Robert Ostaszewski Specjalność: rozpad
"Jadąc do Babadag" otwiera przypomnienie wędrówek Stasiuka po Polsce z początku lat 80., a zamyka opis wyjazdu do Solca. Wewnątrz tej wyrazistej ramy pisarz pomieścił impresje - albo lepiej: fotografie prozą - z podróży po krajach Europy Środkowej. Są to podróże zaiste paradoksalne. Większość ponowoczesnych turystów, mniej lub bardziej wyrafinowanych konsumentów ofert rozlicznych biur turystycznych, podróżuje po to, aby nasycić się nowymi wrażeniami, obrazami, dotknąć tego, co inne, a przez to kuszące. Stasiuk natomiast jeździ do Albanii, Mołdawii czy na Węgry po to, aby upewnić się, że wszędzie jest tak samo, że wystarczy lekko podrapać paznokciem powłokę kulturowych odmienności, by odkryć pod nią ten sam wzorzec życia, tę samą konstrukcję rzeczywistości.
Pisze wprost: “Tak sobie myślałem o mojej Europie jako o miejscu, w którym mimo pokonywanych odległości i granic, mimo zmieniających się języków człowiek ma poczucie, jakby podróżował z Gorlic, powiedzmy, do Sanoka”. Po co więc pisarz błąka się, nieco obsesyjnie, po różnych “zadupiach” małych krajów środkowoeuropejskich?
Poza mitami
Warto zwrócić uwagę na sformułowanie “moja Europa”. W innym miejscu książki (tekst “Ten lęk”) autor wspomina o tworzeniu “własnej mapy, własnej fantastycznej geografii”. Dla Stasiuka podróżowanie, opisywanie miejsc i przestrzeni, oswajanie obcych (obcych jedynie z pozoru, bo przecież w każdym z nich tkwi rdzeń swojskości) krajów nie stanowi celu samego w sobie. “Jadąc do Babadag” nie jest przecież tylko i wyłącznie kolejnym w literaturze sprawozdaniem z podróży, popisem wiedzy i zmysłu obserwacji. Stasiuk zmienia miejsca pobytu po to, aby - znów paradoksalnie - lepiej się umiejscowić. Inaczej rzecz ujmując: podróżowanie w tym przypadku jest sposobem na samopoznanie. Ale proces samopoznania nie przebiega w pustce, nawet jeśli Stasiuk błąka się po pustkowiach. Symboliczne uniwersum nadbudowane nad tymi przestrzeniami - dotyczy to zresztą całej Europy - jest przepełnione opowieściami, historiami i mitami. Tworząc “własną Europę”, autor “Białego kruka” musi wymknąć się mitowi Europy Środka, szczególnie mocno eksploatowanemu w ostatnich dziesięcioleciach, mitowi Austria Felix i innym pomniejszym opowieściom splatającym się w trudny do rozsupłania węzeł. Dlatego unika studiowania dzieł historycznych, bedekerów i katalogów zabytków, aby zachować świeżość spojrzenia (“Dobrze jest przyjechać do kraju, o którym prawie nic się nie wie. Myśli wtedy cichną i stają się bezużyteczne.”). Dlatego tak fascynują go miejsca pograniczne, przestrzenie niedookreślone albo znajdujące się na zapomnianych marginesach lokalnych centrów, w których zarówno władza rzeczywista, jak i władza symboli słabnie i zanika. Stasiuk nie ufa mitom i opowieściom organizującym nasz sposób myślenia o Europie Środkowej także dlatego, że, jego zdaniem, nie oddają specyfiki tych stron. W tekście “Nasz Bat'ko” pisze: “Historia, zdarzenia, konsekwencja, myśl i plan raz po raz rozpływają się w pejzażu (...) Długa narracja o duchu dziejów wydaje się tutaj pomysłem równie żałosnym i pretensjonalnym, jak napisana po bożemu powieść”. Nic więc dziwnego, że opisywane w “Jadąc do Babadag” podróże są nietypowe. Stasiuk omija duże miasta, niezbyt interesują go zabytki i miejsca, które w przewodnikach opatrzone są adnotacją: “koniecznie zobaczyć”. Porusza się chaotycznie, kapryśnie wybiera trasy, daje się prowadzić przypadkowym impulsom, każącym skręcić w tę a nie inną drogę. Podpatruje życie prowincjonalnych miasteczek i wiosek, ogląda postindustrialne złomowiska i przygraniczne bazary, przesiaduje w zapyziałych knajpach przypatrując się ludziom. I niczym mantrę powtarza twierdzenie o podobieństwie i ludzi, i miejsc z różnych środkowoeuropejskich prowincji. Z tych na pierwszy rzut oka bezładnych obserwacji składa opowieść o “swojej Europie”, w której raz po raz pojawiają się historie o rozpadzie, zatrzaśnięciu w przeszłości i zanikaniu sensu. Jest to opowieść o - wedle określeń samego autora - “krainach nieoczywistych”, “krajach pomocniczych” i “narodach drugiego rzutu”.
Opowieść "nie po bożemu"
Chcąc pokazać ducha dziejów objawiającego się w Europie Środka, chcąc przeniknąć specyfikę tamtych terenów i zamieszkujących je ludzi, Stasiuk decyduje się opowiadać “nie po bożemu”. “Jadąc do Babadag” składa się z czternastu tekstów; kluczowy dla całego zbioru i zarazem najdłuższy jest utwór tytułowy. Celowo używam w tym miejscu ogólnych sformułowań, takich jak “tekst” czy “utwór”, ponieważ trudno w odniesieniu do nich o jednoznaczne rozstrzygnięcia genologiczne. Stasiuk tworzy swoją prozę, mieszając elementy reportażu, eseju, relacji z podróży czy nawet traktatu. Tok narracji jest w tych tekstach powikłany, meandryczny, oparty na ciągach skojarzeń. Autor stara się oddać, z jednej strony, pracę pamięci magazynującej często jedynie strzępy wspomnień z podróży, z drugiej - wysiłek (koniec końców daremny, bo sens zdarzeń i obrazów ciągle wymyka się pisarzowi) myślowego opanowywania środkowoeuropejskich doświadczeń. Narracja w “Jadąc do Babadag” przypomina chaotyczne opowieści snute zazwyczaj przy okazji przeglądania zdjęć zrobionych w czasie podróży. Do takiego motywu odwołuje się zresztą sam Stasiuk w tekście tytułowym. Przypomina chwile, gdy sięga “po plastikową skrzynkę ze zdjęciami”, wyciąga z niej na chybił trafił kolejne fotografie i odkrywa, że “na fotach nic właściwie nie ma (...) całkowity brak sensu, ciągłości, czysta przypadkowość rzeczy nieważnych, chwil pozbawionych znaczenia, dziecinna zabawa i naiwna próba, czy »pstryk« rzeczywiście unieruchamia rzeczywistość”. Teksty w “Jadąc do Babadag” są właściwie zbiorami fotografii prozą opatrzonymi komentarzem. Ale ów tekstowy chaos jest starannie skonstruowany, swoiście “uporządkowany” przez nawracające motywy, z których najważniejszy jest motyw rozpadu. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że cała książka jest traktatem na temat rozpadu.
Tylko rozpad?
Stasiuk uważa rozpad, nietrwałość za wyróżnik Europy Środkowej: “To jest specjalność mojej części świata, ten nieustanny zanik pomieszany pół na pół ze wzrostem, ten cwany niedorozwój, który każe wszystko brać na przeczekanie (...)”. Tropi ślady rozpadu w różnych miejscach i krajach, obserwuje, jak zanik zagarnia jego samego. Zastanawia się, jak to możliwe, że rzeczywistość naznaczona nietrwałością potrafi przetrwać, nie osuwając się w nieistnienie. Czy rzeczywiście rozpad jest środkowoeuropejską specjalnością? Moim zdaniem nie. W końcu funkcja przemijalności dotyka wszystkich ludzi i wszystkie ludzkie urządzenia. Jednak z fascynacji zanikiem trudno robić Stasiukowi zarzut. Autor uprzedza niejednokrotnie, że tworzy subiektywny obraz “własnej Europy”. Problem tkwi raczej w tym, że taka właśnie konstatacja Stasiuka była łatwa do przewidzenia, co pozbawia ją energii intelektualnego olśnienia. Wiemy, że ujmowany na różne sposoby temat rozpadu jest kluczowy w jego twórczości. Mówiąc krótko, Stasiuk o rozpadzie pisał, pisze i zapewne wciąż będzie pisał. Na koniec jeszcze jedno. Pisarstwo Stasiuka coraz mocniej przechyla się w stronę form afabularnych, których główną rolę odgrywa opis. Tak właśnie jest w “Jadąc do Babadag”. Nie ma w tym nic złego, bo przecież autor “Opowieści galicyjskich” to prawdziwy mistrz opisu. Mnie jednak - przyznam szczerze - trochę brakuje Stasiukowych opowieści o ludzkich losach. W nowej książce są jedynie ich strzępy. A szkoda. Mam jednak nadzieję, że kiedyś jeszcze Stasiuk będzie opisywał ludzkie historie równie wnikliwie, jak teraz opisuje bezkresne pola kukurydzy w krajach Europy Środka.
Tygodnik Powszechny, 29-07-2005
Paweł Gołoburda Pobliskie zaświaty
Parę lat temu w książce Dukla Andrzej Stasiuk zastanawiał się, czy w ogóle wyjść z domu, pisząc ostatecznie: i nie wyszedłem, bo zdjął mnie strach. Inaczej mówiąc, przypeniałem. Ten sam strach przed nieskończonością wraca już na pierwszej stronie Jadąc do Babadag. Ale tym razem przed lekturą dobrze jest zaopatrzyć się w mapy, żeby mieć się czego trzymać i potem nie szukać po całym mieszkaniu ani nie wychodzić nagle do „Sklepu Podróżnika”.
Jeśli mapy, to najlepiej od razu w małej skali. A jeśli nie, jeśli ktoś chce koniecznie jechać w ciemno, po prostu do Babadag, i nie boi się, bo na przykład uważa, że był już kiedyś na Słowacji czy w Budapeszcie, to trzeba od razu ostrzec, że na trzystu stronach autor wymienia jakieś kilkaset nazw geograficznych i poza nielicznymi wyjątkami wszystkie odnoszą się do miejsc, które nikomu nic nie mówią. Słyszeli państwo o Abony, Erind, Comrat, Gönc, Gura Humorului, Gjirokastër, Bajram Curri, Tiszaalpár, Korçë, Nagykálló? A może chociaż o Sárospatak? Chociaż nie przypisuje imionom miejscowości jakiejś większej mocy porządkującej, powtarza je z przyjemnością, beznadziejna mantra nazw i krajobrazów prowadzi autora przez Słowację, Ukrainę, Węgry, Słowenię, Rumunię, Mołdawię, id cywilizacji europejskiej - Albanię, przez coraz dziwniejsze rejony, jak odłączone od Mołdawii, nieuznawane przez żadne państwo Naddniestrze, i Gagauzja, według oficjalnej wersji zamieszkiwana przez ludność przybyłą z Turcji, jednak przypadkowo poznany tamtejszy Turek pochodzi akurat spod Gorlic. I tak aż po deltę Dunaju i Babadag - pierwszy minaret, wciąż z nadzieją, że to jak jechać z Gorlic do Sanoka. Nie bez podejrzeń wobec kolorystycznych kontrastów mapy politycznej, porządku wykreślonego abstrakcyjnymi liniami, mundurów i powagi grenszuców, wreszcie złudnej geografii posterunków granicznych takich jak Konieczna, Palota, Slovenské Nové Mesto, Vyšné Nemecké, Hodoš, Ubl´a, Hidasnémeti, Sátoraljaújhely (węg. „namiot rozbity w nowym miejscu”), Lőkösháza, Zahony, Czop, Leuşeni, Kakavilë, Curtici, Oradea...
Narrację łagodnie organizuje dość dowolny porządek pamięci, niezobowiązująca konsekwencja wyobraźni, bo tu wszystko właściwie istnieje naraz i obok siebie, tak jak sto siedemdziesiąt pieczątek w paszporcie Stasiuka, jak bilety, mandaty, rachunki z knajp i kwity parkingowe w pudełku po butach, bilon wszelkich walut w puszce po wódce „Absolut” albo tysiąc zdjęć. Podobnie pogranicza wyglądają jak wszystkie kraje jednocześnie. Sposób przedstawienia miejsc i zdarzeń bliski jest wyobrażeniom związanym z ich istnieniem w wieczności, do której przejście prowadzi być może przez zrujnowane kino w Solcu Kujawskim. Po drugiej stronie znalazłyby się te same kraje pomocnicze, narody drugiego rzutu i ludy rezerwowe, ale już w doskonałej formie. Ponieważ czas płynie tylko dopóki nie wyjdzie się z domu, a tożsamość utrzymuje się niewiele dłużej, droga także jest jakimś przybliżeniem wieczności. W podróży Stasiuk raz szuka abstrakcyjnego, czystego pejzażu, jak przełęcz Gutîi czy odcinek słowackiej szosy wśród wzgórz Zemplén, gdzie nicość przybiera postać geografii, innym razem chaosu wiejskich opłotków, niewydarzonego odmętu wschodnioeuropejskiego śmietnika (pod tym względem jest rozczarowany Słowenią, dlatego rozgląda się za Cyganami), jeszcze innym - opuszczonych terenów przemysłowych: cała okolica wyglądała na nieczynną. Najczęściej chodzi o pierwotne formy cywilizacji, miejsca pogrążone w letargu, w których jest jak było i nic się nie zmienia. Jednocześnie takiemu istnieniu wyraźnie czegoś brakuje, tam coś podobno było, coś ma być, ale teraz i od bardzo dawna płynie realne w stopniu wysoce umiarkowanym oniryczne niby-życie. Więc jeździ po pograniczu, ogląda i wyobraża sobie te terytoria prowizorki, podróbki, rdzy, kurzu oraz błota, gdzie niespiesznie rozgrywają się schyłek, rozkład, opuszczenie, zaniechanie, zanik, a tymczasowość trwa w najlepsze.
Zainteresowany dialektyką trwania i rozpadu, znikomością gestów, zajęć, lokalną wiecznością, którą przez chwilę może oglądać, zapisuje te przypadkowe widoki, nic nieznaczące stany rzeczy, ulotne konfiguracje, które zaraz ustępują innym, takim samym. Przemijanie pozostaje przez to trochę iluzoryczne, wciąż jednak bardziej niż dla ludzi wyrozumiałe dla przedmiotów, sześciuset tysięcy bunkrów w Albanii, jednorazowego plastiku, któremu nic nie może dać rady. Oprócz bardzo dużej liczby rzeczy w książce pojawiają się również ludzie. Stasiuk obserwuje mieszkańców tych niby-okolic, jak oddają się ulubionym zajęciom: stoją, patrzą, czekają, palą papierosy, grają w karty na pustkowiu. Żadnych spraw, nieruchome święto. On porusza się, przyjeżdża i odjeżdża, oni nie za bardzo. Widzi ich tak jak sami siebie nie mogą zobaczyć, z zewnątrz, ostatecznie zanurzonych w miejscowej rzeczywistości.
To nie są okoliczności, w których mogłaby rozwinąć się bardziej skomplikowana akcja, tam najwyżej czasem jakby na coś się zanosiło, ale nic z tego nie wynika. Brak zewnętrznego następstwa wydarzeń znakomicie rekompensuje fabuła wyobraźni, ciągłość jednego sposobu patrzenia, równy rytm pięknej frazy. Chociaż długotrwałe i uporczywe, podróże i tak nie pozwalają zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu: całe Babadag Stasiuka to dwa postoje po 10 minut każdy. Dalsza praca nad tym, co zobaczone, odbywa się w wyobraźni. Nie poznałbyś tych miejsc, powiedział autor redaktorowi Lampy w poprzednim numerze, mimo tego czytelnik, przynajmniej tak było ze mną, też zaraz chciałby tam pojechać i porównywać, jak to się dzieje, że widziane blaknie wobec opowiedzianego. Miasto w podróży to klęska. Nic tam nie ma. Autor Dukli najwięcej narzeka na beznadziejny Budapeszt, krzywo patrzy na inne duże miasta, a najgorsze zdanie ma o Krakowie. Jeżeli wybiera tramwaj, będzie to oczywiście wiejski tramwaj z Sybina do Răşiniari, rodzinnej miejscowości Emila Ciorana. Jako wielbiciel wschodnioeuropejskiego szaleństwa odwiedza jeszcze grób Ceauşescu w Bukareszcie, a kiedy indziej wypytuje o Jakuba Szelę. Mimo afabularności tej prozy środki komunikacji zmienia jak bohater przyzwoitej powieści przygodowej dla młodzieży: podróżuje pieszo i autostopem, przesiada się z samochodu do autobusu, z taksówki na prom rzeczny, z tramwaju na wodolot, by w końcu uznać, że nie ma lepszego środka lokomocji w obcym kraju niż zwyczajny osobowy. Ludzie wsiadają, wysiadają i odgrywają życie tak wolno, że zaczyna nam ono przypominać nasze własne. I jeszcze coś, drobiazg: węgierskie bilety kolejowe są piękne. Dość dużo uwagi autor poświęca kolejnictwu północnowschodnich Węgier, jest tu na przykład opis przecinającej bezkresne pola kukurydzy lokalnej linii nr 98 Hidasnémeti-Szerencs, wraz ze stacjami w Gönc i Vilmány.
Obok własnego pomysłu spisania historii cygańskiej wieczności Stasiuk przywołuje inny ambitny projekt literacki, fantasmagoryczny Rozkład jazdy na liniach autobusowych, okrętowych, kolejowych i lotniczych, niezrealizowany, borgesowski wynalazek ojca Danilo Kiša, ten sam, który w powieści Krzysztofa Vargi zawsze zabiera ze sobą Karolina. Doskonały model świata, w którym wolną przestrzeń między godzinami odjazdów i przyjazdów wypełnia ostateczna wiedza z wszystkich dziedzin. Taka lektura zastąpiłaby i uniemożliwiła podróże. Póki co, musiała mi wystarczyć średnio dokładna mapa samochodowa Słowacji, z nader skromnym skrawkiem pogranicza słowacko-ukraińsko-węgierskiego, i schematyczna mapka zamieszczona wraz z wykazem stacji w MÁV. Hivatalos menetrend 2003-2004, rozkładzie jazdy kolei węgierskich. Póki co, mamy rzeczywistość poza kadrem, to co nie przetrwa, to ukryte, którego nikt nie chce poznać, zapomniane tajemnice. Jeżeli jedno zdjęcie André Kertésza jest cudem chroniącym przed niepamięcią, Jadąc do Babadag to o wiele więcej.
Lampa, 29-07-2005
"Jadąc do Babadag" to książka o podróży przez zapomnianą Europę. Nie ma w niej stolic, nie ma metropolii - jest europejska prowincja od Beskidu Niskiego aż po Albanię. Bardzo możliwe, że jest to wyprawa w europejską "podświadomość", podróż w rejony, o których jednocząca się i modernizująca Europa wolałaby nie pamiętać. Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, Słowenia, Albania, Mołdawia - przez te kraje podróżuje autor.
Samochodem, autostopem, pociągiem. Ale jednocześnie jest to podróż w głąb świadomości mieszkańca tej części Europy, która zawsze była uważana za gorszą, zapóźnioną, prymitywną i zacofaną. Jednak autor ogląda te kraje w sposób pozbawiony kompleksów. Czasami ma się nawet wrażenie, że to jedyne kraje na Ziemi, co pozwala uniknąć nudnych i jałowych porównań z Zachodem bądź Wschodem. "Jadąc do Babadag" to książka przygodowa i podróżnicza. Nie tylko w sensie geograficznym, ale także - a może przede wszystkim - duchowym.
Aleksandra Majdan
Proza Stasiuka zawsze węszyła po zapomnianych rejonach miast. Tam, gdzie najdotkliwiej czuć było zapach stęchlizny, alkoholu, biedy. Ten nawyk zabrał ze sobą na wieś. I „Dukla”, i „Zima”, i „Noc” to włóczęga do miejsc zapomnianych przez świat. Zapadłych wiosek, bezrobocia, najprostszej filozofii życia, która zwana jest czasami walką o przetrwanie. W „Jadąc do Babadag” nie jest inaczej. Tylko tutaj tym zapomnianym i niepopularnym miejscem są kraje Europy, które mają za sobą ciężkie lata powojenne. Czyżby znów ubóstwo? Czyżby znów krajobraz niezaludniony? Czyżby znów urok prostej chaty krytej strzechą zamiast ekskluzywnego pensjonatu all inclusive lub bed&breakfast? Tak, ale też znów bez utyskiwania, bez wyrzutów, bez rozczarowania, bez niechęci i obrzydzenia. Stasiuk podąża szlakiem ziemskiej wędrówki połówek i ćwiartek zachodnich samochodów, przemytników dóbr zużytych lub zapomnianych przez mieszkańców bogatych krajów naszego kontynentu. Wszystkie drogi wiodą go w to samo miejsce, do regionów zmęczonych od urodzenia ludzi, trwających w zgodzie z naturą otoczenia i własną. Pociąga go „cudownie durna fikcja tych krain. Beznadziejny smutek tęsknoty za tym, co nie bardzo było, za tym, co być nie mogło, i zasmarkany żal nad tym, co jest.”
W tej opowieści podróżnika słychać dużo o poszukiwaniu korzeni, a wręcz początków istnienia. Tej bazy istniejącej od wieków, której wartość się nie dewaluuje, bez której mimo postępu techniki, nie jesteśmy w stanie się obyć. Autor zapuszcza się w zapomniane rejony Europy nie po to, by znaleźć, ale by przekonać się, że ma rację. „W Baia Mare - zauważył - czas zataczał koło. Zwierzęta wchodziły między umarłe maszyny. Te pozornie kruche, miękkie i bezbronne byty trwały od początku świata i odnosiły spokojne zwycięstwa. (...) Stada krów wylegiwały się na rozjazdach kolejowych, a stojące na bocznicach wagony miały taką samą rudą barwę, jak zwierzęta, ale były zimne, martwe i znękane.” Ubóstwo daje wiedzę o pochodzeniu rzeczy. Mleko jest od krowy, adidasy z przemytu, a samochody to składaki z części wraków zachodnich aut. Tylko w tym zakątku Europy, gdzie ludzie od lat musieli sobie jakoś radzić, widać wyraźnie to koło czasu. Stasiuk mówi, że „gówno go obchodzi, dokąd zmierzamy, a ciekawi tylko to, skąd się wzięliśmy”. Dobrze patrzy się wstecz, a raczej wokół, jego oczyma - źrenicami wyostrzonymi na szczegół i z godną pozazdroszczenia jednak dalekowzrocznością.
Europa drugiej kategorii Katarzyna Bereta
Europa. Kolebka współczesnej cywilizacji, dom wielu kultur i języków, kontynent obozów koncentracyjnych i siedziba Trybunału Praw Człowieka, ziemia naznaczona blizną żelaznej kurtyny i zjednoczona pod egidą Unii, ojczyzna Einsteina i Hitlera, Pascala i Nerona. Miejsce o wyjątkowym potencjale intelektualnym, bogactwie kulturalno-historycznym, punkt strategiczny wojen i układów gospodarczych, zagłębie wielkich osobowości i największych szubrawców, ziemia, która zrodziła wynalazki ratujące życie, jak penicylinę, i niszczące, jak dynamit.
O Europie można pisać na wiele sposobów i zapewne każdy będzie miał swoją wartość chociażby dla jednej osoby - piszącej. Lektura tychże opisów może nas satysfakcjonować lub nudzić, wzruszać lub oburzać, a wszystko zgodnie z kolorytem tej wyjątkowej na mapie świata czasoprzestrzeni.
Europa Stasiuka odkrywana przez niego na kartach „Jadąc do Babadag” to sentymentalna podróż po jej środkowo-wschodnich rubieżach, to niczym nieskrępowane ukazywanie nagiej rzeczywistości pustki i bezruchu zapomnianych przez Boga miasteczek i wiosek Polski, Słowacji, Węgier, Rumunii, Słowenii, Albanii, Mołdawii… To zaglądanie ludziom do ogrodów, sadów, za opłotki, w okna kamienic, chałup, to nawiedzanie otwartych domostw przypadkowych przyjaciół, to smakowanie kuchni lokalnych szynków, to wspinaczka rzężącym gruchotem po bitej drodze na szczyt wzgórza, bo na nim podobno jest ciekawa miejscowość, to czekanie godzinami na prom lub pociąg, który w tej okolicy przejeżdża raz na tydzień, to zmywanie z twarzy ludzi kurzu historii, by zobaczyć pod nim spojrzenie czyste, autentyczne, bez zniekształceń i dodatków, spojrzenie Polaka, Słowaka, Węgra… spojrzenie Słowianina…
„Jadąc do Babadag” to podróż do wnętrza Europy, do jej korzeni, do rdzenia jej teraźniejszości, to podróż meandrami ludzkiego serca do wnętrza samego siebie, w kierunku niezdobytej przez nikogo ziemi, gdzie można by na nowo zachłysnąć się własną, prawdziwą, a nie kupioną w supermarkecie, tożsamością.
Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka - Recenzja Marka Radziwona
Cimi lia - "to wyglądało tak, że nie sposób zapamiętać. No jakaś nicość, która na chwilę spróbowała stać się dworcem autobusowym". Comrat - "trudno jest opisać Comrat, ponieważ jest słabo dostrzegalne. (...) ledwo uformowana prowizorka, smutek materii, która zastygła w pół drogi do spełnienia, osłabła w pół kształtu". G nc - "za każdym razem, gdy tu jestem, wszystko wydaje się mniejsze. Któregoś dnia przyjadę i nie zastanę G nc".
W "Jadąc do Babadag" Andrzej Stasiuk pisze o podróżach, ale one są tylko pretekstem. Chodzi o świat, do którego trafia - biedny, niepotrzebny i zapomniany. To m.in. Rumunia, Bułgaria, Mołdawia, węgierska, czeska i słowacka prowincja. Albo poranny pociąg elektryczny Warszawa-Żyrardów zatłoczony robotnikami jadącymi do Ursusa.
Mniejsza zresztą o geografię, bo najważniejsza w "Jadąc do Babadag" jest prawda o życiu w trwałym wykluczeniu, odartym z nowoczesnych rekwizytów i sztucznie wytyczanych celów, a więc jakby bliższym naturalnemu rytmowi. Cele są tu najprostsze, zmartwienia też, a bliskość przeszłości, i to dalekiej, łatwo wyczuwalna. To chyba sytuacja takiego właśnie człowieczeństwa podstawowego, bez pozłotek, pociąga Stasiuka najbardziej. W nim widać więcej niż gdziekolwiek i łatwiej można się przejrzeć samemu. "Dzisiaj naprzeciwko mego domu czterech mężczyzn zrywało drewno - pisze Stasiuk. Wyciągali na skraj lasu pojedyncze świerkowe pnie. Potem, gdy zebrały się trzy, cztery sztuki, ładowali kłody na rozciągnięty wóz. Pracowali jak zwierzęta - wolno, monotonnie, wykonując te same czynności i gesty, co sto i dwieście lat temu".
"Jadąc do Babadag" nie jest ckliwe ani sentymentalne, chociaż pisząc o wieśniakach i biedakach żyjących w swoim własnym, cichym rytmie, łatwo można byłoby wpaść w taki ton. Nie jest też zaangażowane, np. w opisach biedy w postkomunistycznych społeczeństwach. W ogóle w tej książce nie mówi się o społeczeństwach, ale o społecznościach - małych, lokalnych, lub po prostu o pojedynczych ludziach. Pięknie Stasiuk pisze o ślepym grajku ze stuletniej fotografii i podobnie pisze o Miszy, który zdezelowanym żiguli wiózł go z mołdawskiego Cahul za 20 euro.
Żeby dotknąć ważnej prawdy, wystarcza czasem drobne spostrzeżenie. Czasem opis stempli w paszporcie (Stasiuk ma ich 167), gdzie część wygląda jak "odciski pieczęci z kartofla, jak amatorszczyzna małego drukarza", kiedy indziej opowieść o monetach przywiezionych z różnych krajów. Monety zostały, niektóre kraje już nie istnieją.
Być może o randze pisarstwa Andrzeja Stasiuka i klasie jego najnowszej książki decyduje coś jeszcze: skromność, życzliwe zaciekawienie i zgoda, że wielu rzeczy się nie zrozumie. Stasiuk przyjeżdża do ludzi, którzy zarabiają po 25 euro miesięcznie, jeśli w ogóle mają pracę, słucha ich, pali tanie papierosy, które oni palą i nie zachowuje się jak kolonizator. "No więc nie mówiłem już nic, bo co mogłem powiedzieć, skoro zjawiłem się tutaj, przy tym płocie, jako widomy znak nierówności, zjawiłem się i odjadę, kiedy tylko zechcę, zostawiając tego starego mężczyznę w zniszczonym ubraniu, z tanim papierosem dopalającym się w palcach".
Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka - Recenzja Maliny Kluźniak
"Bez rozkładu, bez opisu, bez planu, zdany na przypadek, próbuję coś ustalić na własną rękę i wciąż muszę zaczynać wszystko od początku". Czytając tę książkę, ma się ochotę po prostu przepisywać całe jej fragmenty albo - jeszcze lepiej - nauczyć się ich na pamięć. Tak np. opisuje Stasiuk wieczorny powrót z pastwisk w Rasinari, rodzinnej wsi Emila Ciorana: "Szosą od Paltuis w czerwonych promieniach słońca szły setki krów i kóz. Nad stadami unosiły się ciepło i odór. (...) Ogromne bawoły lśniły jak czarny metal. Na jeden ich krok wypadało półtora krowiego. Były monstrualne i diabelskie". Bo Europa Stasiuka "pełna jest zwierząt": świń, bawołów, psów, koni.
Każdy pretekst do podróży - najlepiej do miejsc, z których można już tylko wracać - jest dobry. Raz jest nim odszukanie wsi Ciorana w Rumunii, innym razem grobu Jakuba Szeli na Bukowinie, a kiedyś w środku zimy przemożne pragnienie sprawdzenia, jak teraz wygląda węgierska wieś Abony (koło Szolnok), w której 19 czerwca 1921 r. André Kertész zrobił niezwykłe zdjęcie niewidomego skrzypka (w książce jest reprodukcja). Przy tej okazji autor wyznaje: "Niewykluczone, że wszystko, co napisałem do tej pory, zaczęło się od tej fotografii".
Czym jest podróż? Czy "po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku"? Czy "wydatkiem, potem liczeniem tego, co zostało, i przetrząsaniem kieszeni"? Jest i tym, i tym, a także czymś o wiele więcej. Dla Stasiuka - sposobem na życie.
A najciekawsze rzeczy w tym życiu-podróży dzieją się nie w muzeach i zabytkach, ale na ulicach wsi i miasteczek: Słowenii, Węgier, Albanii, Rumunii, w opłotkach Europy.
W Gönc nie interesuje go Dom Husycki: "Chcieliśmy oglądać stare kobiety siedzące przed domami na głównej ulicy. Przypominały wygrzewające się w słońcu jaszczurki". W Iacobeni nie chce oglądać ruin obronnego kościoła saskiego: "Patrzyłem na małych Cyganów. Ta wieś, cała ta przestrzeń należały do nich".
"Jadąc do Babadag" nie jest opisem jednej podróży. To kwintesencja podróżowania, oglądania, smakowania i wąchania świata. I w gruncie rzeczy wszystko jedno, czy jest to peryferyjna Polska, Rumunia, czy Albania. Europa Stasiuka jest zadziwiająco jednorodna. W tej ogromnej wsi miasto jest nienaturalną naroślą, czymś obcym, a "Miasto w podróży to klęska. (...) Wieśniacy nie potrafią budować miast". Dlatego omija miasta, a jeśli się w nich znajdzie, ucieka czym prędzej.
Po tych "zadupiach, które kocham beznadziejną miłością", Stasiuk podróżuje czym się da. Najchętniej "zwyczajnym osobowym", marszrutką (czyli mikrobusem), autobusem, a najczęściej z miejscowymi czym popadnie (na ogół są to rozpadające się samochody, szmuglowane z tzw. Zachodu). I wszędzie szuka Cyganów, tego "ludu bez ziemi", "żywej obrazy cywilizacji śródziemnomorskiej oraz chrześcijańskiej".
A ponieważ to wszystko, co opisuje, kiedyś przepadnie, Stasiuk założył prywatne muzeum, w którym trzyma tysiąc kawałków świata, "żeby na starość mieć jakieś wspomnienia". Bilon w metalowej puszcze po wódce Absolut, banknoty w szufladach, zdjęcia (na ogół nie wie, kiedy były zrobione, ale zawsze wie gdzie) w plastikowej skrzynce, a w tekturowym pudełku po butach bilety, rachunki, kwity, mandaty.
Kiedy dopada go chandra, wyciąga jakiś kawałek i przenosi się w te swoje ukochane zadupia, w te miejsca, których nie sposób zapamiętać, bo nic się tam nie dzieje (miejscowi dziwią się, że ktoś w ogóle wpadł na pomysł, żeby do nich przyjechać), albo są "słabo dostrzegalne", jak np. Comrat w Mołdawii. Nie jest to łatwa lektura, tak jak niełatwe są te podróże. Zwłaszcza że autor zapisuje "wszystko jak leci, żeby równością zastąpić sprawiedliwość i sens".
Tyle że Stasiuka prowadzi ulubiona mapa - słowacka dwusetka: "Jest tak dokładna, że wydostałem się kiedyś za jej pomocą z bezkresnych kukurydzianych pół gdzieś u podnóża gór Zemplén". Niestety, nie wszyscy mają tę mapę, więc w "Jadąc do Babadag" łatwo się zgubić. Ale warto, nawet za cenę długich (i często bezowocnych) wędrówek z lupą po mapie.
Nie-reportaż Stasiuka nagrodzony ubiegłoroczną Nike. Trochę mam wrażenie, że jestem jedną z ostatnich osób, która tą książkę czytała. Z drugiej strony, chciałem poczytać dobry reportaż, a nie rzucić się na “no, tą nagrodzoną książkę w ceglanej okładce, wie pani.” Nagrodę Stasiuk dostał, ale reportażu nie napisał. Czy to źle?
Z jednej strony tak, bo przecież szukałem kolejnego interesującego reportażu próbującego opisać inność. Z drugiej strony, dostałem coś co nazwałbym “nie-reportażem”, bo to raczej długi zapis tego co Stasiuk myśli i odczuwa, a nie tego co widzi. To dla mnie taki antyreportaż, być może nawet połączenie specyficznej poezji z elementami reportażu. I wyszło całkiem ciekawie, co ja mówię - bardzo dobrze. Można na Nike wieszać psy, ale ze Stasiukiem jurorzy trafili.
Zawsze kiedy biorę do ręki reportaż, oczekuję odsłaniania przede mną nieznanego, tłumaczenia inności, przybliżania czegoś dalekiego, opisywania piękna tkwiącego gdzieś na drugim końcu świata. Ale kiedy czytałem “Jadąc do Babadag” niczego takiego nie widziałem. Obcy dalej pozostał obcym, brud i zacofanie jakie przychodzą na myśl o Rumunii czy Albanii dalej mają taki sam odcień i smród, przeczucie, że Bałkany to zapomniany region Europy i świata nie zniknęło, a co gorsza, wręcz się nasiliło. No więc co w tym Stasiuku jest takiego urzekającego, że jednak trwałem w lekturze dalej? Może w części to, że nie sili się na upiększanie zapomnianych, wypieranych ze świadomości krańców Europy? Może to, że ani razu, na żadnej ze stron książki nie czuć, że autor, jak i ludzie których spotyka odczuwają potrzebę spieszenia się gdziekolwiek. Życie toczy się swoim własnym utartym trybem, wręcz niezmiennym od stuleci i nic nie zanosi się na to, by nastąpiły jakieś zmiany. Ludzie dalej żyją gdzieś w oderwaniu od spraw codziennego świata, nie przejmują się zachodzącymi w nim zmianami. I gdzieś w to wszystko wkracza Stasiuk powodowany chęcią odnalezienia miejscowości, w której ktoś lata temu zrobił zdjęcie, które wywarło na nim ogromne wrażenie. Powód dobry jak każdy inny, ale nie wszyscy są w stanie to tak urokliwie jak Stasiuk opisywać.
Środkowa i południowa Europa pełne są niespiesznego życia, które bez wątpienia bardzo Stasiukowi odpowiada, ale tuż za rogiem czyha nowoczesność z całym swoim bagażem. Miałem trochę wrażenie, że “Jadąc do Babadag” jest swoistą apoteozą życia gdzieś na obrzeżach cywilizacji i jednocześnie oskarżeniem umownego świata Zachodu, z całym jego pośpiechem, agresywnym wdzieraniem się w każdy dziewiczy region. Pytanie tylko, czy takie podejście jest słuszne… Stasiuk wybrał życie na końcu Polski, na odludziu, ale to nie musi oznaczać, że to jedynie słuszne rozwiązanie. Napiszę więcej, uważam takie wychwalanie życia na rubieżach Europy za chybione. Ba, po lekturze “Jadąc do Babadag”, w przeciwieństwie do każdego innego reportażu jaki przeczytałem, nie chcę zwiedzać opisywanych regionów. Mało tego, jest mi całkowicie obojętne, czy Albania lub Rumunia pozostaną równie zapóźnione jak dotychczas. Stasiuk zapewne by tego chciał, turpizm to najwyraźniej jego “klimat” - dla mnie ten brud, upał, bezruch powinny zniknąć. Zapewne nie taka była intencja autora…
Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości - jestem zauroczony językiem Stasiuka. Nie wiem gdzie kończy się w tym przypadku granica między prozą a poezją, ale wrażliwość jaką ujawnia autor w zdaniach takich jak to: “pod błękitnym szkliwem nieba suche światło zakreślało wokół rzeczy czarne konktury”, musi budzić respekt. Stasiuk doskonale wie jak uchwycić słowem ulotną chwilę. I tak oto, z moją niechęcią do specyficznego lewactwa Stasiuka, po długich wynurzeniach muszę przyznać jakąś subiektywną ocenę. Jakkolwiek w moim wypadku “Jadąc do Babadag” nie stanowi najmniejszej zachęty do wybrania się w podróż śladami autora, to w czasie lektury książki nie mogłem przestać. Czy to wystarcza za rekomendację?
Piotr Trudnowski Bo mnie też interesuje rozpad
„Mnie interesuje rozpad”. Te słowa wypowiedział Andrzej Stasiuk w rozmowie z Pawłem Duninem-Wąsowiczem na kilka tygodni przed premierą swojej najnowszej prozy pod trochę tajemniczym dla przeciętnego Czytelnika tytułem Jadąc do Babadag. Jak się okazuje - słowa te podparte są w stu procentach jej treścią. Znając część wcześniejszego dorobku tego wybitnego prozaika spodziewałem się po tej książce kawałka dobrej literatury, a wywiady z autorem, z którymi miałem niewątpliwą przyjemność się zapoznać (mowa o wspomnianej przeze mnie wyżej rozmowie z „Lampy” oraz wyczerpującej dyskusji telewizyjnej przeprowadzonej przez Grzegorza Miecugowa) tylko zwiększały mój apetyt i utwierdzały przekonaniu, iż warto czekać do dnia publikacji. Jak się okazało - na Stasiuka można liczyć i tym razem również sprawił swoim miłośnikom całkiem sympatyczny prezent.
Jaka jest idee fix tej książki? Tak naprawdę Stasiuk nie zawarł w niej niczego nadzwyczajnego - ot zbiór tekstów poświęconych podróży po zapomnianych przez wielu zakamarkach Starego Świata. Nie jest to zbiór esejów, ni to książka podróżnicza, ni to powieść drogi. Jednak autor bardzo umiejętnie czerpie z każdej z wyżej wymienionych form literackich, tworząc swoją własną, oryginalną i niepowtarzalną mieszankę. Andrzej Stasiuk wciąg nas w podróż. Jednak jest to podróż inna niż wszystkie, wraz z autorem poznajemy miejsca, które wydawałoby się, że nie istnieją, nie ma żadnego życia. Europa, o której zapomniała reszta świata to główna bohaterka książki.
Autor pokazuje nam wschodnią część naszego kontynentu taką, jaką ją widzi: kompletnie zniszczone małe miasta, zagubione gdzieś pośród pół zaniedbane wsie, wieśniacy z czerwonymi od nadużywania alkoholu twarzami, starsze kobiety w czarnych chustkach na głowie, w końcu wszechobecni Cyganie, którzy, jak się okazuje, dla autora Dukli mają szczególne, symboliczne znaczenie. Poznajemy po trochu tych wszystkich ludzi, których spotykamy w trakcie wędrówki po kartach Jadąc do Babadag, wysłuchujemy ich opowieści, zwiedzamy domy, odwiedzamy gospodarstwa... Na szlaku nie ma jednak wielkich i pięknych stolic. Gdy w trakcie lektury cisnęło mi się na usta pytanie, dlaczego Stasiukowe pociągi dojeżdżają do zabitych dechami dziur w Albanii, a nie odwiedzają tętniących życiem, a przecież jakże charakterystycznych dla tej części świata miast, zniszczonych przez wojny i chore ideologie - odpowiedź pojawiła się sama.
„Duląbka parę dni temu, parę dni temu Turza, za tydzień znów znowu inna pipidówa w Mołdawii albo jakiejś innej Macedonii. A gdybym napisał: „jechałem przez Złotą Pragę” albo „kiedyś w Budapeszcie”, „pewnego razu w Krakowie”, albo chociaż „w Sosnowcu” ? Ni chu-chu, nie da się, nic tam nie ma, nie ma klucza do opisu, nie ma środków wyrazu, nie ma metafor i nie ma języka, który mógłby coś zdziałać za rogatkami tego czy tamtego miasta...”
Warto jeszcze spojrzeć na Jadąc do Babadag pod innym kątem. Wszak dopiero co wstępowaliśmy do rzekomej „wspólnej Europy”, wracaliśmy po latach alienacji tam, gdzie nasze miejsce. Ale czy taka jest prawda ? Czy można mówić o Unii jako zjednoczonym kontynencie, skoro nie ma w niej tak wielu z miejsc opisanych przez Stasiuka ? Na te pytania każdy zapewne ma swoją własną odpowiedź - ja natomiast wiem jedno. Dla mnie Europa to przede wszystkim te miejsca, w których nigdy nie byłem, a przenosiłem się tam wiele razy dzięki kartom moich ukochanych książek - tak więc dziś śmiało mogę powiedzieć, że gdzieś pomiędzy Moskwą Bułhakowa, czeskimi miasteczkami z książek Hrabala, gdzieś pod Petersburgiem z opowiadań Dostojewskiego bądź Siedmiogrodem z opowieści Bodora, być może na trasie pociągu Budapeszt - Warszawa z Bildungsroman Krzysztofa Vargi albo tytułowym szlaku Moskwa-Pietuszki z poematu Jerofiejewa leży też zaginione Babadag... Wszystko napisane jest oczywiście charakterystycznym dla Stasiuka językiem, będącym urzekającym zarówno mocą jak i smakiem koktajlem potocznych czy wulgarnych wyrażeń z lekkością i poetyckością pióra. Mimo iż temat nie każdemu może wydawać się ciekawy, książkę czyta się bez najmniejszego trudu, potrafi ona pochłonąć i przekonać do siebie już po lekturze pierwszych stronnic...
Monika Wróblewska Jadąc do Babadag
Podróż jako antidotum na wszechogarniający lęk. Jako ucieczka przed zamykającym się wokół człowieka pierścieniem świata i przed... nim samym. Poza tym jako narkotyk, uzależnienie, bez którego żyć nie sposób. Tym wszystkim podróż jest dla Andrzeja Stasiuka - wiecznego wędrowca, który przemierza przestrzeń „gorszej Europy”, zamykając ją w słowie, obrazie, zdjęciu, we wspomnieniu. „Tak, to tylko ten lęk, te poszukiwania, ślady, historie, które mają przesłonić nieosiągalną linię widnokręgu”. W każdym z esejów Jadąc do Babadag inspiracją do wyruszenia w podróż jest lęk. On stanowi wewnętrzną konieczność, która młodemu autorowi kazała pakować plecak i przemierzać autostopem terra incognita między Puckiem, Radomiem a Sandomierzem. Teraz zaś kieruje go poza granice kraju - na Węgry, do Rumunii, Mołdawii, Albanii. Przestrzeń wyznaczana granicami, rozpoczęta i zakończona budką strażniczą, nosząca swoją indywidualną nazwę, nie stanowi dla Stasiuka wielkiej wartości. Cenna staje się wówczas, gdy traci swoje imię, bowiem tylko w bezimiennej przestrzeni człowiek może odczuć swoje istnienie. Taka przestrzeń „łączy nas z najdawniejszym czasem, ze wszystkimi umarłymi, z prehistorią, gdy umysł dopiero oddzielał się od świata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa.” Dlatego też w esejach Stasiuka tak wiele nazw, które utraciły swoje znaczenie, a stały się chwilą, nastrojem, zapamiętanym obrazem.
„Przestrzeń to wieczna teraźniejszość” - pisze Stasiuk. Może nosić w sobie jakąś historię, może przypominać przeszłość, tę okrutną lub tę wspaniałą, ale przede wszystkim jest trwaniem, codziennością, aktualnym biegiem zdarzeń „tu i teraz”. Piran to czarna kawa i wieczne patrzenie, jak „biały prom płynie z Puli do Wenecji”, Iacobeni - gwar i hałas małych Cyganów, wyglądających jak zjawy pośród rozpadających się domostw. Z kolei poranek w Tokaju wydaje się być dalszym ciągiem snu, z powodu nadprzyrodzonej ciszy i bezludności. To szczególne trwanie przestrzeni w wiecznym „teraz” udało się uchwycić w 1921 roku André Kerteszowi na fotografii przedstawiającej niewidomego skrzypka, którego prowadzi mały, bosy chłopiec, jego syn. „Przestrzeń tego zdjęcia hipnotyzuje mnie i wszystkie moje podróże służą tylko temu, by w końcu odnaleźć ukryte przejście do jej wnętrza” - pisze Stasiuk. Jednak pragnienie podróżowania, oswajania i poznawania przestrzeni jest u autora Opowieści galicyjskich związane również z jego skłonnością do rozpadu, peryferii, zaniku i zniszczenia. Łapczywie chłonie on tę zapomnianą przez wszystkich część świata, gdyż boi się, iż przyjeżdżając tam następnym razem, może już niczego nie zastać.
Jadąc do Babadag to obrazy z podróży po wschodniej i południowej Europie, eseje o magii przestrzeni, jej trwaniu i stopniowym rozpadzie. To książka, którą da się porównać do słodkiego mołdawskiego wina. Można ją sączyć, słowo po słowie, z uczuciem ciągłego niedosytu. Trzeba delektować się nią powoli, dokładnie, z długimi przerwami między jednym a drugim zanurzeniem. Jest to książka, która wymaga intensywnego bycia w „tu i teraz” opisywanej przestrzeni. Otwiera bowiem przed nami to ukryte przejście do jej wnętrza.