362. Day Leclaire - Mąż z zasadami (Tam dom twój), Da Capo


DAY LECLAIRE Tam dom twój

PROLOG

Reguła numer 7

Twoje miejsce pracy, podobnie jak i Ty, winno odznaczać się następującymi cechami: celowością, harmonią, akuratnością, organizacją i stabilnością

Dokładnie o 7:55 rano Julian Lord stanął na przejściu dla pieszych, na skrzyżowaniu West Chicago Avenue i North Dearborn Street. Dokładnie o 7:56 leżał na plecach, wpatrując się w zamglone niebo nad miastem. Całe trzydzieści sekund zabrała mu właściwa ocena sytuacji. Kolejnych siedemnaście upłynęło nieubłaganie na poszukiwaniu okularów w rogowej oprawie, w tej chwili pozbawionych jednego szkła. I wreszcie dodatkowe jedenaście, przez które podnosił z ziemi swą ręcznie wykonaną czarną teczkę z włoskiej skóry, z głębokim zadrapaniem o poszarpanych brzegach.

W tym momencie taksówka, która przed chwilą o mały włos nie pozbawiła go życia, była już daleko.

Kiedy dotarł na dwudzieste pierwsze piętro wieżowca Mc Miliana, zegarek wskazywał 801. Julian był spóźniony do pracy o minutę i jedną sekundę - i wściekły.

- Panie Lord - jęknęła pani Pringle, widząc, jak gwałtownie otwiera oszklone drzwi z tabliczką: „Biuro Organizacji Czasu Pracy" - na miłość boską, co się...

- Nic, co miałoby jakikolwiek związek z miłością, a już szczególnie boską - oznajmił ostro Julian - chicagowscy taksówkarze są po prostu z piekła rodem i zawzięli się, aby jak najprędzej wysłać tam całą resztę ludzkości. Udaremnienie im ostatniego ataku na moje życie zawdzięczam jedynie swemu błyskawicznemu refleksowi, i silnemu instynktowi samozachowawczemu - poprawił krawat i lekki uśmiech złagodził wyraz jego zaciętych ust

- Pańskie kolano - zauważyła, rzucając spojrzenie na rozdartą nogawkę. - Krwawi pan. Czy mam...

- Dzięki, nie trzeba. Zajmę się tym, gdy tylko skończymy. Co jest najbardziej pilne?

Pani Pringle skinęła głową na znak zgody i westchnęła:

- Wszystko.

Julian nie odpowiedział na to ani jednym słowem. Nie musiał. Uniesienie jednej brwi stanowiło dla jego sekretarki wystarczające ponaglenie.

Podała mu kilkanaście listów.

- Te wymagają natychmiastowych odpowiedzi, panie Lord. Reszta może poczekać - wzięła z biurka notatnik i długopis, oczekując instrukcji.

Julian przerzucił papiery.

- Proszę zapisać Telemat Company na nasz kurs organizacji czasu pracy w drugim tygodniu września, FMT na następny tydzień - zmiął trzeci list i z bezbłędną celnością rzucił go do kosza. - Tracimy tylko czas, próbując dogadać się z tym panem. Co do pozostałych spraw... - namyślał się przez chwilę, uderzając notatką w dłoń. - Niech pani odpowie na telefon McMillana i oświadczy, że jesteśmy zainteresowani. Proszę go umówić z Bradem.

- Dobrze, panie Lord. A te ostatnie trzy listy?

Przejrzał je pośpiesznie.

- Pierwszy - tak. Drugi i trzeci, nie — odłożył je na biurku. - Jakieś telefony?

- Znajdzie pan wszystkie informacje na biurku, poza wiadomością od pańskiej siostry - sekretarka podała mu niewielką karteczkę. - Dzwoniła wczoraj tuż po piątej.

- Czy mówiła, o co chodzi? - lekko zmarszczył brwi.

- Niezupełnie. Miałam nieco kłopotów ze zrozumieniem, o co jej chodzi. Kiedy wyjaśniłam, że jest pan już w samolocie, lecącym do domu, i nie da się z panem skontaktować aż do dziś rana, wydała mi się jakby... jakby zagubiona.

Jego czoło wygładziło się. Zaśmiał się pobłażliwie.

- Znając Callie, nie wątpię w to ani przez moment. Zadzwonię, gdy tylko będę miał chwilę czasu, aby zająć się jej najnowszym nieszczęściem. Czy to wszystko, pani Pringle?

- To wszystko.

- Zatem proszę sporządzić listę. Po pierwsze, chcę się zobaczyć z Bradem Andersonem. Natychmiast. Trzy minuty temu byłoby jeszcze lepiej. Po drugie, będę potrzebował pani z notatnikiem u mnie w biurze za pół godziny, żeby do końca odrobić wszystkie zaległości. Po trzecie, przed wieczorem chcę mieć u siebie czarny dwurzędowy garnitur w prążki, a także krawca, który wie, gdzie w igle jest dziurka. Znajdzie pani moje wymiary w kartotece personalnej. Po czwarte i ostatnie. Proszę się skontaktować z moim okulistą, sprawdzić receptę i zamówić nowe okulary. Tym razem chcę mieć czarną oprawkę, funkcjonalną i jednocześnie solidną. Niech pani dopilnuje, żeby dostarczono mi je jak najszybciej. To chyba jak na razie wszystko. Jakieś pytania?

Pani Pringle zanotowała ostatnie polecenie i uniosła wzrok, lekko potrząsając głową.

- Nie, panie Lord. Zajmę się tym natychmiast

- Znakomicie - obdarzył ją zadowolonym spojrzeniem. - Nie wiem, co bym bez pani zrobił.

- Ja teł nie - zgodziła się pani Pringle.

- Ta skromność przynosi pani zaszczyt - poinformował ją ze śmiertelną powagą, po czym wkroczył do swego biura.

Zanim jeszcze zdążyły zamknąć się drzwi, Julian zdołał ułożyć sobie w myślach dokładny plan dnia. Dotychczasowa sytuacja Biura Organizacji Czasu Pracy miała niebawem ulec drastycznej zmianie - zmianie, która niewątpliwie wprowadzi zamęt zarówno w jego własny uporządkowany i systematyczny tryb życia, jak i w życie jego firmy. Uporządkowanie tego chaosu i przystosowanie do niego swych idealnie zorganizowanych upodobań, będzie prawdziwym wyzwaniem. Uśmiechnął się z lekką satysfakcją. Zawsze uwielbiał wyzwania.

Podszedł do biurka i nagle lekki kłujący ból w lewej nodze przypomniał mu o porannym zetknięciu z taksówką. Krzywiąc się, spojrzał na rozdartą nogawkę. Nie był to piękny widok.

Otworzył apteczkę w przyległej łazience. Za pomocą malutkich nożyczek przyciął poszarpane brzegi rany. Po kilku sekundach paskudne rozcięcie na kolanie było już oczyszczone, zdezynfekowane i zabandażowane.

- Moja żona nie umiałaby zrobić tego tak dobrze - skomentował głos, dobiegający od drzwi.

Julian rzucił swemu wspólnikowi przelotne spojrzenie, po czym odparł beznamiętnie:

- To się jej pozbądź. Od dawna uważam, że żony to zdecydowanie przereklamowany towar. W społeczeństwie funkcjonują jedynie jako czysty ozdobnik, absolutnie niepraktyczny.

- No, nie wiem - Brad Anderson oparł się o framugę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jestem w stanie wymyślić jakieś jedno czy dwa zastosowania.

Julian odpowiedział mu uśmiechem. To była stara zabawa, gra, którą prowadzili od dzieciństwa i kontynuowali poprzez lata szkoły i college'u.

- Główną funkcją małżeństwa jest zalegalizowane rozmnażanie ludzkiej rasy - Julian zaintonował odwieczną litanię. - A ponieważ już całkiem nieźle się rozmnożyliśmy... - wzruszył ramionami, pozwalając swemu stwierdzeniu zawisnąć w próżni i zabrał się za przywracanie łazienki do jej poprzedniego, niepokalanego stanu.

- A inne, jak by to powiedzieć, wypełniane przez nie funkcje? - uśmiech Brada stał się jeszcze szerszy.

- Mimo natarczywej propagandy, akurat ten uroczy sposób spędzania wolnego czasu nie wymaga wcale małżeństwa - Julian ominął przyjaciela, zdjął poplamioną smarem marynarkę i powiesił ją w szafie.

- Biedny Julian - Brad z litością potrząsnął głową. - Zaczynam myśleć, że ty naprawdę wierzysz w ten stek bzdur. Spójrz na siebie. Trzydziestolatek, zamożny, samotny - i w głębi duszy nieszczęśliwy.

- Ja? - wyraz twarzy Juliana zdradzał jego zdumienie.

- Tak, ty - potwierdził Brad. - Ale wkrótce pojmiesz, w jakim byłeś błędzie. Pewnego pięknego dnia pochwycisz jakiś smaczny kąsek i odkryjesz, że masz w ustach hak wielkości kotwicy. Następnie jakaś ślicznotka wyciągnie cię z wody, wypatroszy i wreszcie poda na obiad.

Julian zachichotał.

- Nie ma mowy. To był twój błąd, przyjacielu, nie mój. Powinno istnieć jakieś prawo, zabraniające mężczyznom poślubiania ich licealnych miłości.

- A mówi to facet, który miał w liceum tyle dziewczyn, że nie mógł się na żadną zdecydować.

- Więc ucałowałem każdą na pożegnanie i z Bogiem - postępowanie, które zdecydowanie zalecałbym wszystkim. - Julian z premedytacją zmienił temat. - No dobra, streść mi, co się działo przez ten tydzień - podszedł do biurka i usadowił się za nim. - Jak tam Grieg i Sampson? Czy są w stanie prowadzić już samodzielne zajęcia?

- Czy są? Ci faceci to niesamowite odkrycie. Jeżeli o mnie chodzi, to możemy zacząć ich wysyłać już jutro. Mam tyle zarezerwowanych wykładów, ze wystarczy, aby dać im zajęcie na minimum półtora roku.

- Wspaniale - stwierdził z satysfakcją Julian.

- Okay, okay, starczy już tych przyziemnych spraw - oświadczył Brad, przechadzając się po pokoju. - Nie wytrzymam dłużej, puszczaj farbę. Jak poszło w Kalifornii?

- Nie najlepiej - Julian rozparł się na krześle, demonstrując światu całkowicie opanowaną twarz. - Udało nam się jedynie wynegocjować kontrakt z trzecią co do wielkości kompanią komputerową w kraju. Złożyli nam ofertę. Chcą połączyć nasze kursy organizacji czasu pracy ze specjalnie sporządzonym programem komputerowym. Znasz to - ogólnokrajowa promocja plus wielka kampania reklamowa naszych kursów i oprogramowania - odczekał, by znaczenie jego słów w pełni dotarło do przyjaciela, po czym dodał. - Jest tylko jeden problem.

Brad usiadł na krześle, które stało przed biurkiem Juliana, na jego twarzy malowało się oszołomienie.

- Wiedziałem, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Musiał być gdzieś jakiś hak.

Julian nachylił się ku niemu.

- Poczekaj, aż usłyszysz. Chcą, abyśmy z naszej strony do kompletu dołożyli im książkę. Uważają, że to pewny bestseller. Rozumiesz? Tyle razy rozmawialiśmy na ten temat. Mam już nawet przygotowaną większą część wstępnych materiałów.

Kilka miesięcy wytężonej pracy i możemy mieć wszystko!

Z głośnym okrzykiem radości Brad zerwał się na nogi.

- Tak! Teraz już nic nie zdoła nas zatrzymać!

Julian pozwolił mu na kilka minut euforii, po czym sprowadził przyjaciela na ziemię.

- Czas przejść do spraw praktycznych. To niewątpliwie fantastyczna szansa, ale musimy zacząć działać. Już. A to oznacza zmiany i kupę ciężkiej pracy przez następnych kilka miesięcy.

- Jestem gotów - Brad zakasał rękawy. - Wal!

- Po pierwsze. Musisz przejąć tutejszą księgowość i wszystkie operacje. Powiedziałeś, że Grieg i Sampson są gotowi. Użyj ich do roboty na zewnątrz, a sam bierz się za papiery.

- Będziemy potrzebowali więcej ludzi - ostrzegł Brad.

- To się tym zajmij. Po drugie, uzgodnij wszystko ze mną. Nie chcę żadnych wpadek. Po trzecie, zamierzam zatrzymać się w Willow's End. Do pisania książki potrzebna mi będzie cisza i spokój.

- Dom ciotki Maudie jako oaza spokoju? Żartujesz chyba. Spodziewasz się cokolwiek tam zrobić?

Julian z uśmiechem zignorował wątpliwości wspólnika.

- Rodzaj bałaganu, charakteryzujący Maudie, przestał mi już przeszkadzać.

- Dwa miesiące temu mówiłeś coś zupełnie innego - burknął Brad. - Kazałeś mi przyrzec, że jeśli jeszcze raz wspomnisz o odwiedzeniu Willow's End, mam cię zastrzelić.

- Zawsze to mówię. Ale tym razem mam zamiar załatwić te sprawy nieco inaczej. Ostatecznie organizacja i planowanie to moja specjalność.

- Przedtem też miały być twoją specjalnością - zauważył przyjaciel - i na nic ci się nie przydały. Wiesz, że nie ma takiego człowieka, który zdołałby zorganizować Maudie, nie mówiąc już o jakimkolwiek planowaniu. - Zanim Julian zdążył zaprotestować, Brad dodał:

- Więc powiedz, co po czwarte i ostatnie. Zawsze masz czwarte i ostatnie.

Julian z ulgą opadł na skórzaną poduszkę.

- Po czwarte i ostatnie. Idź i kup dla nas największą i najdroższą butelkę szampana, jaką tylko znajdziesz.

- Załatwione! - oczy Brada zabłysły, pełne oczekiwania.

- Panie Lord? - w drzwiach pojawiła się głowa pani Pringle. - Właśnie przyszedł do pana telegram. Pilny.

Julian błyskawicznie zerwał się na nogi, podszedł do drzwi i wyrwał telegram z dłoni sekretarki. Rozdarł kopertę i pośpiesznie przeleciał wzrokiem jego treść, podczas gdy bladożółte kawałeczki papieru beztrosko opadały na podłogę.

Z jego twarzy powoli odpłynął cały kolor. Odetchnął głęboko.

- O Boże! - mruknął, po czym warknął głośno. - Pani Pringle, proszę zadzwonić do Willow's End. Niech pani spróbuje skontaktować się z Callie. I proszę się pośpieszyć.

- Natychmiast, panie Lord - szepnęła sekretarka i wypadła z pokoju.

- Julian, co jest? Co się stało? - dopytywał się Brad.

- To ciotka Maudie. Callie napisała, że odeszła.

Brad zmarszczył brwi.

- Odeszła? - nagle zrozumiał. - Umarła? Och, nie! Wielki Boże! Julian, tak mi przykro.

W szczęce Juliana zadrżał nagle mięsień.

- Zostało nas już tylko dwoje - wiedział, że jego reakcja jest szorstka, nie był jednak w stanie powiedzieć w tej chwili nic innego. Miał wrażenie, jakby najlepsze lata jego życia zostały mu nagle odebrane. Poszedł do biurka i wywołał sekretarkę. - Dlaczego mnie pani nie połączyła, pani Pringle? Muszę porozumieć się z Callie.

- Robię co mogę, panie Lord, ale nikt się nie zgłasza. Będę próbowała dalej.

- Proszę, niech pani próbuje - szarpnięciem rozluźnił krawat i wyczerpany opadł na krzesło.

- Nie Maudie - wymamrotał, jeszcze raz odczytując depeszę. - Każdy, tylko nie Maudie. Nie mogę jej teraz stracić.

- To ona cię wychowała, prawda? - wtrącił nieśmiało Brad. - Kiedy twoja matka umarła miałeś... ile? Sześć lat?

Julian zareagował dopiero po dłuższej chwili. Skinął głową, a kiedy się odezwał, jego głos był szorstki i niski.

- Tak, sześć, i byłem najgorszym małym potworkiem, jaki nękał tę planetę. Ojciec nie życzył sobie, abym zawracał mu głowę. Jego poszukiwania archeologiczne zawsze miały pierwszeństwo. Ale Maudie znalazła dla mnie czas. Ona zawsze miała dość czasu. Toteż przeprowadziliśmy się do niej - no, przynajmniej ja.

- Co pisze Callie?

- Niewiele. W każdym razie ja niewiele z tego rozumiem. Coś o trzeciej po południu dzisiaj. Jeżeli to prawda, jeśli Maudie... Muszę się stąd wyrwać. Muszę wracać do domu, do Willow's End - Julian chwycił pióro i zaczął spisywać długą listę, - Chciałbym, żebyś zajął się za mnie tymi sprawami.

- Jasne, Julian. W porządku. Co tylko zechcesz.

Julian wyrwał z notesu zapisaną kartkę, zaczął drugą, kiedy pod naciskiem ręki pióro pękło. Granatowy, atrament rozlał się po całej stronie, a słowa, które zapisał, stały się nieczytelną plamą.

Mamrocząc przekleństwa uderzył w przycisk interkomu.

- Do diabła, pani Pringle, co się dzieje? Potrzebuję się czegoś dowiedzieć, i to natychmiast!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Reguła numer 2

Czas to pieniądze, wobec czego liczy się każda sekunda

Callie Marcus siedziała na kocu pod ogromnym dębem w samym środku Miller's Park, a jej wiśniowa spódnica okalała ją niedbale. Callie nie zwracała najmniejszej uwagi na tłum ludzi, zgromadzonych na uroczystości poświęconej pamięci Maudie. Zamiast tego wpatrywała się w skrawki papieru, zaścielające jej kolana.

Stopniowo zaczęło ogarniać ją przerażenie. Nigdy nie zdoła uporządkować na czas notatek Maudie. Nigdy. A przecież prawidłowe wypełnienie pierwszego, postawionego przez nią zadania, było takie ważne.

Przed śmiercią Maudie zażądała trzech rzeczy. Spełnienie pierwszej miało się zaraz rozpocząć i zapowiadało się bardzo emocjonująco. Druga prośba, dokończenie remontu jej domu, Willow's End, wymagała najwięcej pracy. A spełnienie trzeciej - pomoc dwójce młodych ludzi, którym groziło spędzenie tego lata w poprawczaku - będzie niewątpliwie najtrudniejsze. Teraz jednak Callie musiała skoncentrować się na pierwszym obowiązku.

Zebrała garść różnorodnych kawałków papieru, z których każdy stanowił „kartkę" ze specyficznie pojmowanego pamiętnika Maudie. Sama autorka określiła kiedyś swe notatki, jako specjalne wspomnienie „stanowiące ślad dobroci innych". Były to jakby ułamki jej życia i Callie, przeglądając utrwalone fragmenty wielu łat, zgromadzone w dłoniach, zapragnęła, by w całym jej życiu znalazła się choć połowa tak cudownych zdarzeń.

Zadziwiło ją, jak każdy z tych skrawków papieru, każde wspomnienie, jakie Maudie Hannigan spisała i zachowała w swej „szufladzie pamięci", budowało więź pomiędzy życiem jej ciotecznej babki, a życiem mieszkańców Willow, niczym wielki, skomplikowany wzór.

Jak podziękować komuś za wspomnienia? Odgarnęła za ucho długie pasmo kasztanowych włosów i zastanowiła się. To było pierwsze życzenie Maudie, kiedy zorientowała się, że jej śmierć jest nieunikniona. Chciała, aby Callie, korzystając ze sporządzanych przez wiele lat notatek, podziękowała tym wszystkim, którzy stali się nieodłączną cząstką życia Maudie. I Callie zrobi to, w taki czy inny sposób. Na chybił trafił wybrała jeden zapisek, a jej usta wykrzywił gorzko-słodki uśmiech. Zrobi to, niewątpliwie, jeśli tylko uda jej się odcyfrować pismo Maudie.

Nagle na papiery padł cień i Callie uniosła głowę, osłaniając oczy od blasku popołudniowego słońca. Widok Valerie nie zaskoczył jej ani trochę. Podczas gdy ktoś inny mógł zawahać się, czy przeszkadzać Callie w takiej chwili, ta pogodna brunetka nie zastanawiała się ani przez moment.

- Nie mów mi - domyśliła się Callie. - Jestem już spóźniona, tak?

- Troszeczkę - zgodziła się łagodnie Valerie, podrzucając na biodrze swego roześmianego sześciomiesięcznego synka. - Nie warto nawet o tym mówić - uśmiechnęła się do dziecka, czułym gestem rozgarniając jego kruczoczarne włoski. - W ogóle nie ma o czym mówić, prawda, Danny?

Doskonale świadoma talentu przyjaciółki do wygłaszania eufemizmów, Callie nie zdołała powstrzymać się od zapytania nieco kwaśnym tonem:

- Powiedz mi, jak długo wynosi to „nie ma o czym mówić"? Zegarek zepsuł mi się parę miesięcy temu.

Valerie przysiadła na kocu i wypuściła z objęć wiercące się dziecko, które natychmiast podpełzło do Callie.

- Nie ma pośpiechu. Jest dopiero dwadzieścia po trzeciej. Ludzie zrozumieją, a zresztą i tak miło im się siedzi na słońcu.

Callie zerknęła na pozostałe, jeszcze nie uporządkowane notatki. Danny zainteresował się kolorowymi kartkami i w ostatniej chwili powstrzymała jego rączkę.

- Skoro już i tak jestem spóźniona, to kilka minut więcej nie zrobi chyba specjalnej różnicy. Powinnam była posortować to wszystko wczoraj wieczorem, ale skończyło się na tym, że...

- Zamiast zająć się własną osobą, pomagałaś biednej pani Banks i jej choremu mężowi. Tak, wiem.

Callie westchnęła. Gdyby tylko nie czuła się tak bezradna. Uczucie to było dla niej równie obce, co nieprzyjemne.

- Dobrze się czujesz? - spytała ze współczuciem Valerie.

- Jasne - odparła Callie, po czym potrząsnęła głową. - Nie, chyba nie. - Łzy zaćmiły jej zielone oczy, a słowa, przedostające się przez ściśnięte gardło, zabrzmiały miękko i głucho. - Brakuje mi jej, Valerie. Tak okropnie mi jej brak.

- Nie tylko tobie, kochanie - przyjaciółka wskazała zgromadzony na łące spory tłum. - Każdy z nich czuje podobnie. Ale są tutaj także dla ciebie, prawie tak samo jak dla Maudie.

Callie spuściła głowę, usiłując się opanować. Wiedziała, że Valerie ma rację. Mieszkańcy Willow zawsze udzielą jej potrzebnego wsparcia. Między innymi i to sprawiało, że Willow było dla niej czymś specjalnym. Zachwyciła się nim, kiedy, jedenaście lat temu, jej matka Helene poślubiła siostrzeńca Maudie, Jonathana Lorda.

Zafascynowało ją wtedy wszystko: miasteczko Willow, Maudie, jej wielki stary dom, nazwany Willow,s End. Zaimponował jej także fakt, że dom ten był w posiadaniu Hanniganów od wielu pokoleń.

Na nieszczęście małżeństwo Jonathana z Helene z góry skazane było na porażkę. W odróżnieniu od córki, Helene nienawidziła spokojnego tempa, którego nabrało jej życie, zaś przyjacielskość sąsiadów irytowała ją. Znudzona zarówno Willow's End, jak i najnowszym mężem, Helene już po trzech latach wystąpiła o rozwód.

Kiedy Helene oznajmiła jej, że wyjeżdżają, Collie po raz pierwszy w swym szesnastoletnim życiu zbuntowała się na myśl o kolejnej przeprowadzce - szczególnie, że miałaby się rozstać z Maudie i Willow's End. Dzięki uporowi przybranej ciotki i niezbyt matczynemu stanowisku Helene, Callie pozostała w Willow, ani przez moment nie żałując swej decyzji.

Rozejrzała się wokół po wszystkich, którzy w ciągu tych lat stali się dla niej tak ważni. Ludzkie ciepło i szczodrość, znalezione w Willow, związały ją z tym miejscem nierozerwalnym węzłem i, jeśli będzie miała szczęście, mnóstwo szczęścia, to nic nigdy nie zmusi jej do wyjazdu. Lecz przemówić do tak wielu osób, ostatecznie pożegnać Maudie - jak ma przez to przebrnąć?

- Nie zawracaj sobie głowy jakimś wymyślnym przemówieniem - poradziła Valerie, jakby wyczuwając jej wewnętrzny konflikt - To tylko jeszcze bardziej skomplikuje sytuację. - Oderwała Danny'ego od schronienia, które znalazł sobie przy nodze Callie, - I wiesz doskonale, że nikt nit będzie miał za złe, jeśli twoje wystąpienie nie będzie idealnie dopracowane.

Te słowa wywołały uśmiech Callie.

- Cieszę się, że to słyszę, bo ja w ogóle nie przygotowałam żadnego wystąpienia - wskazała paltem stos papieru na kolanach. - Mam tylko zapiski Maudie.

- To jeszcze lepiej. Po prostu odczytasz nam słowa mądrości Maudie i pośmiejemy się wspólnie. To by się jej podobało, - Valerie przekrzywiła głowę, a jej żywe ciemne oczy spojrzały na Callie współczująco. - Zgoda?

- Tak, chyba tak.

Zebrała wszystkie notatki i wstała, obciągając wiśniową, letnią spódnicę. Rozglądając się po oczekujących ludziach, podeszła do niewielkiego podium na samym środku łąki, usiłując opanować uczucia, które groziły zdławieniem jej słów, zanim jeszcze zostały wypowiedziane.

- Dziękuję wam wszystkim za przybycie - zaczęła Callie czystym, wyraźnym głosem. - Wiem, że Maudie czułaby się zaszczycona, widząc tak wielkie zgromadzenie. Uczczenie jej tutaj - wskazała otaczający ich park - w jednym z jej ulubionych miejsc, wydaje się jedynie właściwe. Daje mi także sposobność wspomnienia szczególnych chwil, które wielu z was dzieliło z nią kiedyś.

W odpowiedzi rozległ się cichy pomruk licznych głosów i ich ciepło, jak kojące ramiona matki, sięgnęło, by ogarnąć Callie. Na sekundę przymknęła oczy, rozkoszując się ogarniającym ją spokojem. Valerie miała rację. Ci ludzie przyszli tu do niej. Może w końcu spełnienie pierwszego życzenia Maudie nie będzie takie trudne. Gdyby tylko pozostałe dwa okazały się równie proste.

Callie zmieszała notatki i wyciągnęła pierwszą z brzegu. Odczytała ją i niemal roześmiała się w głos.

- Jesse Jacobs - przeszukała wzrokiem tłum, póki nie odnalazła srebrzystej czupryny smagłego farmera.- Wygląda na to, że musimy ci podziękować za powiększenie naszego gospodarstwa o jednego członka - i to najbardziej niesławnego.

Jesse potrząsnął głową z udaną rozpaczą.

- Ten szczeniak, którego podarowałem Maudie, miał stanowić podziękowanie za opiekę nad moją zoną, kiedy sześć łat temu zachorowała na zapalenie płuc.

- Podziękowanie czy karę? - zawołał ktoś z tłumu.

Callie zaśmiała się wraz z innymi.

- Dobre pytanie, Nelson. I mogłabym nawet uwierzyć, że mówisz serio, gdyby nie te szwy, które założyłeś Brutusowi po jego spotkaniu ze szklanymi drzwiami.

- Niewątpliwie nasz wspaniały weterynarz zdążył to zrobić, zanim przekonał się, jakiego to psa dostała Maudie - oznajmił burmistrz Fishbecker ze swego miejsca, tuż przed podium.

- Gdyby Brutus usłyszał, że nazywasz go psem - odpalił Nelson - by ocalić twą skórę, trzeba by było znacznie więcej niż kilka szwów.

- Co jeszcze zwiększa moją ogromną radość, że go tu nie ma. Musiałaś go zamknąć, co, Callie? - pytanie burmistrza wywołało kolejną falę śmieszków.

Skinęła głową, nie mogąc ukryć rozbawienia, choć walczyło ono z poczuciem winy, spowodowanym wykluczeniem Brutusa z tak ważnego zebrania. Jednak i w tym względzie postępowała zgodnie z poleceniem Maudie. Co oznaczało, że Brutus został uwięziony w domu.

- Przynajmniej mamy miejsce, które możemy nazwać domem - stwierdziła, zdejmując ze stosu kolejny zapisek. - Gdyby nie opóźnił pan terminu ostatecznej płatności, Willow's End zostałoby zlicytowane.

Kiedy Callie uświadomiła sobie, jak dobrze ci wszyscy ludzie znali i kochali Maudie Hannigan, poczuła się częścią jednej wielkiej wspólnoty. Przygryzła wargę. Pomimo wsparcia znajomych ból pozostał dalej. Każdy kolejny odczytany skrawek papieru, rozbudzał go na nowo. Gdyby tylko przyjechała jej matka. Albo Julian.

Po raz trzeci W ciągu tego popołudnia przebiegła wzrokiem zgromadzenie, poszukując charakterystycznej wysokiej sylwetki swego przybranego brata. Kiedy go nie dostrzegła, do jej zdumienia dołączyła się obawa. Musiał przecież dostać telegram - teraz, gdy wysłała go pod właściwy adres. Nie zostałby przecież w domu z powodu dawnych... nieporozumień. A może?

„Przyjedzie - próbowała się pocieszyć. - Wiesz, że przyjedzie, choćby tylko ze względu na Maudie".

- Hej, Callie - zawołał piskliwie sześcioletni Simon. - Czy ja też tam jestem?

Z uczuciem ulgi Callie odegrała scenę pośpiesznego przerzucania kartek.

- Jasne, że tak. Coś o pstrągu złapanym za pomocą sznurka, agrafki i kija do krykieta?

- Moja pierwsza, najpierwsza ryba, a twoja ciotka Maudie ugotowała nam ją na obiad. - Simon uśmiechnął się z dumą.

- Pamiętam. Twierdziła, że był to najlepszy pstrąg, jakiego w życiu jadła. - Wyciągnęła następny świstek, nie pozostawiając sobie ani chwili na rozmyślanie o niepowetowanej stracie.

- Jeśli już mowa o pstrągach, to wygląda na to, że obok Simona powinnyśmy podziękować braciom Burns za utrzymanie naszej populacji ryb w rozsądnych granicach. Do najmilszych wspomnień Maudie należą te z waszych połowów o północy — spojrzała na rzeczonych trzech rudowłosych cudzoziemców. Widząc na ich twarzach identyczny wyraz przerażenia, uniosła dłoń do ust. - Oho! Niech zgadnę. To miała być tajemnica.

- Zgadza się - wymamrotał najstarszy. - I jasne, że już nią nie jest. Bo tato stoi tui za nami.

- I teraz, gdy poznał wasz mały sekret, uważajcie się za uziemionych, synowie - dodał ich ojciec.

Callie chwyciła następną karteczkę.

- Josiah Hankum - odczytała szybko. Z zakłopotaniem zmarszczyła brwi. - Niezupełnie rozumiem, co tu napisała. Może to z czasów przed moim przybyciem do Willow. Napisała: „Dzięki za jabłka".

Odpowiedzią był ogłuszający wybuch śmiechu. Wszyscy spojrzeli w stronę starszego mężczyzny, który wyprostował się, błyskając wściekle oczami spod gęstych białych brwi.

- Przepraszam, musiałam się pomylić - Callie usiłowała załagodzić całą sytuację. Ale to tylko pogorszyło sprawę. Ogólna radość jeszcze się wzmogła.

Kiedy już uciszyło się na tyle, by mógł przemówić, Josiah poinformował ją z godnością:

- To żadna pomyłka, moja droga - jego oczy rozświetlił promyk rozbawienia. - Miło mi dyszeć, że smakowały jej moje jabłka. Ten szelma, Julian, dość ich powynosił do domu.

- Julian? - Callie nie udało się ukryć zainteresowania.

- Ten gałgan był jedyną osobą, która kiedykolwiek przechytrzyła mnie w mojej własnej grze. A to jest duża umiejętność. Nieźle potrafił wszystko zaplanować, nawet już wtedy. Ale jeżeli Maudie nie uznała za stosowne powiedzieć ci o tym, to tę historię będziesz musiała wydobyć od samego Juliana - z tymi słowami Josiah usiadł na powrót, z plecami wyprostowanymi niczym młody dębczak.

„Tę opowieść muszę koniecznie poznać - pomyślała Callie - jeśli tylko uda się zmusić Juliana do mówienia. Zakładając, że Julian w ogóle się pokaże. Gdzie on jest?".

Tutaj.

Zupełnie jakby powiedział to na głos, tak wyraźnie rozległo się to słowo w jej głowie. Kącikiem oka pochwyciła nagle poruszenie i dostrzegła go. Instynktownie pojęła, że przez cały czas stał ca wielką powykrzywianą jabłonią, bez ruchu, a jego czarny garnitur zlewał się z ciemną korą drzewa. Tak jak wiedziała, że jego oczy, ukryte za ciemnymi szkłami okularów, są wpatrzone w nią.

Julian tu był.

Callie nie mogła się opanować. Uśmiechnęła się szeroko. Rozpacz, ściskająca jej serce od chwili śmierci Maudie, zniknęła. Nieważne, jak wyglądało ich ostatnie rozstanie z Julianem. Nieważne, że prawdopodobnie nigdy nie wybaczy jej roli, jaką odegrała w zrujnowaniu jego związku z Gwen. Nieważne nawet, że był ubrany na czarno. Przyjechał.

Sporo czasu zajęło Callie przedostanie się przez tłum ludzi, chcących zamienić z nią parę słów, podzielić się specjalnymi wspomnieniami, związanymi z Maudie, opowiedzieć anegdotę. Cierpliwie wysłuchiwała wszystkich, aż wreszcie uwolniła się od ostatniej osoby. Mogła teraz podejść do Juliana.

Jak ma go przywitać? Co powinna powiedzieć - szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od roku ani razu nie odezwali się do siebie? Nie była to wina Juliana. Musiało mu być ciężko nawiązać rozmowę z kimś, kto znikał natychmiast podczas każdej jego wizyty. Jej poczucie winy, z powodu sprowokowania Juliana do zerwania z Gwen, sprawiało, że za najlepsze rozwiązanie uznała unikanie go jak ognia.

Początkowa radość ze spotkania zgasła, zastąpiona uczuciem dziwnej słabości. Wpatrywała się w jego twarz w poszukiwaniu jakiejkolwiek oznaki gniewu, zastanawiając się, czy nadal obwinia ją za ten końcowy incydent z Gwen. Jeśli jednak nawet pozostała w nim dawna uraza, to nie dał tego po sobie poznać.

Przez ten ostatni rok jego rysy wyostrzyły się. Bliźniacze linie, przecinające twarz od wysokich kości policzkowych do kwadratowego podbródka stały się głębsze. Uśmiechnięte usta, tak niegdyś dla niej pociągające, miały chłodny, stanowczy wyraz.

Nawet niemal prosta linia brwi ponad ciemnymi szkłami okularów sugerowała człowieka, który w pełni kontroluje swoje życie. Od idealnie przyciętych włosów po doskonale skrojony, spokojny garnitur, Julian stanowił portret skrytego, zamkniętego w sobie biznesmena. Lecz Callie wiedziała, że pod tą powierzchnią kryje się potężna, ledwie trzymana w ryzach energia.

Callie zmagała się ze sobą, próbując ukryć obawę. Pragnęła znaleźć ukojenie w jego sile, tak jak w ciągu tych wielu lat. To nie był żaden obcy, lecz jej brat. Zawsze zjawiał się, kiedy po potrzebowała. Trzeba tylko podejść do niego i wszystko będzie jak dawniej. Mimo to jednak wahała się nadal.

Ale Julian nie zawahał się ani przez moment. Bez słowa objął ją mocno, z całej siły przytulając do swej szerokiej piersi, wspierając jej głowę na swoim ramieniu. Przez długą chwilę wtulała się w niego, czując bezbrzeżną ulgę. Oto członek rodziny, ktoś, do kogo można się zwrócić, kto rozumie i podziela jej ból.

- Już dobrze? - spytał, odsuwając Callie, aby móc przyjrzeć się jej twarzy.

- Tak, tak, wszystko w porządku, dzięki - zmusiła się, aby powstrzymać napływające do oczu by, świadoma, że jeśli teraz się załamie, to nigdy nie zdoła już opanować płaczu.

- Na pewno? - gdy przytaknęła, spytał stanowczo: - Zatem wyjaśnij mi, co tu się dzieje? O co tu chodzi?

Oszołomiona, zamrugała i uwolniła się z jego uścisku.

- Nie dostałeś mojego telegramu? Tam wszystko ci wyjaśniłam. To święto Maudie - uśmiechnęła się niepewnie. - Tak się cieszę, ze dotarłeś na czas.

- Nie dałbym rady, gdyby nie to, że zaczęłaś z dwudziestoczterominutowym opóźnieniem. Poszedłem do kościoła. Pusto. Rzeczywiście, w całym mieście nie było żywej duszy.

Tym razem jej uśmiech był już bardzo naturalny.

- Oczywiście, że nie. Wszyscy są tutaj.

- I co tu robią? - zdjął okulary i wtedy poczuła na sobie pełną moc jego ciemnobrązowych oczu. - Dlaczego pogrzeb odbywa się tu, a nie w kościele?

- Ponieważ Maudie tak chciała. Życzyła sobie uroczystości, nie pogrzebu - oznajmiła Callie, jakby to było wystarczającym wytłumaczeniem.

- Uroczy... - przerwał i odetchnął głęboko, potrząsając głową. - Jedynie ty i Maudie mogłyście wymyślić coś takiego, jak to...

- Julianie, tego właśnie pragnęła Maudie. Pozostawiła bardzo szczegółowe instrukcje.

- W testamencie? - uniósł sceptycznie brwi.

- Nie - Callie pokręciła przecząco głową. A przynajmniej nie wydaje mi się, aby było tam coś takiego. Choć możliwe, że dodała coś bez mojej... - widząc niecierpliwy gest Juliana, pośpieszyła z bardziej precyzyjną odpowiedzią. - Nie wiem, czy napisała o tym w testamencie. Maudie wyraziła takie życzenie po ataku serca, zanim... zanim... - spuściła głowę, a jej głos zniżył się do szeptu. - Zanim umarła.

Julian zacisnął usta. Odwrócił się i omiótł spojrzeniem park, Callie dostrzegła na jego twarzy wiele uczuć - ból, smutek... i jakby tęsknotę. Tyle razy zwracała się do niego ze swymi nastoletnimi kłopotami. Teraz, kiedy to jemu potrzebne było wsparcie, nie wiedziała, jak ma pomóc.

- Julian?

Przeczesał dłonią włosy, odgarniając zmierzwione przez wiatr kosmyki.

- Przepraszam, Callie. Nie chciałem na ciebie wrzeszczeć. Dowiedziałem się o Maudie dopiero dziś rano, kiedy dotarł do mnie twój telegram. Niemal oszalałem, nie wiedząc, co się dzieje i nie mogąc się z tobą skontaktować. Dzwoniłem do Willow's End, ale nikt nie podnosił słuchawki.

- O Boże - mruknęła zakłopotana Callie. - Valerie nalegała, żebym została u niej przez ostatnie dwa dni. Próbowałam dodzwonić się do ciebie na początku tygodnia, naprawdę. Ale wyprowadziłeś się spod starego adresu. Całą wieczność zajęło mi dotarcie do ciebie i zawiadomienie o Maudie.

- Znowu zapomniałaś, jak się nazywa moja firma, tak? - zażartował łagodnie. - Nieważne. Teraz jestem tutaj i tylko to się liczy - potrząsnął głową. - Nie mogę uwierzyć, że już jej nie ma. Opowiedz mi, co się stało.

Callie bezradnie wzruszyła ramionami.

- To serce. Zabrali ją prosto do szpitala, ale nic już nie mogli zrobić. Byłbyś z niej dumny. Spisała dla mnie tę listę rzeczy do załatwienia, kiedy... kiedy... - słowa uwięzły jej w gardle. - Ona wiedziała, Julianie. Wiedziała, że umrze.

Julian zesztywniał.

- Myślałem, że to było nagłe. Nie zdawałem sobie sprawy... - urwał, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. - Żałuję, że mnie tam nie było. Przyjechałbym natychmiast, gdybym tylko wiedział.

- Wiem - odsunęła się od niego i prędkim gestem otarła wilgotne policzki. - A kiedy wreszcie zorientowałam się, że zmieniłeś adres i nie dostałeś mego pierwszego telegramu, było już za późno. Odeszła.

- Ach! Prawda. Telegram - sięgnął do kieszeni, wyjął z niej złożony kawałek papieru i podał go Callie. - Masz, zdaje się, na myśli ten dziwaczny bełkot, urągający wszelkiej logice. Skoro ty go podyktowałaś, może potrafisz to przetłumaczyć.

- Oczywiście, Julianie - spojrzała na kartkę i przeczytała: „Gdzie jesteś? A. M. odeszła. Uczcimy ptk. 3 po poł. Park. Nie czarny". - Zdumiona, wzruszyła ramionami. - Czego tu nie rozumiesz?

- Wybierz dowolne zdanie ~ w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. Odebrał jej telegram i przeleciał go wzrokiem. „Gdzie jesteś?" wydaje się chyba dość jasne. I choć nie chciałem w to uwierzyć, podejrzewałem również, co oznacza „A. M. odeszła". Przyjmując, że mój domysł co do Maudie był prawdziwy, to: „Uczcimy ptk 3 po poł." uderzyło mnie jako sformułowanie raczej niedelikatne...

- To okropne, co mówisz - upomniała go Callie.

- Też tak uważam. W śmierci Maudie nie znalazłem nic wartego uczczenia. Zobaczymy, gdzie to ja byłem? A, tak. Doszliśmy do „Park. Nie czarny". Muszę przyznać, że ta para zdań ogłupiła mnie zupełnie.

„Julian miał rację z tym telegramem - uświadomiła sobie z zakłopotaniem Callie. - Trochę tracił w przekładzie. Kiedy go wysyłałam, sądziłam, że jest zupełnie jasny. Może to sposób, w jaki Julian go odczytał". - Nagły szelest papieru sprawił, że niemal podskoczyła, uświadomiwszy sobie, iż mężczyzna czeka na odpowiedź. A czekanie nie należało do ulubionych czynności Juliana.

- Ojej! - westchnęła. - Chyba faktycznie nie wyraziłam się specjalnie jasno. Widzisz, „Park" oznacza...

- Wydaje mi się, że do tego czasu zdołałem już rozszyfrować jego znaczenie. Spróbuj z „Nie czarny" - popędził ją.

Zarumieniona, unikała jego spojrzenia.

- No, wiesz, „Nie czarny" znaczyło, eee... - Callie odchrząknęła, spuszczając wzrok na najwyższy guzik jego czarnej marynarki. - „Nie czarny" znaczy: Nie wkładaj nic czarnego, bo Maudie życzyła sobie, aby wszyscy ubrali się na kolorowo.

- Rozumiem.

- Zamiast żałoby po jej śmierci, Maudie chciała, abyśmy uczcili jej życie - starała się wyjaśnić Callie. - Prosiła, żebyśmy spotkali się tu i wspomnieli szczęśliwe chwile, nie te smutne. Dlatego właśnie nie chciała, aby ktokolwiek ubrał się na...

- Czarno - dokończył za nią Julian. - Jestem pewien, że ma to sens - dla wszystkich oprócz mnie. No, dobrze, co dalej? - spojrzał na zgromadzony wokół tłum, zajęty rozmowami i jedzeniem. - Co mamy robić?

- Powinniśmy zostać na pikniku. Jesteś głodny? To co mam, wystarczy dla nas obojga, jeśli, oczywiście, masz ochotę - wyczuła jego wahanie i wiedziała, że ma zamiar odmówić. - Oczekują tego od nas, Julianie. Zdaję sobie sprawę, że jestem najprawdopodobniej ostatnią osobą, z którą chciałbyś przebywać.,.

- Czemu miałabyś tak myśleć? - Julian zmarszczył brwi.

- Rozumiem, że nadal musisz być na mnie wściekły z powodu Gwen, ale...

- Gwen? - niemal dostrzegła, jak jego mózg włączył szybszy bieg na dźwięk jej słów. - Sądziłaś, że dalej jestem na ciebie zły? Niby dlaczego?

- Ponieważ Gwen... - zaczęła z zażenowaniem Callie.

- Wylądowała w jeziorze?

- Tak - jej odpowiedź była jedynie nieśmiałym pomrukiem. Na wspomnienie niezwykle eleganckiej przyjaciółki Juliana spadającej z przystani w zimną zieloną głębię, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

- To dlatego wszelkimi sposobami unikałaś mnie przez cały ostatni rok? - spytał z niedowierzaniem. - Z powodu tego, co przydarzyło się Gwen?

Callie skinęła potakująco głową, czując a przerażeniem, jak łzy napływają jej do oczu. Spuściła wzrok i zamrugała kilka razy, aby je powstrzymać.

- Byłeś taki wściekły - stwierdziła stłumionym głosem. - Nie mam zresztą żadnych pretensji. Gdyby nie ja, pewnie dziś bylibyście z Gwen małżeństwem.

Julian zaśmiał się gardłowo.

- Niech Bóg broni! - położył jej dłoń na ramieniu. Jego dotyk był ciepły, kojący. - Przepraszam cię, Callie. Nie miałem pojęcia, że wciąż jeszcze przejmujesz się tą sprawą. Nigdy nie obwiniałem cię za ten incydent. Co się stało, to się nie odstanie.

Uśmiechnęła się niepewnie. Nie znał całej historii, w przeciwnymi razie nie powiedziałby tego, nie byłby tak wyrozumiały, tak miły. A jednak winna mu wyjaśnienie.

- Julianie...

Przerwał jej, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej. - Nie miałem zamiaru przychodzić tu i komplikować ci życia. A szczególnie nie dzisiaj. Z przyjemnością zjem coś z tobą. Szczerze mówiąc, umieram z głodu.

- Chodźmy. Jeżeli jesteś głodny, to mam akurat coś dla ciebie.

Pociągnęła go w stronę cienia, rzucanego przez rozłożysty jawor. Leżał tam rozłożony koc i koszyk z jedzeniem, który przygotowała wcześniej. Uklękła i otworzyła go, odsłaniając plastikowe pojemniki, talerze i sztućce.

- Nie żartowałaś, mówiąc, że wystarczy tego dla dwojga - skomentował Julian. - Wieki minęły od czasu, kiedy po raz ostatni byłem na pikniku.

- Masz dużo pracy.

- Zbyt dużo - rozejrzał się po parku, a lekki uśmiech złagodził linię jego ust. — Różnica między Willow a Chicago jest naprawdę ogromna.

- Jak długo ma trwać ta... - uniósł pytająco brew, zataczając krąg trzymanym w ręku ciastkiem - Ta...

- Uroczystość.

- Właśnie. Jak długo?

Callie wzruszyła ramionami.

- Dopóki ludzie nie znudzą się i nie pójdą sobie ~ widząc jego zdumioną minę, dodała: - Możesz tu zostać jak długo chcesz, ale ja muszę zaraz wracać do domu, do Brutusa - sięgnęła do koszyka, wyłowiła z niego słoik i odkręciła pokrywkę. - Brutus chciał tu przyjść. Jestem pewna, że kiedy wrócimy do domu nie będzie zbyt szczęśliwy. Ale Maudie powiedziała kategorycznie „nie".

Złapał jej przegub w żelazny uścisk i odsunął rękę, wraz ze słoikiem, sprzed swego nosa.

- Maudie powiedziała?!

- No, tak. Zanim... Kiedy opisała mi, jak mam zorganizować tę uroczystość i w ogóle - nie chcąc zagłębiać się w bolesne wspomnienia, dodała: - Ale przyprowadzenie Brutusa naprawdę nie byłoby problemem. Ja przynajmniej tak sądzę. Ludzie nie są już na niego tacy źli.

Przyjrzał się jej, rozbawiony, ale z podejrzliwością w oczach.

- Prawie boję się spytać. Na co ludzie nie są już tacy źli?

Callie niespokojnie poruszyła się na miejscu i wyjęła z koszyka pojemnik z papryką w occie.

- Chcesz jedną?

- Nigdy w życiu - oznajmił z naciskiem.

- Nie? - spytała zaskoczona. - Są bardzo dobre. W każdym razie myślę, że ludzie przestali się już złościć za to, co się zdarzyło na pikniku w Dniu Ojców Założycieli. Brutus zasmakował w piwie słodowym i trochę... No, szczerze mówiąc... - zawahała się, gryząc ostrą paprykę.

Julian na moment przymknął oczy.

- Mów. Szczerze i otwarcie.

Rozejrzała się wokół i ściszyła głos, przysuwając się nieco bliżej,

- Urżnął się w trupa - wyznała. - Zdziwiłbyś się, jak wiele szkód może wyrządzić jedna osoba po wypiciu pół baryłki piwa.

- Szczególnie jeśli ta, eee, osoba jest stukilowym bernardynem. Wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa.

Rozległ się jej śmiech, czysty i naturalny.

~ Wcale nie potrzebujesz wyobraźni. Lokalna stacja telewizyjna ma to na taśmie. Tylko nie wydawaj pochopnych sądów - wszystkie dzieciaki po prostu uwielbiają Brutusa. Moja grupa w przedszkolu bardzo się ucieszyła, kiedy go przyprowadziłam. To dorośli czują się nieco... niepewnie, gdy jest w pobliżu.

- Wyobrażam sobie.

- Och! Julianie, bądź poważny. Teraz, kiedy Maudie odeszła, możesz zostać jego opiekunem. Obrazi się, jeżeli będziesz mówił takie rzeczy.

Raz jeszcze stał się groźnym nieznajomym, wyniosłym i szorstkim.

- Callie, Brutus to pies. Po prostu pies, nic więcej. Być może bawi cię udawanie, iż jest inaczej, ale mnie to, delikatnie rzecz biorąc, irytuje.

Callie odsunęła się od niego, a jej oczy pociemniały z oburzenia.

- Ja nie udaję, Julianie - zaprotestowała. - Brutus naprawdę rozumie, co do niego mówię.

- O ile dobrze pamiętam, to samo twierdziłaś o swoich żonkilach - przypomniał jej - kiedy złapałem cię na tym, że rozmawiałaś z nimi.

- To im pomaga rosnąć - wyjaśniła chłodnym tonem. - Jeżeli sobie przypomnisz, moje kwiaty były większe niż czyjekolwiek w mieście. Znam różnicę między żonkilami i psami.

- Nie masz pojęcia, jaką sprawia mi to ulgę - Julian pstryknął ją lekko w nos, aby złagodzić efekt swych drwin.

Spojrzała na niego z rozdrażnieniem w oczach.

- Jeżeli nie możemy pogodzić się w prostych sprawach, myślę o Brutusie, to jak mamy załatwić te bardziej skomplikowane, na przykład Willow's End?

Julian uniósł brwi.

- Czyżby Willowis End stanowiło jakiś problem?

- Nie wspominałam o tym? - wybrała kolejną paprykę i nadgryzła czubek. - Albo ty zaopiekujesz się Brutusem i domem. Albo ja.

- Prawo własności. To się nazywa prawo własności, nie opieka. I skąd wiesz, kto dziedziczy Willow's End?

Zamachała w powietrzu strąkiem.

- Maudie mi powiedziała... poniekąd - zmarszczyła nos. - Bez urazy, ale mam nadzieję, że to będę ja. Willo w's End nie przyda ci się specjalnie w Chicago.

- To prawda. Powiem ci, co zrobię. Jestem człowiekiem rozsądnym. Jeśli to ja dziedziczę, dam ci tego kundla - oświadczył wspaniałomyślnie. - Co do Willow's End... - zastanowił się przez minutę. - Masz rację. Mieszkając w Chicago, nie mógłbym poświęcić mu czasu i starań, jakich wymaga. Jeśli przypadnie mnie, uważaj go za swój tak długo, jak będziesz chciała.

- Naprawdę? - Callie zabrakło słów, aby mu podziękować, tak oszołomiła ją jego szczodrość. - Nie wiem, co powiedzieć?

- Powiedz: tak - podsunął.

- Tak. Tak. Taki Och, Julianie! - rzuciła mu się na szyję, rozsypując po całym kocu jasnozielone strączki papryki. - Jesteś najmilszym i najbardziej wspaniałomyślnym człowiekiem, jakiego znam. Gdy tylko znajdziemy testament Maudie, będzie wspaniale.

Julian rozluźnił dławiący uchwyt na swym gardle.

- Znajdziemy testament Maudie - powtórzył z napięciem - Znajdziemy? Co to znaczy: znajdziemy? Czyżby zginął?

Ze zdumieniem spojrzała na jego oszołomioną minę.

- Niezupełnie. Widzisz.,.

- Co się dzieje? Jedna godzina spędzona wspólnie i już skaczecie sobie do oczu? - przerwał im beztroski głos Valerie, która uśmiechnęła się do obojga. - Przepraszam. Przeszkodziłam w czymś?

ROZDZIAŁ DRUGI

Reguła numer 4

Planowanie to klucz, który otwiera wszystkie drzwi.

- Tak!

- Nie!

Callie wykrzywiła się do Juliana, po czym ciepło powitała przyjaciółkę:

- Przyszłaś akurat w samą porę, Valerie.

- Raczej w zupełnie nieodpowiedniej chwili - sprzeciwił się Julian. - Przeszkodziła nam w rozmowie. I nadal chciałbym wiedzieć, co masz na myśli mówiąc „zginął".

- Ojej. Czy mam odejść? - Valerie szeroko otworzyła oczy.

- Jeśli już to proponujesz... - zaczął Julian.

- Nie wygłupiaj się! - wtrąciła szybko Callie, obdarzając brata niezbyt łagodnym szturchańcem. - On tylko żartuje. Prawda, Julianie?

- Nie.

- Co za ulga stwierdzić, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają - zaśmiała się Valerie, a jej ciemne oczy zabłysły złośliwie. - Witaj, Julianie. Co za imponujący garnitur. Trochę jakby... czarny, nieprawdaż?

Na jego ustach pojawił się leniwy uśmiech.

- Miło, że to zauważyłaś - zmierzył wzrokiem Danny'ego. - Widzę, że zdecydowałaś się jednak hodować tego potworka. Nie mogłaś żyć bez niego, co? Niedobrze, niedobrze.

- Kretyn! - Valerie opiekuńczo przytuliła synka do siebie. - Tylko trzymaj się od niego z daleka. Nie chcę, żeby coś z ciebie mu się udzieliło - ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami i mrugnęła do Callie.

- Zrobiłabyś coś dla mnie? Popilnuj Danny'ego przez kilka minut. Mam tysiąc i jedną sprawę na głowie, nie dam rady załatwić wszystkiego z dzieckiem na rękach.

- Jasne - Callie sięgnęła po Danny'ego, przytulając do siebie zaślinione dziecko. Mokra rączka złapała ją za nos. Zaśmiała się i tak długo łaskotała brzuszek niemowlaka, aż rozluźnił swój uchwyt.

Julian uniósł brew.

- Może i nie jest to najobrzydliwsza rzecz, jaką w życiu widziałem, ale cholernie niewiele jej brakuje. Val, czy nie potrafisz pilnować swojego syna?

- To tylko dziecko - zaprotestowała z oburzeniem Valerie. - Zresztą Callie to nie przeszkadza. Prawda, Callie? - spojrzała wyczekująco na przyjaciółkę. - Czy nie macie nic przeciw temu, by ludzie składali wam kondolencje? Chcieli zostawić was na trochę samych, ale mieliście już wystarczająco dużo czasu, prawda? Widząc, jak się bez przerwy kłócicie, można by sądzić, że naprawdę jesteście rodzeństwem. Och! Callie, byłabym zapomniała cię spytać - dodała, nie przerywając nawet dla zaczerpnięcia tchu. - Pani Ashmore chciała wiedzieć, czy nadal masz zamiar upiec te ciastka na zbiórkę funduszów dla szkoły, a burmistrz potrzebuje jeszcze jednej osoby do swego Komitetu Ocalenia Dzwonnicy. Powiedziałam wszystkim, że się zgadzasz. Dobrze zrobiłam?

Callie skinęła głową, od dawna przyzwyczajona do Valerie i jej sposobu postępowania.

- Tak, tak i tak. Nie martw się o nic. Zajmę się tym - posadziła Danny'ego na kocu obok siebie i podała mu ryżowe ciasteczko.

- W takim razie spotkamy się później - to powiedziawszy, Valerie zniknęła z cichym pstryknięciem palców. Julian obserwował jej odejście z melancholijnym wyrazem twarzy.

- O co tu chodzi z tymi wszystkimi przysługami? Czyżbyś odbywała za coś pokutę?

- Co masz na myśli? - spojrzała na niego pytająco.

- Wszystkie te rzeczy. Valerie zwała na twoją głowę swoje dziecko, po czym zapisuje cię do komitetu, który mógł zrodzić się jedynie w głowie burmistrza Fishbeckera. I do tego wszystkiego zgłosiła cię do pieczenia ciastek. Moim zdaniem to cholerna bezczelność, szczególnie zważywszy... ostatnie okoliczności.

- Nie pytałam cię o zdanie - zauważyła Callie. - Bezczelność? Valerie nie wie nawet, co to znaczy.

- Poradź jej, żeby sprawdziła w jakimś słowniku.

- Nie uwierzyłbyś, jak bardzo pomogła mi przez ostatnie kilka dni - Callie widziała, że zupełnie go to nie przekonało. - Poza tym - dodała, zdecydowana wpłynąć na niego - lubię wspomagać godne akcje.

- Ocalenie dzwonnicy to godna akcja? - spytał sucho Julian.

- Właśnie tak - odparła z pewnością, nie wynikającą bynajmniej ze znajomości rzeczy. - A co do Danny'ego, to opiekowałam się nim od czasu, gdy miał dopiero dwa tygodnie i najprawdopodobniej będę to robić nadal, dokąd się nie ożeni.

- No, dobrze, zanim go jednak ożenisz, czy mogłabyś wyjąć mu z ust tego robaka

Spojrzała w dół na roześmiane dziecko i z powrotem uniosła je w ramionach, zaglądając do buzi. Cokolwiek zdołało się tam dostać, dawno już zniknęło.

- Pewnie myślał, że to rodzynek - powiedziała po chwili. - Nie mów tylko nic, co mogłoby zmienić to przeświadczenie. - Przy okazji, Josiah Hankum powiedział mi, żebym wydobyła od ciebie historię o jabłkach.

Przez moment myślała, że to nie podziała. Ale Julian przytaknął, akceptując zmianę tematu.

- Tak, słyszałem.

- I co? Opowiesz mi o tym?

Poklepał dłonią swój twardy płaski brzuch.

- Pod warunkiem, że mnie nakarmisz. Konam z głodu. I żadnych więcej marynowanych śledzi.

Callie z trudem oderwała wzrok od fascynującej gry jego długich, smukłych palców. Sięgnęła do koszyka po kolejną puszkę, nie chcąc przyznać się do tego dziwnego dreszczu podniecenia, który sprawił, że otwieranie konserwy szło jej dość niesporo. Ostatecznie Julian był jej bratem - a przynajmniej odgrywał tę rolę przez ostatnie jedenaście lat. Ludzie nie dostają dziwnych dreszczy na widok swoich braci. A jeśli nawet, to nie powinni.

- Proszę - oświadczyła wspaniałomyślnie, podsuwając mu puszkę. - Poczęstuj się sardynką. A teraz opowiesz mi historię o jabłkach?

Julian z powątpiewaniem przyjrzał się tłustej przekąsce, po czym odgonił muchę, która wyraźnie miała na sardynkę dużo większy apetyt niż on.

- Zdaje się, że upodobałaś sobie ryby - jego usta wykrzywił grymas niesmaku.

Jej spojrzenie wyrażało zdumienie.

- Chyba wszyscy je lubią. No co, powiesz mi wreszcie o jabłkach Josiaha?

Potrząsnął przecząco głową.

- Sardynki nie są warte tej historii. I nie próbuj na mnie tego spojrzenia małego biedactwa, zielonooka.

- Słucham?

- Mógłbym ostatecznie być podatny na przekupstwo. Powiedz, że masz w tym koszyku coś poza rybami i ryżowymi ciasteczkami, a ja opowiem ci o jabłkach. W przeciwnym razie najprawdopodobniej umrę z głodu, zanim dojdę do połowy.

- Mam w koszyku coś więcej, poza rybami i ryżowymi ciasteczkami - powtórzyła posłusznie. - A teraz opowiesz mi?

Wzruszył ramionami.

- No dobrze już, dobrze, ale to naprawdę nic wielkiego - zakasał rękawy swej śnieżnobiałej koszuli, odsłaniając złotobrązową skórę przedramion. - Kiedy miałem gdzieś z dziesięć lat, usłyszałem, jak ciotka Maudie mówiła, że Josiah Hankum ma najlepsze w okręgu jabłka na szarlotkę.

- Więc podkradłeś mu trochę.

- Błąd - uciszył ją. - Nauczycielka powinna wiedzieć, że nie należy przerywać innym. A teraz słuchaj i ucz się. Mogłem je zwędzić, ale znasz przecież Maudie, nigdy by się z tym nie pogodziła. Kazałaby mi je oddać.

- No więc, jaki sprytny sposób wymyśliłeś, aby dostać jabłka Josiaha?

- Stary Hankum nie cierpiał, kiedy ludzie przekraczali granice jego posiadłości. Nie znosił też dzieci - wykrzywił się do anielsko uśmiechniętego Danny'ego. - Zaczynam rozumieć, dlaczego.

- Julian!

- Posłuchaj, ktoś, kto odżywia się robakami... - uniósł dłoń, aby uciszyć jej protest. - Chcesz usłyszeć moją historię, czy nie? W każdym razie Hankum szczególnie nie cierpiał dzieciaków, które łaziły po jego terenie. I miał bardzo skuteczną metodę zniechęcania nas.

- To znaczy?

- Jeszcze się nie domyślasz?

- Rzucał w was jabłkami ~ Callie roześmiała się.

- Punkt dla ciebie. Kiedy tylko ciotka Maudie potrzebowała jabłek na szarlotkę, przełaziłem przez ogrodzenie farmy Hankuma i czekałem, aż stary wyskoczy z domu i zacznie bombardować mnie jabłkami.

- Nie połapał się, o co chodzi?

Julian wsparty o pień jawora obdarzył ją jednym z tych swoich leniwych, drwiących uśmiechów,

- Jeśli nie, to był jedyną osobą w Willow, która nie wiedziała, co się dzieje - zerknął na Danny'ego i jęknął z obrzydzenia. - Callie, ten bachor postanowił zjeść sobie na deser trochę piachu. Nie potrafisz go przypilnować? Nic dziwnego, że Valerie tak się śpieszyła z odejściem.

Chwyciła koszyk i, dobytą z niego serwetką, poczęła ocierać brudną buzię i palce Danny'ego.

- Chce ci się pić? - spytała Juliana. - Mam tu lemoniadę.

- I ciasteczka czekoladowe. Lubię jedno i drugie, ale wolałbym coś bardziej solidnego.

- Cóż, Julianie, gdybyś nie był taki wybredny...

- Albo gdybyś ty zabrała normalne jedzenie -schylił się i podniósł Danny'ego, który był zajęty obślinianiem jego buta. - Dobra, pomińmy jedzenie. Miło było, ale musimy wrócić do rozmowy na temat Wiliow's End. Pamiętasz, na czym stanęliśmy, prawda? To było tuż przedtem, nim w nasze życie brutalnie wkroczyło to dziecię-robot. Zdaje się, że skończyłem na: „Znaleźć testament? Czy to znaczy, że zginął?"' A ty na to...

- Niezupełnie - pośpieszyła z pomocą Callie. -Jak dużo masz czasu? To może trochę potrwać.

- Szczęśliwym trafem mam trochę wolnego -Julian, eksperymentując, podrzucił Danny'ego na kolanie, - Miałem właśnie zamiar zaprosić się do Willow's End na lato, żeby napisać tu książkę o organizacji czasu pracy, kiedy usłyszałem o Maudie.

- Naprawdę? To wspaniale. Będziemy mieli zatem mnóstwo czasu na rozwiązanie naszego małego problemu.

- Małego problemu? - powtórzył Julian, - To właśnie zawsze u ciebie uwielbiałem, Callie. Twój niepoprawny optymizm, nawet w obliczu nieuchronnej katastrofy - uśmiechnął się na widok jej miny i podał łakomemu dziecku herbatnika. - Myślę, ze lepiej porozmawiam z adwokatem Maudie tak szybko, jak tylko się da, i dowiem się, co należy zrobić.

- Jeśli sądzisz, że to coś pomoże. Choć wątpię, czy będzie nam w stanie powiedzieć, gdzie go schowała.

Zapadła długa cisza.

- Maudie schowała testament? - powtórzył ostrożnie Julian, sadzając Danny'ego na kocu. - Nic nie wspomniałaś o tym, że jest schowany. Doskonale pamiętam. Powiedziałaś, że zginął. Schowała go?

Julian wydawał się mieć trudności z oddychaniem.

- Callie - zdołał w końcu wykrztusić - to nie takie proste. Sąd nie uwierzy jedynie twojemu słowu, co do rozporządzania majątkiem. Szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, że sama dokładnie nie wiesz, co jest w testamencie. Potrzebują dowodu. Czarno na białym. A adwokat Maudie? Nie ma przypadkiem odpisu?

- Nie, nie sądzę.

- Czemu nie?

Callie zawahała się, po czym sięgnęła do kieszeni spódnicy i wyjęła różową, perfumowaną kopertę.

- Dlatego.

Odebrał jej kopertę, przyglądając się wypisanym na niej ich dwóm imionom.

- Co to jest?

- To wiadomość dla nas, od Maudie - Callie przygryzła wargę. - Znalazłam ją w gabinecie. Wyjaśnia sprawę testamentu i to, że go ukryła.

- Nie wierzę własnym uszom. Czy Maudie przez przypadek nie wspomina, gdzie schowała testament?

Callie rzuciła mu pełne wyrzutu spojrzenie.

- Oczywiście.

- Co za ulga. Gdzie?

- Pisze, że schowała go gdzieś w domu.

- Gdzieś w... - Julian przebiegł dłonią po swych sztywnych, ciemnych włosach. Mięśnie jego szczęk zacisnęły się. - Callie, ten dom ma trzy piętra jeśli doliczysz strych, dwa skrzydła i więcej zakątków aniżeli nory setki szczurów. Nie mówiąc nawet o piwnicy, różnych werandach i szafach. Czy nic mogłabyś określić bardziej dokładnie, gdzie w tym domu możemy znaleźć testament Maudie?

- Nie, nie potrafię. To zresztą zniszczyłoby cały sens tej próby, nie sądzisz?

Na moment przymknął oczy.

- No dobrze, zadam to pytanie. Będę zapewne żałował, ale zapytam. Jakiej próby, Callie?

- Zrozumiesz, kiedy przeczytasz ten list - westchnęła z desperacją.

Julian bez słowa, wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru i szybko rzucił na nią okiem,

- Napisała, że za ciężko pracuję. Niby dlaczego? Wcale nie pracuję ciężko!

- Właśnie że tak, Julianie. Maudie uważała, że szukanie testamentu będzie dla ciebie pewnego rodzaju odpoczynkiem. Oderwiesz się trochę - od tych wszystkich przepisów, reguł... planów i innych takich rzeczy.

- A co z twoimi akcjami i komitetami? Nie martwiło jej, że ty przesadzasz z tym wszystkim? Ze się wykończysz?

- Nic tu na ten temat nie wspomina - odparła Callie, bardzo z siebie zadowolona, - Jej list jest zupełnie jasny. Jeżeli chcemy dowiedzieć się, kto dziedziczy dom, musimy znaleźć testament żeby go znaleźć, musimy przeszukać dom. Powody ukrycia testamentu mogą być nieco mętne, ale pomyśl, czym będzie dla ciebie poszukiwanie skarbów. To świetna zabawa. Pomoże ci się odprężyć.

Słońce zniżało się już ku zachodowi, kiedy Callie i Julian dotarli do Willow's End. Julian zostawił cały sprzęt piknikowy na przedniej werandzie i odwrócił się do Callie.

- Idziesz? - spytał.

- Za chwilę. Chciałam tylko popatrzeć na dom.

- Czyżby się zmienił? - zszedł po schodach i przyłączył się do niej, spoglądając w górę na Willow's End. - Nie. Ciągle ten sam stary dom. I do tego diablo ważny. Choć, jak tak na niego patrzę, to przydałaby mu się świeża warstwa tynku, albo nawet dwie. A okiennice jakby się lekko pokrzywiły...

- Nie bądź takim pragmatykiem. To cudowny, prześliczny, wspaniały...

- I zamknięty dom - Julian uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę. - Próbowałem otworzyć drzwi frontowe. Są zamknięte. Daj mi klucz, dobrze? - nie zareagowała, więc pstryknął niecierpliwie palcami. - Klucz, zielonooka. Obudź się. To był bardzo długi dzień i chciałbym już go zakończyć.

Callie przestąpiła z nogi na nogę, unikając jego spojrzenia. Nie będzie zadowolony, ale nic nie mogła na to poradzić.

- Widzisz, w tym właśnie problem. Ja nie mam klucza.

- Nie? To kto go ma? - zmarszczył brwi - Maudie?

- Nie. Nie Maudie - odchrząknęła. - Tak naprawdę, to nikt go nie ma.

- Nikt - powtórzył. - Nikt? Zamknęłaś drzwi i nikt nie ma klucza?

- Wiesz, że w tej okolicy nikt nigdy nie zamyka drzwi. A przynajmniej my nie robiłyśmy tego aż do dzisiaj. Toteż jeśli nawet był kiedyś jakiś klucz, to już dawno przepadł.

Julian przymknął oczy, starając się zebrać myśli.

- Co więc sprawiło, że tym razem poczułaś nieodpartą potrzebę zamknięcia ich?

- Oczywiście Brutus. Nie chciałam, żeby się wydostał.

- Tylko nie to - mruknął pod nosem. - Callie, posłuchaj, co ci powiem i, proszę, postaraj się to zapamiętać. Brutus to pies. Bezmyślne zwierzę. Stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej więcej takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń. On nie ma żadnych ludzkich uczuć. Nie ma nic ludzkiego. Ani nie potrafi otwierać drzwi.

- A właśnie że potrafi.

Zamilkł na moment, po czym uśmiechnął się uprzejmie.

- Okay. Udajmy, że kupiłem twierdzenie, jakoby Brutus umiał otwierać drzwi. Jeśli więc umie - co jest niemożliwe - to dlaczego go po prostu nie uwiążesz? W ten sposób nie musiałabyś zamykać drzwi, których potem nie umiesz otworzyć.

Zachłysnęła się powietrzem i wyprostowała na pełną wysokość swych pięciu stóp i trzech cali.

- Uwiązać? Uwiązać Brutusa? Jak możesz coś takiego proponować? Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to nieludzkie? Nigdy by mi nie wybaczył. Nigdy.

- To by ci nie wybaczył. Zdaje się, że będzie jeszcze mniej skory do wybaczania, jeśli nie uda nam się dostać do domu i zdechnie z głodu. A może nie przyszło ci to do głowy?

Callie usiłowała zlekceważyć jego ironię, jedynie dużym wysiłkiem woli zachowując godność.

- Dla twojej wiadomości, zamknęłam drzwi od wewnątrz, ale zostawiłam otwarte okno. Musimy tylko wspiąć się do środka. To bardzo proste,

Ponownie przymknął oczy.

- Sam nie wierzę, co słyszę. To znaczy, że zamknęłaś drzwi, bo ten kundel potrafi posługiwać się klamką, natomiast otwarte okna są w porządku, bo przez nie umie wyjść?

- No, owszem, umie. Ale nie zrobi tego.

- Boże, daj mi siły. No dalej, naprawdę chciałbym wiedzieć, dlaczego Brutus nie wyjdzie przez okno? Czy ma to związek ze specjalnym psim kodeksem honorowym - nie będziesz uciekał przez okna, lecz jeśli zdołasz otworzyć drzwi, to możesz?

Jej odpowiedź wprost ociekała słodyczą.

- Chcę ci coś powiedzieć, kochany braciszku. Nie cierpię cię. Nie jestem na ciebie zła, ale po prostu uświadomiłam sobie, że naprawdę cię nie cierpię.

- Dzięki,

- Nie ma za co.

- Nadał czekam na wyjaśnienia w sprawie okna, Callie.

- Od kiedy Brutus wpadł na szklane drzwi, okropnie boi się szkła, każdego, także okien. I powiem ci coś jeszcze, Julianie. Do końca życia będę żałować, że Gwen została wepchnięta do jeziora.

Jeśli Julianowi sprawiło pewną trudność podążanie za tokiem jej myśli, nie dał tego po sobie poznać.

- Przykro ci, że została...

- Wepchnięta. Tak. Przez większą część zeszłego roku czułam się winna. Teraz pojmuję, dlaczego. Byliście dla siebie stworzeni - oboje równie precyzyjni i idealni.

- Jeszcze raz dziękuję - odparł Julian, uśmiechając się otwarcie. - Niezależnie od tego, co mogłaś sobie pomyśleć, nigdy nie miałem do ciebie pretensji o ten incydent.

- Zasługiwaliście na siebie - ciągnęła Callie, ignorując jego uwagi. - Nigdy nie zrozumiem, czemu Brutus tego nie dostrzegł. Z jakiegoś powodu uważał, ze wy...

- Gdzie jest to okno?

- Po drugiej stronie, z tyłu. - Zszedł ze schodów i skierował się na tyły domu, nie przerywając ani na chwilę. - Zawsze zapominam, że powrót tutaj to jak wejście w odcinek Strefy Zmroku. Muszę to zapisać. Człowiek lepiej zapamiętuje rzeczy, które wcześniej zapisał.

Callie dreptała obok niego, zdecydowana okazać wyrozumiałość. W końcu przecież Julian zachowywał się zupełnie nietypowo. Zapewne była to reakcja na śmierć Maudie i najlepiej będzie ustępować,

Poza tym, nie powinna była nawet wspominać imienia Gwen. Jego dawna dziewczyna stanowiła wyraźnie temat tabu. Zresztą Callie nic miała mu tego za złe. Szczerze mówiąc, incydent z poprzedniego lata nigdy nie miałby miejsca, gdyby od początku starała się bardziej polubić Gwen.

Julian zatrzymał się gwałtownie i Callie niemal na niego wpadła. Z niedowierzaniem spojrzał na wąskie okno, znajdujące się tuż nad jego ramieniem.

- To tutaj? To to okno, przez które mam wejść?

- Nie - odparła, w ostatniej chwili przypomniawszy sobie, że powinna mu ustępować. - To jest okno, przez które ja mam wejść. Nawet gdybyś zdołał się przez nie przecisnąć, to zapominasz o jednym drobnym szczególe.

- To znaczy?

- Po drugiej stronie jest Brutus.

- No i?

I tyle z jej starań.

- Niewątpliwie Brutus usłyszał wszystkie twoje okrutne, paskudne uwagi na werandzie. A nawet jeśli nie, to ciotka Maudie opowiedziała mi, co się stało, kiedy złożyłeś nam wizytę ostatniej zimy. Gwarantuję, że Brutus ci tego nie wybaczył.

- O co ci tym razem chodzi?

Oparła ręce na biodrach i powiedziała surowo:

- O fajerwerki, które przygotowałeś na sylwestra, kiedy ja robiłam za przyzwoitkę na wycieczce szóstej klasy w Chicago. Wiesz, jak Brutus boi się hałasów. Był bardzo niezadowolony.

- On był niezadowolony? On? Czy Maudie powiedziała ci, co zrobił z moim łóżkiem?

Poczuła, że jej policzki stają się gorące.

- Spał akurat na nim, kiedy wystrzeliłeś te swoje idiotyczne ognie. Nie mógł nic na to poradzić. To był wypadek.

- Zrobił to naumyślnie. Ty to wiesz i ja to wiem.

- Naprawdę? - szeroko otworzyła oczy. - Jakim cudem stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej więcej takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń zdołało popełnić ten okropny czyn z premedytacją?

Odetchnął głęboko.

- Jak dostaniemy się do środka, Callie?

- Ty mnie podniesiesz, a ja wejdę przez okno.

Przyjrzał się futrynie, potem Callie i potrząsnął głową.

- No, nie wiem. W tej spódnicy... to ryzykowne - w jego oczach błysnął złośliwy chochlik. - Nie przypuszczam, abyś miała ochotę na mały zakład: czy uda ci się wejść do środka bez rozdarcia czegoś.

- Przestałam się już zakładać. Nie robiłam tego od wieków.

- Jeden rok nie czyni wieku, droga siostro. A tyle właśnie minęło od czasu naszego ostatniego zakładu. Jedynym powodem, dla jakiego nie chcesz podjąć wyzwania jest to, że zawsze przegrywasz. Nie chcesz spróbować się odegrać? Zakład o dziesięć centów, że ci się nie uda.

Posłała mu spojrzenie, które miało przypominać szok.

- Zaskakujesz mnie, Julianie. Zdajesz sobie chyba sprawę, że jest to poważna skaza na twoim charakterze. Nie w twoim stylu - poinformowała go. - Ale podnieś do dwudziestu i wchodzę.

- Zgoda.

Stanęła między nim i domem, biorąc się pod boki.

- No więc? Na co czekasz? Chcesz się dostać do środka czy nie? Jeśli tak, to mnie podsadź.

W zmroku ledwo dostrzegła biały błysk uśmiechu Juliana.

- Pozwól, że najpierw otworzę to okno odrobinę szerzej.

Nachylił się ku niej i Callie poczuła cierpki zapach jego wody kolońskiej. Patrzyła na niego, niezdolna się poruszyć, zafascynowana tym, jak pierwsze miękkie promienie księżyca rzeźbią na jego twarzy twarde Unie, Julian wyglądał tak... tak inaczej.

Sięgnął poza jej plecy, wspierając dłoń o mur, drugą zaś uniósł, aby otworzyć okno. Callie uświadomiła sobie, że powinna się była odsunąć, póki to jeszcze możliwe. Przywarła do szorstkiego tynku.

- Oprzyj się na moich ramionach - polecił. - Spódnice nie są stworzone do włażenia przez okna, lecz jeśli usiądziesz na parapecie, po czym spuścisz nogi na drugą stronę, wszystko powinno odbyć się dostatecznie przyzwoicie. I nie bój się, jestem tu i złapię cię, gdybyś straciła równowagę.

Zrobiła, jak kazał, opierając dłonie na szerokich ramionach. Żar jego ciała palił jej ręce nawet przez materiał koszuli. Spróbowała otrząsnąć się z tego uroku. To przecież tylko Julian. Przez jedenaście lat był jedynie bratem, nikim więcej.

„I nadal jest moim bratem" - powiedziała do siebie. A jednak Callie nie udało się stłumić nagłego objawienia, że tak naprawdę wcale nie są spokrewnieni.

- Gotowa? - widząc, jak kiwa potakująco głową, ścisnął ją mocniej w talii i podsadził na brzeg okna. - W porządku?

- Tak - w duchu przeklęła swój zduszony głos, nie mogła jednak nic na to poradzić. Czuła jego pierś przy swoich nogach, jego ręce ześlizgnęły się w dół i opiekuńczo spoczywały na bokach jej ud. Przez jedną szaloną sekundę ogarnęła ją pokusa, by pochylić się i zsunąć w jego ramiona.

- Callie?

- Tak? - przełknęła ślinę.

- Jestem pewien, że widok z góry jest wręcz uroczy i bynajmniej nie chciałbym przeszkadzać ci w czymkolwiek. Ale rusz się!

Kubeł zimnej wody nie podziałałby na nią silniej. Callie schyliła się, przekręcała i przerzuciła nogi przez parapet, na drugą stronę. Jej spódnica zaczepiła się o drzazgę, wystającą z boku deski. Odgłos rozdzieranego materiału rozległ się donośnie w ciepłym nocnym powietrzu.

Z dołu dobiegł głęboki śmiech.

- Mówiłem ci. To będzie dwadzieścia centów.

Rozważyła możliwość zatrzaśnięcia okna i zostawienia Juliana na zewnątrz przez całą noc. Znając go wiedziała jednak, że znalazłby jakieś rozsądne rozwiązanie i dostałby się do domu. Julian zawsze stawiał na swoim.

- I co jeszcze nowego masz mi do powiedzenia? - wymamrotała, po czym wybiegła z łazienki na korytarz, po drodze zapalając wszystkie światła. - Brutus? - zawołała.

Przy akompaniamencie lekkiego sapania i zabawnego pomrukiwania Brutus zmaterializował się przed nią. Podbiegła do niego i upadła na kolana. Odsuwając w bok dekoracyjną baryłeczkę na koniak, oplotła ramionami masywną szyję.

- Cześć, kochanie — szepnęła w kłapciate ucho. Przesunęła palcem po paśmie białej sierści, biegnącym przez środek jego głowy. - Moje biedactwo. Czy bardzo ci było tu źle samemu?

Zaskomlił w odpowiedzi i przytulił pysk do jej ramienia. Jego ciepły, wilgotny oddech owiewał jej skórę. Merdający ogon hałaśliwie uderzał o ściany korytarza.

Przez długi czas siedzieli tak, a Brutus „rozmawiał" z Callie za pomocą lekkich sapnięć i cichych pochrząkiwać. W odpowiedzi zrelacjonowała mu przebieg uroczystości, nie pomijając żadnych szczegółów. Nagle w całym domu rozległo się głośne walenie do drzwi, przypominające o istnieniu Juliana. Z cichym jękiem Callie zerwała się na nogi.

Brutus zaprotestował gwałtownie.

- Nic nie mów - rozkazała. - Wiem, że w tej chwili niespecjalnie cieszysz się z jego przybycia, ale on też ma powody do lekkiego zdenerwowania na ciebie.

Z pogardliwym warknięciem Brutus odwrócił głowę.

Odgłosy dochodzące z dołu dawały jasno do zrozumienia, że jeśli szybko nie otworzy, będą potrzebowali nowych drzwi.

- Callie! Otwieraj! Jeśli natychmiast nie otworzysz... - odsunęła zasuwę i szeroko rozwarła drzwi. Julian stał na podeście, a w jego ciemnych oczach lśniła wściekłość.

- Co ci, u licha przeszkodziło? Nie, nie mów. Sam zgadnę. Ten głupi kundel. Plotkowaliście obydwoje o tym, jak minął dzień i zapomniałaś, że stoję na dworze i czekam.

- No, tak - przyznała.

- Odejdź - kiedy nadal stała nieruchomo, wpatrując się w niego oszołomionym wzrokiem, powtórzył polecenie. W jego głosie brzmiała stanowczość i niezłomne postanowienie. - Odejdź. Trzymaj się ode mnie z daleka. Po pierwsze, chcę, abyś usunęła mi z drogi wszystkie żywe istoty, bo nie odpowiadam za to, co może się im przydarzyć. Po drugie: kiedy przyjedzie dostawca pizzy, przyślij go na górę. Sam zajmę się napiwkiem. Po trzecie...

- Julianie - na widok wyrazu, malującego się na jego twarzy, urwała i wycofała się, przepuszczając go.

Julian przekroczył próg i zamarł, rozglądając się z niedowierzaniem,

W ścianach holu wybite były wielkie dziury, z których niczym serpentyny zwieszały się kable i druty. Wymalowane sprayem czarne linie i strzałki pokrywały to, co jeszcze zostało z tynku, zaś w rogu ktoś oderwał kilka dębowych desek podłogi. Wszystko pokrywała gruba warstwa szarego pyłu. Julian powiódł wokoło przerażonym wzrokiem, po czym podszedł do najbliższych drzwi i rozwarł je na oścież.

- Chryste! Nic dziwnego, że tak długo trwało, zanim mnie wpuściłaś. Wezwałaś już gliny?

- Słucham?

Chwycił ją za rękę, jednocześnie cofając się w stronę wyjścia.

- No dalej! Schowaj się za mnie. Wychodzimy stąd. Oni jeszcze mogą tu być.

- Kto?

- Kto? Oczywiście ludzie, którzy zrujnowali ten dom. No chodź! Zawołaj tego piekielnego psa, jeśli nie wyjdziesz bez niego, ale chodź. Już!

Oparła się próbie wyprowadzenia jej z domu.

- Och! Masz chyba na myśli remont Wiem, ze panuje tu mały bałagan, ale zawsze tak jest, kiedy z początku rozwala się stary wystrój. Kiedy już doprowadzimy do porządku ściany...

- To nie jest śmieszne - warknął Julian.

Zamrugała, zaskoczona.

- Bo wcale nie miało być. Jeszcze nie widziałeś gabinetu. Myślisz, że w jaki sposób znalazłam list od Maudie? Kiedy już doprowadzimy do porządku ściany i usuniemy stary tynk, będzie wspaniale. Naprawdę.

Na moment zabrakło mu słów.

- Zrobiłaś to celowo? Jak mogłaś? Dom, w którym się wychowałem, dom, który kocham - zerknął na nią. - Który kocham z całymi ścianami. Dom, który jest w mojej rodzinie od prawie stu lat — i ty mu to zrobiłaś? Specjalnie?

Starała się nie zdradzić urazy, jaką poczuła.

- Oczywiście, Maudie powiedziała...

- Odejdź.

ROZDZIAŁ TRZECI

Reguła numer 11

Spis to drabina, która pozwala ci osiągnąć cel

Później, tego samego wieczoru, Callie przekradała się frontową ścieżką do domu. W połowie drogi przystanęła i spojrzała na Willow's End. Każdej nocy, przez ostatnich kilka dni, postępowała dokładnie tak samo. Wychodziła, aby popatrzeć na dom - upewnić się, że nic się nie zmieniło. Dziś wieczór, wracając z ukradkowej wizyty na cmentarzu, ostatecznie zyskała pewność.

Westchnęła z lekkim uśmiechem. Tak się bała, że wraz z odejściem Maudie dom opuści też jego dusza, że zgaśnie to wewnętrzne światło. Ale duch, ożywiający te ściany, nadal tam był. Wciąż miała swój dom.

Brutus, stojący u jej boku, zaprotestował cichutka

- No dobrze, chodźmy już - powiedziała. - Tylko bądź cicho. Te twoje pazury mogłyby obudzić... - warknął z oburzeniem i Callie urwała. - Przepraszam. Nie pomyślałam. Ale jeżeli Julian nas przyłapie, będzie się domagał wyjaśnień. Osobiście trudno by mi było jakieś wymyślić. Tobie zresztą też.

Brutus okazał swe niezadowolenie kolejnym warknięciem. Callie przysłoniła pysk psa dłonią.

Wstrzymując oddech, Callie nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Wetknęła do środka głowę i rozejrzała się szybko.

- W porządku, droga wolna - zawołała do Brutusa. - Możesz wejść.

Jego natychmiastowe posłuszeństwo było tyleż niespodziewane, co nieprzyjemne w skutkach. Nie czekając, aż Callie odsunie się, runął na nią, uderzając swą wielką głową w sam środek jej pleców, Dziewczyna spadła ze schodów, podczas gdy Brutus z podniecającym szczeknięciem, jak burza, wpadł do domu, potknął się o jej nogi i z łomotem przetoczył po parkiecie.

Nagle zabłysło światło.

Callie uniosła głowę i jej wzrok napotkał rządek dziesięciu palców u nóg, stojących zaledwie kilkanaście centymetrów od jej głowy. Jej spojrzenie powędrowało w górę po dwóch dużych nagich stopach i parze długich nóg, odzianych w szare spodnie od dresu. Następnie ujrzała szeroką klatkę piersiową, opaloną na atrakcyjny ciemny brąz, kształtną szyję i wreszcie głowę i twarz. Twarz miała zdecydowanie ponury wyraz.

- Cholera!

- Delikatnie powiedziane, ale adekwatne - zgodził się Julian. - Niech to szlag! Byłem pewien, że tym razem to naprawdę włamywacz. Nawet wziąłem to ze sobą - uniósł kij do baseballa.

Na widok kija Brutus wystartował do obłąkańczego biegu. Pośliznął się na zakurzonej drewnianej podłodze, okręcił w kółko i zderzył ze ścianą na końcu hallu. Dopiero po trzech próbach zdołał wyminąć zakręt i zniknąć im z oczu.

- Zdrajca! - krzyknęła za nim Callie. Podniosła się i odgarnęła włosy z oczu. - Choć tak bardzo go kocham, Brutus to najczystszy okaz tchórza. I ty z tego korzystasz. Prawdę mówiąc, zawsze to robiłeś.

- Ja? Jedyne, co zrobiłem, to zszedłem na dół, aby stoczyć walkę ze złodziejem. Skąd miałem wiedzieć, że to nie żaden włamywacz, lecz moja ukochana siostra, wślizgująca się potajemnie do domu po szalonej nocy, spędzonej na nieprzystojnych uczynkach.

- Nie jestem twoją siostrą ~ poinformowała go o fakcie, który sama ustaliła dopiero niedawno. - Kiedy moja matka rozwiodła się z twoim ojcem, my też zostaliśmy... rozwiedzieni. Jesteśmy... jesteśmy eks-rodzeństwem. I nie wracam po żadnej szalonej i nieprzystojnej nocy.

- A więc gdzie byłaś? - spytał. Jego wargi zadrżały, zdradzając rozbawienie.

- Za... zabrałam Brutusa na cmentarz.

Julian zmarszczył brwi.

- Callie, jest po pierwszej w nocy. Co, na miłość boską, robiłaś tam o tej porze?

- Wiem, że jest późno, ale nie mogłam pójść o żadnej innej godzinie - spuściła głowę. - Widzisz, na cmentarz nie wpuszcza się zwierząt A oni nie rozumieją, że Brutus nie jest wcale zwierzęciem. Mógł się tam dostać jedynie nocą.

Julian potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Czy chcesz mi powiedzieć, że wkradłaś się na cmentarz po to, aby ta olbrzymia kupa pcheł mogła... odwiedzić Maudie?

- No, tak. Nie. Niezupełnie. Widzisz, członkinie kościelnego kółka ufundowały Maudie nagrobek i Brutus chciał go zobaczyć.

Julian na próbę zamachnął się kijem.

- Brutus ci to powiedział, tak? Ten kundel z każdym dniem staje się coraz zdolniejszy,

Z głośnym łoskotem kij uderzył o ziemię, a Julian zaklął pod nosem.

- Hej, kochanie! Przepraszam, Nic chciałem doprowadzić cię do płaczu - ukląkł obok niej, a jego silne ręce objęły jej ramiona.

- Ja nie płaczę - zaprzeczyła ochrypłym szeptem, a po jej policzku spłynęła samotna łza.

- Właśnie widzę - w jego głosie zabrzmiała leciutka nutka śmiechu. - No dalej. Opowiedz o tym swojemu dużemu braciszkowi.

- Ciągle zapominasz - zdołała wykrztusić - Nie jesteś już moim bratem.

- Jeśli ci na tym zależy, to nie mam nic przeciw temu. Będę, czymkolwiek zechcesz. Bratem, ojcem, wujkiem. Może kuzynem drugiego stopnia ze strony matki? - uniósł ją w ramionach i ruszył w stronę prowadzących na górę schodów. - Nawet jeśli zostanę kuzynem, wszystko może być jak dawniej. Usiądziemy sobie i opowiesz mi o swoich kłopotach. Możemy pogadać - cichy szloch wstrząsnął Callie i Julian szybko poprawił się. - Albo popłakać.

Wtuliła twarz w obnażone ramię Juliana i rozpłakała się.

- Ostatnie dni nie były dla ciebie łatwe. Przykro mi. Nie było mnie tu, kiedy mnie potrzebowałaś. Oddałbym wszystko, żeby to zmienić.

- Nie przepraszaj. Przecież nie wiedziałeś — pośpieszyła z pocieszeniem. - Dałem radę. I przynajmniej spełniłam pierwsze życzenie Maudie.

- Pierwsze życzenie?

Callie odchrząknęła.

- A prawda. Nie mówiłam ci jeszcze o życzeniach, tak?

- Mam takie dziwne wrażenie, że zapamiętałbym, gdybyś o tym wspomniała - odparł kwaśno Julian.

- Niewątpliwie - Callie usadowiła się wygodniej. - Chcesz, żebym powiedziała ci teraz?

- Proszę - westchnął z rezygnacją.

- Zanim umarła, Maudie zażyczyła sobie, abym wykorzystała jej notatki i wspomnienia na pogrzebie.

- Uroczystości.

Skinęła głową.

- Ta część - uroczystości - była najłatwiejsza do spełnienia.

Julian uniósł brwi.

- Łatwa? Nie wydaje mi się. Stać tam samotnie przed tłumem ludzi i opowiadać o Maudie? To musiało być okropnie trudne.

Spuściła głowę na jego ramię i mruknęła:

- Nie tak trudne, jak jej następne życzenie.

~ Pozwól, że zgadnę - stwierdził ironicznie. - Ma to coś wspólnego z remontem domu. Zgadza się?

- Tak - przyznała. - Kiedy Maudie rozpoczęła remont, usiadła i spisała wszystko, co chciałaby zrobić. Zostawiła mnóstwo zapisków na ten temat W szpitalu prosiła mnie, żebym to dokończyła, - Callie wzruszyła ramionami. - Nie mogłam odmówić.

- Nie, oczywiście, że nie mogłaś. Nie jestem pewien, czy w ogóle wiesz jak.

- Jasne, że nie wiem - uśmiechnęła się do niego figlarnie. - Po prostu nie mam w tym specjalnego doświadczenia.

- Przynajmniej przy spełnieniu tego życzenia będę mógł ci pomóc. Nie podoba mi się myśl, że miałabyś sama zmagać się z tym wszystkim - w jego policzku zadrgał nagle mięsień. - Co się dzieje z moim ojcem i twoją matką? Nie wątpię, że mieli powody, aby nie przybyć na pogrzeb. Jak ojciec wykręcił się tym razem?

Zawahała się. Zdecydowanie bardziej wolałaby przedstawić trzecie życzenie Maudie, ale może to nie był najlepszy moment Julian nie wydawał się być w odpowiednim nastroju do słuchania o młodocianych przestępcach, pracach społecznych i podobnych sprawach. Lepiej powie mu jutro. Zamiast tego odpowiedziała na jego pytanie.

- Twój ojciec jest na wykopaliskach gdzieś na drugim końcu Ameryki Południową i nie mógł się wyrwać.

Julian nie starał się nawet ukryć brzmiącej w jego głosie drwiny.

- To nic nowego! On stale prowadzi wykopaliska, i zawsze gdzieś na końcu świata. A twoja matka? Nie przypuszczam, aby pogrzeby połączone z piknikami stanowiły jej ulubioną scenerię. Nadal siedzi w Los Angeles? Czy to Londyn?

- Nowy Jork.

- I nie zdołała przyjechać? Tak po prostu zostawiła wszystko na twojej głowie? - w jego słowach dźwięczał gniew. Były bardziej potępieniem niż pytaniem.

- Przysłała kwiaty.

Callie podejrzewają, że jego gniew tylko w części skierowany był przeciw rodzicom. Oboje wiedzieli, jacy są Helene i Jonathan, i zdawali sobie sprawę, że nigdy się nie zmienią. Ale Julian miał zawsze silne poczucie obowiązku. Można się było domyślić, że jego wściekłość zwrócona jest głównie ku własnej osobie za to, iż, jego zdaniem, zawiódł Callie wtedy, gdy był jej szczególnie potrzebny.

Położyła mu dłoń na ramieniu, czując pod palcami napięte do bólu mięśnie. Kiedy odezwała się, jej głos był łagodnie żartobliwy:

- Matka przysłała ten wielki ohydny wieniec z lilii. A wiesz, jak bardzo Maudie nie cierpiała lilii. To znaczy, na tyle, na ile Maudie w ogóle mogła czegoś nie lubić.

- I co zrobiłaś z tymi biednymi kwiatami?

- Ależ nic. Idealnie sprawdziły się jako kompost w ogrodzie.

Julian zaśmiał się i, nieco rozluźniony, oparł o stopień.

- Wydaje mi się, że Maudie by to doceniła. Zawsze miała niepospolite poczucie humoru. Pamiętam, jak kiedyś... - jego głos załamał się. Julian potrząsnął głową, nie chcąc - czy może nie mogąc - kontynuować opowieści. Jego wargi zadrżały- Boże! Tak mi jej brak.

- Mnie także, Julianie - zgodziła się Callie cicho. - Nie mogę uwierzyć, że odeszła - wziął ją w ramiona, przywarła do niego dzieląc wspólny ból.

Nie wiedziała, jak długo tak siedzieli. Nie dostrzegła też, w którym momencie ukojenie ustąpiło miejsca nowemu uczuciu. Zmiana ta nastąpiła znienacka. W jednej sekundzie była w objęciach brata, w następnej stał się on prawie nie znanym mężczyzną, tulącym ją do siebie w najsłodszym z uścisków.

- Julianie... - dźwięk jej głosu poruszył powietrze.

Poczuła jego usta, muskające lekko czubek jej głowy, jej policzek i ześlizgujące się wzdłuż skroni, jego ciepły oddech poruszył jej włosy. Zadrżała.

- Wszystko w porządku, Callie. Czuję to samo, co ty - mruknął Julian.

Jego usta były blisko jej ucha. Callie nie mogła opanować drżenia.

- Naprawdę? - szepnęła zaskoczona. Przymknęła oczy, żałując, że nie znajduje się w tej chwili gdzieś daleko - gdzie nic się nie zmieniło.

- To przejdzie - westchnął Julian. - Daj sobie trochę czasu - przesunął dłoń na jej kark. Delikatny dotyk palców miał na nią prawie hipnotyczny wpływ. Poczuła nagłą ulgę. To, co się z nią działo, było normalne. Oczywiście. Jak to niemądrze z jej strony, że wcześniej sobie tego nie uświadomiła.

- Skąd wiesz? - spytała ostro. - Jak możesz być pewien, że to przejdzie?

- Bo tak samo czułem się po śmierci matki. Trwało to trochę czasu, ale ten smutek minął.

- Co takiego? - Callie szeroko otwarła oczy.

- Kiedy moja matka umarła, przeżywałem to samo, co ty po śmierci Maudie - pocieszająco uścisnął jej rękę. - Ale kiedy już przejdziesz przez najgorszy okres żalu, zaczniesz wspominać przyjemne chwile, nie te smutne. To prawda, że czas leczy wszystkie rany.

- Och! Nie - wykrztusiła Callie. Próbowała wyrwać się z jego objęć, desperacko pragnąc osiągnąć pewien dystans. Gdyby Julian podejrzewał, co czuła, co przed chwilą myślała...

Umarłby ze śmiechu, ot, co. Ona zresztą też to zrobi - gdy tylko uda jej się od niego uwolnić, Przepłakać noc i odespać czterdzieści osiem godzin. Będzie się śmiać z tego. Z pewnością.

Julian pochwycił jej ręce, nie pozwalając wstać.

- Posłuchaj. Możesz mnie nie uważać juz za brata, ale nadal obdarzony jestem parą ramion idealnych do wypłakiwania się. I zawsze możesz z nich korzystać. Zgoda?

Skinęła głową, cała czerwona. Przycisnął ją do siebie i pocałował czule w czoło. Następnie wstał i wsunął jej za ucho niesforny kosmyk włosów.

- Spróbuj się przespać, Callie. Rano wszystko będzie lepiej - z tymi słowami odwrócił się i wszedł po schodach do swego pokoju.

„Oczywiście, że rano będzie lepiej - pomyślała gorzko. - Jak mogłoby być jeszcze gorzej?"

Następnego ranka mokry psi pocałunek wyrwał Callie ze snu.

- Jeszcze nie, Brutusie. Jestem zmęczona - zaprotestowała sennie. Obróciła się na drugi bok i znów zamknęła oczy.

Brutus położył głowę na łóżku i westchnął. Uniósł wielką łapę i zaczął szturchać ją w biodro, póki nie zareagowała.

- Przestań - Callie nie chciała się obudzić, choć sama nie wiedziała, dlaczego. To prawda- była zmęczona, fakt ten jednak nie wyjaśniał jej niechętnego stosunku do... Usiadła gwałtownie na łóżku, nagle przypominając sobie poprzedni wieczór.

Julian... - powiedziała na głos. Ona i Julian... cmentarz... i schody. Callie podciągnęła kolana, spuściła głowę i jęknęła.

Brutus wgramolił się na kołdrę i wepchnął nos w jej ramiona, zmuszając do uniesienia wzroku.

- Co? Chcesz wiedzieć, co się działo, kiedy porzuciłeś mnie wczoraj w nocy? Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę i tyle - zrzuciła z siebie masywne cielsko, starające się usadowić na niej na stałe. - Wyobraź sobie, siedzę tam, ni mniej ni więcej, w jego ramionach i wtedy on...

Brutus warknął cicho.

- Odczep się, dobrze? - powiedziała obrażonym tonem. - To śmierć Maudie tak mnie wytrąciła z równowagi. Moje obwody dostały szmergla, mam... mam jakby emocjonalne krótkie spięcie. Gdy tytko wszystko się uspokoi, moje uczucia do Juliana też wrócą do normy. To naturalne, że w podobnej sytuacji zwracam się do brata - szturchnęła psa ze złością. - Nie odzywaj się do mnie w taki sposób! Tak, powiedziałam: brata. Uważanie go za kogoś innego było wielką pomyłką. Spójrz, do czego doprowadziło, jakbym i tak nie miała wystarczająco dużo problemów. A teraz złaź z łóżka i odwróć się.

Poczekała, aż Brutus spełni polecenie, po czym zeskoczyła na podłogę i zdjęła nocną koszulę. Ubrała się szybko, po czym przez kilka minut szczotkowała włosy, by wreszcie związać je na karku jaskrawoczerwoną wstążką - dla Maudie.

Przygryzła wargę. Och, gdyby ostatnia noc była jedynie snem! Jak spojrzeć teraz Julianowi w oczy? To zbyt upokarzające. Najprawdopodobniej cały czas świadom był jej uczuć i udawał niewiedzę jedynie, by oszczędzić Callie wstydu. Nie będzie musiał więcej się o to martwić, postanowiła.

- Od dziś Julian jest dla mnie wyłącznie bratem - oświadczyła Brutusowi. - Niczym więcej. Żadnych dziwnych dreszczy. Żadnej gęsiej skórki. Kiedy spojrzę na niego, to jakbym patrzyła na... na ciasto czekoladowe. Może i jest apetyczne, ale nie muszę go jeść.

Brutus uniósł w górę oczy i jęknął, a jego długi różowy język wysunął się z pyska.

Zmierzyła Brutusa surowym spojrzeniem.

- Wiesz, co chciałam przez to powiedzieć. Nie życzę sobie więcej ani jednego słowa na ten temat On ma do napisania książkę, a ja muszę się zająć zapiskami Maudie - podeszła do toaletki i wyciągnęła niewielką Kwadratową szufladę, wysypując jej zawartość na łożko. Na pościel spłynęła kaskada kawałków papieru. - No, dobra. Spójrzmy, co my tu mamy. Co robimy dzisiaj?

Brutus dołączył do niej i czekał cierpliwie, podczas gdy porządkowała notatki, układając je w równiutkie rzędy. Przyjrzał się po kolei każdemu, po czym złapał jeden w zęby i położył na kolanach Callie.

- Jadalnię? - przeczytała. - Jesteś pewien? To mnóstwo pracy. Może najpierw powinniśmy skończyć gabinet Julian nie był zbyt zadowolony z jego stanu.

Brutus z uporem pokręcił głową i Callie skapitulowała z westchnieniem.

- Maudie rzeczywiście zależało na tym pokoju. No, dobrze. Zrobimy po twojemu, ale sam będziesz się tłumaczył przed Julianem.

Na dole trzasnęły drzwi. Brutus odbiegł od niej, nadstawiając uszu. Obejrzał się i cichutko warknął, po czym wypadł z sypialni. Callie pobiegła za nim.

Kiedy zaczęła schodzić na dół, od razu natknęła się na Juliana. Rozczochrany, półnagi „brat" z zeszłej nocy zniknął bez śladu. Na jego miejscu stał wyrafinowany, elegancki nieznajomy. Znów miał na sobie garnitur, tym razem ciemnobrązowy, zaś ciemnozłoty krawat odbijał delikatnie prążki materiału. Stanął u stóp schodów z rękami założonymi na piersi. Nagle uniósł pytająco jedną brew, spoglądając na coś znajdującego się poza polem widzenia Callie.

Z zakłopotaniem i rozpaczą Callie stwierdziła, iż to, co do niego czuła, bynajmniej przez noc nie zniknęło, lecz wróciło pełną mocą. Nagle poczuła nieodparty apetyt na czekoladowe ciasto. Zaczęło jej burczeć w brzuchu.

Dokładnie w tym momencie Julian odwrócił się i zobaczył ją.

- A, jesteś. Dobrze. Przed chwilą pojawiła się twoja, eee, siła robocza. Właśnie miałem cię zawołać.

Callie zeszła na dół i stanęła obok niego. Po raz pierwszy dostrzegła dwójkę szesnastolatków, uczniów miejscowego liceum, stanowiących trzecie życzenie Maudie. Świetnie rozumiała źródło powątpiewania, które dźwięczało w głosie Juliana. Ta para nie wzbudzała specjalnego zaufania.

Jasnowłosa Donna, której czuprynę ozdabiały zjadliwe różowe i fioletowe pasemka, wpatrywała się w Juliana wzrokiem, jakim umierający z pragnienia wędrowiec, spogląda na majaczącą w dali oazę. Chłopak Donny, Cory, groźnie rozglądał się wokół, bijąc po udzie parą motocyklowych rękawic.

O rany! Ten początek nie zapowiadał miłego dnia. Może nie powinna wyjaśniać wszystkich okoliczności, związanych z obecnością Donny i Cory'ego w Willow's End. Po co ściągać na siebie kłopoty? Zerknęła na zirytowanego Juliana. Zdecydowanie nie będzie przysparzać mu zmartwień. Nie dzisiaj. I bez tego miał dostatecznie dużo na głowie. Co za szczęście, że nie wspomniała o tym wczoraj.

- Wychodzisz? - spytała z niewinnym uśmiechem. Julian skinął głową.

- Tak. Ale przedtem chciałbym z tobą pomówić - rzucił ostatnie sceptyczne spojrzenie w stronę jej „siły roboczej" i ruszył do gabinetu. - Ci twoi robotnicy...

- W dzisiejszych czasach naprawdę ciężko jest znaleźć dobrą pomoc - stwierdziła inteligentnie Callie.

- Zdążyłem zauważyć. I dlatego uważam, że te dzieciaki...

- Na taką pomoc mogę sobie, na szczęście pozwolić - z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. Co będzie, jeśli Julian nie da się przekonać? Zmusi ją, aby wyjaśniła mu ostatnie życzenie Maudie? - Prawdę mówiąc, stać mnie jedynie na nich - nie kłamała. Darmowa pomoc, nawet jeśli wymuszona nakazem sądowym, niewątpliwie podpadała pod określenie „tania".

Julian zawahał się przez moment, po czym przytaknął niechętnie.

- Jeżeli to oznacza uporządkowanie tego miejsca, to zgoda i na nich - rozejrzał się wokół i po raz pierwszy Callie uświadomiła sobie, jak musi wyglądać pokój w jego oczach. Nie był to piękny widok. Zerwany z obecnie nagich ścian tynk, walał się po kątach i na podłodze. Callie z ulgą stwierdziła, że Julian niezbyt dokładnie przyjrzał się odsłoniętym belkom, dzięki czemu nie zauważył, iż były całkiem spróchniałe. Zamiast tego uniósł wzrok ku przekrzywionemu żyrandolowi, zwieszającemu się z postrzępionych drutów. Potem przeniósł spojrzenie na nią, a następnie na zniszczoną przez wodę klepkę podłogi, wypaczoną na podobieństwo fal.

- Ciekawe. To coś nowego?

- Odrobinę nas zalało.

- Mhm.. A Noego złapał zwykły wiosenny deszczyk - ostentacyjnie odwrócił się plecami od najgorszych zniszczeń i zmienił temat. - Umówiłem się z adwokatem Maudie. Mimo tego, co mi powiedziałaś, ciągle mam nadzieję, że może znajdę u niego odpis testamentu albo przynajmniej będzie wiedział, gdzie go schowała. Chcę się też upewnić, czy niczego nie zaniedbaliśmy.

- To brzmi rozsądnie - przyznała ostrożnie Callie.

Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Potrząsnął tylko głową i stwierdził:

- Wiem, że obiecałem pomóc ci w wypełnieniu drugiego życzenia Maudie, ale te naprawy są poważniejsze, niż się spodziewałem. Jesteś pewna, że dasz sobie radę? Masz przecież jeszcze inne sprawy na głowie.

- Oczywiście, że dam sobie radę!

- Sam nie wiem, Callie. Uważam, że powinnaś powstrzymać się od zaczynania czegokolwiek aż będziemy mogli przeanalizować sytuację. Tego typu przedsięwzięcia wymagają sporo czasu, nie mówiąc nawet o pieniądzach. Wzięłaś to pod uwagę?

Callie przygryzła dolną wargę. Czy naprawdę musiał wspominać o tym drobnym, uciążliwym szczególe? Sytuacja finansowa stała się ostatnio dość napięta.

- Julian...

- Coś ci powiem. Na razie działajmy na wyczucie i zobaczymy, co dalej będzie. Zgoda?

- Jasne - odparła z ulgą.

- Musimy ostro wziąć się do pracy, jeżeli mamy znaleźć testament, uporządkować dom i musimy zrobić to na tyle szybko, bym jeszcze zdołał na czas skończyć książkę. Chciałbym też przedyskutować plan remontu.

- Plan?

- No wiesz. Twój system-zmarszczył brwi.-Masz przecież jakiś system, prawda?

- A tak. Mój system - obdarzyła go olśniewającym uśmiechem. To przesądzało sprawę. Trzecie Życzenie powinno pozostać tajemnicą. Przy odrobinie szczęścia Donna i Cory odpokutują swoją winę, a Julian nawet się nie zorientuje. Ona zaś nie będzie musiała oglądać jego reakcji. - Najlepiej porozmawiajmy o tym wszystkim później - zaproponowała.

Julian spojrzał na zegarek.

- Masz rację. W tej chwili nie mam czasu. Chyba nic nie zawali się do wieczora.

- Do wieczora - powtórzyła. Miała przynajmniej parę godzin na przygotowanie czegoś, co w oczach Juliana mogłoby ujść za „system".

Jakby wyczuwając jej troskę, Julian objął Callie i uścisnął.

- Nie martw się. Razem to załatwimy. Ale teraz naprawdę muszę lecieć. - Oboje przeszli do holu, gdzie Julian powątpiewająco spojrzał na czekających nastolatków.- Powodzenia w pracy. Ciekaw jestem, co zdołacie zdziałać - nachylił się i pocałował Callie w czoło, po czym wyszedł.

Callie udała, że nie słyszy błogiego westchnienia Donny. Nieco trudniej było zignorować jej minę. Na szczęście wyglądało na to, że Cory też nie był tym widokiem zachwycony.

- Hej, obudź się, mała - szturchnął ją w żebro. - Jeśli jeszcze szybciej zatrzepoczesz rzęsami, wylecisz na orbitę. Co ty widzisz w tym staruchu?

- To żaden staruch! - krzyknęła z oburzeniem Donna, zwracając się do Callie o pomoc. - Nie jest dużo starszy od ciebie, prawda? To znaczy, jest bardziej... no wiesz, ale nie stary .

- Jest o sześć lat starszy ode mnie - przyznała Callie z niczym nie usprawiedliwioną satysfakcją. - W zeszłym miesiącu skończył trzydzieści łat.

- Trzydzieści? - przez sekundę Donna wydawała się być załamana, po czym odzyskała humor. - Nie wygląda na tyle. Może to jeden z tych, co to nigdy się nie starzeją.

- Pewnie - warknął Cory. - Raz tylko spojrzałem na tego gościa i powiedziałem do siebie: oto facet, co nigdy się nie starzeje. Teraz wygląda na trzydziestkę i ręczę wam, że za pięć lat brat Callie nie będzie wyglądał na więcej, niż trzydzieści pięć lat. Otrzeźwiej.

"Eks-brat", niemal powiedziała Callie, lecz przypomniała sobie, że przecież zmieniła zdanie. Westchnęła. Zaczynała się w tym gubić.

- Chodźcie ~ wtrąciła, nim Donna zdołała zaprotestować. Bierzmy się do pracy.

Cory przewiesił przez ramię swą kurtkę z czarnej skóry.

- Nie przypuszczam, żebyś miała jeszcze te swoje czekoladowe ciasteczka? - spytał z chłopięcym entuzjazmem. - Były cholernie smaczne.

Na widok jego pełnego oczekiwania spojrzenia, Callie uśmiechnęła się.

- Są w kuchni.

- Czy myślisz, że zdążymy wypróbować nowy płyn do trwałej? - wtrąciła piskliwie Donna, poprawiając jaskrawą fryzurę. - Mama nie zawsze ma czas - wiesz, przy jej pracy i w ogóle.

- Znajdziemy chwilę -zapewniła ją Callie.- A teraz może byśmy zaczęli pracować?

Uzyskawszy ich zgodę, ruszyła do jadalni Czuła się nieco winna, że postępuje wbrew instrukcjom Juliana. Rzeczywiście nalegał, aby doprowadzić wszystko do porządku tak szybko, jak się tylko da. I zrobią to, na pewno, gdy tylko Callie uzna, że naprawdę jest to możliwe.

- Na dzisiejszy dzień Brutus wybrał jadalnię - poinformowała swych pomocników Callie. - Rzecz jasna oznacza to znowu rozwalanie ścian.

- Świetnie! - krzyknął Cory, zacierając ręce. ~ Masowe zniszczenia. Moje ulubione zajęcie,

- Nie wpadaj tylko w zbyt wielki entuzjazm -ostrzegła go. - Pamiętaj, że to właśnie jest przyczyną twojej obecności tutaj. Ten numerek ze sprayem w dokach przepełnił czarę, przynajmniej jeśli chodzi o sędziego.

- Tak, racja - mruknął Cory pod nosem.

Callie przeniosła wzrok z jednego na drugie. W głosie zadźwięczała tak obca jej naturze surowość.

- Nie zapominajcie, że tylko dlatego nie jesteście w tej drwili w poprawczaku, bo Maudie zgodziła się przyjąć odpowiedzialność za wasze przyszłe zachowanie. Oznacza to pracę tutaj albo policyjne schronisko w Willow. Jeśli będziecie mieli szczęście, to może sędzia zgodzi się, żebym zastąpiła Maudie. Ale najpierw ja muszę się na to zgodzić. Więc starajcie mi się dogodzić.

Cory błysnął pewnym siebie uśmieszkiem.

- Jeżeli dogadzanie ci ma oznaczać rozwalanie ścian, to możesz na mnie liczyć!

Kilka godzin później Donna wsunęła do kuchni swą nastroszoną, różowo-floletową głowę. Trafiła akurat na moment, gdy Callie nalewała lemoniadę do trzech wysokich szklanek.

- Hej, Callie. Skończyliśmy z jadalnią. Chcesz zobaczyć?

- Jasne. Łap szklankę.

- Dzięki - Donna pociągnęła niewielki łyk. - Tym razem naprawdę byliśmy ostrożni. Nawet posprzątaliśmy po sobie - z dumą otwarła drzwi

Callie rozejrzała się wokół. Zaimponowali jej.

- Wspaniale - stwierdziła, podając Cory'emu jego szklankę. Ta dwójka wykonała fantastyczną robotę. Po pierwsze, zerwali pokrywającą ściany paskudną czarną boazerię. Następnie wyburzyli gipsowo-drewniane przepierzenie, pozostawiając jedynie słupy wspornikowe. Wreszcie zebrali kawałki gipsu i listew z podłogi, wypełniając nimi kilkanaście wielkich plastikowych worków na śmieci. Otworzyli nawet okna, żeby wywietrzyć pomieszczenie.

Na widok jej zadowolonej miny, Cory wyszczerzył radośnie zęby.

- Wszystko zrobione poza wyniesieniem tego na śmietnik. Postanowiliśmy pozostawić to dla ciebie. Ostatecznie nie możesz oczekiwać, że sami zrobimy wszystko, nie?

- Broń Boże! - zaśmiała się Callie.

- Myślisz, że twojemu bratu spodoba się nasza dzisiejsza robota?- spytała gorączkowo Donna, Cory wywrócił oczy i jęknął, niepomny ostrego spojrzenia dziewczyny.

- Julian będzie zachwycony - odpowiedziała z fałszywym przekonaniem i po raz ostatni przyjrzała się pokojowi.

Wciąż nie przestawało ją zdumiewać, jak wielką różnicę w wyglądzie pomieszczenia stanowią ściany. Bez nich jedynie słupy wspornikowe otaczały pokój - one i starożytne przewody elektryczne, biegnące pomiędzy drewnianymi belkami. „Niesprawne przewody - dodała w myśli. - Kiedyś trzeba będzie je wszystkie wymienić. Na razie jednak..."

- Czy twój brat będzie mógł przyjść jutro i zacząć zmieniać kable tu i w gabinecie? - Zerknęła na Cory'ego.

- Nie może się już doczekać - Cory pozbierał walające się po pokoju młotki i łomy i schował je do skrzynki na narzędzia. - Mówi, że zgromadzi w ten sposób świetne doświadczenie na przyszłość, kiedy zostanie prawdziwym elektrykiem.

- To dobrze - Callie skinęła głową. - Powiedz mu, żeby był wcześnie rano.

- Nie ma sprawy. Będzie o dziesiątej. A co masz w planach dla nas, kiedy Ted zajmie się elektryką? - uśmiechnął się przekornie. - A może Brutus jeszcze nie zadecydował?

Callie nie dała się sprowokować. Przywykła do tego, że naśmiewano się z niej i Brutusa, lecz w najmniejszym nawet stopniu nie zmieniło to jej zdania o zdolnościach psa.

- Powiem wam jutro - oznajmiła pewnym głosem. - Kto wie? Może zamiast ścian zaczniemy roznosić podłogi?

A może Julian ją rozniesie.

Wyjęła z kieszeni ostatni liścik Maudie - ten, który znaleźli w jadalni - i odczytała go uważnie. Remont przestanie być problemem, Kiedy Julian zobaczy notatkę, zrozumie, że to jedyny logiczny sposób odnalezienia testamentu. Julian doceniał logikę. Rozumiał logikę.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Reguła numer 6

Naucz się ograniczać straty do minimum - w przeciwnym razie szybko zakończysz zabawę.

Nieco później tego samego dnia zaglądała właśnie do piekarnika, aby sprawdzić, jak wygląda ciasto, przeznaczone na szkolną imprezę.

- Tak, panie Fishbecker - mówiła do słuchawki, jednocześnie zamykając piekarnik. Jeszcze parę minut. - Też uważam, że pomnik pańskiego dziadka wygląda odrobinę brudnawo. Zgadzam się w zupełności. Coś z tym trzeba zrobić.

Valerie podeszła do niej.

- Callie - wyszeptała nagląco. - To mnie obiecałaś pomóc. Powiedz burmistrzowi, żeby kupił sobie szczotkę i wiaderko, nalał do niego gorącej wody z mydłem i przestał zawracać ci głowę.

- Datek w wysokości stu dolarów? - Callie zawahała się, przypominając sobie marny stan konta. - O rany! panie burmistrzu, to chyba trochę za dużo...

- U Jingla znajdzie kubły, proszek i szczotki - wszystko razem poniżej pięciu dolarów. Powiedz mu to.

- Cóż, chyba zdołałabym ofiarować pięćdziesiąt.

- Pięćdziesiąt? Co on chce zrobić, pozłocić go?

- Zorganizować zbiórkę pieniędzy? To znaczy podzwonić po ludziach i poprosić o darowiznę? Może mogłabym... Z przyjemnością, ale... Halo? Halo? - Callie odwiesiła słuchawkę i spojrzała na nią bezradnie. - No cóż, parę telefonów mi nie zaszkodzi.

Valerie pokręciła głową.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie ofiaruje złamanego grosza na czyszczenie starego pomnika.

- Ja dałam - przypomniała jej Callie, po czym siadła na stole i dopisała prośbę burmistrza do i tak już bardzo długiej listy.

- To dlatego, że wszyscy wiedzą, jak łatwo cię wrobić - Valerie westchnęła dramatycznie. - Czy mogłybyśmy skończyć naszą rozmowę, zanim ktoś jeszcze zadzwoni? Możesz zaopiekować się jutro Dannym czy nie?

- Jasne. Poczekaj, dopiszę to do listy.

- Nie! Nie rób tego, tylko się pogubisz. Przyczepię ci kartkę na drzwiach lodówki - oznajmiła Yalerie, w tej samej chwili wcielając słowa w czyn. - Muszę lecieć. Nie zapomnisz chyba, co?

- Nie. Obiecuję.

- Tak tylko sprawdzam - Valerie błysnęła w jej stronę chochlikowatym uśmieszkiem.

Callie usłyszała zajeżdżający na podjazd samochód w tym samym momencie, gdy gdzieś w głębi domu zegar wybił czwartą. Wyskrobała z miski resztkę lukru i rozmarowała go na wierzchu babki.

Zerknęła na cztery czekoladowe ciasta i otarła pot z czoła. Przy stale rosnącej temperaturze musiała chyba zwariować - zamiast trzech, które potrzebne były Suzanne Ashmore, upiekła cztery. I to nie licząc tych pierwszych dwóch, spalonych. I co teraz pocznie z dodatkowym ciastem? Nie, to nie problem. Prawdziwym problemem było ograniczenie się do jednego kawałka. Jej apetyt na czekoladę osiągnął nigdy dotąd nie notowany poziom.

Trzasnęły drzwi i Callie przekrzywiła głowę, wsłuchana w wyraźny rytm kroków Juliana, Najpierw dobiegały z holu, po czym przeniosły się na schody, prowadzące na piętro. Doskonale. Może zdąży zjeść kawałek ciasta, nim Julian zacznie jej szukać. W ten sposób uodporni się przeciw wszelkim innym... apetytom.

Julian wrócił na dół w chwili, gdy właśnie unosiła do ust drugi kęs pełen lepkiej słodyczy. Pośpiesznie chwyciła szklankę mleka i popiła ciasto. Zyskała czas na przeistoczenie się w „siostrę" - i sprawdzenie, jak też Julian zareaguje na efekty ich pracy w jadalni.

Brutus wysunął nos ze swej kryjówki i oboje w milczeniu, oczekiwali na to, co zrobi Julian.

Obiekt ich zainteresowania zszedł do holu i ruszył do kuchni, nie zatrzymując się nawet przy jadalni.

- Widzisz? - oznajmiła tryumfalnie Callie. - A ty martwiłeś się, co powie. Julian rozumie, co to znaczy remont. Nie zdziwiłabym się, gdyby nasza robota naprawdę mu zaimponowała. Zaufaj mi.

Odprężona, oparła się wygodniej - trwało to całe dwie sekundy - po czym usłyszała, jak kroki nagle zatrzymują się i cofają. Z całej siły nasłuchiwała, czekając na jakiekolwiek oznaki jego reakcji.

Panującą w domu ciszę, rozdarł niespodziewanie przeszywający krzyk, gdy Julian otworzył drzwi jadalni. „To nie on - uspokajała się Callie - to tylko skrzypiące zawiasy". Przełknęła ślinę. Z nie wyjaśnionej przyczyny poczuła nagle gwałtowną suchość w gardle. Echo jego kroków na drewnianej podłodze pustego pokoju mówiło samo za siebie. „Okay, wszedł do środka - pomyślała - i rozgląda się wokół. Spokojnie, powolutku podziwia ich dzieło. Zaraz zauważy, jak dokładnie uprzątnęli cały gruz, jak ostrożnie wyciągnęli z drewnianych wsporników wszystkie gwoździe, jak bardzo...".

- CALLIE!

Brutus zapiszczał chrapliwie i wyprysnął ze spiżarni, wywracając przy okazji półkę z puszkami, stos papierowych ręczników, wiadro i szczotkę.

- Nie możesz znowu mi tego zrobić! - krzyknęła Callie. Zerwała się na nogi i podbiegła do drzwi. Za późno. Brutus zdążył się już ulotnić. - Ty... ty... ty, fałszywy potworze!

- No, właśnie - Julian bezszelestnie wszedł do kuchni. Na jego policzkach widniały dwie ciemnoczerwone plamy, w oczach lśnił gniew. - Co zrobiłaś z jadalnią? Nie. Skreślam pytanie. Wiem, co z nią zrobiłaś. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego? Dlaczego? Nie. To tez skreślam. Jestem się w stanie domyślić, czemu uczyniłaś wszystko, co tylko w twojej mocy, żeby dokładnie zrujnować ten pokój. To z powodu życzenia Maudie, prawda?

Callie otwarła usta, by odpowiedzieć, po czym zamknęła je na nowo. Julian kontynuował swój monolog.

- Do diabła, Callie! Masz pojęcie, ile czasu i pieniędzy będzie trzeba, żeby doprowadzić ten dom do stanu używalności? Na pewno nie. Bo gdybyś miała, nie zabrałabyś się do następnego pokoju - jego spojrzenie padło na stół. Porwał jej listę i przyjrzał się uważnie. - Nie wierzę własnym oczom. I jeszcze do tego chcesz zająć się tym wszystkim? Chyba w końcu zrozumiałem. Po prostu sama nie wiesz, co robisz. Jeżeli ktoś czegoś od ciebie chce, ty zgadzasz się natychmiast. Mam rację?

Był wściekły, lecz fascynował Callie nawet w gniewie. Westchnęła. Te nagłe zmiany - od miejskiego wyrafinowania do krańcowej niedbałości - doprowadzały ją do obłędu. Dlaczego nie mógł trzymać się jednego? Spojrzała tęsknie na stół - i cztery czekoladowe babki. Może się okazać, że i to nie wystarczy.

- Callie, czy słyszałaś choć jedno słowo z tego, co do ciebie mówię?

- Nie - przyznała. - To ciasto wzywa mnie do siebie. Masz ochotę na kawałek?

W milczeniu potrząsnął głową, wyraźnie zbity z pantałyku. Bez słowa położył jej listę na stole, podniósł wywrócone przez Brutusa krzesła i puszkę gulaszu, którą postawił na kuchence. Następnie podszedł do drzwi i wyszedł z kuchni. Widziała, jak idzie brzegiem jeziora, zatopiony w myślach. Za nim, utrzymując bezpieczny dystans, dreptał Brutus. Jego uszy aż podrygiwały z ciekawości.

To wszystko jej wina. Gdyby nie ona, Julian nie zdenerwowałby się aż tak bardzo. Powinna pójść za nim i opowiedzieć o ostatnim zapisku Maudie...

Wyszła na dwór.

- Julianie, zaczekaj! - zawołała, brnąc ku niemu z pluskiem. On także był boso. Szedł dalej, jakby jej nie słyszał, lecz Callie nie zbiło to z tropu. - Przepraszam, nie chciałam cię rozzłościć.

- Nie jestem zły - oznajmił, szybkim krokiem zdążając w kierunku grupy wierzb, rosnących tuż przy brzegu.

- To może zdenerwowany, rozczarowany, sfrustrowany... - ujrzała, jak przystaje i pojęła, że trafiła na właściwe słowo. - Sfrustrowany. Przepraszam. Naprawdę nie chciałam - wpatrywała się w jego twarz, usiłując odczytać jej wyraz. Kilka lat temu nie byłoby to trudne. Obecnie - prawie niemożliwe.

- Musimy porozmawiać - oznajmił gwałtownie. - Ten nonsens nie może trwać dalej. Usiądziemy to, teraz, w tej chwili, i podejmiemy pewne decyzje. Ponieważ w obecnej sytuacji nie jestem w stanie dostrzec możliwości zatrzymania domu - niezależnie od tego, kto go odziedziczy.

- Nie! - krzyknęła Callie. - Nie myślisz chyba... Nie sugerujesz, abyśmy sprzedali Wilłow's End? Nie mówisz poważnie?

- Najpoważniej. Siadaj. - Doskonale pojmuję twoją chęć wypełnienia życzeń Maudie - zaczął, starannie dobierając słowa. - I wiem, ile znaczy dla ciebie Willow's End. Ale musimy być rozsądni - jakby orientując się, ile bólu sprawiało jej to, co mówi, pocieszająco ścisnął ramię Callie.

Dla niego ten niewinny gest był wyrazem współczucia, może wyrozumiałości. Wiedziała, że nie miał najmniejszego pojęcia, jaką burzę uczuć wzbudza w jej duszy. Spuściła wzrok na własne dłonie, ściskające gałązkę. Bała się nawet odetchnąć. Dlaczego czekoladowe ciasto nie działało? Zerknęła na Juliana. To naprawdę kawał mężczyzny. Może wobec tego trzeba dużo więcej ciasta?

Nie słysząc jej odpowiedzi, ciągnął dalej:

- Zakładałem, że miałyście z Maudie jakiś dokładny plan pracy - zmierzył ją ironicznym spojrzeniem. - Przyznaję, było to z mojej strony wyjątkowo głupie przypuszczenie.

- To nieprawda - zaprotestowała Callie, nareszcie odzyskując głos. - Mówiłam ci, że Maudie zostawiła mi zapiski obejmujące wszystko, co mam zrobić.

- Ale wygląda to tak, jakbyś przeskakiwała z jednego zajęcia na drugie, jakbyś wyciągała jej instrukcje na oślep z kapelusza - dostrzegł zdumioną minę Callie i zaśmiał się z niedowierzaniem. - Ty sobie żarty stroisz! Powiedz mi. że to nieprawda.

- Jeśli już musisz wiedzieć, to nie jest kapelusz, tylko szuflada - mruknęła, starannie unikając wszelkiej wzmianki o Brutusie. Zamiast tego starała się wyjaśnić. - Nie sądziłam, że ma to jakieś znaczenie, od którego pokoju zaczniemy. I tak trzeba rozpruć wszystkie - sądząc po reakcji Juliana, lepiej było powiedzieć o Brutusie.

- Trzeba rozpruć wszystkie? Dlaczego?

Odchrząknęła i odrzuciła w trawę ogołoconą gałązkę.

- Z powodu niesprawnych przewodów - nerwowo obserwowała, jak Julian próbuje opanować wściekłość.

- Niesprawnych przewodów? - zazgrzytał zębami. - Czy nie dość przeciekającego dachu, nowych ścian, malowania a zewnątrz i wewnątrz, spróchniałych wsporników - tak, zauważyłem próchno w gabinecie - i jeden Bóg wie, czego jeszcze? Callie, ile masz na koncie?

- Nie... nie jestem pewna.

- ILE?

- Około pięćdziesięciu sześciu dolarów i ośmiu centów - przerwała, przypominając sobie burmistrza. - Minus darowiznę w wysokości pięćdziesięciu na pomoc w oczyszczeniu pomnika burmistrza Fishbeckera. To daje zatem...

- Sześć dolarów i osiem centów - jego gniew ulotnił się, ustępując miejsca politowaniu. - Czy masz pojęcie, ile ten remont będzie kosztował? - gdy potrząsnęła przecząco głową, wymienił sumę, która ją zszokowała.

- Ale Maudie mówiła, że stać ją na to.

- Prawdopodobnie tak było - zgodził się. - Miała niewielką rentę, pozwalającą akurat na pokrycie kosztów remontu pod warunkiem, że przeprowadzałaby go stopniowo. Lecz dopóki nie znajdziemy testamentu, nie dowiemy się, czy przy planowaniu wszystkiego wzięła pod uwagę możliwość własnej śmierci. Na dodatek, ktokolwiek odziedziczy dom, będzie się też musiał zająć kosztami remontu. Nie jestem przekonany, czy zdołałabyś je pokryć.

Callie przygryzła wargę.

- Nie - przyznała cicho - nie zdołałabym. - Nagle uniosła na niego pełne nadziei oczy. - Ale przecież nie wiesz, ile Maudie zostawiła pieniędzy. Może wystarczy.

- Albo nie. W tym przypadku wolałbym raczej nie doceniać naszych możliwości - odgarnął pasmo kasztanowych włosów z jej czoła i przemówił łagodnie. - Kochanie, nie zdajesz sobie sprawy, że to za wiele dla ciebie? Nie chodzi tylko o pieniądze - czy raczej ich brak. Nie dasz sobie rady z tym wszystkim, kiedy w dodatku ludzie na każdym kroku wykorzystują twoją uczynność.

- Poradzę sobie. - Jej usta zacięły się w upartą linię.

- Naprawdę? - uniósł brwi. - Masz majątku pięćdziesiąt dolarów i oddajesz je komuś; Twoja lista zajęć wykończyłaby armię. Naprawy w tym domu są ogromne i całkowicie niezorganizowane. Czy nie widzisz, że nie ma wyjścia? Musisz z czegoś zrezygnować, albo się wykończysz. Jedyne rozwiązanie to sprzedaż.

- Nie, Julianie - Callie pokręciła głową. - Nie mogę. Kocham Willow's End.

- Ja także, ale to tylko dom. Jak brzmi to stare powiedzenie? „Tam dom twój, gdzie serce twoje". To ludzie go tworzą ~ nie cegły, drewno i zaprawa.

- Ale Willow's End to nie jest jakiś tam budynek. To nasz dom. Proszę, nie odbieraj mi go - jej oczy wypełniły się łzami.

- Nikt ci go nie odbiera - objął jej ramiona. przyciągając do siebie. - Ale przemyśl to. Wkrótce wracam do Chicago. Nie dasz sobie sama rady. Będę się o ciebie martwił.

- Załatwię wszystko, zanim wyjedziesz - odsunęła się i spojrzała na niego. - Daj mi szansę udowodnić ci, że jestem w stanie to zrobić. Sam zobaczysz.

- W porządku, Callie. Spróbujemy - zmierzył ją surowym spojrzeniem. - Nie ciesz się zawczasu. Nadal uważam, że sprzedaż to jedyne wyjście. Tymczasem musimy ustalić kilka reguł.

- Wymień swoje warunki.

Zaczął wyliczać na palcach.

- Po pierwsze. Siądziemy razem i sporządzimy prawdziwy plan remontu.

- Zgoda.

- Po drugie. Przede wszystkim zajmiesz się szukaniem testamentu. Po trzecie. Żadnych więcej zobowiązań, póki nie załatwisz tego, co już wzięłaś na siebie.

- Nie ma sprawy - oznajmiła z przekonaniem. - To nic trudnego. - A co po czwarte i ostatnie?

- Po czwarte i ostatnie - w jego głosie zadźwięczała stal. - Nie usuniesz już ani jednego gwoździa, kawałka tynku czy klepki z podłogi bez mojego pozwolenia.

- Załatwione - posłała mu promienny uśmiech. Ogromny głaz spadł jej z serca. - Dziękuję ci, Julianie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła Willow's End. To miejsce tak wiele dla mnie znaczy.

- Rozumiem - uśmiechnął się do niej. Był bez okularów. - Callie nie zauważyła nawet, kiedy je zdjął - a jego oczy miały kolor ciepłego, ciemnego brązu. „Jak czekolada - pomyślała, oszołomiona. - Gęsta, słodka czekolada".

Schylił głowę i Callie wiedziała - wiedziała, że zaraz obdarzy ją jeszcze jednym braterskim pocałunkiem. Wyrwała się z jego lekkiego uściska i błyskawicznie wstała, cofając w stronę jeziora.

- Callie? - Julian też wstał. - Co się stało?-— ruszył za nią, podchodząc coraz bliżej.

„Zorientuje się. Domyśli".

Dziwny błysk rozjaśnił jego oczy. Na ustach pojawił się porozumiewawczy uśmieszek. Na całej twarzy malowało się nagłe zrozumienie, kiedy zbliżał się do niej, nie kryjąc swych zamiarów. Jak drapieżne zwierzę czujące zapach ofiary.

- O rany, ale gorąco! - sapnęła, chwytając się pierwszej myśli, jaka przemknęła jej przez głowę. - Powinniśmy popływać. To by było cudowne, nie uważasz? Kąpiel w chłodnej wodzie?

Zaledwie słowa te padły z jej ust, gdy Brutus przygnał przez łąkę. Dwieście fontów żywej wagi wyrżnęło ją prosto w klatkę piersiową. Callie krzyknęła, wymachując rękami niczym wiatrak. Ze stłumionym przekleństwem, Julian rzucił się w tamtą stronę i pochwycił ją. Było już jednak za późno. Runęła na plecy do jeziora, a Julian, nie wypuszczając jej ręki, wpadł razem z nią.

Brutus usiadł na piasku i radośnie wyszczerzył zęby.

Callie wynurzyła się, wypluwając wodę. Dopiero po trzech próbach, i z pomocą Juliana, udało jej się usiąść prosto. Spojrzała wściekle na Brutusa.

- Dlaczego to zrobiłeś? - wychrypiała, szukając w pamięci najstraszliwszej obelgi, jaką mogłaby go obrzucić - Ty... ty psie!

- Mocno powiedziane - stwierdził sarkastycznie Julian. - To powinno dopiec mu do żywego.

Wszelako, patrząc na Brutusa, Callie pomyślała, że może istotnie trafiła w czułe miejsce. Pies zaskowyczał rozpaczliwie, po czym zaczął biegać tam i z powrotem po brzegu, dziko warcząc. Callie przygryzła wargę. Nagle zaświtała jej pewna myśl. Wpychając ją do jeziora w kluczowym momencie, Brutus naprawdę pomógł. Przeszkodził Julianowi w dalszym dopytywaniu się o jej paniczną reakcję.

Zerknęła na swego sąsiada. Zdecydowanie nie był szczęśliwy. Bez dwóch zdań. Domyślała się, że życie Brutusa zawisło na włosku.

- Hm, twoje okulary? - zapytała ostrożnie.

- Leżą gdzieś pod drzewem.

- Nie przypuszczam, aby twój portfel...

- Na toaletce w moim pokoju.

Jak dotąd szło dobrze. Pora na najważniejsze pytanie.

- Twój zegarek - czy może jest wodoszczelny?

- Tak przynajmniej twierdzi producent - obejrzał kosztowny czasomierz i potrząsnął ręką. - Chyba niedługo się dowiemy.

Callie odetchnęła z ulgą.

- Więc nic się nie stało.

- Nic się nie stało? ~ powtórzył Julian. Jego ciemni brwi niemal zetknęły się nad nosem. - Nic! - uderzył pięścią w powierzchnię wody, wysyłając deszcz kropel w kierunku brzegu. - Oszalałaś? Ten pies wepchnął nas do wody. Z premedytacją! - przerwał, uświadamiając sobie, oo właśnie powiedział. - I przestań patrzeć na mnie z taką miną, Callie Marcus.

- Jaką miną? - spytała niewinnym głosem.

- Doskonałe wiesz, o czym mówię. Zmieniłem swą opinię o tym zwierzaku - oznajmił, patrząc na nią szparkami oczu - odrobinę. Przyznaję, że jest on zdolny do przemyślanych aktów destrukcji. I kiedy złapię tego durnego kundla, nie będzie już zdolny do niczego, bo zrobię z jego futra dywanik do łazienki!

Brutus nie czekał dłużej. Z wysokim zawodzeniem wystartował do biegu, sypiąc wokół piaskiem.

- Przestraszyłeś go - stwierdziła z wyrzutem Callie.

- To okropne - Julian dźwignął się na nogi, ociekając strumieniami wody.

- Nie rozumie, czemu się tak złościsz. Woda jest naprawdę cudowna, taka chłodna i orzeźwiająca. - Odrzuciła do tyłu mokre włosy. - Chodźmy popływać. Julian popatrzył na nią, wspierając dłonie na biodrach.

Zamknęła oczy, wystawiając twarz ku palącym promieniom słonecznym. „Lepiej nie patrzeć - pomyślała - tak jest bezpieczniej". Nie mogła jednak oprzeć się pokusie i ponownie zerknęła, natychmiast zaciskając powieki. „Zgadza się, dużo bezpieczniej nie patrzeć".

- Zwariowałaś - poinformował ją. - Już przedtem podejrzewałem, że jesteś lekko stuknięta. Ale ta propozycja upewniła mnie, że jesteś całkowitą i absolutną wariatką.

Callie uniosła podbródek.

- Wcale nie oszalałam, a mój pomysł nie jest taki zły. Nie, kiedy weźmiesz pod uwagę, jak bardzo jest gorąco, oraz fakt, że i tak jesteśmy już mokrzy. Właśnie miałam zaproponować kąpiel, kiedy Brutus... - lepiej ominąć ten temat. - No więc nie mamy na sobie kostiumów. Dlaczego nie mielibyśmy popływać w ubraniach?

- Nie ma mowy.

Spuściła powieki, ukrywając w ten sposób przebiegły błysk w oczach. Tylko jedno mogło zmienić jego zdanie.

- Zakład o kawałek czekoladowego ciasta, że będę pierwsza przy tratwie.

Rzuciła ta wyzwanie niczym rękawicę. Niemożliwe, by Julian zdołał mu się oprzeć. Przez jedenaście lat ich znajomości nigdy nie zrezygnował z zakładu. Przez minutę myślała, że nie dał się złapać. Nagle jego gniew zastąpiło rozbawienie i Julian zanurkował, kierując się w stronę zakotwiczonej o dwadzieścia metrów dalej tratwy, Callie ruszyła za nim. Ciężar mokrej odzieży krępował jej ruchy. Natomiast Julianowi zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Kiedy dotarła do tratwy, zdyszana i wyczerpana, czuła się tak, jakby przebiegła dziesięć kilometrów.

Julian stał na rozkołysanym drewnianym pokładzie, śmiejąc się z bezowocnych wysiłków, jakie czyniła, by wdrapać się na górę. Wreszcie widocznie poczuł litość, bowiem nachylił się i złapał jej dłoń, wciągając Callie na tratwę.

- Czy to miał być prawdziwy zakład? - spytał z lekką drwiną.

Dopiero po minucie jej oddech powrócił do normy.

- Widzę, że poszedłeś na to - odparowała w końcu. - Nigdy nie potrafiłeś się oprzeć.

Rzucił jej rozbawione spojrzenie, po czym potrząsnął głową.

- To ty się nie umiałaś powstrzymać. Jako trzynastolatka byłaś tak nieśmiała i bojaźliwa, że nasze zakłady okazały się jedynym sposobem dotarcia do ciebie.

- To znaczy, że tak naprawdę wcale nie lubisz się zakładać? Robiłeś to tylko dla mnie?

Julian usiadł i rozprostował swe długie nogi.

- Zakładanie się jest nielogiczne, niepraktyczne i stanowi bezsensowną stratę czasu - rzucił jej szeroki uśmiech. - Chyba, że przeciwnikiem jest urocza szatynka, która zawsze przegrywa i piecze najlepsze ciasto czekoladowa w okolicy. Wtedy to zupełnie inna historia.

Przez wszystkie te lata sądziła... A Julian robił to jedynie po to, by czuła, że jest częścią rodziny.

- Jesteś miłym człowiekiem, Julianie Lord - świadoma, że wkracza na niebezpieczny teren, pośpiesznie zmieniła temat. - Zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie uda nam się dotrzeć do brzegu w ubraniach? Będziemy musieli spędzić resztę życia na tej tratwie, żywiąc się surowymi rybami i pijąc wodę z jeziora.

- Surowymi rybami? - Julian skrzywił się. - Nie ma mowy. Poczekam, aż wyratują nas bracia Burns. Powinni pojawić się tu którejś nocy.

- Zapominasz - poinformowała go ponuro Callie - że kiedy ujawniłam ich sekret, zostali uziemieni. Będziemy tu tkwić przez najbliższe pięćdziesiąt lat.

Julian oparł się na łokciu. Jego głos przeszedł w sugestywny pomruk.

- No cóż, moja miła, skoro to tylko waga naszych ubrań tu nas trzyma, możemy zawsze ściągnąć co nieco i popłynąć. Rzecz jasna stos naszych rzeczy, pozostawiony na tratwie, wywołałby pewne plotki. Co o tym sądzisz? Czy przeżylibyśmy fakt trafienia na języki całego Willow?

Wyprostował się i jednym szybkim ruchem ściągnął koszulę przez głowę. Callie zamarła. Myślała, że się wygłupia, ale on naprawdę miał zamiar to zrobić! Zdjąć ubranie i nago popłynąć do brzegu!

Julian zachichotał, muskając czubkiem palca jej jaskrawoczerwone policzki.

- Spokojnie. Żartowałem tylko. Nie mam zamiaru wykorzystać ciebie, jedynie słońce.

Callie nie wiedziała, czy się cieszyć, czy smucić. Julian rozciągnął się na tratwie, a ona nie mogła powstrzymać się, żeby na niego nie spojrzeć. Nie ma wątpliwości - oto okaz wspaniałego samca. Pozbawiony cywilizowanego okrycia, prezentował połączenie zwierzęcej gracji i muskularnego ciała - kombinacja iście wybuchowa. A to oznaczało niebezpieczeństwo - tak jak płomień świecy, któremu trudno się oprzeć, choć parzy.

Uniosła nieco mokrą koszulę, żałując, że nie może jej zdjąć jak Julian. Czuła na skórze niemiły dotyk materiału. Za parę minut w tym gorącym słońcu jej dżinsy zaczną parować. Westchnęła.

- Zdejmij je, nie przejmuj się mną - poradził Julian, nie otwierając oczu.

- Wiesz, że nie mogę. Ktoś mógłby zobaczyć...

- Nikt nie będzie widział. A ta koszula jest tak mokra, że kiepsko chroni twoją skromność.

Spojrzała po sobie i z przerażeniem stwierdziła, że nie żartował. Pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.

- Przestań się na mnie gapić!

Odpowiedzią był niski, niemal zmysłowy śmiech.

- Prawie zapominam, że jesteś moją siostrą,

- Nie jestem twoją siostrą - wyszeptała.

Coś zalśniło w jego ciemnobrązowych oczach,

- W takim razie,..

Rzucił się na nią, zaskakując całkowicie. Szarpnęła się w tył, zapominając, że są na tratwie. Przez sekundę chwiała się na krawędzi drewnianych bali, ale w momencie, gdy zaczęła padać, Julian chwycił ją w swoje ramiona.

- Spokojnie - wymamrotał, przyciskając Callie do swej nagiej piersi, - To był tylko żart. A ty myślałaś, że co z tobą zrobię?

- Pocałujesz mnie - odparła. Wstrzymała oddech, zszokowana zarówno tym wyznaniem, jak i pobrzmiewającym w nim życzeniem. - To znaczy, myślałam, że chcesz mnie pocałować. Nie chciałam, żebyś... żebyś faktycznie to... zrobił - ze zgrozą oczekiwała jego szyderstwa. On jednak nie roześmiał się. Zamiast tego uniósł jej twarz ku górze,

- I to wzbudziło u ciebie taką panikę? Czemu? Już cię przecież całowałem.

Jakby na potwierdzenie tej tezy jego usta musnęły skroń Callie. Westchnęła, bez reszty ogarnięta pragnieniem i ciekawością. Może i pocałunek nie był takim złym pomysłem. Pragnęła go, i to bardzo. Pocałunek Juliana mógł okazać się idealną metodą pozbycia się tych wszystkich myśli.

Uwolniła się nieco z jego objęć, a jej dłonie zaczęły powoli pełznąć w górę, osiągając w końcu ramiona mężczyzny. Jego skóra była ciepła i gładka, zaś ukryte pod nią muskuły - twarde jak kamień. Tulił ją mocno do siebie. Szorstki podbródek musnął jej policzek i Callie prawie jęknęła, doświadczając nieznanego sobie uczucia. Julian przysunął się jeszcze bliżej, zwiększając panujące w jej głowie poczucie zamętu. Kiedy jego palce ześlizgnęły się po bokach jej szyi, ponownie wstrzymała oddech.

Obróciła głowę i spojrzała na niego. Jej wzrok zatrzymał się na ustach Juliana i pozostał tam. Nie mogąc się opanować, uniosła twarz tak wysoko, że jej wargi znalazły się o milimetr od niego, domagając się spełnienia obietnicy. Wyczuła krótkie wahanie Juliana, wewnętrzną dysputę, powstrzymującą go przed przyjęciem tego, co tak chętnie ofiarowywała. Czy nadal uważał ją za siostrę?

Wolno wypuścił powietrze.

~ Dlaczego nie - mruknął, i pocałował ją.

„Ten człowiek mógłby udzielać lekcji" - przemknęło przez głowę Callie. A potem już nic nie myślała, jedynie czuła. Jego dłoń leniwie zsunęła się wzdłuż jej kręgosłupa, zatrzymując się dopiero na biodrze. Zdecydowanym ruchem naciągnął koszulę na piersiach. Tarcie mokrego materiału drażniło sutki. Jęknęła cichutko, dygocząc pod jego dotknięciem, bezradna, gotowa pójść za nim, gdziekolwiek poprowadzi. On zaś rzeczywiście prowadził. Objął dłonią jej podbródek, muśnięciem kciuka rozchylając wargi. Jej usta z zapałem otwierały się, odpowiadając na rozkaz Juliana. Jego pragnienie pochłaniało ją, pieszczoty oszałamiały. Niewątpliwie jego umiejętności w tej dziedzinie była znakomite.

Nie była to jednak jedynie kwestia umiejętności. Między nimi istniało coś więcej. Do tej chwili Callie sądziła, że Willow's End to jej prawdziwy dom. Teraz wiedziała już, że jest inaczej. Czuła, jakby pomiędzy nimi powstała nierozerwalna więź, poczucie całkowitej jedności. Nie tylko nie uwolniła się od niego, ale wręcz przeciwnie. Nigdy już nie będzie mogła myśleć o Julianie w dawny sposób.

Z widoczną niechęcią przerwał w końcu pocałunek i odsunął się. Callie nie zdołała ukryć rozczarowania. Otworzyła oczy i uniosła ku niemu spojrzenie, z radością zauważając, pozostałe jeszcze w wyrazie jego twarzy, ślady namiętności. Policzki miał zarumienione, w ciemnych oczach błyszczało zadowolenie. On także to czuł, tę łączącą ich więź.

Delikatnie przesunął palcem wzdłuż jej brwi.

- Nigdy dotąd nie widziałem, że masz tak zielone oczy. Są piękne - odgarnął pasmo wilgotnych włosów z jej twarzy. - Zadziwiające, jak wiele zmian może przynieść zaledwie kilka lat. Ale myślę, że czas już porozmawiać, nieprawdaż?

Mogła jedynie skinąć głową, zbyt zdenerwowana, by odpowiedzieć. Rzeczywiście musieli porozmawiać. To nowe uczucie zmieniało wszystko.

Potarł szczękę.

- Więc dobrze. Zacznijmy mówić poważnie o Maudie i jej testamencie. Mamy wiele do zrobienia w ciągu niecałych dwóch miesięcy ~ co nie zostawia nam wiele czasu na rozrywki i zabawy.

ROZDZIAŁ PIATY

Reguła numer 12

Emocje są jak garnek z wrzącą wodą. Jedno i drugie potrzebuje przykrywki i nie ma dla nich miejsca w interesach.

W oczach Callie odbił się ból i niedowierzanie. Rozrywki i zabawa? Czy ich pocałunek tylko tyle dla niego znaczył? Czy nie czuł nic z tej rozkoszy, wzajemnego przyciągania, wyjątkowości tego zdarzenia?

Widocznie nie. Spuściła wzrok, ukrywając przed jego spojrzeniem swe zakłopotanie i rozpacz.

Zbyt wiele odczytała z jego zachowania. Wzięła prostą przyjemność za coś znacznie silniejszego.

Zaczerpnęła głęboko powietrza, starając się ochłonąć. Nie wolno jej okazać tego, jak się czuła.

- Masz rację. Powinniśmy porozmawiać o Maudie i testamencie. Czy jej adwokat przyda się na coś?

Julian zawahał się, jakby wyczuwając coś dziwnego w jej głosie.

- Zupełnie na nic. Tak jak przewidywałaś, Peters nie ma pojęcia, gdzie Maudie wetknęła testament

- Mówiłam przecież. Nie powinno cię to było zaskoczyć.

- Nie jestem zaskoczony - przyznał Julian. - Jedynie zawiedziony. Miałem nadzieję, że będzie mógł chociaż dać nam jakieś wskazówki.

- No, cóż - Callie lekko wzruszyła ramionami. - Nie martwmy się na zapas. W ostatnim liście napisała, że ukryła go bardzo starannie. Więc po prostu musimy dalej szukać.

Zapadła długa cisza.

- To znaczy, że znalazłaś kolejny liścik od Maudie i nic mi nie powiedziałaś?

"Czy był zdenerwowany? - Callie zerknęła na niego. - Tak, był".

- Wyleciało mi z głowy - odparła zgodnie z prawdą. - Mam go tu, w kieszeni - wsunęła dłoń do kieszeni sztywnych, mokrych dżinsów i wyciągnęła nasiąknięty wodą, poplamiony kawałek różowego papieru.

Julian uniósł wzrok do nieba.

- Cudownie - wymamrotał. Zerwał się na nogi, a jego nieostrożne ruchy na nowo rozkołysały tratwę. - Czy jest możliwe, żebyś go przeczytała i mogła mi powiedzieć, co Maudie tam napisała?

- Tak, ale... - przerwała. - Nie będziesz się złościł? - niecierpliwie potrząsnął głową i Callie wyznała. - Pisze, że zostawiła nam list, w którym opisała miejsce ukrycia testamentu. Musimy tylko odnaleźć ten list.

- Najpierw mieliśmy odszukać testament, a teraz musimy znaleźć list? — wyraźnie z całych sił starał się opanować wściekłość. - Co ona sobie myśli? Czy wyjaśniła, czemu to zrobiła - poza stwierdzeniem, ze zbyt wiele pracuję i potrzebne mi są wakacje? Choć jeśli Maudie uważa to za wakacje, to osobiście wolę już pisanie książki.

Callie starannie unikała jego wzroku.

- Zdaje się, że wymieniła jeszcze jeden powód.

- A dokładnie? - warknął, i Callie skuliła się ze strachu.

- Maudie zauważyła, że ostatnio trochę się od siebie oddaliliśmy, i miała nadzieję, że dzięki temu znów staniemy się sobie bliscy - wstrzymała oddech, oczekując wybuchu, który nigdy nie nastąpił. Zamiast tego Julian powiedział spokojnie:

- To pierwsza rozsądna rzecz, jaką do tej pory usłyszałem. No, dobra. Zastanówmy się nad tym,

Schylił się i podniósł swoją koszulę, po czym naciągnął ją przez głowę. Przeczesał palcami włosy, odgarniając je w tył. Callie, obserwowała go z żalem. Jej Julian znikał z sekundy na sekundę, przeistaczając się w super analitycznego Pana Lorda. Brakowało jedynie tych przeklętych okularów.

- Gdzie znalazłaś te zapiski? - spytał bardzo oficjalnym tonem.

- Wszędzie - widząc w jego oczach niedowierzanie, Callie wyjaśniła szerzej. - Te dotyczące testamentu były w gabinecie i jadalni. Ale notatki związane z remontem, pochowała w całym domu. Znajdowałam je już w szufladach i pod dywanami, w pojemniku na mąkę i pod poduszką - wzruszyła ramionami. - Po prostu zbieram je i składam u siebie w sypialni.

Julian spojrzał na nią surowo.

- Biorąc pod uwagę twoje uczucia do Willow's End, ta nonszalancja nieco mnie zaskakuje. Jeżeli nie znajdziemy testamentu, nie odziedziczysz Willow's End. Ja też nie. Według Petersa cały majątek, łącznie ze zwariowanym bernardynem, dostanie się memu ojcu.

„Niemożliwe. Julian musiał się pomylić". — Ale...

- Obawiam się, że nie ma tu żadnych „ale". Z tego, co zrozumiałem, ostatnią osobą, która miała w rękach testament, była Maudie, i jeśli nie uda się go znaleźć w odpowiednim czasie, sąd może przyjąć, że go unieważniła — pozwolił, aby znaczenie jego słów dokładnie do niej dotarło, po czym dodał. - A zatem, moja miła, jeżeli nie chcesz, aby twój dom został sprzedany dla sfinansowania jednej z południowoamerykańskich ekspedycji Jonathana, to lepiej pomóż mi zgadnąć, gdzie Maudie mogła schować ten list - i testament.

Callie szeroko rozwarła oczy, kiedy zwaliły się na nią te wszystkie implikacje. Jej dom. Nie mogła go utracić! Z przerażeniem wpatrzyła się w Juliana.

- Nie! Musimy coś zrobić! Oni nie mogą,.

Jeśli nawet zmiana jej podejścia do sprawy usatysfakcjonowała go, nie dał tego po sobie poznać.

- W porządku, Callie. Znajdziemy go. Nie panikuj. Musimy jedynie podążyć tropem rozumowania Maudie.

Nie brzmiało to zachęcająco. Wcale nie. Skąd miała wiedzieć, jak pracował umysł Maudie? Po raz pierwszy w pełni pojęła niezadowolenie Juliana. Nic dziwnego, że tak go drażniło jej zachowanie.

- Damy sobie radę, Callie - ciągnął dalej. - Jeśli będziemy współpracować, to z pewnością uporządkujemy cały ten bałagan.

- Jasne. Pracujemy razem - przytaknęła.

Na moment przymknął oczy i pokręcił głową. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bardziej stanowczo.

- Uważaj teraz, co powiem. Oto, co chcę, żebyś zrobiła. Następnym razem, kiedy pojawią się te twoje dzieciaki, sprzedaj im pomysł poszukiwania skarbów. Bez żadnych ograniczeń - po namyśle dodał: - W rozsądnych granicach. Niech szukają zapisków Maudie.

Stanęła głową całkowicie zdecydowana na współpracę. Skąd miała wiedzieć, że ten testament jest taki ważny.

- Dobrze, jeżeli tak mówisz.

- Tak mówię. Ponieważ zobowiązałem się napisać książkę, niewiele czasu mogę poświęcić temu nonsensowi. Nie mam czasu na zabawy - szczególnie związane z testamentem, który być może w ogóle nie istnieje.

Posmutniała. Nienawidziła zmian, jakie zaszły w Julianie przez ostatnie dwa lata. Kiedyś był wspaniałym kompanem: pomysłowym, próbującym nowych rzeczy, stale gotowym do śmiechu i obdarzonym energią, która zapierała dech w piersiach. Nigdy przedtem nie przeliczał przyjemnie spędzonych wspólnych chwil na zmarnowane minuty czy godziny,

Kiedy zaczęło brakować mu czasu? Kiedyś miał go pod dostatkiem, a nawet trochę więcej. Ale teraz już nie. Teraz jego bogiem była praca, a czas rządzi całym życiem. Callie stanowiła jedynie element rozpraszający uwagę. A Julian nie cierpiał przeszkód w pracy.

- Powinnam już zacząć przygotowywać kolację - oznajmiła cichutko Callie i wstała. - Chyba popłynę z powrotem, jeśli nie masz nic przeciw temu.

- Masz rację. Bardzo było miło...

- Wiem. Ale czas wracać do pracy - dokończyła za niego, kryjąc ból, jaki jej sprawił.

Dłoń Juliana opadła na jej ramię. Siłą obrócił ją w swoją stronę.

- Miałem zamiar powiedzieć, że bardzo było miło, lecz nie chcę, żebyś się przeziębiła. Drzewa zasłaniają słońce, a wiatr staje się coraz silniejszy.

- Och!

- Właśnie. - Nadal wpatrywał się w jej twarz. Jego palce przesuwały się wzdłuż ramienia Callie, która nie zdołała opanować drżenia. - Co ci jest, Callie? Przez ostatnią godzinę zachowywałaś się bardzo dziwnie.

- Nic - zaprzeczyła.. Żeby tylko przestał ją dotykać...

- To ten pocałunek, prawda? - zgadł z kłopotliwą bystrością. Jego usta wygięły się lekko, jakby na wspomnienie ich uścisku. - Zapomnij o tym, dobrze? Udawajmy, że nic takiego nie miało miejsca. Nie chcę, żeby nasza przyjaźń została zrujnowana przez tak głupi incydent. Nieporozumienie z powodu Gwen było już dostatecznie okropne. Nie możemy dopuścić, by coś takiego znów stanęło między nami.

Głupi incydent. Nic więcej. Sam nie wiedział, jak bardzo ją uraziły jego słowa. Zadarła głowę i odsunęła się od niego, przywołując na usta dzielny uśmiech.

- Masz rację. Głupio by było, gdyby jeden nieważny pocałunek zepsuł wszystko.

- Grzeczna dziewczynka - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A teraz ściągaj dżinsy.

- Co takiego?

- Słyszałaś przecież. Ściągaj je.

- Dlaczego? - serce jej waliło, słowa z trudem wydostały się ze ściśniętego gardła - Po co ci one?

- Po nic. Chcę tylko, żebyś je zdjęła, zanim popłyniesz do brzegu. W tę stronę niemal tonęłaś. Znacznie łatwiej utrzymać się w wodzie bez dziesięciu kilo ściągających w dół.

- Nie ma mowy. Zaryzykuję - Callie gwałtownie potrząsnęła głową.

- Żadnego ryzykowania - Julian odwrócił się do niej plecami i splótł ręce na piersi. - Nie będę patrzył. Nawet nie zerknę, przyrzekam. Rozbierz się i zostaw spodnie na tratwie. Ja je zabiorę, a ty będziesz je mogła założyć przy brzegu.

Z westchnieniem odpięła nadal jeszcze wilgotne dżinsy i zsunęła je, pozostając jedynie w koszuli i figach. Z mieszanymi uczuciami stwierdziła, że Julian dotrzymał słowa i nawet nie drgnął. Jeszcze raz omiotła go tęsknym wzrokiem i zanurkowała, kierując się ku brzegowi.

Nawet dodatkowo obciążony i startujący z opóźnieniem, Julian i tak pierwszy dotarł do plaży. Stanął na piasku i przyglądał się jej. Świadoma pewnych mankamentów swojego stroju, Callie stanęła po szyję w wodzie.

- Czy mógłbyś teraz rzucić mi spodnie?

Przez moment wątpiła, czy naprawdę to zrobi. Trzymał je w wyciągniętej ręce, a na jego twarzy igrał złośliwy uśmieszek. Po chwili jednak ustąpił i cisnął dżinsy w jej kierunku.

- Cholerna szkoda - skomentował z żalem - bo mogę z całą pewnością stwierdzić, iż moja, eee, kuzynka drugiego stopnia jest posiadaczką najlepszych nóg w całym Willow. - Mrugnął do niej i odszedł.

Callie przycisnęła do piersi mokre spodnie.

- Nie jestem twoją kuzynką! Ani siostrą! - krzyknęła do jego oddalających się pleców, po czym przygryzła wargę. - W ogóle niczym dla ciebie nie jestem - szepnęła.

Wczesnym rankiem następnego dnia Callie wśliznęła się cichutko do kuchni z niezłomnym postanowieniem wziąć się do roboty. Z niesmakiem spojrzała na podłogę. Przy remoncie i wzniecanych z tej okazji chmurach kurzu, linoleum brudziło się już po dniu czy dwóch. Czas dokładnie je zamieść i wymyć. Podwinąwszy rękawy, zabrała się do roboty.

Zamiatanie trwało tylko chwilę, a niezwykle zadowalające efekty dały jej poczucie dobrze wykonanej pracy. Co innego mycie. Odsłonięcie, ukrytej pod warstwą szarości, bieli było zdecydowanie trudniejsze. W połowie przerwał jej telefon.

- Halo, Callie? - powitał ją przyjazny głos. - To Suzanne Ashmore z administracji szkoły. Dzwonię w sprawie tych ciast, które obiecałaś upiec na dzisiejszy festyn. Dałaś radę?

Z poczuciem winy Callie przypomniała sobie kawałek ciasta, zwędzony w środku nocy. Definitywnie uszczupliła swój dodatkowy zapas. Całe szczęście, że zrobiła cztery babki w przeciwnym bowiem razie ludzie na festynie musieliby obyć się smakiem.

- Jasne. Są gotowe do zabrania. Kiedy chcesz po nie przyjechać?

- W tym właśnie rzecz. - Suzanne zaśmiała się lekko. Jestem zawalona robotą i miałam nadzieję, że może znajdziesz chwilę czasu i podrzucisz mi je. Czy mogę na ciebie liczyć?

Callie zawahała się, niepewna, czy nie jest to aby sprzeczne z żądaniem Juliana, by nie podejmowała się już niczego. „Nie" - zdecydowała - to przecież część wcześniej podjętych zobowiązań.

- Pewnie, nie ma sprawy. Na którą ich potrzebujesz?

~ Dwunasta ci pasuje?

Callie zerknęła na wielką połać podłogi, czekającą na umycie, i na długą listę, spoczywającą na kuchennym stole. Westchnęła.

- W porządku.

- W takim razie czy myślisz, że mogłabyś zabrać tez babeczki od pani Hankum i kukurydziane bułeczki od Lu Ridgeway'a? To po drodze.

Gdy się powiedziało a...

- Oczywiście. Żaden problem.

Za jej plecami zaskrzypiały drzwi. Odwróciła się i ujrzała Valerie z Dannym opartym na biodrze. Skinięciem zaprosiła ich do środka. Valerie przekazała jej dziecko i, po mnóstwie całkowicie niezrozumiałych gestów, zniknęła za drzwiami. Po minucie wróciła, ciągnąc za sobą wysokie krzesełko.

- Skoro już z tobą rozmawiam, to mam jeszcze jedną sprawę - ciągnęła Suzanne.

- Tak? O co chodzi?

Valerie odebrała jej Danny*ego i posadziła go na krzesełku, wręczając kilka biszkoptów i butelkę. Ucałowała dziecko w czółko, po czym radośnie zamachała do Callie i wybiegła. Danny z namysłem patrzył, jak jego matka znika. Gdy tylko zorientował się, że Valerie nie wraca, otworzył usta i wściekle ryknął.

- Callie, jesteś tam?

- Tak, tak, Suzanne - Callie wsadziła palec w długie ucho, bezskutecznie usiłując przytłumić ryk dziecka.

- Chodzi o te testy rozwojowe i przygotowawcze. Jako nasza najnowsza przedszkolanka, zostałaś wyznaczona do egzaminowania cztero- i pięciolatków. No wiesz, żeby ustalić, czy bardziej nadają się do zerówki, czy do przedszkola. Prawda, że to interesujące?

- Bardzo - powtórzyła, Callie, bynajmniej nie zachwycona. O co tu u diabła chodzi? Nie przypominała sobie, by ktokolwiek wspominał coś o testach.

Naciągnęła kabel telefoniczny na całą długość i dała Danny'emu ciasteczko. Valerie wpadłaby w szał, lecz w tej chwili spokój Juliana był ważniejszy niż poziom glukozy u dziecka. Danny przestał płakać i spojrzał na ciastko. Jego pulchna rączka porwała nieoczekiwany przysmak i wepchnęła go do buzi.

Suzanne odchrząknęła.

- Jest tylko jeden malutki problem.

- Jest jeden malutki problem, mówisz? To znaczy, co? - spytała z roztargnieniem Callie, obserwując Danny'ego, który uśmiechnął się do niej, ukazując bezzębne dziąsła, i plunął zaślinionym ciastkiem przez całą kuchnię. Ciastko uderzyło w kubeł z wodą, a Danny roześmiał się głośno. „No cóż - pomyślała Callie - lepsze to niż płacz".

- Pani Martin, nasza nauczycielka pierwszaków, spędza lato w Europie. W normalnych okolicznościach sama zajęłaby się egzaminowaniem swych uczniów, ale trudno... Trudno jej to będzie zrobić, skoro wędruje po kontynencie. Pomyśleliśmy więc o tobie, Callie. Zdołasz to zrobić, prawda? Mam na myśli zastąpienie pani Martin?

To definitywnie łamało zakaz Juliana. Nie miała jednak wyboru - nie, jeśli chciała we wrześniu zacząć pracę.

- Chyba tak - zgodziła się niepewnym głosem. Nagle jęknęła, widząc poczynania Danny'ego. Zachęcony swoim sukcesem z ciastkiem wypróbował tę samą metodę używając kawałków biszkopta.

- Cudownie! - wykrzyknęła Suzanne. - Zawiadomimy cię wkrótce o dokładnych terminach. Muszę już lecieć. Nie zapomnij o tych ciastkach! - odwiesiła słuchawkę.

Dobiegający z tyłu głos Juliana, całkowicie zaskoczył Callie.

- Co tu się właściwie dzieje? - spytał, obserwując, jak zbiera z podłogi okruchy biszkoptów.

- Nic takiego. Szkoła potrzebuje dodatkowej pomocy przy testowaniu przyszłorocznych uczniów.

Złapał ją za łokieć i szarpnięciem postawił na nogi,

- Zostaw tę podłogę, sam to zrobię, ty siadaj i wytłumacz mi, o co chodzi z tymi testami.

Zdumiona Callie patrzyła, jak Julian bierze papierowy ręcznik i ściera obślinione resztki jedzeniowego bombardowania. Jego wysiłki wydatnie pogorszyły stan podłogi.

- Julian, pozwól, że ja...

- Nie, nie, dam sobie radę - upierał się. - A zatem administracja szkoły uznała, że to ty powinnaś zająć się testami? I ty naturalnie się zgodziłaś. Wydawało mi się, że zawarliśmy umowę. Żadnych więcej zobowiązań do czasu, gdy wywiążesz się z obecnych. Pamiętasz?

- Pamiętam. Ale to co innego. To moja praca. Nie żadna przysługa. Wszyscy nauczyciele to robią.

- Okay. Akceptuję - przysiadł na piętach i z satysfakcją spojrzał na zapaskudzoną podłogę. - No, zrobione. A co z Dannym? - ciągnął. - Nie zauważyłem go na twojej liście.

- To dlatego, że jest na lodówce. To znaczy prośbaValerie - złapała ścierkę i zabrała się za kawałek podłogi, właśnie „wymyty" przez Juliana.

Kuchenne drzwi otwarty się i weszli Donna i Cory.

- Cześć, panie Lord... Julianie - zawołała promiennie Donna, potrząsając włosami, dodatkowo przyozdobionymi pasemkami jaskrawej zieleni,

Julian podniósł brwi.

- Hej! - powitał ostrożnie Donnę, po czym zwrócił się do Callie. - Jeżeli będę potrzebny, to jestem na górze w swym tymczasowym biurze. Nie uważaj tej dyskusji za zakończoną - jedynie odkładam ją na później. Mam nadzieję, że czeka was... owocny dzień.

- I ciebie też - odparła Callie. Być może Julian jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz ich dyskusja zdecydowanie się zakończyła. Odwróciła się do Cory'ego. - Czy twój brat przyjdzie?

- Oczywiście. Nie może się już doczekać, żeby dorwać się do tutejszych przewodów. Co dziś mamy na tapecie? Znowu rozwałkę?

Callie zaśmiała się i pokręciła głową.

- Co powiecie na poszukiwanie skarbów? - słysząc okrzyki radości, objaśniła plan Juliana. - Nie mam pojęcia, gdzie możecie szukać tych notatek. Mogą być niemal wszędzie. Jedno, o co proszę, to żebyście starali się być cicho i nie przeszkadzali Julianowi.

Odprowadziła ich rozbawionym spojrzeniem, a kiedy wyszli, nachyliła się i uniosła Danny'ego. Nagle rozległ się dzwonek u drzwi, Callie zachichotała.

Pospieszyła do wejścia, aby otworzyć bratu Cory'ego, Tedowi. Jego wygląd nieco zbił ją z tropu. Na oko nie wydawał się o wiele starszy od jej pomocników, za to wzbudzał - o ile to możliwe - jeszcze mniejsze zaufanie. Jego ubranie było modnie poszarpane, zaś długie włosy związał na karku sznurowadłem. Przez rozdarcie w koszuli dostrzegła wytatuowaną czaszkę i skrzyżowane piszczele.

Ted przekroczył próg, rozejrzał się wokoło i gwizdnął.

- Co za miejsce! - wyminął ją niedbałe. - Popatrz tylko na te starożytne przewody! O kurcze, nie mogę się już doczekać!

Callie przeraziła się nieco.

- Posłuchaj, Ted - powiedziała szybko. - Pan Lord prosił, abym skontaktowała się z nim, zanim cokolwiek zrobimy. Wydaje mi się, że interesują go plany... zezwolenia, schematy - te rzeczy.

- Nic nie wiem o żadnych planach i schematach. ale możesz przekazać panu Lordowi, że na swojej robocie się znam. Poczekaj, aż zobaczy mój rachunek.

- Rachunek? - powtórzyła zaniepokojona Callie. To oznaczało pieniądze - coś, czego podaż ostatnio wydatnie się zmniejszyła. - Twój brat sądził, że uda nam się dojść do porozumienia.

- Jasne, że tak, dajecie mi mnóstwo zielonych papierków, a ja naprawiam elektrykę - zaśmiał się donośnie, a Danny natychmiast zaczął płakać. Ted zmierzył dziecko podejrzliwym spojrzeniem i cofnął się nieco. - Słuchaj, muszę sprawdzić parę rzeczy. Rozejrzę się trochę. Nie masz nic przeciw temu?

- Chyba...

- Świetnie - skierował się do holu. - Nie wiedziałem, że takie domy jeszcze gdzieś stoją. Zazwyczaj poszły z dymem wiele lat temu.

Callie wróciła do domu późnym popołudniem. Dostarczenie ciast trwało znacznie dłużej, niż przewidywała.

Weszła do domu i natychmiast usłyszała podekscytowane głosy, dochodzące z biblioteki. Donna wysunęła głowę i powiedziała:

- Chodź szybko! Coś znaleźliśmy!

Callie pospieszyła do niej. Cory i Donna nachylali się nad niewielką kopertą, nawet Brutus przyłączył się do nich, skomląc i starając się wepchnąć w sam środek. Callie powiodła wzrokiem po stosach książek, zaścielających całą podłogę.

- Na miłość boską, co się tu... - zaczęła, lecz Cory przerwał jej natychmiast.

- Pościągaliśmy wszystko z półek - wyjaśnił, choć było to oczywiste od pierwszego spojrzenia. - I zobacz, co znaleźliśmy! - triumfalnie podał jej różową kopertę.

- Cudownie, Cory. To wygląda na kolejny list od Maudie - obejrzała kopertę, widniały na niej imiona jej i Juliana. - Może powinniśmy zaczekać na pana Lorda, skoro jest zaadresowany również do niego - słysząc jęk zawodu, ustąpiła. - No dobrze, sprawdzimy, czy to coś ważnego. Nie chciałabym mu przeszkadzać, jeśli to jest fałszywy alarm.

Callie nerwowo otworzyła kopertę. Wewnątrz znajdował się kawałek bladoróżowego papieru. Wyciągnęła go i w powietrzu uniósł się lekki kwiatowy zapach - perfumy Maudie. Zamrugała szybko kilka razy, odgarniając od siebie nagłą falę smutku, i zmusiła się, by odczytać list.

Kochani!

Przykro mi. Ten list nie dotyczy testamentu. Ale nie poddawajcie się! Jeżeli czytacie te słowa, oznacza to, ze nie żyję, zatem zasadźcie dla mnie kwiatek. A kiedy zakwitnie, pamiętacie, jak bardzo was kocham.

Ciotka Maudie

Na schodach rozległy się szybkie kroki i do biblioteki wpadł Julian. Z niedowierzaniem rozgrzał się po pomieszczeniu, po czym polecił surowo:

- Wyjdźcie stąd. Wszyscy.

Gdy pokój opustoszał, Julian usiadł obok Callie, łagodnie uniósł jej głowę i otarł łzy.

- Co ci jest, kochanie? - spytał miękko. - Co się stało?

Bez słowa podała mu list Maudie. Objął ją ramieniem i pospiesznie przeczytał kartkę.

- Cholera - mruknął. Jego usta musnęły czubek głowy Callie. - Nie płacz, kochanie. Wszystko w porządku. Zrobimy to razem, ty i ja. Co powiesz na róże? Maudie zawsze kochała róże.

- Żółte i różowe. Te wielkie o ciężkim zapachu. Szalała za nimi. Cały trawnik zapełnimy różami, żebyśmy zawsze mogli o niej myśleć. I...

Przeszkodziło jej ciche skwierczenie.

- Co się... - zaczął Julian i w tym momencie światła zamrugały i zgasły. Julian paskudnie zaklął pod nosem.

- Ted! - szepnęła z rozpaczą Callie. - Powinnam była wiedzieć!

Sekundę później nieprawdopodobna energia popłynęła przewodami. Żarówki błysnęły jaskrawą bielą, a Callie pomyślała, że zaraz eksplodują. W całym domu rozległ się buk i wszystko zgasło.

- Ktoś właśnie zamordował mój komputer - oznajmił w całkowitej ciemności Julian. - Przepalił jego elektroniczny móżdżek. Zdarzało się, że ludzi wieszano za mniejsze zbrodnie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Reguła numer 10

Czasem zdarzają się błędy. Szczególnie tym, którzy działają bez planów

Julian siedział przy biurku w swym tymczasowym biurze i wpatrywał się w komputer - ten sam, który otrzymał terapię elektrowstrząsową. Boże, to zdarzyło się wczoraj? Odsunął na bok papiery i złapał za telefon. Po kilku minutach dotarł do Brada.

- Co ci jest stary? Brzmisz nieszczególnie - stwierdził z lekkim rozbawieniem wspólnik.

- Bo tak się czaję! Właśnie skończyłem sprawdzać wszystkie akta. Jest tak źle, jak ci mówiłem. Wszystko poszło w diabły, kiedy ten... ten nienormalny smarkacz postanowił zabawić się w Benjamina Franklina. Komputer wysiadł doszczętnie. Ponad tydzień pracy szlag trafił.

- Nie mogę uwierzyć, że nie zabrałeś ze sobą stabilizatora. To do ciebie niepodobne - Brad umilkł na chwilę. - Może powinienem przejąć od ciebie tę robotę. Zawsze miałem słabość do Willow's End.

- Nie ma mowy. Trafiłbyś do Wariatkowa po dwudziestu czterech godzinach. Brutus rozsmarowałby cię na wycieraczce, jeszcze zanim zdążyłbyś wejść do środka. I to z jedną łapą zawiązaną na plecach.

- Jedną łapą... Co w ciebie wstąpiło, Julian? Mówisz tak jakby ten zwierzak był człowiekiem. Jeśli sprawia kłopoty, pozbądź się go.

- Pozbyć się go? Oszalałeś? - Julian ugryzł się w język. Czy naprawdę bronił tego potwora? Chyba zbyt często przebywał w towarzystwie Callie.

- Nie sugeruję nic drastycznego - tłumaczył Brad. - Po prostu znajdź mu nowy dom - powiedzmy, gdzieś na Alasce.

- Odczep się, Brad - oznajmił krótko i treściwie,

- Okay, okay, to tylko dobra rada. Ale muszę powiedzieć, że martwię się o ciebie. Julian Lord, człowiek, na widok którego dyrektorzy i biznesmeni umierają ze strachu, mistrz reguł i przepisów. Pan-System we własnej osobie nie potrafi wziąć w karby jednej drobnej dziewczyny, zwariowanego elektryka i złośliwego gnoma w psiej skórze.

Julian z całej siły zacisnął palce na słuchawce. Gdyby zdołał dosięgnąć przez telefon szyi Brada, jeden z nich umarłby szczęśliwy. I nie byłby to jego wspólnik.

- Z tego, co mówiłeś, masz pięćdziesiąt procent szans na to, że odziedziczysz majątek Maudie. Naprawdę bardzo lubię Wilow's End - to jezioro, spokój i ciszę, ten wielki stary dom. Może byś mi go sprzedał i pozbył się jak najszybciej - zanim, stary, zupełnie się rozkleisz.

- Potrzebujesz WiIIow's End mniej więcej tak, jak pies piątej nogi - warknął Julian. - Choć jak się nad tym zastanowić...

- Daj spokój, stary. Obiecaj mi, że jeśli go odziedziczysz, będę miał prawo pierwokupu.

- Jasne, Brad. Czego sobie tylko życzysz. Chcesz! księżyc na sznurku? Masz go. Tylko zejdź ze mnie. A co z tymi kursami dla Comptecu? Potrzebne mi najnowsze dane.

- W porządku. To już bardziej przypomina starego... - głos Brada urwał się nagle.

Julian kilka razy uderzył w widełki, zanim zorientował się, że telefon nie działa. Panowała w nim cisza niczym w przysłowiowym grobie. Odwiesił słuchawkę, czując straszliwe podejrzenie. To niemożliwe. Po wczorajszej katastrofie nawet tak zwany elektryk nie odważyłby się tu wrócić. Nie, jeśli cenił swoje życie. Julian zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju. Co za dużo, to niezdrowo.

Pod maską spokoju Callie starała się ukryć panikę.

- Nie możesz tego skleić?

- To miał być dowcip? - spytał Ted.

- Nie. To nie dowcip - wyjaśniła, starannie dobierając słowa. - To ty jesteś ekspertem od elektryczności. Ty przeciąłeś ten kabel. Zaszyj go, albo może zawiąż nie wiem. Ale napraw. Szybko.

- Oszalałaś, czy co? Zgoda, znam się na elektryczności, ale to linia telefoniczna. A ja nie jestem Alexandrem Grahamem Bellem. Spróbuj zadzwonić po fachowców.

- Nie mogę! - z najwyższym trudem pohamowała się, by nie krzyknąć. - Jak mam się do nich dodzwonić? Mój telefon nie działa, bo przeciąłeś linię. Pamiętasz?

- O rany, faktycznie! - jego śmiech przypomniał Callie osła, którego słyszała kiedyś na festynie. - Co ze mnie za idiota. Sam nie wiem... - Ted zerknął jej przez ramię i urwał, przełknął głośno ślinę, a jego twarz śmiertelnie zbladła. Callie odwróciła się, nie wątpiąc ani przez chwilę, że ujrzy Juliana.

- Wspaniale - mruknęła, zmuszając się do lekkiego uśmiechu. - Lepiej wymyśl jakieś dobre wytłumaczenie. I to szybko. On ma na twarzy wypisane morderstwo.

Ted zaczął cofać się ku drzwiom, mówiąc bez przerwy.

- Spadam stąd. Powodzenia z telefonem, Callie. I z całą elektryką - wystartował do biegu i znikł.

- Hej, zaczekaj! - krzyknęła za nim. - Co z moim telefonem? Ted!

- Zabiję go - stwierdził z furią Julian. - Nie. Najpierw zabiję ciebie za to, że go wpuściłaś, a dopiero potem jego. W każdym razie zginiecie oboje.

- On... ja... my... - cofnęła się o krok. Nigdy nie widziała go tak wściekłego. Twarz mu pociemniała, usta zwęziły się w niebezpieczną linię. Spojrzała mu w oczy. Nie były już brązowe. Nie pozostał w nich żaden ślad nęcącej czekolady.

- Jak mogłaś? - spytał ostro. - Jak mogłaś go wpuścić po tym, co zrobił wczoraj? Czy twoje obietnice nic dla ciebie nie znaczą?

- Oczywiście, że znaczą - odsuwała się krok po kroku, próbując mu wyjaśnić. - Ted chciał pomóc, Czuł się winny z powodu twojego komputera. Błagał mnie, żebym pozwoliła mu to naprawić. Co miałam zrobić?

To było najgorsze możliwe pytanie.

- Co miałaś zrobić? - Julian podszedł bliżej. W jego głosie zabrzmiała niebezpiecznie słodka nuta. - Spróbuj powiedzieć: nie! To proste, naprawdę. Nie. Trzy litery. Spróbuj.

- Julianie...

- Nie, Julianie. Nie. Masz powiedzieć nie.

- Ale przecież...

- Nie potrafisz tego wymówić, co? - przeczesał dłonią włosy. - To dlatego spędzasz całe życie na wykonywaniu pracy, należącej do innych. Całe Willow o tym wie. Dobra stara Callie, zawsze gotowa i chętna do pomocy... co za ofiara.

Callie wyprostowała się z całą godnością, na jaką było ją jeszcze stać.

- Staram się pomagać ludziom, Julianie. Lubię pomagać. Jeśli to błąd, przepraszam, choć nigdy nie sądziłam, że będę musiała się z tego tłumaczyć.

- Może wyraziłem się mocniej niż trzeba.

- Pomaganie ludziom jest okay, i miło czuć się potrzebnym. Ale ty posuwasz się za daleko. Musisz przyznać, że efekty nie są zbyt zachęcające. To tylko dowodzi, że sprzedaż tego miejsca jest jedynym wyjściem. Nie mogę zmusić cię do tego, byś wyrzekła się Willow's End, jeśli ty je odziedziczysz, ale w przeciwnym razie to rozwiązanie wydaje się najlepsze.

- Nie mówisz chyba serio! Nie mógłbyś sprzedać Willow's End i kiedykolwiek spojrzeć sobie w oczy!

- Pożyjemy, zobaczymy. W obecnej sytuacji nie mam większego wyboru. Odpowiedzialność za ten dom spadła mi na głowę, czy tego chcę, czy nie. Cóż, próbowaliśmy działać na twój sposób. Nic z tego nie wyszło. Teraz wypróbujemy mój.

- To znaczy...

- Niech twoja załoga stawi się jutro wcześnie rano. I nie mam tu na myśli godziny dziesiątej. Mają być na ósmą. Powiem wam wtedy, co macie robić.

- Och, Julianie! - jęknęła Callie. - Nie zaczniesz chyba tych swoich: po pierwsze, po drugie, po trzecie?

- Jeśli będzie to potrzebne, żeby zmusić was do roboty, to możesz na mnie liczyć.

- Staraliśmy się przez te ostatnie dwa tygodnie, Callie. Naprawdę - powiedział Cory - problem w tym...

- Macie się zabrać do roboty - stwierdziła Callie stanowczo.

- Niestety - Cory usiadł na podłodze i splótł ręce na piersi. - Uważaj to za bunt. No wiesz, bierny opór. Jak za dawnych czasów.

„Bierny opór? To oznacza bierny opór? Ale to nie... czas na lekcję historii" - upomniała się w myślach. Donna dołączyła do Cory'ego siedzącego na podłodze. Callie przyglądała się ich niezadowolonym minom z rosnącą obawą.

- Wiem, że nie jesteście do tego przyzwyczajeni i że zmiany są nieco drastyczne. Ale chciałabym, żebyście dali Julianowi jeszcze jedną szansę - rzekła błagalnie, uniesieniem rąk uciszając ich protesty.- Dajcie mu jeszcze jeden dzień. To wszystko, o co proszę. Przetrzymaliście dwa tygodnie. Nie wytrzymacie jeszcze przez jeden dzień?

- Mam poważne wątpliwości - odparł Cory. - Potwornie dużo od nas wymagasz.

Callie zastanowiła się szybko, wiedząc, że będzie sobą gardzić za to, co ma zamiar zrobić.

- Dobra. Pięć dolców dziennie - dla każdego. Tak albo nie.

- Dycha i umowa stoi - odparowała Donna.

Dwadzieścia dolarów. To zdecydowanie naruszy jej budżet, ale ich ocalenie jest tego warte.

- Zgoda. Ale to oznacza trzymanie się rozkładu co do milisekundy. I, Cory - zerknęła na głównego winowajcę - żadnych więcej uwag. Jeszcze jeden tekst o wysyłaniu sygnałów dymnych, bo telefon nadal nie działa, i zrywamy układ. Rozumiemy się?

- Rozumiemy - padła entuzjastyczna odpowiedź.

Callie spędziła resztę dnia nękana wyrzutami sumienia z powodu przekupstwa. Dodatkowo, odkrycie faktu, że łapówka wcale nie była konieczna, jedynie pogorszyło jej nastrój.

Gdy tylko Julian zszedł na dół, od razu widać było, jak bardzo się zmienił. Zniknął gdzieś sztywny organizator z wykazami i szczegółowymi instrukcjami. Zamiast niego stał przed nimi pogodny, energiczny przywódca, który po kilku minutach doprowadził do tego, że jego pomocnicy wręcz wyłazili ze skóry, by mu się przypodobać.

- Okay, na dzisiaj wystarczy - Julian dał sygnał do zakończenia pracy późnym popołudniem. - Przez parę ostatnich tygodni bardzo ciężko pracowaliście. Doceniam to. Ten pokój faktycznie zaczyna nabierać ludzkiego wyglądu. Jeszcze kilka tygodni i z powrotem postawimy ściany.

- Szkoda tylko, że nie znaleźliśmy testamentu - wtrącił Cory. - Przypuszczam jednak, że trzy skarpetki, dwie notatki Maudie z cyklu „to nie to" i para spodenek to niezły połów.

- Zdecydowanie. Choć sprawnie działające przewody, prawdziwe ściany i świeża farba byłyby jeszcze lepsze. Teraz, kiedy ten dom powoli staje się mieszkalny, skoncentrujemy się na poszukiwaniach testamentu. Tymczasem jednak chciałbym wam podziękować za wszystko, co już zrobiliście. Funduję wam puchary bananowe w lodziarni Farkle'a uśmiechnął się szeroko. - Tylko nie napchajcie się za bardzo, bo potem zapraszam was na pływanie.

Słysząc wybuch radości, Callie ukryła twarz w futrze Brutusa.

- Cudownie! - wymamrotała. - Najpierw zniszcz im zęby. Wypchaj cukrem. I do tego jeszcze przekupstwo. Jak nisko można upaść!

- Fantastycznie! - wykrzyknął Cory. - Dwie dychy od Callie za zakończenie naszego strajku i do tego puchary bananowe od pana Lorda. To się dopiero nazywa wyjątkowy dzień!

Cisza, która nastąpiła po ich hałaśliwym wyjściu, była niemal ogłuszająca.

- Przekupujesz ich? Zdumiewasz mnie, Callie - Julian przestawił drabinę na środek gabinetu, wspiął się na nią i z zadowoleniem obejrzał świeżo pomalowany sufit.

- A jak nazwiesz stawianie im lodów u Farkle'a? - odpaliła. - Głaskaniem po główce?

- W pewnym sensie, tak. Przez ostatnie dwa tygodnie dawali z siebie wszystko i chciałem okazać im wdzięczność - usiadł na najwyższym szczeblu, przyglądając jej się chłodnym i lekko napominającym wzrokiem. - Ale łapówki... Wszystko zepsułaś, droga kuzynko.

- No więc jestem tylko człowiekiem - mruknęła bezmyślnie do psiego ucha. - Julian też by nim został - gdyby ktoś strącił go z tej drabiny pomiędzy resztę śmiertelników.

Z radosnym szczeknięciem Brutus zerwał się na nogi i skoczył w kierunku drabiny.

- Nie. zaczekaj! - krzyknęła, o sekundę za późno. - Nie mówiłam serio!

Słysząc ostrzegawczy okrzyk Callie, Brutus uczynił szlachetną próbę zatrzymania się póki czas. Desperacko przebierał łapami - bez skutku. Jego wielkie cielsko skręciło nieco i zad uderzył w sam środek drabiny, wybijając ją spod Juliana.

Drabina, a z nią i Julian, z hukiem runęła na ziemię. Callie zakryła oczy, kuląc się. Minęła długa minuta, nim odważyła się zerknąć przez palce. Jej przybrany brat leżał rozciągnięty na podłodze, a obok spoczywał Brutus.

Julian uniósł głowę i spojrzał na psa.

- Et tu, Brute - powiedział i jęknął. Zamknął oczy, a jego głowa opadła na ziemię. Callie zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego.

- Julianie! Julianie, nic ci nie jest? - uklękła na podłodze, wpatrując się w jego bladą nieruchomą twarz. - Och, nie! Błagam, niech nic ci nie będzie. Przepraszam. Nie chciałam, nigdy nie sądziłam, że Brutus naprawdę to zrobi.

Uderzyła ją okropna myśl. A jeśli Julian złamał sobie coś podczas upadku? Jeśli uderzył się w głowę i wpadł w śpiączkę?

- Nie pamiętam, co się robi z ranami głowy - jęknęła. - Unieść stopy czy głowę?

Brutus rozwiązał ten problem. Przycisnął nos do twarzy Juliana i polizał ją.

- Przestań! - huknął Julian, nadal nie podnosząc powiek. - I tak już dość szkód narobiłeś. Nie musisz jeszcze mnie obśliniać.

- Julian? - Callie odetchnęła z ulgą.

- A któżby inny? - warknął, na moment otwierając jedno oko.

- Eee, czy wszystko w porządku? Nie ruszasz się...

- Nie jestem idiotą. Jeśli drgnę, ten diabelski pomiot mnie pożre.

- Kto? - zamrugała ze dziwienia. - Brutus? Czemu miałby cię zjeść?

- A czemu robi to, co robi? Bo to wariat - Julian podparł głowę rękami. - Nie mam zamiaru ryzykować. Zostanę tutaj, piękne dzięki.

- Zrzucił cię z drabiny tylko dlatego, że ja mu kazałam - wyjaśniła z zakłopotaniem Callie.- Nie zje cię, jeśli mu tego nie powiem, a nie powiem. Przyrzekam.

- Ale mi ulżyło. Czy często ci się to zdarza?

- Tak, tak, czasami - wyznała. Wyrzuty sumienia zagłuszyły u niej wszelkie inne uczucia. - Czemu nie zastanowię się, zamiast gadać, co mi ślina na język przyniesie? A ty... - wbiła wzrok w Brutusa - musisz wszystko, co powiem, brać tak dosłownie? Powiedziałam: ktoś. Znasz takie słowo. Ktoś powinien zrzucać go z drabiny. Nie ty. Ktoś powinien wepchnąć Gwen do jeziora. Rozumiesz? Ktoś, to nie znaczy ty!

- Gwen? - Julian uniósł powieki i spojrzał najpierw na Callie, następnie zaś na psa. - Niech no zgadnę.

Brutus potrząsnął głową, żałośnie pisnął i jakby usiłując naprawić sytuację, spróbował usiąść Julianowi na kolanach. Ten ze świstem wypuścił powietrze.

- Przestań, bo tym razem mnie zamordujesz - zdołał wykrztusić, odpychając wielkie zwierzę. - No dalej, siad. Nie jestem na ciebie zły - świdrujący wzrok Juliana spoczął na Callie. - Natomiast ty, to zupełnie inna historia.

- Mogę wszystko wytłumaczyć - oznajmiła pośpiesznie.

- Mam nadzieję. Zacznij od Gwen i nie omijaj niczego.

- Gwen. Dobra - zaczęła, wyłamując palce. - Widzisz, byłyśmy razem nad jeziorem i Gwen powiedziała coś, co mi się... co mnie...

- Co ci się nie spodobało - podsunął Julian.

- Właśnie - Callie pochwyciła to słowo niczym ryba, rzucająca się na przynętę. - Niezbyt spodobał mi się temat jej wywodów i w rezultacie straciłam panowanie nad sobą. Powiedziałam, że ktoś - zamilkła na chwilę, wystarczającą, by zmierzyć Brutusa nieprzyjaznym spojrzeniem - powinien wepchnąć ją do jeziora.

- I?

- I ktoś to zrobił. Po fakcie Gwen stwierdziła, że byłam za to odpowiedzialna. - Przełknęła ślinę.

- To wiem - w jego głosie pobrzmiewał gniew.

- To wszystko wyłącznie moja wina - nalegała z całą szczerością. - Może i nie wepchnęłam jej tam własnymi rękami, ale i tak znalazła się w wodzie przeze mnie. I dlatego przyjęłam na siebie winę...

Julian usiadł i jęknął, przyciskając dłoń do żeber.

- Nie musisz już nic mówić. Teraz pojmuję - z jego ciemnych oczu zniknęła furia, zastąpiona błyskiem rozbawienia. - Zawsze wiedziałem, że to Brutus wrzucił Gwen do jeziora. Okno mojej sypialni wychodzi na tamtą stronę. Widziałem całą tę scenę. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kazałaś mu... eee, przeprowadzić egzekucję. I do dzisiejszego dnia nie uwierzyłbym w to, nawet gdybyś mi powiedziała.

- Bo nie wierzyłeś, że Brutus mnie rozumie - lekki uśmieszek wykrzywił jej wargi. - Zakładam, że teraz już wierzysz?

- Powiedzmy, że mogę zastanowić się nad taką możliwością - wyciągnął rękę i łagodnie pociągnął ją za włosy. - Obwiniałaś się za moje zerwanie z Gwen, zielonooka? - widząc, jak przytakuje, spoważniał. - Nasz związek skończył się w momencie, gdy skłamała na twój temat.

- Och! - odrzekła słabo Callie. - Szkoda, że nie wiedziałam.

- Następnym razem zapytaj - przyjrzał się jej z ciekawością, słyszalną też w jego głosie. - Wiem, co cię tak rozwścieczyło przed chwilą. A co takiego strasznego powiedziała wtedy Gwen, że aż zasłużyła sobie na kąpiel?

Jego pytanie zaskoczyło ją kompletnie. Gwałtownie poczerwieniała. Nigdy w życiu Julian nie usłyszy odpowiedzi. Jej usta są zamknięte, zaklejone i zapieczętowane. Nawet pod groźbą śmierci nie ujawni, co powiedziała Gwen - to by było zbyt upokarzające. Najlepszym rozwiązaniem wydała jej się ucieczka, toteż spróbowała zerwać się na nogi.

- O nie, nic z tego - ręka Juliana wystrzeliła do przodu i zamknęła się na jej przegubie. - Nigdzie nie pójdziesz, póki nie skończymy tej rozmowy. No dalej - z niesłychaną łatwością przyciągnął ją do siebie.

- Nie!

- Jesteś mi to winna, Callie. Przynajmniej tyle. Co ona powiedziała?

Callie podjęła próbę udzielenia wymijającej odpowiedzi.

- Była bardzo nieuprzejma. A jeśli jest coś, czego naprawdę nie znoszę, to są to nieuprzejmi ludzie - spróbowała uwolnić rękę. Jego uchwyt, choć lekki, nie dawał się rozluźnić.

- Bzdury. Jaki był prawdziwy powód?

Nie mogła wyznać prawdy. Mógłby nie zrozumieć. Albo, co gorsza, zrozumiałby aż za dobrze. Pomyślałby, że ona...

- Callie!

- Gwen powiedziała, że się w tobie kocham - wypaliła bezmyślnie. Jęknęła w duchu. I tyle po zamkach, pieczęciach i łańcuchach, nie mówiąc nawet o groźbie śmierci. Prawda była gorsza niż jakakolwiek śmierć. - Gwen stwierdziła, że robię do ciebie słodkie oczy, i jeżeli nie przestanę, to... to...

- To co? - naciskał łagodnie.

- Powie wszystko tobie i Maudie - Callie spuściła głowę i dodała prawie szeptem. - Oznajmiła mi, że nie powinnam czuć do ciebie nic więcej, jak tylko braterską miłość.

Jego oczy pociemniały i zalśniły dziwnym blaskiem.

- Nie czułaś do mnie jedynie braterskiej miłości, co? - spytał Julian chrapliwie. - Tak jak i teraz. - Nie czekał na jej odpowiedz. I całe szczęście, bo zabrakło jej słów. Jego dłoń puściła przegub Callie i zaczęła delikatnie pieścić jej ramię. - A gdybym ci powiedział, że nie interesują mnie braterskie uczucia? Gdyby to, co do ciebie czuję, nie miało nic wspólnego z braćmi i siostrami, czy nawet kuzynami drugiego stopnia?

Callie zadrżała pod dotykiem jego wędrujących palców, próbując myśleć logicznie. Nie śmiała przypuszczać, że jego słowa znaczą coś więcej. Raz już przecież popełniła ten błąd. Oczywiście, że nie traktował jej jak krewnej. Bo nią nie była. Ich krótkie powinowactwo stanowiło efekt przypadkowego małżeństwa - z akcentem na słowo „przypadkowe". Nie wolno jej tracić głowy i ani na chwilę się zapomnieć. Bo inaczej...

- Powiedz coś, Callie. Nie bój się - sposób, w jaki wymówił jej imię, miał niezwykły i cudowny wpływ na jej równowagę. - A gdybyś się dowiedziała, że mi się podobasz? Co wtedy?

Potrząsnęła głową. Nie mówił poważnie. To niemożliwe. A przecież emocja, coraz silniej dźwięcząca w jego głosie, była dowodem na wręcz coś przeciwnego. Jego dłoń dotarła do policzka Callie, wzbudzając kolejny dreszcz.

- Mówisz tylko „gdyby" i „gdyby". Takie gdybanie to czysta fantazja. Miło się o tym myśli, ale to wszystko. - Ich oczy spotkały się i Callie utonęła w ciemnej aksamitnej głębi. Może nawet zadowoli się marzeniami, jeżeli mogłaby je dzielić z Julianem.

- To się dzieje naprawdę, Callie - Julian nachylił się nad nią, obejmując dłońmi jej twarz. Jego oddech owiewał ją. - To co czuję w tym momencie jest tak rzeczywiste jak ty i ja. Czy możesz temu zaprzeczyć?

Wszelkie wątpliwości ostatecznie zniknęły.

- Nie.

Słowo to zawisło między nimi, a Julian wyszeptał jej imię. A potem nie było już miejsca na słowa, tylko na uczucia, gdy znalazła się w jego ramionach.

W tej sekundzie pojęła, że go kocha. Przez ponad rok starała się oszukać samą siebie, lecz nie teraz. Nie będzie dłużej uciekać przed tym faktem. Cokolwiek naprawdę czuł do niej Julian, była już na niego skazana.

Stopniowo ich uścisk rozluźnił się. Dłoń Juliana wolno zsunęła się po jej plecach.

- Nie to planowałem - wymamrotał.

Callie westchnęła, przytulając twarz do jego szyi.

- Czy wszystko, co robisz, musi być planowane?

- Nie - zaśmiał się lekko. - Nasz pierwszy pocałunek, tam na tratwie, był całkowicie spontaniczny, czyż nie? Dokładnie tak jak ten.

- Być może - przyznała niechętnie, odsuwając się na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. - Ale on i tak się nie liczy. - Widząc jego zdumienie, poczuła się w obowiązku wyjaśnić. - Nie był prawdziwy. Wtedy jeszcze byłeś moim bratem.

Julian wybuchnął śmiechem.

- Musisz się nauczyć paru rzeczy, jeśli chodzi o braterskie pocałunki, kochanie - wsunął dłonie w jej włosy i przyciągnął ją do siebie. - Ale nie ode mnie.

- Nie? - szepnęła Callie.

- Nie. A skoro ten pierwszy się nie liczył, oto jeszcze jeden - jako rekompensata.

- Jeszcze jeden jako rekompensata, za co? - zapytał stojący w drzwiach Cory. - Co tu się dzieje? Straciliśmy coś? - odwrócił się i ryknął przez hol: - Hej! Donna, tu się dzieją ciekawe rzeczy. Oni rozmawiają o całowaniu i takich różnych.

- Jeżeli natychmiast nie wyniesiesz się z tego pokoju, to pogadamy sobie o zabijaniu i takich różnych - oznajmił Julian swym najbardziej groźnym tonem.

Ale Cory się tym nie przejął.

- Nie róbcie sobie kłopotu. Chciałem tylko zawiadomić Callie, że głosowaliśmy i wynik był jednogłośny.

- Głosowaliście? - Callie spojrzała na niego nic nie pojmującym wzrokiem.

- No wiesz. Co do pracy dla pana Lorda i tego, że nam płacisz. Postanowiliśmy, że możesz zapomnieć o pieniądzach za strajk. Dziś było świetnie, a branie za to forsy jest nie fair. Jeśli byście nas potrzebowali, to jesteśmy nad jeziorem - wykrzywił się chytrze. - Możecie chyba wracać do tego, co przed chwilą robiliście, ja bym wrócił.

Julian usiadł i włożył okulary.

- Nie musiałaś zwiększać ich zarobków. Wiem, że zmiana stylu pracy doprowadziła do buntu. Ale w końcu doszlibyśmy do porozumienia.

- Tak sądzisz? - spytała z żalem, widząc zmianę nastroju Juliana. - Przepraszam. Wydawało mi się, że to jedyny sposób.

- Przekupstwo? - uniósł brwi. - Jako nauczycielka powinnaś lepiej wiedzieć.

- Może trzeba było postąpić inaczej, ale nie wiedziałam, co zrobić. Przyszli do mnie. Byli zdenerwowani. Postanowili zrezygnować z pracy i nie chciałam, by to się stało.

- Posłuchaj. Jest taka zasada postępowania w interesach. To moja reguła numer jeden. Głosi ona: „Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego stopnia, że oddałbyś wszystko, byle tylko to zachować'' - spoważniał nagle. - Uważam, że w przeciwnym razie poświęca się swoje naczelne wartości. Ta zasada odnosi się też do ludzi, A jeśli Donnie i Cory'emu znudzi się ten remont? Co wtedy?

- Nie wiem - wyznała Callie, nie podobała jej się ta reguła numer jeden. Wzbudzała niepokój. Czy ta chęć do nadmiernego przywiązywania się, obejmowała takie uczucia Juliana do niej? Czy ma to traktować jak subtelne ostrzeżenie?

- Mmm. Jest pewien drobny szczegół, o którym zapomniałam wspomnieć.

- Tylko jeden drobny szczegół? - powtórzył sucho Julian.

- Właśnie - znów zaczęła wyłamywać palce. - Chodzi o trzecie życzenie Maudie.

- Trzecie życzenie? - jego brwi uniosły się gwałtownie.

- Zgadza się - odparła z promiennym uśmiechem.

- To dotyczące Cory'ego, Donny i ich warunkowego zwolnienia. To właśnie ten szczegół.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Reguła numer 41

Przyzwyczajenia są jak pchły. Możesz się drapać, ale prawdziwą ulgę przyniesie dopiero proszek.

- Wytłumacz się i to szybko! - polecił Julian.

Callie przełknęła ślinę.

- Cory i Donna mieli pewne kłopoty z prawem. Maudie dowiedziała się o tym i zgodziła się działać w zastępstwie kuratora. Zatem sędzia nakazał im pracę społeczną w postaci pomocy przy remoncie Willow's End - zakończyła, oczekując wybuchu. Nie dał też długo na siebie czekać.

- Do cholery! - twarz Juliana poczerwieniała. Doskonale wiesz, czemu przeoczyłaś ten, jeden drobny szczegół"! Prawda jest taka, że starannie wystrzegałaś się najmniejszej wzmianki o trzecim życzeniu Maudie. I znakomicie orientuję się, dlaczego. Wiedziałaś, że nigdy się na to nie zgodzę!

Nie zawracała sobie nawet głowy zaprzeczeniami.

- Nie miałam wyboru! - oznajmiła zamiast tego. - Nie mogłam odmówić Maudie. Ona umierała!

Julian odetchnął głęboko, usiłując się uspokoić,

- Mogę wczuć się w twoje położenie, ale do diabła, Callie! - przechadzał się tam i z powrotem. - Jak długo to ma trwać? Za co zostali skazani?

- Tylko do końca lata - wyraźnie grała na zwłokę. Przygwoździł ją spojrzeniem.

- A ich przestępstwo?

- Zniszczenie cudzej własności - wymamrotała.

- ZNISZCZENIE CUDZEJ WŁASNOŚCI! - myślała, że eksploduje. - I po zniszczeniu cudzej własności rehabilitujesz tę parę, pozwalając im rujnować Willow's End? Czy to tylko ja czegoś tu nie rozumiem, czy coś jest nie w porządku?

- Jeśli chcesz mnie znieważyć, to musisz lepiej się postarać - powiadomiła go. - Wyjaśniam ci sprawę życzeń Maudie. Po prostu... zapomniałam powiedzieć o trzecim.

- Masz bardzo wygodną pamięć - wpił palce we włosy. - Co mam robić, Callie? Stać i patrzeć, jak wpędzasz się do grobu? Nie potrafię. Jeśli nadal będziesz tak postępować nie wytrzymasz długo. A ja nie chcę być świadkiem tego. Nie, jeśli mogę temu zapobiec - sprzedając dom.

- Chciałabym, żebyś przestał odgrażać się, że sprzedasz Wilłow's End - odparowała. - Ten dom nie ma nic wspólnego z moją chęcią pomagania ludziom.

- To czemu to robisz?

- Co?

- Nie „co". Czemu? Czemu lubisz pomagać innym? - nie dopuścił jej do głosu. - Ponieważ desperacko chcesz czuć się potrzebna. Założę się, że powinniśmy za to podziękować Helene.

- Moja matka nie ma nic z tym wspólnego!

- A, trafiłem w czuły punkt? - Callie zaczęła się cofać, a on ruszył w jej stronę. - To wiele wyjaśnia. Matka, która cię porzuca, która niespokojnie przenosi się z miejsca na miejsce, od jednego męża do drugiego, zawsze w poszukiwaniu idealnego życia i doskonałej miłości. Nie dostrzegając, że w jedynym miejscu, gdzie zawsze była obecna - jest córka.

- Nie - powtarzała Callie. - Mylisz się.

Podchodził coraz bliżej aż w końcu jej plecy oparły się o ścianę. Nie miała już dokąd uciec.

- Córka ciągle gotowa tylko dawać i dawać, w nadziei, że otrzyma w końcu choćby strzęp tego uczucia i uwagi, których jej odmówiono. Pomyśl o tym, Callie.

- Nigdy nie przekupiłabym tych dzieciaków, gdyby nie twoje spisy i schematy.

- Zmieniasz temat? - ujął jej głowę w swoje dłonie. - Godna podziwu próba, ale i tak nic ci nie pomoże.

Zadarła podbródek. Zmiana tematu to w końcu metoda uświęcona tradycją.

- To, że pomagam ludziom, nie jest nawet w połowie tak okropne, jak te twoje głupie tabele. Nie wykonasz żadnego ruchu, jeśli nie jest zaplanowany. Lada chwila zaczniesz zapisywać mnie w swoim kalendarzu: „8:01 do 8:05 - pocałować Callie".

- Brzmi to wspaniale - zniżył głowę. Jego usta były zaledwie o kilka centymetrów od niej. - A tak dla twojej informacji, w tej chwili jest czwarta pięćdziesiąt sześć.

Ich wargi spotkały się i Callie westchnęła, odkrywając, że nie jest w stanie myśleć, nie mówiąc już o kłótni. Jej dłonie wspięły się na ramiona mężczyzny. Tak długo marzyła o nim, wyobrażała sobie, jak Julian obejmuje ją, całuje, pieści. Teraz wreszcie wiedziała. Żadne marzenie nie mogło się z tym równać.

Powoli puścił ją i uniósł głowę, patrząc beznamiętnie w jej twarz.

- I co? Czy to dla ciebie dość spontaniczne?

- No, dobrze - sapnęła bardziej oszołomiona niż dawała po sobie poznać. - Więc nie planujesz wszystkiego. Ale nigdy mnie nie przekonasz, że nie można żyć bez tych twoich list i schematów.

- Tak sądzisz? Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

- To znaczy?

- Co stawiasz? - Jego oczy zabłysły.

- Jeszcze jeden zakład! - zawołała ze śmiechem Callie. - Cudownie, to idealne rozwiązanie. Założę się, że nie potrafisz przeżyć tygodnia bez zegarka, kalendarza, wykazu czy tabeli.

- Poczekaj tylko. Nie chcesz usłyszeć, co ty będziesz musiała zrobić? Możesz wtedy nie być już taką entuzjastką.

- Co masz na myśli? - przyjrzała mu się podejrzliwie.

- Żeby wygrać zakład, musisz odpowiadać „nie" na wszystkie prośby, nieważne jakie - przez tydzień.

- Wszystkie prośby, nieważne jakie? Cóż to u licha znaczy? - Callie przygryzła wargę.

- Dokładnie to, co słyszysz. Kiedy Suzie Jak jej tam zadzwoni z jakimś nowym szkolnym projektem, musisz powiedzieć „nie". Kiedy zadzwoni Valerie, desperacko poszukująca opiekunki dla kochanego Dann'ego odpowiedź ma brzmieć „nie".

- To wszystko? - uśmiechnęła się szeroko. - Kromka z masłem. Po prostu wezwę Teda i każę mu ponownie odciąć telefon.

- Po moim trupie.

- Prędzej jego - przekrzywiła głowę.

Callie zdumiała się. Od lat nie widziała go tak swobodnego. Ogarnęło ją cudowne uczucie. Czyżby to ona tak na niego działała? Czy to możliwe?

- Mam nadzieję - ciągnął Julian - że po tym tygodniu odkryjesz, jak bardzo ostatnio się przemęczałaś - zanim zdążyła coś wtrącić, dodał: - Jeżeli wygrasz, pomogę ci wypełnić dwa ostatnie życzenia Maudie bez wtrącania się i narzekania.

- Naprawdę? - rozpromieniła się. - To mi się podoba. A jeśli przegram?

- Na odwrót. Zrobimy to po mojemu.

- Bez wtrącania się i narzekania - dokończyła za niego. I, skoro jego przegrana była praktycznie nieunikniona, pozwoliła sobie na zadowolony uśmieszek.

- Nie wierzysz, żebym zdołał się obejść bez moich schematów, prawda?

- Nigdy w życiu.

- No cóż, zobaczymy - odpiął z przegubu zegarek i wręczył go Callie, - Proszę. Choć bardzo szybko zwrócisz mi go. Nie wytrzymasz nawet siedmiu minut bez pomagania innym, nie mówiąc już o siedmiu dniach.

Wykrzywiła się do niego.

- A ty mniej więcej tyle wytrwasz bez swych bezcennych wykazów.

- A zatem zakład stoi? - widząc jej potakujące skinienie, przytulił ją do siebie. - Może przypieczętujemy go pocałunkiem?

Następnego ranka Julian dołączył do Callie przy śniadaniu.

- Jest coś nowego - oznajmił bez żadnych wstępów i z ponurą miną nalał sobie kawy. Następnie, ku radości Callie, podniósł ją z krzesła i sam je zajął, sadzając dziewczynę na kolanach.

- Nie będziesz tym zachwycona - ciągnął. Ton jego głosu zaniepokoił ją. Był poważny, niesłychanie poważny i szorstki.

- Co się stało? - dopytywała się niecierpliwie. - Coś złego?

- Dzwonił mój ojciec.

Normalnie informacja ta nie stanowiłaby żadnego powodu do obaw, lecz wyraz twarzy Juliana ostrzegł ją, iż tym razem jest inaczej. Zacisnęła dłoń na jego ramieniu.

- Czego chciał?

Wbił wzrok w filiżankę z kawą, po czym uniósł ją i pociągnął łyk wrzącego płynu.

- Willow's End.

- Nie rozumiem - szepnęła Callie, - Co masz na myśli?

- Dobrze wiesz. Mówiłem ci, że może do tego dojść. Wyjaśniałem, jak ważne jest odnalezienie tego testamentu. Jonathan dowiedział się, że go nie ma. Nie wiem skąd, ani od kogo uzyskał tę informację, ale akurat teraz nie jest to najważniejsze. Grunt, że wie. Za dwa tygodnie przyjeżdża, aby domagać się spadku po Maudie.

- Dlaczego? Po co mu on?

Usta Juliana wykrzywił cyniczny uśmiech.

- Ma zamiar zrobić dokładnie to, co mówiłem, że zrobi. Chce sprzedać Willowi End. Brakuje mu funduszów na ostatnią ekspedycję.

Z najwyższym wysiłkiem opanowała ogarniającą panikę.

- Nie! To niesprawiedliwe! Tak nie może być!

Objął ją mocno, wplatając dłoń w jej włosy.

- Moglibyśmy zostawić to wszystko - zapomnieć o testamencie i o Willow/s End. Nagle, w samym środku chaosu odkryłem coś bardzo ważnego, i nie mam nawet czasu, by się tym cieszyć.

Pokusa była silna. Bardzo silna.

- Naprawdę tego chcesz? - spytała Callie z wahaniem. - Poddać się?

- Nie! - jęknął. - Choć bardzo bym chciał mieć trochę czasu dla ciebie i choć martwię się o ciebie, nie potrafię tak łatwo zapomnieć o swej odpowiedzialności. To wola Maudie powinna zdecydować, kto dostanie Willow,s End, nie chciwość mojego ojca.

- A zatem co mamy robić?

- Znaleźć ten testament. To nasza jedyna szansa. Może udałoby nam się udowodnić sam fakt jego istnienia, ale nawet Peters nie jest w stanie stwierdzić, co zawiera. Mówił, że zmieniała go tak wiele razy, iż nie ma pojęcia, jak wygląda ostateczna wersja. Nie mając testamentu potrzebujemy kogoś, kto mógłby w sądzie pod przysięgą przytoczyć jego treść.

- No więc znajdziemy testament - stwierdziła. Wzięła z talerza grzankę i posmarowała ją masłem. - Jak dotąd nie staraliśmy się aż tak bardzo. Teraz będziemy - musimy. Kiedy tylko przyjdą Cory i Donna, zorganizujemy jeszcze jedno poszukiwanie skarbu i tym razem zrobimy to tak, że przeszukany zostanie każdy centymetr tego domu.

Julian zaśmiał się, odprężając wyraźnie.

- To mnóstwo centymetrów.

- To lepiej coś zjedz. Potrzebna ci będzie cała twoja siła.

Posłusznie odgryzł kęs grzanki.

- Zapominasz o czymś.

- To znaczy? - Callie wyglądała na zaskoczoną.

- Dziś zaczął się nasz zakład. Nie mogę niczego organizować.

- Nie bądź świnią. Julianie. Oto znajdujemy się w krytycznej sytuacji, a ty zawracasz mi głowę tym głupim zakładem. Jak możesz?

- Mogę, moja słodka - wyrwał jej z ręki ostatni kawałek grzanki. - Organizowanie pozostawiam tobie. Dobrze ci to zrobi. Zajmiesz się wykazami, podziałem pracy i tak dalej, a ja...

- A ty co?

Wycisnął jej na ustach maślany pocałunek.

- A ja oczywiście będę słuchał każdego twego rozkazu.

Callie westchnęła, wciskając się głębiej w jego ramiona. Gdy tak ją obejmował i całował, prawie udawało jej się zapomnieć o groźbie utraty Willow's End. Prawie.

Callie odczekała z przydzielaniem zadań do czasu, aż wszyscy zasiądą przy stole. Gdyby nie powaga sytuacji, niedowierzanie malujące się na młodych twarzach, rozbawiłoby ją do łez.

- Czy ja śnię? - spytał Cory. - Teraz ty robisz za organizatora?

- Obawiam się, że tak. Zaczyna brakować nam czasu, więc proszę, zróbcie, co w waszej mocy. Jeśli znajdziecie jakiś ślad, nawet zupełnie nieistotny, dajcie znać - podała Julianowi jego kartkę papieru. - Ty jesteś na strychu. To zwykle strata czasu, ale kazałeś nie pomijać niczego.

- Nie ma sprawy. Lepiej zrobić to zgodnie z logiką, od góry do dołu, niż ryzykować, że coś przeoczymy.

- Chyba tak. Tylko że Maudie przenigdy tam nie chodziła. Nie cierpiała tego strychu. Jest brudny...

- To nie problem.

- Pełen pajęczyn...

- Dam sobie radę.

- I pająków.

- Callie!

- No dobrze, dobrze - usiłowała zachować powagę. - Ale nie mów, że cię nie ostrzegałam - następną kartkę wręczyła Cory'emu. - Ty zajmij się biblioteką.

- Znowu? - jęknął. - Dopiero co poukładaliśmy wszystkie książki. Miej serce.

- Mam. Testament jest w tym domu - podała Donnie jej listę.

Późnym popołudniem Donna i Cory przywlekli się do kuchni.

- Zupełnie nic - poinformował ją Cory, przepraszająco wzruszając ramionami. - Może jutro.

- Tak, może jutro - przytaknęła Callie, starając się, by zabrzmiało to optymistycznie. Jeszcze długo po ich odejściu siedziała na środku kuchennej podłogi, otoczona stosami naczyń i porcelany. Miała ochotę się rozpłakać. Nie żeby to miało coś pomóc - po prostu poczułaby się lepiej.

Taka była pewna, że testament znajdzie się od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Do diaska, Maudie, gdzie go schowałaś? - krzyknęła głośno i zerwała się na nogi.

- Taka akurat metoda poszukiwania nie przyszła mi do głowy - odezwał się Julian tuż za jej plecami. - Zawiadom mnie, jeśli ci odpowie.

Callie odwróciła się na pięcie. Od stóp do głów Juliana pokrywała warstwa kurzu i brudu.

- O rany!

- No wiesz. Czy nie znasz czegoś mocniejszego? Co powiesz na „do licha!"?

- W porządku. Do licha! Choć ostrzegałam cię co do strychu - spojrzała na niego z nadzieją. - Znalazłeś coś? Cokolwiek?

Julian potrząsnął głową, wzniecając niewielki obłok kurzu. Brutus kichnął i Callie zakryła usta by ukryć uśmiech. Dziwne, że jeszcze mogła się śmiać. Obecna sytuacja wcale nie była zabawna. Przeciwnie, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej ponura.

- Chodź na górę. Porozmawiamy o tym, ale najpierw wezmę prysznic i przebiorę się - polecił Julian. Cała trójka podreptała na piętro. Julian zostawił ją w swym gabinecie, po czym udał się do przylegającej sypialni

Od powrotu Juliana ani razu nie odważyła się postawić nogi w pobliżu jego pokoju. Teraz rozejrzała się z zainteresowaniem. Na stole poukładane były równe stosiki papierów. Przyjrzała im się z ciekawością.

- Czy to wszystko reguły? - zawołała. - Po co ci aż tyle?

- Do mojej książki o organizacji czasu pracy, Przejrzyj je. Może jedna czy dwie ci się przydadzą.

Skrzywiła się na widok okropnej reguły numer jeden: „Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego stopnia, że oddałbyś wszystko, byle tylko to zachować". Jakby ktoś napisał to specjalnie dla niej, przewidując kłopoty z Willow's End.

Czytała dalej i nagle zaczęła chichotać. Z pewnością nie on to napisał - a przynajmniej nienaumyślnie.

Julian wsunął głowę do pokoju. W jego włosach połyskiwały kropelki wody.

- Co tu znalazłeś takiego zabawnego? Moje reguły nie są wcale śmieszne, wiesz?

Brutus wycofał się do kąta, a Callie przybrała poważną minę.

- Chodzi o regułę numer siedem.

- Tak? I co? „Twoje miejsce pracy, podobnie jak i Ty, winno odznaczać się następującymi cechami: celowością, harmonią, akuratnością, organizacją i stabilnością". Co w tym śmiesznego?

- Och, zgadzam się z tym! - oznajmiła pośpiesznie. Jej wzrok padł na kroplę wody, ściekającą po jego opalonej szyi. Oblizała wargi. - To znaczy... Nie chodzi mi o jego treść. To...

- No dalej, kochanie. Wyduś to z siebie.

- To chaos.

- Uważasz, że jest chaotyczne? - powtórzył. Nie wyglądał na zadowolonego.

- Słucham? - przeniosła wzrok na jego twarz.

Zmarszczył brwi.

- Ta reguła jest najmniej chaotyczna ze wszystkich. Szczerze mówiąc, żadna z moich zasad nie jest chaotyczna. Ani jedna.

- Nie o to chodzi. Może nie powinnam była poruszać tego tematu. Tu jest napisane „chaos". No wiesz, akronim. Wszystkie te słowa tworzą akronim, który brzmi: chaos.

Odebrał jej spis reguł i przyjrzał mu się.

- Cholera. Masz rację. Tylko ktoś taki jak ty, mógł to zauważyć.

- Robię, co mogę. - Skromnie spuściła oczy.

- Wiesz, nadal co chwila mnie zadziwiasz - rzucił kartkę na biurko.

- Nie jest tak źle - pocieszyła go Callie. - Wystarczy tylko zmienić kolejność słów. O, proszę. Hocas. Nie, to nie najlepsze. Może casho?

Jego mina była bardzo wymowna, ale powiedział tylko:

- Dzięki za radę. A myślałem, że po strychu nic nie będzie mnie już w stanie zaskoczyć. To tylko dowodzi, jak bardzo można się pomylić.

- Aż tak źle? - spytała współczująco.

- Byłaś tam ostatnio? Są tam pajęczyny wielkości Cincinnati.

- Ostrzegałam cię przecież - rozejrzała się po pokoju. Jej krytyczne spojrzenie padło na zabytkową szyfonierę przysuniętą do ściany. Nie tylko na strychu były pajęczyny. Od pierwszego rzutu oka widać, że w tym pokoju nikt nie sprzątał od tygodni, trzeba będzie coś z tym zrobić. I to szybko.

- A na tych pajęczynach siedzą pająki. Wielkie włochate bestie...

Nadal wpatrywała się w komodę z orzecha.

- Julianie, co tu robi różana waza Maudie?

- Słucham?

- Jej waza na róże. Zawsze trzymała ją w bibliotece. Skąd się tu wzięła? - Wskazała palcem dużą, pękatą wazę, przycupniętą na szczycie szyfoniery.

Brutus zaskomlił żałośnie, podbiegł do Callie i złapał w zęby skraj jej koszuli, ciągnąc w stronę wyjścia. Callie odepchnęła go.

- Myślisz, że to tam? - Julian podążył za nią. - Dlaczego?

- Bo ta szczególna waza nie powinna tu być. Należy do biblioteki. Maudie zawsze ją tam trzymała, i zawsze, ale to zawsze, napełniała kwiatami. Najczęściej różami, stąd też jej nazwa - odczekała, by w pełni pojął doniosłość tego faktu. - Pamiętasz tamten list? Ten znaleziony w bibliotece? W którym prosiła nas, byśmy zasadzili dla niej kwiaty?

Julian zaczął się uśmiechać. Wyciągnął rękę i podniósł naczynie, zaglądając do jego przepastnego wnętrza. Z okrzykiem tryumfu sięgnął do środka i wydobył różową perfumowaną kopertę.

- Sprytnie, Callie. Bardzo sprytnie. Nieco naciągane, ale i tak znakomicie.

Z mocno bijącym sercem Callie rozcięła kopertę i wyjęła z niej pojedynczą kartkę papieru. Zaczęła czytać na głos:

Kochani!

Bardzo, bardzo dobrze, moi drodzy. Znaleźliście mój ostatni list. Teraz musicie odszukać testament. Nie mam zresztą zamiaru ułatwiać wam tego zadania. Zawsze mawiałam, że coś, zdobyte łatwo, nie jest w ogóle warte starań...

- Kiedy mówiła coś takiego? - spytał gwałtownie Julian. - Nigdy nie słyszałem nic takiego. „Lepsze jest wrogiem dobrego" mawiała. Albo: „Jeśli nie umiesz zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie rób". Ani razu nie powiedziała tego „zbyt łatwo". Ani razu.

- Wydaje mi się, że kiedyś to słyszałam - przyznała Callie. Na widok zmarszczonych brwi Juliana, dodała szybko. - Ale tylko raz, jestem pewna. Może skończę czytać?

..Nie jest w ogóle warte starań (choć jeśli Julian, który tak kocha klasyczną literaturę, nie domyśli się, o co mi chodzi, będę bardzo zawiedziona).

- O czym ona do licha mówi? - jęknął Julian - ja nienawidzę klasycznej literatury!

- Znowu mi przerywasz. Czy mógłbyś się przymknąć i pozwolić mi skończyć? - Callie zaszeleściła kartką i czytała dalej.

...będę bardzo zawiedziona. Gotowi? Oto wskazówka: „Ty też?" Masz? Oczywiście, że tak, spryciarzu. Wiedziałam, że uwielbiasz klasykę.

- Julianie, ciii...

Kocham was oboje. Maudie

- To wszystko? Tylko tyle napisała?

P.S. Czy znowu jesteście przyjaciółmi? Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że do tego czasu zostaliście jut czymś więcej. Czy mój plan pomógł wam w tym?

Julian niecierpliwie przeczesał dłonią włosy.

- Musieliśmy przejść przez to wszystko, bo Maudie zachciało się zabawić w swatkę? - wykrzywił się okropnie, po czym przyznał niechętnie. - Cóż, nie dyskutuje się ze zwycięzcami.

- Prawda, jakie to z jej strony słodkie? Jest jeszcze jedno postscriptum:

P.P.S. Nie pozwólcie, aby Jonathan położył łapę na Willow's End. Sprzeda je natychmiast na jedną ze swoich zwariowanych wypraw.

- Oczywiście, że Jonathan je sprzeda - warknął Julian. - Do diabła! Maudie. Jeśli nie życzyłeś sobie, żeby to zrobił, to czemu nie powiedziałaś nam po prostu, gdzie jest testament, zamiast odgrywać Kupidyna?

- Julianie, zachowujesz się bardzo dziwnie. Poza tym, mówisz do niej tak, jakby mogła cię słyszeć. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, jakie to dziwaczne?

- I to mówi kobieta, która rozmawia z pudlami i tulipanami?

- Bernardynami i żonkilami.

- Znakomity przykład. Rozumiesz chyba, że musimy spalić ten list? To jedyne wyjście. Jeżeli mój ojciec kiedykolwiek go przeczyta, z łatwością uzyska orzeczenie, że Maudie oszalała. Nikt normalny nie uwierzyłby, że osoba, która to napisała, była zdrowa na ciele i umyśle.

- Nie zgadzam się! Mówisz o mojej ciotce Maudie!

- Mojej ciotce Maudie. Nie zgadzaj się, ile tylko chcesz, kochanie. Faktów i tak nie zmienisz - pstryknął palcami. - Mam! Chodź ze mną - wybiegł z pokoju, a Callie ruszyła za nim.

- Wiesz co to znaczy? Rozwiązałeś zagadkę? - dotarli do biblioteki i Callie z rozpaczą patrzyła, jak Julian zupełnie nie swoim stylu, grzebie w stosach książek, zaścielających całą podłogę. - Czego szukasz?

- Jest tu gdzieś słownik cytatów... Aha! - chwycił grube tomisko. - „Ty też... Ty też..." jeśli to cytat z czegoś klasycznego, to powinien tu być. - Przejrzał spis treści, następnie zabrał się za indeks. Metodycznie przejechał przez całą listę zdań, zaczynających się od wyrazu „ty". - Nic nie ma - z niesmakiem zatrzasnął książkę i rzucił ją na ziemię.

- Skądś musiało jej się wziąć przekonanie, że lubisz klasykę. Tylko skąd?

- Z rękawa?

- Julianie, bądź poważny.

- Właśnie jestem. Nie mam najbledszego pojęcia, skąd wytrzasnęła wszystkie swoje pomysły, a szczególnie ten jeden.

- Musiała widzieć, jak czytasz Hemingwaya. Thoreau, Szekspira czy coś takiego. Pomyśl! Co takiego mogłeś zrobić?

Brutus wysunął głowę zza węgla i zerknął na nich. Wbił wzrok w drzwi. Jego oczy zwęziły się.

- Nie. To niemożliwe.

- Co? Co takiego?

- To zbyt idiotyczne. Nawet ciotka Maudie nie byłaby... Czy mogła mieć na myśli... I ty? Et tu - postąpił krok w stronę drzwi, wpatrując się w Brutusa. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. - Ty parszywy kundlu. Miałeś go przez cały czas, prawda? I droga cioteczka Maudie. Co za pamięć. Pamiętała, że na zakończenie szkoły średniej grałem Juliusza Cezara. Zaczął cytować: - „Brutusie, oszczędzaj kolana. Et tu, Brute? - Stań się więc, dolo Cezara!'' Szekspir. Akt trzeci, scena pierwsza. Jakże ja nie znosiłem tej sztuki!

Julian ruszył w stronę bernardyna. Na jego twarzy malował się bardzo nieprzyjemny uśmiech.

- Chodź no tu, piesku. Zobaczymy, co masz w tej beczułce.

Brutus cofał się tak szybko, jak tylko pozwalała na to jego tusza. Nagle, ze skowytem, wystartował do biegu, wyprzedzając Juliana o krótki łeb.

- Julianie, zaczekaj! Przestraszyłeś go! - krzyknęła Callie. Drgnęła, słysząc głośny trzask, dobiegający z kuchni. Jej talerze i garnki. Zostawiła je na podłodze. Ciekawe, czy choć jeden ocalał. Zanim tam dotarła, mężczyzna i pies zniknęli, a drzwi prowadzące na zewnątrz były szeroko otwarte. Całą kuchnię zaściełały szczątki porcelany.

Nie zwracając uwagi na bałagan, wybiegła na dwór.

Gdzie oni są? Przyjrzała się trawnikowi, dostrzegając pogniecioną trawę w miejscu, gdzie zetknęły się z nią czyjeś stopy. Zdecydowanym krokiem ruszyła tym tropem, skręcającym przed dom - i tam znalazła wreszcie obiekt swych poszukiwań.

- Brutusie, natychmiast zejdź z Juliana - poleciła z irytacją. - Nie wolno tak się zachowywać.

Callie weszła na schodki werandy.

- Julian próbuje tylko wyjąć testament z twojej beczułki. On tam jest, mam rację? - Brutus wydał z siebie dźwięk, który uznała za potwierdzenie. - W czym zatem problem?

- Czy przestaniesz wreszcie dyskutować z tym przeklętym zwierzakiem i zdejmiesz go ze mnie?

- Staram się - warknęła Callie. - Jeśli dotąd nie zauważyłeś, informuję cię, że Brutus odmawia współpracy. Może gdybym zdołała odgadnąć, dlaczego tak się upiera...

- Własnym uszom nie wierzę.

- ...udałoby się nam osiągnąć jakiś kompromis - wyprostowała się. - Nie sądzę, żeby rozumiał w pełni wszystkie implikacje obecnej sytuacji.

- A ja nie sądzę, abyś ty w pełni doceniała wszystkie implikacje mojej sytuacji. Jestem na granicy totalnego kalectwa, a ty tymczasem gadasz jak ktoś wyjęty żywcem z Ulicy Sezamkowej. Nie próbuj osiągać kompromisowi Nie wchodź z nim w żadne układy! Po prostu spraw, żeby zszedł z moich pleców!

- W porządku. Niech ci będzie - zwróciła na Brutusa pełne furii spojrzenie. - Sam tego chciałeś, więc nie mów, że cię nie ostrzegałam. Jeżeli natychmiast nie zostawisz Juliana, od tej pory już na zawsze będziesz dla mnie tylko psem, niczym więcej.

Splotła ramiona na piersiach i czekała na efekt. Niedługo. Po dwóch sekundach zamiast na plecach Brutus siedział już obok Juliana.

- Daj nam tę beczułkę - pies cofnął się i Callie westchnęła.

- O co znów chodzi? - spytał Julian, z trudem przyjmując pozycję siedzącą.

- Nie chce jej podać.

- Może dlatego, że nie ma rąk! Postaraj się dowiedzieć, w czym problem.

- Naprawdę? - Callie wyszczerzyła zęby. - Chcesz, żebym go przekonała? Nagle się na to zgadzasz?

Julian wbił palce we włosy.

- Zgodziłbym się na wszystko, byle tylko dostać tę beczułkę. Rozmawiaj z nim, tańczcie, pomaluj go na niebiesko w fioletowe grochy. Ale wydobądź ją od niego.

Z rozczarowaniem pokręciła głową.

- Nadal nie chcesz zrozumieć? Nawet wiedząc, do czego Brutus jest zdolny, dalej traktujesz go jak psa.

- Bo to jest pies!

Callie puściła to mimo uszu.

- Jeżeli Brutus nie chce oddać nam testamentu, to z pewnością ma po temu bardzo rozsądny powód - Brutus potwierdził to stwierdzenie, podbiegając do Callie i ocierając się o jej bok. - Widzisz? - w odpowiedzi usłyszała zgrzytanie zębów.

- Hej, gdybym tylko miał szansę, sam bym się o ciebie otarł. Pomyśl tylko, ile czasu straciliśmy na szukanie tego przeklętego testamentu. Moglibyśmy zamiast tego spędzić go na... ocieraniu.

- Julianie! - zaprotestowała zszokowanym głosem Callie, w skrytości ducha nieprzytomnie zachwycona. - Nie przy Brutusie!

- Niech sobie znajdzie kogoś z własnego gatunku. A na razie odbierz mu testament. Jeśli jesteś taka pewna, że cię zrozumie, wyjaśnij mu, co będzie, jeżeli go nie dostaniemy.

Nagle do niej dotarło. Klasnęła w dłonie.

- Otóż to! Nie było go, gdy o tym rozmawialiśmy! - uklękła przy psie i ujęła w dłonie wielki, włochaty pysk. - Posłuchaj, kochany. Z pewnością masz bardzo ważne powody, żeby nie oddawać nam testamentu, lecz jeśli go nie dostaniemy, wszystko odziedziczy Jonathan - zrobiła znaczącą pauzę - łącznie z tobą.

Brutus zawył przeszywająco, po czym przewrócił się na grzbiet w najlepszej imitacji „martwego psa", jaką Callie kiedykolwiek widziała. Rzuciła spojrzenie Julianowi, który właśnie podnosił się na nogi.

- Mówiłam ci przecież. Brutus nie wiedział, że twój ojciec może odziedziczyć Willow's End, inaczej już dawno oddałby nam testament Gdybyś tylko z nim porozmawiał, zamiast traktować go, jakby był zwierzęciem czy czymś takim - podeszła do psa, odpięła beczułkę od obroży i wręczyła ją Julianowi. - Proszę. Zadowolony?

- Nie, nie jestem zadowolony. Nawet odrobinę.

Niespodziewanie objął ją w talii i przyciągnął do siebie, wyciskając na jej ustach gorący, długi pocałunek.

- To dopiero - szepnął tuż przy jej wargach - mogę nazwać zadowoleniem - zawahał się, łagodnie odgarniając jej za ucho długie pasmo włosów. - Pamiętaj, kochanie. Nieważne, co tam przeczytamy. To ludzie się liczą - i jakby chciał dodać coś jeszcze, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Chodź, wracajmy do domu i sprawdźmy, czy w ogóle warto było go szukać. Zrobimy to u mnie w gabinecie.

Brutus pobiegł przed nimi. Gdy dotarli na miejsce, już tam czekał. Julian zdjął z biurka papiery i z namaszczeniem złożył na nim beczułkę.

Oboje usiedli i wpatrzyli się w nią.

- Może byś otworzył? - zaproponowała Callie. - Ostatecznie to ty rozwiązałeś całą zagadkę.

- Jedynie dzięki temu, że znalazłaś jej list - zauważył Julian.

- W porządku - zdecydowała. - Ja otworzę beczułkę, a ty odczytasz testament - wzięła miniaturową beczkę i zaczęła szukać zameczka. - Powiem ci coś - stwierdziła, przekazując ją Julianowi. - Ty ją otwórz, a ja go przeczytam.

Roześmiał się i wsunął paznokieć w praktycznie niewidoczną szczelinę. Beczułka rozpękła się na dwie połowy, a z jej środka wypadła długa, wąska koperta, podpisana „Ostatnia Wola i Testament Maude Margaret Hannigan".

Z wielkim skupieniem Julian ujął pierwszą stronę.

- Daj mi chwilę na zapoznanie się z najistotniejszymi rzeczami, a potem przeczytam ci go na głos.

Testament liczył sobie cztery strony i odczytanie ich nie zabrało Julianowi wiele czasu. Kiedy dotarł do końca, odwrócił kartki i zaczął jeszcze raz od początku. Następnie podniósł kopertę i zajrzał do środka, wyciągając z niej pojedynczą kartkę papieru listowego, którą także przeczytał. Wreszcie poprawił okulary.

- No cóż, zielonooka, wygląda na to, że mamy problem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Reguła numer 9

Wielkie listy nie rodzą się same. Trzeba je napisać.

Brutus wydał z siebie żałobny skowyt i Callie zesztywniała. Jej serce zaczęło wystukiwać szaleńczy rytm.

- Problem? - spytała słabo. - Z testamentem? Nie... Z pewnością Jonathan nie...

Julian upuścił papiery na stół i ujął jej rękę.

- Nie. Nie Jonathan. My dziedziczymy wszystko. Ty i ja, razem. Maudie zostawiła list z wyjaśnieniem - na jego ustach wykwitł delikatny uśmiech. - Wygląda na to, że postanowiła nas wyswatać.

- A zatem o co chodzi? - spojrzała na niego ze zdumieniem. Nagle zakrztusiła się, czując gwałtowne zakłopotanie. - To dlatego, że chciała, żebyś ty i ja... Miała nadzieję, że...

- Nie mogę mieć do niej pretensji, że chciała, abyśmy się związali - pocieszająco uścisnął jej dłoń. - To jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z tego całego zamieszania. - Jej radość z powodu tego wyznania trwała bardzo krótko. Puścił ją i wstał, przecierając dłonią oczy. - Nie ma pieniędzy. Callie. To znaczy, jest bardzo mało. A skoro dziedziczymy wspólnie, nic się nie zmieniło - nasze problemy, niestety, pozostały. W istocie nawet zwiększają się, bo teraz musimy podjąć ostateczną decyzję co do Willow's End.

Starała się opanować ogarniającą ją panikę.

- Coś wymyślimy. Wiem, że możemy to zrobić. Przyznaję, że planowanie, odmawianie przysług i trzymanie krótko Teda i dzieciaków nie należą do moich najmocniejszych stron. Ale czy nie rozumiesz? Wszystko idealnie się zgadzało. Bo to akurat jest twoja specjalność. Wspólnie nam się uda - będziemy mieć Brutusa i Willow's End.

- Callie...

- Teraz, kiedy zostałeś również opiekunem Brutusa, musisz być dla niego miły. Żadnego przezywania czy paskudnych gróźb - schyliła się i objęła psa. - To dlatego nie chciałeś, żeby Julian znalazł testament? Ale teraz nie ma się już czego bać. - „Boże, spraw, żeby nie było się już czego bać!" - Wszystko będzie tak, jak kiedyś - dokończyła.

- Nie, nie będzie - przerwał jej Julian.

- Co chcesz zrobić z domem? - spytała ostro. Słowa te zawisły pomiędzy nimi. Julian bezradnie machnął ręką. Zrozumiała wtedy bez cienia wątpliwości, jakie są jego zamiary i ogarnął ją otępiający chłód. W milczeniu potrząsnęła głową - Postanowiłeś go sprzedać, tak? Nadal nie wierzysz, że potrafię dać sobie radę.

- Callie...

- Nie wolno ci! - wściekłość zapłonęła w niej. - Przestań na chwilę myśleć logicznie! Pomyśl sercem!

- Właśnie to robię. Nie chcę sprzedać Willow's End. To także mój dom! Ale muszę wziąć pod uwagę, co będzie najlepsze dla ciebie.

- Willow/s End jest dla mnie najlepsze!

Przysunął się bliżej i przemówił cichym, pełnym pasji głosem.

- Ten dom wali ci się na głowę. Nie masz ani pieniędzy, ani umiejętności wystarczających do ukończenia remontu. Zresztą nie chodzi tu tylko o dom. Jak myślisz, co czuję, kiedy widzę wszystkich tych ludzi, którzy cię wykorzystują, kiedy oddajesz ostatni grosz na oczyszczenie jakiegoś głupiego pomnika, kiedy zaharowujesz się dla innych? Callie, nie mogę tego znieść. I nie będę stał bezczynnie, i przyglądał się temu, kiedy mogę to zmienić.

- Odbierając mi dom? - jej głos wzniósł się o oktawę. Brutus zerwał się na równe nogi, w jego gardle rozległ się cichy warkot. Uspokajająco położyła mu rękę na głowie i z trudem zniżyła głos, - Wiem, że z punktu widzenia prawa mógłbyś wymusić sprzedaż. Jeśli zażądałbyś swojej części spadku, to nie wątpię, że jakiś sędzia nakazałby sprzedać Willow's End i podzielić między nas zyski. Czy tak?

- Tak - przyznał.

- I zrobiłbyś mi coś takiego?

- Bardzo bym chciał, aby było inaczej - odparł zmęczonym tonem. - Ale nie widzę innego wyjścia. Nie, jeśli chciałbym potem spojrzeć sobie w oczy - rozejrzał się wokół, jego twarz wykrzywił gorzki grymas. - Czasem wydaje mi się, że to miejsce znaczy dla ciebie więcej niż ja. Czy kiedykolwiek mieliśmy dla siebie choć trochę czasu? Zawsze stawało między nami Willow's End.

- Jestem w stanie wymyślić inne rozwiązanie.

- To znaczy?

- Uważasz, że nie dam sobie rady sama, że to dla mnie za dużo. Gdybym ci dowiodła, że tak nie jest, czy zgodziłbyś się zaniechać sprzedaży?

- Wyjaśnij to.

Miała już jego uwagę. Teraz potrzebowała jedynie zgody.

- Podniesiemy stawkę naszego zakładu. Ja przez tydzień odpowiadam „nie" na wszelkie prośby, a ty zostawiasz zegarki i plany. Zwycięzca zdecyduje o losie Willow's End.

- Chyba żartujesz.

Callie potrząsnęła głowa. Nigdy w życiu nie była bardziej poważna - ani zdesperowana. Nie miała nic do stracenia i wszystko do zyskania.

- Moje szkolne testy i twoja praca nad książką nie liczą się jako część zakładu. Jeżeli po upływie siedmiu dni, żadne z nas nie przegra, za zwycięzcę zostanę uznana ja. W końcu dowiodę, że potrafię sobie poradzić.

Podjęcie decyzji zabrało Julianowi dłuższą chwilę. Wreszcie skinął głową.

- Zgadzam się na te warunki - zdjął okulary i spojrzał na Callie. Jego oczy były ciemne i odległe. - A jeżeli przegrasz?

Callie nie zawahała się ani przez sekundę.

- Nie ma takiej możliwości.

Julianowi udało się wytrwać już trzy dni. Trzy dni bez najmniejszego błędu. Jak on to robi? Zatrzymała wszystkie zegary, pochowała kalendarze, ale jemu to nie przeszkadzało, o nie! Świetnie dawał sobie radę.

Ona natomiast spóźniała się na wszystkie spotkania. W domu powoli docierało do niej, że wygranie zakładu nie będzie wcale takie łatwe. Jak kiedykolwiek mogła tak myśleć? Callie jęknęła. Łatwe? Prościej byłoby dyskutować z nosorożcem, niż odmawiać rozlicznych przysług, o jakie ją proszono w ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin. Do tego jeszcze odmawianie wszystkim nie było bynajmniej jedyną trudną rzeczą, jakiej musiała stawić czoło.

Przez ostatnich sześć godzin musiała zajmować się nieznośnymi dziećmi i ich równie nieznośnymi rodzicami. Zmagała się z gniewem i frustracją, całkowicie obcymi jej naturze. I powoli zaczęła się zastanawiać, czy może Julian nie miał racji - przynajmniej częściowo.

Stopniowo rosło w niej podejrzenie, że Callie Marcus była popychadłem. Dzień nie doszedł jeszcze nawet do połowy, a ona miała już zupełnie dość, była bliska łez i bardzo, bardzo nieszczęśliwa.

Rankiem czwartego dnia zakładu Callie postanowiła, że czas już zacząć działać według planu.

- Po pierwsze - poinformowała Brutusa - musimy wymyślić jakieś nowe, inteligentne usprawiedliwienia. Nie mogę przecież mówić tylko „nie" - łyknęła kawy i odstawiła kubek na stół. - Szczerze mówiąc, mam pewne wątpliwości, czy to słowo w ogóle należy do mojego zasobu słownictwa.

Brutus chrząknął lekko, co Callie wzięła za oznakę zgody.

- No cóż. Musimy jakoś wytrwać. Julian już długo nie pociągnie. Przetrzymamy go, nie ma sprawy.

Jej lojalny kibic i przyjaciel zaskomlił.

Mimo okazanego przez niego w ten sposób braku wiary, czwarty dzień minął zaskakująco łatwo - z tej prostej przyczyny, iż nikt nie zadzwonił. Dzień piąty okazał się już trudniejszy - znów z bardzo prostego powodu. Odezwał się telefon.

Callie sięgnęła po słuchawkę, spoglądając porozumiewawczo na Brutusa, siedzącego u jej stóp.

- Wiem, wiem. Nie bój się - Brutus wywrócił oczy. - Nie patrz tak na mnie. Wiem, co robię - jedną ręką odebrała telefon, zaś drugą zatkała sobie nos. - Przepraszam. Ten numer został odłączony albo jest chwilowo niesprawny...

- Callie?

- Jeśli połączenie nastąpiło omyłkowo, proszę sprawdzić numer i zadzwonić ponownie - odwiesiła słuchawkę, ucinając protesty skonsternowanej Valerie i uśmiechnęła się przebiegle do psa. - Widzisz? Jeszcze tylko kilka dni i będziemy dobrzy.

- Nie ma mowy.

- Och! Siemasz, Julian. Długo tu jesteś?

- Dostatecznie długo, by stwierdzić, że grasz nieczysto - splótł ręce na piersi.

Jej podbródek uniósł się o parę centymetrów.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy cokolwiek mówili na temat grania fair. Pamiętam tylko mnóstwo gadania o przysługach, mówieniu „nie" i kupę gdybania i a-co-jeśli. Ale... - telefon zadzwonił ponownie i oboje spojrzeli na niego.

- Nie odbierzesz? - spytał Julian po trzecim dzwonku.

- Myślę, że chyba nie.

- Rozczarowujesz mnie, Callie - Julian westchnął przeciągle. - W ogóle nie wczuwasz się w sytuację.

- Co za pech.

- ODBIERZ!

- Czego? - Calie warknęła do mikrofonu.

- Callie? To ty? Co się tam u licha dzieje?

- Nie mogę tego zrobić.

Zapadła dłuższa cisza, po czym Valerie zapytała, wyraźnie zbita z tropu.

- Czego nie możesz zrobić.

- Wszystko jedno. Tego, po co dzwonisz. Nie mogę. Zadzwoń w przyszłym tygodniu. Cześć! - trzasnęła słuchawką i odwróciła się do Juliana. - Proszę. Jesteś teraz zadowolony?

- Niezupełnie - pokręcił głową i zaśmiał się. - Chodź, ta konwersacja niewątpliwie długo zostanie mi w pamięci. Następnym razem pozwól im poprosić, zanim odmówisz.

- Ty robisz po swojemu, i ja też.

- I zanim minie ten tydzień, zostaniesz zlinczowana.

Zadzwonił telefon i Callie jęknęła. Nie da rady znów przez to przebrnąć. Nieuprzejmość nie leżała w jej naturze.

Musi być twarda i mówić „nie". Chwyciła leżący obok telefonu notatnik i nabazgrała wielkimi literami NIE. Następnie spojrzała wściekle na Juliana.

- I przestań się śmiać. To nie jest zabawne - podniosła słuchawkę.

- Halo? - powiedziała słodko.

- Cześć, Callie. Mówi Brad Anderson. Czy mogłabyś poprosić Juliana? To pilne.

Odwróciła się do Juliana i zatrzepotała rzęsami.

- Ojej! Przykro mi, Brad. Gdybym poprosiła Juliana, wyświadczyłabym ci przysługę, byłaby to też przysługa dla niego. To razem dwie. A mnie nie wolno oddać nawet jednej - zanim Julian zdążył do niej dobiec, odwiesiła słuchawkę i uciekła.

Szósty dzień stał się niemal jej klęską. Zdecydowała, że wieści musiały już się rozejść. Prawdopodobnie dzięki Julianowi. Niewątpliwie był zdolny do tego, by rozgłosić szczegóły ich zakładu po całym Willow, a potem wycofać się i oglądać całą zabawę. Czuła ogromną pokusę, by zdjąć słuchawkę z widełek. Ale nie. Wygra ten zakład, i to zgodnie z regułami - co oznaczało trzymanie w tajemnicy powodów, dla których stale odmawia.

Tak przynajmniej myślała do czasu, gdy zadzwoniła Valerie.

- Czy nadal jestem twoją przyjaciółką? - zaczęła Valerie żałośnie.

- To zależy. Czego chcesz?

- Właśnie o tym mówię. O co chodzi z tym pytaniem, czego chcę? Czy nie mogę zadzwonić po prostu po to, żeby sobie pogadać?

- A, chcesz porozmawiać. Świetnie - odetchnęła Callie, wygodniej sadowiąc się na krześle. - To mogę zawsze. Rozmawiaj.

- A co jest takiego złego w poproszeniu przyjaciółki o drobną przysługę? Wytłumacz mi to. Czy ci się narzucałam? Za bardzo wykorzystywałam naszą przyjaźń? O co tu chodzi?

- Przysługa? - Callie wyprostowała się, zaalarmowana. - Proszę cię, nie używaj tego słowa. To naprawdę niemiły wyraz i wiem, że tak naprawdę wolałabyś sformułować to inaczej. Co powiesz na „zastanawiałam się, czy nie mogłabyś..,"? Albo „Czy pamiętasz, że obiecałaś..."? Coś, w czym nie pojawia się to słowo na „p".

- Chciałabym pożyczyć twoje zabawki plażowe. Te, które zawsze wystawiasz dla dzieci, żeby mogły bawić się nad jeziorem. O drugiej wyjeżdżam w odwiedziny do mojej matki i miałam nadzieję, że mi je podrzucisz. Czy to zbyt wiele dla ciebie.

Callie stoczyła ze sobą krótką walkę, starając się wykrztusić ów wyraz, który usiłowała wypowiedzieć przez cały tydzień.

- Teraz? - to jedyne, co udało jej się rzec.

- Nie. O drugiej.

Zwalczyła przemożny impuls, nakazujący jej zgodzić się. Ostatecznie Willow's End znaczyło więcej, aniżeli kupa zabawek.

- Nie mogę - oznajmiła z uśmiechem. Nie było to wprawdzie gołe „nie", ale cholernie blisko.

- Callie, strasznie mi na tym zależy. Jeżeli podrzucenie ich stanowi jakiś problem, mogę wpaść i odebrać je osobiście. W porządku? - Valerie nie czekała na odpowiedź. Callie usłyszała radosne:

- Dzięki! Kochana jesteś - i połączenie zostało przerwane.

Callie otworzyła drzwi znajdującej się pod schodami szafy i zaczęła w niej grzebać, cały czas sprzeczając się z Brutusem.

- Posłuchaj. To nie jest tak naprawdę przysługa. Wyciągam je przecież co rok. To nic takiego.

Brutus zaskowyczał nieszczęśliwym głosem.

- Nie robię tego dla Valerie, tylko dlatego, że akurat przypomniałam sobie o plażowych zabawkach i uświadomiłam, że naszych jeszcze nie wyjęliśmy. To nie przysługa. Wcale a wcale. A już z pewnością nie ma to nic wspólnego z zakładem.

Pies zawarczał w odpowiedzi.

Odwróciła się i popatrzyła na niego groźnie.

- No, dobrze. To coś w rodzaju przysługi. Ale jeśli ty mu nie powiesz i ja mu nie powiem, Julian nigdy się o tym nie dowie. A to, czego nie wie, nie może mu zaszkodzić - wróciła do pracy i nachylając się głębiej, dostrzegła sfatygowane kartonowe pudło.

Zanim jednak zdążyła je złapać, coś ciężkiego uderzyło ją z tyłu, posyłając w głąb szafy. Callie z trudem usiadła, zmagając się z zimowym płaszczem, który w niewytłumaczalny sposób znalazł się na jej głowie.

- Hej! - krzyknęła. - Co się dzieje? Kto zgasił światło? - głową uderzyła o ścianę, - Kiedy stąd wyjdę - wymamrotała, rozcierając stłuczone czoło - na świecie będzie mniej o jednego psa.

Macała przed sobą, póki nie wyczuła drzwi. Po krótkich poszukiwaniach odnalazła gałkę i z westchnieniem ulgi przekręciła ją, po czym pchnęła. I jeszcze raz.

- Brutus nie mógł mnie przecież zamknąć - powiedziała do siebie. - Jest dobry, ale nie aż tak dobry - podniosła się na nogi i zabębniła pięścią w drzwi. - Jesteś dobry - wrzasnęła - ale nie aż tak dobry! Nie możesz mnie tu trzymać wiecznie - zmarszczyła brwi. - Chyba nie.

W szafie nie było wyłącznika światła. Miotając się w ciemności, odrzuciła z drogi kalosz, kłębek włóczki i globus, po czym uklękła, przyciskając twarz do podłogi. Wszystko było czarne, absolutnie czarne. Eksperymentując, wsunęła palce w wąską szczelinę pod drzwiami i... napotkała futro.

- Ty... ty... - chwyciła klamkę i pchnęła ją z całej siły. Poruszenie stu kilogramów upartego psa nie było sprawą prostą. - Odejdź od drzwi, ty nadęty pudlu! - przytknęła ucho do drewnianej powierzchni i usłyszała ciche chrapanie.

W jakiś czas później drzwi szafy otwarły się i do środka wpadło jaskrawe światło słoneczne. Callie zamrugała powiekami i uniosła wzrok na Juliana.

- Cześć! - przywitała go. Przez długą chwilę stał w milczeniu, a jego spojrzenie wędrowało tam i z powrotem - z niej na pudełko zabawek.

- Nie będę chyba pytał - oświadczył w końcu. - Po prostu zamknę drzwi i pójdę sobie.

- Brutus mnie tu zamknął - wyjaśniła z sennym uśmiechem, wyciągając do niego ręce. - Czy to nie paskudne z jego strony?

Postawił ją na nogi, wybuchając śmiechem, gdy zachwiała się i upadła na niego, rozsiewając wokół plażowe zabawki.

- Moim zdaniem to czyste okrucieństwo - odparł i ucałował ją.

Nic innego nie zdołałoby tak dokładnie jej rozbudzić. Obejmując ramionami jego szyję, odpłaciła mu pocałunkiem.

- Pragnę cię - poinformował ją ochryple.

Niechętnie oderwała się od niego, uniosła rękę i przesunęła palcem po szorstkiej skórze pokrywającej jego brodę.

- Ja także cię pragnę. I co zrobimy z tym fantem?

- Wrócimy do szafy i zamkniemy drzwi?

Zaśmiała się, potrząsając głową.

- Kuszące, ale nie ma tam aż tyle miejsca. - Nagle przypomniała sobie o Valerie. - Która godzina? Czy już po drugiej? - urwała. - A racja, ty już nie nosisz zegarka. Jak mogłam zapomnieć?

- Nie wiem - mruknął Julian, przytulając ją mocniej. W jego oczach błysnęło rozbawienie.

- Chyba wciąż jeszcze śpię - schyliła się i podniosła plastykowe wiaderko i łopatkę, spoczywające tuż u ich stóp: - Miałam właśnie wyciągnąć te zabawki, kiedy Brutus... - nagle uświadomiła sobie, co właściwie wyznała. - To znaczy... widzisz...

- Widzę lepiej, niż ci się wydaje, kochanie. Nie uważasz, że Brutus zamknął cię w szafie, aby właśnie temu zapobiec?

- Nie bądź śmieszny - Callie wrzuciła resztę zabawek do szafy i zatrzasnęła drzwi. - Naprawdę, Julianie. Mówisz tak, jakbyś myślał, że to człowiek, czy co.

Zakrztusił się śmiechem.

- Zauważyłem, że nie powtarzasz tego, kiedy ten kundel jest w zasięgu słuchu - uniósł jej podbródek i zmuszona była na niego spojrzeć. - Przewidywałem, że ten zakład nie będzie dla ciebie łatwy. I zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się starasz. Możesz tego dokonać, Callie. Wiem, że możesz.

- Nie jestem taka pewna. - Jej usta skrzywiły się lekko.

- Pomyśl o tym, jako o umiejętności, którą musisz opanować. Sztuce mówienia „nie".

- Ale dlaczego? Dlaczego przez cały czas mam mówić „nie". Zdecydowanie wolałabym mówić „tak".

Jego usta musnęły wargi Callie.

- Czy mam ci zaproponować coś, na co możesz odpowiedzieć „tak"?

- Nie - odparła z perwersyjnym zadowoleniem. - Do diabła, Julianie! To niesprawiedliwe. Zmuszasz mnie do czegoś, co stoi w całkowitej sprzeczności z moją naturą.

- Wcale nie - stwierdził z uporem. - Nalegam, abyś nauczyła się odmawiać, jeśli to konieczne. Nie chcę bynajmniej, byś odmawiała wszystkich przysług. Po prostu naucz się wybierać.

- Cóż, skoro nie wolno mi nikomu pomóc, czy tego chcę, czy nie, to myślę, że zadzwonię do Valerie - oznajmiła z godnością. - Żeby pogadać. Tylko po to. Zdecydowanie nie z powodu jakichkolwiek plażowych zabawek, ani durnych zakładów.

Lecz po telefonie i zdecydowanie kiepskich usprawiedliwieniach, w których unikała starannie jakichkolwiek aluzji do zakładu, Callie zastanowiła się nad tym, co powiedział Julian. Długo nad tym myślała - przez całą resztę dnia - podczas gdy on i dzieciaki zajmowali się remontem. Patrzyła, jak razem pracują, jak rośnie więź między nimi i wzajemny szacunek. I patrzyła na niego. Nie było to specjalnie trudne - wręcz przeciwnie, bardzo przyjemne. Podobał się jej sposób, w jaki się poruszał. Jego brązowe oczy, które jaśnieją, gdy się śmieje, i ciemnieją, gdy jest zły. I to, jak zdejmuje okulary, zastanawiając się nad jakąś odpowiedzią, lub podsuwa je wysoko, gdy instynktownie chce zdystansować się od czegoś lub kogoś.

Kochała go. Kochała jego śmiech i poczucie humoru, jakie by ono nie było dziwne. Kochała go nawet za to, co próbował zrobić, choć nie zgadzała się z jego rozumowaniem.

Nie rozwiewało to jednak dręczących ją wątpliwości. Powiedział, że nie może jej nic obiecać co do Willow's End, gdyby przegrała zakład. I poza warunkami tegoż zakładu nie zaproponował jej nic więcej. Teraz to już nie wystarczało. Nawet Willow's End nie było najważniejsze. Pragnęła mieć Juliana, nie dom. Chciała zostać częścią jego życia, mieszkać z nim, kochać go i mieć z nim dzieci. Niestety, tego jej nie zaproponował.

Siódmego dnia Callie uświadomiła sobie, że wygra zakład. Sprawiło jej to przyjemność, lecz nie szaleńczą radość, jakiej oczekiwała. Zamiast tego zrozumiała, że wolałaby zażądać czegoś zupełnie innego niż Willow's End. Gdyby mogła, poprosiłaby o miłość Juliana.

Zadźwięczał telefon. Odebrała go bez wahania.

- Halo? Tak, panie burmistrzu, co mogę dla pana zrobić? - słuchała przez minutę, po czym odparła gładko. - Dziękuję za pamięć, ale obawiam się, że nie mogę panu pomóc. Czy rozmawiał pan z Suzanne Ashmore? Suzanne zawsze gotowa jest podać pomocną dłoń. Tak, może następnym razem. Mnie też bardzo miło.

Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Cóż, jeśli już nic więcej, to przynajmniej uzyskała dużą wprawę w odmawianiu pomocy. Nie wiedziała tylko, czy uznać to za pozytywne osiągnięcie. Telefon zadzwonił po raz drugi i sięgnęła po niego, zadowolona, że dziś kończy się zakład. To zaczynało być męczące.

- Halo?

- Callie? To ja - odezwał się stłumiony głos.

- Donna? - Callie zmarszczyła brwi. - Coś nie w porządku? Twój głos brzmi jakoś dziwnie.

W odpowiedzi usłyszała dźwięk, podgrzanie przypominający szloch.

- To chodzi o Cory'ego. Coś się stało.

- Co? Co takiego? Czy coś mu jest?

- Nie, to nie to. Wpadł w kłopoty. Jestem na posterunku policji. Oni... oni go aresztowali - tym razem nie było wątpliwości: płakała. - Proszę cię, przyjedź.

- Oczywiście - zapewniła ją Callie kojącym tonem. - Spróbuj się uspokoić, Donna. Już jadę. Jesteś na posterunku Southside?

- Tak. Szybko, Callie. Boję się.

- Wiem. Dobrze zrobiłaś, dzwoniąc do mnie. Będę tam za pięć minut.

Callie odwiesiła słuchawkę i przymknęła oczy. Nawet przez sekundę nie wątpiła, że postępuje słusznie. Musi pomóc Cory'emu. Nie ma wyboru. Pewne rzeczy są ważniejsze, niż zakład o dom.

Żal przyjdzie później.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Reguła numer 100

Reguły istnieją po to, aby je łamać.

Callie zahamowała przed posterunkiem policji na Southside i wyskoczyła z samochodu.

- Co się stało? - spytała ostro Donnę, która natychmiast do niej podbiegła. - Gdzie jest Cory?

- W środku. Policja myśli, że on jest zamieszany w kolejny przypadek wandalizmu. On tego nie zrobił, Callie. Był wtedy w Willow's End. Ale nikt mu nie wierzy - spojrzała na budynek policyjny i w jej błękitnych oczach mignął strach. - Chyba go aresztowali. Jeżeli dowiedzą się o tym jego rodzice, to będzie w wielkich kłopotach. Pomożesz nam?

- Oczywiście - razem pośpieszyły do środka i podeszły do dyżurnego policjanta.

- Witaj, Callie - przywitał ją sierżant Collins. - Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę?

- Przyszłam tu z powodu Cory'ego Muldrewa - odparła, uspokajająco ściskając dłoń Donny.

Na szczęście wyjaśnienie całej sytuacji nie zabrało zbyt wiele czasu. Zajmujący się sprawą policjant nie robił żadnych problemów. Porównali zeznania i, ku wspólnej uldze, odkryli, że w czasie zajścia Cory pracował w Willow's End.

- Jestem przekonana, że Cory nie mógł tego zrobić - tłumaczyła sierżantowi Collinsowi. - Gdybyście potrzebowali świadectwa Juliana...

- Nie, nie trzeba. Zabierz tego młodego człowieka do domu, to wszystko.

- Czy moi rodzice muszą wiedzieć, że tu byłem? - spytał Cory. - Jeśli ojciec się dowie, może chcieć wnieść oskarżenie o nieuzasadnione aresztowanie czy coś w tym rodzaju.

Callie wymamrotała pod nosem bardzo nieprzyzwoite słowo, po czym złapała chłopca za koszulę. Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, wyciągnęła go siłą z posterunku do samochodu. Kwadrans później była już z powrotem w Willow's End - kompletnie wyczerpana.

Padła bez sił na kuchenne krzesło i zwiesiła głowę. A więc przegrała zakład. Straciła Willow's End. Postąpiła zgodnie ze swoim sumieniem i uczyniła słusznie. Julian zrozumie, że to sprawa sumienia.

- Callie?

Uniosła głowę i ujrzała Juliana, stojącego w drzwiach kuchni. Postąpił w jej stronę, ona zaś wbiła w niego wzrok niezdolna, by cokolwiek powiedzieć. Odpowiedź oznaczałaby przypieczętowanie faktu przegrania zakładu, a Callie chciała, żeby jeszcze przez parę minut wszystko było tak, jak dawniej.

Julian uśmiechnął się do niej ciepło.

- Szukałem cię jakiś czas temu. Myślałem, że może chciałabyś popływać. Obawiam się jednak, że teraz jest już za późno - wskazał na swój garnitur.- W pracy zdarzyło się coś niespodziewanego i muszę się widzieć z jednym z klientów, w Peorii.

Jego ciemne włosy, nadal wilgotne, przylegały do czaszki czarnymi falami. Nie odrywała od niego wzroku.

- Wszystko w porządku? - spytał z niepokojem.

- Jasne - niemal się uśmiechnęła. Zawsze było „w porządku", kiedy znajdował się w pobliżu. Jakby posiadł magiczną umiejętność sprawiania, że jej świat stawał się przyjazny.

Zawahał się, wyraźnie nie chcąc odejść.

- Gdzie byłaś?

- W mieście - głęboko zaczerpnęła tchu. Powinna mu powiedzieć i mieć już to za sobą. Czekanie niczego nie ułatwi. - Julianie...

- Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - podszedł do stołu, rzucił na niego płaszcz i teczkę. - Jesteś taka... taka spokojna. - A, przy okazji - gratuluję - uśmiechnął się szeroko na widok jej zdumienia. - Chodź tu. Mam coś dla ciebie.

- Julianie - powiedziała szybko Callie. - Muszę ci powiedzieć, że...

- Powiesz mi potem. To jest ważniejsze.

Położył jej dłonie na ramionach i przyciągnął do siebie. Callie odetchnęła głęboko, wdychając jego zapach. Już to tylko wystarczyło, by zakręciło jej się w głowie. Objęła go wpół i poddała się uściskowi, tuląc głowę do ciepłej, kojącej piersi. Tak dobrze czuła się w jego ramionach. Wszystko inne zbladło w zestawienia z tym faktem.

- Gratulacje, zielonooka - mruknął. Jego usta muskały jej wargi. - Udało ci się. Pięć minut temu wygrałaś zakład. Szczerze mówiąc, miałem wątpliwości, ale dałaś radę. Nie mógłbym być szczęśliwszy.

Callie zacisnęła powieki. Jego dotyk, słuchanie tych słów - wszystko to było jedną wielką torturą. Nie zasłużyła na pochwały. Musi wyznać prawdę, nawet jeśli nie zdoła znieść widoku rozczarowania i pogardy, zastępujących w jego oczach dumę i radość. Kiedy Julian się dowie, co zrobiła, będzie musiał sprzedać Willow's End. Nie ma innego wyjścia.

Delikatnie uwolniła się z jego objęć.

- Julianie, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Nie wygrałam zakładu. Niedawno dzwoniła Donna. Potrzebowali z Corym mojej pomocy. Nie mogłam im odmówić.

Czuła narastający w nim chłód. Milczał, lecz pod tą spokojną powloką jego mózg pracował w szaleńczym tempie.

- Porozmawiamy o tym później - powiedział cicho. - Teraz nie ma na to czasu. Przepraszam. Gdyby nie ta sytuacja w biurze... Zajmiemy się tym, gdy tylko wrócę.

- Czy ma to sens? - szepnęła.

- Zawsze jest jakiś sens - choćby z tej jednej przyczyny...

Nachylił się i pocałował ją. Jego usta były twarde, zdecydowane, w ciszy składały obietnice, którym Callie pragnęła wierzyć. Przywarła do niego. Jej dłonie wślizgnęły się pod bawełnianą koszulę i zamknęły na ramionach. Uściskiem, gorącym pocałunkiem błagała bez słów o wyrozumiałość... o miłość.

- Julianie... - wyszeptała cichutko.

Przebiegł dłonią po jej włosach, pociągając je lekko.

- Bądź cierpliwa, Callie. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi - z tymi słowami podniósł walizeczkę, zabrał płaszcz i wyszedł.

„Zaufaj mi", powiedział Julian. I ufała. Zawierzyłaby mu własne życie. Ale nie Willow's End. Wcale nie ukrywał swoich zamiarów - chciał je sprzedać. I dzięki niej teraz mógł to zrobić.

Brutus przytruchtał do kuchni i klapnął na podłogę, odwracając od niej głowę.

- Wiem, wiem - powiedziała. - Zawaliłam sprawę. Zawiodłam wszystkich. Odczep się, dobrze?

Pies westchnął donośnie.

- Przynajmniej wiem, jak między nami rzeczy stoją - wymamrotała.

- No dobra! Czy ktoś mi w końcu łaskawie wyjaśnij co tu się właściwie dzieje? Dosyć już tych tajemnic - Valerie z rozmachem otworzyła tylne drzwi.

Callie spojrzała na nią i wybuchnęła płaczem.

- Wiedziałam. Wiedziałam! - krzyknęła zdumiona przyjaciółka. - Wszystkie te dziwaczne telefony, żałosne wykręty. Całe Willow aż huczy od pogłosek, jak bardzo się zmieniłaś. Zdecydowali, że to zły wpływ Juliana i że powinno się go przegnać z miasta. Powiedziałam im, że najpierw z tobą pogadam - odwróciła się do Brutusa. - A ty zjeżdżaj stąd! Nie życzę sobie żadnych ponurych min - to tylko pogarsza sytuację. Poza tym, to sprawy między nami, dziewczynami. A ciebie, mimo operacji, nadal uważam raczej za samca.

Brutus z parsknięciem uniósł się na nogi i opuścił pomieszczenie.

Valerie złapała Callie za ramiona i podprowadziła do stołu.

- Siadaj. Ja zrobię herbatę. Choć z twojego wyglądu wnoszę, że bardziej by ci się przydała duża whisky - zalała wrzątkiem przygotowane torebki i postawiła na stole dwa parujące kubki. - A teraz gadaj. Co się tu dzieje?

Wydawało się, że minęła wieczność, nim Callie opowiedziała całą historię. W końcu jednak zabrakło jej słów. Valerie z namysłem uniosła kubek.

- Chcesz znać moje zdanie?

- A spodoba mi się? - Callie uśmiechnęła się słabo.

- Raczej nie. Ale i tak ci je powiem. Julian ma rację. Ludzie naprawdę cię wykorzystują. Nawet ja to robię - gestem uciszyła protesty przyjaciółki. - Och! Nie z rozmysłem. Po prostu zawsze jesteś taka gotowa do pomocy. Po pewnym czasie ludzie zaczynają traktować to jak coś oczywistego. Potrzeba przewodniczącego jakiegoś komitetu? Poproście Callie. Tuzin ciastek na szkolną imprezę? Callie upiecze. Ktoś musi się zająć Tomem, Dickiem czy Dannym? Callie ubóstwia dzieci.

- Okay, okay. Przecież myślę. Dostałam dziś nauczkę - westchnęła. - I co to dało? Straciłam Willow's End.

- Czy Julian ci to powiedział?

- Mówił, że chce sprzedać dom.

- Chce. Jest pewna różnica między „chce" a ,,zamierza". Callie, jemu wyraźnie na tobie zależy. Czy nawet przez sekundę sądziłaś, że naprawdę chciałby ci odebrać Willow's End? Mam wrażenie, że przez cały czas robił wszystko, co w jego mocy, abyś to ty wygrała wasz zakład.

Callie potrząsnęła głową.

- Jeżeli chciał, żebym wygrała, to czemu po prostu nie zgodził się, byśmy zatrzymali Willow's End?

- Ponieważ będąc w Chicago przez cały czas zastanawiałby się, co też ty tu wyczyniasz i w co nowego się wplątałaś. Myśl, dziewczyno! Zdajesz sobie sprawę, ile Julian ryzykował, zakładając się z tobą?

- On ryzykował? To ja tracę Willow's End.

- On też je traci - łagodnie zwróciła jej uwagę Valerie. - Julian nigdy nie powiedział, że nie chce tego domu. W rzeczywistości ani przez chwilę nie myślał w tej sprawie o sobie. Chciał sprzedać Willow's End, bo martwił się o ciebie. Usiłuje zrobić tak, jak będzie najlepiej dla ciebie. I zależy mu na tym do tego stopnia, że zaryzykował nawet wasz świeży związek.

- Ja... nigdy o tym nie pomyślałam - wyjąkała Callie. - Ale co teraz? Zawiodłam na całej linii. To znaczy nie, musiałam przecież pomóc Cory'emu. Tylko że przegrałam zakład.

- Chyba musisz zdecydować, co jest dla ciebie ważniejsze, Willow's End czy Julian,

„Julian" - w jej umyśle natychmiast pojawiła się odpowiedź. Z żalem odsunęła na bok swe wspomnienia, związane z Willow's End. Julian miał rację. To nie dom był ważny, lecz ludzie, którzy w nim mieszkali. A on sam był niewątpliwie najważniejszy.

- Dziękuję - odparła z szerokim uśmiechem. - Sama nie wiesz, jak bardzo ułatwiłaś mi wszystko.

Nieco później tego samego popołudnia w domu rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi frontowych. Myśląc, że to może Julian, Callie podbiegła, by go wpuścić. Pojęła swoją pomyłkę już w momencie otwierania drzwi. Julian nie dzwoniłby przecież - tylko wszedł.

Ujrzała przystojnego wysokiego mężczyznę, który wyciągnął do niej rękę.

- Cześć - powiedział. - Jestem Brad Anderson.

- Oczywiście - odparła Callie, potrząsając jego dłonią. - Jak ci leci, Brad? Wejdziesz? - Brutus warknął cicho i Callie spojrzała na niego ze zdumieniem. Co mu się stało?

- Z rozkoszą - odparł skwapliwie Brad, zawahał się jednak. - Czy twój pies gryzie?

- Nie jestem pewna - przyznała szczerze Callie.

Wspólnik Juliana roześmiał się, jakby powiedziała doskonały dowcip, i Callie nie miała odwagi wyjaśnić, że mówiła absolutnie poważnie.

- Miło cię znów widzieć - uśmiechnął się do niej. W jego oczach dostrzegła zachwyt. Callie nie wiedziała jednak, czym w gruncie rzeczy miałby się tak zachwycać.

- Juliana nie ma. Musiał wyjechać służbowo do Peorii.

- Wiem. Właśnie stamtąd wracam. Wstąpiłem, żeby zabrać do Chicago pewne papiery. - Brad pogrzebał w kieszeniach płaszcza i wyjął kopertę. - Julian kazał ci to doręczyć.

Nie dbając o to, czego w podobnych sytuacjach wymaga zwykła uprzejmość, Callie rozdarła kopertę i pośpiesznie przebiegła oczami tekst. „Callie, daj Bradowi, co tylko będzie chciał. Przykro mi z powodu zakładu, ustalimy wszystko po moim powrocie". List podpisany był zamaszystym inicjałem.

- Posłuchaj - odezwał się Brad. - Nie chciałbym cię poganiać, ale naprawdę muszę zabrać te papiery - rozejrzał się z zapałem. - Choć miałem nadzieję, że zechcesz pokazać mi dom.

Callie patrzyła na niego ze zdumieniem.

- Masz na myśli wycieczkę, czy coś w tym rodzaju? - widząc jego potakujące skinienie, usiłowała zgadnąć. - A, pewnie chcesz zobaczyć zmiany, jakie wprowadził Julian.

- Jeśli sądzisz, że warto - Brad wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to interesuje mnie przede wszystkim samo miejsce. Jeśli Julian zrobił coś, co mi się nie spodoba, zawsze mogę to zmienić.

Callie przekrzywiła głowę. Brad wyglądał raczej na człowieka inteligentnego, a jego słowa były raczej jasne. Dlaczego więc nic z nich nie rozumiała? Musi czuć jeszcze otępienie. Zbytni natłok wrażeń chyba czasowo uszkodził jej mózg. Coś takiego!

Przypomniała sobie instrukcje Juliana. Były bardzo wyraźne. Biorąc pod uwagę obecną sytuację, najrozsądniej będzie ściśle się ich trzymać.

- Od czego chciałbyś zacząć?

- Nie masz nic przeciw temu? Z jakiegoś powodu sądziłem, że możesz nie mieć na to ochoty.

- Julian pisze, żeby dać wszystko, czego tylko chcesz - wyszczerzyła zęby w udanym uśmiechu. - Życzysz sobie szczegółowej wycieczki, czy wystarczy ci pobieżne zwiedzanie?

- Szczegółowej.

Najpierw Callie zaprowadziła go do jadalni, zaskoczona, że Brutus zdecydował się im towarzyszyć. Wskazała wprowadzone ulepszenia, nie starając się nawet ukryć dumy, jaką oboje z Julianem czuli z tego powodu. Szczególnie odnowienie ozdobnego sufitu było niezmiernie trudne.

- Nieźle - Brad wskazał drzwi z drugiej strony pokoju. - Dokąd prowadzą?

- Do kuchni.

- To chyba nie problem - mrugnął do niej - choć znając moją żonę przypuszczam, że będzie chciała wywalić ścianę i połączyć te dwa pokoje.

Callie spojrzała na niego, jakby nagle zwariował.

- Więc jej nie pozwól.

Wybuchnął śmiechem, a ona zastanowiła się, czy aby na pewno to Brad oszalał.

- Widzę, że nie straciłaś poczucia humoru. To dobrze. Obejrzyjmy kuchnię - ruszył naprzód, Callie i Brutus podążyli jego śladem. - Marie dostanie apopleksji, kiedy to zobaczy.

- Znowu twoja żona? - domyśliła się Callie. - A dlaczego miałaby dostać apopleksji na widok mojej kuchni. Eee, kuchni Juliana.

- Bo uwielbia chrom i szkło. Cały ten dąb doprowadzi ją do szału.

- Pozwól sobie powiedzieć, co Marie może...

Brad podszedł do kuchennych drzwi i wyjrzał na zewnątrz.

- A oto i jezioro. Boże, kocham je! Spędziliśmy tu kiedyś całe wakacje. Pamiętasz?

- Aż za dobrze - mruknęła Callie.

- Ono należy do domu, prawda? Nie stanowi czyjejś własności?

- Nie. A teraz posłuchaj.:.

- Fantastycznie. Chodź dalej. Sprawdźmy pozostałe pokoje.

Brutus warknął za oddalającymi się plecami mężczyzny.

- To dopiero piła!- rzekła Callie. - A Julian miał czelność narzekać na Maudie. Maudie mogłaby pobierać lekcje u tego gościa - potrząsnęła głową. - To dziwne. Nie pamiętam, żeby już wtedy był taki.

Znaleźli Brada w bibliotece.

- Czy mogłabyś to przytrzymać? - poprosił, podając jej jeden koniec miarki. - A teraz stań przy oknach, a ja zobaczę, ile tu mamy miejsca.

- Czy byłbyś tak uprzejmy wyjaśnić mi..

- Cholera! No cóż, to nie problem. Trzeba będzie wyrzucić te biblioteczki. W przeciwnym razie sauna Marie tu nie wejdzie.

- Ustalmy od razu jedną rzecz. Nie tkniesz tych regałów nawet palcem. To prawdziwy mahoń i mają ponad sto lat!

- Aż tyle? Definitywnie trzeba się ich pozbyć. Już dawno przestały być użyteczne, zgodzisz się z tym chyba?

- Nie, nie zgodzę się. Co to właściwie ma znaczyć? Przychodzisz tu i mierzysz pokoje, planujesz wyrzucanie mebli, burzenie ścian? Nie ty jesteś właścicielem tego domu.

- Może jeszcze nie. Ale już wkrótce będę.

Callie poczuła się, jakby ktoś nagle wymierzył jej ogłuszający cios. Spojrzała na niego wstrząśnięta, a z jej twarzy odpłynął wszelki kolor.

- Nie - szepnęła z niedowierzaniem. - To niemożliwe.

Brad jęknął.

- Nie wiedziałaś? Nic dziwnego, że byłaś taka spokojna.

- Julian... - głos jej się załamał i musiała przywołać całą swą determinację, by dokończyć to pytanie. - Julian sprzedaje ci Willow's End?

- Obiecał mi prawo pierwokupu.

- Kiedy? Jak...?

- Przez telefon - Brad bezradnie wzruszył ramionami. Dziś zaś dowiedziałem się, że Willow's End jest jego własnością. A skoro tak...Słabo ci? Lepiej wyjdźmy na świeże powietrze - zaproponował Brad. Wziął ją za rękę i praktycznie wypchnął za drzwi, na słońce. Zatrzymał się dopiero przy krzaku róż, który Callie i Julian zasadzili specjalnie dla Maudie.

Wyciągnęła rękę i łagodnie dotknęła wielką czerwoną różę, przełykając łzy. Jak miała to znieść?

- Hej, Callie - powitał ją głos, dochodzący z podjazdu. - Co się dzieje?

Odwróciła się, niepewna, czy widok Cory'ego polepszy sytuację, czy może jeszcze ją pogorszy. Wiedziała jedno - nie wolno jej się rozpłakać.

- Callie? - powtórzył z troską Cory. - Co ci jest? - spojrzał na Brada i w jego oczach błysnęło podejrzenie. - Ten facet cię zaczepia? Chcesz, żebym dał mu w zęby? Po tym, co dzisiaj zrobiłaś, jestem ci coś winien.

Brad odsunął się nieco od nastolatka, wyraźnie szukając jakiegoś neutralnego tematu rozmowy.

- Co za śliczne róże - zauważył, próbując wylać nieco oliwy na wzburzone fale. - Jaka szkoda, że mamy na nie uczulenie - kichnął, jakby podkreślając te słowa, po czym cisnął na pokryte oliwą wody płonącą pochodnię. - Może Marie zasadzi zamiast nich lilie.

- Lilie! - napływające do oczu łzy zniknęły, zastąpione szaleńczą furią. - Maudie nie cierpi lilii!

Jednocześnie rozległ się mrożący krew w żyłach skowyt i wściekłe warczenie, po czym Brad zniknął pod kupą brązowego futra.

- Ratunku! - dobiegł ich zduszony krzyk.

- Załatw go, Brutus - zachęcał donośnie Cory. - Bo jak nie, to ja się tym zajmę - zerknął na Callie. - Nie powiedziałaś jeszcze - za co obrywa ten gość?

Nie zdołała powiedzieć, na podjeździe zahamował samochód, z którego wyprysnął Julian. Rzucił się w sam środek kotłowaniny i na moment zniknął w wirze fruwających skrawków futra i drogiego garnituru. Ku całkowitemu zdumieniu Callie, wynurzył się stamtąd po chwili, jedną ręką trzymając Brada, drugą zaś - Brutusa.

- Co się tu, u ciężkiego licha, dzieje? - spytał ostro.

- On - oznajmiła rozwścieczona Callie, oskarżycielko wskazując Brada - chce powyrywać róże Maudie i zasadzić na ich miejsce lilie! Jeżeli Brutus nie przegryzie mu gardła, to ja to zrobię!

Brutus posłusznie skoczył na Brada, szczerząc kły. Julian musiał użyć całej swojej siły, aby go powstrzymać.

- Siadaj i zamknij się! - rozkazał Julian stanowczo. Wbrew oczekiwaniom wszystkich obecnych. Brutus posłuchał natychmiast. Julian zwrócił zimne spojrzenie na swego wspólnika. - Chcesz zasadzić lilie na miejscu róż Maudie? Zwariowałeś?

- Ja zwariowałem? Ja? - krzyknął Brad, cofając się wolno. - Nie ma mowy! Nie kupiłbym tego domu wariatów, nawet gdybyś go dawał za darmo!

- Tak? A kto cię prosił? - wtrącił swe trzy grosze Cory.

- Zamknij się, Cory - Julian zazgrzytał zębami, po czym odwrócił się do przyjaciela. - Tak? A kto cię prosił, Brad?

- Co takiego? Wszyscy tu poszaleliście? Sam mi to proponowałeś. Tego dnia, przez telefon. Ale teraz zawaliłeś sprawę. Możesz sobie zatrzymać te swoje zeżarte przez korniki biblioteczki, idiotyczne sufity i całe to obrzydliwe drewno. Kupuję mieszkanie w mieście! - po dwóch minutach znalazł się już w samochodzie i odjechał, pozostawiając po sobie jedynie chmurę kurzu.

Julian zwrócił się do Callie:

- No dobra, odegrałem twardziela. Obroniłem ciebie, tego durnego kundla i głupie kwiatki. A teraz czy mogłabyś mi powiedzieć, przed czym właściwie was broniłem? Właśnie zerwałem bardzo korzystną współpracę i zakładam, że istnieje po temu jakiś bardzo dobry powód.

Cory z zainteresowaniem przenosił spojrzenia z Juliana na Callie.

- Jak możesz tak stać i pytać mnie o to? - Callie aż zachłysnęła się powietrzem.

- Okay, po prostu do niego zadzwonię - Julian odzyskał swój zwykły spokój a zadziwiającą szybkością. - Jazda do Chicago zajmie mu trzy godziny - no, z tą prędkością, dwie.

- Może i masz prawo, aby sprzedać Willow's End - rzuciła gniewnie Callie - ale prędzej zburzę je gołymi rękami, niż pozwolę ci sprzedać je Bradowi.

- Przez ten czas zdążył ochłonąć.

- Chciał w bibliotece umieścić saunę!

- Najprawdopodobniej do wieczora się pogodzimy, Brad nie należy do tych, co długo chowają urazę - stwierdził z przekonaniem.

- Julianie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Westchnął i położył jej ręce na ramionach.

- Przepraszam cię, Callie. Ale powinnaś była trochę bardziej mi zaufać. Nawet gdybym zdecydował się sprzedać Bradowi Willow's End - a wcale tego nie zrobiłem - najpierw bym cię uprzedził.

- Ale on mówił...

- On - tak. Ja - nie - delikatnie potrząsnął nią. - Kiedyś faktycznie powiedziałem Bradowi, że sprzedam mu Willow's End. Nie patrz na mnie takim nieszczęśliwym wzrokiem. Byłem wtedy wściekły i ani przez chwilę nie sądziłem, że weźmie to na serio. Z pewnością zaś nigdy nie dałem mu najmniejszych powodów, aby - kiedy już poznaliśmy zawartość testamentu Maudie - myślał, że sprzedam mu dom.

Zakiełkowała w niej nieśmiała nadzieja.

- Ty... chcesz zatrzymać Willow's End?

- Jasne, że tak - wtrącił Cory. - A co myślałaś? Że dostał świra?

- Dzięki, Cory - odparł sucho Julian. - Czy przyszedłeś tu z jakiegoś szczególnego powodu, czy po prostu chciałeś wystawić za szwank moją cierpliwość?

Cory zastanowił się przez moment.

- To pierwsze. Wpadłem, żeby jeszcze raz podziękować Callie za to, że ocaliła moją skórę. Gdyby nie wyjaśniła glinom, jak się rzeczy mają, siedziałbym w tej chwili na tyłku w pierdlu.

Julian spojrzał na Callie i pytająco uniósł brwi.

- To dlatego przegrałaś zakład? Zaskoczyłaś mnie. Wizja Cory'ego w pace może być dość interesująca. Biorąc pod uwagę, że na drugiej szali spoczywał Willow's End, nie zawahałaś się choćby przez chwilę?

- Ani trochę - odrzekła stanowczo Callie i objęła go mocno. - I powiem ci coś jeszcze. Możesz sprzedać ten dom, dać go komuś w prezencie czy nawet spalić wraz z zawartością, i ani na jotę nie zmieni to moich uczuć do ciebie. Miałeś rację, „Tam dom twój, gdzie serce twoje". Zarówno moje serce jak i dom są tutaj - w twoich ramionach. Kocham cię, Julianie Lord. I co teraz powiesz?

- Wygląda na to, że mogę powiedzieć tylko jedno.

- To znaczy? - szepnęła.

Zniżył głowę tak, że jego usta niemal dotykały jej ust

- Że cię kocham, że chcę się z tobą ożenić. I że chcę z tobą mieszkać, mieć dzieci i wychowywać je razem tu, w Willow's End.

- Naprawdę? - jej oczy wypełniły się łzami. - Mimo że tak bardzo cię zawiodłam? Mimo że przegrałam zakład?

- Nie zawiodłaś mnie, nigdy nie zawiedziesz. Czy myślisz, że ten głupi zakład przesłoniłby mi coś tak ważnego, jak nasze dzieci? Pragnąłem jedynie, abyś uświadomiła sobie parę spraw. Zrobiłaś to. Jestem z ciebie dumny.

- Ale cała ta historia z mówieniem „nie"...

- Sama przyznaj, Callie. Mówienie „nie" sprawia ci pewne problemy. I masz tendencje do przyjmowania na siebie więcej niż możesz udźwignąć. Chciałem, żebyś nauczyła się pewnej ostrożności.

- To mi się chyba udało - miała nieco niepewną minę. - Ale nauczyłam się czegoś więcej,

- Czyli? - Odgarnął jej włosy z czoła.

- Ja naprawdę lubię pomagać ludziom. Sprawia mi to przyjemność. I zrozumiałam, że miałeś rację... co do mojej matki. To rzeczywiście jedna z najbardziej samolubnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałam, i nigdy nie chciałabym być taka jak ona. Może w rezultacie nieco przesadzam.

- A może i nie tak „nieco" - zachichotał. - I nie martw się. Zupełnie nie przypominasz matki - ucałował jej rozchylone wargi. - Jesteś jedną z najmilszych, najbardziej uczynnych osób, jakie mam przyjemność znać.

- Kocham cię, Julianie.

- Ja ciebie też, zielonooka. Nie jesteś jednak jedyna. Ja także czegoś się nauczyłem.

- Tak? A czego?

- Że pomimo mojej reguły numer jeden istnieją rzeczy, dla zachowania których, człowiek zrobi wszystko, nieważne jak wiele.

Brutus wcisnął między nich mokry nos, spoglądając wyczekująco to na jedno, to na drugie.

Usta Juliana musnęły jej twarz.

- Lecz nie jestem pewien, czy twój pies jest jedną z tych rzeczy.

- Nasz pies - poprawiła swego byłego brata Callie, po czym sama go pocałowała. - Nasz pies.

- To się dopiero nazywa dobre zakończenie - oznajmił z satysfakcją Cory.

EPILOG

Kilka godzin przed świtem Julian obudził się. Jego żona, poślubiona niecały dzień temu, leżała obok i spała, zaś ręce miała złożone pod brodę. Przez długą chwilę po prostu leżał bez ruchu, wpatrując się w nią, zadziwiony łączącym ich cudem miłości.

Gdyby nie ta miłość, to nie był pewien, czy zdołałby przetrwać sam ślub. Przez myśl przemknęła mu seria obrazów: Callie, w zwiewnej białej sukni, eskortowana do „ołtarza" przez Brutusa; Brutus osuszający trzy miski szampana i, co wydawałoby się niemożliwe, faktycznie bijący swój niesławny rekord z Dnia Ojców Założycieli; Callie, Donna i Cory uprawiający zapasy przed kamerami.

Westchnął z zadowoleniem. To był dzień, którego nigdy nie zapomni.

W żołądku zaburczało mu z głodu, toteż ostrożnie, aby nie zbudzić Callie, wyśliznął się z łóżka i zszedł na dół, do kuchni. Otworzył lodówkę. Dłuższy czas spoglądał na kawałki surowego rybiego mięsa. „Daj spokój, poddaj się - powiedział do siebie. - Jeśli jesteś dostatecznie sprytny, nauczysz się to uwielbiać. Tak jak nauczyłeś się kochać psy, które myślą, że są ludźmi, rozbebeszone domy i żony, starające się pomóc każdemu".

Z rezygnacją, wzruszywszy ramionami, przeniósł talerz na kuchenny stół i postawił go obok czystej kartki papieru i pióra. Spojrzał z namysłem i ujął ją w palce. Zaczął pisać:

Jak przeżyć szczęśliwe małżeństwo. Rozdział pierwszy: Rok pierwszy. Reguła numer 1...

49



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 Day Leclaire Tam dom twój (Mąż z zasadami)
Day Leclaire Mąż z ogłoszenia
R271 Leclaire?y Mąż z ogłoszenia
Day Leclaire Jinxed
271 Leclaire?y Maz z ogloszenia
Day Leclaire Raj dla zakochanych
Day Leclaire Mr Strictly Business
Day Leclaire Królewski prezent
Gorliwość o dom Twój
Leclaire Day Mąz z ogłoszenia
0271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Maz z ogloszenia
271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
SF ejsco, biznes, Twoj dom
SF bumuz, biznes, Twoj dom
SF wpobu, biznes, Twoj dom

więcej podobnych podstron