Legendy toruńskie
O Piernikarzu i Jego Córce Katarzynie
Od niepamiętnych czasów Toruń słynie z wypieku najsmaczniejszych pierników. Trudno powiedzieć, kto pierwszy zmieszał żytnią mąkę z miodem i przyprawami korzennymi. Wiadomo jednak, że już przed wiekami mieszkało w mieście wielu mistrzów trudniących się wypiekiem tych przysmaków. Jeden z nich cieszył się wsród toruńskich mieszczan szczególnym uznaniem. On wypiekał najsmaczniejsze pierniki, on przygotowywał najciekawsze formy piernikowe, a przy tym był czlowiekiem bardzo skromnym i dobrym. Miał jedyną córeczkę - Katarzynę, którą bardzo kochał i która często pomagała mu przy wypieku pierników.
Pewnego razu piekarz ciężko zachorował. Nie mógł już pracować i bieda zaczęła zaglądać do ich domostwa. Poprosił więc swą córeczkę, by sama spróbowała wypiekać pierniki. Kasia, która starała się we wszystkim pomagać ojcu, z ochotą przystała na jego prośbę. Szybko przypomniała sobie, jakie czynności wykonywał ojciec przygotowując piernikowe ciasto. Rozpaliła w piecu służącym do ich wypieku i zabrała się do pracy. Nie mogła jednak znaleźć drewnianych piernikowych form, wyrzeźbionych przez ojca.
Przygotowanie nowych foremek piernikowych to zbyt ciężka praca dla małej dziewczynki, więc wzięła cynowy kubek i zaczęła nim wycinać z ciasta okrągłe medaliony. Ułożyla je obok siebie po sześć sztuk i włożyla do pieca. Kiedy już gotowe pierniki wyłożyła na stół, zauważyła, że ułożone parami medaliony zlepily się tworząc dziwny kształt. Zasmuciła się z obawy, że pierników o tak dziwnym kształcie nikt nie będzie chciał kupić. Martwiła się niepotrzebnie, bowiem tego samego jeszcze dnia wszystkie pierniki sprzedała. Były bardzo smaczne, smaczniejsze nawet od tych, które wypiekał stary piernikarski mistrz i ich kształt też wszystkim przypadł do gustu.
Długo dyskutowano na toruńskim rynku nad sekretem ich wyśmienitego smaku. Przeważyła opinia starej toruńskiej przekupki, która stwierdziła, że pierniki przygotowane przez Kasię są tak dobre, gdyż obok mąki, miodu i przypraw włożyła w ich przygotowanie całe swoje serce i miłość do chorego ojca. Z tą opinią zgodzili się wszyscy i odtąd pierniki w kształcie sześciu połączonych ze sobą medalionów zaczęto nazywać "katarzynkami". Nazwę tę i smak zachowały po dzień dzisiejszy.
O Siostrze Katarzynie
Jak wieść niesie, w miejscu zwanym dawniej Trzeposz pod Toruniem mieszkał zacny młynarz z żoną i przemiłą córką Katarzyną. Niestety, szczęśliwe życie przerwała śmierć matki Kasi, a młynarz, jak to w życiu bywa, ożenił się powtórnie. I jak to bywa, nie tylko w bajkach, druga żona okazała się straszliwą jędzą i sekutnicą. Tak długo dręczyła biednego młynarza swoimi awanturami, że nie pozostało mu nic innego, jak udać się w ślady pierwszej żony. Osierocona Kasia zaczęła przeżywać najgorsze chwile swojego życia, gdyż macocha całą swoją złość zaczęła wylewać na pasierbicę.
Pewnej nocy dziewczynka usłyszała wołanie o pomoc. Wybiegła przed dom, a tam rozgrywała się straszna scena: ulubiony kot macochy zabierał się do pożarcia małej myszki, która ludzkim głosem wołała o zmiłowanie. Nie namyślając się, dziecko uwolniło zwierzątko z łap rozwścieczonego kocura. Całemu zajściu przyglądała się z okna macocha i na drugi dzień za karę wyrzuciła Kasię z domu. Przerażona i zagubiona dziewczynka udała się do Torunia, do klasztoru Panien Benedyktynek, gdzie została życzliwie przyjęta. Zaczęła pracować w kuchni i była z tego powodu bardzo szczęśliwa, gdyż przy tych zajęciach mogła zapomnieć o całej swojej niedoli.
Po wielu latach Toruń nawiedziły wojny, zarazy i głód. Siostry pomagały, jak mogły, mieszkańcom, ale po pewnym czasie i one były bezradne, gdyż rozdały mieszkańcom wszystko, co miały. Którejś nocy zmęczonej Kasi wydało się, że ktoś ją woła. Zerwała się z łóżka i zobaczyła przed sobą myszkę uratowaną przed laty od niechybnej śmierci. Zwierzątko, które okazało się mysim królem, przyszło odwdzięczyć się za uratowanie życia. Zaprowadziło Katarzynę do zapomnianych podziemi klasztoru, gdzie znajdowało się mnóstwo skrzyń wypełnionych ciastem piernikowym. Siostry natychmiast zabrały się do pracy i zaczęły wypiekać pierniki. Rano otworzyły bramę i zaczęły rozdawać głodującym mieszkańcom swoje wypieki. Wdzięczni torunianie na pamiątkę tego wydarzenia oraz dzielnej siostry Katarzyny nazwali rozdawane im pierniki - w kształcie połączonych sześciu medalionów - katarzynkami.
O Bogumile i Królowej Pszczół
Przed laty żył w Toruniu bogaty i szanowany piekarz Bartłomiej, u którego pracował czeladnik o imieniu Bogumił. Mistrz miał piękną córkę Katarzynę, do której co wieczór tęsknie wzdychał młody czeladnik. Mimo iż Katarzyna odwzajemniała uczucia czeladnika, ojciec nie chciał słyszeć o ich ślubie. Bogumił był zbyt ubogi, a mistrzowi marzył się zięć równie bogaty, jak on sam.
Młody piekarz lubił wieczorami wychodzić poza obronne mury Torunia, by wśród ptaków rozmyślać o swej ukochanej. Pewnego dnia siedząc zadumany nad podmiejskim stawem, z bukietem kwiatów nazrywanych dla Kasi, dojrzał tonącą pszczółkę. Żal mu się jej zrobiło, więc podsunął jej listek i wyciągnął z wody. Pszczółka pięknie podziękowała i odfrunęła.
Po chwili jednak na ramieniu czeladnika usiadła Królowa Pszczół. Wiedziała już o szlachetnym uczynku Bogumiła i postanowiła odwdzięczyć się za uratowanie swej siostry. Zdradziła mu sekret wypieku smacznych pierników. W sekrecie powiedziała chłopcu, żeby do ciasta dodawał słodkiego miodu i korzennych przypraw. Bogumił podziękował za radę, wziął przygotowany bukiet kwiatów i wrócił do Torunia. Kiedy przybył do piekarni, zastał wszystkich przy wytężonej pracy, gdyż niespodziewaną wizytę w mieście zapowiedział król. Również i Bogumił od razu zabrał się do wypiekania ciasta przeznaczonego dla króla. Przypomniał sobie rady Królowej Pszczół i nie mówiąc nic nikomu dodał do ciasta miodu i korzennych przypraw. Kiedy zaś ciasto było gotowe wykonał z niego dwa serca, ułożył je naprzeciw siebie i połączył dwoma kółkami, które miały symbolizować obrączki.
Rankiem piernik dla króla był już gotowy. Kiedy wypiek ujrzał mistrz Bartłomiej, bardzo się zdenerwował. Zamiast ładnego piernika ujrzał ciasto o dziwacznym wyglądzie. Dwa odwrócone serca i dwie obrączki pod wpływem ciepła połączyły się ze sobą tworząc niespotykany dotychczas kształt.
Niestety, na wypiek innego piernika nie było już czasu. Król bowiem wjeżdżał już do miasta. Burmistrz wraz z Radą Miejską przywitali króla częstując go wypieczonym przez Bogumiła piernikiem. Wielkie było zdziwienie mistrza Bartłomieja, gdy króla zachwycił kształt i smak piernika. Król poprosił, by przedstawiono mu piekarza, który to piekł. Stanął więc przed królem Bogumił i tłumaczył władcy, że kształt piernika ma symbolizować dwa zakochane serca połączone ze sobą obrączkami, a swój smak zawdzięcza piernik miodowi i korzennym przyprawom dodanym do ciasta. Wyznał też Bogumił królowi, że wypiekając ciasto cały czas myślał o ukochanej Katarzynie, córce piernikarskiego mistrza. Król wysłuchał opowieści Bogumiła w milczeniu i natychmiast zwrócił się do stojącego obok mistrza Bartłomieja z prośbą, by zezwolił na ślub Katarzyny z młodym czeladnikiem. Bartłomiej nie śmiał odmówić królewskiej prośbie. Król nadal też Bogumiłowi tytuł piernikarskiego mistrza i hojnie go obdarował złotymi dukatami. Miastu zaś nadał przywilej wypieku i sprzedaży pierników nie tylko na terenie całego kraju, ale też poza jego granicami i poprosił toruńskich piekarzy, by pierniki w kształcie uformowanym przez Bogumiła nazwano "katarzynkami" na pamiątkę miłości Bogumiła i Katarzyny.
O Piernikach i Litwinkach
Przed wiekami książę Konrad Mazowiecki sprowadził na ziemię chełmińską zakonników Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie popularnie zwanych Krzyżakami. Wyruszyli oni na podbój okolicznych ziem, by szerzyć wiarę chrześcijańską wśród pogańskich dotąd Prusów. Krzyżackie oddziały dotarły nawet na tereny dzisiejszej Litwy i tam w wyniku zwycięskiej bitwy Krzyżacy wzięli do niewoli wiele litewskich dziewcząt.
Wkrótce jednak Wielki Mistrz Krzyżacki zrozumiał, że zabieranie w niewolę kobiet jest kłopotliwe i należy otoczyć je należną opieką. Przywieziono je więc na teren ziemi chełmińskiej, do Torunia i tutaj ochrzczono, a w roku 1312 wybudowano klasztor, w którym umieszczono litewskie dziewczęta, nadając klasztorowi regułę św. Benedykta. Siostry Benedyktynki otoczono troskliwą opieką, prowadziły więc życie dostatnie i wygodne. Nie lękały się o swój materialny byt, a wolny czas wykorzystywały na przygotowywanie bardzo smacznych potraw. Był bowiem zwyczaj, że raz w miesiącu siostry zapraszały rycerzy krzyżackich na wystawną kolację. Wtedy to na stołach pojawiały się przeróżne potrawy, którymi benedyktynki starały się odwdzięczyć za pomoc i opiekę.
Podczas jednej z kolacji podano nieznany dotąd przysmak. Przygotowała go siostra Katarzyna, piekąc ciasto z żytniej mąki, miodu i przypraw korzennych. Przygotowane przez siostrę Katarzynę ciasta posiadały różne kształty, a wśród nich był piernik w kształcie 6 połączonych medalionów. Wszystkim uczestnikom biesiady pierniki bardzo smakowały, zastanawiano się jednak, jak nazwać piernik o tak dziwnym kształcie, przygotowany przez benedyktynkę. Wówczas krzyżacki komtur zaproponował, by ów piernik nazwać "Katarzynka" upamiętniając w ten sposób imię siostry, która go przygotowała.
Z biegiem czasu Krzyżacy coraz bardziej zaniedbywali toruńskie benedyktynki. Siostry same musiały starać się o swe utrzymanie i wtedy przypomniano sobie o "katarzynkach". Postanowiono, że siostry, by zarobić na utrzymanie klasztoru, będą wypiekały i sprzedawały pierniki. Tak też zrobiły. W krótkim czasie toruńscy kupcy zaczęli masowo je kupować i wywozić nie tylko do innych miast, ale i do innych krajów. I tak sława o toruńskich "katarzynkach" wkrótce obiegła całą niemal Europę.
Jak Święty Mikołaj od śmierci głodowej toruńczyków uratował
Przed wieloma wiekami, kiedy w Toruniu panował dobrobyt, a jego mieszkańcy żyli w dostatku, żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilkę, że ich życie może zmienić się na gorsze. Do portu nad Wisłą zawijały statki pełne towarów, a w warsztatach rzemieślniczych wrzała praca i nauka. Pewnego razu stało się jednak to, czego torunianie się nie spodziewali. Nadszedł rok nieurodzaju. Brakowało mąki i chleba. Ludzie cierpieli głód, jakiego jeszcze nigdy w tym mieście nie zaznali. I choć burmistrz i rada Miasta rozkazali wydać ostatnie zapasy zboża ze spichlerzy i wypiec z nich chleb, starczyło tego na kilkanaście dni. Tymczasem zbliżał się grudzień. Rozpoczął się okres Adwentu, a tu ani mąki, ani chleba, nie mówiąc już o smacznych piernikach, które w poprzednich latach zawsze o tym czasie wypiekano.
Do mieszkańców miasta nieuchronnie zbliżało się widmo śmierci głodowej. Zwrócili się więc o pomoc do swojego biskupa Mikołaja. Ten odpowiedział: "Proście Boga o pomoc i miejcie mocną wiarę, o On was nie opuści". Torunianie oddali się gorącym modlitwom oczekując pomocy boskiej. Po kilku dniach, dokładnie 6 grudnia do toruńskiego portu na Wiśle zawitał statek załadowany po brzegi worami ze zbożem. Biskup Mikołaj poprosił załogę statku, by podzieliła się zbożem z głodującymi mieszkańcami. Marynarze współczuli głodującym lecz odrzekli: "Chętnie byśmy wam pomogli, lecz statek ze zbożem jest własnością naszego pana, który każe nas bardzo surowo, kiedy przekona się przy sprzedaży , że zboża brakuje." Na to rzekł biskup Mikołaj: "Pomóżcie głodującym, a nie zabraknie wam nawet ziarenka".
Marynarze dali się w końcu przekonać i odstąpili część zboża głodującym mieszkańcom Torunia, ci przekazali je młynarzom i dalej piekarzom, którzy wypiekli dużo chleba. W taki to sposób biskup Mikołaj uchronił Toruń i jego mieszkańców przed śmiercią głodową.
Statek z życzliwą załogą pożegnano w Toruniu bardzo serdecznie z życzeniami pomyślnych wiatrów. Kiedy po wielu dniach statek zawinął do portu przeznaczenia marynarze spostrzegli, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, co wydarzyło się 6 grudnia w Toruniu i w jaki sposób przez użyczone zboże uratowali mieszkańców Torunia od śmierci głodowej. O biskupie Mikołaju zaczęto mówić jak o świętym. Od tego czasu ludzie na całym świecie bardzo polubili i czcili biskupa Mikołaja, a dnia 6 grudnia, na pamiątkę tego cudu, zaczęli swoje dzieci obdarowywać słodyczami. Każdego dnia obdarowując się nawzajem jakąś drobnostką nie powinniśmy zapominać, że największym szczęściem jest dać radość i szczęście innym.
O wielu latach, kiedy powstało miasto Podgórz jego mieszkańcy przypomnieli sobie o biskupie Mikołaju, który uratował mieszkańców Torunia i okolic od śmierci głodowej. Na pamiątkę tego wydarzenia miasto podgórz postanowiło umieścić w swoim herbie postać świętego Mikołaja-biskupa, trzymającego w lewej ręce pastorał a w prawej trzy złote kule.
O tym jak Anioł znalazł się w herbie Torunia
Rok 1500 był dla mieszkańców Torunia rokiem szczególnym. Powszechnie głoszono, iż będzie on rokiem ostatnim, ponieważ niebo bardzo się rozgniewało i chce ukarać wszystkich mieszkańców za ich grzechy i występki zsyłając na miasto koniec świata.
Wśród płaczu i lamentów zaczęto w mieście szukać wyjścia z tej koszmarnej sytuacji. Torunianie wpadli na pomysł, aby przebłagać Boga za grzechy. Odlali więc wielki dzwon o wadze ponad 7 ton, średnicy 2.17 m i wysokości 3 m. Zawiesili go na wieży fary staromiejskiej św. Jana ofiarując go na chwałę Bożą. Pan Bóg widząc starania torunian i wspaniały prezent, który będzie swym dźwiękiem obwieszczał mieszkańcom, że czas zebrać się w kościele i chwalić Pana , zesłał do miasta jednego ze swych aniołów, dał mu do ręki klucz od bram Torunia i nakazał objąć miasto swymi skrzydłami broniąc od wszelkiego zła jakie mu zagrażało.
Do opieki nad miastem zesłał Bóg swego anioła, a właściwie "Anielicę", gdyż uważał, że kobieta lepiej nadaje się do tego celu, a matczyną miłością i ciepłem otoczy miasto wraz z mieszkańcami. Anioł, jako wysłannik Boży miał również zadbać o to, by ludzie żyli w zgodzie. Po pewnym czasie mieszkańcy miasta wyraźnie odczuli nad sobą opiekę boską i postanowili włączyć anioła do starego herbu Torunia. Od tego czasu w herbie miasta widnieje anioł, który nieustannie rozpościera swe opiekuńcze skrzydła nad basztami, bramami, domami i wszystkimi mieszkańcami Torunia.
I faktycznie dzięki Boskiej opiece nasze miasto nigdy nie zostało całkowicie zniszczone, z różnych opresji wychodziło obronna ręka. Z dumą możemy więc mówić, że "Anioł Pański" jest z nami i czuwa. Herb Torunia przedstawia anioła podtrzymującego tarczę na której widnieje mur z trzema czerwonymi basztami. Środkowa baszta symbolizuje Radę Miejską, która troszczy się o dobrobyt obywateli Starego i Nowego Torunia. Stare i Nowe Miasto symbolizują dwie boczne wieże w murach. Wrota miasta są złote gdyż Toruń był przed wiekami bardzo bogatym grodem. Jedna część bramy stoi otworem zapraszając gości, natomiast druga część jest zamknięta dla wroga przed, którym opuszczano potężna bronę i zamykano bramy.
Dziś wszystkie toruńskie bramy stoją otworem i mamy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli ich przed nikim zamykać.
O tym, jak powstała nazwa Torunia
Dawno temu, przed wieloma wiekami, w zakolu Wisły powstało miasto. By jego mieszkańcy czuli się bezpiecznie otoczono je wysokim ceglastym murem, wzmocnionym obronnymi basztami. Jedna z baszt była szczególnie ciekawa świata. Zaprzyjaźniła się z przepływająca obok rzeka i od niej dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy.
A Wisła niejedno widziała i niejedno słyszała. Płynęła od Baraniej Góry, przez Kraków, przez mazowieckie pola i wszystkie nowinki opowiadała baszcie.
Po kilku latach zażyłej znajomości, baszta zaczęła zazdrościć rzece i nie chciała już słuchać jej opowieści. Jednak Wisła nadal chwaliła się swymi przeżyciami i chcąc zmusić basztę do słuchania zaczęła podmywać jej mury. Baszta nie wytrzymała ciągłego uderzania fal o jej fundamenty i rzekła do Wisły:
- Wisło, Wisło nie płyń tutaj, bo runę!
- To-ruń - odpowiedziała Wisła swej niedawnej przyjaciółce, a echo poniosło jej słowa...
W tym czasie do miasta zmierzało dwóch wędrowców. Ujrzawszy z daleka ceglane mury miejskie, jeden z nich zapytał:
- Ciekawe, cóż to za miasto?
- To-ruń - usłyszeli echo unoszące w dal słowa wypowiedziane przez Wisłę.
Toruń - taką właśnie nazwę nanieśli na swoją mapę. I w taki oto sposób powstała nazwa naszego miasta.
O Michale Remlau
Toruń słynął już w XIII wieku z wypieku "piernego chleba" lub z "pieprznego ciasta" zwanego później piernikiem. Jednym z wielu toruńskich piernikarzy mający swój dom przy ulicy Piekary 10 był niejaki Michał Remlau, działający w drugiej połowie XVII wieku.
Jego wyroby szczególnie przypadły do gustu królowi Janowi III Sobieskiemu, który miał okazję skosztować je podczas pobytu w Toruniu w 1677 roku. Królowi do tego stopnia zasmakowały toruńskie pierniki, że zatrudnił Michała Remlau w kuchni swego dworu w Wilanowie w Warszawie.
Kiedy Jan III Sobieski w 1683 roku na czele swych wojsk wybrał się na wyprawę wiedeńska przeciwko nawałnicy tureckiej, zabrał ze sobą również młodego Michała w charakterze dworskiego piekarza. Po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem, 12 września 1683 roku, zdobyto ogromne ilości łupów i tysiące Turków wzięto do niewoli, w tym również świetnych kucharzy, którzy przyrządzali potrawy zupełnie nam nieznane, między innymi smażone w tłuszczu pączki.
Nasz Michał nauczył się tej kulinarnej sztuki i gotowe, pachnące paczki podał na królewski stół. Królowi do tego stopnia smakował, że w drodze powrotnej do Warszawy wysłał specjalnego gońca z odpowiednią ilością, dotąd nieznanych wypieków, dla swojej małżonki królowej Marysieńki. Śmiało więc możemy stwierdzić, że toruński piekarz Michał Remlau rozpowszechnił nie tylko w Polsce, ale również w Europie do dzisiaj znane i lubiane drożdżowe smakołyki. Poza tym wymyślił pszenne bułeczki w kształcie półksiężyców zwane dziś rogalikami, które uformował ku wiecznej chwale polskiego króla Jana III Sobieskiego na znak zwycięstwa polskiego orła nad tureckim półksiężycem. Po wyprawie wiedeńskiej wrócił sławny już piernikarz Michał do swego rodzinnego miasta i tu w Toruniu również zasłynął jako wspaniały królewski mistrz, smażąc pyszne pączki i wypiekając pierniki oraz chwalebne rogaliki w kształcie tureckich półksiężyców.
O flisaku i żabach
Na Rynku Staromiejskim stoi fontanna zwana "Flisakiem". Jest to figurka pochodząca z 1914 roku, odlana z brązu, przedstawiająca flisaka i zasłuchane w niego żabki. Legenda głosi, że średniowieczny Toruń nawiedzony został przez dokuczliwą plagę żab, które w wyniku letnich powodzi zadomowiły się w mieście. Żaby spotkać można było wszędzie: na ulicach, w mieszkaniach, a nawet w dostojnych salach ratuszowych. Budziły wstręt zarówno u toruńskich mieszczan, jak i u przyjezdnych kupców. Wszyscy głośno krytykowali burmistrza i rajców za taki stan rzeczy. Grożono nawet ogłoszeniem nowych wyborów i zmianą burmistrza.
Tego już było za wiele. Burmistrz wraz z Rada Miejską wydali zarządzenie, wzywające mieszczan do walki z żabami na każdym kroku. Niestety niewiele to pomogło. Żaby nadal okupywały miasto. Ogłoszono więc, że jeżeli znajdzie się śmiałek, który uwolni miasto od dokuczliwych żab, otrzyma solidną zapłatę i rękę pięknej córki toruńskiego burmistrza. Zgłosiło się wielu młodzieńców zakochanych w pięknej toruniance, którzy próbowali wyprowadzić żaby z miasta. Niestety, żaby nadal królowały w Toruniu.
W córce burmistrza od dawna zakochany był młody flisak. Postanowił także spróbować swych sił. Wszem i wobec ogłosił, że uwolni Toruń od plagi, lecz nikt nie wierzył w jego obietnice. Wyszedł więc na Staromiejski Rynek grając na swych skrzypkach piękne, flisacze melodie zasłyszane w czasie spływania drewna Wisłą do Gdańska. I stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Żaby zasłuchane i oczarowane flisaczym graniem zaczęły gromadzić się wokół niego. Powychodziły ze swych kryjówek i wszystkie stanęły dookoła flisaka. On zaś powoli ruszył w kierunku Bramy Chełmińskiej, a żaby podążały za nim. Poprzez bramę opuścił miasto i ruszył w kierunku przedmieścia Mokre, gdzie znajdowały się bagna i mokradła. Dopiero tutaj flisak przestał grać, a żaby rozpierzchły się po całym przedmieściu, pozostając na rozległych rozlewiskach wody.
Flisak wrócił do miasta ku ogromnej radości mieszczan. Mniej zadowolony był burmistrz, który dotrzymał jednak danego słowa.
Wkrótce odbył się ślub pięknej burmistrzanki i biednego flisaka, a Rada Miejska wypłaciła z miejskiej kasy należną sumę złotych dukatów. Huczne wesele trwało siedem dni i siedem nocy. Młodzi żyli w Toruniu długo i szczęśliwie, a burmistrz, który bardzo polubił muzykalnego flisaka doczekał się siedmiu wnuczek i siedmiu wnuków.
Gospoda "Pod Modrym Fartuchem"
Dawno temu, około roku 1489 był właścicielem gospody przy Rynku Nowego Miasta Torunia człowiek bardzo pracowity i prawy, który od wczesnego ranka do późnego wieczora krzątał się po gospodzie, aby swoich gości godnie obsłużyć. Troszczył się o czystość a nawet przyrządzał potrawy w kuchni, a trzeba zaznaczyć, że był wyśmienitym kucharzem, gdyż gospoda słynęła w całym mieście z bardzo dobrej kuchni. Niestety, jak to bywa w życiu, miał żonę leniwą i wyjątkowo złośliwą. Przez cały dzień gderała i co chwilę przesyłała zapracowanemu mężowi wyzwiska, a kiedy ten siadał ze zmęczenia ona krzykiem i kijem zmuszała biedaka do pracy. Pewnego dnia zawitał do gospody młody wędrowiec, któremu z oczu biła dobroć i życzliwość. Dla gościnności, do stołu gościa przysiadł na chwilę gospodarz, ale niestety gospodyni natychmiast obsypała biedaka taką lawiną wyzwisk, że ten natychmiast opuścił swojego gościa. Złośliwa żona nie zauważyła, że przez ciągłe gadulstwo i bluźnierstwa, twarz jej zaczęła się zmieniać do tego stopnia, że w mieście zaczęto o niej szeptać, że jest opętana przez szatana i z dnia na dzień upodabnia się do czarownicy. Chcąc nieszczęśliwemu gospodarzowi pomóc w jego troskach, młody wędrowiec doradził mu, aby przy następnej awanturze wypisał na progu gospody czarnym węglem znak "X", jakiego nie znoszą czarownice. Kiedy dojdzie do awantury, ma wypowiedzieć zaklęcie: "raz, dwa, trzy, wyleć czarownico przez ścianę albo drzwi". Gospodarz podziękował nieznajomemu przybyszowi, lecz nie wierzył, że pozbędzie się tymi czarami okropnej żony. Kiedy jednak doszło do następnej awantury, wypisał gospodarz węglem ów znak czarowny na drzwiach gospody i wypowiedział zaklęcie. W tej samej chwili gospoda zadrżała, a nieznośna żona w mgnieniu oka pobiegła na strych do skrzyni, w której złożyła swoje kosztowności i ciężko zapracowane przez gospodarza pieniądze. Zabrała wszystko , zbiegła do gospody, aby jak najszybciej opuścić dom. Okazało się jednak, że rzeczywiście czarny znak na progu miał swoja czarodziejską moc. Nie mając innego wyboru, wyleciała baba z całym dobytkiem przez ścianę na rynek. Gospodarz widząc że utraci cały swój majątek, dopadł żonę, aby jej choć trochę zabrać. Niestety, zdążył tylko chwycić za modry fartuch, który ciągle zła czarownica nosiła na sobie i ten mu został na rękach na pamiątkę. Na ścianie frontowej gospody pozostała duża dziura przez, która wyleciała czarownica. Chcąc dziurę załatać, zawiesił gospodarz na niej wspomniany modry fartuch, który jednocześnie miał oznajmiać, że złym kobietom jest do gospody wstęp wzbroniony. W niedługim czasie po owych wydarzeniach zaczęto mówić o gospodzie "Pod Modrym Fartuchem" i tak pozostało do dzisiaj. Na pamiątkę tej historii śliczne kelnerki noszą modre fartuszki, a stoliki nakryte są modrymi obrusami.
O kocie, który bronił miasta
Przed wiekami, kiedy toruńskie spichlerze były pełne zboża, w mieście zadomowiły się wielkie ilości myszy. Burmistrz nakazał więc sprowadzić koty, których zadaniem była walka z tymi dokuczliwymi gryzoniami. Wśród sprowadzonych do miasta kotów był jednak kot bardzo leniwy.
Niezbyt chętnie uganiał się za myszami, za to wieczorami, kiedy inne koty wyruszały na łowy, ten przechadzał się po miejskich murach szukając przyjaciół wśród miejskich strażników. Toruńscy strażnicy polubili go, często dostawał od nich odpadki po posiłkach, a niekiedy nawet spory kawał mięsa.
Nastał dzień 16 lutego 1629 roku. Pod miejskie mury zbliżyli się Szwedzi, chcąc zdobyć miasto. Mieszczanie broniący miasta z trudem odpierali ataki nieprzyjaciela. Dochodziło do walki wręcz i wtedy okazało się, że leniwy dotąd kocur mężnie bronił rodzinnego grodu. Swymi pazurami naznaczył niejednego nieprzyjaciela. Po długich walkach wróg został pokonany. Władze miasta dostrzegły bohaterskie wyczyny walecznego kota. Na ratuszowych salach sporo czasu zastanawiano się, jak wynagrodzić jego męstwo. Postanowiono więc, że odtąd nazwy niektórych toruńskich baszt będą przypominały o jego wyczynach. Baszty broniące miasta od strony północnej nazwano więc: Kocim Łbem, Kocim Ogonem, Kocimi Łapami, a barbakan broniący Bramę Chełmińska nazwano Kocim Brzuchem. Do dziś niewiele zachowało się miejskich baszt i murów, po których przechadzał się kot. Jedyną pozostałością tamtych czasów jest okrągła baszta przy ulicy Podmurnej, zwana Kocim Łbem.
O kucharzu Jordanie
Było to w lutym 1454 roku. Na zamku krzyżackim odbywała się uczta na cześć dostojnych gości przybyłych na zamek. Tymczasem pod zamkowym murem zbierali się toruńscy mieszczanie przygotowujący się do zdobycia i zniszczenia zamku. Już od dawna toruńscy mieszczanie mieli bowiem dość krzyżackiego panowania. Krzyżacy już od kilkudziesięciu lat ograniczali przywileje miasta, przejmowali kontrolę nad wiślanym handlem.
Zaprzyjaźniony z mieszkańcami miasta zamkowy kucharz Jordan czekał, aż biesiadujący rycerze uraczą się miodem i winem z zamkowych piwnic, by dać toruńskim mieszczanom znak do ataku na znienawidzony zamek. Stanął więc na zamkowej wieży ze swa nieodłączną chochlą. Gdy nastała odpowiednia chwila dał nią umówiony znak i mieszczanie przystąpili do szturmowania zamkowych murów. Kucharz ciekawy był jaki będzie efekt ataku, stał więc dłuższą chwilę na zamkowej wieży obserwując przebieg walk. Zaskoczeni Krzyżacy nie byli przygotowani do obrony. Tymczasem atakujący mieszczanie szybko pokonali zamkowe fosy i mury. W pierwszej kolejności postanowili jednak wysadzić w powietrze zamkową wieżę. Szybko założono i podpalono lont. Niestety Jordan nie zdążył zbiec z wysokiej wieży. Wybuch zastał go w połowie drogi. Siła wybuchu była tak wielka, że kucharz wyleciał wysoko w powietrze. Długo szybował, aż wylądował na jednej z toruńskich bram - na Bramie Chełmińskiej.
Blady ze strachu siedział na bramie tak długo, aż walki ustały i mieszczanie szczęśliwi z odniesionego zwycięstwa wracali do swych domów. Wśród okrzyków radości zdjęto Jordana z bramy, a szczęśliwi torunianie postanowili w szczególny sposób wynagrodzić dzielnego kucharza.
Na bramie, na której wylądował, zawieszono tabliczkę przedstawiającą Jordana z chochlą w ręku, przypominającą o wyczynie kuchcika. Wisiała tam przez wiele lat. Obecnie można ją oglądać w toruńskim muzeum mieszczącym się w ratuszu.
O grzechu Krzyżaka, czyli legenda o Krzywej Wieży
W toruńskim zamku mieszkało 12 Krzyżaków. Wśród nich jeden był człowiekiem szczególnie urodziwym. Spacerując po Toruniu spotkał równie urodziwą toruniankę i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Zupełnie zapomniał o tym, że był nie tylko rycerzem, ale także zakonnikiem.
Często spotykał się z piękną mieszczką wieczorami w staromiejskich zaułkach. Pewnego razu zostali zauważeni przez mieszkańców miasta i wieść o ich romansie rozniosła się szeroko. Dowiedzieli się o tym zarówno członkowie Rady Miejskiej, jak i krzyżacki komtur. Długo zastanawiano się, jaką karę wymierzyć nieszczęsnym kochankom i kto ponosi większą winę za to, co się stało. W końcu uznano, że wina jest równorzędna, a ich spotkania niegodne są wzorowej obywatelki miasta, a tym bardziej rycerza-zakonnika.
Sąd toruński skazał więc dziewczynę na 25 batów wymierzonych przy Bramie św. Jakuba na Nowym Mieście. Decyzja w sprawie kary dla zakochanego Krzyżaka należała do komtura. Ten zaś nakazał nieszczęśnikowi wybudowanie wieży obronnej, która byłaby odchylona tak od pionu, jak jego życie odchylone było od reguły zakonnej. Rycerz wybudował więc Krzywą Wieżę, odchyloną od pionu o 1,4 m, którą oglądać możemy po dzień dzisiejszy i która przypomina o niegodnym występku rycerza.
Toruńska Krzywa Wieża jest więc symbolem grzechu. Jest jednak także miejscem, gdzie sprawdzić można swoją niewinność. Stojąc pod wieżą z plecami przypartymi do pochyłego muru, dotykając piętami jego cegieł i wyciągając przed siebie obie ręce sprawdzamy swe sumienie. Jeżeli uda nam się przez dłuższą chwilę wytrzymać w takiej pozycji, oznacza to, że jesteśmy bez grzechu, jeżeli nie, to znaczy, że na naszym sumieniu ciążą jakieś przewinienia...
O najstarszym toruńskim dzwonie "Tuba Dei"
Niemal 500 lat temu, kiedy kończono prace związane z rozbudową najstarszego toruńskiego kościoła - staromiejskiej fary p.w. św. Janów okazało się, że zabrakło pieniędzy na nowy dzwon. Długo zastanawiano się, skąd je wziąć, a musiało ich być sporo, bo dzwon powinien być wielki, godny wspaniałego miasta i wspaniałej świątyni. W końcu Rada Miejska postanowiła zdobyć je podstępem. Zbliżał się rok 1500 i rozgłoszono, że nadchodzi koniec świata. Toruńscy mieszczanie szybko uwierzyli w te przepowiednie i radzili jak uchronić się przed zbliżającym się kataklizmem. Burmistrz ogłosił więc, że jeżeli do 31 grudnia 1500 na toruńskiej farze zawiśnie dzwon nazwany ku chwale Bożej "Tuba Dei", co w tłumaczeniu na język polski znaczy "Trąba Boża" - Bóg da się przebłagać i zapomni o ludzkich niegodziwościach.
W toruńskich mieszczan wstąpiła nadzieja. Zaczęli znosić do ratusza cenne kruszce i pieniądze potrzebne do odlania dzwonu. Hojność mieszczan była wielka i wkrótce można było zamówić u znanego odlewnika Marcina Schmidta odlanie dzwonu. Odlewnik wykonał wielką formę, rozpalił ogień w ogromnym piecu, w którym roztopił srebrne, cynowe, a nawet złote naczynia zebrane przez mieszczan. Odlał wielki dzwon. Ważył on 7238 kilogramów, miał wysokość 2,76 metra i 2,17 metra średnicy. Wielka była radość mieszkańców Torunia, kiedy 22 września 1500 roku dzwon został uroczyście poświęcony. Potem zaczęto zastanawiać się, jak ten wielki dzwon wciągnąć na kościelną wieżę. Projektów było wiele, ale w końcu zdecydowano się na budowę bardzo długiej pochylni. Pochylnia ta, zbudowana ponad dachami toruńskich kamieniczek, miała swój początek daleko poza miejskimi murami i prowadziła na wieżę świętojańskiej świątyni. Na wieży usadowiono 12 wołów, których zadaniem było poruszanie urządzenia do wciągania ogromnego dzwonu.
Ta skomplikowana operacja udała się. Dokładnie 31 grudnia 1500 roku "Tuba Dei" po raz pierwszy wydał z siebie głos, który rozchodził się bardzo daleko, docierając do nieba, gdzie cudowny jego ton został zapewne przychylnie przyjęty.
Końca świata nie było. Toruński dzwon służy miastu do dnia dzisiejszego. Podczas wielkich uroczystości można usłyszeć jego piękny ton, a co bardziej zapobiegliwi mieszkańcy miasta, gdy milknie dotykają lewą ręką miejsca, gdzie uderza serce dzwonu. Podobno przynosi to szczęście. Ci, którzy to uczynili twierdzą, że toruński dzwon "Tuba Dei" naprawdę przynosi szczęście.
Szwedko
Przed wiekami schwytano w Toruniu włóczęgę oskarżonego o dokonanie licznych kradzieży. Nie był to zapewne jedyny złodziej w mieście.
Tego jednak udało się schwytać w momencie, gdy kradł dostojnemu mieszkańcowi miasta sakiewkę pełną złotych dukatów. Szybko odbyła się w sali sądowej ratusza rozprawa, a wydany wyrok miał odstraszyć innych przed zuchwałymi kradzieżami. Sąd toruński wydał więc wyrok bardzo surowy. Nieszczęśnika skazano na śmierć i postanowiono niezwłocznie powiesić go na szubienicy.
Miejsce straceń znajdowało się o milę od murów miejskich, na wzgórzu, które zwano "wiesiołkiem". Było to niewielkie wzniesienie porośnięte krzewami, na którym od niepamiętnych czasów stała szubienica. Toruńscy mieszczanie starali się omijać to miejsce z daleka, ale w chwilach wykonywania wyroków tłum mieszczan chętnie przyglądał się egzekucji.
Tak było i tego dnia - 16 lutego 1629 roku, kiedy miała nastąpić egzekucja włóczęgi-złodzieja. Pomimo zimna, tłum mieszczan otoczył przygotowaną do wykonania wyroku szubienicę. Kiedy kat przygotował pętlę, skazańca wprowadzono na drabinę. Spojrzał więc nieszczęsny złodziejaszek ostatni raz na świat, który miał wkrótce opuścić i rozglądając się wokół ujrzał wielką liczbę zbliżających się żołnierzy i kolorowych sztandarów. Krzyknął więc przerażony "Szwedzi idą" i wskazał ręką miejsce, z którego nadciągał nieprzyjaciel. Władze miasta i tłum mieszczan w popłochu opuścili ponure "wiesiołki", oczywiście zapominając o wykonaniu wyroku śmierci. Za nimi, uciekając przed Szwedami, pobiegł skazaniec. Zdążył wbiec do miasta zanim pozamykano bramy. Niebawem 8000 żołnierzy pod dowództwem generała Wrangla i pułkownika Teuffla stanęło pod miejskimi murami.
Mieszkańcy miasta bronili się bardzo dzielnie i już następnego dnia wojska szwedzkie zmuszone były wycofać się. Wielka była radość z odparcia oblężenia. Świętowano je bardzo hucznie i dopiero po kilku dniach przypomniano sobie o złodzieju, który ostrzegł mieszczan przed wrogiem. Odszukano go w jednej z toruńskich gospod. Bladego ze strachu ponownie przyprowadzono przed oblicze toruńskiego sądu. Ten jednak wspaniałomyślnie darował mu karę i podziękował za uratowanie miasta. Na pamiątkę tego wydarzenia nazwano go "Szwedko". "Szwedko" pozostał w Toruniu i przez długie jeszcze lata żył ciesząc się szacunkiem jego mieszkańców.
Św. Bartłomiej - opiekun piernikarzy
Bardzo, bardzo dawno temu żył w Toruniu piekarz o imieniu Barłomiej. Wypiekał on cieszące się największym popytem w mieście pieczywo - chleby i bułeczki żytnio-pszenne, żytnie, razowe i na miodzie. Dla nadania chlebom wyjątkowego smaku wypiekał je z dodatkiem różnego rodzaju ziaren: słonecznika, czarnuszka, soi, kminku i maku. Dodawał także do zaczynu: śliwki, orzechy, cebulę i czosnek. I chociaż konkurencję miał ogromną, bo toruńscy piekarze od zawsze znani i podziwiani byli za swoje niezwykłe pieczywa aż na krańcach Europy, Bartłomiej był pośród nich najlepszy.
Trzeba tu dodać, że od powstania miasta mówi się, że Ojciec nasz, który jest w niebie wybrał i pobłogosławił właśnie toruńskich piekarzy, po to, aby to oni wypiekali ludziom chleba naszego, prawdziwie powszedniego. Mistrz Bartłomiej swoją zawodową wiedzę i doświadczenie przekazywał nie tylko swoim terminatorom i czeladnikom, ale także swoim córkom - Katarzynie i Małgorzacie.
Jak wieść głosi to właśnie Katarzyna pewnego popołudnia wypiekła, za sprawą anielskiej pomocy, pierwsze toruńskie pierniki. Od tego niezwykłego dnia ojciec, za namową swojej córki, postanowił wypiekać je dla mieszkańców Torunia oraz dla bardzo licznie przybywających, z całego świata do nadwiślańskiego grodu gości: kupców, rycerzy, duchowieństwa, flisaków i żeglarzy.
A, że znał się na piekarnictwie jak nikt inny w mieście, pierniki z każdym dniem stawały się coraz to smaczniejsze. Dzięki ich miodowo-korzennemu smakowi bardzo szybko przybywało ich smakoszy. Mistrz Bartłomiej znany był ze swojej pasji do eksperymentowania. Przesiadywał całymi godzinami nad piernikowym ciastem obmyślając jakim to sposobem uzyskać coraz to nowsze, smakowitsze receptury. Pracował nad tym: jaki czas ciasto powinno dojrzewać, w jakiej temperaturze je wypiekać, jaką najlepiej mąkę, miody i przyprawy korzenne stosować, i w jakich proporcjach. Próbował z jakich owoców powidłami i marmoladami nadziewać pierniki i jakimi bakaliami je dekorować. Próbował także o jakim smaku polewami je najlepiej oblewać. W wolnych chwilach oddawał się nawet snycerce, aby pierniki miały niepowtarzalne kształty. Słowem zajmował się najdrobniejszymi szczegółami po to aby pierniki z jego piekarni były jedyne w swoim rodzaju - po prostu wyjątkowe.
Z czasem sława i uznanie o jego wyrobach zaczęła przenosić się poza bramy miasta. Odwiedzający Toruń kupcy i żeglarze zaczęli rozwozić pierniki po całej Europie i jeszcze dalej i dalej. Kupowali je na pamiątkę pobytu w Toruniu i na upominki dla swoich najbliższych i przyjaciół. Toruńscy mieszczanie zaś kupowali pierniki przede wszystkim na wyjątkowe okazje: urodziny, imieniny, na weselny posag dla panny młodej, na poczęstunek dla znamienitych gości a nade wszystko na święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Żaden z trzech słynnych, ustanowionych przez króla Kazimierza Jagiellończyka, toruńskich jarmarków nie mógł obyć się bez sprzedaży miodowych rarytasów.
Pierniki podawano również znamienitym gościom odwiedzającym toruńskie gospody. Podawano je do miodu pitnego, gorzałki i piwa. Piernik ze względu na koszt przypraw i bakalii sprowadzanych przez kupców z zamorskich krajów oraz na wyjątkową sztukę przygotowania ciasta i nadania mu niepowtarzalnego smaku i oryginalnych kształtów, stał się symbolem bogactwa, powodzenia oraz kontaktów ze światem.. Mieszkańcy średniowiecznego grodu, ze względu na przyjętą nazwę wypiekanych specjałów, poczęli z czasem nazywać Bartłomieja i jego pomocników piernikarzami a jego piekarnię - "Piernikarnią Toruńską". I w ten sposób mistrz Bartłomiej został uznany za pierwszego, w toruńskim grodzie, piernikarza
Mistrz Bartłomiej był nie tylko świetnym rzemieślnikiem, ale również prawym człowiekiem. Był powszechnie szanowany za swoją pracowitość. I chociaż był bardzo wymagający, innych szanował i sprawiedliwe ich traktował. Nikogo nie potępiał, starał się zrozumieć, dlaczego inni robią to, co robią. Każdemu ze swoich czeladników i terminatorów poświęcał wiele czasu służąc im swoją wiedzą i bogatym doświadczeniem Kochał całą swoją rodzinę. Był przykładnym mężem i ojcem. Pomagał samotnym i przez innych poniżanym. Był dobrodziejem ludzi biednych i bezdomnych. Głodnych dzieci, wyczekujących pod Piernikarnią, nigdy nie oprawił bez poczęstunku. Chociaż musiał stawiać czoła wielu codziennym problemom był człowiekiem nadzwyczaj pogodnym i uśmiechniętym.
Mistrz Bartłomiej stał się symbolem nie tylko słodkiego rarytasu, ale także bezinteresownej dobroczynności i uczciwości. Jego następcy w kolejnym pokoleniu piernikarzy docenili jego mistrzowski kunszt i szlachetność. Dzień jego imienin, 30 kwietnia, obrali sobie za święto wszystkich zawodowych piernikarzy, wszystkich pierniki w domach wypiekających i wszystkich piernikowych smakoszy. Świętego Bartłomieja, jego imiennika, przyjęto zaś, za piernikarzy, piekarzy, cukierników, bartników i pszczelarzy patrona, który czuwać ma nad nimi i ich rodzinami.
Mistrz Bartłomiej doczekał się wielu innych znakomitych następców. Jednym z nich był Michał Remlau. To dzięki niemu, o czym mało kto wie, Toruń słynie jeszcze z dwóch innych znakomitych słodkości - pączków i rogalików, które rozpowszechniły się na całym świecie. Te ostatnie, w kształcie półksiężyca, upiekł dla uczczenia zwycięstwa króla Jana III Sobieskiego nad Turkami pod Wiedniem.
Toruńscy Piernikarze
Najstarsze wzmianki o toruńskim piernikarstwie pochodzą z XIV wieku. Źródła z czwartej ćwierci tego stulecia wymieniają kilkakrotnie niejakiego Niclosa Czana nazywając go piekarzem względnie ciastkarzem. Z ksiąg rachunkowych Zakonu Krzyżackiego wynika, że tenże Niclos Czan sprzedawał Krzyżakom wosk. Wiemy skądinąd, że handel woskiem spoczywał wówczas w rękach piernikarzy, którzy otrzymywali ten produkt z plastrów miodowych zakupywanych do wyrobu pierników. Wiadomość ta, zwłaszcza w zestawieniu z określeniem Czana jako "ciastkarza" świadczy o tym, że trudnił się on wypiekiem pierników.
Z pierwszych lat XV wieku pochodzi wzmianka o sprzedaniu wosku Zakonowi Krzyżackiemu przez toruńskiego piekarza Henryka Kuche, co dowodzi, że prócz Czana istnieli wtedy w Toruniu także inni piekarze.
W tym okresie pierniki były już znane na terenie Państwa Krzyżackiego. W 1399 roku mistrz piekarski w Malborku otrzymał pieniądze na zakup miodu, z którego miał sporządzić pierniki na wyprawę wojenną przeciwko Żmudzinom. Również na terenie Państwa Polskiego rozwinęło się wcześnie rzemiosło piernikarskie. Wiadomości o handlu piernikami w Poznaniu i Warszawie pochodzą z 1405 r. W XVI wieku źródła toruńskie mówią już wyraźnie o piernikarzach. Wymienia się Symeona Neissera, piernikarza zmarłego na zarazę w 1564 r. Nazwa "piernikarze" pojawia się także w statucie cechu "piekarzy chleba miętkiego i niewarzonego".
Także klasztory wypiekały pierniki we własnym zakresie. XVI - wieczny kronikarz Szymon Grunau wspomina o zubożałym klasztorze Panien Cysterek na przedmieściu Torunia, gdzie zakonnice utrzymywały się z wypiekania pierników tak smacznych, iż eksportowano je nawet do obcych krajów.
W XVI wieku konkurencja wśród piekarzy była ogromna a walka o klienta bezwzględna. Aby przeciwdziałać różnego rodzaju zatargom pomiędzy piekarzami, próbowano wprowadzać różnego rodzaju regulacje prawne. Na przykład w roku 1515 liczbę wszystkich piekarzy, łącznie z piernikarzami ograniczono do 40, a w roku 1584 postanowiono, że może być tylko 4 majstrów piekarnictwa.
Wszelką działalność cechów, zarówno zewnętrzną jak i wewnętrzną, regulowały specjalne dokumenty władz miejskich zwane wilkierzami oraz statut cechowy. Żeby nie dopuszczać do zawodu piekarza zbyt wielu chętnych w wymienionych aktach prawnych szczególnie zadbano o uregulowanie kształcenia przyszłych mistrzów tego zawodu.
Chłopak, który chciał zostać piernikarzem, musiał mieć żelazne zdrowie, być odporny na długotrwały wysiłek fizyczny, a przede wszystkim mieć dużo cierpliwości, gdyż nauka była długa i żmudna. Jej podstawowe zasady określono w wilkierzu z roku 1523. Podstawowym żądaniem było przedstawienie starszym cechu listu rodowego, potwierdzającego "zacne i wolne" pochodzenie kandydata, dowodu uwolnienia z zależności poddańczej, gdy młodzian pochodził z włościan, oraz wpłacenie do kasy cechowej 20 groszy.
Jeżeli przyszły uczeń był synem mistrza, nie wymagano wspomnianych dokumentów. Po okresie próbnym, który trwał od dwóch tygodni do pół roku, mistrz zawierał z rodzicami lub opiekunami ucznia umowę o naukę i w czasie najbliższego zebrania wpisywał jego nazwisko do ksiąg cechowych. Po wpisie odbierano od młodego człowieka przyrzeczenie, że będzie spełniał należycie swoje obowiązki. Od tego momentu uczeń stawał się członkiem cechu i zaczynał mu się liczyc czas niecierpliwie oczekiwanej nauki.
Nauka rzemiosła trwała dwa lata (o pół roku dłużej niż cechu piekarzy) a w praktyce znacznie dłużej. Przez cały ten czas obowiązywała ścisła dyscyplina wobec mistrza i władz cechowych. Uczeń nie miał prawa przerywać nauki. Jeżeli to uczynił, musiał zaczynać ją od początku. W razie ucieczki (a zdarzało się to niestety często, gdyż mistrzowie bezwzględnie traktowali i wykorzystywali w pracy młodych ludzi) nie mógł już być przyjęty do innego warsztatu.
Edukacja była niestety płatna, gdyż mistrz musiał w czasie jej trwania żywic i ubierać chłopca, a także płacić za jego nieudane próby wypiekania pierników. Uczeń wchodził w skład rodziny mistrza, przyjmując tym samym obowiązki (np. pomaganie w domu przy niektórych pracach) i zakazy. Nie wolno mu było biegać z łobuzami po ulicy, palić tytoniu i grac w karty. Spędzanie nocy poza domem mistrza karano dodatkowym rokiem pracy. Po dwuletniej nauce wyzwalano ucznia na czeladnika, sporządzając odpowiednią notatkę w specjalnej księdze cechowej i wystawiając mu "list wyuczony".
Od XVI wieku wyzwoleniu ucznia, czyli przyjmowaniu go do bractwa czeladniczego towarzyszył specjalny rytuał jak: "golenie", "wyrywanie zębów", skakanie przez stół w celu sprawdzenia zwinności czy wprawne zapalenie fajki. Jeszcze przed II wojną światowa pielęgnowano ceremoniał przyjęcia kandydata, powitania i wychylenia wilkomu oraz powiedzenia pierwszego braterskiego "ty". Czeladnik miał możliwość zmiany miejsca pracy, otrzymywał wyższe wynagrodzenie (wochlon, czyli tygodniowa wypłata, dochodził nawet do jednego złotego) oraz mógł wejść do bractwa piernikarzy.
Jednak tak jak uczeń musiał mieszkać w domu mistrza, chociaż nie podlegał już jego ojcowskiemu sądownictwu. Podlegał za to ustawie cechowej ze spisem kar za popełnione wykroczenia. Najczęściej były to kary pieniężne, ale zdarzały się również, za ciężkie występki, więzienia w ratuszu.
Aby zdobyć papiery mistrzowskie, trzeba było odbyć dwuletnią (za panowania Prusaków nawet trzyletnią) wędrówkę czeladnicza, od której od XVIII wieku można było się wykupić za odpowiednią opłatą. Ponieważ podobne przepisy obowiązywały również w innych miastach, a także krajach, znęceni sławą toruńskiego piernika, przybywali licznie do Torunia czeladnicy z Wrocławia, Nysy, Świdnicy, Malborka, Kwidzyna, Królewca, a także Hamburga, Lubeki, Drezna i Kassel. Część z nich po uzyskaniu tytułu mistrza osiadała tu na stałe. Przybywający do miasta czeladnik musiał zgłosić się do gospody właściwego bractwa czeladniczego lub domu starszego bractwa, skąd w jego towarzystwie lub wyznaczonej osoby spotykał się ze starszym cechu. Ten dopiero kierował go do odpowiedniego mistrza, któremu trzeba było okazać nie tylko "list wyuczony", ale także uwierzytelniony "list świadeczny"stwierdzający, iż w poprzednim miejscu pracy jego posiadacz wywiązywał się należycie ze wszystkich obowiązków.
Los przyszłego "magistra" nie był wiele lżejszy od losu ucznia - musiał pracować przez 6 dni w tygodniu po 12 godzin, z dwiema półgodzinnymi przerwami na śniadanie i obiad w domu mistrza. Po pracy jednak był już wolny.
W XVI i XVII wieku dochodziło do wielu konfliktów między czeladnikami i mistrzami, stawiającymi swoim podopiecznym coraz to nowe wymagania. Poza wspomnianą wędrówką czeladniczą, kolejną "kłodą" na drodze do kariery był tzw. mutjar, czyli okres (od 6 do 12 miesięcy) próbnej pracy u mistrza. Jak to w życiu bywa są równi i równiejsi - synowie mistrzów oraz czeladnicy żeniący się z wdowami po mistrzach byli częściowo lub całkowicie zwolnieni z tego obowiązku.
Sztuka mistrzowska obowiązywała od czasu wprowadzenia jej przez Prusaków. Polegała na napaleniu w piecu, przygotowaniu odpowiednich ciast i upieczeniu chleba żytniego i pszennego, bułek i obwarzanków, a w przypadku piernikarzy dodatkowo pierników. Po zdaniu tego egzaminu nowy mistrz stawiał kolację dla cechu oraz płacił bractwu czeladniczemu za wypicie za "jego zdrowie" dużej ilości wina i piwa. Następnie stawał "przed siedząca Radą" w towarzystwie dwóch mistrzów, ubiegając się o obywatelstwo Torunia, które dawało mu prawo do samodzielnego wykonywania zawodu. Gdy je uzyskał, mógł wywiesić na swoim domu szyld mistrzowski.
Mistrzowie piekarnictwa sprzedawali swoje wyroby na ławach, które wydzierżawiali od miasta, wnosząc opłatę w dwóch ratach: na Wielkanoc i na św. Michała. Wspomniane kramy mieściły się przy południowym skrzydle Ratusza (Rynek Starego Miasta), a także na Rynku Nowego Miasta.
W poszukiwaniu nowych klientów piernikarze wyjeżdżali do innych miast, np. do Poznania, Inowrocławia, Bydgoszczy, Gdańska, Królewca, Kłajpedy, Tylży. Tam nad swoimi towarami wywieszali tarcze, jak np. Jan Jakub Liebig, którego tarcza w kolorze niebieskim w środku miała jego nazwisko, herb Torunia i napis: "Tu się sprzedaje toruńskie pierniki". Bogatsi mistrzowie mieli swoich przedstawicieli handlowych, jak np. Gustaw Weese w roku 1838 w Królewcu pannę Witt.
Cech piekarzy chleba "miętkiego i niewarzonego", do którego należeli piernikarze, nie zajmował się wyłącznie sprawami zawodowymi swoich członków. Roztaczał opiekę, szczególnie w wiekach XII-XV, nad prawie całym życiem swoich towarzyszy. Organizował życie religijne i towarzyskie. Ciężka praca powodowała, że wszyscy bardzo chętnie spotykali się w gospodzie cechowej, gdzie przy winie, piwie i tańcach starali się zapomnieć o trudach codzienności. Zadaniem cechu była także obrona wyznaczonego fragmentu murów toruńskich podczas wojny.
Regularnie pomagano starym i chorym członkom cechu, a zmarłym wyprawiano pogrzeb. Do najważniejszych zadań cechu należało prowadzenie działalności gospodarczej (lokowanie pieniędzy w urządzenia techniczne, np. młyny lub nieruchomości), dzięki czemu pozyskiwał pieniądze na swoją szeroką działalność.
Tekst zawiera fragmenty książek:
Janiny Kruszelnickiej "Pierniki toruńskie i inne"
Wojciecha Streicha "Opowieść o toruńskim pierniku"