BAJECZKA ORTOGRAFICZNA, język polski(2)


BAJECZKI

ORTOGRAFICZNE

Zebrała i opracowała wykorzystując:

METODĘ KOLOROWEJ ORTOGRAFII

ADELA PAŁYGA

WSZYSTKIE BARWY JESIENI

 

Ile kolorów ma jesień? Tego nikt policzyć nie potrafi. Wczesna jesień jest radosna, mieni się paletą barw i odcieni. Późna - jest szara i ponura.

Wczesna jesień skrzy się srebrzystą przędzą babiego lata, czerwieni koralami jarzębiny i kaliny, bieli owocami śnieguliczki. Wrześniowej i październikowej jesieni do twarzy także w fioletowym kolorze. Taką barwę mają wrzosy, śliwki węgierki i niektóre astry. Żółte, czerwone i pomarańczowe są kwiaty cynii i dalii, natomiast kasztany i szyszki mają kolor brązowy. Liście są różnokolorowe. Gnane przez podmuchy jeszcze ciepłego wiatru tańczą w powietrzu brązowe i złote liście buka, czerwone - osiki i wierzby, żółte - brzozy, lipy i grabu, purpurowe, rude i różowe liście klonu. Ta wielobarwna i strojna jesień przegląda się, jak w lustrze w błękitnym niebie, które rozświetlają, niestety już coraz słabsze i chłodniejsze, słoneczne promienie.

Zupełnie inna jest jesień listopadowa. Gasną żywe kolory, niebem płyną ciemne chmury. Wszystko staje się zamglone, szare, popielate, beżowe. Tylko gdzieniegdzie te jesienną szarugę rozjaśniają pęki białych i złocistych chryzantem.

Ile kolorów ma jesień? Spróbuj policzyć w tym roku.

OPOWIEŚĆ O DŻUDŻYSTCE,

CHARCIE I  MURZYNIE

 

Słynna z rozlicznych fanaberii i chimerycznego usposobienia dżudżystka, z pochodzenia chociebużanka, w towarzystwie  swego chyżego, biało nakrapianego charta, który był bez wątpienia wielkim hultajem, w pośpiechu wsiadła do superekspresu, jadącego z Szanghaju do Hanoi, Wśród licznych podróżnych jej ekscentryczna postać wywoływała ogólne poruszenie. Ognistorude włosy Eulalii, tak bowiem miała na imię ta herod-baba, były ostrzyżone na jeża. Ubrana była w elegancki żorżetowy spodnium koloru khaki w malachitowe prążki. W jednej ręce trzymała skórzaną smycz, na której prowadziła swego czworonożnego przyjaciela, będącego wyraźnie w kiepskiej kondycji, gdyż po długim biegu dyszał on niczym hipopotam. W drugiej dłoni Eulalia dzierżyła gęsto malowaną hinduską parasolkę na mahoniowej rączce.

Tuż po wejściu do już ruszającego pociągu, w drzwiach wagonu restauracju, hoża i krzepka dżudżystka wpadła z impetem na rachityczną postać sfrancuziałego Murzyna, który na pewno był melancholikiem. Eulalii obce były jakiekolwiek zasady dobrego wychowania, więc natychmiast sczerwieniała ze złości i gromko huknęła na skonfundowanego dżentelmena. Równie żywiołowo zareagował jej chart, który nasrożył się i wyszczerzył wszystkie swoje spiczaste zęby. Aby udobruchać rozwścieczoną dżudżystkę i jej nietowarzyskiego psa, życzliwy całemu światu i skądinąd sympatyczny Murzyn, zaprosił Eulalię na wyborną kawę z ekspresu i smaczną przekąskę z owoców morza. Chart musiał się niestety zadowolić tylko półtwardym rostbefem i słabiutką herbatką bez cukru.

TRZYNASTEGO

- Jakże by inaczej, od samego rana mam pecha - pomyślała rozżalona Julka, gdy sprzed nosa uciekł jej autobus, jadący do centrum  miasta. - Wiadomo, piątek i na domiar złego trzynastego - dorzuciła w myślach. Ponury nastrój towarzyszył Julii od samego rana. Miała wstać o wpół do siódmej, niestety zaspała.  Wszystko dlatego, że wczoraj zbyt długo przygotowywała się do piątkowych lekcji i poszła spać już po północy. Najpierw przemierzała wzdłuż  i wszerz kontynenty półkuli zachodniej:  Amerykę Północną i Amerykę Południową. Szybko zapamiętała, że stolicą Chile jest  Santiago, Kanady - Ottawa, Kolumbii - Bogota, Kuby -  Hawana, Wenezueli - Caracas. Nie miała też problemów z określeniem, które państwa obu Ameryk są niepodległe (Argentyna, Haiti, Stany  Zjednoczone, Honduras, Meksyk, Peru, Grenlandia),  a które niesamodzielne i zależne od  innych krajów (Bahama, Bermudy, Gwatemala, Grenada,  Antyle  Holenderskie). Potem do późna i żmudnie porządkowała swoją wiedzę  z  historii. Była to ciężka harówka, bo wiadomości Julii z tego przedmiotu nie były niestety rzetelne.  Julia miała kłopoty z chronologicznym uporządkowaniem poszczególnych wydarzeń,  a luki w wiadomościach o potopie szwedzkim były wprost  zatrważające.  Mimo usilnych starań, Julce nie udało się okiełznać tego chaosu. Nic też  dziwnego, że z niechęcią powitała piątkowy  poranek. Wstała z ogromną  chandrą i z burzą ponurych  myśli w głowie. Na poprawę humoru nie mógł też wpłynąć widok za oknem: było szaro, brzydko, siąpiła mżawka, chlupotały kałuże pod nogami jeszcze nielicznych o tej porze  przechodniów.

- To mrzonki, że dzisiaj cokolwiek mi się uda - z jeszcze większą goryczą zauważyła Julka. Dogonił ją Kuba, kolega z klasy.

- Cześć.

- Też masz pecha  trzynastego?  - skrzywiła nosek  Julka.

- Nie, przecież lekcje z geografii odwołano,  bo pani  jest chora.

- A rzeczywiście. Nie jest taki zły ten trzynasty - pomyślała Julka.

HIPOCHONDRYK

Witold był paskudnym zrzędą i malkontentem. To go bez wątpienia w sposób niekorzystny wyróżniało spośród otoczenia. Ubóstwiał narzekać i zadręczać rodzinę oraz przyjaciół swoim ponurym nastrojem oraz mnóstwem swoich, najczęściej wyimaginowanych, chorób. Witek był mistrzem w wynajdywaniu dziury w całym. A to nie podobał mu się wschód słońca, bo zbyt czerwony, a to wrzosy go nie zachwycały, bo wyglądały smętnie i nieświeżo. Nie odpowiadały mu upały, równie źle czuł  się w pochmurne i dżdżyste dni. Morza nie lubił, bo za dużo w nim wody, góry go nie pociągały, bo były pofałdowane, strome i pochyłe. Witek nadużywał też cierpliwości otoczenia, a także rozlicznych lekarzy, żałośnie skarżąc się na przeróżne dolegliwości. To bolał go brzuch, to zwichnął nogę, to znowu potłukł sobie żebra lub nadwyrężżuchwę. Nieustannie też rozmyślał, jak tu uchronić się przed czyhającymi z każdej strony okrutnymi i perfidnymi zarazkami, bywało, że te rozważania pochłaniały go bez reszty. Znajomi początkowo jego narzekania traktowali z przymrużeniem oka i rozbawieniem. Witold nie był przecież cherlającym chucherkiem. Wręcz odwrotnie. Był to chłop na schwał, wysoki, słusznej postury, miał krzepę, że mało kto mógł mu dorównać. Niestety miał słaby charakter. Z czasem więc to Witkowe bezustanne marudzenie, doszukiwanie się we wszystkim braków i uchybień oraz ciągły, bezpodstawny niepokój o własne niby-słabe zdrowie dały się wszystkim we znaki, stały się bardzo uciążliwe, a nawet nudne. Ba, Witek bakterie swego złego humoru skutecznie rozsiewał wokół i często zarażał nimi innych. Bo jak tu się nie zarazić?

O CZYM MARZY HIPOPOTAM?

Hipopotam ociężałym krokiem, posapując ze złości, człapał po zasypanym śniegiem wybiegu w zoo. Był w bardzo złym humorze i na nic nie miał ochoty. Posępny nastrój hipcia potęgowała szalejąca wokół śnieżna zawierucha i szczypiący w uszy mróz.

- Cóż za paskudna pogoda? - myślał rozżalony - to wprost oburzające, aby taki piecuch jak ja musiał trząść się z zimna i czmychać przed lodowatymi podmuchami wiatru do jakiegoś szaroburego domku hipopotamów. Och, jakże chciałbym znaleźć się w swoim kraju, wygrzewać w cie­płych promieniach słońca, pływać w czyściutkiej wodzie, cieszyć oczy zielenią drzew i wachlarzem barw różnych kwiatów. Ale byłoby przyjemnie!

Rozmarzony hipopotam niemalże czuł na swoim tłuściutkim cielsku pieszczotę słońca, słyszał szum wody i wesoły świergot ptaków. Niestety, kolejny podmuch wiatru rozwiał ciepłe marzenia hipopotama. Z obrzydzeniem strząsnął z siebie zimne krople topniejących na jego skórze śnież­nych płatków. Po chwili jednak jego myśli znów porzuciły mroźną rzeczywistość: - No, ostatecz­nie mógłbym zostać w zoo. Przecież nie jest tu aż tak źle. Codziennie dostaję pyszne jedzonko, mam tu wielu przyjaciół, a gdy zachoruję, to dba o mnie mój osobisty lekarz. Nie najgorzej. Ale... Tak! Chciałbym, aby moja skóra pokryła się długim futerkiem. Mogłoby być ono brunatne albo jeszcze lepiej beżowe. Ho, ho, ho! Cudowniej byłoby, gdybym miał swój basen z podgrze­waną wodą. Każdego dnia zażywałbym w nim kąpieli.

Marząc tak, hipopotam nie zauważył, że zaczął sypać coraz gęściejszy śnieg, a on sam powoli, powoli począł przybierać postać hipopotamiego bałwanka. I pewnie zostałby nim, gdyby nie refleks jego pobratymców. Nie zważając na protesty zziębniętego marzyciela, wciągnęli go do ogrzanego domku i uratowali w ten sposób przed solidnym przeziębieniem.

MROŻĄCA KREW W ŻYŁACH PRZYGODA

Z TYCIĄCTRZYSTULETNIM NIEWYDARZEŃCEM

Rad nierad, pchany przez nieodgadnioną siłę, powoli zanurzam się w ponury bór. Wczesnojesienne promienie słońca z trudem przebijają się przez baldachim ledwo, ledwo pożółkłych liści drzew. Spowija mnie niemalże hebanowy wszechpanujący mrok. Znienacka zrywa się huraganowy wiatr. Wicher poczyna harcować wśród drzew kniei. Ich strzeliste korony zaczynają chylić się ku dołowi, z trzaskiem spadają na ziemię rachityczne gałązki, szaleńczo wirują zeschłe liście. Jestem coraz bardziej przerażony. Nagle, ni stąd, ni zowąd, daje się słyszeć odległe jeszcze szurum-burum, dziwne chrobotanie, głucho dudniące człapanie. Wszystkie leśne żyjątka pierzchają w popłochu. Mnie strach nie pozwala zrobić ani kroku. Ledwie że oddycham. Przede mną stoi ohydny stwór. Jest to rzadko spotykane monstrum: krzywonose, spiczastogłowe, pokryte częściowo beżowo nakrapianym puchem, częściowo malachitowe prążkowanymi łuskami. Jego mętnoszary wzrok przeszywa mnie na wylot. Po chwili straszydło odzywa się. Głos pokraki skrzypi niczym nie naoliwione zawiasy prastarych drzwi. Pseudo uśmiech przechodzi w złośliwy chichot. - Dalibóg, nie spodziewałem się w tej głuszy takiego arcysmacznego kąska. Ha! Słuchaj no - pozwolę ci wybrać. Chceszli, o radości mych otchłannych trzewi, abym przebódł cię dzidą, przerżnął nożem, a może wolisz być po kawałeczku użynany sierpem? Po tym wystąpieniu okropnego monstrum jestem wpółżywy, ze wszech miar pragnę zapaść się chociażby pod ziemię. Z nagła, dosłownie w okamgnieniu, wszystko znika. Widzę tylko bezbrzeżną czerń, która powoli ustępuje szarościom. No tak, wszystko to było tylko przerażającym sennym koszmarem. Jest wpół do ósmej, znów zaspałem i spóźnię się po raz n-ty do szkoły.

 

TRAGIKOMICZNA HISTORIA

BEZ HAPPY-ENDU

- Więcby w tak żenujący sposób miała się skończyć moja chlubna kariera pierwszego hała-burdy? - rzekł wielce rozżalony duch o fizjonomii cherubinka i charakterze trolla. Wpółsiedział właśnie w jakimś sczerniałym od starości bunkrze, ręce i nogi miał skrępowane powrósłem, ale dla pewności wszelkiej tu i ówdzie był poprzyciskany studwudziestopięcio-kilogramowymi hantlami. W taki oto niewyszukany sposób potraktowali łobuza jego współ-pobratymcy. Nie mógł on tego w żaden sposób pojąć. - Przecież nie byle jak się starałem, aby wszystkim wokół zaleźć za skórę. Byłem nieposłuszny, niehonorowy i nietowarzyski, nigdy nie postępowałem fair play. Chuligaństwo było moim żywiołem, w życiu najmniejszej nie odstawiłem chałtury. Moje wybryki zawsze były pierwszej jakości, nierzadko nie wymyśliłaby ich cała horda pseudouczonych. Chi, chi, chi! Nie zapomnę, jak dopiekłem do żywego pewnemu chojrackiemu heavymetalowcowi z Caracas - zwolennikowi szybkich i supermocnych uderzeń! Przez wiele nocy nękałem zewsząd jego narząd słuchu rytmami, nie znanych mu do tej pory, piosenek chodnikowych. Na próżno starał się on uwolnić od tych drażniących go dźwięków, uśmierzyć narastający ból uszu i głowy. To ci była heca! Niezmordowany byłem również w uprzykrzaniu życia swoim druhom. Czegóż to ja nie wymyślałem! Podrzucałem im do łóżek specjalnie ostrzone pinezki, zdechłe nietoperze, parzące pokrzywy i wszelkie ostro kłujące chwasty. Znowuż kiedy indziej słodziutkie porzeczkowe konfitury doprawiałem słonogorzkimi przyprawami. Napuszczałem na mych towarzyszy chmarę rozwścieczonych pszczół, os i szerszeni. Niektórych poddawałem działaniu hipnozy i zmuszałem do wycinania hubców i fikania koziołków. Raz nawet udało mi się naszego bez mała sześciowiekowego seniora zamienić w cocker-spaniela. Niejednemu człowiekowi, niejednemu duchowi srodze dałem się we znaki. Prawda, że niekiedy byłem nazbyt rozbisurmaniony. To jednak nie powód, żeby ta hołota nieuków tak ze mną postępowała. Dlaczego moje błagania o łaskę są nadaremne? Dlaczego mówią mi, że spokorniałem poniewczasie?

O RZEKOMEJ KORZYŚCI Z POROZUMIENIA

ÓW ŻARŁOCZNEGO SMOKA

Hen, za ponurymi borami, przepastnymi morzami, u podnóża strzelistych, wysmukłych Himalajów żył sobie półdziki, ohydny stwór - siedmiogłowy smok. Nienadaremnie był on też nazywany nienażartym brzuchaczem. Kochał jeść i tej pasjonującej czynności chętnie poświęcałby całe życie. Niestety, naszemu bohaterowi często gęsto trzewia wygrywały smutnotrzewną głodową melodię. Cóż, każda z jego siedmiuów lubiła co innego. Nigdy nie potrafiły one ustalić, co można by właśnie przekąsić. Wszystkie posiłki poprzedzały zazwyczaj gromkie chryje. Pierwsza głowa miała bowiem chrapkę na świeże jarzyny, druga - na grejpfruty, porzeczki i arbuzy, trzecia zjadłaby twarożek z rzeżuchą, cebulką i rzodkiewką, czwarta - niemalże surowe nozdrza hipopotama, piątą zadowoliłby dżem jeżynowo-brzoskwiniowy, szóstą - jakaś chińszczyzna z korzennymi przyprawami, siódma natomiast nie pogardziłaby tortem orzechowym i lodowym miszmaszem. Potem głowy rzucały się hurmem na swoje ulubione potrawy lub też obrażone na cały świat niczego nie chciały skosztować. Smok w końcu zdechłby z głodu albo w wielkich męczarniach padłby na ostrą niestrawność. Jednakże w ostatniej chwili, zdenerwowany nie na żarty, poszedł szybko po rozum do siedmiu swoichótliwychów. Po długich pertraktacjach i burzliwych rozmowach smocze łby doszły do porozumienia. Postanowiły, że na co dzień szefem kuchni będzie głowa pierwsza, a z okazji świąt i niedziel pichcić będzie głowa siódma. Kontrolę nad całotygodniowym menu sprawować miałaby łepetyna druga wespół z najrozważniejszą łepetyną trzecią. Od tej pory smok obrastał w żółciutkie sadełko, stawał się coraz bardziej ociężały i leniwy. Wreszcie, po kolejnym łasuchowaniu, z wielkim hukiem rozpadł się na tysiące drobniutkich kawałeczków.

 

NIECH ŻYJE KARNAWAŁ

Dzisiaj w naszej szkole ważne wydarzenie. Oto odbywa się coroczny bal przebierańców. Nauczyciele i uczniowie przyszli w wymyślonych przez siebie kostiumach. Na parkiecie sali balowej wiruje w rytm muzyki cała rzesza przebierańców. Można na balu spotkać bohaterów wielu bajek  legend, przedstawicieli różnych zawodów, postacie z zamierzchłej przeszłości, także zwierzęta i dużo roślin. Kominiarz we wspaniałym lśniącym cylindrze tańczy z wróżką w powłóczystej srebrzystej sukni, zielona żabka pląsa z odważnym rycerzem w stalowej zbroi. Pięknej księżniczce towarzyszy roześmiany leśny skrzat, żółty żonkil bawi się ze strażakiem w złotym hełmie, a różnokolorowy motyl z biało nakrapianym muchomorem. Zmęczona skocznymi tańcami pszczółka Maja usiadła obok marynarza w granatowym mundurze. Za chwilę dołączył do nich siedmiogłowy smok oraz podłużny strąk zielonego groszku.

Organizatorzy zabawy ogłosili konkurs na królową i króla balu. Po burzliwych obradach jury ogłosiło, że zwyciężył Andrzej z Grażynką. Wybór ten wszyscy powitali gromkimi oklaskami. Andrzej przebrał się za Indianina. Twarz, tułów, ręce i nogi wysmarował wiśniową pastą do butów. Głowę ozdobił wspaniałym pióropuszem. Natomiast Grażynka wystąpiła w roli Cyganki. Każdemu chętnie wróżyła i przepowiadała przyszłość.

Zabawa udała się znakomicie. Jej organizatorzy i uczestnicy byli bardzo zadowoleni. Za rok wszyscy znów spotkają się na balu.

CHLUBNA WIKTORIA POLSKIEGO ORĘŻA

Dalibóg! Cożeż to się dzieje?! Alboż to możliwe? Hordy ciemnowłosych, czarnobrewych i skośnookich, śniadolicych, z rzadkimi bródkami Tatarzynów, rozzuchwalone dotychczasowymi sukcesami swych grabieżczych napadów, już po raz trzeci wtargnęły do Polski. Chyżo, w popłochu wielkim ucieka przed nimi każdy. Czmychają, gdzie pieprz rośnie, arcydumni książęta, drży pozbawione ducha walki niby-mężne rycerstwo, bierze nogi za pas oszalała z trwogi ludność grodów, wsi i przysiółków. A Tatarzy na swych słynnych z wytrzymałości bachmatach posuwają się nieustannie naprzód. Ci heretycy poczynają sobie nad wyraz śmiało. Zachowują się buńczucznie i hardo. Szlak ich pochodu znaczą rzezie, łuny pożarów i łupiestwa. Tym razem Tatarzy nacierają w dwóch grupach. Pierwsza, przez Lublin i Sandomierz, dotarła aż do Gór Świętokrzyskich. Druga grupa doszła pod Kraków i na Podhale. Jednak dzięki niezrównanej waleczności części rycerstwa polskiego ci antychryści zostali pokonani. Nad pierwszą grupą Tatarów chlubne zwycięstwo odniosły chorągwie pod dowództwem Leszka Czarnego. Drugi oddział tych barbarzyńców musiał skapitulować pod Starym Sączem, gdzie został srodze przetrzebiony przez sprzymierzone wojska polskie i węgierskie. Ta, okupiona krwią wielu szlachetnychżów, wiktoria jest tym większą, iż Tatarów niezmiernie trudno jest pokonać w bezpośredniej walce. Ich sposób wojowania różni się bowiem od sposobu walki innych narodów. Horda tych bezbożników formuje naprzód półkole, które wklęsłością zwrócone jest zawsze do nieprzyjaciela. Jeżeli wróg rzuca się w środek półksiężyca, zostaje przez jego rogi oskrzydlony; gdy zaś hurmem uderza w jedno skrzydło, również bywa ogarnięty półkolem. Zataczając owo półkole, przebrzydli Tatarzyni bezustannie rażą swoich nieprzyjaciół ostro zakończonymi strzałami. Często także ci drapieżcy pozoruchaotyczną ucieczkę z pola walki, aby nieostrożnego, zapędzonego w pogoni przeciwnika sroższym przywitać atakiem i znienacka otoczyć.

Tragikomiczny minireportaż o nierozważnej żabie i bocianie - dalekowidzu

 - Hejże! Dzisiaj pokażę mym druhom, że godna jestem chwały helleńskich herosów! Żaden bocian mi niestraszny! Jestem herkulesem w żabiej skórze! - buńczucznie zakrzyknęła żaba Magda, wychynąwszy z żółtawobrunatnej kałuży rozlanej tuż obok porosłej hubą wierzby. Po czym, długo się nie namyślając, skacząc na przemian: wzdłuż i wszerz, w dal i wzwyż, w przód i wstecz, znalazła się na podmokłej łące, po której nieco ociężale przechadzał się bocian Błażej. Był on wychudzony i markotny. Jego do niedawna śnieżnobiałe pióra zszarzały, purpurowo lśniący dziób smętnie zwisał, a długie nogi aż po pęciny unurzane były w nijakiego koloru mazi. Cóż, Błażej od dawna nie jadł żadnego bocianiego przysmaku. Jego szczupłe trzewia już od kilku dni grały bądź to smutnorzewną balladę, bądź to ponurego marsza żałobnego. Po nocach natomiast śniły mu się superatrakcyjne potrawy: pierożki z francuskiego ciasta z żabim nadzieniem, tłusty rosół na żabich udkach, filety z żabiej piersi po szwedzku, żabia pieczeń po szkocku, wyśmienita żabia wątróbka przysmażana z rzeżuchą i rzepą czosnkową. Ach! Na jawie nie pogardziłby i zwykłym żabim mielonym.

Z tych smakowitych marzeń wyrwał boćka nagły chlupot. Gdyby nie wada wzroku - był przecież dalekowidzem, na pewno nie dostrzegłby chyżo skaczącej w oddali żaby. Magda nic sobie nie robiła z czyhających zewsząd niebezpieczeństw. Niefrasobliwie hycała z jednego grząskiego bajora w drugie, popisywała się powietrznymi akrobacjami. Jej zadowolony rechot echo niosło niemalże po całej łące. Szpagat, korkociąg, salto mortale i... nieroztropna żaba z chrzęstem wylądowała w splątanych łodygach wiązówki błotnej i ostrożenia warzywnego. Tylko tego trzeba było bocianowi. Ochoczo podfrunął do szamoczącej się i z lekka rzężącej Magdy. Szast-prast, i nawet ślad nie pozostał po lekkomyślnej żabie. Bezpowrotnie pogrążyła się ona w mrocznym labiryncie Błażejowych jelit.

TAJEMNICA NADDNIEPRZAŃSKIEGO NIE ZAMIESZKANEGO ZAMCZYSKA

Na Allacha i Mahometa, na wszystkich prapraprzodków! A toż historia! Sponad koron drzew ponadtysiącletniej naddnieprzańskiej kniei wyłania się nagle ponure zamczysko. Jego strzelista wieżyca, istna miniaturka paryskiej wieży Eiffla, góruje nad ciągle nieobeschłymi po deszczu żarnowcami. Na całym obwodzie grubo ciosanych murów obronnych ciągnie się krenelaż i machikuły. W oknach połyskują szklane gomółki. Drogę do zamczyska zagradza głęboko wyżłobiony parów. Nie dokończony most zwodzony nie pozwala przedostać się na drugą stronę. Półczwartej metra dalej leżą chybotliwe, unurzane w błocie nie okrzesane dębowe żerdzie. Ha! Samowtór przechodzimy po nich do spiżowych wrót. Wierzei strzeże nie naruszona kłódka i dwie skrzyżowane halabardy. Bramę wieńczy cudaczny herb. Na turkusowo prążkowanym tle stoi Buszmenka z dzierzbą, a może pustułką?, na ramieniu i szyszką pinii w dłoni. Nad herbem wije się mahoniowego koloru napis: Nic niewart twój hart. My równi jesteśmy helleńskim herosom. Heraldyka jeszcze nie widziała czegoś tak zdumiewającego. Z nagła, jak gdyby pod wpływem tajemnych mocy, skrzydła wrót otwierają się z hałasem na roścież. Świst, huk, rumor i...

NIE ODPARTA PRZEZ ORGANIZM SZARŻA WIRUSÓW

Nuże druhowie! Halabardy zniż i żgaj! Naprzód ! Utwórzmy półksiężyc i oskrzydlmy ją! - krzycząc i popychając się, horda krwiożerczych bakterii charcim skokiem dopadła Hanię. Było pochmurno, mżył nie ustający od dwóch dni kapuśniaczek, harcował wiatr, chlupotały kałuże, a dziewczynka bez parasolki, gumowców, szalika i czapki jak gdyby nigdy nic przemierzała wzdłuż i wszerz, a także w poprzek ulicę 3 Maja. To jej niespotykane pozorne chwactwo rozsierdziło ohydne, nieokrzesane bakterie. Chętnie by dały one Hani nauczkę. Po zuchwałej akcji, chełpiąc się pierwszymi sukcesami, te żądne krwi paskudztwa szybko odniosły nie lada jakie zwycięstwo nad osłabionym, do tej pory nie pokonanym organizmem dziewczynki. Szast-prast i rozpanoszyły się one w Haninym nosie, tchawicy i oskrzelach. Cóż, Hania w czwórnasób będzie musiała zapłacić za swój brak wyobraźni. Ból gardła, łamanie w krzyżach, chrypka, kaszel jej nie ominą. Alboż to warto było być tak lekkomyślną?

NA PLACU ZABAW

To już ostatnie wakacyjne dni. Słonko mocno przygrzewa. Swoimi promieniami żółtymi jak dojrzałe kłosy zbóż mile łaskocze ludzi. Leciutko dmucha letni wiaterek. Tylko niekiedy po bezchmurnym niebie przemknie malutki, puszysty obłoczek.

W ten piękny sierpniowy dzień nikt nie został w domu. Na placu zabaw jest gwarno i tłoczno. Zewsząd słychać radosny śmiech bawiących się dzieci. Każdy znalazł tu coś dla siebie. Wśród budynków rodem z filmu o kowbojach bawi się w chowanego grupa chłopców i dziewcząt. W piaskownicy trwa konkurs na najlepszy zamek i najpulchniejszą piaskową babkę. Nieco dalej, przy dźwiękach skocznej muzyki, szybko wiruje karuzela. Mkną białogrzywe rumaki, fruwają łabędzie o wysmukłych szyjach, turkoczą góralskie bryczki. Trochę z boku stoją huśtawki. Wprawiane w ruch dziecięcymi nóżkami szybują wysoko, het pod niebo. Siedzące na huśtawkach dzieci wesoło pokrzykują. W cieniu rozłożystego dębu szukają schronienia ci, którzy zmęczyli się już zabawą i ci, którzy nie lubią wystawiać buź do słonka. Dla ochłody moczą nogi w brodziku i spryskują się wodą.

Szkoda, że lato powoli kończy się. Szkoda, że mija czas wakacyjnych zabaw i szaleństw na świeżym powietrzu.

NAJWSPANIALSZY DAR LATA

Sierpień, żółty i wonny jak dzban miodu, już się z nami pożegnał. Dzień dobry mówi nam kolorowy, rumiany jak jabłuszko wrzesień.  Dziewiąty miesiąc wita nas świeżym, pachnącym chlebem. To najpiękniejszy dar odchodzącego lata. Ten złocisty bochen został upieczony ze zżętych w tym roku zbóż - pszenicy, jęczmienia, owsa. Pachnie on słońcem, wiatrem, deszczem, ziemią i niebem. Pachnie ludzką miłością i trudem ludzkich rąk.

Na ogromnym, białym obrusem przykrytym stole, obok świeżego chleba stoją strojne dożynkowe wieńce. Zostały one uplecione z kłosów zbóż ściętych na ostatku w trakcie tegorocznych żniw. Wieńce są przyozdobione wonnymi ziołami - rumiankiem, dziurawcem, szałwią, barwnymi kwiatami słonecznika, dalii, ostróżki, malwy, cynii, kolorowymi wstążkami. W powietrzu unosi się radosny śpiew żniwiarzy: „Plon niesiemy, plon”. Grają skrzypce, harmonie, trąbki, bębny i kontrabasy. Ludziom wtórują owady. Bzyczą wesoło pszczoły, bąki, trzmiele. Migotają swymi tęczowymi skrzydełkami pazie królowej, rusałki, kraśniki. Dożynki to najpiękniejszy dzień lata. Chleb to jego najcudowniejszy dar.

NIE JE, NIE PIJE, CHODZI I BIJE

Odmierza nam zegar sekundy, minuty, godziny. Tik-tak, tik-tak, tik-tak - nieubłaganie płynie czas. Bim-bom, bim-bom, bim-bom - znów minęła godzina. Wskazówki zegara - godzinowa i minutowa - dostojnie chodzą po tarczy. Wydaje się, że nigdzie im się nie śpieszy. Szybciutko, nie oglądając się za siebie, biegnie sekundnik. Miarowo, rytmicznie porusza się wahadło. Bezustannie pracuje wnętrze zegara. Zgadnijcie, kto porusza wskazówkami i wahadłem? Kto popycha do przodu czas? Kto nie pozwala zegarowi zatrzymać się? Czyżby w zegarze mieszkał jakiś zwinny i mądry ludek? A może to krasnoludki lub zegarowe skrzaty uwijają się w jego środku? O! Albo pracowite mrówki pomagają zegarowi równomiernie tykać? Nie, to skomplikowany mechanizm zegara pozwala mierzyć i wskazywać czas. W niewidocznej dla nas części zegara ciągle, bez chwili wytchnienia, poruszają się różnego rodzaju koła zębate, wałki, pracuje koło zamachowe ze sprężyną, wychwyt, wahadło, trą o siebie łożyska. A gdy zegar ma jeszcze dodatkowo sprężynowy dzwonek lub brzęczyk, to każdego ranka odgania nasz sen przeraźliwe dzwonienie. Dzyń, dzyń, dzyń! - czas zacząć nowy dzień.

NA PÓŁ PRZEMYŚLANY NIEDOWARZONY

POMYSŁ PEWNEGO UCZNIA

 - Po cóż mi wiedzieć, kiedy istniało imperium Czyngis-chana, kiedy tatarskie hordy dokonywały grabieżczych trzebieży na ziemiach polskich, kiedy Tatarzy byli na przemian sprzymierzeńcami i wrogami Rzeczypospolitej, kozaków i Turcji? - buntował się Jerzyk. Znużony ponadtrzyminutową nauką przeczytał jeszcze jedną linijkę tekstu i zmełł w ustach kolejne niepochlebne zdanie o rozhukanych Tatarzynach.

Jurek nie znosił szkoły. Tego uciążliwego siedzenia w ławkach. Czasu ciągnącego się w nieskończoność. Nieustannych powtórek, klasówek, sprawdzianów, lekcji ortografii, historii, matematyki. Kiedy tylko pomyślał o szkole, wstrząsały nim nieprzyjemne dreszcze, a hektolitry potu spływały mu z czółka, na którym rzadko kiedy gościł mozół myślenia.

- Nauczyciele na pewno w ogóle mnie nie lubią. Niechybnie znów będę pytany. Dlaczego ja? Na próżno by się zastanawiać. Albożby nie mogli pytać przebrzydłych, wszystkowiedzących kujonów, chwalipięt i ochotników, co nic tylko ręce w górze trzymają? - ponownie naczupurzył się Jerzyk. - Skąd ja mam wiedzieć, gdzie leży Jezioro Otmuchowskie, gdzie jezioro Śniardwy, gdzie Przedgórze Świętokrzyskie, z czego słyną Żuławy, z czego Suwalszczyzna, z czego Łódzkie, a z czego Podhale? Tam do licha! W jaki sposób mam zapamiętać, jak się pisze sójka, gżegżółka, bażant, raniuszek, hełmiatka, czyżyk  i inne fruwające tam i nazad, w tę i we w tę stronę ortograficznej krainy ptasie bractwo? A za oknem w krąg roztacza swój czar późnojesienna przyroda. Słoneczko jeszcze świeci, ale już coraz słabiej. Nic tylko trzeba wybrać się na spacer w nieznane - rozmarzył się Jurek. Przecież szkoła jutro też będzie stać na swoim miejscu, a taki śliczny listopadowy dzień może się już nie powtórzyć - nie wiadomo, czy roztropnie pomyślał chłopiec

FIGLARZ MRÓZ

W nocy na dworze działy się dziwne rzeczy. Słychać było tajemnicze skrzypienie, głuche trzaski, zawodzenie zimowego wiatru. Dzieci, przerażone tymi odgłosami, mocniej wtulały się w puchowe poduszki, aż po same uszy przykrywały się cieplutkimi pierzynkami. Rano natomiast, zaraz po przebudzeniu, szybciutko pobiegły do okien. A tam...

- Ojej! Tylko spójrzcie, co się stało! - zawołała Agnieszka. W nocy ktoś zamalował wszystkie okna. Te srebrzyste witraże - wysmukłe paprocie, ażurowe gwiazdki, strzępiaste liście, cudaczne esy-floresy są bardzo piękne, ale nic przez nie nie widać!

- Ciekawe, kto spłatał nam takiego figla? Kim był ten tajemniczy malarz? - głośno zaczął się zastanawiać sześcioletni Piotruś. Może to bajkowy skrzat? Albo przybysz z kosmosu? A może jakaś zła wiedźma rzuciła na nasze okna czary?

- Cha, cha, cha! Widać, że ostatnio oglądałeś za dużo filmowych baśni i teraz wyobraźnia podsuwa ci tak niedorzeczne pomysły! - roześmiała się trzynastoletnia Bożenka. To nie żaden dziwny stwór tak przyozdobił szyby w oknach. Tak maluje szkło mróz. Gdy wyjdziecie na dwór, to zobaczycie więcej dzieł tego figlarnego mistrza. Na okapach dachów mróz porozwieszał lodowe sople. Zatrzymał w ten sposób spadające w dół krople wody. Grubą warstwą lodu pokrył kałuże, stawy, jeziora, rzeki. Oj, niejeden dzisiaj boleśnie to odczuje, niespodziewanie lądując na skostniałej z zimna ziemi. Ha, figlarz ten bywa bardzo dokuczliwy. Lubi szczypać w uszy, nosy, policzki. Robi to tak długo, aż staną się różowe, czerwone, purpurowe. Wtedy jest z siebie bardzo dumny. Wie, że dobrze wywiązał się ze swoich zimowych obowiązków. I co? Chcecie teraz wyjść na dwór? - spytała rodzeństwo Bożenka.

- Pewnie, że chcemy! My się mrozu wcale nie boimy! Też spłatamy mu figla - ubierzemy się ciepło, włożymy czapki, szaliki, rękawiczki. Będziemy się wspaniale bawić! Zjeżdżać na sankach i nartach, ślizgać na łyżwach, lepić bałwanki, rzucać śnieżkami. I podziękujemy psotnemu mrozowi, że pomógł zimie urządzić dla nas tak wspaniały plac zabaw.

FIGLE - MIGLE SZCZENIACZKA TUPTUSIA

 

Tuptuś to wielorasowy szczeniaczek. Kundelek po prostu. Ma rude łapki, bieluchny brzuszek, wesołą mordkę, odstające uszka i króciutki ogonek. Piesek bardzo lubi się bawić. Dzikie harce urządza co dzień, nie próżnuje również w nocy. Tuptuś jest nieszczęśliwy, gdy musi sam zostać w domu. Wędruje wtedy smutny po mieszkaniu i co chwila przeżywa jakąś przerażającą przygodę. Nierzadko ze swoich eskapad wraca z przerzedzonym futerkiem i ogromnym zamętem w psiej główce.

Raz na przykład szczeniaczek unurzał swoje łapki i brzuszek w lepkim miodziku. Ach, co się wtedy działo! Do tej pory żywiołowy, wszędobylski piesek, ku swej wielkiej rozpaczy, nie potrafił chyżo poruszać się. Ba, słodki zapach miodu zwabił dwa natrętne owady: żółto-czarną pszczołę i szafirową muchę. Na próżno Tuptuś usiłował uwolnić się od ich uprzykrzonego towarzystwa.

Innym razem skusiły psotnego pieska uchylone drzwi lodówki. Na najniższej półce leżały parówki. Nasz żarłok nie potrafił oprzeć się temu smakowitemu widokowi. Raz - dwa wdrapał się na półkę. Potem, zmęczony pałaszowaniem tych smakołyków, uciął sobie drzemkę. I pewnie przemieniłby się w lodowy puchar, gdyby nie liczne ślady jego hultajskiej uczty. One pozwoliły odnaleźć Tuptusia. Po odchuchaniu i ogrzaniu odzyskał swój dobry humor. Za kilka godzin wyruszył na kolejną hulankę.

ZWIERZENIA POCZĄTKUJĄCEGO ROZBISURMANIONEGO MAGIKA

 

Zawsze marzyłem o chlubnej karierze wybitnego magika. Zawsze też byłem niecnym hałaburdą. Chciałem jak najszybciej poznać tajniki czarnej magii, by móc bezkarnie łobuzować i płatać pierwszej jakości figle. Od najmłodszych lat nie byle jak się starałem, aby wszystkim wokół zaleźć za skórę. Byłem nieposłuszny, niehonorowy, nietowarzyski. Nigdy nie postępowałem fair play. Dzień w dzień hulałem i chuliganiłem. To był mój żywioł - łobuzując, czułem się najlepiej. Moje wybryki zawsze były dopracowane. Żadne tam chałtury. Nikt nie mógł mi dorównać w hultajskim fachu. Cha, cha, cha! Nie zapomnę, jak dopiekłem do żywego pewnemu chojrackiemu heavymetalowcowi z Caracas - zwolennikowi szybkich i supermocnych uderzeń! Przez całą noc nękałem zewsząd jego narząd słuchu rytmami, nie znanych mu do tej pory, piosenek chodnikowych. To była pierwszorzędna zabawa! Niezmordowany byłem również w niby-umilaniu życia całej hordzie swych kompanów ze szkółki dla adeptów czarnej magii. Jakież ja miałem wystrzałowe pomysły! Podrzucałem im do łóżek specjalnie ostrzone pineski, zdechłe nietoperze, parzące pokrzywy i wszelkie mocno kłujące chwasty. Znowuż kiedy indziej słodziutkie porzeczkowe konfitury doprawiałem słonogorzkimi przyprawami. Napuszczałem na mych towarzyszy chmarę rozwścieczonych pszczół, trzmieli, os i szerszeni. Niektórych współpobratymców poddawałem działaniu hipnozy i zmuszałem do wycinania hubców oraz fikania koziołków. Kiedyś nawet udało mi się naszego trzystuipółletniego, studwudziestopięciokilogramowego opiekuna zamienić w odrażającego trolla, natomiast jego złośliwego cocker-spaniela w ugrzecznionego, przecudnego cherubinka. Ach, niejednemu magikowi, niejednemu człowiekowi dałem się we znaki. No a teraz, doprawdy nie wiem, dlaczego ta hołota chce mnie wyrzucić ze szkoły i wywieźć na bezludną wyspę. Nigdy na to nie pozwolę! Ja im jeszcze pokażę! Ta historia musi zakończyć się happy endem.

ŚWIĄTECZNE PISANKI

 

Na porcelanowym półmisku leżą różnokolorowe pisanki. Na pewno nikt w tych wesołych jajkach nie rozpoznałby dawnych mieszkańców szaroburego kurnika i niewygodnych, skromnych wiklinowych koszy. Od tej pory białe, beżowe, pstro nakrapiane i bardzo, bardzo smutne jajka zmieniły się bowiem nie do poznania. Ich skorupki rozkwitły wiosennymi barwami, nabrały blasku, życia, radości. Są zielone, żółte, pomarańczowe, niebieskie i różowe. Na nielicznych jajkach pojawiły się również rysunki: zygzaki, szlaczki, geometryczne figury, ażurowe wzorki. Na innych kwitną żonkile, tulipany, kaczeńce, rozwijają swe pąki bazie i listki brzozy oraz wierzby. Jeszcze inne składają nam życzenia: Wesołych Świąt!, Wesołego Alleluja!, Radosnej Wielkiej Nocy!

Hm, ciekawe, jakie z tych wielobarwnych pisanek wylęgną się kurczątka? Czy zachowają swoje żółciutkie upierzenie? A może z rozbitych dzióbkami skorupek, spośród łupinek wyłonią się pisklęta o zielonychówkach, różowych skrzydełkach, fioletowych brzuszkach, niebieskich nóżkach i brązowych dziobach? Któż to wiedzieć może.

Ortograficzny miszmasz

 

1. Rozśpiewane siostrzyczki

Na pięciolinii mieszkają wesołe nutki. Jest ich osiem. Muzykalne siostrzyczki cały czas nucą różne piosenki. Radośnie podskakują na pięciolinii. Nigdy nie próżnują. Wciąż układają nowe melodie. Najbardziej podoba im się skoczny kujawiak.

 

2. Łąkowa kapela

Już wieczór. Nad stawem stroi swoje instrumenty łąkowa kapela. Słychać pierwsze dźwięki muzyki. Konik polny gra na skrzypcach, trzmiel na trąbce. Bąk szarpie struny kontrabasu, żuk uderza w bębny. Pszczoła gra na flecie, a osa  na harmonijce. Tą zgraną łąkową orkiestrą dyryguje kolorowy motyl.

 

3. Zły nastrój skrzata

Skrzat Hipolit miał od samego rana zły humor. Wstał niestety lewą nogą. Nic mu się tego pechowego dnia nie udawało. Za oknem szalała burza. W spiżarni zabrakło jego ulubionych konfitur z płatków herbacianej róży. Jego śliczną miseczkę z łupiny orzecha zgniótł nieostrożny borsuk.

 

4. Bury miś

Na łące z zabawkami siedzi pluszowy miś. Ma dwa malutkie uszka, czarne jak węgielki oczka i zdarty nosek. W dzień bury miś odpoczywa. Patrzy z półki, jak Helenka bawi się innymi zabawkami. W nocy natomiast miś pilnuje snu Helenki. Śpi z dziewczynką na jednej poduszce. Mruczy jej do uszka misiowe kołysanki.

 

5. Pracowite mrówki

Mrówki wstały bardzo wcześnie. Natychmiast zabrały się do pracy. Uporządkowały kłosy zbóż. Posprzątały ścieżkę. Odkurzyły liście traw. Pomalowały kwiatom płatki. Teraz biegną nad staw posłuchać koncertu żab.

Arcyzmagania żądnego wraż i wiedzy miłośnika ortografii

 

Nim podążysz na przygód szlak, rzetelnie przestudiuj mapę, rozważ wszystkie za i przeciw, znajdź czyhające na ciebie (Ciebie) pułapki. Będzie ich bez liku, ale nie zrzędź zawczasu. Darujże sobie w ogóle wszelkie narzekania. W drogę wyrusz o zmierzchu. Wpół do ósmej będzie odpowiednią porą. Tej nocy, znajdujący się w pierwszej kwadrze, sierp księżyca będzie rozsiewał w krąg bladosrebrzystą poświatę. Księżyc właśnie i rozgwieżdżone niebo będą twoimi (Twoimi) najwierniejszymi towarzyszami podróży. Nasamprzód, dla niepoznaki, chyżo skieruj się na północny wschód. Rozejrzyj się wkoło, sprawdź, czy jesteś sam. Żwawo przejdź obok rzadko sadzonych rosochatych buków, a następnie, tuż za kępą jarzębin, skręć w lewo. Zrób dziesięć kroków wzdłuż chyboczącego się płotu, zrobionego ze źle oheblowanych żerdzi. Tu chrzęszcząca żwirem dróżka znienacka urwie się. Hen, na linii horyzontu z nagła dojrzysz niekształtne kontury przerzedzonego lasu. Na przełaj przez podmokłą łąkę, przeciętą w poprzek rzewliwie szumiącą rzeczułką, idź niespiesznie (nieśpiesznie) i ostrożnie w jego kierunku. Gdy przejdziesz grzęzawisko, wejdź na leśny dukt. Chociażby nie wiem, co się działo - chrobotało, chrząkało, pohukiwało, hurkotało, chrumkało, nie patrz do tyłu. Przemóż strach i idź rześko naprzód. Wędrując, miniesz żeremia pracowitych bobrów. Za nimi, pomiędzy pniami brzóz, ujrzysz malutką polankę. Na jej środku samotnie rośnie jarząb. Podejdź do niego i w pozycji półleżącej zacznij kopać ziemię. Wkrótce natrafisz na lekko spróchniałe wieko skrzyni. Nie zwlekając dłużej, otwórz je. Wyciągnij leżące na dnie skrzyni niepozorne zawiniątko. Teraz już możesz zakrzyknąć: "Mójże ci on!" i z radością oddać się lekturze " Nowego słownika ortograficznego PWN-u".

ANI MRU-MRU,

CZYLI TAJEMNICE RODZINNE

 

Na dnie szuflady nieco sczerniałego ze starości biedermeierowskiego sekretarzyka ze zdumieniem odkryłem modrzewiową szkatułkę z mosiężnymi okuciami. Znalazłem w niej skarb nie lada - pamiętnik mojego zapomnianego antenata Gaudentego. Ha! To był wieczny huraoptymista (hurraoptymista) i obieżyświat, arcywatażka i huncwot ciągle wyabstrahowany od rzeczywistości. Chciał nasamprzód zrobić wojskową karierę. Wstąpił nawet do nadbużańskiej chorągwi szwoleżerów. Jednak został dezerterem, a la minute, po kłótni z niehonorowym chórmistrzem, który chciał, by przodek mój w szwoleżerskiej scholi nieharmonijnie śpiewał basem arie. Po tym żołnierskim epizodzie pozostała mu miłość do munduru i nade wszystko koni. Zaczął, dotarłszy do Besarabii, praktykować jako majster-klepka i artysta malarz, specjalista od scen batalistycznych. Zazwyczaj na jego obrazach kłębił się tłum chrobrego rycerstwa różnych epok na bułanych, gniadych, karych bądź jabłkowitych rumakach. Jego największe arcydzieło, wiszące dziś na naszym zmurszałym strychu, przedstawia wzburzonego, gorącokrwistego wałacha o rozdętych chrapach i wywichniętej żuchwie, przed którym pierzcha w ostro kłujące chaszcze ostrężyn rachityczny o dziwo hetman husarii. Po ośmiu latach pradziad Gaudenty, znużony pracą przy sztalugach, powrócił do kraju z tego przymusowego uchodźstwa. Osiadł w północno-wschodnich Żuławach i ustatkował się. Bez reszty pochłonął go chów trzody chlewnej.

BAJDURZYĆ KAŻDY MOŻE

 

Och! Spójrzcież tylko! Niebywałe rzeczy dzieją się na świecie. W poprzek parkowej alei maszeruje z chrzęstem swych odnóży oddział chrząszczy w chitynowych pancerzykach. Ich hoży chorąży żongluje trzema jagódkami żurawiny. Nieco dalej, u podnóża trzech fontan, dziś tryskających oranżadą, wpółzgięty hobbysta szuka śladów żwawego rzęsorka. Naprzeciwko supermarketu natomiast jakiś zażywny jegomość w przykrótkim tużurku rytmicznie uderza w tam-tamy. Jego niby-koncert wywołał aplauz jeszcze o pojedynczych o tak wczesnej porze przechodniów. Zdezorientowany nietoperz, będący jakby jeszcze w półśnie, wyleciał ze swojej kryjówki i znienacka zanurzył się w beczce z ogórkami małosolnymi. Widząc to tam-tamista, na przemian oczerniał i zszarzał. Następnie chyżo, na przełaj przez skrzyżowanie alei Kasztanowej z Alejami Dwóch Topól, rzucił się do ucieczki. I tyle go widziano. Chaosu, który wówczas zapanował, nie da się opisać. Wszyscy zaczęli krzyczeć wniebogłosy i bezładnie biegać! Ha, pewnie myślicie, że to wszystko nie mogło się wydarzyć. Macie rację. To żart. Ja sobie tylko tak fantazjuję.

POZDROWIENIA Z WAKACJI

 

Moja koleżanka w czasie wakacji dużo podróżowała. Z miejsc, w których była, przysyłała mi wakacyjne pozdrowienia. Wybrała dla mnie trzy bardzo ładne widokówki.

Widokówka znad morza

Ta widokówka jest bardzo ładna. Widać na niej morze, czystą plażę, bezchmurne niebo. Wzdłuż morskiego brzegu spacerują białe mewy. Niektóre ptaki krążą w powietrzu. W oddali, na linii horyzontu, widać łódkę z biało-niebieskim żaglem.

Widokówka z Mazur

Pocztówka przysłana z Mazur przedstawia wschód słońca. Słońce wyłania się zza spokojnej tafli jeziora. Na wodzie zaznaczają się żółte, pomarańczowe i purpurowe smugi. Rozświetla ciepłym blaskiem niebo. Jeszcze tylko przybrzeżne szuwary pogrążone są w półmroku.

Widokówka z Podhala

Na ostatniej widokówce, którą przysłała mi koleżanka, widać strzeliste szczyty gór. Wyglądają one bardzo groźnie. Gdzieniegdzie, w niższych partiach gór, widać zielone plamki. To kosodrzewiny - maleńkie sosenki. W rogu widokówki jest malutki obrazek: w załamaniu tatrzańskiej grani rośnie skromna, niepozorna, ale bardzo wytrzymała szarotka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
koło ortograficzne, Język polski i szkoła podstawowa
Rola reguły ortograficznej, język polski w kształceniu zintegrowanym
Rola koloru w nauczaniu ortografii, język polski w kształceniu zintegrowanym
Cele nauczania ortografii, język polski w kształceniu zintegrowanym
Tok indukcyjny hodzenia do reguły ortograficznej, język polski w kształceniu zintegrowanym
ortografia, Język polski i szkoła podstawowa
zmagania z ortografią, Język polski i szkoła podstawowa
Jezyk polski 5 Ortografia Zas strony 48 49 id 222219
PISOWNIa U, Język polski, Ortografia
Język polski 6 Ortografia Zasady i ćwiczenia fragment (strony 44 45)
Język polski 4. Ortografia. Zasady i ćwiczenia, fragment (strona 39)
Język polski 6 Ortografia Zasady i ćwiczenia fragment (strony 76 77)
PISOWNIA ó, Język polski, Ortografia
Rodzaje ćwiczeń w ortografii stosowane w kształceniu zintegrowanym, język polski w kształceniu zinte

więcej podobnych podstron