było nieznane, a w okolicach “wydechu" NOL był jakby okopcony od spalin i tryskającego gazu. NOL leciał płynnie i przybliżył się na tyle, że miał pozorną wielkość podwójnych drzwi.

NOL stale tracił wysokość na swej trajektorii nad Haniskiem i Śebastovcami, potem zmienił kurs na Barć i zrobił kółko nad dzisiejszym lotniskiem wojskowym, następnie na wysokości 200-250 m odleciał w stronę Turniańskich Podhradi.

Słońce stale świeciło, kiedy dysk wziął ponownie kurs na węgierską granicę, a jego kabina raziła świadka w oczy refleksem słonecznych promieni. W chwilę potem dysk zniknął na południu...

Uważnemu Czytelnikowi nie uszło uwagi, że przy opisach obserwacji NOLi pominęliśmy maj 1945 r. i od razu przeszliśmy do wydarzeń, które rozegrały się w rok później, kiedy to tereny III Rzeszy podzielono na cztery Zony okupacyjne, tak że o faszystowskich latających talerzach nie mogło być - na pozór -jakiejkolwiek mowy. Jednak nasza hipoteza robocza zakłada, że tuż po wojnie hitlerowskie dyskoplany były wykorzystywane - a jakże! - przez Związek Radziecki. Dyskoplany te, pod okiem wszechwładnego szefa NKWD, były przechwycone w Niemczech i wypróbowywane - ba! - udoskonalone nawet hen, gdzieś w bezkresnych przestrzeniach Syberii (kto wie, czy nie w Jakucji i na Półwyspie Tajmyr) po to, by w razie czego mogły służyć skutecznie jako psychologiczny straszak przeciwko opornym - co było całkowicie po myśli i woli “ojca wszystkich narodów" w celu zademonstrowania swego wielkiego JA i imperialnych zapędów.

Puste słowa?

Nie! Tak właśnie stało się w przypadku tzw. “skandynawskiego rakietowego lata '46", ale o tym już w dalszym rozdziale...

ROZDZIAŁ 20

EUROPA PO DESZCZU

Europa po deszczu" - Ghost-rockets, spók-rakaterna, rakiety-widma - 997 przypadków płk Jacobssona - 20.000 rakiet V w rękach Sowietów - Stalin a panopticum na skandynawskim niebie - Rozwiązanie zagadki pewnego porwania...

Tytuł tego rozdziału zapożyczyliśmy od słynnego obrazu “Europa po deszczu" malarza-surrealisty Maxa Ernsta, który to obraz zawiera jego protest przeciwko wojnie, śmierci i przemocy. Przejmujący jest ten obraz przedstawiający Europę po deszczu ognia, stali i ognistym Armageddonie wojny... Europa po II wojnie światowej przedstawiała żałosny widok. Tylko ziemie Szwajcarii, Szwecji i Portugalii wyglądały jak wyspy normalności w świecie, który oszalał - w oceanie ruin, zgliszcz i ludzkiego cierpienia. I właśnie wtedy, kiedy wszyscy myśleli, że najgorsze za nami, nad Szwecją pojawiło się widmo strachu przed kolejną wojną...

W czerwcu 1946 r., nad Skandynawią pojawiły się jakieś dziwne latające obiekty. Nazwano je “geist-rakaterna" bądź “spók-rakaterna" w Skandynawii, “ghost-rockets" w krajach anglosaskich i “rakiety-widma" w Polsce, “rakety-prizraky" na Słowacji czy “rakety-duchu" w Czechach, itd. itp. - bowiem wyglądały jak dziwne cygara z krótkimi skrzydełkami i pojawiały się nagle - jak widma... Naliczono ich około 30 - jak zarejestrowała to szwedzka policja i wojsko do dnia 9 lipca 1946r.

Tego dnia, w godzinach popołudniowych w centralnej Szwecji zaobserwowano na przestrzeni 500 km przelot dziwnego, żarzącego się ciała. Wojsko i policja zebrały ponad 250 relacji o tym fenomenie, ale tylko jednemu ze świadków udało się zrobić zdjęcie. W związku z tym niezwykłym wydarzeniem mówiło się o “nowych rodzajach napędu", “rakietowych testach w ZSRR", etc. etc. Inny punkt widzenia reprezentował renomowany dziennik “The Daily Telegraph", który opublikował zdjęcie wykonane przez świadka - Erika Reutesvarda - z komentarzem w takim duchu:

Szwedzki Forsvarsstaben (odpowiednik naszego Sztabu Generalnego MON) wziął się za tę sprawę zupełnie serio, czemu nie można się dziwić, bowiem Szwedzi nie mieli najlepszych doświadczeń z niemieckimi broniami V. W czasie wojny na szwedzką ziemię spadły cztery bomby odrzutowe V-l i jedna rakieta V-2. Ich resztki pieczołowicie zebrano i po przebadaniu odesłano do Wielkiej Brytanii. "

Już następnego dnia, 10 lipca, Forsvarsstaben powołał komisję śledczą na czele której stanął płk Bengt Jacobsson. Pułkownik Jacobsson natychmiast powołał do prac komitetu najlepszych specjalistów z sił powietrznych i marynarki wojennej, wywiadu (IB), tajnej policji politycznej (SAPO) i radiokontrwywiadu (FRA).

Pierwszą czynnością komitetu Jacobssona było uspokojenie histerii panującej w szwedzkich mediach. Wszystkie informacje o obserwacjach UFO nad Szwecją utajniono i zamknięto w szafach pancernych MON. To nie był pierwszy i ostatni przypadek utajnienia faktu istnienia NOLi w historii ludzkości. Potem Komitet przystąpił do systematycznej pracy, co bynajmniej nie oznacza, że była ona efektywna. Tajemnicze “aniołki" (jak nazwali je Amerykanie) tymczasem latały sobie po szwedzkim niebie i wysiłki zmierzające do zlokalizowania punktu ich startu i pochodzenia zdały się psu na budę. Po upływie 5 miesięcy Komitet zebrał 997 obserwacji tych obiektów, które obserwowały osoby wysoko wykwalifikowane (żołnierze, lotnicy, marynarze, policjanci, radarzyści, itd.) oraz zwykli ludzie. Najciekawszy przypadek miał miejsce w dniu 19 lipca, kiedy to jakiś obiekt latający wpadł z hukiem w wody jeziora Kolmjarv.

Ten przypadek był przedmiotem intensywnych badań Komitetu Jacobssona. Grupa ekspertów i żołnierzy pod dowództwem porucznika Karla-Gósty Bartolla nie znalazła żadnego choćby najniklejszego śladu tajemniczego “aniołka"! A przecież trałowano dno jeziora sumiennie i nurkowie przeczesali każdy cal jego powierzchni. Bezskutecznie. Jednakże wydarzenie w Kolmjarv zwróciło uwagę badaczy na niemieckie bronie V z II wojny światowej. Sformowano hipotezę roboczą, że były to niemieckie pociski odrzutowe i rakietowe odpalane w celach ćwiczebnych przez Rosjan w kierunku półwyspu Skandynawskiego z okupacyjnej Zony Niemiec.

Swego czasu specjaliści z FRA potwierdzili związek pomiędzy pojawianiem się “rakiet-widm", a dziwnymi sygnałami radiowymi przychodzącymi z pd. - zach. sektorów Bałtyku. Jak powszechnie wiadomo, w czasie wojny faszyści intensywnie pracowali nad radiowym naprowadzaniem bombowców i bomb na cel. Przy pomocy wiązek fal radiowych Niemcy naprowadzali swe bombowce nad angielskie miasta, wiązki te krzyżując się nad celem powodowały uwolnienie się bomb... Anglicy jednak rozgryźli ten system i przygotowali się przeciwko niemu odpowiednio.

Ale to już temat na osobną opowieść...

Rzecz polegała na tym, że na początku sierpnia 1946 r. specjaliści z FRA namierzyli kilka takich wiązek tajemniczych fal radiowych i dlatego też wysłano samolot radiozwiadu na inspekcję okolicy wysp Uznam i Wolin - czyli byłego HVP dr Wehrnera von Brauna i generała Waltera Dornbergera... - w tym czasie obsadzonego przez Armię Czerwoną. Szpiegowski lot nie przyniósł żadnego rezultatu - samolot FRA został przegoniony przez myśliwce z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach...

Zatem co Rosjanie robili na byłych poligonach rakietowych HVP?

Fala obserwacji “rakiet-widm" skończyła się nagle we wrześniu 1946 r. i w końcu roku rozformowano Komitet Jacobssona, który o pochodzeniu “rakiet-widm" dyskretnie milczy. Wszystkie wyniki badań i ekspertyzy utajniono i spoczywają w sejfach MON w Sztokholmie. DO DNIA DZISIEJSZEGO!

Cóż zatem latało po skandynawskim niebie owego pamiętnego lata?

Na podstawie znanych nam faktów możemy śmiało założyć, że szło ni mniej ni więcej tylko o próbne loty sowieckich rakiet skonstruowanych na bazie komponentów niemieckich broni V!

Nagłe znikanie “rakiet-widm" przy akompaniamencie silnych eksplozji wskazuje na użycie materiałów wybuchowych umieszczonych w newralgicznych punktach konstrukcji i z kontrolowanym autodestrukcyjnym mechanizmem. Siła wybuchu przy prędkościach rzędu 2 - 2,5 Ma jest wystarczająca, by rozerwać każdy samolot czy rakietoplan na strzępy. To wyjaśniałoby fakt, że nie znajdowano żadnych szczątków. Co więcej - ponieważ korpusy tych pocisków wykonywano nie z metalu, ale z laminatów drewnopochodnych i sklejek, eksplozje i pęd powietrza w czasie lotu roznosił te “aniołki" na... trociny! A przecież wszyscy spodziewali się znaleźć szczątki konstrukcji metalowej! Pęd powietrza roznosił je na powierzchni co najmniej 20 km2, więc można ich było szukać - nie wiedząc czego szukać - do dnia Sądu Ostatecznego...

Tym sposobem Stalin rozwiązał sobie dwa problemy:

  1. Wypróbowanie niemieckiej, zdobycznej, broni rakietowej. Stalin też miał swoje “organy Stalina" vel “Katiusze" i lotnicze niekierowane pociski rakietowe typu RS, oraz:

  2. Zastraszenie krajów skandynawskich w celu uzyskania szerokiego dostępu do Morza Bałtyckiego i zapewnienia bezpieczeństwa całej północno-zachodniej flance ZSRR.

To ostatnie wymaga szerszego omówienia. Otóż Stalinowi w Teheranie, Jałcie i Poczdamie udało się zabezpieczyć ZSRR od południa i zachodu tworząc pas podległych Moskwie krajów tzw. demokracji ludowej, państw satelickich: Polski, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Albanii i Jugosławii. Rządy komunistyczne usiłowano zmontować także w Grecji. Tam nic nie zagrażało sowieckiemu dyktatorowi. Natomiast gorzej było od północy i północnego-zachodu - były tam państwa skandynawskie: Finlandia, Norwegia i Szwecja oraz przez Bałtyk - Dania. Stalin miał w garści południowe wybrzeża Bałtyku, ale w rękach wolnego świata znajdowało się ujście zeń - Cieśniny Duńskie i Kanał Kiloński. Potężna Flota Bałtycka z Leningradu (dziś St. Petersburg), Tallinna, Rygi i Kłajpedy była właściwie uwięziona na tak małym akwenie, jakim jest Morze Bałtyckie i nie mogła “rozwinąć skrzydeł" na cały północny Atlantyk. A kto ma w ręku północny Atlantyk i jego trasy komunikacyjne Europa - Ameryka i vice-versa, ten może wygrać III wojnę światową. Dlatego też Stalin wywiera “delikatny nacisk" na rządy Szwecji, Danii i Norwegii w celu osiągnięcia kontroli nad tym newralgicznym akwenem Cieśnin. Wpół zsowietyzowana Finlandia (istnieje na to idiotyczny termin: “finlandyzacja", tak naprawdę chodziło o utratę części suwerenności na rzecz ZSRR!) była buforem oddzielającym ZSRR od Szwecji i Norwegii. Ta ostatnia wstąpiła później do NATO... Rzecz w tym, że Stalin myślał już wtedy - na przełomie lat 1945/46 w kategoriach jądrowego pola walki. III wojna światowa miała rozegrać się nie na terytorium ZSRR, a na terenie strefy buforowej państw satelickich, w tym Polski. Udowadniają to wprost tacy polscy wojskowi, jak m.in. gen. bryg. Tadeusz Pióro czy płk Ryszard Kukliński. III wojna światowa byłaby wyrokiem śmierci przede wszystkim na: Polaków, Czechów, Słowaków, Węgrów, Rumunów, Bułgarów, Turków, Finów i Norwegów a także Szwedów i Niemców, bo główne atomowe bitwy tej wojny rozegrałyby się na terytoriach ich krajów. To matematyczny pewnik.

W 1946 r. ZSRR przy pomocy niemieckich rakiet wymusił na Szwedach wieczystą neutralność a na Finach posłuszeństwo. Norwegia przyrzekła nie umieszczać baz wojskowych USA na swym terytorium - hitlerowskie rakiety były instrumentem tego “delikatnego nacisku" na polityków skandynawskich! Statystyka jest także dowodem na to: 65% obserwowanych “rakiet-widm" nadlatywało od strony ZSRR, zaś pozostałe 35% z innych kierunków. “Rakiety-widma" obserwowano także nad Grecją i Turcją oraz ponoć nad Francją (1 przypadek), co pozwala sądzić, że i na te kraje Rosjanie wywierali presję...

Dowodem na prawdziwość tych domysłów jest sprawa porwania i zamordowania szwedzkiego dyplomaty w Budapeszcie - Raoula Wallenberga, przez NKWD w 1945 r. W lutym tego roku, szwedzki dyplomata znany z tego, że uratował życie 20.000 Żydów przed “Endlosung Aktion" Eichmanna, poprzez nadanie im statusu obywateli szwedzkich, został porwany przez Sowietów ze swego mieszkania i wywieziony na Łubiankę. Początkowo wydawało się nam to dziwne, bo pozbawione jakiegokolwiek sensu, aż do czasu, kiedy zapoznaliśmy się z materiałem filmowym francuskiej TV, której film pt. “Wallenberg" wyjaśnił nam dokładnie wszystko. Cała ta afera polegała na tym, że Waflenbergowie pracowali w czasie II wojny światowej na dwie strony sprzedając broń i surowce obu walczącym stronom naraz! Na tym zbudowali swe imperium finansowe. Alianckie bombardowanie zakładów łożysk tocznych w Schweinfurcie było atakiem na zakłady SKF (głównymi udziałowcami byli Wallenbergowie - sic!) - które przejęły cały rynek łożysk w Europie i sprzedawały swe wyroby zarówno Niemcom, jak i Aliantom Zachodnim i ZSRR. Możemy sobie tylko policzyć, jaki to przynosiło zysk! Tak było z kiruńskim magnetytem i innymi pierwiastkami: manganem, molibdenem czy miedzią i niklem. To na tych podstawach opierała się cała machina wojny. Obok stalinowców i hitlerowców, szwedzcy przemysłowcy byli najciemniejszymi postaciami tego czasu! To chyba o nich pisał w swym poemacie Konstanty I. Gałczyński:

i będzie świat walczył przeciw szujom, którzy wojną się tuczą i wojną handlują, aż powie matka dziecku wieczorem spokojnym: “Synku, na świecie kiedyś były wojny..."

(“ Poemat o pracy i pokoju ")

Tak więc rola Raoula Wallenberga w tym przypadku sprowadzała się do roli zakładnika, którego następnie zamordowano, kiedy ją spełnił. Nie, nie rozwalono go strzałem w potylicę, jako “wroga ludu", ale po prostu skończył życie gdzieś na jakiejś wyspie Archipelagu GUŁag... (Pod koniec 2000 roku Rosjanie zrehabilitowali Raoula Wallenberga i przyznali się do zamordowania jego i jego kierowcy.)

Pozostaje otwartym pytanie, czy Stalin chciał przy pomocy V-7 postraszyć tych, którzy przeżyli wojnę od Szczecina po Triest i od Bałtyku po Dunaj, w celu nawrócenia ich na “jedynie słuszny" ustrój państwa i styl życia? Czy V-7 pomogło w komunistycznych przewrotach w tych krajach? Udowodnienie tego nie jest w tej chwili możliwe, ale znając sposób myślenia paranoidalnego zbrodniarza z Kremla i jego siepaczy, możemy przypuszczać, że tak to właśnie było!

I jeszcze a propos porwania Wallenberga - w 40 lat później sytuacja powtórzyła się i KGB zlikwidowała kolejną ciemną postać naszej najnowszej historii - premiera Szwecji Olofa Palmego. Był styczeń 1986 r. i Palmę, podobnie jak Wallenberg był zaangażowany w handel bronią do krajów Bliskiego Wschodu i gdzie się tylko dało... Michaił Gorbaczow dopiero co objął rządy na Kremlu i zaczął delikatnie wyhamowywać machinę wojenną nastawioną na atak na Europę Zachodnią, ale nie pasowało to marszałkom i generałom Armii Czerwonej. Resztę możemy sobie dośpiewać - Palme przestał być wygodny Kremlowi, bo godził w jego interesy, więc zlikwidowano go i całą winę zwalono na Kurdów. No cóż, Hitlerowi zawadzali Żydzi i cykliści. Sowietom zawadzał każdy, kto zagrażał (czasami tylko potencjalnie) interesom Czerwonego Imperium. Analogie pomiędzy oboma wydarzeniami oddzielonymi interwałem 40 lat są czytelne dla każdego, kto ma choć za grosz wyobraźni...

ROZDZIAŁ 21

POLARNA STACJA W...KARKONOSZACH!

Poszukiwania w Królewcu - Sejf w podziemiach zamku Wildenhof- Adm. Dónitz chroni średniowieczne pergaminy - Kriegsmarine buduje schron dla Hitlera - Ponowne poszukiwania w Karkonoszach - Stacja polarna na ziemi czeskiej?...

Mało kto dziś zdaje sobie sprawę, że opisana w poprzednim rozdziale sytuacja mogła doprowadzić do wybuchu otwartego - “gorącego" konfliktu pomiędzy Aliantami Zachodnimi a ZSRR. Stalin w tym czasie miał pod bronią 11 milionów żołnierzy w Europie i w każdej chwili mógł mieć drugie i nawet trzecie tyle... Truman miał 4 bomby atomowe, ale w przypadku ich użycia mogło dojść do tego, co opisali w swych powieściach fantastycznych: Nevil Shute - “Ostatni brzeg", Walter M. Miller Jn. - “Kantyczka dla Leibowitza", John Wyndham - “Poczwarki" i “Dzień tryfidów" czy nasz Marek Baraniecki -“Głowa Kassandry". Od maja 1945 r. w Europie rozpoczęła się obok euforii końca wojny także dekada strachu przed NIEZNANYM, bo - jak już tu nadmieniliśmy - Stalinowi marzyła się III wojna światowa i spełnienie się słów “Międzynarodówki": “... gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród!" A to oznaczałoby Katyń i Oświęcim razy setki tysięcy...

Rzecz w tym, że nawet teraz Europa centralna znajduje się pomiędzy młotem niemieckiego ekspansjonizmu gospodarczego, a kowadłem wielkorosyjskiego imperializmu grabieżczego. W 1939 r. było podobnie, z tym że obie potęgi zawarły ze sobą sojusz wymierzony w Polskę i inne kraje Europy. Ale wróćmy do właściwego tematu.

W poszukiwaniu dalszych ponurych tajemnic III Rzeszy na terenach Polski i Czech, przeniesiemy się teraz do byłych Prus Wschodnich - do Królewca (dawniej Konigsberga, dziś Kaliningradu), gdzie 6 kwietnia 1945 r. po długotrwałym przygotowaniu ogniowym lotnictwa bombowego i artylerii, wojska 3 Frontu Białoruskiego przystąpiły do ostatecznego szturmu miasta. Na 35.000 Niemców, którzy przygotowali się do długotrwałej obrony w systemie fortyfikacji Królewca wybudowanych jeszcze w XIX wieku, runęły pociski artyleryjskie, cztery armie i 2.500 samolotów. W powodzi bomb lotniczych i artyleryjskich granatów spadających z nieba, miasto zmieniło się w gorejącą pochodnię...

Niemieckie pozycje były rozkawałkowane, okopy zasypane, umocnienia zburzone i całe kompanie pochowano żywcem w ruinach. Cały system łączności był zniszczony, podobnie jak składy amunicyjne. Chmury dymu ogarnęły tych, którzy to przeżyli. Ulice były usłane szczątkami spalonych aut, ruinami domów, trupami ludzi i innych istot żywych... "

- wspomina świadek tych wydarzeń. Anegdota Roja Miedwiediewa mówi, że Stalin wydał rozkaz zakazujący bombardowania ZOO w Królewcu i wzięcia żywcem największego w Europie hipopotama, który się tam znajdował... Rozkaz wykonano i hipopotama ujęto bez użycia ciężkiej broni.

Pozostałości obrońców, które przeszły przez to piekło i usiłowały się przedostać na zachód zostały zmasakrowane na rozkaz sowieckich dowódców. To przesądziło o kapitulacji i 9 kwietnia 1945 r. Królewiec padł, co zatwierdził swym podpisem gen. Lasch. Ponad 30.000 wermachtowców dostało się do niewoli a “niezwyciężona" Armia Czerwona zabrała się za systematyczne grabienie i łupienie miasta. Żołdacy zachowywali się, jak bestie uwolnione z pęt...:

Żołnierze wyrzucali z okien instrumenty muzyczne, naczynia kuchenne, obrazy i chińską porcelanę... Pijani żołdacy zataczali się po ulicach i strzelali do wszystkiego, co się poruszało. Próbowali jeździć na rowerach, ale nie mogąc utrzymać równowagi padali do rowów. Płaczące kobiety i dziewczyny były wywlekane z domów, a po ulicach biegały zagubione dzieci poszukujące rodziców. Wiało grozą... "

Nasze poszukiwania zaczynamy w chwili, kiedy po masakrze niemieckich żołnierzy i oficerów w zamku Wildenhof koło Królewca, dowodzącemu niemieckiej DZ “Windhund" gen. von Schwerin ukazała się grupa oficerów NKWD i pancerna szafa. W jej środku znajdowały się jakieś dokumenty i tajne listy, a także pancerna skrzynka która skupiła uwagę enkawudzistów.

Kiedy technicy otworzyli ją, wypadły z niej bardzo dziwne przedmioty: jakaś kamienna tabliczka pokryta dziwnymi znakami, dwa kawałki gęsto zapisanego pergaminu zniszczone wiekiem i ich fotokopie. Były one lepsze od oryginału.

Na dnie skrzyneczki znajdował się rozkaz podpisany przez Grossadmirala Karla Dónitza - namiestnika Hitlera od dn. 1 maja 1945 r. Rozkaz nakazujący wywóz zawartości skrzynki do jakiejś tajemniczej kryjówki pod kryptonimem “Bobrowa tama" opieczętowano pieczęcią o treści GEHEIME REICHSSACHE i klauzulą NAJPILNIEJ STRZEŻONA TAJEMNICA RZESZY SZCZEGÓLNEGO ZNACZENIA.

Dokładna analiza przedmiotu nie przyniosła żadnych wyników. Tafelkę - jak się wkrótce okazało - wykonano z obsydianu (szkło wulkaniczne) i pokryto ją dziwnymi znakami wyrytymi w rządkach pionowych w stosunku do jej dłuższego boku, jak w językach Dalekiego Wschodu. W górnej jej części znajdowały się trójkąty umieszczone podstawami ku obwodowi. Tafla była niegdyś rozbita, ale spojono ją z powrotem. Teksty na pergaminach były tej samej treści z tym, że jeden z nich był napisany po staroangielsku, a drugi w średniowiecznej łacinie. Ten bardziej uszkodzony zaczynał się od słów: “Thys relike ys a ryghte...", zaś drugi - łaciński - brzmiał-

Ista reliquia est valde mysticum et myrificum opus, quod major es mei exArmo-rica, scilitetB. Brittania Minore, secum convehebant, et ąuidam sanctus clericus sem-per patri meo in manuferebat quodpenitus illud destrueret, afflrmans quod esset ab ipso Sathana conflatum prestiglosa et diabolica arte, quare pater meus cenfre-git illud in duas partes, ąuas ąuidam ego Johannes de Vinceto sahas servavi et ad-aptavi sicut apparet die Luneproximo postfestum beate Marie Virginis anni gratie MCCCCXLV."

W przekładzie na polski brzmi to tak:

Ta relikwia (pamiątka) jest bardzo tajemniczym i podziwu godnym dziełem, które moi przodkowi przynieśli swego czasu z Armoryki, to znaczy z Małej Brytanii (Płw. Bretoński) a pewien święty kapłan memu ojcu polecił aby ją zupełnie zniszczył, twierdząc iż pochodzi ona od samego Szatana, który stworzył ją czarami i diabelskim sposobem, przeto mój ojciec rozbił ją na dwie części. Ale ja - Jan de Vincey zachowałem obie te części nieporuszone i spoiłem je z powrotem w jedność. W poniedziałek, po święcie Marii Panny a.D. 1445. "

Rosyjskie dowództwo potraktowało tabliczkę jako jedną ze skradzionych pamiątek (a dokładniej: jedno z ponad 100.000 dzieł sztuki zrabowanych przez faszystów z krajów okupowanych przez III Rzeszę) i poleciło przekazać ją komisji inwentaryzującej po klęsce Niemiec rozkradzione zasoby muzealne. A kiedy członkowie komisji ujrzeli tylko odpis rozkazu Dónitza, to niezbyt dowcipni oficerowie NKWD ujrzeli w nim potwierdzenie swoich domysłów o wartości muzealnej obiektu. Na tym całe zdarzenie skończyło się na długie, długie lata.

Ale nie dla dr Ludvika Soucka, znanego czeskiego pisarza i publicysty (1926-1978), który w swej książce “Pfipad Jantarove komnaty" postawił prowokujące pytanie: “Czym właściwie była ta tajemnicza Bobrza Tama (Der Biberdamm) i gdzie się znajdowała?"

Książka dr Soućka wyszła w 1970 r. w ograniczonym nakładzie, a to widocznie dlatego, że zawierała inną odpowiedź na to pytanie, niż to dawały tradycyjne badania historycznych autorytetów. Badanie tej sprawy dało dr Souckovi do ręki odbitkę “Sturmera" z dnia 17 czerwca 1938 r. - był on poświęcony Dónitzowi i jego trosce o absolwentów szkoły Kriegsmarine w Bremenhaven. Zainteresowały go dwa wiersze, dwie linijki, które dosłownie brzmiały tak:

Die deutsche Kriegsmarine ist stoltz. Sie bautefur ihren Fuhrer und Reichskcmler Adolf Hitler einen absolut uneinnehmbaren Fersteck, wo er vor allen seinen Feinden sicher sein wird. "

W tłumaczeniu na polski brzmi to następująco: Niemiecka marynarka wojenna może być dumna. Wybudowała ona dla naszego wodza i kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera absolutnie niedostępne ukrycie, gdzie będzie bezpieczny przed wszelkimi wrogami. "

Fragmenty mowy Dónitza pojawiły się we wszystkich niemieckich dziennikach w tym organie NSDAP “Volkischer Beobachter", ale te słowa cytował jedynie Stumer". W tydzień później nastał tam nowy redaktor naczelny, a po starym wszelki ślad zaginął. Schemat znany - nieprawdaż?...

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, jakiż to schron mogła zafundować Hitlerowi jego Kriegsmarine? Czy mogło to być coś w rodzaju przystani kapitana Nemo z powieści Juliusza Verne'a “20.000 mil podmorskiej żeglugi" pod wyspą Lincolna? A może chodziło o coś innego?

Gdzie się taki schron mógł znajdować?

Dr Soućek już na początku lat 70. wystąpił z propozycją, że cała ta baza mogła znajdować się gdzieś na Dalekiej Północy. Sugeruje szukać “Bobrzej Tamy" na wschodnim wybrzeżu... Grenlandii!

Preludium do takiego dziwacznego wyjaśnienia tej zagadki były, wedle dr Soućka, dziwne wydarzenia na Zlatem navrśi w czeskich Karkonoszach - tajemniczym łańcuchu górskim, gdzie niejednokrotnie widziano latające dyski zmierzające ku polskiej stronie granicy. W naszą świadomość zapadły zeznania pewnego autochtona mówiące o tym, że po czeskiej stronie Karkonoszy pojawiła się w 1939 r. grupa hitlerowskich ekspertów. Jej kierownikowi - człowiekowi o ciężko wymawialnym imieniu i nazwisku - dr Herdemertenowi tak się tam spodobało, że zajął dla swej grupy wysokogórskie schronisko “Jestfabi bouda", a całą okolicę otoczyło wojsko, broniące dostępu obcym osobom.

Ciekawe jest to, że samo nazwisko dr Herdemertena brzmi nie niemiecko, ale skandynawsko - jak u Szweda czy Norwega albo Duńczyka...

Wedle wspomnień okolicznych mieszkańców, dr Herdemerten (a może raczej Hardemórten) długo tam nie posiedział, bo wkrótce zastąpił go dr Hans Knoespel. Ten zaś miał jako hobby ornitologię, i miejscowi mieszkańcy z podziwem obserwowali, jak Niemcy wnosili do schroniska jakieś ptaki w klatkach - wyglądały one jak białe sokoły. Także Niemcy zaprzęgali do sań dziwne, długosierstne psy i uczyli je ciągnąć po śniegu.

Na wiosnę 1940 r. żołnierze odeszli, ale w zimie pojawili się z powrotem z ptakami, psami i sankami. I tak było do wiosny 1945 r. Wojna się powoli kończyła i po odejściu hitlerowskiej jednostki pozostał w Zlatem navrśi tylko niejaki Anton Pohoschaly, który przekazał bazę pododdziałowi czeskich żołnierzy, którzy tam przyjechali terenowym jeepem.

Jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie na Zlatem navrśi turyści mogli spotkać ślady dziwnej, niemieckiej aktywności. Dr Soućek, który był w Karkonoszach pod koniec lat 60. zidentyfikował u pewnego górala poniemiecką czapkę polarnika, które to czapki były na stanie Wehrmachtu! A żeby było jeszcze ciekawiej, do czapki przytwierdzono celuloidową plakietę z drobnym napisem, który można było od biedy odczytać: PO-LA-RE VER-SUCHS-STA... - brakowało kilka liter, ale to pozwała odtworzyć całość, która z pewnością brzmiała: POLARE VERSUCHSSTATION GOLDHOHE, czyli POLARNA STACJA BADAWCZA ZŁOTY WIERCH położonej pomiędzy Harrachovem a Spindleruv Młynem na grzbiecie Krkonośa...

Wydaje się, że to wyświetla bardzo wiele, przede wszystkim kwestię śmierci dr Herdemertena, o której czescy mieszkańcy tych stron mętnie wspominali. Nazwisko dr Herdemertena było dość znane wśród hitlerowskich naukowców. Już w 1938 r. pod auspicjami i egidą Reichsmarschala Hermanna Góringa zorganizował niemiecką ekspedycję polarną do zachodniej Grenlandii. Tam studiował on w Umanaku roślinność, zwierzęta i Eskimosów, zgromadził setki opisów zaobserwowanych zjawisk i po powrocie do Rzeszy otrzymał od Reichsmarschala nowe zadanie - utworzyć na terenie Rzeszy obóz treningowy dla następnych wypraw. Tam miał on pracować nad możliwością adaptacji ludzi i zwierząt do twardych, surowych warunków klimatycznych Arktyki (a w perspektywie także Antarktyki). Reszta znana - dr Herdemertenowi spodobały się Karkonosze, bardziej niż Alpy Bawarskie...

Później zastąpił go na stanowisku dr Knoespel, który jako zoolog uczestniczył w wyprawie do Umanaku. I tak właśnie zrodził się pomysł założenia sieci stacji meteo na Grenlandii, - a że Grenlandia jest “kuźnią pogody" na całym Europejskim Teatrze Działań Wojennych, to owe stacje pracowały przede wszystkim dla Kriegsmarine i Luftwaffe...

Pierwszą taką próbą był rejs trawlera grenlandzkiego “Sachsen", który przez kilka miesięcy krążył między lodami Morza Grenlandzkiego i trzykrotnie dziennie wysyłał meldunki meteo. Po jego rejsie, zakończonym sukcesem, niemieckie dowództwo zapragnęło mieć stację na stałym lądzie, co powierzono dr Knoespelowi. Ten w ramach tajnej akcji o kryptonimie “Knoespe" wylądował w 1941 r. wraz z czterema ludźmi z pokładu U-Boota w zatoce Liliefjord na Szpicbergenie, około 1.100 km na południe od Bieguna Północnego. I tym razem przedsięwzięcie absolwentów obozu treningowego w Karkonoszach uwieńczyło powodzenie, ale zakończyła ją śmierć dr Knoespela w czerwcu 1944 r. - w czasie, kiedy po jego grupę przypłynął U-Boot. Doktor zginął w nieszczęśliwym wypadku przy rozminowywaniu terenu wokół bazy. Rozminowywanie było właśnie zacieraniem śladów po prowadzonej działalności. Ale stacja na Szpicbergenie przydała się raz jeszcze w grudniu 1944 r. w czasie słynnej “Bitwy o wyłom" w Ardenach, kiedy to hitlerowcy wbili potężny pancerny klin swych superczołgów Konigstiger pomiędzy armie Pattona i Bradley'a... Wykorzystali oni pogodę, którą przepowiedziano dzięki pomiarom stacji szpicbergeńskiej...

Niewiele wiemy o wojennych działaniach w Arktyce, z wyjątkiem tego, co czytamy u Liversidge'a w jego “The Third Front". Podaje on tam, że Amerykanie zniszczyli jedną z wielu hitlerowskich stacji meteorologicznych na Grenlandii.

Wydawałoby się, że w tym miejscu kończy się historia PVG. Jednakże wciąż bez odpowiedzi pozostało niepokojące pytanie, które przedłużyło nasze poszukiwania ad fontes: O jakim schronie dla Hitlera mówił Dónitz i co to wszystko ma - do licha - wspólnego z jakimś łacińskim papierem, Karkonoszami, Grenlandią i hitlerowskim dyskoplanem?!

ROZDZIAŁ 22

ES KOMMT DER TAG!

Faszyści na śladach Wikingów - Niemieckie ekspedycje zmierzają ku północy - Bunkier Hitlera za kołem polarnym? - Es kommt der Tag! - Akcja “Vinnetou": Speer chce uciec na Grenlandię! - Powietrzny most do Arktyki.

Powróćmy do rozkazu Grossadmirala Dónitza z 1 maja 1945 r. mówiącego o Bobrowej Tamie, a znalezionego w Królewcu. I tu jeszcze a propos Królewca, to godzi się wspomnieć, że miał on swój udział w niemieckim programie rakietowym, jako że w latach 1935-38 na Mierzei Kurońskiej przeprowadzano eksperymentalne loty rakiety HW-2 na paliwo stałe, zaś słynny “Raport z Królewca" stał się - obok “Raportu z Oslo" - dokumentem podstawowym w brytyjskiej akcji wymierzonej przeciwko niemieckim broniom V.

Jeżeli natomiast kryptonimy wojskowe oddają w jakimś stopniu rzeczywistość, to nazwa Bobrowa Tama sugeruje, że ów schron Hitlera ma związek z wodą, skoro budowała go Kriegsmarine... Kto wie, czy nie chodzi o schron, do którego wejście znajduje się poniżej linii wodnej - jak w budowlach bobrów?... Schron taki rzeczywiście byłby niewykrywalny dla nikogo, poza wywiadem działającym poza schronem, chociaż historia II wojny światowej udowodniła, że prawdziwi patrioci byli w stanie przeniknąć nawet do hitlerowskich obozów koncentracyjnych - i jak dowodzi akcja rtm. Witolda Pileckiego - wyjść z tego bez szwanku. Rotmistrz został zamordowany już po wojnie przez Żydów w służbie “jedynie słusznego ustroju"! To nie jest ponury żart! W Polsce (i innych krajach też) 3/4 komunistycznego aparatu zbrodni i terroru stanowili Żydzi! W czasie wojny rtm. Pilecki zapisał się już w panteon polskich bohaterów... Ale ad rem. Bobrza Tama może zatem być budowlą we wnętrzu jakiejś nadmorskiej góry, do której można dostać się tylko pod wodą- np. na pokładzie U-Boota...

Następnym słowem-kluczem jest “Armorika", która występuje w tekście łacińskiego pergaminu. Z analizy zachowanych historycznych map można wyciągnąć wniosek, że idzie tu o Grenlandię, o której mówiło się także jako o Małej Brytanii. Pojęcie to wychodzi z tradycji największej budowli Gothabu i Julianehlbu - grenlandzkiego kościoła p.w. św. Annora, który tam był pierwszym misjonarzem. W archiwalnych dokumentach Watykanu Grenlandię często nazywa się Armoryką (Armorica).

Tej nazwy używa się także w tajnej korespondencji pomiędzy królową Elżbietą I a lordem Essexu - w której szło o opis zamiaru zdobycia Grenlandii po odejściu większej części islandzkich osadników, którzy zaczęli stamtąd migrować w 1410 r.

Grenlandzka kolonia przetrwała około cztery stulecia. Od 1261 r., kiedy to Grenlandia stała się bastionem Norwegii - norweskie karakki i drakkary kursowały z towarami pomiędzy oboma ziemiami. Przywoziły one z Norwegii zboże za które kupowano od Grenlandczyków niedźwiedzie, foki, skóry i kły morsa. W XIV stuleciu norweski handel skierował się na południe i połączenie z metropolią się przerwało, tylko od czasu do czasu płd. - zach. wybrzeże odwiedzali zabłąkani wielorybnicy. Poza tym królowa Małgorzata wydała zakaz pływań do kolonii w Grenlandii. Kiedy na początku XV w. przestały płynąć statki do kolonii, jej mieszkańcy zaczęli się z niej wynosić. Kolonia została dobita przez nieznaną zarazę i ataki Eskimosów.

Data całkowitego exodusu kolonistów z Grenlandii doskonale pasuje do czasu, kiedy to przodkowie Johna de Vincey przywieźli tabliczkę do Anglii. John tabliczkę skleił w 1445r., ale rozbił ją jego ojciec!

Nie jest zupełnie jasne, dlaczego Anglicy chcieli zdobyć Grenlandię. Powszechnie sądzi się, że miało to nastąpić z inspiracji słynnego kabalisty, maga, alchemika i nekromanty dr Johna Dee (Deviusa), żyjącego w latach 1527 - 1608, który należy do najoryginalniejszych i najbardziej niezwykłych postaci czasów elżbietańskich. NB ma on zapisaną także czeską i polską kartę swego życia, jako iż przebywał przez czas jakiś w Pradze i Krakowie... Dr Dee przepowiedział ponoć lordowi Essex, że jeżeli zdobędzie Grenlandię, to pozyska sobie rękę królowej Elżbiety I, a z nią także i tron. Essex poczynił przygotowania do tej wyprawy, zgromadził sprzęt i ludzi, ale królowa nie dała zgody na tę wyprawę.

A zatem wychodzi na to, że Hitler i Dónitz zamierzali - jak wynika to z dokumentu z Królewca - uciec gdzieś na (a raczej pod) Grenlandię.

Kiedy do tego przyłączymy informacje o badaniach dr Herdemertena i Knoespela, zainteresowanie Góringa i OKL lodami Arktyki i informacji podanej przez Dónitza o ukryciu dla Adolfa Hitlera, to wszystko wskazuje na to, że Bobrowa Tama była wybudowana gdzieś na grenlandzkim wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, w pasie od Paamiut (Frederikshlb) aż do Ittoqqortoormiit (Scoresbysund).

Kiedy patrzymy na mapę Grenlandii stwierdzamy, że ta skuta lodem ziemia ma wiele niemiecko-brzmiących nazw na północno-wschodnim wybrzeżu, co wskazuje na szczególne zainteresowanie Niemców tymi ziemiami. Nazwy takie, jak: Hans Egede, Moltke, Biering, Tauser i inne do dziś dnia wskazują trasy, po których szły niemieckie ekspedycje. Informacje naukowe przez nie zebrane posłużyły potem, pod koniec lat 30., hitlerowcom w realizacji ich własnych celów.

To właśnie niemieckie wyprawy z przełomu XIX i XX w. znalazły dowody normańskich przedsięwzięć osiedleńczych na Ziemi Peary'ego na północnym wschodzie Grenlandii. Było to interesującym odkryciem, bowiem Wikingowie budowali swe osady tylko na południowych i zachodnich brzegach wyspy. Niemcy znaleźli ślady osadnictwa w miejscach, w których mikroklimat zezwalał na to. Znaleziono także pokłady węgla, który jednak nie był węglem sensu stricto, a czymś pomiędzy kaustobiolitem a lignitem.

Odkrycia niemieckich ekspedycji poszły w zapomnienie i dopiero odkryli je na nowo eksperci z Kriegsmarine, którzy intensywnie poszukiwali miejsca dla Bobrowej Tamy. Być może mieli przygotowany inny wariant, ale ze względu na bezludność i pokłady paliwa kopalnego wybrano Ziemię Peary'ego, gdzie zbudowano tajną bazę.

A teraz zadajmy pytanie, jak to się ma do owej tajemniczej kamiennej tabliczki z łacińsko - staroangielskim tekstem z Królewca?

Jak powszechnie wiadomo, Wikingowie przedsiębrali swe łupieskie wyprawy wzdłuż wybrzeży Europy i tak niektóre duńskie plemiona napadały na zachodnie wybrzeża Europy, Gibraltar, przenikali na Morze Śródziemne aż do Konstantynopola i na Morze Czarne. Stamtąd wracały rzekami Wołgą, Donem czy Wisłą do siebie. Wikingowie wstępowali w służbę wschodnich władców i tam się nieco cywilizowali. Wyprawy te opisywał F. T. Bengtsson w “Rudym Ormie". Jeden z nich zapewne zdobył gdzieś na Wschodzie kamienną tabliczkę i przywiózł ją jako łup wojenny do siebie - na Grenlandię... Potem przybyłaby tam nieskuteczna wyprawa Essexa, który wiedział o trasie wiodącej do osad Wikingów - być może od przodków, z których jeden był Johnem de Vincey. Prawdopodobnie podróżowali oni koło Islandii po Drodze Duńskiej, ale prądy i niesprzyjające wiatry zagnały ich na wybrzeża Ziemi Peary'ego. Tam znaleźli ślady po dawnym germańsko - wikińskim osadnictwie i kamienną tabliczkę. Została ona wzięta do Anglii jako suwenir. A w XV wieku John de Vincey opisał to wszystko na pergaminie po łacinie i w swym własnym języku. Jak te przedmioty dostały się w łapy faszystów, możemy się tylko domyślać. Obydwie te relikwie wskazywały na miejsce, w którym wybudowano Bobrzą Tamę, i o jej anonimowości Niemcy byli przeświadczeni. Dlatego włożyli tą tabliczkę do koperty z pieczęcią GEHEIME REICHSSACHE i do podziemnego skarbca, gdzie przeleżała lata całe. Potem, kiedy agonia III Rzeszy stała się faktem, przypomniał sobie o niej Dónitz. Za późno - wszystko przeszło w ręce zbrodniarzy z sowieckiego NKWD.

I jak twierdzi dr Ludvik Soućek, ukrycia i schronu ostatnich hitlerowskich Nibelungów należy szukać gdzieś na wybrzeżach Ziemi Peary'ego - na północnej części Grenlandii.

Właśnie powyższe stwierdzenie dr Soucka ukazuje cały jego geniusz i głęboką wiedzę, a także nieprawdopodobną intuicję badacza. Rzecz w tym, że dopiero po zakończeniu Zimnej Wojny okazało się, że Ziemia Peary'ego jest całkowicie wolna od lodów i co więcej - przylegające do niej Morze Grenlandzkie także !!! Znajduje się tam wielka, całoroczna płonia wiatrowa, otoczona lodami stałego paku arktycznego, tak że dostać się do niej można było tylko albo nad albo pod wodą! Stanowiło to najpilniej strzeżoną tajemnicę wojskową, bowiem płonie idealnie nadawały się do przeprowadzenia ataku rakietowego na terytorium USA czy ZSRR z pokładu atomowego rakietowego okrętu podwodnego - “boomera"! To właśnie tutaj miał dotrzeć komandor Brodda na U-209 z rozkazu samego Fuhrera, a nie do wnętrza Ziemi... Bo to tutaj kiedyś rzeczywiście mieszkały germańskie plemiona Normanów-Wikingów. Rejs U-209 odbył się naprawdę! I naprawdę odkryto płonię u wybrzeży Ziemi Peary'ego, gdzie wybudowano Bobrową Tamę... Ujawnienie płoni wyjaśniło nam wszystko.

Jak to być mogło? Dr Soućek widzi to następująco:

OKRES PIERWSZY: Niemcy zaczęli budować Bobrową Tamę jako niezdobytą twierdzę dla Adolfa Hitlera i strategiczną bazę dla U-Bootów z rakietami na pokładzie w celu przeprowadzenia ataku na amerykańskie wybrzeża. Tam także miała być stała stacja meteo. Personel był szkolony w PVG w czeskich Karkonoszach

OKRES DRUGI: rozpoczęty w 1944 r. - personel Bobrowej Tamy nie mógł liczyć w stu procentach na to, że po dramatycznych zmianach na Europejskim TDW dostaną oni rakiety dalekiego zasięgu z głowicami jądrowymi z “Der Riese" w polskich Górach Sowich, którymi miano przeprowadzić atomowe uderzenie na Amerykę. Bobrza Tama miała posłużyć nie jako baza strategicznego lotnictwa i rakiet jądrowych, ale jako depozyt zrabowanych przez hitlerowców dzieł sztuki, złota i kosztowności w Europie, a także depozyt dokumentacji technicznej - w tym dyskoplanu V-7. W ostatnich dniach wojny przy pomocy okrętów podwodnych ze specjalnymi załogami zaczęto do płn. - wsch. Grenlandii wysyłać wszystko, co miało dla Niemców jakąkolwiek wartość.

TRZECI OKRES: już po wojnie, Bobrowa Tama służyła jako doskonały schron dla niemieckich prominentnych działaczy narodowosocjalistycznych, esesmanów, pracowników SD, Gestapo i innych zbrodniczych organizacji. Ewakuowano ich z Rzeszy przy pomocy U-Bootów i V-7. Cudowne bronie, oceaniczne okręty podwodne - dorównujące japońskim Junsenom, podwodne wyrzutnie rakietowe “Urzel" i dyskoplany - to były te asy, które faszystowska enklawa przygotowywała do ostatecznej bitwy - Ragnarók - zmierzchu bogów i Valhalli. Przypuszczamy, że wszystkie te maszyny ukazywały się pod koniec lat 40. wszędzie tam, gdzie toczyły się wojny, a współcześnie latają nad poligonami atomowymi i wszędzie tam, gdzie posługują się energią jądrową. “Es kommt der Tag!" - hitlerowcy po prostu czekali i po wojnie na to, że przyjdzie i ich wielki dzień i szukali sposobu, jak tylko dorwać się do broni jądrowej, by tylko uskutecznić prowokację - a w tym byli mistrzami... Prowokacja ta w czasie Zimnej Wojny doprowadziłaby do wojny pomiędzy Zachodem a Wschodem - o wiele straszniejszej, niż II wojna światowa. I to byłby ów der Tag!...

Dziś, kiedy od tych wydarzeń upłynęło pół stulecia wiemy że się to im nie udało. Hitler, Bormann i inni są już dziś tylko trupami bez względu na to, czy udało się im ujść z płonącego Berlina czy nie. Tysiącletnia Rzesza, która rozciągała się na całą Europę i część Afryki legła w gruzy... Tak samo Bobrowa Tama nie spełniła swej, złowieszczej roli. Okręty podwodne czekające w jakiejś podmorskiej jaskini już dawno poszły na dno i przerdzewiały, a resztki rakietowego dysku rozwlekły północne zawieje. Ruiny bazy upodobniły się do skał tej najniegościnniejszej ze wszystkich ziem świata. Dramatyczny to obraz...

Kto chociaż widział zdjęcia wnętrza Kancelarii Rzeszy ze ścianami wyłożonymi ciężkimi płytami porfiru czy marmurów, olbrzymimi drzwiami i kandelabrami, to będzie w stanie wraz z dr Soućkiem wyobrazić sobie i ostatnie schronienie faszyzmu który stało się i jego grobem: wyłożone marmurem ściany, żelazne kandelabry, wielki orzeł ze swastyką na jednej ze ścian z dębowym wieńcem, rozpadające się freski, hakenkreutze na czerwonych pasach ścian, kobierce i gobeliny. I papier, tony papieru rozsypane na podłodze miotane lodowatym wiatrem z szybów wentylacyjnych. I zapomnielibyśmy o tym najokropniejszym - dziesiątki martwych ciał ścielących się na ziemi tak, jak ich zastała śmierć w czasie ostatniej walki. Cóż za obraz! Jakże pasuje do obłędnej wagnerowskiej muzyki! Jakie otoczenie dla Zygfryda, Lohengrina i innych bohaterów nordyckich legend...

Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że idziemy po cienkim lodzie historycznej fikcji, ale przecież są ku temu przesłanki, bowiem istniały plany ewakuacji faszystowskich bonzów np. w korespondencji ministra uzbrojenia Alberta Speera (pseudonim “Old Shatterhand") do dowódcy jednostki Luftwaffe do zadań specjalnych KG-200 ppłk Wernera Baumbacha (pseudonim “Vinnetou").

Jak uważa niemiecki historyk Giinther W. Gellermann, nie jest dziś jasne, który z tych dwóch wpadł na pomysł ucieczki z Rzeszy drogą powietrzną. Był to pomysł, który był przedmiotem ich rozmowy i wymiany teleksów od 11 marca do początku kwietnia 1945 r.

Od połowy marca, oficerowie sztabu jednostki KG-200 zatrzymali się na lotnisku w Travenmunde, na południe od którego znajduje się małe jeziorko. Na jego powierzchni - ku wielkiemu zdziwieniu personelu lotniska - wylądowała latająca łódź Blohm und Voss BV-222. Ppłk Baumbach na odprawie sztabu jednostki oznajmia że wraz z Albertem Speerem chce odlecieć jeszcze przed upadkiem Rzeszy do jakiegoś opuszczonego fiordu północnej Norwegii, a potem dalej na Grenlandię!!! Inne źródła wymieniały Alaskę, albo też Zatokę Hudsona.

Podpułkownik dał swym podwładnym czas do namysłu, czy chcieliby się doń przyłączyć. Na dowód o realności tego pomysłu w ciągu dalszych dni na lotnisku siadały samoloty od Speera z uzbrojeniem, przewożące również żywność, zimową odzież, narty, sanie, radiostacje, sprzęt łowiecki i rybacki, materiały pędne. To było wszystko załadowywane do przestronnego wnętrza latającej łodzi. Ppłk Baumbach następnie wysłał mjr Bergera do właściciela statku w Hamburgu w celu omówienia z nim wynajęcia trawlera arktycznego na rejs z resztą zapasów do północnej Norwegii. Armator Kaufmann był poinformowany o tych planach i przyrzekł, że załatwi co trzeba i przyłączy się do nich.

Przygotowania ukończono, ale z niewiadomych powodów Speer wciąż zwlekał.

W godzinach wieczornych 30 marca nad jeziorem przeleciało skrzydło nieprzyjacielskich Lightningów i ogniem z kaemów rozwaliło latającą łódź na płonące strzępy. Dlatego też Baumbach nakazał ppłk Lenschowi z Travenmunde, aby według rozkazu Grossadmirala przysłał mu ostatni egzemplarz latającej łodzi BV-222 w okolice Flensburga z najwyższym stopniem pilności.

Jednocześnie na północ poleciał Junkers Ju-290 z kpt. Meyerem - dowód tego, że wciąż liczono się z możliwością ucieczki. BV-222 nie dotarł na miejsce. Dr Gellermann cytuje zapisek z dnia 3 maja 1945 r., gdzie Speer napięty w oczekiwaniu notuje w swym kalendarzyku:

Latająca łódź miała już tu być, Baumbach bezskutecznie jest poszukiwany przez Storcha..."

Poszukiwany Ju-290 wylądował w Travenmunde, ale był postrzelany przez alianckie pościgowce. Tak właśnie skończyła się “gra Vinnetou" i nie mamy dowodów na to, że powiodła się jakimś niemieckim prominentom ucieczka drogą powietrzną na trasie Rzesza - Północna Norwegia - Grenlandia...

Jeżeli powyższa hipoteza jest prawdziwa, a wiele za jej prawdziwością mówi - ot, choćby sprawa rejsu U-209 i istnienie płoni North East Water u wybrzeży Ziemi Peary'ego, o której szefostwo Kriegsmarine i Hitler musieli wiedzieć (sic!) - to wiadomy był strategiczny cel działań wojennych III Rzeszy - Ameryka Północna. Sytuacja wygląda tak, że mamy nie tylko informacje o obserwacjach UFO nad obszarami Ameryki Północnej, które to UFO były podobne do V-7, ale mamy też dowody materialne w postaci szczątków niemieckiego latającego talerza! Idzie tu o wydarzenie, które jest znane Czytelnikom pod nazwą KATASTROFA W ROSWELL w 1947 r. Katastrofa ta, jak dalej to zobaczymy, wciąż skrywa bardzo ciekawe, uwagi godne wydarzenia - niezwykłe istotne dla naszych rozważań...

Ale o tym w następnym rozdziale.

Zanim jednak do niego przejdziemy, pozwolimy sobie przypomnieć jeszcze jeden dziwny fakt. Znany polski popularyzator ufologii Maciej A. Janisławski w swej książce pt. “Świat pełen tajemnic" w rozdziale pt. “Pusta w środku Ziemia" opisuje dzieje pewnej ekspedycji przeprowadzonej przez hitlerowców na Rugię:

Oto na wiosnę 1942 r. w III Rzeszy zorganizowano w wielkiej tajemnicy niezwykłą ekspedycję naukową. Na jej czele stanął sam doktor Heinz Fisher, najwybitniejszy specjalista w dziedzinie radiolokacji. Plany badań tej ekspedycji zatwierdzili osobiście Hitler, Góring i Himmler!

Powołana przez Fisher a grupa naukowców zaopatrzona została w najnowocześniejsze radary i wszystko inne, co było im potrzebne... Celem ekspedycji była wyspa Rugia, na której rozstawiono anteny radarów (skierowane w niebo pod kątem 45"). Cel badań znali tylko trzej przywódcy III Rzeszy... Personel Fishera nie miał zielonego pojęcia, jakiego typu badania przyszło im prowadzić.

Dopiero po kilku tygodniach, kiedy anteny radarów tkwiły nieruchomo w swoim miejscu, otrzymali wyjaśnienie, które, brzmiało następująco: “Fuhrer ma wszelkie podstawy przypuszczać, że Ziemia nie jest wypukła, ale wklęsła. Nie zamieszkujemy na zewnętrznej powierzchni globu, ale na wewnętrznej... Drugim zadaniem ekspedycji jest uzyskanie drogą odbicia fal, obrazów floty angielskiej zakotwiczonej w Scapa Flow."

I dalej Maciej A. Janisławski nie zostawia na niemieckich uczonych i przywódcach Rzeszy suchej nitki wyrzucając im głupotę i pseudonaukę. My podeszliśmy do tej informacji od strony posiadanej już wiedzy i doszliśmy do wniosku, że dr Fischer wiedział, co robi - zaś jego wyprawa była niczym innym, jak wstępem do operacji WUNDERLAND, anteny nieprzypadkowo celowały w stronę Scapa Flow, bo poza Scapa Flow była Grenlandia i Bobrza Tama przy płoni North East Water u wybrzeży Ziemi Peary'ego. Nasz szanowny Kolega mylił się w ocenie tej informacji. To nie była wcale pseudonauka! To był genialny kamuflaż dla naiwnych, na który dało się złapać wielu ludzi! Te radary wcale nie były radarami, bo radary niemieckie w 1942 r. były w powijakach - czego dowiodły rezultaty bitwy pod Przylądkiem Północnym - chodziło tu najprawdopodobniej o anteny kierunkowe wysyłające wąski strumień radiofal w określonym kierunku. Były to najprawdopodobniej fale z zakresu HF, które skierowane pod kątem 45° leciały w atmosferę, odbijały się od jonosfery i mogły dzięki temu lecieć na ogromne dystanse. Identyczna antena kierunkowa mogła emitować radiosygnały w kierunku Rugii i tam były one odbierane. Wąskie pasma radiofal gwarantowały to, że nieprzyjaciel ich nie namierzy tak łatwo, jak normalne nadajniki radiowe. Ot i wszystko - cała zagadka ekspedycji dr Fischera została rozwiązana!

Powyższe jest dowodem na to, jak hitlerowcy potrafili wykorzystać nawet tak niedorzeczne teorie do swych celów. Ta sławetna Holilweltlehre - w którą Hitler święcie wierzył, wszak posłał swych speleologów do grot Domicy-Baradli, została wykorzystana do utrzymywania łączności z tajnym bunkrem grenlandzkim Fuhrera! A nie ma lepszego sposobu na utajnienie czegoś, jak przykrycie tego czegoś jeszcze większą tajemnicą! Tak zawsze było w historii wojny psychologicznej i maskowania strategicznego...

ROZDZIAŁ 23

OPERACJA “BROKEN ARROW"

Jak to się właściwie zaczęło - ślady wiodą do Roswell - Na Kremlu słuchają “pozaziemskiej rozmowy" - Operacja “Złamana Strzała" - Niemieckie dyskoplany w Nowym Meksyku? - V-7: Samolot z atomowym napędem - Powiedzmy to wreszcie wprost: Film Santilliego jest falsyfikatem!

Myśl, by połączyć w jedno dwie tak różne rzeczy, wpadła Robertowi w czasie radiowego wywiadu w kwietniu 1996 r. W czasie rozmowy z redaktorem Bogusławem Wołoszańskim wynikło kilka wniosków, z których jeden głosił, że przypadek ufokatastrofy w Roswell mógł być jakąś “zasłoną dymną" akcji dezinformacyjnej amerykańskich służb specjalnych, które miały zabezpieczyć tajność katastrofy samolotu bombowego B-29 “Superfortess" z bombą atomową na pokładzie. Alternatywny wniosek głosił, że w okolicy Roswell doszło do katastrofy niemieckiego latającego spodka V-7, który testowano na pobliskim poligonie USAF w White Sands - White Sands Missile Rangę.

Nie mamy żadnych dowodów wprost na potwierdzenie prawdziwości tej hipotezy, bowiem od pół stulecia jest ona najpilniej strzeżoną tajemnicą i ma związek z najciemniejszą kartą historii Ameryki - historią broni jądrowej. Musielibyśmy uzyskać dostęp do najtajniejszych archiwów amerykańskich służb specjalnych: CIA, FBI, NSA, Archiwum Kongresu USA, ATIC USAF a nade wszystko Komisji d/s Energii Jądrowej.

Wszystkim tu wymienionym i nie wymienionym służbom udało się z powodzeniem zamazać ślady na całe dziesięciolecia tak skutecznie, że jeszcze w lecie 1985 r. mogliśmy wierzyć temu, co pisali Charles Berlitz i William L. Moore w książce “Wydarzenie w Roswell", że w pewną lipcową noc 1947 r., w okolicy bazy USAF i miasta Roswell spadł z nieba rażony piorunem najprawdziwszy NOL w kształcie dysku. Dysk został przewieziony przez wojsko do Edwards AFB w Kalifornii i wszelki ślad po nim zaginął. Nasz bezkrytyczny pogląd na sprawę zmienił się po obejrzeniu słynnego filmu “The Roswell Footages" Raya Santilliego - ukazującego sekcję zwłok rzekomej Kosmitki znalezionej przy rozbitym UFO w Roswell. Zmieniliśmy całkowicie zdanie po obejrzeniu następnego quasi-dokumentalnego filmu Jeremy Kagana “Roswell". Innymi reperkusjami tego wydarzenia są film SF “Hangar 18", także ostatni super-kiczowaty gniot hollywoodzki “Dzień Niepodległości" i horror “Z Archiwum X", Ten serial rzeczywiście jest (piszemy te słowa w 1997 r.) przebojem w naszych TV - rzecz w tym, że wydarzenia w nim pokazane są jedynie pół prawdami, a jak rzekł piekielny kuternoga dr Góbbels “największe kłamstwo mija się o włos z prawdą". W przypadku tego serialu jego realizatorom udało się to w stu procentach! Tak więc powtarzamy raz jeszcze: w Roswell nie doszło do awarii statku kosmicznego Obcych!

Skąd to przeświadczenie?

Jakie mamy na to dowody?

Przede wszystkim mówi za siebie historia II wojny światowej, a dokładniej - jej końca - i fakty, które są znane historykom jak i fanom ufologii. Zaczniemy od historii.

Jak tu już nadmieniliśmy, w 1945 r. na zajętych terenach Rzeszy pracowały intensywnie wywiady państw sprzymierzonych w Koalicji Antyhitlerowskiej realizujące misje ALSOS i PAPERCLIP. Grupa ALSOS pracowała nad atomowymi tajemnicami Rzeszy, zaś PAPERCLIP nad technologiami rakietowymi. Dzięki temu w ręce Sprzymierzonych wpadł cały wyższy techniczny personel HVP z dr von Braunem na czele i gen. Dornbergerem. W tym samym czasie sowieccy żołnierze przechwycili 5.000 osób ze średniego i niskiego szczebla technicznego, czyli tych - którzy wykonywali plany “największych mózgów niemieckich w Peenemunde." Amerykanie odtransportowali swych jeńców do Nowego Meksyku na White Sands Missile Test Range, zaś Sowieci swoich do Kazachstanu i - o ile można rozważać na serio teorie dr Strangesa - także na półwysep Tajmyr, co nawet wygląda dość prawdopodobnie w świetle afery z latającym spodkiem na Spitsbergenie, o której pisał J. O. Braenne. Niemcy, którzy pracowali nad atomem znaleźli się w Los Alamos i w Anglii (m.in. w Calder Hall), a także w gruzińskiej Agudzerze i na atomowych poligonach Nowej Ziemi.

No, a potem był już tylko wyścig o to, kto pierwszy zbuduje lepszą broń atomową. Pierwszymi, którzy zdetonowali bombę atomową byli Amerykanie, czego dokonali rankiem 16 lipca 1945 r. na Jordana de Muerte. Potem przyszła kolej na bombę wodorową, którą Rosjanie odpalili na Nowej Ziemi. Właśnie tak! - a nie - jak wmawiała nam przez lata sowiecka propaganda - Amerykanie na atolu Eniwetok, który zniósł z powierzchni Oceanu Spokojnego wysepkę Elugelab, co dało komunistycznej propagandzie podstawy do wieszania zdechłych psów na USA aż do końca Zimnej Wojny... Prawda jest taka, że Amerykanie zdetonowali “urządzenie termonuklearne" o masie 65 ton mocy 3 MT TNT, dnia l.XI.1952r. Tymczasem Sowieci zdetonowali swą bombę wodorową (już bombę, a nie wielotonowe “urządzenie termojądrowe") 12 sierpnia 1953 r. Ta głowica była lżejsza od amerykańskiego “urządzenia termojądrowego" ponad 10 razy... Rosjanie zdetonowali największą super-bombę wodorową o mocy 58...68 MT TNT na poligonie Cziornaja Guba na Nowej Ziemi w latach 60.

Wróćmy jednak do lat 40. W 1946 r. zatwierdzono status quo ante końca II wojny światowej, a dzięki niemrawości Churchilla i głupiej krótkowzroczności Roosvelta, który za cenę świętego spokoju sprzedał kraje Europy środkowej obłąkanemu zbrodniarzowi z Kremla, dając mu ziemie na których postawił stopę czerwonoarmista, zastąpiony potem przez bandziora z czerezwyczajki... - mógł się zacząć eksport komunizmu na Zachód. Czy była to wyliczona gra, czy tylko zaślepienie zachodnich polityków nie dostrzegających imperialnych ambicji ZSRR? Widząc to, co dzieje się dzisiaj w Rosji i widząc reakcje Zachodu na wydarzenia w tym kraju w latach 1989-98 jesteśmy w stanie przyjąć to drugie... W opisywanym czasie drugiej połowy lat 40. było to i jedno i drugie. Polityka Albionu poniosła sromotną klęskę w starciu ze sprzedajnością Roosvelta i chytrością Stalina, którzy dogadali się ponad głową Churchilla... Była to gra, w której każdy chwyt był dozwolony - w tym ciosy poniżej pasa. W przeciwieństwie do Roosvelta, który w starciu ze Stalinem wyszedł na głupka, Truman był twardym pragmatykiem i sięgał nawet po argument monopolu na... kontakty z Kosmitami! Truman doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo Stalin wpuścił Roosvelta w kanał, co dało temu pierwszemu legitymację do zajęcia Europy Środkowej i umocnienia w niej swych wpływów, rugując tym samym niemal do zera wpływy USA... - dlatego trzeba było wymyślić coś ekstra! I to właśnie dlatego Kenneth Arnold i jego obserwacja latających dysków nad Mt. Rainier zyskała taki rozgłos! Arnold obserwował latające dyski 27 czerwca 1947 r., a już 2 lipca tegoż roku jeden z nich rozbił się w Roswell!!! Czyż to nie dziwne? Jest oczywistym fakt, że służby specjalne USA użyły obserwacji Arnolda do swych celów i odwrócenia uwagi przeciwnika od tajnych operacji kontrwywiadowczych i ochrony amerykańskich badań naukowych.

Dlaczego?

A po prostu dlatego, że w maju 1945 r. z sowieckiej ambasady w Ottawie zbiegł sowiecki szyfrant NKWD Igor Guzienko. Zabrał on ze sobą plik dokumentów, z których wynikało, że pewni Amerykanie, w tym uczestnicy PROJECT MANHATTAN byli na garnuszku sowieckiego wywiadu i ukryci pod kryptonimami Oppenheimer - “Star", Fermi - “Editor", Greenglass - “Callibre", itp. - co wywołało z kolei afery szpiegowskie Rosenbergów, Nunn-May'a, Fuchsa i innych, oskarżonych w procesach o atomowe szpiegostwo. Wynika z tego, że służby specjalne USA były zaangażowane do ochrony amerykańskich laboratoriów naukowych i zakładów produkcyjnych oraz baz wojskowych, do których należały: Roswell AFB, White Sand AFB czy Alamogordo. To jednak nie wystarczyło, bo w 1946r. zaczął pracować reaktor jądrowy prof. Kurczatowa, co było poprzedzone od 1945 r. prowadzoną przez Sowietów rabunkową eksploatacją rud uranowych i torowych w Polsce (Kowary i okolice Jeleniej Góry), Bułgarii (Bukovo), Czechach (Jachymov), Węgrzech (Pecs), Ukrainie (Żołtyje Wody), i innych. Nawet znalezienie bogatych rud na Uralu nie przerwało eksploatacji w krajach satelickich, i trwała ona aż do 1956 r.

Postawmy zatem pytanie, co mogło Stany Zjednoczone doprowadzić do tego, że spreparowana “legenda" dla obcych służb wywiadowczych poszła w obieg? Istnieją trzy możliwe odpowiedzi:

1. Prace nad niewidzialnymi dla radaru samolotami bombowymi w ramach PROJECT RAINBOW, które to miały za zadanie dokonanie atomowych bombardowań ZSRR w ramach planu PINCHER.

2. Katastrofa bombowca B-29 z bombą atomową na pokładzie - czyli pierwsza w historii operacja ZŁAMANA STRZAŁA, i...

3. Katastrofa prototypu dyskoplanu wybudowanego wedle planów teamu w składzie: Schriever-Miethe-Beluzzo-Zimmermann-Schauberger czyli Wunderwaffe V-7!

Spójrzmy na tą drugą możliwość, która jest najbardziej prawdopodobną, a to dla tego, że w Roswell AFB stacjonowało 509 Skrzydło Bombowców Strategicznych USAF, mające na stanie 49 samolotów bombowych B-29 “Superfortess" przystosowanych do transportu i zrzutu bomb atomowych. Operacja BROKEN ARROW i poprzedzająca ją katastrofa musiała być utajniona przede wszystkim przed własnymi mediami i społeczeństwem, które przecież znały skutki działania tej broni masowego rażenia, po Hiroshimie i Nagasaki. Trzeba było ukryć prawdę także przed Kongresem i agentami NKGB oraz GRU. Nie ma lepszej legendy od jeszcze bardziej tajemniczej legendy - a za tą dowództwo USAF uznało relację Arnolda (i inne też) o obserwacji UFO... Relacje te -jak wykazał to Robert w swej pracy pt. “Tryptyk ufologiczny: Ufologia a polityka" - zostały wykorzystane nie tylko przez USAF, jak pokazała to niejednokrotnie historia.

A teraz rozważmy możliwość katastrofy dyskoplanu V-7 w okolicy Roswell. Jak to już nadmieniliśmy, prototyp(y) hitlerowskiego dyskoplanu zostały przewiezione do New Mexico w ramach misji PAPERCLIP i wypróbowywano je w okolicy Whi-te Sands. To miejsce leży niedaleko Los Alamos i Alamaogordo, bowiem V-7 miał napęd jądrowy. Hipoteza ta wygląda niezwykle, ale wcale nie jest taka niezwykła, jakby się wydawało. Świadczy za tym kilka przesłanek, a mianowicie:

1. Badania nad V-7 miały miejsce na terenach okupowanej Polski w bliskości miejsc, gdzie wydobywano uran i tor: w Górach Sowich, Wrocławiu i Gdyni, gdzie dowożono rudę uranową i torową z kopalni wymienionych w poprzednich rozdziałach. NB, w Kowarach testowano także reaktor jądrowy, na co wskazują takie detale, jak np. ołowiane płyty, rurki z miedzi czy osmorenu. Te artefakty znajdują się tam do dziś dnia. Coś takiego było także na terenach Protektoratu Czech i Moraw, gdzie centrum badawcze SS znajdowało się w okolicy występowania i wydobycia rud uranowych w Pfibramsku, czego już nie można zrzucać na karb przypadku.

  1. Przy budowie Modelu N-3 austriacki uczony dr Schauberger używał nadzwyczajnego rodzaju napędu na bazie wody, jako paliwa (kontrolowana reakcja termojądrowa ???). Silnik ten pozwalał dyskoplanowi na osiąganie nieprawdopodobnej szybkości i wysokości lotu przy ogromnej, fantastycznej manewrowości aparatu latającego. Jak wiadomo, jedynymi urządzeniami energetycznymi pracującymi na bazie wody są właśnie reaktory jądrowe.

  2. White Sands Missile Range znajduje się w okolicy Alamogordo i Los Alamos, co jak już tu pisaliśmy, stanowi kolejną przesłankę “za" tą hipoteza, bowiem w obu tych miejscach prowadzono prace nad technologiami nuklearnymi...

I wreszcie:

4. Szczątki rozbitego NOLa były szybko przewiezione do Edwards AFB w Kalifornii i Fort Worth ARB w Teksasie, gdzie je pieczołowicie ukryto. Rzecz w tym, że obie te bazy mają bunkry dekontamitacyjne, w których składuje się “gorące" materiały radioaktywne! I to aż do czasu obniżenia ich radioaktywności do mniej szkodliwych rozmiarów.

Tajemnica radioaktywnego napędu jądrowego i jego wykorzystania do przenoszenia ładunków konwencjonalnych czy jądrowych stanowiła nie lada wyzwanie dla służb wywiadowczych - szczególnie tych sowieckich! Czyż nie jest łatwiej w ten sposób wyjaśnić katastrofę w Roswell, niż tworzyć skomplikowane scenariusze i wprowadzać w sprawę - to zagmatwane równanie - kolejną niewiadomą - Obcych?...

Najciekawszym momentem w filmie Kagana jest ten, w którym reżyser pokazuje (celowo bądź niecelowo) mechanizm “celowanego rykoszetu" (jak nazwał ten proces Nestor polskiej ufologii Lucjan Znicz-Sawicki w swych pracach) polegający na rozsiewaniu plotek i pogłosek różniących się tylko o włos od rzeczywistości... Oprócz jednego, kluczowego faktu, pani kapitan służby medycznej USAF opowiada historię ożywienia Kosmity w szpitalu lotnictwa swemu chłopakowi, a ten powtarza ją w sekrecie - a jakże - kolejnym osobom, zaklinając się przy tym, że informacja pochodzi z “pewnego i sprawdzonego" źródła... Metoda to stara i używana jak świat, i niewiarygodnie skuteczna, zwłaszcza w demokratycznych społeczeństwach. Opowiastkę o autentycznym UFO, którą Amerykanie jeszcze “wzmocnili" drugą opowiastką o żywym Obcym miały dojść do Kremla i stanowić ostrzeżenie dla generalissimusa, który miał pod bronią w Europie 11 milionów ludzi i ogromny apetyt na jej większą część, co udowodnił w Skandynawii, gdzie wypróbowywał swoje - przepraszamy - poniemieckie, zdobyczne rakiety V-l i V-2. A miał ich do bólu, bo Armia Czerwona zajęła w Niemczech prawie 22.000 sztuk tej broni! Dwadzieścia dwa tysiące jednostek! !!

Dlatego też Zachód musiał coś zrobić! - by odpowiedzieć na stalinowskie przedstawienie - demonstrację siły. Latający talerz z atomowym napędem plus bomba A lub H - o! to było właśnie to coś ekstra! V-7 zbiegał się z PROJECT RAINBOW w tej mierze, że był on pierwszą konstrukcją typu “stealth", bowiem był niemal niewidzialny dla ówczesnych systemów radiolokacyjnych - a zatem był idealną bronią pierwszego uderzenia - ot, coś takiego, jak “Czerwony Październik" z powieści Toma Clancy'ego... To dlatego - jak sądzimy - katastrofa w Roswell była genialnym humbugiem wymierzonym w GRU i NKGB.

A teraz spójrzmy na tą historię z jeszcze innego punktu widzenia i na jeszcze jeden jej aspekt. Charles Berlitz podaje bardzo ciekawą listę obserwacji NOLi w okolicach Roswell AFB, która może być użyteczny dla nas pod względem tego, jak technicy z White Sands testowali niemieckie latające spodki i opanowywali technikę lotu V-7:

25.VI. - przelot dyskokształtnego obiektu nad Silver City (NM),

26. VI. - przelot kulistego obiektu nad Wielkim Kanionem Kolorado (CO),

27.VI. - przelot dyskoidalnego obiektu nad Tintown/Bisbee na granicy z Nowym Meksykiem (AR/NM), 27.VI. - przelot grupy 8 lub 9 latających dysków nad Warren (AR), zaobserwowany przez mjr G. B. Wilcoxa,

27.VI. - przelot białego dysku nad Pope (NM),

27.VI. - przelot dysku nad San Miguel (NM),

27.VI. - przelot dysku nad White Sands AFB, zaobserwowany przez kpt.E. B. Dethney'a (NM),

28.VI. - przelot “ognistej kuli z ogonem" nad Alamogordo, zaobserwowany przez kpt. F. Dwyne'a (NM), 29.VI. - piloci USAF obserwują NOLa w okolicach Cliff, który podobnież wylądowała, ale poza dziwnym zapachem niczego niezwykłego tam nie stwierdzono (NM),

29.VI. - grupa ekspertów lotniczych USAF, pod kierownictwem dr C. J. Zohna (zwróćcie uwagę na niemieckie brzmienie nazwiska!) obserwował srebrny dysk, który wykonywał różne ewolucje nad White Sands Proving Grounds (NM),

29.VI. - obserwacja przelotu srebrnego dysku nad Tucumcari (NM),

30.VI. - przelot 13 dyskokształtnych obiektów nad Albuquerque (NM),

1 .VII. - przelot białego dysku nad Albuquerque (NM),

1-6. VII. - siedem meldunków o obserwacjach UFO nad północnymi stanami Meksyku - od Mexicali do Juarez,

1 .VII. - przelot ogromnego dysku nad Phoenix (AR), 1/2.VII. - katastrofa UFO w okolicy Roswell (NM).

“Co zatem widzieli ci ludzie?" - pyta dramatycznie Charles Berlitz i po chwili sam sobie odpowiada: “Oczywiście nie rakiety skonstruowane według rakiet V-2 które wypróbowywano w tym czasie na poligonie w White Sands, jak to wyjaśniało kilku sceptyków!" Zgadzamy się, że V-2 nie były już żadną nowością, ale niemieckie latające talerze były ostatnim hitem techniki. Z tego wszystkiego można wydedukować, że ci, którzy coś o tym wiedzieli - nie powiedzieli nic (zgodnie z prawem Burdego) i zwalili wszystko na Kosmitów, podobnie jak ci, którzy widzieli, ale nie wiedzieli, bowiem wtedy stał się modny fenomen UFO i kontakt z pozaziemską cywilizacją był fascynującym marzeniem świata, który miał już serdecznie dość wojennego szaleństwa.

Pozostańmy jeszcze przy pytaniu, czy w ogóle jest możliwa katastrofa UFO? Być może pytanie głupie, ale konkretne. NOLe obserwowano od 1947 r. i musiały one być zbudowane w oparciu o matematyczne modele niezawodności - co oznacza, że NOL musi sobie dać radę w każdych warunkach i przede wszystkim chronić w przypadku katastrofy swych pasażerów. Według “legendy roswelliańskiej", obok rozbitego dysku znajdowały się martwe ciała humanoidów, które potem przewieziono do Dallas i tam pokrojono, jak to pokazano na filmie Santilliego. Sam zaś dysk był zrobiony z metalu “zapamiętującego kształt" - o czym mówi w swym filmie Jeremy Kagan. W porządku, zgadzamy się z tym, ale w takim razie dlaczego rozbity dysk nie wrócił po katastrofie do swego poprzedniego kształtu a pozostał z niego rozbity wrak we wnętrzu krateru?

Następna sprawa - skoro NOLe są doskonałymi pojazdami atmosferycznymi (jak udowadnia to prof. dr inż. Jan Pająk w swych pracach), hydrosferycznymi i kosmicznymi, to dlaczego ów nieszczęsny NOL spadł po trafieniu go zwykłym piorunem? Przecież - jak dowiodły tego materiały filmowe dostarczone przez Hungarian UFO Research Federation z Debreczyna w 1997r. - NOLe są w stanie wytrzymać uderzenie pioruna! Dziwne! Super statek kosmiczny pada na Ziemię rozwalony jednym piorunem! Nie mówiąc już o tym, że każdy statek latający jest klatką Faraday'a i ładunek elektryczny musi spłynąć po jego powierzchni nie robiąc szkody załodze. Takie są prawa fizyki! Przecież tak prymitywny w sumie statek kosmiczny jak Apollo-11 trafiły w czasie startu cztery pioruny i poza chwilowymi przerwami łączności nic się złego nie stało...

Krótko mówiąc, była to katastrofa samolotu B-29 “Superfortess" bądź amerykańskiej wersji dyskoplanu V-7. Istnieje jeszcze jedna możliwość - mógł to być latający dysk - aparat szpiegowski wysłany z Grenlandii nad atomowe poligony New Mexico przez niedobitki hitlerowców, bazujących w “Bobrzej Tamie" nad brzegami płoni North East Water na Morzu Grenlandzkim...

Spreparowane wyjaśnienie o katastrofie statku Obcych, o czym miały świadczyć znalezione trupy humanoidów były typowym humbugiem, który działa do dziś dnia. Przykładem na to jest film Santilliego, którego zadaniem było po raz któryś reanimować tę katastrofę, a obie te rzeczy miały przynieść konkretne zyski - i przynoszą!

Kopia filmu Santilliego kosztuje około 50 USD, zaś turyści zwiedzający Roswell zostawiają w tym mieście miliony USD rocznie! I kto o zdrowych zmysłach zarzynałby kurę znoszącą złote jajka?... Nie ma takich głupich! - zwłaszcza w Ameryce, gdzie ludzie czują pieniądze każdym bebechem i zrobią dla nich wszystko - łącznie z humbugiem stulecia, jakim jest “wydarzenie w Roswell"...

NB, inne miasteczka bez perspektyw także pozazdrościły sławie (a nade wszystko pieniędzy) mieszkańcom Roswell i jak grzyby po deszczu zaczęły się mnożyć kolejne ufokatastrofy na terenie Stanów Zjednoczonych: Aztec, Laredo, Phoenix...

Roberto Pinotti na łamach mediolańskiego “Mysteri e verita" wyliczył 22 katastrofy na terenie USA! A gdzie reszta świata? W tym kontekście prawdziwości nabierają wydarzenia na Spitsbergenie i w Gdyni, bo... - nikt, poza garstką autorów biorących nędzne wierszówki, na tym nie zarobił!...

Film Santilliego miał premierę w 1995 r., a szumnie zapowiadane dowody na jego autentyczność nie zostały podane do dnia dzisiejszego (18 września 1998 r.), a zatem wciąż musimy na nie czekać. Pytanie za 64.000 dolarów - jak długo?

Będziemy czekać, choć wątpimy, czy się doczekamy, jeżeli mamy rację.

I jeszcze jedno - wielu Czytelników zapytywało nas, i nie bez racji - skoro Niemcy, a potem Amerykanie, przechwycili technologię Obcych, to teraz po naszym niebie powinny przelatywać nie UFO, ale amerykańskie pojazdy w kształcie talerzy! Nowoczesne technologie amerykańskie mogły powstać z inspiracji technologiami Obcych - ale w swej głównej mierze są one technologiami “ziemskimi"...

Rzecz w tym, że gros technologii Obcych opiera się na nieznanych nam prawach fizyki, do których cała nasza fizyka klasyczna i relatywistyczna stanowi zaledwie Podpunkt do wstępu!

Stąd właśnie ten silny opór uczonych broniących swego zaskorupiałego widzenia świata! UFO są tym co rozwala wszystkie znane nam pojęcia o przestrzeni i czasie!

Wygląda na to, że żeby korzystać z tej technologii, nasza fizyka i inne nauki stosowane, muszą dokonać ogromnego skoku, a ten na razie jest niemożliwy ze względu na rewolucyjność tej Obcej wiedzy. Jak na razie, to mamy z niej jedynie okruchy: tranzystory, obwody scalone, nadprzewodniki... Obawiam się, że sytuacja przedstawia się identycznie, jak w powieści braci Strugackich pt. “Piknik na skraju drogi".

Musimy czekać...

ROZDZIAŁ 24

POWRÓT ASTRONAUTÓW HITLERA.

Po raz pierwszy w historii Ludzkości: faszystowski astronauta na orbicie - Okropna wizja: Hitler żyje! - Bronie za życie rakietowych niewolników - Tajne inspekcje profesora Wehrnera von Brauna.

... Była to ostatnia noc przed startem. Przygotowania przedstartowe, w które zaangażowano kilkaset osób powoli zbliżały się ku końcowi. Ponownie sprawdzano wszystkie detale przed podróżą pierwszego astronauty. W tym czasie do bazy wciąż przyjeżdżały czarne mercedesy z dokładnie sprawdzonymi i dobranymi pieczołowicie gośćmi z całej Rzeszy. Delegaci pochodzili nie tylko z Westpreussen i Reichsgau Sudetenland, ale i z Ingermannlandu, Gótengen i Memel-Narewu, które powstały jako strefa buforowa między Europą a Azją po porażce ZSRR i wyrzuceniu Rosjan za Ural.

Wszyscy byli niezmiernie wzruszeni, w tym generalicja i komendanci SS, wysocy urzędnicy państwowi i partyjni, dziennikarze i ekipy filmowe, aż do ostatniego technika i załogi wojskowej bazy, która się nigdy nie zbliżyła do rakiety.

Temu wzruszeniu nie oparł się nawet Heinrich Holzer. Próbował zachować spokój i równowagę duchową, która po wielomiesięcznym wysiłku pomogła mu sięgnąć zaszczytu bycia pierwszym astronautą. Lekarze przepisali mu przed lotem dziesięciogodzinny wypoczynek, a on go w pełni wykorzystał.

Kiedy rankiem promienie słoneczne zalały całą miejscowość, a wskazówki na zegarze odmierzyły czas wypoczynku, do jego łóżka podszedł lekarz, potrząsnął go delikatnie za ramię i rzekł: “Es ist schon Zeit."

Szybko wstał z pościeli, umył się ubrał i zjadł śniadanie. Po badaniu lekarskim asystenci zaczęli ubierać go w oliwkowo-zielony skafander i na głowę włożyli ciężki hełm z hitlerowskim orłem nad oczami. Potem odprowadzili do samochodu, który podwiózł go do ogromnej wieży rakiety.

Po chwili Holzer wstąpił do kabiny statku kosmicznego. Patrząc z jej szczytu widział, nisko na dole, lekarzy, techników, a za nimi ogromną masę ludzką ubraną w różne mundury: feldgrau Wehrmachtu, ciemnoniebieskie lotnictwa, czarne, brązowe i khaki. Nad tym wszystkim łopotały krwawo-czerwone sztandary ze swastyką na białym kręgu. Jeszcze tylko pozdrowił ten tłum wyciągniętą prawą ręką w hitlerowskim pozdrowieniu i znikł we wnętrzu statku kosmicznego.

Na stanowisku dowodzenia lotem kierował główny konstruktor, jego nazwisko było od początku związane z rozwojem techniki rakietowej. Był to ten, który po powodzeniu kontrofensywy w Ardenach i wyparciu Aliantów z Europy, zajęciu Wielkiej Brytanii i atomowym bombardowaniu Moskwy, zdążył odnowić instytut rakietowy w Peenemunde, a teraz namówił Fuhrera, by po wojnie zajmował się technikami rakietowymi.

Przed personelem stanowiska dowodzenia i grupą umundurowanych generałów i SS-Brigadefuhrerów, na wielkim ekranie TV widać było twarz astronauty.

Jest dzień 10 kwietnia 1959 r., godzina 8:08.

...Drei ...zwei... eins ...START!!!

Oślepiający błysk i gigantyczny obłok dymu nad betonowym placem. Ogłuszający huk i dudnienie przeciągłego grzmotu, płomień - najpierw ognista kula, potem oślepiająco jasny ognisty słup... - rakieta powoli dźwiga się do góry, a z dysz strzelają płomienie. Po paru minutach rakieta staje się świetlnym punktem znikającym w błękicie nieba.

Potężny siła wtłacza astronautę w fotel, kiedy pracują silniki rakietowe. Nieprzyjemna wibracja zanika, kiedy odpada ostatni booster i astronauta na chwilę traci orientację w nieważkości...

Godzina 8:50 - statek kosmiczny przelatuje nad Ameryką Południową, którą astronauta obserwuje przez bulaj. “Alles in Ordnung" - melduje. Tam na dole Japończycy wypalali dżunglę, zaś Niemcy już sięgnęli Wszechświata.

Godzina 9:13 - statek kosmiczny GROSSDEUTSCHLAND-1 przelatuje nad Afryką. Większą część tego kontynentu przesłaniają obłoki. Kontynent ten stał się poligonem doświadczalnym niemieckiej polityki kolonialnej. Z tego kontynentu przed paru laty praktycznie zniknęła czarna rasa, wykończona Cyklonem B. Spalona w krematoriach i przerobiona na szykowne lampy z ludzkiej skóry... Afryka - meldunek z pokładu: “Schade, das es bewolkt ist."

Godzina 9:25 - przygotowanie do lądowania.

Godzina 9:55 - lądowanie.

Jeszcze tego samego dnia w dziennikach dziesiątków stacji radiowych i na czołówkach poczytnego dziennika “Volkischer Beobachter" pojawiła się informacja:

“Dzisiaj, 10 kwietnia 1959 r;, o godzinie 9:55 czasu miejscowego, wylądował statek kosmiczny GROSSDEUTSCHLAND-1, pilotowany przez SS-Sturmbannfuhrera Heinricha Hólzera po dokonaniu jednego oblotu Ziemi w północno-zachodniej części Reichskommisariatu Ukraine..."

To naprawdę paskudna wizja: Hitler żyje, a Europa od Uralu po Atlantyk jest we władaniu III Rzeszy. Nasza krótka historyjka pierwszego lotu człowieka w Kosmos jest jedynie próbą rekonstrukcji tego, co stałoby się, gdyby Niemcy i Japonia wygrały II wojnę światową, a to dzięki rozwojowi techniki rakietowej i nuklearnej, a potem III Rzesza mogłaby wysłać w Kosmos swego pierwszego kosmonautę. Wokół Ziemi latałaby sobie kapsuła statku kosmicznego GROSSDEUTSCHLAND-1, ale pytamy, jaka ta Ziemia by była?

Zniewolona i skolonizowana wedle planów nazistów, narody figurowałyby jedynie jako nazwy geograficzne miejsc, gdzie kiedyś żyły, albo w rezerwatach, jak dzisiaj Indianie. Nie zapominajmy myśli, którą zaczęliśmy tą książkę, że rozwinięta technika w rękach barbarzyńców może tylko zabijać, bowiem barbarzyńca nie potrafi niczego innego niż rozszerzać swój Lebensraum - jak trzeba, to także i w Kosmos...

Być może Czytelnik poczuje niesmak czytając nasze małe opowiadanie z gatunku political-science-fiction jako mit, który miałby za cel gloryfikację technicznych umiejętności hitlerowców. Uprzedzamy, że jesteśmy od tego jak najdalej. Ale jeżeli mamy dany problem wyjaśnić, to musimy wziąć pod uwagę, że u początku przenikania człowieka w Kosmos stała technologia, która spowodowała śmierć i cierpienia dziesiątek tysięcy zagłodzonych, chorych, bitych i udręczonych na wszystkie sposoby “rakietowych niewolników" w Nordhausen, Głuszycy, Śtechovicach, itd. itd.

Nie zapominajmy, że fascynującą przygodę lotów kosmicznych i lądowania człowieka na Księżycu zawdzięczamy dr Wehrnerowi von Braunowi, którego faszystowska przeszłość jest po prostu dowiedzionym faktem historycznym. Będąc dyrektorem naukowym projektu V-l i V-2 musiał on wiedzieć, kto i w jakich warunkach pracował wytwarzając te rakiety, które on projektował...

10 lutego 1962 r. Julius Mader, autor książki “Tajemnica z Huntsville" dostał list od byłego więźnia “Mittelwerk Dora" Adama Cabala z Wrocławia, w którym autor napisał m.in., że:

Profesor Wehrner von Braun w czasie wielu odwiedzin w Dorze ani raz nie zaprotestował przeciwko okrutnemu traktowaniu więźniów. Wielokrotnie wchodził do hali 36. 3/4 jej powierzchni zabierały długie na 6 m prycze z desek. Na końcu hali, gdzie znajdował się korytarz A, miała miejsce najhaniebniejsza zbrodnia w Dorze. Znajdowało się tam “ ambulatorium " w którym konali ludzie dobijani przez ciągłą ciężką pracę i mściwość nadzorców, leżały tam ludzkie zwłoki jak jedna masa. Profesor von Braun przechodził blisko koło nich, niemal ich dotykając.

Ludzie umierali tam dziesiątkami (...), zaś prof von Braun przechodził koło nich nawet nie zwracając ku nim głowy. Nie wierzę w to, że w tych chwilach jego myśli były zajęte przestrzenią międzyplanetarną. Nie wierzę w to że nie widział tych którzy umierali w błocie i brudzie. Musiał ich widzieć!"

Wehrner von Braun, według encyklopedii niemieckiej techniki rakietowej, według przydziału służbowego SS-Gruppenfuhrer, przemilczał swe wizyty w “rakietowym piekle" Nordhausen, tak jak to zrobił w przypadku odwiedzin w “Der Riese" w Górach Sowich - o czym opowiedział nam Tadeusz Łukawski.

Milczał, kiedy mógł złagodzić los więźniów pracujących przy produkcji rakiet. Milczał i potem, kiedy w 1945 r. dwaj żołnierze włożyli do walizki pieczołowicie zabezpieczony przed molami czarny esesowski uniform pakując go do samolotu do Ameryki. Zachował milczenie do swej śmierci w 1976 r.

Pytanie brzmi: “Dlaczego?"

Jak długo będziemy się zajmowali futurystycznymi wynalazkami nazistów oraz ich źródłami, z których owe wynalazki brały swe początki, nie możemy zapomnieć, jakimi zbrodniami przeciw ludzkości były one opłacone i jak złowieszczym celom miały one posłużyć...

ROZDZIAŁ 25

SPOTKANIA Z “FOO-FIGHTERS

Zemsta z niebios: “latające fortece" nad Niemcami - 23 listopada 1944 r.: panika w powietrzu - “Tam gdzie są foo, tam jest i ogień" - Zgłoszeń i meldunków przybywa - UFO w czasie przeciwuderzenia w Ardenach - “Ostatni pilot eskadry foo-fighters".

Jest listopad 1944 r. Amerykańskie “latające twierdze" zrzuciły w tym miesiącu na terytorium Rzeszy ponad 55.700 a brytyjskie bombowce 53.000 ton bomb. Niemieckie koleje są już zniszczone, a miasta takie, jak: Koblencja, Hamburg czy Saarbrucken są celami częstych nalotów. Wciąż trwają naloty na rafinerie naftowe i fabryki materiałów pędnych, Anglicy bombardują Berlin, Hanower, Kolonię i Essen. Amerykańskie naloty dywanowe zmiatają z powierzchni ziemi Drezno i Hamburg.

Bombowce wykonują naloty w celu zniszczenia stanowisk odpalania ciężkich pocisków rakietowych V-2 i pocisków odrzutowych V-l, które z kolei Niemcy odpalają również z wyrzutni lotniczych...

23 listopada 1944 r. o godzinie 22, por. Eduard Schlueter z 415 Eskadry USAF z bazy w Dijon pilotował swój samolot w kierunku Mainz. W akcji obserwacji brali udział także porucznicy D. J. Meyers i F. Ringwald z wywiadu lotnictwa A-2.

Krótko po skończeniu zwiadu nad skrajem Schwarzwaldu pilot zaczął obserwować rzekę Ren.

Na jakieś 20 mil od Strasburga, por. Ringwald zaobserwował przez boczne okno kabiny 10 ognistych kul barwy czerwonej jak leciały z ogromną prędkością w zwartej formacji.

- Jesteś pewny, że to nie jakiś refleks? - zapytał por. Schlueter.

- Oczywiście!

Pilot zaczął obserwować światła, które zmierzały ku nim. Bez najmniejszego namysłu zameldował do bazy:

NB, powyższy epizod posłużył Andrzejowi Zbychowi na punkt wyjścia jednego z odcinków serialu “Stawka większa niż życie"... Sugerował w nim, że były to albo wiązki ścieśnionego światła - czyli promienie laserowe, albo... nowe pojazdy latające Niemców. Oczywiście w finale dzielny Hauptmann Hans Kloss nie dość, że rozwiązał tę zagadkę, to jeszcze spowodował, że dywanowy nalot rozniósł na strzępy atrapę fabryki, zaś on sam osobiście wysadził prawdziwą fabrykę w powietrze.

Inaczej zachowali się piloci Henry Giblin i Walter Cleary, którzy nad północną Anglią spotkali się z ogromną pomarańczową kulą, leciała ona z prędkością tylko 45 km/h na wysokości około 500 m nad ich myśliwcem. Oczywiście naziemna stacja r/lok. nie potwierdziła obecności obiektu w sąsiedztwie ich samolotu. Tymczasem ich pokładowy radar wysiadł i musieli zawrócić do bazy. Tam obaj piloci stali się celem pośmiewiska swych kolegów, ale dzisiaj wiemy, że byli oni pierwszymi lotnikami Aliantów, którzy spotkali się z fenomenem Foo-fighters. Określenie to najprawdopodobniej wzięło się z komiksu “Smokey Stover", gdzie często padały słowa: “Where there's foo, there's fire" co można przełożyć: “Gdzie jest feu (z franc. ogień) tam jest pożar". Słowo “foo" można tłumaczyć także jako “fool" - “głupiec", aczkolwiek pierwsza wersja wydaje się bardziej adekwatna, bowiem słowa “foo" i “feu" wymawia się identycznie - “fu"... Poza tym spotykało się jeszcze inne określenia, jak np. “kraut balls" - co w żargonie lotników miało znaczyć “zielone głowy", choć etymologii tej nazwy nie znamy, to możemy założyć, że chodziło tu o pilotów, którzy widzieli foo-fighters....

Następna para z 415 Eskadry: McFalls i Baker opisała swe spotkanie z foo-fighters, który to opis znalazł się potem w archiwach A-2:

22 grudnia 1944 r. o godzinie 6 rano, opodal Hagenau, na wysokości 3.050 m przybliżyły się do nas dwa wielkie i jasne światła. Ich kolor był jasno-pomarańczowy. Kiedy osiągnęły nasz pułap, to przez dwie minuty siedziały nam na ogonie. Obiekty były pilotowane. Potem się od nas oddaliły, przy czym wydawało się nam, że widzieliśmy wydobywające się z nich płomienie"!"

Dalszego ciągu informacji nie znamy, bo nie przeszedł przez cenzurę wojskową, prawdopodobnie była w nim opisana reakcja pokładowej aparatury r/lok.

W nocy 24 grudnia 1944 r. McFalls i Baker lecieli nad Nadrenią, kiedy ponownie w ich pobliżu zjawiła się gorejąca czerwonym światłem kula. Kula ta stała się naraz kształtem jakiegoś okrągłego samolotu (!!!), który wykonywał jakieś karkołomne manewry, a potem odleciał gdzieś ku dołowi.

Na następne meldunki nie trzeba było długo czekać. Załoga bombowca, którą zmusiła do lądowania grupa 15 świetlistych kul, zameldowała w dowództwie, że każda z nich wydawała z siebie dziwne światło o zmiennej intensywności. Wydawało się im, że zmiany blasku zależą od prędkości obiektów. W swym meldunku informowali oni, że:

W jednej chwili kule się do nas zbliżyły, jedna po drugiej i to tak blisko, że dotykały naszych skrzydeł. Odczuwaliśmy ostry wzrost temperatury. Oczywiście pokładowy radar przestał działać."

Pilot innej “latającej fortecy" zameldował, że już nad Wyspami Brytyjskimi napotkał ognistą kulę, która go przez jakiś czas śledziła - tzn. leciała za nim. Kiedy o swej obserwacji opowiedział kolegom, ci go wyśmiali, że padł ofiarą przywidzenia. Kiedy w dwa dni później obserwował ognistą kulę identyczną z tą, którą obserwował ongiś, zaczął być przeświadczony o realności swych obserwacji. W odległości kilkuset metrów od tajemniczego obiektu dobiegł doń dziwny dźwięk, jakby pochodził od śmigieł niewidzialnego samolotu. Kiedy nadal leciał swym kursem, kula oddaliła się od niego i odleciała. Po chwili zaobserwował ja znów na wielkiej wysokości i w znacznym oddaleniu od swej maszyny.

Plotki o tym, że foo-fighters są jakąś tajną bronią faszystów nasiliły się w drugiej połowie grudnia 1944 r., bowiem Niemcy złapali drugi oddech i uruchomili doskonale przygotowaną operację o kryptonimie “Herbstsnebel", której celem było zdobycie Antwerpii przy pomocy potężnego uderzenia pancernej pięści, która zarazem miała oddzielić od siebie amerykańskie armie Bradley'a i Pattona.

16 grudnia w Ardenach runęła na amerykańskie linie ofensywa 800 niemieckich czołgów. Amerykanie byli kompletnie zaskoczeni i nieprzygotowani do obrony wielu z nich uciekło na sam widok żołnierzy Wehrmachtu, których nikt się nie spodziewał. 12 Armia gen. Omara Bradley'a została rozdzielona na dwoje i tym sposobem Hitlerowcy uzyskują we froncie głęboki wyłom, którym wtargnęli w głąb zdobytego przez Aliantów terytorium.

Postępy wojsk niemieckich trwają jakieś 6 do 8 dni, póki Amerykanie nie otrząsnęli się z zaskoczenia. (Bardzo dramatycznie ukazuje to hollywoodzka superprodukcja “Bitwa o Ardeny" z plejadą gwiazd amerykańskiego kina lat 70.) Szybko zorganizowali obronę i przygotowywali się do kontrataku. Prawdopodobnie dowództwo Aliantów zaczęło brać meldunki o foo-fighters na poważnie, bowiem podejrzewano, że w Alzacji szykuje się kolejny niemiecki atak mający wesprzeć ofensywę w Ardenach i sztab polecił meldować o wszelkich obserwacjach dziwnych zjawisk nad tym terenem! 23 grudnia, kiedy polepszyła się pogoda, 9 Armia USAF wykonała 1200 nalotów, a w dniu następnym niemieckie pozycje zaatakowało kolejnych 2.000 “latających fortec" z 8 Armii USAF pod osłoną 800 myśliwców dalekiego zasięgu. W czasie tej akcji wielu pilotów obserwowało gorejące czerwono i pomarańczowo kule na niebie dolatujące do ich maszyn nad Hagen, zaś żółte kule widziano nad Neustadtem. Kule te podlatywały do samolotów, leciały równolegle do nich i znikały równie nagle, jak się pojawiły.

Fenomen foo-fighters był nie tylko europejskim fenomenem bowiem obserwacje ich odnotowano także nad Japonią i Pacyfikiem. Tak np. załoga Liberatora B-24 była eskortowana znad laguny Truk przez dwie czerwono świecące kule przez kilkadziesiąt kilometrów.

Wróćmy do Europejskiego TDW.

12 stycznia 1945 r., kiedy na północnym skrzydle frontu w Ardenach toczyły się zażarte walki, VII i XVIII Korpusy 1 Armii USA meldują o obserwacjach czerwono świecących latających kul. Żołnierze widywali od jednego do 4, a czasem i więcej latających obiektów.

Jeszcze w czasie od połowy stycznia do końca kwietnia 1945 r. na temat foo-fighters zgromadzono pojemny wywiadowczy materiał informacyjny, który był analizowany przez dowództwo. Kiedy się jednak okazało, że obiekty owe nie przejawiają żadnych wrogich zamiarów, a tereny - nad którymi je obserwowano - były zajęte przez Sprzymierzonych, śledztwo w tej sprawie umorzono w 1945 r. na początku maja.

Ostatnie zaobserwowane foo-fighters odnotowano na początku maja 1945 r., kiedy to pewien pilot zaobserwował nad wschodnim skrajem Schwarzwaldu 5 pomarańczowych kul, które leciały w formacji trójkąta.

I już na koniec rozdziału. Musimy nadmienić gwoli ścisłości, że na tym historia foo-fighters się bynajmniej nie skończyła, bo Brytyjczycy w latach 70. i 80. powołali do życia program badawczy nazwany PROJECT PENNINE, którego celem jest badanie dziwnych, czerwonych, żółtych i pomarańczowych kul - zwanych przez nich BOL - Ball Of Light - nad Górami Pennine. Rzecz w tym, że kule takie obserwowano tam zawsze - a trzeba nam wiedzieć, że okolica ta, podobnie jak okolica Babiej Góry, ma mieścić w sobie wejście do podziemnego państwa Agharti... Ale to już inna historia.

ROZDZIAŁ 26

ZAKOŃCZENIE - POZAZIEMSKIE TECHNOLOGIE W TRZECIEJ RZESZY?

Jeszcze jedno o foo-fighters - “Złapać, ale nie strzelać!" - Feuerball und Kugelblitz - Przegląd samolotów przeszłości - Od broni odwetowych do hitlerowskiej stacji kosmicznej “Andromeda" - Projekt “Uranus" - Pozaziemski desant w III Rzeszy?

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, o co właściwie szło w przypadku foo-fighters? Jedno z kilku możliwych wyjaśnień - które wynika z powszechnie panującego przekonania o rozwoju technicznym, o sposobie myślenia naukowców Hitlera i jego konstruktorów - mówi, że mogło chodzić o fluoryzujące balony małych rozmiarów. Dr Peter Halden wykazuje, że te balony mogły mylić pilotów myśliwców i powodować, że odłączały się one od strumienia samolotów (taktyka wypracowana przez Aliantów w 1942 r. zakładała, że samoloty bombowe przenikały na terytorium Rzeszy nie ławą, ale właśnie strumieniem tak, aby było naruszone tylko jedno “pudełko" hitlerowskiej obrony) i pozwalało to hitlerowskim maszynom zaatakować angielskie i amerykańskie bombowce.

Tenże autor opisuje, że całe dziesiątki balonów używano do tego, by wynosiły w powietrze różne przedmioty, które dezorientowały obsługę radarów naziemnych i lotniczych nieprzyjaciela. Tymi przedmiotami były najczęściej tzw. odbijacze kątowe. Bardzo często stosowano to w okolicach jezior Wannsee i Museelsee, co było bardzo uciążliwe w nawigacji powietrznej.

Ta dowcipna i całkiem elegancka teoria - niestety - nie wyjaśnia wszystkiego. Być może w małym udziale procentowym były to balony z odbijaczami kątowymi, aliści nie wyjaśnia tego, że balony te poruszały się w powietrzu o wiele szybciej, niż samoloty myśliwskie, zaś ich manewrowość była już w ogóle nieporównywalna. Sięgnijmy znów ku autentycznym źródłom:

W czasie nocnych nalotów na zachodnie Niemcy przypadkowo w różnych okolicznościach widziałem świecące, latające dyski albo kule, które leciały w ślad za naszymi formacjami bombowymi."

- jak to oświadczył jeden z wyższych oficerów wywiadu 8 Armii USAF w czasie konferencji prasowej -

Było powszechnie wiadomo, że niemieckie nocne myśliwce miały zamontowane w przedniej części kadłuba bardzo silne reflektory, którymi nagle oświetlały cel no to, by skuteczniej weń mierzyć, ale przede wszystkim po to, by oślepiać nieprzyjacielskich tylnych strzelców. Często po prostu wywoływali w ten sposób panikę na pokładach alianckich maszyn, co obniżało morale i sprawność bojową załóg. W ostatnim roku wojny, Niemcy wysyłali wiele obiektów kierowanych radiem, które miały niszczyć system zapłonowy naszych silników lotniczych i pracę stacji r/lok. Z całą pewnością nasi uczeni przejęli ten wynalazek i udoskonalają go tak, by był on bronią zarówno obronną, jak i zaczepną. "

Zaraz, zaraz - skądś to już znamy - czyż nie z filmu “Szpieg w masce" z Hanką Ordonówna w robi tytułowej?...

Te “sterowane radiem obiekty", które się pojawiły w wypowiedzi tego wywiadowcy, stały się corpus delicti dla włoskiego autora Renata Vesco w jego książce “Złapać, ale nie strzelać" z 1968 r.

Renato Vesco pisząc na temat hitlerowskiego postępu naukowego w III Rzeszy, aplikuje nam stały schemat typu:

Pozaziemska technologia, mianowicie ta, która ma coś wspólnego z uzbrojeniem, a zatem nic musi się martwić o pieniądze, rozwinęła się (w III Rzeszy) bardziej, niż to sobie wyobrażamy i jak to jest powszechnie wiadomo..."

Vesco przypuszcza, że fenomen foo-fighters nie był w rzeczywistości niczym innym, jak bezpilotowymi, zdalnie kierowanymi latającymi obiektami typu Rotor Powered Vehicle (RPV). Używano tego urządzenia w nalotach na Niemcy i miały one system napędowy podobny do helikoptera!

Faszystowski RPV “Feuerball" służył głównie do unieszkodliwiania alianckich radarów wywołując jonizację powietrza w bezpośredniej bliskości celu przy pomocy supersilnego pola elektrycznego i impulsami elektromagnetycznymi, wytwarzanymi przez silne generatory pokładowe. “Feuerball" był zdalnie kierowany przez radiowe urządzenie i napędzany silnikiem odrzutowym, spalającym bogatą mieszankę paliwa, która wokół niego wytwarzała ognista aureolę.

Jak uważa Renato Vesco, “Feuerball" był ostatnim hitem hitlerowskich konstrukcji typu RPV, jednakże wkrótce został on zdystansowany przez jego doskonalszego brata - naddźwiękowy “Kugelblitz", testowany w 1945 r. nad obszarem Podziemnego kompleksu Kahla w Turyngii. Eksperymentalny prototyp i dalsze egzemplarze zostały zniszczone pod koniec wojny.

Nie od rzeczy byłoby tutaj dodać, że wszystkie te projekty i programy zbrojeniowe powstały i były kierowane przez dowództwo SS i trzymane w całkowitej tajemnicy. Nikogo też nie zdziwi fakt, że na czele tych supertajnych projektów stał człowiek, z którym się już niejednokrotnie spotykaliśmy m.in. przy okazji omawiania podziemnych zakładów w Litomeficach - SS-Grupenfuhrer Dr. Ing. Hans Kamm1er - ostatni dowódca korpusu armijnego specjalnego przeznaczenia.

Dalsza lista nazistowskich wojennych projektów, pióra Renato Vesco jest długa Czego tam nie ma! Są wszystkie te cudeńka współczesnego pola walki - od promieni laserowych do konstrukcji “stealth"... Na zakończenie Vesco pisze:

“... ani uczeni, ani ufolodzy nie chcieli przyznać, że “Kugelblitz " - starszy brat antyradarowego “Feuerballa" jest antenatem latających talerzy i to właśnie one i inne niemieckie konstrukcje są prehistorią fenomenu znanego dziś, jako UFO. "

Włoski badacz sądzi, że badania nad tymi broniami i innymi wynalazkami prowadzono po zakończeniu wojny dalej w innych krajach - a mianowicie w USA. Z tym się doskonale zgadzają wypowiedzi byłego oficera wywiadu 8 Armii USAF, które już tu cytowaliśmy.

Spróbujmy teraz znaleźć odpowiedź na pytania o źródła nietradycyjnych i futurystycznych projektów. Poza dyskoplanem V-7 - temat, który jak czerwona nitka prowadzi nas przez stronice tej książki - wspomnijmy projekty Reimara i Waltera Hortenów, które skumulowały się w konstrukcji myśliwca bombardującego (szturmowego) typu “latające skrzydło" oznaczonego Ho-IX(Go-229). Ten “bezogoniasty" samolot był w stanie poruszać się z prędkością rzędu 1.000 km/h dzięki dwóm silnikom odrzutowym. NB, była to także konstrukcja “stealth". Jego prototypy zostały znalezione przez żołnierzy amerykańskich w maju 1945 r.

W świetle powyższego, nikogo już nie zaskoczą dziwne poglądy Brada i Sherryl Steigerów sformułowanych w ich książce “The Rainbow Conspiracy". W publikacji tej pisze się o rasie pozaziemskich istot, które skontaktowały się z niemieckim rządem już pod koniec lat 20. i wpłynęły znacząco na rozwój niemieckiej techniki, hitlerowskich projektów badawczych. Autorzy detalicznie opisali katastrofę na terytorium III Rzeszy jakiegoś Nieznanego Obiektu latającego w 1936 r., co stało się stymulatorem rozwoju hitlerowskiej techniki i wiedzy. Czytamy tam m.in. o tym, że pewne tajne organizacje zamierzały już w 1943 roku wybudować kosmiczną stację “Andromeda" o długości przekraczającej 100 m! NB, wertując stare roczniki miesięcznika “Dookoła świata" z lat 20. i 30. Robert znalazł kilka opisów przyszłych stacji kosmicznych i baz księżycowych już w 1936 r.! Czyżby był to li tylko przypadek? Jeżeli tak, to nadzwyczaj dziwny...

Niestety, nie mamy możliwości sprawdzić prawdziwości twierdzeń Steigerów, zatem spróbujmy sprawdzić hipotezę o możliwym kontakcie hitlerowców z pozaziemskimi technologiami w świetle znanych nam faktów historycznych. Jeden taki fakt już mamy - zeznanie S. Theau na temat katastrofy UFO w Gdyni w lipcu 1943 r. Jak wynika z informacji rosyjskiego badacza Jurija Straganowa, już pod koniec 1942 r. Niemcy interesowali się obserwacjami NOLi nad terytorium Rzeszy. Badania komisji Sonderburo-13, która się tego podjęła w ramach projektu “Uranus" nie znane, ale Niemcy - jak się wydaje - wszystkie przypadki z terytorium Rzeszy utajnili i co jest już poza dyskusją - było to o wiele wcześniej, niż pokazanie się foo-fighters w latach 1944-45!

W archiwum Grupy Badań NOL Kraków znajduje się meldunek o obserwacji NOLa w III Rzeszy w 1944 r. - o czym informował “Magazyn Ufologiczny - UFO" nr 3/23,1995 czołowy polski ufolog i publicysta pan Bronisław Rzepecki.

Świadek wydarzenia, pani Z. S. przeżyła CE3 z NOLem na polu leżącym pomiędzy Kadbaen a Viersen koło Dusseldorfu. Klasyczny w swym kształcie NOL wylądował na polu. NOL przypominał dwie połączone brzegami miski o średnicy 3 m i wysokości około 2 m. NOL leżał bezgłośnie na ziemi. Świadkowie poczuli paraliż, kiedy spróbowali się przybliżyć do obiektu, a ten zaczął migotać silnym zielonym i niebieskim światłem, ze swych “okienek".

Przed odlotem obiekt zgasił światła i bezszelestnie uniósł się w powietrze. Kiedy uniósł się na 20 m nad ziemię żołnierze ostrzelali go z broni ręcznej i działa plot., ale pociski jakby omijały swój cel. Dysk tymczasem osiągnął pułap około 1 km i odleciał na zachód, a potem “rozpłynął się w powietrzu". To wszystko trwało około 5 minut. W pół godziny potem przyjechali tam jacyś oficerowie i obejrzeli wszystko na miejscu. Potem przesłuchiwali wszystkich wojskowych i cywilów. Trwało to miesiąc. Teren został ogrodzony i nikogo tam nie puszczali. Było tam wielu oficerów i jeden cywil, którego nazywali “profesorem". Ten zadawał jej pytania identyczne z tymi, które zadawał jej Bronisław Rzepecki. Kim był tajemniczy “profesor" interesujący się NOLami? NB, to właśnie Niemcy jako pierwsi wprowadzili do słownictwa termin UFO - od słów Unbekannten Flugobiekten... Zatem czy był to członek Sonderburo-13? Tak czy inaczej, jest to dowód na to, że Niemcy badali już UFO na początku lat czterdziestych!

Następne obserwacje UFO na terytoriach krajów Osi czy krajów przez nie zajętych, są znane w tych przypadkach:

1. październik 1935 r. - w czasie agresji faszystowskich Włoch na Etiopię, nad Addis Abeba wisiał dziwny, dyskowaty obiekt, którego widziało wiele osób. Inne źródło podaje, że było to w 1938 r., co zgadza się z wypowiedzią badacza kultury Afryki - Pierre Ichaca.

2. zima 1941 r. - trwała akcja poszukiwawczo-ratunkowa trzech narciarzy w szwajcarskich Alpach. Wyprawa doszła do miejsca, gdzie w pokrywie śniegowej znaleziono ślady, jakby po wylądowaniu jakiegoś latającego obiektu. Ślady zaginionych narciarzy jakby się tam właśnie kończyły - co wskazuje, że narciarze ci zostali porwani przez UFO, jak to ma miejsce np. w Tatrach, Alpach Wapiennych, czy Górach Błękitnych w Australii...

3. 25 marca 1942 r. - strzelec Roman Sobiński zaobserwował nad Zuidersee pomarańczowy, świecący dysk na wysokości około 5 km. Strzelił do niego kilka razy ale bez widocznego efektu.

4. 25 marca 1942r. - nad holenderskim krążownikiem “Tremp" przez trzy godziny krążył wielki dysk, który potem nagłe odleciał.

  1. kwiecień 1942 r. - kpt. LaPrier wraz z meteorologiem obserwowali nad Saharą w okolicy Adres-al-Abuet latający talerz barwy aluminium na wysokości 5.000 m nad pustynią.

  2. maj 1944 r. - Nowiny (Polska), 5 świadków widziało lądowanie NOLa, w którym znajdowało się 8 czy 9 istot o wzroście 1,5 m. Istoty gestami zapraszały ludzi do siebie, ale kiedy ci odmówili, to wsiedli z powrotem do NOLa i odlecieli.

  3. 1 sierpnia 1944 r. - w Warszawie świadek pan Z.S. około godziny 11 zaobserwował 3 małe, ale bardzo jasne punkty na niebie, które przybliżyły się do świadka na jakieś 500 m, podleciały pod niemiecki bombowiec i odleciały z nim na zachód. Wiele obserwacji zarejestrowali Polacy w czasie kampanii wrześniowej w 1939r. Wróćmy do naszego tematu i na koniec postawmy pytanie, czy piloci UFO mogli próbować nawiązać na przełomie lat 30. i 40. kontakt z hitlerowcami, a jeżeli tak, to jak ów kontakt mógł wyglądać?

Jakkolwiek wyglądałoby to dziwnie, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że kontakt z przedstawicielami Innej Cywilizacji m ó g ł się uskutecznić na terytorium III Rzeszy. Czeski badacz inż. Jaromir Kozak, który tę hipotezę analizował w swym interesującym studium “UFO a Tfeti fiśe" tak o tym pisał w 1995 r.:

Niemcy w okresie pomiędzy 1933 a 1943 były największym mocarstwem na Ziemi, a zatem gdyby na Ziemi wylądowali w tym czasie przedstawiciele Innej Cywilizacji, którzy z ludźmi chcieliby się dogadać, to oczywiście gadaliby z największym mocarstwem planety. Nie można wykluczyć, że takie rozmowy już wtedy miały miejsce i Niemcy mogli otrzymać od Nich niektóre technologie. Latające talerze mogły być wybudowane na bazie pozaziemskiej technologii, ustępującej nieco technice Obcych.(...) Sytuacja mogła się dramatycznie zmienić, kiedy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę. Z kim Pozaziemianie mieli zasiąść do stołu? Ówczesny Związek Radziecki był zbyt prymitywny, by z jego przedstawicielami rozmawiać o czymkolwiek. Nad Niemcami miał przewagę, ale tylko w sile żywej swej armii, zaś technologiczne wsparcie szło z Zachodu. Ponadto system polityczny ZSRR odbiegał znacznie od systemów politycznych na reszcie planety i powtórzyłaby się historia Niemiec. Jedynym kandydatem do rozmów były Stany Zjednoczone AP, które wyszły z wojny jako najsilniejsze państwo na Ziemi. "

Co było potem, możemy się domyślić bez problemów. Dowody są w postaci niesłychanego rozwoju naukowo-technicznego USA od połowy lat 40. naszego stulecia i obserwacji Kennetha Arnolda, która to obserwacja ogłosiła wszem i wobec początek “ery UFO" na Ziemi...

Jordanów - Kośice, 1997 - 1998 r.

O AUTORACH

Dr Milos Jesensky jest znanym słowackim pisarzem i dziennikarzem. Zadebiutował literacko pod pseudonimem Manfred Jensen opisując okultystyczny życiorys Adolfa Hitlera - “Demon z jineho sveta" (1997). W tym samym roku wydał swą drugą książkę pt. “Ćtyri hodiny do stfednoveku", którą krytyka uznała za najlepszą książkę od czasu pojawienia się na Słowacji książki “Poranek magów" Pauwelsa i Bergiera.

W 1998 r. wydano mu kolejną książkę “Realne pfibehy X" nawiązującą do znanego polskiemu widzowi serialu “Z Archiwum X" oraz “Zeme zazraku" będącą encyklopedycznym opracowaniem legend pod kątem zawartości w nich pierwiastka ezoteryki, które dziś można zaliczyć do zjawisk paranormalnych.

W roku 2000 światło dzienne ujrzały jego następne książki, których razem wydał już 11.

Dr Jesensky aktualnie współpracuje z rozgłośnią radiową “Radio Żilina" i słowacką telewizją publiczną STV-l - dla której robi programy historyczne i ufologiczne, działa aktywnie jako korespondent wielu renomowanych czasopism, w tym także polskich: “Nieznanego świata" i “Czasu UFO". Jest organizatorem corocznych Środkowoeuropejskich Kongresów Ufologicznych w Koszycach.

Kpt. rez. SG inż. Robert K. Leśniakiewicz jest emerytowanym oficerem Wojska Polskiego i Straży Granicznej. Niekonwencjonalnymi badaniami zajmuje się od 1973 r., kiedy to po raz pierwszy w życiu ujrzał przelot UFO nad Tatrami. W roku 1985 zaczął pracować w Klubie Kontaktów Kosmicznych (nr klubowy 84), dla którego dokonał przekładów książek Brinsley'a le Poer-Trencha - “Operation Earth", Brada Steigera - “Alien Meetings", Salomona Szulmana - “Innopłanetianie nad Rossijej", A. I. Wojciechowskiego - “Czto eto było? - Tajna Podkamiennoj Tunguski" i Petera Krassy - “The Greatest Mystery of the Century" oraz Milośa Jesensky'ego - “Bohove atomovych valek". Od 1988 r. wraz ze swymi najbliższymi realizuje PROJEKT TATRY - który zamknięto w 1996r. Od tego czasu współpracuje także z takimi czasopismami, jak: “Nieznany Świat" i “Czas UFO", a także “Eko-światem", zaś w latach 1997 - 2000 współpracował z czeskim magazynem “Fantasticka Fakta" i włoskim “Misteri e verita". Zadebiutował w 1987 r. na łamach miesięcznika Wojsk Ochrony Pogranicza “Granica" cyklem artykułów pod wspólnym tytułem “UFO na granicy".

Inż. Leśniakiewicz jest znanym autorem oryginalnych teorii, które zawarł w samizdatach: “Tryptyk ufologiczny tajemnica historii - Ufologia a polityka - UFO na granicy" (1991-94) - “UFO na granicy" wydano w Krakowie w 2000 roku, “PROJEKT TATRY" (1996), “Na tropie diabłów i... Kosmitów" (1998), “Ludzie, NIELUDZIE i pytania (1999), “U progu epoki" (2000). Poza tym częściowo przełożył następujące książki autorów obcych: Brinsley le Poer-Trench - “Men Among Mankind", Boris Szurinow - “Paradoks XX wieka", H. Spencera i J. Evansa - “UFO 1947-87: The 40-Year Search for an Explanation", Clas Svahn - “UFO Mysteriet..." Współpracuje także z “Nautiliusem Radia Zet" red. Roberta Bernatowicza. Jest twórcą Grupy Badań UFO JORDANOL, którą w 1998 roku dołączył w struktury Małopolskiego Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych.

Obaj autorzy przyjaźnią się od wielu lat i niniejsza praca jest ich pierwszym (i nie ostatnim) wspólnym dziełem.

LITERATURA:

Abraham S. - “Kto były foo-fighters"?" w ATM 24/280

Archacki J. - wywiad z 15 czerwca 1994 r. dla JORLANOL-a.

Archiwum UFO-Centrum Kośice - dokument nr 11/13/3/90

Błachnij K. - “Ostatnia tajemnica zatopionych bogów" Warszawa 1971

Braenne J.O. - “Katastrofa UFO na wyspie Spitzbergen - tajemnica wyjaśniona!" w “UFO" nr 4, 1994, przekład R. Leśniakiewicz i W.Leśniakiewicz

Burde G. - “UFO: Secret of the Third Reich" - film TV, 1993 “Das gabs - die fliegende Untertasse der deutschen Luftwaffe" w ZB “Illustierte fur Menschen im Atomszeitalter" nr 25,1953

Davies N. - “Europa", Warszawa 1998

“Deutsche Flugskreisel: Gab 's die?" - w “Luftfahrt Lexikon" ss.1361 - 1371

“Deutsche UFOs schon 1947/48 einwandfrei beobachtet" w “Das neue Zeitalter" vol. 41, s.4

“Dookoła świata" nr 6,1936

“Fliegende Untertasse: Eine deutsche Erfindung" w “Die 7 Tage" vol.5 nr 26

“Fliegende Untertasse in Deutschland erfunden" w “Sonderbericht der Deutsche Illustierte", bez daty.

“Flugkreisel-irdish: Heim" w “Welt" nr 14, 1950

Foster H.A. - “Boj o jużny pól", Martin 1953

Gellermann G.W. - “Moskva vola armadni skupinu Stred", Brno 1996

Gótz J. i Tikovsky V. - “Lietajuce taniere na obzore", Bratysława 1967

Gracz J. - “Fabryka UFO" w “Wróżka" nr 12, 1996

Hak Z. - “Vysokotlaka pumpa, tajna zbrań Tfeti fiśe" w ATM nr 8/328

Halden P. - “Zahada ci skutoćnost'?", Bratysława 1992

Hoffmann K. - “Sztuczne złoto", Warszawa 1985

Humble R. - “Tajna broń niemiecka a zjawisko UFO" w “UFO" nr 3, 1997

Janisławski M. - “Świat pełen tajemnic", Warszawa 1988

Jastrzębski J. - “Do serca Arktyki", Warszawa 1987

Jesensky M. - “Hitlerova tajna zbrań" - referat autora na sympozjum w Ołomuńcu, 11 stycznia 1996 r. Jesensky M. - “Tajomstvo Hitlerovho hrobu, otaazniky nad skłonom vodcu Tretejriśe" cz. I i II w “Slovensky vychod" nr z dnia 7 i 8 czerwca 1995 r.

Jesensky M. i Niczki E. - “Naci UFO-Kutatas" cz. I i II w “Szines UFO" nr 1 i 2,1995

Johnson B. - “Sekrety II wojny światowej", Poznań 1997

Karny M. - “Tajemstvi a legendy Tfeti fiśe", Praga 1983

Keller W. - “Erste Flugscheibe flog 1945 in Prag" w “Welt am Sonntag" z dnia 25 kwietnia 1953 r.

Kielan-Jaworowska Z. - “Przygody w skamieniałym świecie", Warszawa 1974

Kroulik J. i Rużicka B. - “Vojenske rakety", Praga 1985

Kubiak K. - “Gotenhafen - baza Kriegsmarine" w “Bandera" nr 10, 1992

Kuzowkin A.S. i Niezapomniawszyj N.N. - “NLO prosit posadki" Moskwa 1991, przekład R. K. Leśniakiewicz

Lamparska J. - “Tajemnice ukrytych skarbów", Wrocław 1995

“Latające kręgi" w “Żołnierz Wolności" z 30 maja 1982 r.

Lenk L. - “Je ye Śtechovicich UFO?" w “Ćesky denik" z 22 kwietnia 1994 r.

Leśniakiewicz R.K. - “UFO na granicy", Jordanów 1992 - skrypt

Leśniakiewicz R.K. “Ufologia a polityka", Jordanów 1994 - skrypt

Leśniakiewicz R.K. - “V-7: Najgroźniejsza broń Hitlera" w “UFO" nr 1, 1996

Leśniakiewicz R.K. - “UFO nad PETDW" w “UFO" nr 2, 1991

Leśniakiewicz R.K. - “To nie demony służyły Hitlerowi" - referat na IV Ogólnopolski Kongres Ufologiczny w Gdyni, 27 czerwca 1998 w “Na tropie diabłów i...Kosmitów", Jordanów 1998 - skrypt

Leśniakiewicz R.K. - “Katastrofa w Roswell a sprawa V-7" w “UFO" nr 3, 1996

Lissoni A. - korespondencja prywatna z Robertem Leśniakiewiczem w latach 1991-95.

Lissoni A. - “UFO - segredi e misteri dei dischi volanti", Mediolan 1992

Lissoni A. - “I dischi volanti del terzo Reich" w “Misteri e verita" nr 22, 1996

Liska V. i Lenk L. - “UFO i nad Ćeskoelovenskem", Praga 1991

Liska V. - “Svedectvi z Letńan" w “Expres" z 21 września 1993

Liska V. - Skryva Śtechovicke podzemi UFO?" w “Koktejl" nr 10, 1993

Łukawski T. - wywiad z dn. 8 maja 1994 i 20 stycznia 1995 dla JORDANOL-a.

Lusar R. - “Die deutschen Waffen und Geheimwaffen des 2 Weltkrieges und ihreWeiterentwicklung", Monachium 1962

Lusar R - “Fliegende Untertassen, eine deutsche Erfindung" w “Das neue Zeitalter" nr 9, 1958

Lutyński W. - “Flota-widmo"* Warszawa 1975

Luther A. - wywiad z dnia 28 sierpnia 1993 r. dla JORDANOL-a.

Mader J. - “Tajomstvo z Huntsville", Bratysława 1964

Masaon P. - “Historie nemecke armady", Praga 1995

Mędrala J. - wywiad z dnia 18 września 1993 dla JORDANOLa.

Mędrala J. - korespondencja prywatna autora z marca 1994r.

Meyer G.H. - “Die deutsche Fliegende Untertassen" w “Das Ufer die Farb Illustier-te" nr 18, 1952

Mioduszewski M. - “Występowanie pierwiastków radioaktywnych na terenie Polski", Kraków 1998 (skrypt MCBUFOiZA)

Middlebrook M. - “Nalot na Peenemunde", Warszawa 1987

Mużik J. “Śtechovicky pokład - Mytus nebo skutecnost", Havifov 1995

Nejtek V. - “Smrt se ući letat", Praga 1990

Niedzicki W. - “Tajemnice Ziemi", Warszawa 1985

“Nowy Informator Zakopiański", Zakopane 1994

“Operation High Jump" w “The Unopened Files" nr 1,1996, przekład R. K. Leśniakiewicz

Patrovsky V. - “UFO stale zahadne", Praga 1991

Piętrowa A. i Wilson P. - “Śmierć Hitlera", Warszawa 1997

Polak M. - “UFO pada u Prahy" w “Express" nr 219, 1993

Polak M. - “Varovani na dva roky" w “Expres" nr 219, 1994

Pfeućil P. - “Skryva se pokład pod Kravinem?" w “Blesk Magazin" nr 12, 1997

Pfeućil P. - “Skonćil pokład pro Perona v Bezejovicich?" w “Blesk Magazin" nr 13, 1997

Pfeućil P. - “Boj o Śtechovicky pokład jde do finiśe" w “Nedelni Blesk" z 30 kwietnia 1995 r.

Pytko K. - “Projekt U" w “Sukces" nr 5, 1994

Radomski M. - “Tajemnica kowarskiej kopalni" w “Na żywo" nr 46, 1995

Rejman W. - “Kopalnie uranu w Polsce" w “Wiedza i Życie" nr 9, 1996

Rzepecki B. - “CE2 w Niemczech w roku 1944" w “UFO" nr 3, 1996

Rzepecki B. - “Bliskie Spotkania z UFO w Polsce", Tarnów 1995

Schneigert Z. - “Broń i strategia nuklearna", Warszawa 1984

Schneigert Z. - “Zagrożenie z Kosmosu", Warszawa 1983

Sautier G. - “Luftwaffe plante Scheiben-Flugzeuge" w “Quelle" bez numeru i daty.

Sider J. - “Ultra Top Secret" w “EUROUFON News" nr 2,1991 - przekład B. Pysk

Sievers E. - “Flying Saucer liber Sudafrika", Pretoria 1955

Siorek St. - korespondencja prywatna z Robertem Leśniakiewiczem w 1997 r.

Siorek St. - “Niemiecka sztuka dezinformacji" w “Explorator" nr 2 - 4, 1996/97

Siwek P. - korespondencja prywatna z Robertem Leśniakiewiczem z lat 1995-97

Steiger B. i S. - “Is Earth a Battleground for Cosmic Terrorists?" w “UFO Universe" nr 2, 1993 - przekład R. Leśniakiewicz

Sornmerville D. - “Druha svetova valka den za dnem", Praga 1995

Soućek L. - “Pripad Jantarove Komnaty", Bratysława 1983

Soućek L. - “Nebeske detektivky, senzace a zahady", Praga 1991

Stranges F. E. - “Nazi UFO: Secrets and Bases Exposed" w “Nieznany świat" nr 3 i 4, 1995 - przekład R. Leśniakiewicz i W. Leśniakiewicz

Stroganow J. - “Tajemnica dysku Bellonzo" w “Nieznany świat" nr 3, 1995 - przekład R. K. Leśniakiewicz

Svahn C. - “UFO Mystenet: frln flygande tefat till cirklar i sadesfalten", Nykoping 1998

Szulman S. S. - “Innopłanetianie nad Rossijej", Moskwa 1990 - przekład R. K. Leśniakiewicz

Sukmanowska A. i Stolarczyk S. - “Tańcząc na wulkanie", Warszawa 1991

Szurinow B. A. - “Paradoks XX wieka", Moskwa 1991 -przekład R. K Leśniakiewicz

Szymański J. i in. - “Niemieckie stanowiska dowodzenia Jeleń-Konewka" (maszynopis)

T. D. - “Hradiśtko laka" w “Expres" z dn. 3-6 listopada 1993 - “Untertassen-Flieger Kombination" w “Der Spiegel" z dnia 30 marca 1950 r.

Węsławski J. M. - “Oazy polarnych oceanów" w “Wiedza i Życie" nr 9, 1998

Witkowski I. - “Supertajne bronie Hitlera", Warszawa 1998

Wojciechowski J. - “UFO i prawdziwe latające talerze", Warszawa 1982

Wojewódzki M. - “Akcja V-l, V-2", Warszawa 1972

Wołoszański B. - “Encyklopedia II wojny światowej", TVP-1 1993 r.

Wołoszański B. - “Sensacje XX wieku", TVP-1, 1985 r.

Wołoszański B. - “Sensacje XX wieku", TVP-1, 1990 r.

Wołoszaśiski B. - “Sensacje XX wieku", TVP-1, 1993 r.

Wołoszański B. - “Sensacje XX wieku - Po II wojnie światowej" Warszawa 1995

Wołoszański B. - korespondencja prywatna autora, 1997 r.

Wołoszański B. - “Ten okrutny wiek" cz. I i II, Warszawa 1997

Wozniesinski B. - korespondencja prywatna autora, 1996 r.

“Wunderwaffen 45 erst heute luftet sich der Schleier" w “Bild am Sonntag" z dnia 17 lutego 1957

Znicz-Sawicki L. - “Goście z Kosmosu - Nieznane Obiekty latające" t.l, Gdańsk 1983



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Milos Jesensky & Robert K Leśniakiewicz Kryptonim Wunderland
Jesensky Milos, Leśniakiewicz Robert K Kryptonim Wunderland
Jesensky Milos, Leśniakiewicz Robert K Kryptonim Wunderland
Jesensky M , Leśniakiewicz R Powrót do księżycowej jaskini
Jesensky M , Leśniakiewicz R Powrót do księżycowej jaskini
Jesensky M , Leśniakiewicz R Powrót do księżycowej jaskini Doc
MILOS JESENSKY & ROBERT K LESNIAKIEWICZ TAJEMNICA KSIĘŻYCOWEJ JASKINI
Operacja kryptonim „P” Likwidacja XVI Okręgu „Orzeł” Narodowego Zjednoczenia Wojskowego
Leśniakiewicz Robert K Jesensky Milos Sprawa 005
OPERACJA KRYPTONIM „P” LIKWIDACJA XVI OKREGU „ORZEL” NARODOWEGO ZJEDNOCZENIA WOJSKOWEGO
Robert K Leśniakiewicz & Miloš Jesenský Powrót do księżycowej jaskini
Pojęcie i istota rozpoznania wojskowego
kryptologia w bankowości (power point)
Rozpoznanie wojskowe w systemie walki zbrojnej T 1
Wprowadzenie do Kryptografii

więcej podobnych podstron