Arthur Weasley
OSWOIĆ SMOKA
Romans dygresyjny przesiąknięty alkoholizmem i chrześcijaństwem
Betareaderzy: Minerwa, Wierzba Bijąca
Utwór jest w pełni kompatybilny z fanfiktami Dziewczyny Hagrida “Apokryf” i “Apokryf - epilog surrealistyczny”, Idy Lowry “Inny rodzaj magii” i "Puste miejsce" oraz Toroj “Expecto Patronum”, a do pierwszego miejsca po przecinku z tekstem kanonicznym.
Postacie Andrei, Lucy, Alexy Toran i Sirith Lestrange pochodzące ze wspomnianych fanfiktów zostały wprowadzone za wiedzą, zgodą i w porozumieniu z ich autorkami.
Autor stanowczo oświadcza, że wszelkie podobieństwo do osób istniejących i sytuacji zachodzących w rzeczywistości jest zamierzone.
Odcinek 1
Wagon restauracyjny Hogwart Expressu, poniedziałek, 4 września 1995
- …i mi opowiada, jaka to ta miotła jest wspaniała, jakie ma bajery i przyspieszenie - opowiadała szczupła blondynka w szacie Ravenclawu czarnowłosej dziewczynie w cywilu. - To ja go wtedy pytam, co mu to daje, że miotła przyspiesza o pół sekundy szybciej, a on mi mówi, że będzie o pół sekundy rychlej na imprezie…
Rudy czarodziej w luźnej bluzie z kapturem, sączący piwo przy sąsiednim stoliku, zakrztusił się.
- Wiciostych? - zapytał. - Prawdopodobnie dziewięćdziesiątka trójka?
Dziewczyny spojrzały na niego z lekkim przestrachem w oczach.
- Skąd pan wie? - zapytała blondynka.
- Skąd wiesz? - zapytała jednocześnie czarnowłosa, odrzucając na plecy długi warkocz.
- Przeczuwam w jasnowidzeniu - uśmiechnął się.
- Dobra, a poważnie?
- Tak poważnie Wiciostych to jest dyżurna wypasiona miotła dla niedorobionych szpanerów - odparł. - Jak ktoś ma więcej kasy jak rozumu, a lubi zaszpanować, to kupuje Wiciostycha. A dziewięć trzy ma sporo różnych wodotrysków, do niczego niepotrzebnych, ale za to można o nich długo i rzewnie opowiadać pannom, które się nie znają. A prawda jest taka, że jak ktoś naprawdę umie latać, to poleci na drzwiach od stodoły, chociaż ja osobiście wolę Srebrną Strzałę niż drzwi…
- Ale na Srebrnej Strzale nie da się grać w gwinta - zauważyła czarnowłosa.
Była bardzo podobna do Jenny. Widział to. Ale z czego właściwie? Wzrost nie, kolor włosów się nie zgadza. Oczu też nie. Nieistotne. Była podobna i już.
- Latałeś na Srebrnej Strzale? - zainteresowała się.
- Powiem więcej, latam głównie na es-es dwadzieścia. A bo?
- A nic, mój brat ma Srebrną Strzałę dwudziestą i bardzo chwali, a wszyscy dookoła się dziwią…
- To na razie - przerwała blondynka. - Zostawiam was samych. Miłej rozmowy o miotłach.
- Sprzedali ci bez problemu Ognistą? - zmieniła temat, wskazując głową na kieliszek stojący na jego stole.
- Wiesz… jak ci na imię…
- Susan - wyciągnęła rękę.
Odruchowo uścisnął tak, jakby się witał z kolegą. Ku jego zdziwieniu jej uścisk nie był wiele słabszy.
- Charlie. Od jakiegoś czasu jestem pełnoletni i to chyba widać.
- Fakt, widać, na szkołę nie wyglądasz. Do Glasgow jedziesz?
- Do końca. Pracę w Hogs dostałem, na parę miesięcy, ale zawsze coś. Dwudziestkę ma i chwali, mówisz?
Susan zmarszczyła brwi. Jej rozmówca wyraźnie nie miał ochoty rozwijać tematu pracy w Hogsmeade.
Okazał natomiast żywe zainteresowanie wszystkim, co dotyczyło Hogwartu. Szczególnie interesowało go to, jak nauczyciele odnoszą się do uczniów i nawzajem. Początkowo irytowało ją to, potem jednak ze zdziwieniem zauważyła, że naprawdę słucha wszystkiego, co mu mówi. Z rzadka pozwalał sobie na oględny komentarz.
Przez głowę przemknęło jej, że może jego wcale nie obchodzi Hogwart, tylko po prostu lubi słuchać, jak ona mówi. E tam, pomyślała. Jestem mocno nieletnia. A gdyby nawet, to co mnie to obchodzi, żeby chociaż był przystojny... no bez przesady, nie taki ostatni... e tam...
- ...i tak do końca to nikt nie wie, co się stało - relacjonowała wydarzenia Turnieju Trójmagicznego. - Na bank to wiadomo tyle, że wszedł do labiryntu Potter i Diggory, i tamtych dwoje spoza szkoły, oni wrócili, a potem, za parę godzin, pojawił się znikąd Potter z ciałem Diggory'ego.
- Szkoda chłopaka - westchnął. - Z tego, co mówisz, był cholernie w porządku. Oni wszyscy tacy... zaczekaj chwilę...
- Wszyscy, znaczy Hufflepuff?
- To swoją drogą, akurat miałem na myśli Diggorych.
- Znałeś Cedrica? - zdziwiła się.
- Znałem jego brata - odparł. I siostrę. Ale luźno - dodał pospiesznie, wstając od stołu.
Pociemniało mu w oczach. Widział ich znowu. Gdzieś z oddali dobiegał głos Mike'a Birchwooda:
- ...no to już, gramy, mugol i David robią herbatę...
Było ich czterech. Od kiedy wynaleziono grę w gwinta, ludzie na pewnym poziomie dobierają się czwórkami.
Odkąd Minerwa McGonagall została wicedyrektorem, grać w gwinta wolno było tylko w pokoju wspólnym. I nie po ogłoszeniu ciszy nocnej. Uznali to za krzyczącą niesprawiedliwość. I dalej grali w gwinta gdzie się tylko dało.
W trzeciej klasie zaczął im się plątać pod nogami David. W gwinta grać nie umiał i nie zamierzał się uczyć. Ale w grze nie przeszkadzał, herbatę parzył bez protestu, grał na organkach i wykłamywał ich z kłopotów w sposób budzący ogólny podziw.
Nazwali się Tajnym Klubem Gwinta imienia Minerwy McGonagall.
Było ich pięciu.
- Co ci jest? - zaniepokoiła się.
- A nic, za szybko wstałem i zakręciło mi się w głowie - zbagatelizował.
Nie potrzebowała fałszoskopu, żeby w to nie uwierzyć. Nie wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z układem krążenia i od byle czego dostaje zawrotu głowy. Spojrzała uważniej na jego twarz. Miał oczy człowieka, który widzi testrale. Znała kilku...
- Dzień dobry, pani profesor - odezwała się, widząc podchodzącą nauczycielkę historii magii.
- A dobry, dobry - uśmiechnęła się Lucy Blair. - Charlie, można prosić na słówko?
- Zaraz wracam - rzuciła Susan. Minęła bufet i weszła do przedziału dla prefektów.
- Słuchaj - zaczęła Lucy - czy mógłbyś mi w chwili wolnej od podrywania tej nieletniej istoty…
- Nikt tu nikogo nie podrywa!
- Jassne, wam się po prostu dobrze rozmawia. Słyszałeś, że nam wsadzili do szkoły anioła stróża z Ministerstwa?
- A wiem, widziałem babę na dworcu. Ciekawe, że mnie to wcale nie dziwi.
- Wiesz coś o niej?
- Menda ostatniego rzędu, ale na szczęście głupia jak but. Ty się dziwisz, że zrobili taki ruch?
- Dziwić nie dziwi, ja się po prostu boję.
- Czego? Że masz zasraną ankietę? A kto nie ma?
- Nie to. O Harry'ego się boję. Wpakuje się w jakieś kłopoty, nawet nie zauważy kiedy.
- Może i... Na mnie jawny stróż nie robi wrażenia. Bardziej się boję tego, ile osób będzie tej zmorze donosiło po cichu. I czego mogą w tej sytuacji chcieć od Rona.
- No jestem - odezwała się Susan, pojawiając się obok Lucy. Była już w szacie Hufflepuffu z naszywką prefekta. Charlie gwizdnął cicho przez zęby.
- No proszę, jakie znajomości człowiek zawiera. I się nie pochwaliłaś?
- Czym mianowicie?
- Że jesteś prefektem.
- No i co - wzruszyła ramionami. - Różni ludzie są potrzebni - kanalarz, śmieciarz, prefekt... Tyle z tego, że teraz mnie ciągną na jakąś nasiadówę, a tak tobyśmy jeszcze mogli pogadać.
Poczuł kolejny przypływ sympatii do tej istoty, niechby i nieletniej. Większość nowo mianowanych prefektów robiła wrażenie ciężko zamroczonych ogromem własnego nowo nabytego znaczenia. Irytowało go tak samo jak zachowanie jego matki, która najwyraźniej dzieliła synów na prefektów i nieprefektów.
- Uważaj na siebie. W tym roku być prefektem w Hogwarcie to będzie żaden interes.
- Jasne. Jak to by był interes - uśmiechnęła się, ale oczy miała smutne - to jego by już dawno gobliny kupiły.
Odpowiedział jej równie smętnym uśmiechem.
- Cześć, Charlie.
- Czy…
- Pewnie, że dam znać, jak będę miała przepustkę. Tylko nie zapraszaj mnie do Madame Puddifoot. Do widzenia, pani profesor - znikła ze świstem w korytarzu.
- “Cześć, Charlie” - Lucy uniosła brwi. - Siedzicie tu godziny pół i “cześć, Charlie”. I nikt tu nikogo nie podrywał. I tak bez żadnego powodu nie przyznałeś się, kim jesteś. A świstak siedzi i zawija w te sreberka...
Trafiony, zatopiony, pomyślał. Przez chwilę chciałem być chłopakiem jadącym do Hogwartu. A przynajmniej nie być dla Susan nauczycielem. Że co? Dla Susan? Czy dla jakiejkolwiek panny? Cholibka, pomyślę o tym jutro…
Hogwart, poniedziałek, 4 września 1995 wieczorem
Pierwszego września 1983 roku dwunastoletni Charlie Weasley postanowił, że kiedyś na uczcie powitalnej zasiądzie po słusznej stronie stołu nauczycielskiego.
Czasami dziecięce marzenia się spełniają. Niestety zazwyczaj wtedy, kiedy marzy się już o czym innym. Po następnych dwunastu latach patrzył z góry na Wielką Salę i dużo by dał (jak na możliwości Weasleyów), żeby siedzieć przy którymś z wielkich stołów. Najlepiej przy tym najbliższym, z którego patrzyły na niego rozszerzone ze zdziwienia czarne oczy.
Susan Bones teoretycznie zgadzała się co prawda z Erniem Macmillanem, że jako prefektkę powinno ją żywo obchodzić to, kogo Tiara Przydziału kieruje do jej domu, ale teoria ta nie miała najmniejszego zamiaru zamienić się w praktykę. Bardziej intrygowało ją, co robi przy stole nauczycielskim poznany przez nią w pociągu właściciel Srebrnej Strzały.
- Z przykrością informuję - ogłosił Albus Dumbledore - że w tym roku nie będzie wśród nas pani profesor Hooch. Aby nie pozbawiać państwa lekcji latania, zatrudniliśmy do stycznia pana Charlesa Weasleya, w swoim czasie niezrównanego szukającego Gryffindoru...
Rudzielec wstał i ukłonił się niezgrabnie.
Od stołu Gryffindoru zerwała się burza oklasków, ale uważny obserwator zauważyłby łobuzerskie błyski w oczach bliźniaków - braci nowego nauczyciela. Dla kontrastu oklaski od stołu Slytherinu pochodziły od pojedynczych osób. Dłonie opiekuna Slytherinu niemal się nie stykaly.
- Ot, proszę - zauważyła Minerwa McGonagall, patrząc na Charliego z rozbawieniem. - Ciekawe, z kim jeszcze mi przyjdzie pracować. Co jeden, to z lepszej bandy.
- Proszę?
Siedzieli w pokoju Dumbledore'a, próbując prowadzić niezobowiązującą konwersację o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych, i nie myśleć o nowej nauczycielce, która bardzo chciała "spotkać się w małym gronie, żeby się zintegrować" i której tylko dzięki połączeniu talentów dyplomatycznych McGonagall i impertynencji Lucy Blair udało im się pozbyć, ani o przemówieniu, którego sens nie budził wątpliwości.
- Dwa lata temu przyszło mi pracować z Remusem Lupinem. Instytucji Bandy Huncwotów nie muszę ci przybliżać. Teraz z tobą. Logiczną rzeczy koleją za parę lat pojawi się tutaj twój brat. Tak przy okazji - zamierza pan reaktywować Tajny Klub Gwinta imienia Minerwy McGonagall?
Oczy Charliego przypominały wielkością talerzyki deserowe.
- Za Tajny Klub imienia Charlesa Weasleya - uśmiechnęła się opiekunka Gryffindoru, podnosząc kieliszek Napoleona.
Hogwart, środa, 6 września
Młody nauczyciel wyraźnie nie miał pomysłu na przeprowadzenie lekcji na temat “Sprawy organizacyjne”. Tym bardziej przed audytorium złożonym z mieszanki piorunującej Slytherinu z Gryffindorem. Widać było gołym okiem, że urządził ją, bo takie były przepisy.
Pytania z sali także dotyczyły spraw banalnych. Jednakże w klasie dawało się wyczuć napięcie. Coś miało się stać.
Lekcja miała się skończyć za pięć minut, kiedy głos zabrał Gregory Goyle.
- Panie psorze - zapytał - czy pan ma rodzinę?
Domyślał się mniej więcej, o co chodzi i do czego rozmowa zmierza. Po sekundzie namysłu uznał za stosowne udać, że nie zrozumiał pytania.
- Mam pięciu braci i siostrę.
- Ale ja nie o tym... czy pan ma żonę albo dzieci, albo może jedno i drugie?
- Jestem nieżonaty - odparł. - I nie mam dzieci... o ile wiem.
- To może pan mieć ze mną - odezwała się głośno Pansy Parkinson.
Ślizgoni zarechotali. Z gryfońskich ławek rozległ się jęk zniechęcenia. Po chwili wszyscy ucichli, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Hermiona patrzyła na Pansy jak na wyjątkowo dokładnie rozdeptaną meduzę.
- Proszę wstać. Tak, pani, panno Parkinson.
Świeżo upieczona prefektka wstała, patrząc mu wyzywająco w oczy. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z dołu do góry i znowu z góry na dół.
- Z czym do gości? - prychnął. - Proszę usiąść.
Charlie czuł, że tego starcia nie przegrał. Ale musiał jakoś odreagować. Chętnie by się teraz napił, a jeszcze chętniej polatał na miotle, ale w danym momencie jedno i drugie było niemożliwe. Nargile też byłyby niezłe, ale i tego wyrobu firmy “Flobberworm i Synowie” nie miał pod ręką.
- Fred, daj papierosa - zażądał.
- Ależ panie profesorze, skądżebym miał...
- Panie Weasley, możemy i tak - uśmiechnął się. - Mogę jak porządny nauczyciel skonfiskować te fajki. Albo możesz mnie jak brat poczęstować.
- Fajek nie mam, pudło. Mam, i owszem, cygara - odparł Fred i poczęstował go.
Charlie odszedł za załom korytarza, stanął w wykuszu z oknem i zapalił.
- Palisz w szkole! - usłyszał za sobą piskliwy głos. - Jak się nazywasz?
Kątem oka dojrzał Dolores Umbridge. Zadajesz głupie pytania, to dostaniesz głupią odpowiedź, pomyślał.
- Winston Churchill! - wypalił.
Ku swemu zdumieniu usłyszał oddalające się pospiesznie kroki.
- Panie dyrektorze! - krzyknęła od progu gabinetu Dolores Umbridge.
- Koleżanko Umbridge, jestem zajęty, mam gości.
Draco Malfoy i Pansy Parkinson zesztywnieli. Reszta prefektów nieudolnie próbowała ukryć rozbawienie.
- A więc, panno Bones - ciągnął Dumbledore - pani pytanie jest sensowne, natomiast...
- Panie kolego! - przerwała Umbridge. Portrety zmarłych dyrektorów spojrzały na nią z niesmakiem. Nikt z nich nie pozwoliłby nowo zatrudnionemu nauczycielowi na taką poufałość. - Chyba to, co mam do powiedzenia, jest ważniejsze niż ci smarkacze. Dyscyplina szkolna...
- Jak właśnie mówiłem - ciągnął Dumbledore nieco głośniej - kiedy ktoś zakłócił naszą rozmowę...
Ron prychnął dziwnie. Ernie Macmillan zakrztusił się. Susan wyglądała, jakby miała się za chwilę udusić. Hermiona spojrzała na nich potępiająco, ale widać było, że i ją cała sytuacja serdecznie bawi.
- Panie kolego! Na korytarzu stwierdziłam palącego cygaro Winstona Churchilla!
Hogwart, środa, 20 września 1995
- Fred, dlaczego opowiadacie te wszystkie świństwa o Charliem? - spytała Ginny.
- Jaka trąbka? Jaka różdżka z leszczyny? - zdziwił się Fred. - Jakie świństwa?
Pojawienie się w Hogwarcie rozumnej formy życia starszej od siódmoklasistów, młodszej od Flitwicka, mniejszej od Hagrida, noszącej spodnie i przynajmniej od czasu do czasu myjącej głowę wzbudziło zrozumiałe podniecenie wśród tych uczennic, które zdążyły się już zorientować, na czym polega rozmnażanie płciowe. Co przytomniejsze uważały, że człowiek po przejściach - a ktoś, kto w wieku dwudziestu czterech lat ma czoło jak orne pole, niezawodnie jest człowiekiem po przejściach - niespecjalnie się nadaje do flirtu, ale większość pozostałych miała wielką ochotę na bliższą znajomość.
Jednakże próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się niepowodzeniem. Nauczyciel po przejściach był zawsze chętny do pomocy, zawsze gotów udzielać dodatkowych lekcji, również po ogłoszeniu ciszy nocnej, sporo miał też do powiedzenia o opiece nad magicznymi stworzeniami, ale na tym się jego gotowość do współpracy kończyła.
W nieunikniony sposób w żeńskich dormitoriach od piątej klasy w górę do żelaznego tematu “na kogo leci Snape” doszedł drugi żelazny temat “z kim sypia Weasley”. Za podejrzaną numer jeden uchodziła Lucy Blair, zwłaszcza odkąd dwa razy widziano ich razem w “Trzech Miotlach”.
Najoczywistszym źródłem informacji wydawało się rodzeństwo młodego nauczyciela. Ginny raczej unikała tematu, Ron potrafił długo i szeroko opowiadać o przygodach brata ze smokami, a przede wszystkim o tym, jak świetnie lata na miotle - czyli o tym, co jego rozmówczynie interesowało najmniej. Natomiast bliźniacy zawsze byli chętni do rozmów o tym, co chciały wiedzieć, i gotowi opowiedzieć im to, co spodziewały się usłyszeć. Charlie byłby mocno zdziwiony, gdyby usłyszał, jakim ogierem okazuje się w opowiadaniach swoich braci.
- Jak mi Mandy Brocklehurst opowiedziała, coście jej nagadali, to myślałam, że się pod ziemię zapadnę - warczała Ginny. - Myślałby kto, że zaliczył tych dziewczyn nie wiadomo ile, wszystko co ma mufkę, to zdobycz do kolekcji... przecież wiecie, że to nieprawda!
- Głupia jesteś, moja siostro - oświadczył stanowczo Fred. - Nieważne, jaki towar jest, ważne, na jaki czekają klienci. Singla w tym wieku bez doświadczeń ciężko sprzedać. A tu jest od groma panienek, które polecą na twardego faceta po przejściach i z doświadczeniem, na jakiego Charlie zresztą wygląda, ale nie na taką romantyczną pierdołę, jaką on po cichu jest, jasssne?
- Super, ale po ghula chcecie go, jak to określiłeś, sprzedać?
- Widzisz, siostrzyczko - odparł Fred - cholernie nie lubimy czytać znajomych nazwisk na drzewach.
- Ekstra, ale co ma jedno z drugim?
- Ależ to proste jak schemat ideowy siekiery - uśmiechnął się Fred. - Świruje z tymi smokami coraz bardziej, kiedyś się natnie i zamiast brata będziemy mieć kupkę popiołu. Chyba że się wcześniej po pijaku zabije na miotle po jakimś kretyńskim zakładzie. A wszystko przez to, że jest niewyżyty.
Ginny wzniosła oczy ku niebu. Pomyślała, że jednak fajnie byc chłopakiem. Dla nich świat jest taki prosty.
- By se znalazł kobitę, toby był spokój. A że sam sobie nie znajdzie, to trzeba je na niego napuścić.
- Wiesz, Fred - powiedział Lee Jordan przy kolacji - jestem doprawdy wzruszony waszą troską o braciszka.
Gdyby Fred nie znał Lee od sześciu lat, prawdopodobnie wziąłby to za dobrą monetę.
- Wiesz, jak się nazywa taki, co podsłuchuje? - warknął.
- Wiem, jak się nazywa taki, co prowadzi takie rozmowy pełnym głosem w pokoju wspólnym - odciął się Lee. - Kretyn. A swoją drogą naprawdę myślisz, że jak se znajdzie babę, to przestanie latać? A przynajmniej tak świrować?
- Nie mam pojęcia - odparł szczerze Fred. - Nigdy nie miałem z nim dobrego kontaktu. Był taki ojcowski, że wyrzygać się można, gorszy od Billa. Ale założę się o każde pieniądze, że jak się ożeni, a jeszcze jak mu się dzieci urodzą, to mama będzie tak zaabsorbowana najpierw ślubem, potem synową, a na końcu, daj Boże jak najszybciej, wnukami, że przestanie pchać nos w moje sprawy.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
- A poza tym - dodał George - lepiej niech go uważają za dziwkarza niż za pedała.
Hogwart, wtorek, 3 października 1995
- Myślałem, że mamy się uczyć latać, a nie spadać - zauważył sarkastycznie Draco Malfoy.
- Myślałem, że jest pan prefektem, a nie nauczycielem - odparł Charlie. - Jak już mówiłem, proszę się dobrać w pary. Mieszane, między domami. Latacie tak, żeby mieć partnera blisko siebie. Ja latam między wami i zrzucam przypadkowe osoby z mioteł. Hamowanie różdżką, jak pamiętam, macie jako-tako opanowane. Partner spadającego pikuje przy nim i jeżeli spadający z jakichś powodów nie hamuje, partner zatrzymuje go zaklęciem Mobilicorpus. Zaczynamy!
- Nie boisz się? - spytała Lucy.
- Czego?
- Że ktoś sobie krzywdę zrobi.
- Umiarkowanie. Najgorsze, co się może stać, to że ktoś się skąpie w jeziorze. Żadna przyjemność, ale od tego się nie umiera. A oni się tego powinni nauczyć. I samopomocy, i asekuracji.
- A właściwie po co?
- Tak na wszelki wypadek. A także dlatego, że mam zamiar wzbogacić lekcje o bytwę, jeśli ci opowiadałem.
- Nie opowiadałeś.
- A pamiętasz taką barbarzyńską zabawę pod tytułem łomot?
- Pamiętam. Jim się tak z Syriuszem zabawiał. Nigdy nie mogłam zrozumieć, co jest zabawnego w zrzucaniu się nawzajem z mioteł.
- No więc bytwa to jest to samo, tylko drużynowo. Na Zakarpaciu bardzo popularna zabawa, w Transylwanii mniej, bo tam wszędzie góry.
Hogwart, czwartek, 12 października 1995
- Nie spadaj! Trzymaj się, faszystko nieszczęsna! Nie spadaj, trastia by tebe mordowała, zwiększ promień! - niosło się nad polami Hogwartu. - Zwiększ promień! Nie zsiadaj, babo paskudna!
Po trzeciej pętli do przerażonej trzecioklasistki stopniowo dotarło, że nauczyciel nie ma zamiaru jej w jakikolwiek sposób pomagać. Gdyby chciał, zablokowałby miotłę. Albo podleciał do niej i z tejże miotły zdjął. W ogóle zrobiłby cokolwiek. Skoro nie zrobił, pozostawało tylko czekać, aż rzeczywiście spadnie. Wtedy nawet Weasley jakoś zareaguje.
Albo nie. Wprawdzie miotła właśnie wyniosła ją nad jezioro, ale kąpiel w październiku nie należy do przyjemności.
Zwiększyć promień... zaraz, łatwo mu mówić, świat wiruje dookoła, a ten mówi o zwiększaniu promienia! Przesunąć się do przodu... lewą ręką gładzić stylisko z boku, prawą odpychać sam koniec...
Powoli, stopniowo miotła zaczęła jej słuchać. W szóstym okrążeniu dawało się już nią sterować w poziomie. W dziesiątym wprawdzie przeleciała dziesięć stóp nad wodą, ale miotła odzyskała sterowność na tyle, że jedenastego już nie było.
Wylądowała.
- I jak, w porzo?
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Dumbledore musiałby znowu szukać nauczyciela latania.
- Spoko - odparła przez zaciśnięte zęby.
Bufet dworcowy w Hogsmeade, środa, 25 października 1995
- I to jest bardzo dobrze! - prychnął młody głos z żydowskim akcentem.
Charlie znał ten głos. Tyle, że zawsze mówił bez akcentu. Podniósł głowę znad Proroka, w którym rzecznik prasowy Ministerstwa uspokajał po raz sto trzynasty, że Ministerstwo jest na tropie Blacka (w tydzień po oświadczeniu, z którego wynikało, że tenże niemal na pewno nie żyje). Przy sąsiednim stole Anthony Goldstein rozmawiał z brodatym czarodziejem w czarnym kapeluszu i takimże chałacie.
- Ale faktycznie jak to się nazwało Gwardie, i jak ona wymyśliła nazwać urzędowo, że Harry jest prezes, to to było meszuga...
Charlie utkwił wzrok w wiszącej nad bufetem tabliczce "Zakaz teleportacji w obrębie dworca". Idiota, pomyślał, kto tu mówi o aktach głupoty...
- Sza, kindełe! - przerwał czarodziej w kapeluszu.
Gazeta przy drzwiach poruszyła się nerwowo. Charlie przyjrzał się butom jej właściciela. Jaka konspiracja, taki szpicel, pomyślał.
Przysłonił się znowu gazetą i nieznacznie sięgnął po różdżkę.
- Obli...
Nie, lepiej nie rzucać silnymi zaklęciami w miejscu publicznym.
- Urinate!
Gazeta poruszyła się nerwowo. W chwilę później Draco Malfoy wstał i skierował się w stronę toalety. Charlie odczekał minutę, po czym ruszył za nim i zajął strategiczną pozycję obok nieczynnej kasy z wywieszką, której autor bardzo starał się pisać po szkocku:
Tickety writowane pencilem na stejszenie nie walidują.
Cóż, pomyślał, zawsze to lepsze niż wywieszka, która tu wisiała w szkolnych czasach ojca: "Zabrania się pluć i mówić po szkocku".
Nie musiał długo czekać, aż drzwi się otwarły i wyszedł z nich prefekt Slytherinu z miną smoka, który przed chwilą zobaczył stado owiec bez dozoru.
- Obliviate!
Malfoy zamrugał niepewnie oczami i lekko chwiejnym krokiem wyszedł ze stacji. Charlie wrócił do niedopitego piwa. Przy sąsiednim stole brodaty czarodziej wyrzucał z siebie potok słów. Charlie był w stanie porozumieć się w jidysz, ale nie na tyle, żeby rozumieć monolog wygłaszany w tempie sprawozdania z meczu quidditcha.
- Ja bardzo przepraszam - odezwał się - ale czy ja pana mogę przerwać?
- A pan jesteś kto?
- Nazywam się Weasley, Charles Weasley, i jestem nauczycielem w Hogwarcie.
- Weasley? - ucieszył się starszy pan. - Ja znałem pan Harald Weasley, jak ja jego dobrze znałem!
- To był mój stryjeczny dziadek. A pan jest...?
- Ja jestem jego dziadek, Mosze Finkelsztajn szie nazywam.
- Pan pozwolisz, że ja jego coś powiem?
- Pan jesteś nauczyciel, pan mów. Pana za to płacą, żebyś pan mówił.
Charlie spojrzał na Anthony'ego.
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Ta wasza konspiracja to cukierek dla tej pindy z Ministerstwa - nie musiał uważać na słowa, i tak wypadał z roli nauczyciela. - Nie ty jeden jesteś niewybaczalnie nieostrożny. Są sprawy, o których się nie rozmawia głośno. W ogóle się o nich nie rozmawia bez wyraźnego powodu. Tym bardziej w miejscu publicznym. Właśnie wysypałeś organizację przed prefektem Slytherinu.
- Co takiego?!
- Siedział o, tam. Nic nie pamięta, bo mu trochę zlasowałem mózg. Tak czy owak trzaskałeś dziobem o nielegalce w szkole tak, że słyszał to Malfoy i nauczyciel. Gdybym nie wiedział, że głupota, tobym pomyślał, że prowokacja.
- Ale przecież pan profesor i tak nie...
- Co ja nie? Skąd wiesz, że nie pójdę z tym do Umbridge? A może ja chcę mieć jak najlepsze układy, bo mam w tej szkole siostrę i trzech braci?
- Ale oni wszyscy są w Gwardii!
- Pięknie, kurwa, pięknie! - prychnął. - Jeszcze do tego wysypałeś imiennie cztery osoby. Jak ja bym ciebie na najbliższe Hogsmeade postawił dwa piwa, to ja bym za trzy kolejki miał kompletne liste!
- Panie Weasley, pan jesteś mądry człowiek - odezwał się brodaty czarodziej, nalewając mu kieliszek śliwowicy. - Ja jego właśnie mówiłem, że ściany mają uszy. No ale on taki jest. Pan wiesz, Żydzi to jest mądry naród, ale jak się trafi jakiś głupi, to on jest głupszy od najgłupszego goja...
- Gdybym uważał, że jest głupi - Charlie przeszedł na jidysz. Znał ten język słabo, ale i tak twarz rozmówcy rozpromieniła się - nic bym nie mówił, tylko mu zmodyfikował pamięć. A tak to wystarczy, że zapomni o moim udziale w tej rozmowie.
Hogsmeade, Trzy Miotły, sobota, 28 października 1995
- Susan, a ty się nie boisz?
- Czego?
- No, spotykać się z Harrym i Ronem.
Susan spojrzała na Lavender Brown takim wzrokiem, jakby zobaczyła nagle stepującego hipogryfa.
- A dlaczego miałabym się bać? Hermiony? Hermiona, mam się bać?
- Nie widzę powodu. Możemy już iść? Chłopcy się niecierpliwią.
- Zaraz, chwileczkę, niech skończę. Chłopaków nie trawi franca ni parch lub inne pasożyty. A tak konkretnie to o co ci chodzi?
- Pamiętasz, co ci wyliczyła Trelawney z twoich fusów? Strzeż się rudego mężczyzny...
- Po pierwsze, Trelawney wróży to, co jej się akurat śniło zeszłej nocy. Widocznie śnił się jej rudy mężczyzna...
Hermiona prychnęła dziwnie.
- Po drugie mało to rudych? A po trzecie co do tego ma Harry?
- No jak to co? - zapytała zgorszona Parvati Patil. - A na powtórce z tarota? Niebezpieczeństwo grozi od mężczyzny z blizną!
Susan spojrzała na Parvati, potem na czekających przy stole Harry'ego i Rona, znowu na Parvati.
- O ile pamiętam, była mowa o mężczyźnie...
Grimauld Place, środa, 1 listopada 1995
- Charlie, usiądź...
Charlie trochę się zdziwił. Taka prośba była zarezerwowana na jedną jedyną okazję. “Mama, usiądź”. Jeżeli okaże się, że dziewczyna któregoś z nich jest w ciąży. Widocznie matka miała do powiedzenia coś, co równie ciężko przechodzi przez gardło... Usiadł.
- Tak, słucham?
- Uważaj na Rona. I na Freda i George'a też... bo Ginny to może jest trochę rozsądniejsza...
Charlie zamyślił się. Domyślał się, o co chodzi. Miał zamiar uważać na całą czwórkę - czwórkę, bo wiedział wszak, że rozsądek Ginny przejawia się głównie w staranniejszym ćwiczeniu zaklęć obronnych. Czuł jednak, że mają zupełnie odmienny pomysł na owo uważanie. I nie miał zamiaru ułatwiać mamie tej rozmowy. Ściśle biorąc, przez cały weekend bardzo starał się jej uniknąć.
- A tak konkretnie to o co ci chodzi?
- Harry naraża siebie i innych na duże kłopoty. Mówię o tej ich Samoobronie czy jak oni to nazwali.
- No i?
- Ty jesteś tam na miejscu.
- No i?
- I dopilnuj, żeby twoje rodzeństwo trzymało się od tej sprawy z daleka!
- A dlaczego ja?
- Bo jesteś ich bratem. Starszym. I powinieneś być mądrzejszy.
Charlie fizycznie czuł, jak krew napływa mu do mózgu. Teraz to on miał być ten mądrzejszy. Nie Bill, którego pozycją, a potem i zarobkami wykłuwała mu oczy, odkąd obaj skończyli Hogwart. Nie wieczny prymus Percy. Percy poszedł swoją drogą i zwolnił mu drugie miejsce w rankingu.
Mógłby skończyć tę rozmowę jednym zdaniem. Wzmianka o Percym wystarczyłaby na pewno. Nie, to nie fair. Albo mógłby obiecać i po prostu nic nie robić...
- Nie widzę powodu. Jeżeli nawet w to weszli, nie ma w tym nic złego.
- Robią coś, co jest wyraźnie zakazane!
- To całkiem jak my. Bierzemy udział w związku, którego istnienie ma pozostać tajemnicą dla Ministerstwa i, mam nadzieję, tą tajemnicą jest.
- Mogą wylecieć ze szkoły!
- Mogą. Od tego się nie umiera - odparł. - Wykształcenie na poziomie SUMów muszą mieć, Magiczna Karta Praw im to gwarantuje. My możemy pójść siedzieć. Ojciec za pierwszego Voldemorta mógł zginąć. Ja w osiemdziesiątym siódmym tak samo.
- No i co z tego! Niech chociaż oni mają normalne życie!
- Mamo, dosyć - zniecierpliwił się. - Ta rozmowa nie ma sensu i celu. Z bardzo prostego powodu: gdybym nawet wiedział, że Ron, albo Ginny, albo Fred i George, albo wszyscy razem biorą udział w jakiejś lewej grupie wymierzonej przeciwko Voldemortowi albo przeciwko tej dziwce Umbridge...
- Charlie!
- O co ci chodzi, przecież nie powiedziałem kurwie, a byłoby na miejscu!
- CHARLIE!!!
-...no więc gdybym nawet wiedział, że biorą udział w czymś takim...
- Synu...
Oho, poważna sprawa. Tylko w zupełnie podbramkowych sytuacjach rodzice zwracali sie do któregoś z nich per “Synu”.
Spojrzała mu w oczy.
- Ty wiesz, czy biorą.
Wytrzymał. Sam sie sobie dziwił, że jest w stanie kłamać patrząc jej w oczy.
- Nie wiem. Jeśli nawet biorą udział w jakiejś konspiracyjnej robocie, to mi o tym nie powiedzą. Byłoby to bowiem sprzeczne z zasadami konspiracji. Tak czy owak, na dzień dzisiejszy nic nie wiem. Mam tylko nadzieję, że jeżeli to coś trwa, to moje rodzeństwo siedzi w tym po same uszy.
- Charlie, nie chcę tego słuchać. Powinieneś pilnować, żeby się nie wpakowali w kłopoty. To jest twój obowiązek jako naszego syna, a ich brata.
- Mamo, ile razy się ktoś z nas powoływał na kolegów, mówiłaś, żebyśmy się kierowali swoim rozumem i swoim sumieniem. No więc oni robią, co im rozum i sumienie dyktuje. I ja też będę robił to, co mi rozum i sumienie dyktuje. Bez względu na to, że to się może kłócić z twoim rozumem i sumieniem.
Molly spojrzała na niego nie rozumiejącym wzrokiem.
- Co się z tobą stało? I z nimi, jeżeli... ty znasz prawdę, a ja się bez trudu jestem w stanie domyślić.
- Mogę mówić za siebie - odparł. - Czy oni coś lewego robią, nie mam bladego pojęcia. Ale powiem ci tak: nie jesteś w Hogwarcie. Ja jestem. Oceem w tej chwili praktycznie nie istnieje. Jeżeli to dalej tak będzie wyglądać, to oni skończą szkołę i głupiego klozetudesa z kibla nie będą umieli się pozbyć, nie mówiąc o poważniejszych sprawach. A jak się zacznie jakaś zadyma, Ron pierwszy pójdzie walczyć. Ginny zaraz potem. I dobrze. A im więcej będą umieli, tym lepiej.
- Znaczy co? Znaczy uważasz, że to dobrze, że się w coś wpakują?
- Gdybym nawet uważał, że źle, to i tak nic się nie zmieni. Za późno. O parę lat za późno. Ale - tak, uważam, że to dobrze. Do tego nas wychowywaliście całe życie i, żeby nie było nieporozumień, uważam, że zrobiliście dobrze.
- Synu, ja nie chcę o tym słuchać! Jako matka mam prawo żądać, żebyś chronił swojego brata! I nie obchodzi mnie, co on o tym będzie myślał!
- A powinno! Mamo, on ma piętnaście lat!
- Najlepszy wiek, żeby narobić głupstw!
- Może i najlepszy, ale w tym wieku ma prawo decydować, czy chce nadstawiać łba! W imia Ojca i Spasa, i Ducha, i Swiatoj Proczystoj, ojciec całe życie powtarzał, że są sprawy, za które warto zginąć, to tym bardziej palcem nie kiwnę, jeżeli Ron dla jednej z nich zaryzykuje głupie wyrzucenie ze szkoły.
Patrzyła na niego z mieszaniną przerażenia i gniewu.
- Czy wy wszyscy macie rozum po ojcu?
Pociemniało mu w oczach.. Całe życie stawiała mu ojca za wzór i nie dawała powiedzieć słowa nawet o jego drobnych wadach.
- Nie. Percy jest mądrzejszy!
Znieruchomiała w pół gestu. Przez chwilę stali patrząc na siebie rozszerzonymi oczami. Mignęła mu myśl, że może powinien coś powiedzieć, albo może nie powinien był mówić tego, co powiedział, albo jedno i drugie...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł energicznym krokiem, nie trzaskając drzwiami.
- Molly, co się stało? - spytał Lupin, oderwawszy od siebie płaczącą kobietę.
- Nie wiem... sama nie wiem! Tak źle i tak niedobrze... może ja się naprawdę nie urodziłam na żonę dla Weasleya? A już na pewno nie na matkę Weasleyów...
Próbował z tych strzępków ułożyć coś, co by choć z grubsza przypominało logiczną całość. Na schodach minął się z roztrzęsionym Charliem. Teraz widział Molly płaczącą, że nie nadaje się na matkę Weasleyów. Aha.
- Usiądź.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Słychać było tylko chlipanie Molly i ciężki, powolny oddech Lupina.
Podszedł do szafy, wyjął z niej butelkę miodu i dwa duże kielichy. Nalał sobie i jej.
- Co jest? - zapytał.
Molly pociągnęła miodu. Z trudem, urywanymi zdaniami, opowiedziała mu o Armii Dumbledore'a i o rozmowie z Charliem.
- I co ty na to?
Lupin nie odpowiedział od razu. Starannie nabił fajkę, zapalił i zaciągnął się głęboko. Co za szczęście, że nie palę papierosów, pomyślał. Molly zawsze uważała, że papierosy śmierdzą, a fajka pachnie.
- A co ty tak naprawdę o tym myślisz? - zapytał ostrożnie.
Ciszę w pokoju można było kroić nożem.
- Nie wiem. Sama już nie wiem... Remus - głos jej się znowu załamał - ja nie chcę! To co ci mówiłam, ciągle mi się śni, że któryś... że któremuś... po tym, jak David... Arthur schudł trzydzieści funtów... nie mogę! - rozpłakała się znowu.
Czekał cierpliwie, aż się wypłacze. Gdyby wiedział o niej tylko to, co mu opowiedziała o ostatniej rozmowie z Charliem, uznałby, że rzeczywiście na matkę takich ludzi nadaje się średnio. Tyle, że w tym przypadku nie wychowałaby ich takimi, jacy są.
- A jaki wybór? - zapytał. - Znaczy myślałaś, że co Charlie zrobi i co z tego miało wyniknąć? Że co Ron zrobi, jak mu zabronisz?
- Nie wiem. Nie wiem, co myślałam... ja po prostu nie chcę, żeby im się krzywda stała!
- Jakich żeś ich wychowała, takich masz - powiedział. - Są dokładnie tacy, jak ich z Arthurem wychowywaliście. Można było inaczej. Trzeba było Rona nie brać na pogrzeb Davida, a wcześniej Charliego na pogrzeb Gideona. Nie opowiadać o poległych stryjach i innych. Od szczyla im kłaść w głowy, że lepiej być od czasu do czasu tchórzem niż całe życie trupem. Arthur żeby sobie znalazł za pierwszego Voldemorta... och, przestańmy się wreszcie wygłupiać... jakieś moralnie obojętne zajęcie. Teraz nie byłoby problemu. Byłabyś matką ośmiorga spokojnych obywateli myślących o tym, jak by tu się lepiej ustawić w życiu. Chciałabyś?
- Remus, to nie tak. Co ja ci będę mówić...
- Jasne, wiem, wiem, mężczyzna nie zrozumie...
- To nawet nie to. Ty nie masz dzieci...
Mimo woli uśmiechnął się. Jeszcze osiem miesięcy, o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale to nie był właściwy moment, żeby się tym chwalić.
- ...nie wiesz, co to jest bać się o własne dziecko. Ja wiem. I wiem, co to jest, obyś się nigdy tego nie dowiedział, co to jest własne dziecko pochować. Ja widzę na jawie i śni mi się po nocach, że któryś...
- Wiem. Widziałem.
- Ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę! Ja chcę, żeby któreś pokolenie Weasleyów wreszcie miało normalne życie!
- Ja cię wbrew pozorom rozumiem, Molly. Nawet nie wiesz, jak dobrze. Tylko niestety mamy pecha. To się nie da. Zresztą... powiedz, co byś zrobiła, gdybyś miała zmieniacz czasu?
- Jak to?
- No tak zwyczajnie. Wyobraź sobie, że wiedząc to wszystko, co wiesz, możesz się cofnąć w czasie do pierwszego września 1991 roku. Wiesz już dokładnie, że kumplowanie z Harrym Potterem może być przyczyną wielu groźnych chorób. Zdrowy rozsądek nakazywałby zabrać Rona i Ginny z Hogwartu, w końcu jest jeszcze parę innych szkół, i kazać im trzymać się z dala od wszystkiego, co choćby przez chwilę leżało obok Harry'ego, Zakonu i te pe. Powiedz mi, że nie mam racji.
W pokoju zaległa martwa cisza, przerywana tylko tykaniem zegara.
- Zrobiłabyś to?
- No... chyba nie. Na pewno nie.
- A widzisz. A poza tym jak chłopcy się od kolebki bawili w aurorów i śmierciojadów, to trudno odkręcić. Nawet jak się bardzo chce. A ty przecież tak naprawdę nie chcesz.
- Ja przede wszystkim nie chcę, żeby im się coś stało! Remus, ile można? Widziałeś bogina... w nocy mi się śni... a jak nie mi, to z kolei Arthur ma jakieś wojenne koszmary i budzi się z krzykiem... a oni mi tu deklamują, że lepiej zginąć stojąc niż żyć na kolanach!
- A nie zgadzasz się? - przerwał Lupin, czując, że Molly zaraz się rozklei.
- I ty, Remusie?
- Przecież sama ich tego nauczyłaś.
- Nigdy tak nie mówiłam!
- Nie. Tylko stawiałaś im za wzór ludzi, którzy woleli zginąć stojąc. Chyba nie mają ci tego za złe.
- I co ja mogę dla nich zrobić?
- Zrozumieć. Pomóc. Nie możesz sprawić, żeby się przestali narażać. Ale możesz im nie dokładać problemów. Skoro muszą się kryć przed szkołą, Ministerstwem i całym światem, to żeby się chociaż nie musieli kryć przed tobą.
Jeszcze Bardziej Zakazany Las, niedziela, 5 listopada 1995
- Charlie, a jak już sobie tak gadamy, to co to za numer z tobą i Trelawney? - zapytał Syriusz.
- Jaki numer?
- Podobno się koło niej kręcisz?
- A weź nic nie mów - jęknął Charlie. - Ja właśnie kombinuję, co zrobić, żeby się ode mnie odtentegowała. Dwa razy wypiłem u niej herbatę i tyle, na szczęście miałem tyle oleju w łebie, żeby się potem trzymać na dystans.
- Bo co?
- A rzucała jakimiś tekstami, że to lepiej młodemu na początek zawrzeć znajomość z jakąś za przeproszeniem doświadczoną...
- Doświadczona się znalazła, myślałby kto!
- Też. O pokrewieństwie dusz i różne tam takie.
- Że masz dobrą aurę?
- Jakbyś przy tym był. Ciekawostka przyrodnicza, że jak u niej miałem stale równy rząd trójek, to tej aury nie wyczuwała. I efekt jest taki, że się ze mną przy ludziach wita per "misiu"...
Następne dwie minuty zużył na pierwszą pomoc dla krztuszącego się piwem Syriusza.
- Masz... powo... dze... nie... - wykaszlał wreszcie Syriusz, dusząc się ze śmiechu.
- A coitus analis tecum z takim powodzeniem! Miss Klimakterium, szlag by to! Nie wiem, co z tym zrobić...
- A musisz cokolwiek? Niech se wychodzi na idiotkę, co cię to boli?
- Boli mnie, że rykoszetem bije to we mnie. Nie ma bata, jakoś ją muszę spławić. Pożyczysz mi Lucy?
Ręka Syriusza niebezpiecznie zbliżyła się do różdżki.
- Obawiam się, że nie rozumiem, co autor chciał przez to powiedzieć - wycedził.
- Muszę wyciąć jakiś taki numer, żeby nie miała wątpliwości. A o mnie i o Lucy i tak różne rzeczy gadali.
- Znaczy, przepraszam, co? Chcesz się pokazać całej szkole z moją kobietą?
- A sochrani Bih przy całej szkole! - żachnął się Charlie. - To ma być teatr jednego widza!
- Dla wyjaśnienia, mnie by to nawet pasowało, odpadłyby podejrzenia, że coś do mnie jeszcze ma. Nie byłoby ryzyka, że za nią będą chodzić i mnie w końcu namierzą.
- Ale mnie opinia, że jestem zajęty, jest potrzebna jak dementor na weselu.
- Zaczyna brzmieć ciekawie.
- I na razie na brzmieniu się kończy. Natomiast muszę coś zrobić z Trelawney. Łapiesz, żeby gdzieś na schodach wpadła na mnie i Lucy...
- Dobra. Ale sam to Lucy zaproponujesz. Mnie jeszcze życie miłe.
- Nie ma sprawy.
- A tak przy okazji - wiem, kogo chcesz spławić. Ale poza tym bardzo nie chcesz, żeby ktoś cię z Lucy zobaczył. Co to za jedna?
Charlie zamyślił się. Od dłuższego czasu łapał się na tym, że uważnie obserwuje Wielką Salę przy posiłkach. Wstając od śniadania mógł nie wiedzieć, co przed chwilą jadł, ale pamiętał dokładnie, z kim Susan Bones rozmawiała, siadając do stołu, z kim wyszła z Wielkiej Sali i kto jej podał cukier.
- Może o tym innym razem?
Hogwart, wtorek, 7 listopada 1995
- Hermi, napijesz się z nami?
Z ust Rona dotąd nie padały takie propozycje. Ale Hermiona nawet się nie zdziwiła.
- Nie ma sensu. I tak się nie upiję, więc po co? Idź z chłopakami.
Ruszyła schodami w górę. Szła szybko, energicznie, w rozwianej szacie, nie czując zmęczenia.
Trolle na gobelinie przerwały na chwilę pałowanie Stukniętego Barnaby. Drzwi Komnaty Potrzeb pojawiły się już za pierwszym podejściem.
- Rumpere!
Wystarczyłaby zwykła Alohomora. Ale po odprawie dla prefektów Hermiona czuła potrzebę zdemolowania połowy zamku. Wywalenie drzwi wraz z futryną stanowiło program minimum. Pierwszy raz w życiu przeklinała dzień, w którym na wiertarce jej ojca wylądowała zmęczona sowa.
Krwawy Baron bez słowa skłonił się przed nią z dwornym uśmiechem, w którym udało mu się zawrzeć delikatną acz czytelną nutę drwiny. Zapraszającym gestem wskazał jej stojak z szablami, floretami, szpadami i innymi mugolskimi przyrządami do zabijania. Starannie wybrała nie za długi rapier z solidnym jelcem osłaniającym dłoń. Baron uzbroił się w szpadę i stanął w pozycji wypadowej.
Może się na niego rzucić z całą nienawiścią przeznaczoną dla kogo innego. Nie obrazi się. Lubi nawet, kiedy się go atakuje. Może go atakować z całą siłą i furią. I tak się zdoła obronić, a zresztą jest duchem.
Nie próbował jej atakować. Nie miał zamiaru jej niczego uczyć. Zastawiał się tylko drobnymi, prawie niedostrzegalnymi ruchami.
Przy którymś kolejnym ciosie Krwawy Baron podstawił szpadę pod spadający na niego rapier przy samym jelcu. Rozpędzona głownia przechyliła się. Rękojeść wyrwała się jej z ręki.
Usiadła na kamiennej posadzce, płacząc głośno jak małe dziecko.
Baron podniósł rapier i odłożył na stojak. Ukłonił się jej. Tym razem bez drwiny. I znikł.
Razem z nim znikł stojak. Pojawiła się marmurowa toaletka z ozdobną umywalką i szeregiem flakoników z napisami po francusku.
Błysnęła jej myśl, że może powinna najpierw naprawić drzwi, a potem doprowadzać swój wygląd do porządku. Uznała jednak, że zrobi odwrotnie. Bo tak.
Obmyła twarz. Spojrzała bezradnie na flakoniki. Jeden z nich wysunął się przed szereg. Sięgnęła po niego bez wahania i, sama nie wiedząc dlaczego, wtarła jego zawartość w oczy.
- Tak jest lepiej - powiedziało lustro.
Odświeżona, starannie uczesana zajęła się likwidacją śladów swojej działalności.
- Reparo... Reparo! Locomotor...
- Colloportus!
Odeszła. Mimochodem zauważyła, że obok drzwi, które naprawiła, w ścianie widnieją drugie podobne. Dochodzące zza nich odgłosy nie pozostawiały wątpliwości, komu jeszcze była potrzebna Komnata.
Ronald Weasley, Anthony Goldstein i Ernie Macmillan odreagowywali intensywnie.
Hogwart, środa, 8 listopada 1995
- Cześć, Ron. Coś taki przegrany?
Ron spojrzał na brata wzrokiem zranionego hipogryfa.
- A niss, troche mie boli głoffa... - wymamrotał.
- Widzę, że była niezła impreza - mruknął Charlie tonem ponurej ironii.
- A była, była, trochę żem z Erniem i Goldiem zabalował...
- Tak się bawią prefekci - pokiwał głową. - Zdrowie towarzyszki Dolores, co?
- Skąd wiesz?
- Dodałem dwa do dwóch, wykonałem jeszcze parę innych prostych obliczeń i mi wyszło.
Wzrok Rona wskazywał na całkowitą niezdolność do percepcji zdań złożonych.
- Wybierasz się na lekcje? - zainteresował się Charlie.
- W sumie chyba tak. Poradź mi jakieś zaklęcie na kaca.
- Wypij małe kremowe. Zaklęcia zaklęciami, a klin klinem.
Odeszli, każdy w swoją stronę. Charlie miał niejasne wrażenie, że ta rozmowa nie tak powinna wyglądać i że Ron potrzebował od starszego brata czegoś więcej niż najprostszego sposobu na kaca. Ale, pomyślał, to też chłopak w tym wieku powinien wiedzieć.
Hogwart, środa, 8 listopada 1995
- Pani profesor Sprout mnie przysłała… źle się czuję…
Poppy Pomfrey przyjrzała się uważnie pacjentce. Prefektka Hufflepuffu nie była u niej częstym gościem. Ściśle biorąc, przez cztery lata nauki w Hogwarcie nigdy nie przyszła do niej dobrowolnie. Nie miała ambicji zostać wzorową uczennicą, ale słowa “źle się czuję” nie przechodziły jej przez gardło. Miała za punkt honoru prezentować żelazną kondycję, przejawiającą się między innymi w odporności na niewyspanie, zmęczenie i inne drobne przeciwności. Pielęgniarce stanął w oczach obraz Susan, wówczas trzecioklasistki, chwiejącej się na nogach, lecącej przez ręce z niemal czterdziestostopniową gorączką i stanowczo twierdzącej, że to tylko lekkie zaziębienie i nie ma się czym przejmować.
A teraz źle się czuła. Akurat w dniu, który Ernie Macmillan i Anthony Goldstein spędzali w izbie chorych, a pielęgniarka zbyt długo pracowała w szkole, by nie zdawać sobie sprawy, że choroba obu prefektów stanowi normalne następstwo pierwszego w życiu zderzenia piętnastolatka z półkwartą. Wygląd Susan nie wskazywał na kaca, natomiast robiła wrażenie osoby, której zbrzydło życie. A wszystko to akurat nazajutrz po odprawie dla prefektów urządzonej przez Dolores Umbridge. Tyle powiedział w chwili słabości Ernie.
- Od wczoraj wieczór? - zapytała.
- Nie piłam! - zaprotestowała Susan. - No, znaczy, jedno piwo…
- Ja nie o tym. Poczułaś się źle po wczorajszym spotkaniu?
Zacisnęła zęby.
- Tak.
Pani Pomfrey spojrzała jej przeciągle w oczy.
- Dziecko drogie, na to, co ci dolega, ja nie mam lekarstwa. Takiego lekarstwa, jakie zaaplikowali sobie panowie Goldstein i Macmillan, nie polecam. Mogę cię zwolnić z lekcji na resztę dnia, to nie problem. Mogę ci oczywiście dać Eliksir Oszołomienia, ale to nie będzie nawet leczenie objawowe. Z tym, co tobie dolega, ja bym na twoim miejscu poszła do kaplicy.
- Zobaczę - odpowiedziała zdawkowo.
Wyszła. Do kaplicy? Nie miała zwyczaju się modlić. Do kościoła chodziła na wakacjach u rodziny, w szkole tylko przy większych okazjach. Bóg jej nie przeszkadzał, a i ona starała się nie wchodzić Mu w drogę. A już przez myśl by jej nie przeszło iść do kaplicy ot tak sobie. Co miałaby tam robić? Modlić się? Wiedziała, że Flitwick odwiedza kaplicę codziennie przed lekcjami, ale w końcu każdy ma swoje dziwactwa.
- Ile można? - mruknęła do siebie.
Tak rozmyślając, dotarła ku swemu zdziwieniu do kaplicy. Podeszła do okutych drzwi. Zawahała się. I co tam po mnie, pomyślała.
Drzwi uchyliły się. Weszła do środka.
Kaplica, dziś wyraźnie mniejsza niż w dniach szkolnych nabożeństw, wielkości przeciętnej klasy, była prawie pusta. Gdyby nie szeroki klęcznik na wprost wejścia, blisko ołtarza, wyglądałaby jak zwykle - ściany z czerwonej cegły, ostre łuki, ambona pod spiczastym baldachimem, wysoki krzyż w głównym ołtarzu, nad nim napis: Ufajcie, jam zwyciężył świat.
Taak, mruknęła sarkastycznie. Zwyciężyłeś i zostawiłeś nas z tym całym bigosem.
Obok ołtarza, gdzie zwykle widniała czarna tablica w ozdobnych ramach, na której niewidzialna ręka wypisywała słowa psalmu, zobaczyła obraz przedstawiający Matkę Boską drzemiącą z dzieckiem na ręku. Madonna otworzyła na chwilę oczy, pogłaskała Dziecię po głowie i znów zapadła w drzemkę.
W lewej nawie, dosyć blisko ołtarza, klęczała w ławce Minerwa McGonagall. Susan zawahała się po raz drugi.
I czego się boisz, syknął cichy głosik. McGonagall nie gryzie, a w tej postaci nawet nie drapie, z lekcji masz zwolnienie, twoje prawo być w kaplicy.
Weszła do ławki po prawej stronie.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie… to jeszcze pamiętała.
- …ale nas zbaw ode złego, albowiem Twoje jest królestwo, moc i chwała na wieki wieków, amen.
No dobrze, i co teraz?
O, modlitewnik. Otworzyła. Drogiemu Seamusowi w dniu 10 urodzin babcia Patrycja, 19 maja 1991.
Zamyśliła się. Że babcia wnukowi daje w prezencie modlitewnik, nie dziwiło jej wcale. Ale to, że wnuk najwyraźniej używa go w powszedni dzień, i owszem.
Jakieś adnotacje po łacinie. Katolicki chyba. No pewnie, a jakiego wyznania ma być Irlandczyk... A, co to ma za znaczenie… Zamknęła, otworzyła na chybił-trafił.
Tekst wyglądał znajomo. Tak modliła się prababcia Pelagia. Cała reszta rodziny starannie ukrywała zniecierpliwienie.
- Pomódl się ze mną, dziecko - usłyszała głos prababci.
Ojcze przedwieczny, ofiaruję Tobie…
- Dla Jego bolesnej męki… - usłyszała znowu prababcię.
- Miej miłosierdzie dla nas i całego świata - wyszeptała.
- Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki…Święty Boże, święty mocny… Ojcze przedwieczny, ofiaruję Tobie…
Monotonnie powtarzając wciąż to samo zdanie, stopniowo przestała zauważać, co się dzieje dookoła niej. Złapała się na tym, że powtarza kolejne dziesiątki, mechanicznie, porusza ustami, gdzieś z zaświatów słysząc głos prababci, a w myślach opowiada komuś, co ją spotkało, prosi o pomoc. Panie, co ja mam zrobić, boję się, nie zrezygnuję, i tak mi nie pozwolą, a zresztą kto by przyszedł na moje miejsce… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… Ja przynajmniej nie donoszę na kolegów… miej miłosierdzie dla nas i całego świata … a co zrobię, jak tego ode mnie zażądają… miej miłosierdzie dla nas i całego świata … te raporty po Hogsmeade, co teraz wymyślili… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… Ty byś się nie wahał, ale Ty wiedziałeś, że zwyciężysz, a co ja mogę… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… daj mi siłę… święty i nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami i nad całym światem…
Z transu wyrwały ją cicho grające organy. Rozejrzała się. Obraz tracił ostrość. Właściwie ostro widać było tylko Dzieciątko. Potem Ono też się rozpłynęło, obraz zamienił się w znajomą czarną tablicę.
Przed klęcznikiem stały cztery puste krzesła. Wysoki, chudy mężczyzna z nieźle już przerzedzonymi rudymi włosami zapalał świece na ołtarzu. W przednich ławkach siedziało kilka osób. Pięć, policzyła odruchowo. Dwa starsze małżeństwa i… profesor Blair. O, jeszcze Sprout.
Co tu się dzieje?
Obok ławki Lucy leżał w przejściu wielki czarny pies, którego obecność najwyraźniej nikogo nie dziwiła.
- O, ty też? - usłyszała. Odwróciła głowę. Obok niej siedział Charlie Weasley. - Aha, fakt, Andrea była w Hufflepuffie… ale dlaczego w takim razie nie zaprosili Rona i Hermiony?
- Nie bardzo rozumiem - zdziwiła się. - Ot tak weszłam… pomodlić się…
Spojrzał na nią wzrokiem człowieka, który na obczyźnie usłyszał swój ojczysty język.
- No nic, nieźle się składa w takim razie.
- Pójdę już - odparła.
- Zostań - odpowiedział. - Na pewno im będzie miło… proszę…
Zamknęła oczy, oddychając głęboko. Kiedy już zdecydowała, że nic tu po niej, i otworzyła oczy, rozległ się dzwonek. Spojrzała w stronę drzwi. Były zamknięte.
Organy umilkły. W ciszy zabrzmiały głosy zgromadzonych:
O Panie, Tyś moim pasterzem,
Tak dobrym, że nic mi nie braknie,
Do źródeł wód żywych mnie wiedziesz,
Prostymi ścieżkami prowadzisz.
Pasterzem moim jest Pan
I nie brak mi niczego.
W pobożnych pieśniach wszystko jest takie proste, pomyślała zgryźliwie, patrząc na wyraźne, krągłe pismo na tablicy. Świetna sprawa dla kogoś, kto nie ma problemów.
Drzwi otworzyły się. Pojawił się Lupin w ciemnozielonej szacie - dość zwyczajnej, ale w porównaniu z wytartym łachem, który nosił ucząc w Hogwarcie, dostatecznie odświętnej - pod rękę z pulchną kobietą w prostej białej sukni, a za nimi z kolei Albus Dumledore i Minerwa McGonagall.
Choć idę przez ciemną dolinę,
Niczego nie muszę się trwożyć,
Bo Pasterz mój zawsze jest przy mnie,
W obronie mej stanąć gotowy.
Lupin ze swoją towarzyszką usiedli na krzesłach pośrodku. Po lewej ręce Lupina usiadł Dumbledore, po prawej ręce kobiety McGonagall.
Twa łaska i dobroć podążą
W ślad za mną po dzień mój ostatni,
Aż dojdę, o Panie do domu,
By z tobą zamieszkać na zawsze.
Pasterzem…
- Zgromadziliśmy się - zaczął pastor - aby przed obliczem Boga wszechmogącego i w obecności świadków połączyć dozgonnym węzłem małżeńskim Remusa Johna Lupina i Andreę Marię Zuzannę Swift.
Pies odwrócił głowę, zmierzył ich wzrokiem, oblizał się bardzo powoli i uśmiechnął się. Susan zamrugała oczami w osłupieniu. Pies zastrzygł uszami i odwrócił głowę z powrotem w stronę ołtarza.
- Świadkami uroczystości będą: siostra Minerwa McGonagall, brat Albus Dumbledore oraz wszyscy obecni.
Lupin się żeni. Kto by pomyślał. W sumie coś się człowiekowi od życia należy na stare lata…
- Kto by wiedział o powodach, dla których tych dwoje nie powinno łączyć się węzłem małżeńskim, niech ogłosi je teraz lub na zawsze zachowa milczenie.
Przez głowę przemknęło jej, że chyba zna powód, dla którego Lupin nie może się żenić nie tylko z tą kobietą, ale w ogóle. Z tego, co pamiętała, wilkołakowi w ogóle nie można było dać ślubu. Po krótkim namyśle uznała, że lepiej na zawsze zachować milczenie.
- Umiłowani!
Miło być chrześcijaninem. Jest wiele spraw, których wyznawcy innych religii mogą nam pozazdrościć, ale najważniejszą z nich jest ta, że wiemy, iż Bóg jest jednym z nas. Jest w całej pełni Bogiem i jest zarazem w całej pełni człowiekiem. Żył wśród ludzi i żył jak człowiek. Nie spędził całego czasu poprzedzającego działalność publiczną na medytacjach i samodoskonaleniu się. Żył w normalnej rodzinie utrzymującej normalne stosunki towarzyskie.
Wesele w Kanie musiało być mocno zakrapianą imprezą. Sześć stągwi to od stu do stu pięćdziesięciu galonów wina. I to był drugi rzut. Aż się boję pomyśleć, ile wypito przedtem. Najwyraźniej gospodarze też nie przewidzieli, że impreza aż tak się rozkręci. Być może gospodarz produkował równie smakowite wino, jak główny bohater dzisiejszej uroczystości.
Czarny pies oblizał się przeciągle.
- Wszyscy znamy - ciągnął pastor - dowcip nawiązujący do fragmentu Ewangelii, którego przed chwilą wysłuchaliście: "Synu, nie mają już wina" - "Matka, zmieniamy lokal". Zauważmy, że Jezus i Maryja nie zmienili lokalu. Nie pogrążyli się też w narzekaniach ani nie wzruszyli ramionami "To ich problem".
Ale czy zadziałali od razu? Oczywiście nie. Spójrzmy na Nich jak na dwoje bliskich sobie ludzi. W tym przypadku jest to matka i syn, ale oprócz tego jest to kobieta i mężczyzna między ludźmi.
Zobaczmy, jak głęboko ludzka i poniekąd typowo męska jest reakcja Jezusa. W pierwszym odruchu - może już zmęczony, może, kto wie, wstawiony - odpowiada "Daj mi spokój, kobieto". Potem jednak, jak ów drugi syn, który w pierwszym odruchu załatwił ojca odmownie, robi to, czego od niego oczekiwała. Cud w Kanie jest początkiem publicznej działalności Jezusa, ale w tej scenie widzimy też pełnię Jego człowieczeństwa - z niekonsekwencją, zmęczeniem, ze zdolnością do naprawienia błędu. Każda kobieta wolałaby chyba mieć przy sobie kogoś takiego, aniżeli kogoś, kto powie "Oczywiście, kochanie" i nic nie zrobi.
Przyjrzyjmy się też reakcjom Maryi. Załatwiona odmownie, nie kłóci się. Idzie do sług i mówi "Zróbcie wszystko, cokolwiek Wam powie". Znała Go dobrze. Wiedziała, czego się może po nim spodziewać. Nie przebijała muru głową. Umiała czekać, aż mężczyzna przemyśli to, co mu powiedziała. Oto reakcja mądrej kobiety.
Jedno i drugie razem - to reakcje ludzi, którzy się kochają i rozumieją.
Zauważmy też, że na tej uroczystości nie ma Józefa. Milczą dzieje, czy wtedy żył - i coś nie pozwalało mu przybyć do Kany, czy też zmarł wcześniej. W pierwszym przypadku widzimy rodzinę, w której żona nie jest li i jedynie dodatkiem do męża. W drugim przypadku widzimy wdowę, która po śmierci męża obraca się normalnie wśród ludzi. Tak, jak się to dzieje w zdrowej rodzinie, gdzie mąż i żona mają coś więcej i kogoś więcej niż tylko siebie nawzajem i ewentualnie dzieci.
Remusie i Andreo, mogę się tylko modlić, aby taką była rodzina, którą dziś zakładacie. Oraz żebyście zawsze mieli wokół siebie przyjaciół, którzy w krytycznym momencie nie zmienią lokalu, gdy zabraknie wina. Dosłownie lub w przenośni. Bardziej w przenośni, bo ostatnią rzeczą, o jaką podejrzewam Remusa, jest to, że pozwoli, by w waszym domu zabrakło wina.
Wiem, że wasza decyzja o stworzeniu wspólnego domu jest decyzją dojrzałą i przemyślaną, więc niecierpliwie i z ufnością myślę o waszej przyszłości w ogóle, a o tym, jakie dzieci z tego wynikną, w szczególności.
Powstańcie, aby wobec Boga i ludzi potwierdzić tę decyzję.
Remusie Johnie, czy chcesz pojąć za żonę tę oto Andreę Marię Zuzannę i ślubujesz nie opuścić jej, lecz kochać ją, szanować i dbać o nią w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie, aż do końca życia? Jeżeli tak, powiedz: tak, chcę i ślubuję.
- Tak, chcę i ślubuję!
Susan mimo woli uśmiechnęła się. Pierwszy raz słyszała w głosie Lupina niczym nie zakłóconą radość.
- Andreo Mario Zuzanno, czy chcesz pojąć za męża tego oto Remusa Johna i ślubujesz nie opuścić go, lecz kochać go, szanować i dbać o niego w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie, aż do końca życia? Jeżeli tak, powiedz: tak, chcę i ślubuję.
- Tak, chcę i ślubuję!
Aż do końca życia? Chyba wiedzą, co robią, muszą być siebie absolutnie pewni… cholibka, też bym tak chciała…
- Ja, Remus John…
- Ja, Remus John…
- ...biorę sobie ciebie, Andreo Mario Zuzanno, za żonę…
- ...biorę sobie ciebie, Andreo Mario Zuzanno, za żonę…
Może kiedyś znajdzie się taki, którego będę tak pewna?
- …przysięgam kochać cię i szanować w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie…
- …przysięgam kochać cię i szanować w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie… na które na twoim miejscu bym nie liczył… i w ubóstwie…
- …tak mi dopomóż Bóg!
- Możesz już pocałować swoją żonę - ogłosił pastor.
Sposób, w jaki pan młody skorzystał z tej możliwości, dobitnie wskazywał, że ma już w tym niejaką wprawę.
Czarny pies otarł się o nogę Lucy Blair, po czym jął powoli i starannie lizać jej dłoń.
- Panie profesorze - spytała Susan, chowając do kieszeni otrzymany od pastora obrazek przedstawiający świętego Franciszka karmiącego wilkołaka, z tyłu zadrukowany litanią do Serca Jezusowego - dlaczego tak?
- Dlaczego jak?
- Dlaczego tak po cichu, dlaczego tak mało ludzi…
- Takie czasy - uśmiechnał się Lupin. - Charlie, wyjaśnij w wolnej chwili...
Susan skinęła głową, nieco zmieszana. Dotarło do niej, że jej obecność w tym dobranym towarzystwie nikogo nie dziwi - najwidoczniej biorą ją za oficjalną dziewczynę Charliego, którą nie jest i być nie zamierza… chyba… zamierza, nie zamierza, w każdym razie na dzień dzisiejszy nie jest.
A szkoda, zauważył cichy głosik.
- Dobrze, że przyszłaś - uśmiechnęła się panna młoda. - Nie będę na tym obiedzie sama wśród bandy Gryfonów.
- Ja tylko tak... - zmieszała się - na chwilę... zaraz sobie idę.
- Ależ co ty! - zdziwiła się Andrea od kwadransa Lupin. - Skoro się rzekło a...
- ...to czasem trzeba się ugryźć w język - dokończyła. - Bardzo dziękuję, i naprawdę wszystkiego...
Uściskana przez pannę młodą, podeszła do drzwi. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciła się. Za nią stał Charlie.
- Chodź - powiedział. - Proszę...
- Pójdę już - odparła. - Naprawdę, tak będzie lepiej.
- Miło spotkać kogoś, kto jak jest ciężko, idzie właśnie tu - uśmiechnął się.
- To nie tak... - zająknęła się - nie żeby jakoś często... ale teraz...
- Mniej więcej wiem - uśmiechnął się smętnie. - W razie, gdybyś nie zauważyła, mój brat też jest prefektem.
Zaległo niezręczne milczenie.
- Wpadaj częściej - powiedział. - Na pewno będzie Mu przyjemnie, jak czasem tu zajdziesz z przyjemniejszej okazji.
- Komu?
- Szefowi - wskazał brodą ołtarz. - Jak z nim będziesz rozmawiać, westchnij czasami za moją grzeszną duszę.
- Ty chyba z Nim rozmawiasz częściej? - złapała się na tym, że przejmuje jego styl. - To znaczy, pan z Nim chyba rozmawia częściej?
Kiedy powiedziała "pan", nagle posmutniał. Ona też ku swemu zdziwieniu poczuła, że ten zwrot był zupełnie nie na miejscu.
- No właśnie - odparł. - Pewnie się trochę uodpornił. Ciebie będzie słuchał uważniej.
Szumiało jej w głowie. Jeszcze jedna sprawa, której nie rozumie. Znała sporo pobożnych ludzi, ale na ogół albo byli dużo starsi, albo robili wrażenie odklepujących bezmyślnie wyuczone formułki. Ten tutaj był jakiś inny. Mówił o Bogu jak o kumplu... no może przesada, przypominało jej to raczej sposób, w jaki ludzie mówili o Dumbledorze, mieszanina szacunku, zaufania i poufałości. Coś dziwnego. Pomyślę o tym jutro.
- No nic... może jednak chodź na ten obiad?
- Nie, naprawdę. Dzięki.
Niespodziewanie sam dla siebie pocałował ją w czoło.
Jeszcze Bardziej Zakazany Las, środa, 8 listopada 1995
- Zdaje się, że Charlie się znowu zakochał - zauważył Syriusz, gdy tylko Charlie odszedł od stołu.
Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, żeby dojść do tego odkrywczego wniosku. Charlie miał mocno mętny wzrok i wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, gdzie jest i dlaczego. Jak się nazywa, prawdopodobnie wiedział, ale już na pytanie o imię ojca odpowiedziałby zapewne “i Syna i Ducha Świętego”. Nie była to tylko zasługa talentów winiarskich pana młodego, które Charlie doceniał w całej rozciągłości i samego wina ryżowego wypił chyba kwartę - już przed wypiciem pierwszego kieliszka wyglądał na obecnego na uroczystości głównie ciałem, duch zaś zdawał się bujać gdzieś daleko.
- Daj Boże tym razem z lepszym skutkiem - odparł Lupin.
- Wypijmy za to!
- Wypijmy - zgodził się Lupin. - Ale pod warunkiem, że jak wypijemy, to wypijemy jeszcze raz. Inaczej nie pijemy.
- No to ich zdrowie!
- Ich zdrowie. A czyje?
- Państwa Weasleyów oczywiście.
- Ich zdrowie. Niech się rozmnażają!
Syriusz dopełnił kieliszki.
- Za co pijecie? - zainteresowała się panna młoda.
- Za Charliego i tę jego... To ta ze ślubu, czy jakaś inna?
- Czort znajet, ale że się zakochał, to widać.
- To nalejcie i mnie. Lucy, chodź, napij się z nami. Ich zdrowie!
Po kilku toastach panie zostawiły swoich mężczyzn bez opieki. Po kilku następnych pan młody kiwał się już jak goblin na modlitwie. Wtedy właśnie wszedł Charlie.
- No to za zdrowie! - zawołał Syriusz, podając Charliemu kieliszek znakomitego koktajlu “Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników”.
- A za co my właściwie pijemy? - spytał pan młody, tocząc dookoła maślanym wzrokiem.
- Za zdrowie młodej pary - wyjaśnił uprzejmie Charlie.
- A kto się żeni? - zdziwił się Lupin.
- A może bym tak ja? - zastanowił się Syriusz.
- Doskonały pomysł - zgodził się pospiesznie Charlie i napełnił kieliszki.
- Ale najpierw ty. Jak jej na imię?
Charlie po krótkim namyśle uznał, że najzręczniej będzie udać bardziej pijanego niż jest w rzeczywistości.
- Jam Weasley - zachrypiał wyciągając różdżkę - a to pani Weasleyowa...
- Jeno dzieci z nią mieć nie moszszesz - zauważył filozoficznie Lupin. - I dobszee, boby straszne szszyfniaki były...
- Znakiem czego jak już się ożenisz - nie speszony Syriusz drążył temat z delikatnością reportera Proroka Codziennego - to jak im dasz na imię?
- John, Paul, George i Ringo!
Odcinek piąty
Chatka Hagrida, piątek, 1 grudnia 1995
Cóż, każdy może się pomylić, pisnął cichy głos. Na co czekasz? Aż teraz ten bydlak zrobi to, czego nie zdążył jego kumpel? Albo nie będzie sobie zawracał głowy Obliviatusem, tylko od razu cię skosi Avadą albo czymś wybaczalnym, ale równie skutecznym?
Cholera, myślał Charlie. Przyszła tu, może do mnie, i co, muszę jej zlasować mózg...
No jazda, jestem trzeźwa, a on pijany, trzasnę go Drętwotą i zawiadomię kogo trzeba...
Nie, tak nie można, wszystko jej wytłumaczę...
Muszę go obezwładnić, zanim on załatwi mnie...
Co mi, do stu trolli, przeszkadza? Obli... nie mogę!
Co z nim zrobią?!
A co cię to obchodzi, syknął głos.
- Drętwo...
- Protego!
Odbity promień roztrzaskał trzy garnki na kuchni. Przegrałam, pomyślała.
- Schowaj tę różdżkę - odezwał się Charlie nienaturalnie spokojnym głosem - albowiem wszyscy, którzy różdżki dobywają, od różdżki giną.
- A ty mi skasujesz pamięć?
- Gdybym chciał, już bym to zrobił. I nie trafiłbym w Hagrida, możesz być dziwnie spokojna. Siadaj.
- Co się stało Syriuszowi? - zapytał Hagrid głosem wyrażającym umiarkowane zainteresowanie.
- A nic takiego - odparł Charlie. - Mieszał napoje w niewłaściwej kolejności i trochę mu zaszkodziło. Połóż go na górce.
Olbrzym podniósł Syriusza za pas i wrzucił na szeroką półkę nad oknem.
- Cześć, Charlie. Hej, Susan. Miło, że wpadliście.
Susan rozpaczliwie próbowała zrozumieć, co się dzieje dookoła niej. Weszła do domu, w którym ukrywa się zbiegły z więzienia seryjny morderca. Ten, zamiast ją zabić, jak by to uczynił każdy szanujący się seryjny morderca, próbował jej tylko skasować pamięć. Teraz stoi między facetem, który z tym mordercą pił, i drugim, który temuż mordercy dał schronienie, żyje i jest przytomna.
- Usiądźcie, cholibka, co tak stoicie? Może herbaty? Charlie, może coś mocniejszego?
Charlie odczuwał nieprzepartą chęć obicia siebie samego po pysku. Przecież wiedział dokładnie, co powinien zrobić. I nie zrobił tego. Nie zmodyfikował jej pamięci. Najpierw po pijaku nie zablokował drzwi, a teraz zamiast naprawić to, co narozrabiał, siada do stołu - mając nad głową nieprzytomnego Syriusza - z osobą spoza Zakonu, bratanicą sędzi Centrymagu, i martwi się głównie o to, czy jest co dać tej osobie do picia, przecież nie napoją jej Tatrafeuerem, zakarpackim samogonem ani innym podobnym wynalazkiem.
- Cholibka - mruczał Hagrid, przestawiając naczynia - powinienem mieć jeszcze troszku kremowego... o, jest, trzymałem na jutro na klina...
Charlie odetchnął z ulgą. Klin Hagrida musiał mieć co najmniej pół galona.
- Zaczynasz rozumieć, co tu jest grane? - spytał.
- Szczerze mówiąc, coraz mniej. Przez chwilę mi się zdawało, że rozumiem, a potem już całkiem zgłupiałam.
- Zdawało ci się, że współpracuję z czarnymi?
- Coś koło tego. Tylko trochę mi to nie pasowało do tego, że oni ci zabili... to znaczy oni panu zabili...
- Daj spokój, panów to wyrżnęli bolszewicy.
Wiedział, że tego nie powinien robić. Że się odsłania. To nie jest Jenny, warczał wcale nie tak cichy głos, nie jesteś szesnastoletnim Gryfonem, Jenny zginęła, a tamtego Gryfona utopiłeś w alkoholu, słusznie skądinąd, bo głupi był beznadziejnie, jesteś dla niej profesorem Weasleyem i dla dobra was obojga niech tak zostanie!
- ...ale różnie ludziom odbija. Tylko że wtedy byś mnie zabił, albo co najmniej obezwładnił, nawet chyba chciałeś...
- A co miałem, czekać, aż mi ściągniesz aurorów na głowę?
- Ja już nic nie rozumiem. To dla kogo w końcu pracujesz?
- Czy ja pytam, kto cię wciągnął do Armii Dumbledore'a?
- Skąd wiesz o Armii?
- Wiem.
- Dużo?
- Wystarczająco.
- Aha. No nic. Powiesz mi, co tu się dzieje?
- Cóż... Co wiesz o Syriuszu?
- To co wszyscy. Sprzedał Potterów, zabił Petera Pet... zaraz, Harry coś wspominał, jakby Pettigrew żył...
- Zostawmy Harry'ego. Sprzedał albo nie, zabił albo nie, i co potem?
- Potem siedział w Azkabanie...
- Ile dostał? Kiedy miał proces?
Susan zamilkła. Oczyma duszy zobaczyła ciocię Amelię, kiedy zadała te same pytania, a potem spytała, dlaczego Black nie miał procesu. Zacięta twarz, jakiej nigdy u cioci nie widziała przedtem ani potem, i głucho wypowiedziane słowa, które do dziś stały jej w uszach:
- Dziecko drogie, nigdy mnie o to nie pytaj, bo ja kłamać najbliższej rodzinie nie umiem, a prawdy powiedzieć nie mogę.
Milczała. Charlie zdawał się czytać w jej myślach.
- A widzisz? Śmierdząca sprawa, co? Odsiedział dwanaście lat bez procesu. Bez procesu tyle lat siedzi się wyłącznie za niewinność. W tym przypadku za coś, czego nie zrobił. Ale dopóki nie dorwiemy Pettigrew, żywego albo umarłego, dopóty Syriusz musi się ukrywać.
- I myślisz, że w to uwierzę?
- Myślę, że mam bardzo dobry argument. Można powiedzieć, żywy dowód. Mianowicie gdyby było tak, jak wyglądało na wejściu, już byś nie żyła.
- Dobrze. To już wiem, dlaczego żyję. Ale dlaczego pamiętam, skąd się tu wzięłam i co tu robię?
Zacisnął oczy. Otworzył je powoli. Spojrzał w przestrzeń.
Położył rękę na stole. Ona położyła na niej swoją. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc w ogień.
Odetchnął ciężko.
- Poczekaj chwilę, dołożę do kominka.
Wziął z kąta ciężką siekierę i metodycznie zamienił gruby kloc stojący w kącie w stertę szczap.
- Co ci się stało? - spytała Susan, gdy z powrotem usiadł przy stole i pociągnął potężny łyk piwa.- Już nie mówię o zaklęciach, ale tłukłeś tą siekierą, jakbyś chciał rozwalić świat w drzazgi. Co jest?
- Bo, i owszem, mam dziką ochotę rozwalić cały świat w drzazgi.
- A bo? - nie zauważyła, że mimo woli przyswaja sobie jego sposób mówienia.
- A bo nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie wiem, co mi zrobiłaś, ale nigdy się tak nie bałem być sam - znowu położył rękę na stole.
- Nie jesteś sam.
- Wiem. I tego się najbardziej boję. Bo zaraz będę. Bo rano znowu będę dla ciebie panem profesorem, a ty dla mnie panną Bones, bo tak być musi. Odkąd pamiętam, robię to, co muszę. Co musi czarodziej, co musi Gryfon, co musi prefekt, co musi Weasley, co musi zak… wróć…
- Zakonnik, prawda? Z Zakonu Feniksa?
Teraz z kolei Charlie zbladł.
- Wiesz?
- Jak by ci to powiedzieć, ja nie jestem taka głupia. No, może głupia, ale aż tak to już nie. Był Zakon, był w nim Syriusz, był mój świętej pamięci ojciec, a teraz jest Syriusz na wolności, ty z nim przy kielichu i jacyś tajemniczy wy, którzy chcecie złapać Pettigrew.
- No więc właśnie...
- Żadne właśnie, chwilowo nie zrobiłeś tego, co powinien zrobić zakonnik. Nie zmodyfikowałeś mi pamięci.
- Ale brata rodzonego posłałem na śmierć, bo uważałem, że tak trzeba.
Susan poczuła, że jest w sytuacji bez wyjścia. Siedział przy niej człowiek, który - czuła to - rozpaczliwie potrzebuje kogoś, kto się nim zaopiekuje, i z sobie tylko wiadomych - gdzie tam sobie, Bogu samemu, a i to niekoniecznie - wiadomych padło na nią. I który chce jej powiedzieć coś bardzo ważnego, teraz, zaraz, już. A jej miejsce jest w dormitorium, ona teraz powinna pójść do wieży, dopilnować ciszy nocnej, właściwie to sama powinna się położyć, ale niech tam, to jest nauczyciel, wróci tutaj…
- Więc David Weasley to był twój brat? - spytała cicho.
- Był...
Łagodne wrześniowe słońce oświetla sześć trumien niesionych przez Gryfonów i Puchonów ostatniego rocznika. Cicho gra kobza.
Spokój po walce, spokój po mgłach,
Ocknienie miłe po przykrych snach
Będzie na pewno już czekać nas,
Gdy życia tego przeminie czas.
Radość po smutkach, w cierpieniach lek,
Po czarnej doli szczęśliwy wiek,
Moc po słabości, po hańbie cześć
I po rozpaczy triumfu wieść.
David. David, który w wieku siedmiu lat nie płakał na pogrzebie wujka Gideona i mówił, że przecież wujek był dobry i na pewno poszedł do nieba...
...z martwych wzbudzenie, wskrzeszenie ciał -
Taką nadzieję nam Chrystus dał.
- Skąd wiesz o Davidzie?
- Z Historii Hogwartu.
- Czytałaś His-Hog?!
- Wiedziałam, że miałeś jakiś pogrzeb w bliskiej rodzinie, a na tablicy jest David i inni, rocznik 1987 Proroka jest od paru miesięcy w oprawie, skądś się musiałam dowiedzieć, więc zajrzałam do Historii Hogwartu, ale tam o tym jest niewiele. I zupełnie nie wynika, żebyś miał z tym coś wspólnego. Jest, że było porwanie, że zginęło sześć osób, znaczy jak rozumiem wszyscy...
- Nie. Nas było siedmioro. Poza mną tam był David właśnie, Julia Diggory, Jenny Wilson i trzech moich kolegów z klasy. Wszyscy poza mną zginęli.
- Ale kto to właściwie zrobił i po co?
- Śmierciojady. Wypuszczeni z amnestii. Wtedy było takie hasło, że każdemu trzeba dać drugą szansę. I zrobili amnestię dla tych śmierciojadów, którzy siedzieli za samą przynależność.
- To ładnie skorzystali z drugiej szansy.
- A pewnie. Zrobili z powozu świstoklik, przejęli go i żądali wypuszczenia siedmiu swoich. Łeb za łeb. Dobrze wcelowali, myśmy wszyscy mieli rodziców w Ministerstwie.
- I z tego, co czytałam w Historii Hogwartu, rozmów nie było, tyle wiem. Ale nic nie było o tym, że ktoś z tego wyszedł z życiem.
- W Historii Hogwartu w ogóle są trzy słowa na krzyż. A co do mnie, to rodzice nie chcieli, żebym robił za kolejnego chłopca, który przeżył.
- I dlatego o tobie tam nie ma?
- Ano dlatego. Ale głównie to nie ma o tym, jakie koło tego były rozgrywki w Ministerstwie. Układy były takie, że gdyby nasi rodzice tego chcieli, to taka wymiana by się odbyła. Diggory zresztą… tylko błagam, nie chwal się, że to wiesz…
- Charlie, gdybyś to nie był ty, tobym się obraziła.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, ale nie traktuj mnie jak dziecka.
- No więc Diggory nawet by na to poszedł, ale mój ojciec i właśnie Wilson nie chcieli o tym słyszeć. Odbić proszę bardzo, ale żadnych układów. Wiadomo było, że nas dobrze pilnują, że spróbują nas wykończyć, akcja nie wypaliła, Śmierciożercy zginęli wszyscy, zginęło czterech aurorów, w tej liczbie starszy syn Diggory'ego...
- To była jakaś rodzina Cedrika?
- Rodzina, dobre sobie... Brat Cedrika i Julii.
- Stryjeczny?
- Rodzony.
- Chryste Panie, zawsze mi się zawsze zdawało, że Cedric jest jedynakiem! I to, jak go rodzice traktowali, też do tego świetnie pasowało.
- Bo był. Od tego czasu już był. On był ostatni z trójki. I dlatego tak się nad nim trzęśli.
- Ups... nigdy o tym nie mówił.
- Może chciał zapomnieć?
- On w ogóle strasznie mało mówił o sobie. Można było do niego przyjść, spowiadać mu się pół nocy, wiedział chyba wszystko o wszystkich, a o sobie nie mówił nic.
- A z nas tylko ja wyszedłem z życiem.
- A z tamtymi co?
- Oni chcieli, żebyśmy napisali listy do rodziców z prośbą, żeby się zgodzili na wymianę. Namówiłem kolegów, żeby na marginesie, znikającym atramentem, napisali, że absolutnie żadnej wymiany nie chcemy. A potem na Davida i Julię padło, żeby się wykradli, pokazali aurorom, gdzie nas trzymają i jak się dostać.
- I nie doszli?
- Julia doszła...
Gospoda w Pwllgwyngyll.
David unieruchomiony zaklęciem.
- Diffindo!
Fontanna krwi z rozciętej tętnicy piersiowej zalewa izbę.
Zza załomu skały wychyla się głowa Julii.
- Avada Kedavra!
- Rompere!
Przez rozwalone drzwi wpada dwóch aurorów, przez dwa okna kolejnych dwóch. Raoul Macnair składa się do zaklęcia.
- Avada Kedavra!
Promień z różdżki podbitej przez Jenny wypala ślad na ścianie nad kominkiem. James Avery traci zainteresowanie aurorami. Odwraca się w stronę Jenny.
- Avada Kedavra!
Potrójne Diffindo rozrywa Avery'ego na strzępy. Ale Jenny tego już nie widzi.
- Masz o to żal do ojca?
- A o co? Tak trzeba. Samiśmy chcieli, a w każdym razie ja sam chciałem. Żal to mieli Fred i George, zresztą… pamiętasz, jak Fred dał Malfoyowi po pysku?
- Są rzeczy, których się nie zapomina - uśmiechnęła się szeroko.
- Pamiętasz, dlaczego? Znaczy co Malfoy wtedy powiedział?
- Coś o marchewkowym polu zdaje się.
- To akurat by wszyscy olali. Powiedział jeszcze: “Więcej was matka nie miała?” I to za to dostał w pysk. Bo akurat miała i on o tym doskonale wie. A właśnie Fred to przeżył najciężej.
- Przestawcie naczynia. Mama znowu nakryła o jedno za dużo. Ustawcie tak, żeby się nie rzucało w oczy, że jest mniej.
- Ładnie to ująłeś! Mówiąc po prostu: że pozwoliłeś zabić Davida!
Arthur przymyka oczy, rozpaczliwie próbuje złapać oddech.
- Fredziu, nie męcz ojca... - Bill rozpaczliwie próbuje obrócić sprawę w żart.
- Co nie męcz? Jakie nie męcz?! Jak jest, każdy wie! Pewnie, co mu za różnica, jeden syn więcej, jeden mniej! Jeszcze nas kilku ma, na biednego nie trafiło! Jeszcze przy tym stole pusto nie jest, tylko naczynia przestawić, żeby nie było widać braku! I będzie wesoło i świątecznie!
W drzwiach staje Molly.
- Fred! Przeproś natychmiast ojca!
- A co, może nieprawda?
- Molly, zostaw... on zrozumie...
- Już wszystko rozumiem!!!
- Morda w kubeł, gówniarzu! - w pokoju zaległa cisza. Bill nigdy nie przemawiał w taki sposób. Można było wątpić, czy wie, jak się takie słowa wymawia.
- Tato, mamo, zostawcie nas samych. Ja mu wytłumaczę.
- A teraz - w głosie Billa czuć było starannie hamowaną wściekłość - słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Ojciec wygląda tak, jak wygląda. Przyjmij do wiadomości, że przez ostatnie dwa miesiące przytył dwadzieścia funtów. To wyobraź sobie, jak wyglądał przedtem. Wyście po pogrzebie pojechali do szkoły, a ja tu zostałem, więc wiem. To był cień człowieka, nie szło się z nim porozumieć w najprostszych sprawach.
- To dlaczego... - zaczął niepewnie Fred i urwał.
- Bo uważał, że nie ma prawa ratować Davida kosztem innych. Charliego zresztą też. I, do kurwy nędzy, nie chciałby, żeby jego ratowano takim kosztem.
- Jak trzeba? Ryzykować życiem swoich dzieci, pozwolić, żeby zginęły?
- A jaki wybór? Wypuścić siedmiu zasłużonych śmierciojadów, żeby zabijali cudze?
- Dlaczego jak raz zabijali?
- A uważasz, że co, że tamci ich chcieli wyciągnąć z pudła, żeby razem badać życie chrapaków krętorogich?
- No właściwie fakt...
- No właśnie. To dlaczego niby moje życie ma być więcej warte na przykład od twojego? Zginęła Julia, zginęła Jenny, zginął David, i moi trzej do gwinta, równie dobrze mogłem zginąć ja, trudno, życie takie.
- Życie takie… Nie wiem, mi się nie mieści w głowie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła pozwolić zabić swoje dziecko, obojętnie co by od tego zależało. Choćby mnie miało znienawidzić do końca życia.
- Ale ojciec nie pozwolił. Zrobił dla nas tyle, ile uważał, że ma prawo zrobić.
Łamiący się głos Alastora Moody'ego.
- Na wielu pogrzebach w życiu byłem. Taki jest los aurora, człowiek w nieregularnych odstępach czasu chowa kolegów, nie wiedząc, kiedy pochowają jego. Bo wreszcie trafi nawet nie na lepszego od siebie, tylko mając zły dzień trafi na kogoś, kto akurat ma dobry dzień. Chowałem przedwczoraj aurorów poległych w akcji w Pwllgwyngyll. Stawili się wszyscy aurorzy, którzy akurat nie mieli służby, i nikt nie uronił ani pół łzy. Nawet po Timie Diggorym, który zginął w swojej pierwszej akcji bojowej.
Jasnowłosy dziesięciolatek stojący z rodzicami tuż przy trumnach, kurczowo trzymany przez matkę za rękę, rozejrzał się niespokojnie. Jakby nie do końca dotarło do niego, że tydzień temu był najmłodszy z trójki, a dziś jest jedynakiem. Jakby spodziewał się, że zaraz poczuje klepnięcie w ramię potężną ręką brata i usłyszy “Cześć, głąbie!”.
Ale Tim nie podchodził.
- Owszem, klęli wszyscy na czym świat stoi. Obiecywali zemstę każdemu śmierciojadowi, jaki im wejdzie pod różdżkę - zwracam na to uwagę na wypadek, gdyby komuś roiły się jeszcze chore pomysły amnestii i zwolnień warunkowych, bo aurorzy nie rzucają słów na wiatr. Roztrząsali, czy można było tę akcję przeprowadzić lepiej. Ale wszyscy mieli pełną świadomość, że to, co się stało, jest wpisane w los aurora. Każdy, kto się bierze za tę robotę, wie, że ma małe szanse dożyć emerytury. Za to bierzemy wysokie pensje, za to połowa knajp podaje nam piwo za darmo, za to mamy najrozmaitsze formalne i nieformalne przywileje i nie darmo mówi się, że wszyscy czarodzieje są równi, ale aurorzy są równiejsi. To wszystko jest zaliczka na przedwczesną śmierć. Tim zginął, szkoda chłopaka, szkoda pozostałych, niemniej wybierając ten zawód wiedzieli, że ostatnim, co zobaczą w życiu, może być błysk zielonego światła.
Ale dziś trudno mi spokojnie mówić. Bo ci, których dzisiaj chowamy - co wzięli na rachunek tego, że ich życie skończy się, zanim się na dobre zaczęło? Nędzne ministerialne pensje swoich ojców? Dzieciństwo w nieustannym strachu, że kolejny nekrowiec przyniesie zawiadomienie o śmierci ojca?
I co my im możemy dać? Nie wskrzesimy ich. Zginęli, trwale i nieodwracalnie, zginęli w walce z tymi, którzy chcą zburzyć to, cośmy z takim trudem odzyskali. Możemy tylko sprawić, żeby to nie poszło na zmarnowanie. Zginęli z rąk ludzi, których beztrosko wypuszczono w imię pięknej zasady, że każdemu należy dać drugą szansę. Otóż i widzimy, do czego prowadzi polityka drugiej szansy.
Głos Alastora zmienia się. To już nie jest łamiący się głos przybitego starszego pana. Słychać w nim zimną wściekłość.
- Jakiegoż jeszcze potrzeba dowodu, że śmierciojad zawsze będzie śmierciojadem? Kto jeszcze ma wątpliwości, że miejsce ludzi z Mrocznym Znakiem - o ile te istoty można nazwać ludźmi - jest w Azkabanie, nie w radach nadzorczych, nie za katedrami elitarnych szkół, tylko w Azkabanie albo w nie poświęcanej ziemi? Davidzie, Julio, Jenny, Johnny, Gregory, Mickey - wybaczcie mi. Dwóch z waszych zabójców skorzystało z, przepraszam za słowo, dobrodziejstwa amnestii i teraz was zabiło - bom siedem lat temu popełnił błąd, wziął ich żywcem i oddał w ręce Wizengamotu. A mogłem zabić! I zabiłbym, gdybym wiedział, że tak się to skończy. Przebaczcie mi, przebaczcie tym, którzy ich i resztę tej bandy wypuścili na wolność, przebaczcie nam, albowiem nie wiedzieliśmy, co czynimy.
Błądzić rzecz ludzka. Trwać w błędzie - diabelska. I nie dajcie spokoju nikomu, kto spróbuje zmarnować waszą ofiarę. Patrzcie nam z nieba na ręce. Przypomnijcie o sobie każdemu, kto ośmieli się chociaż wspomnieć o drugiej szansie. Mnie pierwszemu, gdybym zgłupiał na starość pod wpływem lektury Proroka Codziennego albo słuchania CRR.
Do zobaczenia. Nie zatrzymuję was dłużej. Po tamtej stronie już przestępuje z nogi na nogę komitet powitalny z Haraldem Weasleyem na czele. Możecie im śmiało spojrzeć w oczy. Obyśmy i my w stosownym czasie mogli spojrzeć w oczy wam.
Dym rozstąpił się. Na łące po drugiej stronie kłębił się tłum czarodziejów obojga płci. Charlie z daleka rozpoznał dziadka. Moody nie mylił się. Harald Weasley czekał na wnuka i jego towarzyszy.
Po tamtej stronie pozostał dżentelmenem. Zanim zaczął gratulować Davidowi, przywitał się z dziewczynami.
Dym opadł. Zostało sześciopienne drzewo. Dwa pnie brzóz.
Oddycha z ulgą. Jednak nic im w międzyczasie nie zrobili.
- Jak na takie przeżycia, to i tak jesteś dosyć normalny.
- W sumie fakt. Powiedziałem sobie tylko, że nie warto się przywiązywać do ludzi, skoro tak łatwo ich stracić. Zamiast przyjaciół kumple, zamiast miłości romanse. Ale jakoś nie wyszło.
- I szukałeś śmierci.
- Nie, dlaczego?
- Najpierw ekstremalny quidditch, potem ta robota przy smokach… Jak nie szukałeś śmierci, to co? Uznałeś, że jesteś nieśmiertelny?
- Zamyślił się głęboko.
- Wiesz, nie wiem. Mało o tym myślałem. Chyba zaczęło mi być wszystko jedno. Pożyję długo, to dobrze, a nie pożyję, to drugie dobrze. Mam takie poczucie, że żyję przez pomyłkę. Napisali te listy, bo ja ich namówiłem. Wykradali się z tego samego powodu, ot, tak się stało, los padł na nich. Jenny zginęła dlatego, że miała lepszy refleks ode mnie, inaczej to ja bym podbił tę różdżkę. A ja żyję. Moim zdaniem niesłusznie.
Sześć zniczy, sześć trumien.
- Zawsze cię będę kochał. Niedługo się spotkamy.
- Nie mów tak. Odkochaj się. Pamiętaj, owszem. Ale odkochaj się. Szkoda, żebyś się miał zmarnować.
...
- Cześć, Mickey.
- Hej. Baw się dobrze z następną.
- Jaką następną, co ty chrzanisz, drugiej takiej nie znajdę...
- Nie bredź. W UK jest z milion czarodziejów, z tego połowa to kobiety, wychodzi pół miliona, w wieku od naszego do powiedzmy trzech lat w dół będzie lekko licząc piętnaście tysięcy, niech będzie, że jesteś taki oryginał, że tylko jednej na pięćdziesiąt może być z tobą dobrze, a z nich jedna na dziesięć przy tej okazji by tobie pasowała, to i tak zostaje najmarniej trzydzieści lasek, które tylko czekają na takiego jak ty.
...
- Cześć, brat. Wybacz.
- A tobie co? Ty mnie zarżnąłeś?
- Nie, ale...
- To cicho siedź. A swoją drogą myślałem, że to bardziej boli. I w ogóle nie wiem, dlaczego robią koło tego umierania tyle szumu.
- No więc sama widzisz. David mówi, że to nic takiego, a ja mu wierzę.
Ścisnęła jego rękę aż do bólu.
- Nawet tak nie mów. Chcę cię żywego. Przestań uciekać.
- Jak to uciekać?
- Przecież uciekasz. Całe życie. W quidditcha, w smoki, teraz chcesz w wojnę…
- I kto to mówi?
- Wnuczka aurora i sierota po aurorze mówi, ale ani ojciec, ani dziadek, ani stryj nie został aurorem po to, żeby zginąć. Tata zawsze mówił, że nie zwycięża się ginąc za sprawę, tylko zmuszając wroga, żeby zginął za swoją sprawę.. Na mieczu miał wygrawerowane: Umierać tylko w ostateczności... Może byś polał?
- Święta Flakonio! - jęknęła Lucy. - Co tu się stało?
- Mnóstwo rzeczy. O którą pytasz?
- Po kolei. Garnki?
- Ta młoda dama trafiła w nie Drętwotą. To znaczy mierzyła we mnie, ale odbiłem. Za co uprzejmie przepraszam.
- Nie ma sprawy. Dlaczego ten obywatel leży na antresolce?
- Bo Hagrid go tam odłożył. Ta młoda dama trafiła go Expelliarmusem.
- Rozumiem. Czym wobec tego ta młoda dama trafiła Hagrida?
- A nie, nie. Hagrida trafił akurat Syriusz. Obliviatusem. Ale mierzył, i owszem, w Susan.
Lucy trzy razy odetchnęła bardzo głęboko.
- Rozumiem. To znaczy nie rozumiem, ale może nie muszę. Zgaduję, że młodej damie nie spieszy się wracać tak zaraz do szkoły?
- No... jakby to powiedzieć...
- Rozumiem. Coś wymyślę, ale pamiętaj, wróć przed północą.
- No, to już całkiem masz przechlapane - zauważył Charlie. - Możesz mówić co chcesz, i tak nikt ci nie uwierzy.
- Jest mi niezmiernie wszystko jedno - odparła Susan. - W życiu nikt mnie tak nie potrzebował jak ty w tej chwili. I tylko to mnie interesuje.
Poczuł, że wiotczeją mu mięśnie.
- Wiem, że to głupie, ale… ja nie twój, a ty nie moja, ale… podrap mnie za uchem…
…
- Wiesz - powiedział - że smoki są miłe w dotyku, puszyste i bardzo przyjacielskie?
- Taaak?
- Tak. Nie wszystkie, ale niektóre gatunki. Walijski krótkopyski między innymi, i norweski kolczasty. Mają takie miejsce na brzuchu, gdzie rzeczywiście rośnie futerko. I jeżeli się tam dopchasz i nie dasz zabić po drodze, i smoka pogłaszczesz, to się położy na grzbiecie i będzie całkowicie bezbronny. Raz kumpel po pijaku się podkradł, zaczął smoka głaskać i tak głaszcząc zasnął, z głową na brzuchu smoka, tak go przez sen głaskał, i mieliśmy problem, żeby go stamtąd ściągnąć i żeby smok się nie zorientował, boby nas wszystkich spopielił.
- Ale udało się?
- Z małą poprawką na tę bliznę, co mam na ręce. W tym miejscu miałem przetarty rękaw, podszewka się wytopiła, zwęgliło trochę.
- O Boże! To musiało...
- Mniejsza o to. Było, spłyło, zagoiło się. Życie takie.
- O czym to ja? A, o futerku. No więc smoki mają takie czułe miejsce, i jak się trafi, to się robią bardzo miłe. Chyba trafiłaś…
Trafiłam, a juści, pomyślała. Oswoiłam smoka. I co ja z nim teraz zrobię? W domu nikt mi go trzymać nie pozwoli… Oddać w dobre ręce? Gdyby to było takie proste, toby się już dawno jakieś znalazły… poza tym on najwyraźniej wcale nie chce, żeby go oddawać w dobre ręce, tylko żebym go dalej głaskała.
Nie czarujmy się - odezwał się cichy głos. - Ty go wcale nie chcesz oddawać w dobre ręce, po prostu nie wiesz, jak się takie stwory hoduje.
Odcinek 6
Grimmauld Place, sobota, 2 grudnia 1995
Bażancie pióro leżące na biurku Alastora Moody'ego stanęło na sztorc i zaczęło drgać.
- Lego - powiedział Moody, stawiając pióro na najbliższym wolnym kawałku pergaminu. Pióro napisało trzy słowa:
Grimmauld, mamy problem.
Tekst był nie podpisany, ale takie gryzmoły mogły wyjść tylko spod ręki Charliego. Moody podniósł pióro i napisał na stole:
Jaśniej.
- Respondeo!
Sytuacja 23/1 - przeczytał po minucie. Podszedł do kominka.
Hogwart, sobota, 2 grudnia 1995
Obraz przedstawiający leśną drogę miał jedną kapitalną zaletę w porównaniu z kominkiem: nie wymagał podłączania do sieci. I jedną wadę: nie nadawał się do przerzucania ludzi.
Tym razem Charlie Weasley uważał tę wadę za podstawową zaletę.
Niebo na obrazie było mocno zachmurzone, a drzewa chwiały się jak na silnym wietrze. Zza drzewa błysnęło światło.
- Connecto - powiedział.
Krzak na środku obrazu rozszerzył się na pół ściany i wychynęła zza niego głowa Alastora Moody'ego.
- Coś ty do cholery narozrabiał? - spytał bez zbędnych wstępów.
- Spotkaliśmy się u Hagrida z Syriuszem, wypiliśmy parę głębszych, Hagrid wyszedł do stajni, za parę minut ktoś puka. Zdziwiłem się trochę, ale mówię “wlazł”.
- Nie zaryglowaliście drzwi?
- A jakoś nie. No więc otwierają się drzwi, wchodzi Susan Bones. Zobaczyła...
- Kto wchodzi?
- Susan Bones. Prefektka Hufflepuffu, swój człowiek.
- Swój czło... no nic, wal dalej.
- Syriusz chciał ją trzasnąć Obliviate, ale się uchyliła, trafił w Hagrida, ona mu przywaliła Expelliarmusem. Ładniutkim, trzeba powiedzieć, wyrżnął w kominek, krzesło rozwalił, stracił przytomność... w każdym razie Syriusza poznała. W życiu bym nie pomyślał, że dziewczyna przed sumami wyprowadzi takie śliczne zaklęcie rozbrajające.
- Ale potem jej zlasowałeś mózg, jak rozumiem? - przerwał Moody, najwyraźniej nie będąc w nastroju do słuchania o znakomitych osiągnięciach niewygodnego świadka.
- No... jakby to powiedzieć...
- Ja widzę trzy możliwości: “tak”, “nie” albo “nie pamiętam, byłem pijany”!
- No więc nie.
- Dlaczego?
Cisza.
- Dlaczego, do ciężkiego niespodziewanego trolla, nie zrobiłeś tego od razu, faszysto nieszczęsny? Żal ci jej było?
- Właściwie...
Nie zdążył dokończyć.
- Konspirator zasmarkany! - ryczał Moody. - Zakonnik z przeceny! Pisz do mamusi, żeby się za ciebie modliła, bo jak cię w oryginale dorwę, to flaki z brzucha wypruję i na pęczek z kolczastego drutu będę nawijał! Jasny gwint, ojciec porządny, matka porządna, a syn jak pijany mugol we mgle!!!
- Wyluzuj trochę. Nic się na razie nie stało.
- Jak nie stało?! Zastanów się chwilę, ślepa uliczko ewolucyjnego rozwoju, co się nie stało? Stało się, że osoba postronna wie, że się spotykasz z Syriuszem, ty i Hagrid! Cholera, co jeden konspirator to lepszy, jeden przyłazi chlać wódkę pod nosem tej ministerskiej kurwy, drugi wychodzi i drzwi nie zablokuje, trzeci niewtajemniczoną dopuszcza, bo mu żal jej przywalić dobrym Obliviatusem! Powiedz mi, ty zydlu rustykalny w kornwalijskie kogutki misternie rzeźbiony, dlaczego tego nie zrobiłeś? Rączka zadrżała? Nie mogłeś patrzeć?
- No...
- To trzeba było zamknąć oczy, stołku barowy!
- Jasne - mruknął sarkastycznie Charlie. - I pomyśleć o Anglii.
- Pieprzę to, o czym byś wtedy myślał! Jak dla mnie, mogłeś myśleć o pomponach, karakonach i trutce dobrej na stryjny, bylebyś zrobił co należy!
- Uspokójcież się, dobry człowieku - Charlie wziął głęboki oddech. - Po pierwsze, to jest Bonesówna. Z TYCH Bonesów. Raczej nie poleci wypłakać się La Passionarii w różowy sweterek. Po drugie, w tej grupie OCM, co ją Harry zmontował, siedzi komplet prefektów, poza Ślizgonami oczywiście. Ona też.
- Tym gorzej. Jak to się wysypie, a wiesz, co jest warta konspiracja w wykonaniu takich szczawi, to wszystko z niej wycisną. Powie nie tylko to, o co zapytają, ale wszystko, co wie. I jeszcze trochę dorzuci od siebie.
Oczyma duszy zobaczył Susan, Rona i Ginny, z których ktoś próbuje wszystko wycisnąć. Złapał się na myśli, że los Syriusza jakoś mniej go na tym tle obchodzi.
Z zamyślenia wyrwał go narastający głos Moody'ego.
- Jak Voldemort ma takich wrogów, to ja nie wiem, po co jeszcze sobie szuka sojuszników!
- Wyluzuj się. Nie takie rzeczy stary Zakon przeżył, to i ten przeżyje.
- Święty Michale Archaniele, daj mi cierpliwości, ale NATYCHMIAST!!!
- Rzymska nauka o odpustach, czyśćcu i wzywaniu świętych - oświadczył Charlie ze śmiertelną powagą - jest naiwną i dowolnie wymyśloną rzeczą...
Patron aurorów najwyraźniej nie wykonał zamówienia. Wysłuchiwanie Artykułów Wiary było ponad siły Szalonookiego.
- Drętwota!
Charlie uchylił się w ostatniej chwili.
- Kontroluj się waść, bym nie zapomniał, z kim mówię...
Grimmauld Place, sobota, 2 grudnia 1995
- Ruszaj się, Syriusz, idziemy na piwo!
- Zwariowałeś?.
- Skąd wiesz? Idziemy na piwo.
- Wiesz, jak by ci to powiedzieć - trochę się mną Ministerstwo interesuje, może coś ci się obiło o uszy...
- Wszystko pod kontrolą, chlapnij se Wielosoku i bydzie. Będziesz wyglądał jak Bill.
- Taaa... tyle, że wielosok się nie znosi z tymi eliksirami, co mi je kazali brać, żebym się ciągle nie dołował po Azkabanie. Boją się, że skończę ze sobą.
- Łe tam. Spłucz eliksir spirytem i spadamy, nic lepszego dotąd na deprechę nie wymyślono, niż dobre piwo w dobrym towarzystwie. Spadamy stąd, nikt nas tu nie lubi.
- I ma jakieś fatalne interakcje z alkoholem.
- Marudzicie, Black. Nie mówili wam tego?
- A, jeden coś wspominał. Odwiedzam go raz do roku, pierwszego listopada.
- No, to mieszaj wielosok i chlaj, o, proszę, tu jest parę kłaków mojego wzorowego braciszka...
- Ale mówię ci, że się z alkoholem nie znosi...
- Łe tam nie znosi. Jakby się nie znosił, toby na Rusi nie miał zastosowania. Trzeba tylko dodać trochę cienia nietoperza i krwi miesięcznej dziewicy.
Dziurawy Kocioł, sobota, 2 grudnia 1995
- Czyli wszystko w normie, pomarudził i przestał? - zapytał Syriusz, wysłuchawszy obszernego streszczenia rozmowy z Moodym.
Ruska recepta okazała się skuteczna. Syriusz co prawda nie miał pełnego zaufania do ludowych recept z Najbliższego Wschodu i obawiał się poważnie, że na zawsze pozostanie duplikatem Billa Weasleya, ale w końcu czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka?
- W sumie można to tak nazwać - zgodził się Charlie.
- Powiem szczerze, nie poznaję cię. Zawsze taki zasadniczy, bojowy i w ogóle, taki bywaj-dziewczę-zdrowe-ojczyzna-mnie-woła, co ci się stało?
- Wiesz, sęk w tym, że ja siebie też nie poznaję i trochę mnie to wkurza. Właściwie powinienem pójść ją trzasnąć tym Obliviatusem, może jeszcze nie jest za późno... a tak to co, wciągam ją w coś, w co nie powinienem.
- Stary, mam być szczery, uprzejmy czy powiedzieć, co myślę?
- A jaka jest różnica między pierwszym a trzecim?
- W doborze słów.
- A, możesz być szczery.
- Git. No to krótko: nie pieprz.
- To może powiedz lepiej, co myślisz?
- Dobra. Nie kombinuj, żebyś nie przekombinował. Ja też byłem taki mądry. Ani pół słowa Lucy, bo się zobowiązałem dochować tajemnicy. Jak przed wszystkimi, to przed wszystkimi. I tyle z tego, że poszedłem do Azkabanu z pełną świadomością, że Lucy myśli to samo co wszyscy. Fajne, nie?
Charlie milczał.
- Polej - mruknął Syriusz.
Charlie polał.
- A jakby się wam urodziły dziewczynki - zapytał nagle Syriusz - to jak im dasz na imię?
- Masz tobie, uczepił się... Kropka, Kreska i Futureska!
- No to ich zdrowie!
Wypili. Charlie nagle posmutniał.
- Ba... też to nie takie proste. Jak by nie patrzył, jestem w tej chwili nauczycielem w tej budzie, nie uchodzi... a jak odejdę, to i tak nie wiadomo, czy to ma jakieś szanse.
- Powiem po raz drugi: nie kombinuj - zdenerwował się Syriusz. - Wielkie miasto, Fogbell. Wielkie rzeczy, romans z nauczycielem. Zawsze było, zawsze będzie. Andrea to niby ze Snape'em nie kręciła?
- CO?!
- Ups... nie chwal się, że to wiesz. Myślałem, że wiesz... Jej zdrowie! W końcu ani z Susan na razie ślubu nie bierzesz, ani ze szkołą nie brałeś. Z Jenny też nie.
- Jenny w to nie mieszaj.
- Bo co?
- Bo to też jest zgryz. Mówiłem jej, że na zawsze.
- Możeś i mówił, ale ona jest duchem, i to w dodatku nieletnim. Znaczy nie duchem, ale... eee, co tam. Za jej pamięć!
- Za jej pamięć!
Wypili.
- Do jasnej polędwicy - podjął Syriusz - jesteś naprawdę fajnym facetem i gdybym był wolną panną, tobym się nie zastanawiał. Dziwię się w ogóle, żeś się tyle czasu uchował...
- Wiesz - mruknął Charlie - smokerom, aurorom i tak dalej łatwo wyrwać fajną laskę, natomiast cholernie trudno związać się z sensowną dziewczyną. Obiektywnie śmiertelność duża, a przy tym wiesz, co o nas mówią.
Od słowa do słowa rozmowa zeszła raczej na fajne laski niż na sensowne dziewczyny. Charlie miał coraz wyraźniejsze wrażenie, że Syriusz ma mu coś ważnego do powiedzenia - co jakiś czas zacinał się, chrząkał i... zaczynał rozmowę na kolejny mało istotny temat.
Trwało to jakieś półtorej rury piwa.
- Dobra - powiedział nagle Syriusz i zaśmiał się nerwowo. - A teraz chciałbym pogadać konkretnie.
Wstał, przeszedł energicznym krokiem do drzwi lokalu, zaśmiał się znowu, podszedł do stołu. Znowu się zaśmiał.
- Wbrew pozorom ja mówię poważnie - powidział i znowu parsknął krótkim, urywanym śmiechem. - No więc myśmy chcieli cię prosić na świadka.
Hogwart, sobota, 9 grudnia 1995
- Kolego Weasley, mogę prosić na słówko?
- Proszę bardzo…
Charlie zdążył już poznać Lizę Vector na tyle, by wiedzieć, że oficjalna forma zapowiada rozmowę o charakterze bardzo osobistym.
- Mam pytanie - oświadczyła po pięciominutowej wymianie wstępnych złośliwości. - To jest zasadniczo nie moja sprawa. Jeżeli odpowiedź brzmi “nie” albo “to moja sprawa”, powiedz to i zapomnimy o całej rozmowie.
- Już się zaczynam bać - Charlie bynajmniej nie wyglądał na człowieka, którego łatwo przestraszyć. - Mianowicie?
- Jakby to ująć… odnoszę wrażenie graniczące z pewnością, że czujesz do panny Bones coś więcej niż sympatię.
- Owszem, ukryć się nie da.
- Święte słowa. Masz zamiar coś z tym zrobić?
Zamyślił się głęboko.
- Dobre pytanie. Żebym ja był dychę młodszy…
- Tobyś był młodszy od niej - matematyczny umysł nigdy nie zasypiał. - No ale dobrze, gdybyś teraz był w Hogwarcie jako uczeń, to co?
- Tobym się nie zastanawiał.
- Wiesz, że już pół szkoły mówi, że z nią, jakby to powiedzieć, romansujesz?
- Pół szkoły potrafiło mówić bardzo różne rzeczy. Gdyby jedna czwarta z nich była prawdą, Snape miałby tuzin nieślubnych dzieci. A już ja to mógłbym być grzecznym chłopcem, na każdy weekend wracać do mamy, a i tak by o mnie plotkowano!
- To bardzo być może. Tak czy siak, ty tu jesteś na zastępstwie. Wrócisz do Rumunii, będziesz się fajnie bawił z Cygankami, a ona zostanie z opinią głupiej porzuconej.
Westchnął głęboko i spojrzał nad ciemniejącą łąką na Zakazany Las. Przez dłuższą chwilę oddychał głęboko.
- Tak nisko mnie cenisz? Jedyne, czego się boję… no, nie jedyne, ale największe… że się zakocham, wrócę do Rumunii, a tu mi się nią jakiś szczeniak zaopiekuje. Ja wytrzymam.
Chatka Hagrida, w tym samym czasie
- Hagrid, co ty myślisz o Charliem?
Hagrid westchnął ciężko. Domyślał się, że prefektka Hufflepuffu nie przychodzi do niego na herbatkę “ot tak pogadać” z czystej sympatii do niego, skoro przez poprzednie cztery lata nie miała takiego zwyczaju.
- A co ja moga myśleć… - zaczął niepewnie. - Czy przystojny, to nie moja rzecz widzieć, tobie się chyba widzi, zresztą widać, że masz ducha do niego. Poczciwy jak wszystkie Weasleye, jak lata, to ty widziała lepiej jak ja… Ja jego lubia, ręka do gadziny ma jak mało kto, to i ojciec dobry będzie.
Susan zamrugała oczami. Siebie u boku Charliego przy najróżniejszych okazjach towarzyskich, jak też w sytuacji bojowej, była w stanie sobie wyobrazić bez trudu. W łóżku, przy odrobinie dobrej woli, również. Przed ołtarzem trudniej, ale też. Natomiast perspektywa posiadania dzieci była dla niej zupełnie niewyobrażalna.
- ...znajdzie sia taka, co jego pokocha - ciągnął gajowy, jakby nieświadom, że właśnie z taką rozmawia - to dobrze im może być. Ale to trudnowato, on jeszcze tamtej nie zapomniał, co mu czarne ubili, na pewno dla ciebie o niej mówił.
- Nie mówił, ale powiedz ty.
- Nic ja dla ciebie o tym nie mówił! - zirytował się gajowy. - Jak on zechce, to sam powie, a nie zechce, to nie. I ty dla niego też nie mów, że ja o tym mówił, a?
- Pewnie, że powiem! - prychnęła. - Chyba, że mi powiesz resztę, to ja wtedy dla niego nic nie powiem!
- W co ja wpakował sia! - jęknął Hagrid. - No niech tobie będzie, tablica w hallu wejściowym czytała?
Susan wykonała skomplikowaną pracę myślową. Początkowo próbowała zgadnąć, co mianowicie mogła czytać wspomniana tablica.
- No przeglądała - powiedziała wreszcie, zrozumiawszy z niejakim trudem, kto co miał ewentualnie czytać.
- Weasleyów widziała?
- Widziałam, i Davida na czerwono.
- To i wiesz, jak zginął?
- Wiem, w Historii Hogwartu jest, i Charlie opowiadał.
- Ta jak, on dla ciebie o tym opowiadał, a o Jenny nie mówił?
- Mówił, że tam taka dziewczyna była.
- Dwie dziewuszki tam byli, Julia Diggorych i właśnie Jenny, on sia w niej kochał i ona w nim, durnyj on był, jak te jego szesnaście lat...
- Yyy... ja właśnie mam szesnaście - zauważyła niepewnie.
- Szesnaście u dziewczyny to co inne jak u chłopaka, ty się nie źlij. Zadurzył się w niej, i jej to było po myśli, a potem tak wyszło, że i brata, i przyjaciół, i frairkę razem stracił. Tak i on powiedział, tej nie ma, to żadnej nie chcę. Mało to razy ja dla niego mówił: ślubu ty z nio nie brał, a żeby nawet, to już sia stało, jej nie wskrzesisz, tak ty znajdź inna. Nic z tego, zawsze dla mnie mówił, że drugiej takiej nie znajdzie. Tak się i wszyscy dziwio, czego ty dla niego zadała, tyle panien po drodze spotkal, żadna serca nie wzięła.
- Niczego mu nie zadałam! - przerwała gniewnie.
- A czy ja co inne mówił? - wycofał się Hagrid. - Ja mówia, co inne dla mnie mówili, że się dziwio, co z nim. Pytała ty, jaki on, to ja dla ciebie powiedział. Pytała, co z Jenny było, ja powiedział. Co inne mówio, powiedział.
- Nie wiem tylko… - zaczęła i urwała.
Nie wiem najważniejszego, pomyślała. Ile jest prawdy w tym, co mówią, że brał każdą, która się nie broniła.
A właściwie to ją najbardziej obchodziło. Poza tym jednym szczegółem wszystko idealnie pasowało do jej wyobrażeń o tym, którego pewnego dnia spotka.
Od dzieciństwa w jej rozmaitych fantazjach pojawiał się ktoś - nie zmyślony, lecz zawsze znany z bliskiego otoczenia - starszy i silniejszy, kto jednak bardzo potrzebował jej pomocy. Początkowo polegało to na wpadnięciu do studni czy innym podobnym nieszczęściu, z biegiem lat coraz częściej pojawiał się obraz kogoś rozpaczliwie potrzebującego ciepła i wsparcia. Charlie wpisywał się w te wizje bardzo dobrze.
Za dobrze.
Odcinek 7
Hogwart, sobota, 9 grudnia 1995, godzina 22:15
Tuż poniżej szczytu ostatniej kolumny figurowała Wilson Jennifer, 1971-1987.
Dlaczego mi nie powiedziałeś, myślała Susan. Przecież nie przewróciło mi się w głowie aż tak, żebym miała sobie wyobrażać, że przede mną nie było żadnej innej. Masz swoje lata. Wstydzisz się? Czego?
Nora, sobota, 23 grudnia 1995
- Charlie, co tobie?
Gdyby Charlie miał takie wyczucie w stosunku do ludzi, jak do smoków, wiedziałby, że jego siostra zna odpowiedź, przynajmniej w ogólnym zarysie. Ale nie miał.
- A nic, tak mi jakoś powietrze zeszło...
Nie wyglądał na to. Raczej przypominał jej kolegów z klasy, gdy rozpaczliwie kombinowali, "co ona powie, jak ja jej powiem".
- Aku... - ugryzła się w język. - Wyluzuj. Nie wszystkie jesteśmy takie głupie, jak to wynika z Bravo Witch.
- Ja tylko... - zająknął się, zastanawiając się gorączkowo nad jakimś wytłumaczeniem, dlaczego przesiedział popołudnie sam w jej pokoju.
Położyła palec na ustach. Uśmiechnęła się szeroko. Pokiwała głową.
Welwyn Garden City, niedziela, 24 grudnia 1995
Wigilia rodziny Bonesów dobiegła końca.
Jak co roku Susan czuła niedosyt po wieczerzy w wąskim rodzinnym gronie, bez kolęd, bo "nikt nie ma słuchu", bez Ewangelii, po zdawkowych życzeniach - jedna babcia potrafiła powiedzieć coś naprawdę od serca - i bez...
Jeszcze nie mogła się otrząsnąć. Pierwszy raz na Krześle Gości (1) nie zobaczyła ojca. Kanciasty rudzielec rozsiadł się na Krześle, jakby zajmował je od wielu lat, i tak się też zachowywał. Co więcej, miała wrażenie, że rzeczywiście pojawiał się tam od lat.
Ale wrażenia wrażeniami, a życie życiem. Wigilia się skończyła, czas pomyśleć o sylwestrze. Kilku chłopaków próbowało ją zaprosić na cool imprę. Jeszcze parę miesięcy temu przyjęłaby któreś zaproszenie. Teraz jednak koledzy z klasy czy w ogóle z roku jawili się jej jako banda smarkaczy z hormonami zamiast mózgów. Rozmowy w żeńskim dormitorium utwierdzały ją w tym przekonaniu. Co innego można myśleć o formach życia, które potrafią powiedzieć "Wyglądasz jak moja mama po burzliwej nocy z tatą" albo na pierwszej randce deklaruja "Jesteś dziewczyną, o jakiej marzyłem, kocham cię i chcę z tobą być", a w dwa dni później zostawiają dla innej... Zresztą chłopak, który latem podrywając ją na Pokątnej poprosił "Zapisz mi, jak się nazywasz, bo do jutra zapomnę", był o rok starszy, a Krukon, który rzeczowo zapytał Annie Greenhill "Czy jesteś jeszcze dziewicą? Bo nie wiem, czy mam się za ciebie brać?", nawet o dwa...
Na wyciągnięcie ręki, a zarazem tak bardzo daleko był ktoś, do kogo takie teksty zupełnie nie pasowały. Kto oblewał się rumieńcem, gdy musiał wymówić "panno Bones". O kim koleżanki mówiły z zazdrością, że patrzy na nią, jakby chciał ją zjeść. I co z tego, skoro na patrzeniu się kończyło? Nawet spotkanie w chatce Hagrida najwyraźniej niewiele zmieniło.
Chwilami miała wrażenie, że pół Hogwartu spiskuje, żeby im stworzyć korzystne warunki.
Ernie za żadne ciastka nie zgadzał się załatwiać z Weasleyem spraw Hufflepuffu i za każdym razem wypychał ją.
To samo robiła profesor Sprout.
Hanna Abbott przeprowadziła prywatne śledztwo, by ustalić, że między Charliem a profesor Blair nic nie było, z profesor Vector też nic go nie łączy.
I co komu z tego? Odwalili kawał dobrej, solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Ocknęła się. Pióro Duszy tańczyło po pergaminie jak oszalałe.
Pióro Duszy nie miało prawa istnieć. Każdy światły czarodziej wiedział, że nie ma artefaktu, którego by dowolna osoba nie mogła uruchomić, jeżeli tylko zna zaklęcie.
A jednak od dwustu siedemnastu lat Pióro Duszy notowało, co się komu w duszy gra - nie wszystkim, tylko kilku osobom. I przechodziło to z matki na córkę. Tym razem zapisało piosenkę, którą słyszała lata temu, będąc z rodzicami w knajpce w podziemiach Dublina, i wielokrotnie próbowała sobie przypomnieć. (2)
To jest wprost ni du wiary,
jak si ludzi zminiaju du nipuznania,
To jest wprost ni du wiary,
jak ten świat w miłosnych sprawach poszyd w dół.
Jak mężczyzna zatracił ambicji
i w pugardzi ma dawny tradycji,
To jest wprost ni du wiary,
ży zapomniał wół jak on cilęcim buł.
Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta pan nic a nic ni pamięta?
Ta kiedyś czarodzij, jak un si zakochał,
Tu panni przynosił pryzenta:
albu pączki, albu kwiatki,
Albu taki różny magiczny czykuladki...
A jak czuł si niby nikim,
tu przynosił pirściuneczyk z kuralikim.
Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta dzież są te resztki myskości?
Ta kiedyś czarodzij, jak un si zakochał,
tu zaraz tak dygotał z miłości,
Twarz miał w pąsi,
cały trząs si
i du nóżyk padał i całował rąsi ?
Wszystku wiedział i ruzumiał...
a pan siedzi jak ta naserowska mumia!
Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta to już si robi nismaczny!
Ta zacznij pan działać, ta zacznij pan pałać
Bu przeciż ja pierwsza ni zaczny...
Lufcik był otwarty. Przysięgłaby, że był zamknięty i że go nie otwierała...
Na gałązce rododendrona siedziała ludzka głowa z sowimi oczami, porośnięta pierzem. To było pierwsze wrażenie.
Tylko puszczyk śnieżny, wielka kula piór z ptakiem wielkości wróbla w środku, przy takich rozmiarach ważył tyle, że ta gałązka mogła go utrzymać.
Tylko jedna osoba wśród jej bliższych i dalszych znajomych miała puszczyka śnieżnego.
Wyjęła sowie z dzioba list. Przeczytała.
- Łaaaaaaaaaaauuu! - to ona krzyknęła?
- Gratuluję! - powiedział ptak.
- Od niego? - raczej stwierdziła niż zapytała mama, zjawiając się znikąd.
- Tak - odpowiedziała odruchowo. - To znaczy nie. To znaczy od jakiego niego?
- Nie wiem - uśmiechnęła się mama. - Sądząc po twojej minie, to od tego, o którego ci chodzi...
Od tego, może. Ale na razie to zapraszał na... pasterkę. No cóż. Nieśmiali panowie mają różne dziwne pomysły. W końcu jej rodzony brat, będąc na trzecim roku studiów, na drugiej randce z siedemnastolatką przystanął dość długo przed tą witryną Madame Malkin, w której wystawione były suknie ślubne. Trzeciej randki nie było, z czego akurat Susan się cieszyła, gdyż w jej ocenie niedoszła bratowa miała inteligencję deski do prasowania (bo miotła to już coś musi umieć).
- Mogę? - zapytała.
- Jeżeli cię zabierze z domu i odstawi POD dom...
Hej!
Ad 1 Ja Ciebie też.
Ad 2 Pozwolili mi. Ale pod warunkiem, że ktoś mnie odbierze z domu i odstawi pod dom. Jakiś pomysł?
Cz! Su.
Nora, sobota, 30 grudnia 1995
- Ileś ty wczoraj wypił? - zainteresował się George, patrząc na zmięte oblicze brata.
- E, bez przesady, ile myśmy wypili? Trzy rury na pięciu. Chyba.
- Faktycznie bez przesady.
- Pewnie że bez, rurę wypijałem i wychodziłem na własnych nogach.
Tak było. W Dziurawym Kotle pojęcie rozsądnej ilości piwa nabierało nowego znaczenia. W szczególności na imprezach sylwestrowych. A Charlie niejednego sylwestra spędził w Dziurawym Kotle. Tu bawiono się przeważnie zbiorowo. Tu singiel nie czuł się samotny.
Singiel... Długie wyliczenia powodów, dla których fajnie jest być singlem (...po dwudzieste szóste, żony kolegów cię lubią, po dwudzieste siódme, żonaci koledzy ci zazdroszczą... po pięćdziesiąte trzecie, zawsze znajdzie się kobieta, która chętnie przytuli samotnego mężczyznę, po pięćdziesiąte czwarte - nie musisz myć rąk przed obiadem, po pięćdziesiąte piąte - nie musisz zmywać po obiedzie, po pięćdziesiąte szóste - w ogóle nie musisz jeść obiadu...) nie mogły przesłonić faktu, że od ślubu Lupinów układał się do snu tak, jakby na łóżku miał się zmieścić jeszcze ktoś, a od rozmowy w chatce Hagrida przed zaśnięciem mówił "dobranoc". Zupełnie konkretnej osobie.
Nigdy nie rozumiał kobiet. Tym bardziej kobiet nastoletnich. Że miał siostrę? Kiedy się rodziła, on już był w Hogwarcie. Potem on studiował w Transylwanii, a potem ona poszła do Hogwartu...
W akcie rozpaczy rzucił się w wigilię na czytywane ostatnio przez pospiesznie dorastającą Ginny Bravo Witch. Widział kiedyś to pismo w ręku Susan. To, co tam przeczytał, raczej nie dodało mu otuchy.
Zajrzał jeszcze raz. Musiałam z nim zerwać po tym, jak... opowiadały czytelniczki. ... Na imprezie schrzanił zaklęcie rozweselające i wszyscy zaczęli pluć kulkami do gry... Obiecał, że mnie przewiezie na swojej nowej miotle, a okazało się, że to Zmiataczka i narobił mi obciachu... No, z tej strony to mi nic nie grozi... Myślał, że Michael Jackson jest czarodziejem... kto to jest Michael Jackson, do cholery?...Zaprosił mnie do "Hipogryfa" i przy rachunku galeon bez półtora sykla wziął resztę co do knuta... no tak, tak to jest, jak człowiek całe życie musiał się liczyć z każdym knutem... Co takie wiedzą o życiu?
Bonesowie nie byli rodziną bardzo bogatą, ale zamożną na pewno. Rasa, klasa i kasa w jednym.
Pewnie w tym roku znowu trafi do Dziurawego Kotła. Miał inny pomysł, zaprosić Susan na sylwestra do "Dorożkarskiej", ale się nie odważył ani po pasterce, ani przy ostatnim spotkaniu. Dopiero teraz, trzydziestego grudnia, zdecydował się wysłać sowę.
Już mniejsza o transport. W końcu to nie jest nic takiego, dorożkę zaczarować. Tyle, że jeśli nawet nie miała innych planów (co było mało prawdopodobne), to zaproszenie wysłane trzydziestego grudnia spokojnie mogło zostać skomentowane ?zaprasza, a modli się, żebym nie przyjęła". Jeśli nie przez adresatkę, to przez jej rodzinę na pewno. Wysłał je dwie godziny temu i cisza.
Co najciekawsze, własne rodzeństwo pytało, czy to prawda, że są razem. Bóg raczy wiedzieć, jaką drogą takie informacje się rozchodzą. Wszyscy wiedzieli. Tylko sami zainteresowani jakoś nie...
Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos zaciętej walki. Zerwał się. Z różdżką w garści wpadł do gabinetu ojca.
Na biurku Arthura siedziała drobna płomykówka z niewielką kopertą w dziobie i broniła się przed sięgającą jej do pół skrzydła sówką Rona, ze wszystkich sił starającą się udowodnić, że nie należy do tej połowy sów, które znoszą jajka.
Charlie energicznym ruchem oderwał zdesperowanego samca od gościa i wyrzucił na korytarz.
Wyjął płomykówce list z dzioba i przeczytał.
- Co się stało Charliemu? - zainteresował się Ron, słysząc radosny kwik znad sufitu.
- Pewnie dostał sowę - wzruszyła ramionami Ginny.
- No i co z tego?
Hermiona wzniosła oczy ku sufitowi.
Gospoda "Dorożkarska", Kpiarska róg Kominiarskiej, niedziela, 31 grudnia 1995
Muzyka umilkła. Susan, oszołomiona jeszcze upojnym walcem "Zalany słoń", rozejrzała się niepewnie. Już północ? Zegar wskazywał za pięć dwunastą... Czarodzieje siedzący przy stołach podnosili się z miejsc, ci z parkietu pospiesznie podchodzili do stołów.
Muzyka znowu zaczęła grać (3). Po chwili lokal trząsł się od gromkiego śpiewu.
Boże, Ojcze nasz, któryś w niebie jest,
Niech się święci imię Twe,
Rozszerzaj w nas królestwo Twe,
Wola Twa niech spełnia się...
Susan osłupiała. Nie wiedziała, co ją bardziej dziwi - czy to, że w takim miejscu na dobrze już rozkręconej imprezie słyszy pobożną pieśń, czy to, że wszyscy obecni jakby na chwilę oprzytomnieli.
...uwolnij nas,
Tak, jak my wybaczamy tym,
Którzy zawinili nam...
- Wytrzeźwieli tak nagle?! - szepnęła.
- To może za dużo powiedziane - uśmiechnął się. - Powiedzmy: na chwilę zrobili się pijani na poważnie. To normalne u ludzi wykonujących niebezpieczne zawody.
Teraz albo nigdy, pomyślał.
...od złego wybaw nas,
A chwała, moc, królestwo twe
Niech na wieki wieków trwa.
Kręciło się jej w głowie. Gdzieś jakby zza ściany dobiegał głos Charliego dzielącego się jakimiś głębokimi przemyśleniami.
- ...bo to tak już jest, niby duże miasto, a wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, a czego nie wiedzą, to sobie dośpiewają, a nieraz to wychodzi tak, że główni zainteresowani się dowiadują na końcu, zresztą i w nas to trafiło...
- Znaczy co, bo już się zaczynam gubić?
- Znaczy po co daleko szukać, wszyscy doskonale wiedzą, że jesteśmy razem, a...
- A...? Możesz dokończyć?
- A właściwie... yyy,,, jakoś się nie zgadało? a nie mają racji?
- A uważasz, że mają?
- No... skoro uważasz, że nie?
Przewróciła oczami. Przypadek był beznadziejny. On tego sam nie powie. Przytuliła go, głaszcząc delikatnie po plecach.
- Co za okropny facet? Gdyby nie mieli, to myślisz, że bym ci się tak pozwoliła do siebie kleić?
Przykleił się jeszcze mocniej. Jak przez mgłę słyszała brzęk szkła i gorączkowe nawoływania "Wszyscy mają?"
Fizycznie czuła, że jest szczęśliwy.
Jeszcze Bardziej Zakazany Las, sobota, 6 stycznia 1996
- A mówiłam - westchnęła Lucy, wysłuchawszy wspólnych życzeń od Charliego i Susan, świecących własnym światłem ze szczęścia.
- A co pani mówiła? - nadstawiła ucha Susan.
- Że tak z wami będzie... Chryste Panie, jak on na mnie wtedy w pociągu naskoczył, bo powiedziałam, że cię podrywa! I po co było na starą ciotkę krzyczeć?
Charlie miał nieodparte wrażenie, że rozmowa w pociągu przypominała krzyk i awanturę w takim samym stopniu, jak Lucy starą ciotkę, ale nic nie powiedział i zajął się składaniem życzeń Syriuszowi.
Lucy ze swej strony wdała się w rozmowę z Susan.
- A jakbyś potrzebowała zamienić parę słów, wal jak w dym. W końcu jestem od jakiegoś czasu z facetem po przejściach i trochę ci mogę pomóc.
- No niech mnie pani profesor nie straszy?
- Nie profesoruj mi. Jak mój mężczyzna pije wódkę z twoim, to trochę głupio, żebyś mi prywatnie mówiła "pani profesor".
Susan poczuła się nagle strasznie staro.
- Dobrze, więc nie strasz mnie, chyba aż tak po przejściach to Charlie nie jest?
- Aż tak to nie. Ale też ja tłukę się po tym padole trochę dłużej i różnych potłuczonych spotykałam.
- Nie mówię, że skorzystam, ale w razie czego będę wiedziała?
Wzięła Charliego za rękę i odeszła.
Hogwart , piątek, 12 stycznia 1996
- To co, jeszcze jedną drabinkę? - zaproponował Justyn Finch-Fletchey.
Siedzieli przy końcu długiego stołu na korytarzu prowadzącym do wieży Ravenclawu i oddawali się rozrywkom umysłowym. Pięćdziesiąt dwa zadrukowane kartoniki mimo mugolskiego pochodzenia miały silniejsze właściwości magiczne niż niejeden artefakt. Jedna z nich polegała na tym, że przy szukaniu czterech do gwinta zanikały różnice między domami, a już drażliwa dla niektórych kwestia czystości krwi całkiem szła w kąt.
- Nic z tego - odparła Susan. - Naprawdę muszę spadać.
- No cóż? - westchnęła Alexa Toran. - Trzeba poszukać czwartego?
Jak na zamówienie od strony wieży nadszedł Anthony Goldstein.
- Hej, Goldie, gdzie pełzniesz? Szukamy czwartego! - rozdarła się kibicująca grze Sirith Lestrange.
- Nic z tego - odparł stanowczo Goldstein, patrząc na małą jak na tłustą plamę. - Czasem się trzeba pouczyć. Cześć wszystkim.
- Czasem trzeba - zgodził się Ernie Macmillan - ale żeby z tego powodu w piątek wieczór nie było z kim w gwinta pograć? Susan, może jednak?
Sytuacja była mocno podejrzana. Susan była jedną z nielicznych czarownic namiętnie grających w gwinta, uchodzącego raczej za męską rozrywkę. Nic nie mogło jej oderwać od gry.
Nic, oprócz?
- Przykro mi, odpada - odpowiedziała, zupełnie nie wyglądając na osobę, której jest przykro. - Obiecałam Charliemu... Ups, Weasleyowi...
Gracze wymienili porozumiewawcze spojrzenia, pamiętając z kolei, że wspomniany Weasley do wszystkich uczniów spoza Slytherinu zwraca się po imieniu - tylko do Susan nigdy nie zwrócił się na lekcji inaczej niż "panno Bones".
- ...że mu pomogę przy czesaniu witek.
- Cokolwiek, byle razem - mruknął pod nosem Ernie.
- Co tam? - uśmiechnął się krzywo Malfoy, wychodząc zza rogu korytarza. - Idziemy do pana profesora zarobić parę punktów dla Hufflepuffu?
Alexa Toran zamarła. Parę kroków za Susan stała profesor Vector. Nie mogła słyszeć tego, co mówi Malfoy... chyba. Ale Malfoy ją widział, a Susan nie. Alexa nie musiała być asem legilimencji, żeby wiedzieć, co powie za chwilę Malfoy. Żeby zgadnąć, co się stanie zaraz potem, też nie było trzeba mieć piątki z wróżbiarstwa.
- Po co te ściemy, Bones? Wszyscy wiedzą, że mu polerujesz różdżkę - pod pewnymi względami prefekt Slytherinu był przewidywalny jak zeszłoroczny kalendarz. - Ile tym razem, dwadzieścia punktów za pełny zakres usług czy dziesięć za?
Kufel, który Susan wyniosła ze "Świńskiego Łba" w ramach sankcji za brak umiaru w chrzczeniu piwa, był nieduży, ale ciężki. Gdy zatrzymał się na szczęce Dracona, rozległ się trzask, ale kufel pozostał nietknięty.
Sirith Lestrange wytrzeszczyła oczy. Takiego prawego sierpa nie widziała od czasu wyjazdu z Fogbell (być może dlatego, że w Hogwarcie mordobicie ogólnie było uważane za nietakt). Ta Puchonka jednak miała niezłego imidża.
Malfoy przedreptał parę kroków bokiem, potknął się o fotel i padł na posadzkę, jęcząc i trzymając się za twarz.
- Panno Toran! - rozległ się głos nauczycielki numerologii.
Susan zmartwiała. Jak Hogwart Hogwartem winien był zawsze ten, kto uderzył pierwszy. Byłaś ciekawa, jak teraz wyglądają szlabany, pomyślała. Zaraz się dowiesz.
- Słucham?
- Proszę odprowadzić do skrzydła szpitalnego pana Malfoya, który potknął się tak nieszczęśliwie, że uderzył twarzą w kominek.
- Oczywiście, pani profesor.
Alexa podeszła do wciąż jęczącego Malfoya i szybkim ruchem postawiła go na nogi.
- Te, prefekt - powiedziała bez zbytniego szacunku - spadamy. Nie jęcz tak, nie umrzesz od tego? a szkoda - dodała nieco ciszej. Objęła Malfoya potężnym ramieniem i ruszyła tempem, które uważała za odpowiednie, nie przejmując się specjalnie stanem pacjenta.
Z kąta za posągiem Alberta Pluja Starszego wyszedł Fred Weasley w krzywo zapiętej szacie i ruszył w stronę Susan, kordialnie otwierając ramiona.
- Bratowa, buzi!
(1) Więcej o tym meblu w moim FF pt. Wigilia w Norze
www.minerwa.neostrada.pl/arthur/wigilia.html
(2) To jest wprost ni du wiary, sł. i muz. Marian Hemar.
(3) Boże, Ojcze nasz, sł.oryg. Jezus z Nazaretu, muz. szkocka ludowa
Odcinek 8
Hogsmeade, Trzy Miotły, sobota, 20 stycznia 1996
- Przepraszam cię na chwilę - przerwał - muszę poprawić makijaż.
Susan prychnęła do piwa, z trudem tłumiąc chęć dowiedzenia się, czy Charlie wie, co te słowa znaczą, jeśli akurat nie sygnalizuje się nimi wyjścia do toalety.
Charlie wstał i skierował się do korytarzyka prowadzącego obok gabinetów - ustronnych pomieszczeń umożliwiających nieco spokojniejszą rozmowę bez krępującej obecności osób trzecich.
Gramofon z wielką tubą trzeszczał: (1)
…we will create a world for two,
I'll wait for you the whole night through,
For you, Lili Marleen,
For you, Lili Marleen.
Żeby tylko jedną noc. Jutro wyjeżdża. Tak, jak było w planie. Cztery miesiące się obwąchiwali, pobyli razem trzy tygodnie. Głupiego robota. Co dalej?
Przymknęła oczy…
Siedziała przy solidnym dębowym stole, w dość niskim pokoju z sufitem z poczerniałych ze starości belek i równie poczerniałą podłogą. Obok niej siedziała Hermiona Granger. W bocznych drzwiach stał Fred Weasley, a może to był George, z papierosem w palcach.
Usiadł przy stole i zapalił.
- Czy będziesz mi się zwierzać z tego, kto cię bił po twarzy?
Głosu dobiegającego zza drzwi gabinetu nie można było pomylić z niczym innym na świecie. To był ten sam głos, który tyle razy syczał “Panie Weazzzzzley, pan się nie przygotował na dzisiaj! Panie Weazzzzzzzzzley, co się z panem dzieje?”
- Opowiesz mi, jak odrabiałaś lekcje przy świetle ulicznej latarni, aż zepsułaś sobie oczy? Nie, prawda?
Zamienił się w słuch, spodziewając się usłyszeć teraz głos osoby, z którą Snape prowadzi takie rozmowy. Zamiast tego usłyszał znowu głos Mistrza Eliksirów:
- Aut, plomba na piter. Nie filuj na moje sprawy. Jak mniej kumasz, to cię nie ożenią z kosą.
Koniec świata. Snape grypserą jedzie. Przez moment czuł przemożną chęć pomylenia drzwi, ale się opanował.
- Fred, każdy papieros skraca życie o pięć minut! - warknęła Hermiona.
- I sądzisz, że pożyję na tyle długo, żeby te pięć minut w te czy wewte miało jakieś znaczenie, złociutka? Ja będę następny. Po Charliem...
Nie będziesz następny, pomyślała, nie będzie żadnego następnego, nic mu się nie stanie, nie ma prawa, to by nie było fair, wróci, musi wrócić…
Czekać. Czuć zarazem niepokój posunięty do granic i niezachwianą, nie popartą żadnymi rozsądnymi argumentami pewność, że wróci, w ogóle nie ma innej możliwości, nic mu nie będzie, jak tyle razy powtarzał: złego diabli nie biorą…
Zza drzwi rozległ się charakterystyczny trzask.
- CHARLIE!!! - zerwała się z miejsca.
- Coś dziwnego się… - zaczął Charlie i urwał. - Co tobie? Owszem, to ja, ale dlaczego się zrywasz z krzykiem na mój widok?
- A nic, chyba się zdrzemnęłam. Coś zacząłeś mówić?
- W gabinecie siedzi Snape i gada grypserą, nie wiem, sam do siebie czy jeszcze ktoś tam jest.
- Misiu - popatrzyła na niego - może nie pij już więcej?
- Skoro uważasz, że mam haluny - powiedział bezbarwnym głosem - to może już chodźmy.
- Ojej - strapiła się, patrząc na jego nagle poszarzałą twarz - żartowałam…
- Nigdy tak nie żartuj. Za bardzo mi to przypomina, jak robili i robią wariata z Harry'ego. A także, jak Skeeter opisała nas kiedyś jako bandę alkoholików.
- Was, to znaczy kogo?
- Smokerów. Widziała u nas dwie imprezy, w tym jedną z góralami, a potem palnęła sążnisty artykuł, w którym o smokach było mało i głupio… zresztą dawno nie widziałem w normalnym piśmie tekstu, w którym byłoby o smokach i nie napisaliby jakichś koszmarnych bzdur, chlubnym wyjątkiem jest, o dziwo, Kibel… dość, że było mało o smokach, za to dużo o alkoholu. Mnie w szczególności opisała jako degenerata.
- Mało to nie pijecie.
- Mało nie pijemy, ale gdyby każdy, kto tyle pije, miał być alkoholikiem, to alkoholikiem byłby co drugi auror, trzy czwarte karpackich górali i, nie wymawiając, co trzeci dziennikarz, oni też niewąsko tankują. A druga rzecz jest taka, że jak kumple rano muszą wcześnie wstać, to się domagają, żebym się napił na dobranoc.
- Chryste Panie, dlaczego?
- Bo tylko wtedy jest gwarancja, że mi się znowu nie przyśni tamto i nie pobudzę wszystkich dookoła. Trudno, żeby mnie ktoś całą noc trzymał za rękę…
- Aluzju poniała - uśmiechnęła się, biorąc go za rękę.
- Nu wot - spojrzał na nią z miną człowieka przyjemnie zaskoczonego. - Rozwija się pan, Kloss. Lubię, kiedy moi ludzie rozwijają się.
Pokręciła głową. Znowu jakiś cytat.
Gramofon przestał grać. Miała sporo pytań, ale teraz nie czas.
- Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
- rozległo się z głębi lokalu, gdzie stół okupowało sześciu młodych ludzi w mundurach szkoły aurorów. Susan nadstawiła ucha. Melodię kiedyś słyszała, ale jako żywo nie z takimi słowami.
Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
Twoja męskość przeraża mnie.
Glory, glory, alleluja!
Glory, glory, alleluja..
- Chłopcy się bawią - mruknęła z mieszaniną niesmaku i rozbawienia. Doświadczenie mówiło jej, że Charlie za chwilę przyłączy się do śpiewu (jeżeli te odgłosy można było nazwać śpiewem). Ale nic takiego nie nastąpiło.
Oh, Johnny, proszę, więcej nie - - - -
Oh, Johnny, proszę, więcej nie - - - -...
rozległo się tymczasem. Mimo woli pomyślała, do czego doprowadzi dalsze skracanie tekstu.
Charlie delikatnie wysunął rękę z jej dłoni i wstał. Patrzyła, nie rozumiejąc.
- Przepraszam, skarbie - powiedział z widocznym wysiłkiem. - Zaraz wracam... - i znikł za drzwiami wejściowymi.
- Oh, Johnny, proszę więcej! - dobiegało zza okna. - Oh, Johnny, proszę więcej! Glory, glory...
Ukląkł na oblodzonej ścieżce, oddychając ciężko. Nabrał śniegu w obie dłonie i zaczął sobie nacierać twarz.
Powóz do Hogwartu.
David gra na organkach. Johnny Shag patrzy na nich z wyrazem rezygnacji, dziewczyny z politowaniem.
- Oh, Johnny, proszę! - długa pauza. - Oh, Johnny, proszę!... Oh, Johnny, proszę!... Twoja męskość przeraża mnie!
Powóz gwałtownie unosi się w powietrze. Za oknem wykwita Mroczny Znak.
Podmuch wiatru nasypał mu śniegu za kołnierz. Lodowata strużka spływała wzdłuż kręgosłupa.
- Oh, Johnny!... - darli się adepci zawodu, w którym żyje się szybko i umiera młodo. - Oh, Johnny!... Oh, Johnny!... Twoja męskość...
Tylna izba karczmy w Pwllgwyngyll. Świdrujący w uszach krzyk Johnny'ego.
Śmierciojad pilnujący porwanych jest bliski ekstazy. Wstaje. Wychodzi tyłem, z uniesioną różdżką. Zamyka za sobą drzwi.
- Colloportus!
Zaklęcie, rzucone drżącą z podniecenia ręką, trafia o cal od klamki. Spartaczył. Za tymi drzwiami, po przeciwnej stronie sieni, wisi stary Meteor.
- Davidowi się nie udało, teraz moja kolej - mówi Julia. - Jak znam życie, nie zabezpieczyli tego rzęcha na ścianie.
Wstaje.
- Trzymajcie się - dodaje ze sztucznym spokojem. - Życie było fajne.
Drzwi skrzypią. Obudziłyby nawet bliźniaków. Ale wycie Shaga, na którym śmierciojady po sześcioletniej przerwie przypominają sobie zaklęcia torturujące, głuszy wszystko.
- Wstawaj - usłyszał niepewny głos. - Przeziębisz się...
Odwrócił głowę, żeby poinformować właścicielkę głosu, gdzie ma ryzyko przeziębienia. Spojrzał na nią i bez słowa pozwolił się odprowadzić do stołu.
- Co jest? - spytała. - To znaczy... mam na myśli... dlaczego...?
- Dlaczego mnie to tak rąbnęło?
- Właśnie.
- Ta piosenka... myśmy się tak wyzłośliwiali na Johnnym Shagu. Zwłaszcza odkąd się zaczął kręcić przy Julii.
- I dlatego nie lubisz...?
- A dlatego.
Znała już ten ton. Znowu nie powiedział całej prawdy.
Zegar na Północnej Wieży wybił trzy kwadranse na dziewiątą.
- Dobranoc, panno Bones - uśmiechnął się.
- Dobranoc, panie profesorze.
Objął ją. Coś mu przeszkadzało rozluźnić chwyt. Stali tak dobrą minutę ciasno spleceni.
- Co ci jest? - zdziwiła się Susan, gdy wreszcie rozluźnił uścisk. - Mam takie wrażenie, jakbyś się bał do granic możliwości.
- Bo się boję… - ścisnął ją za rękę.
- Siadaj.
Usiedli na schodach.
- Czego się boisz?
- Boję się śmierci, boję się być sam. Takie mam uczucie, jakbyśmy się mieli więcej nie zobaczyć - zamilkł na chwilę, oddychając ciężko. - Kłopoty tylko przeze mnie masz, a jeszcze może ci nieszczęście przyniosę…
- Przestań.
- Łatwo ci mówić. Ja nie wspominałem, ty nie pytałaś, czy ktoś był przed tobą…
Spojrzała na niego, gorączkowo zastanawiając się, co powiedzieć i czy w ogóle cokolwiek.
- Powiedzmy, że trochę wiem. W każdym razie wiem, kim była dla ciebie Jenny.
- Możecie się nie spieszyć. Już wykonałem twoje czynności.
Oboje ledwo powstrzymali się, żeby nie parsknąć śmiechem. Zestawienie oficjalnego tonu, w jaki wpadał Ernie, gdy był zakłopotany, z za dużą piżamą i pstrym ręcznikiem na ramieniu byłoby w stanie rozbawić Snape'a na pogrzebie.
- To znaczy? - spytała Susan, z trudem utrzymując powagę.
- To znaczy ogłosiłem ciszę u dziewczyn - wyjaśnił już mniej oficjalnym tonem. - Dobranoc. Prześpij się trochę przed ranem, jutro eliksiry - dodał i skierował się do łazienki prefektów.
- Charlie, z tym Shagiem to było coś więcej, niż powiedziałeś.
- A bo?
- A bo to cię jednak za bardzo rąbnęło.
- No dobrze. Śpiewaliśmy tę piosenkę w chwili porwania. Johnny się tak fajnie peszył. Już go potem nigdy nie widziałem. Nieważne.
Spojrzała mu w oczy.
- Ważne - powiedziała, siląc się na spokój. - Ważne. Dlaczego go nie widziałeś? Co mu zrobili? Przecież wszyscy byliście na wymianę. Co się stało?
- Zabrali go ze sobą. Jedyny mugolak w ekipie. Rozumiesz? Myśmy spokojnie siedzieli, czekali co będzie...
- No, bez przesady - zaprotestowała.
- ...kto zginął, to się nie męczył, a on... a jego... już aurorzy wpadali do karczmy, a oni mu... W czym myśmy byli lepsi? Jaka nasza zasługa, że mieliśmy rodziców czarodziejów? Ja żyję, bo Julia się wykradła. A Julia się mogła wykraść, bo tamci, zamiast nas porządnie pilnować, woleli słuchać, jak on krzyczy!
Objęła go za głowę. Kilka minut siedzieli w milczeniu.
W głowie kołatały mu strzępy zdań z protokółu sekcji. Zwichnięcie stawu barkowego lewego... zwichnięcie stawu barkowego prawego... bezpośrednią przyczyną zgonu było użycie zaklęcia Gorących Kości w formie ostrej z następczym rozerwaniem płuc... Ze zgrozą przypomniał sobie, że czytając go wtedy, odetchnął z ulgą - wyobraźnia podsuwała mu o wiele gorsze wizje.
- Możesz mi coś obiecać? - zapytał nagle.
- Może bym i mogła, ale co?
- Że nigdy nie będziesz… argh... to zabrzmi strasznie patetycznie, najpierw obiecaj, że się nie będziesz śmiać.
- To ci mogę obiecać. A o co chodziło? Że czego nie będę?
- Że nigdy i w żadnych warunkach nie będziesz ratowała mojego życia, zdrowia ani wolności za cenę przejścia na stronę Sama-Wiesz-Kogo albo jakiejkolwiek współpracy z nim czy z podobną swołoczą. Choćbym cię wtedy błagał, żebyś to zrobiła.
- Tego to na pewno nie zrobisz.
- Na pewno to dwa i dwa jest cztery. A i to nie w Ministerstwie. Słuchaj, nie wiesz, co zrobię ani co powiem. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Ojciec nieraz mówił, że nie ma ludzi niezłomnych, są tylko nieudolnie łamani. Trochę się od rosyjskich mugoli nasłuchał, co tam robiono z ludźmi. I do czego człowiek się może posunąć ze strachu o swoich bliskich...
- Twój ojciec był w Rosji?
- Pierwszy Zakon miał bazę na Syberii. Dlatego oni tam wszyscy znają rosyjski, lepiej albo gorzej, ale znają.
- A ty skąd znasz?
- Nie o tym idzie rzecz... tego, chciałem powiedzieć, nie o tym teraz rozmawiamy. Obiecaj.
- Nie. Nie obiecam. Nie mogę obiecać, co wybiorę, mając do wyboru zostać świnią albo potworem. A ktoś, kto w imię wyższych zasad skazuje bliską osobę na śmierć, jest potworem. Może bohaterem, ale potworem na pewno. Nie wiem, co w razie czego zrobię, nie wiem nawet, co powinnam zrobić. Nie mogę obiecać, że ci pozwolę zginąć.
- Wiesz, która jest godzina?
- Skąd mam wiedzieć? Podejrzewam, że jakaś druga.
- Nie - odparła, patrząc ponad jego ramieniem na zegar na półpiętrze i okno, za którym niebo z czarnego stało się granatowe. - Dochodzi szósta.
Stanisławów, piątek, 9 lutego 1996
- Wodki nemaje?
Pytanie mugolskiego kolejarza nie było dla Charliego zaskoczeniem. Na wschód od Bugu mężczyzna, który rano wysiada z pociągu i zamiast z wódką wraca z półgalonem kwasu chlebowego i torbą drożdżówek, jest zjawiskiem wartym zauważenia.
- Możet maje, możet nemaje - uśmiechnął się. - Koły pojidemo?
- Sim chwyłyn.
Istotnie, nie minął kwadrans, a mistnyj z Rawy Ruskiej do Czerniowiec opuścił monumentalny, pamiętający jeszcze czasy nebiszczki Awstrii dworzec w Stanisławowie.
- Czy mugolskie pociągi zawsze się tak wloką? - spytał Pat Finnigan.
- Jak gdzie - odparł Charlie. - Na Bałkanach, na Ukrainie i tak dalej owszem. Tuu sieeę niikooomuu niee spieeeszyyy…
Pociągowi nie spieszyło się na pewno. Szczerze mówiąc, wlókł się niemiłosiernie. Widoki przesuwające się za oknem płackartnego wagonu były, i owszem, piękne, ale im nie chodziło o kontemplację zachodu słońca nad Czarnohorą, tylko o jak najszybsze dotarcie do Czerniowiec.
- Nie mogliśmy się teleportować?
- Nie. Tu nie honorują brytyjskich praw teleportacji. Trzeba mieć miejscowe pozwolenie.
- A na latanie na miotle też?
- Też. Ja nawet mam, tylko po pierwsze nie mamy mioteł. Chyba, że chciałbyś jeszcze raz spróbować, jak działa tutejsza sieć Fiuuu?
Pat nie chciał. Już korzystanie z rumuńskich kominków stanowiło sport ekstremalny - spędzenie kwadransa w przewodzie tranzytowym było na porządku dziennym, ale potem docierało się do wyznaczonego celu. Tutaj zaś próba dotarcia do Czerniowiec zakończyła się za pierwszym razem w czymś, co wyglądało jak resztki szpitala wyrytego w masywie góry, za drugim zaś w eleganckiej restauracji “Trzy zęby” w centrum Lwowa. Po namyśle przeszli do połączonej z nimi mugolskiej restauracji - kelner na widok galeona wcale się nie zdziwił, jedynie stuknął nim o stół, sprawdzając, czy aby na pewno jest złoty - i po sutym obiedzie udali się na równie mugolski dworzec.
- Ładny kot - powiedział, zaglądając Charliemu przez ramię i patrząc na zdjęcie, na którym Susan głaskała Krzywołapa.
- Który?
- Ten tego, jestem w pułapce... jak powiem, że ten w twojej kurtce, to dostanę w ryj, że się spoufalam, jak powiem, że ten rudy, to dostanę w ryj, że nie doceniam...
Charlie litościwie nie domagał się konkretnej odpowiedzi.
Do przedziału (jeżeli kojec oddzielony przepierzeniem od następnego kojca, ale niczym nie oddzielony od korytarza, zasługuje na to dumne miano) wsunęła się rozczochrana głowa mugola.
- Majete zakusku?
Zapach wionący od niego wyraźnie wskazywał, że będzie czym popić ową zakąskę.
- Co on chce? - spytał szeptem Pat. Charlie uciszył go ruchem dłoni.
- Majem - odpowiedział. - S'czas budiem.
Mugol znikł.
- Co on chciał? - spytał znowu Pat.
- Pytał, czy mamy zakąskę. Chce się napić, widocznie nie ma z kim albo pod co. Fałszoskop nie piszczy, więc dlaczego nie? I tylko niech cię ręka Boska broni coś mówić o Anglii albo Irlandii, jesteś Węgier z Temesvaru.
Przypadkowym towarzyszom podróży, którzy poszukiwali wspólników z zakąską, najwyraźniej to wystarczało. Bardziej zbulwersował ich fakt, że Węgier po wypiciu szklanki ich znakomitego samogonu nie chce pić więcej.
- Won ne może - tłumaczył wyraźnie zażenowany Charlie. - Won choryj…
- Aaa - na twarzach Ukraińców odmalowało się współczucie. - Koły won choryj, my majem lekarstwo.
Na stoliku pod oknem pojawiła się butelka armeńskiego koniaku. Pat wzniósł oczy ku niebu, wyraźnie przeczuwając, że koniak widział Armenię krótko i na obrazku, ale nie chciał komplikować sytuacji.
Dmytro i Pawło, a także towarzysząca im dziewczyna, okazali się ludźmi nie tylko chętnymi do wypitki i ogólnie towarzyskimi, lecz także obdarzonymi dużym poczuciem humoru. W Kołomyi byli już całkiem nieźle zaprzyjaźnieni.
Charlie ze wzrastającym zainteresowaniem przyglądał się Oksanie. Coś mu ona przypominała. Kiedyś widział tak ubraną i umalowaną dziewczynę na fotografii. Nie ruszała się wtedy. Widział ją na mugolskiej fotografii. W jakimś piśmie we Lwowie... nie, w Przemyślu...
Była ubrana i umalowana idealnie tak, jak dziewczyna z mugolskiego pisma. Nie podobnie, nie w tym samym stylu, lecz z fotograficzną dokładnością. Od kolejności kolorów na pasku po podkreślone na żółto oczy. Gdyby nie te oczy, może by nawet nie zwrócił uwagi.
To musiała być czarownica. Czarodzieje, zwłaszcza młodzi, na mugolską stronę często ubierali się kopiując do najdrobniejszego szczegółu podpatrzony wzór.
Z niejakim rozbawieniem przypomniał sobie artykuł w “Czarodzieju Powszechnym” Jak nas widzą. Wynikało z niego, że według mugoli czarodzieje nie mają pojęcia o mugolskich zwyczajach i w ogóle o życiu mugoli, nie wiedzą, jak działa poczta i przystanek autobusowy, a ubranie się po mugolsku tak, żeby się nie wyróżniać z tłumu, dla większości z nich jest zadaniem ponad siły. Mimo woli uśmiechnął się. Wyłapaliby nas do ostatniego pięćset lat temu, pomyślał.
Pedanteria Rusinki ubawiła go, ale w końcu czy i on nie stosował podobnej metody, na mugolskim terenie ubierając się - podobnie jak Lupin - głównie w rozmaite mundury?
Gdy pociąg ruszał, Oksana ku ogólnej konsternacji zażyczyła sobie napić się czegoś bez alkoholu.
- Maju kwas - powiedział Charlie i, nie myśląc wiele, wyciągnął różdżkę. - Accio kwas!
Zza przepierzenia wypłynęła plastikowa dwulitrowa butelka. Dmytro przeżegnał się. Pawło zbladł jak kreda.
- Szczo ce… - zaczął.
- Ty pjanyj, ja pjanyj - uśmiechnął się blado Charlie. - Ja nyczoho ne zrobył, ty nyczoho ne widał.
Pawło skinął głową i zajął się krojeniem kiełbasy. Gdy na chwilę odwrócił głowę, Dmytro stuknął Charliego w kolano i nieznacznie odchylił połę kurtki. Mugol uznałby to, co widzi, za rękojeść bagnetu. Ale Charlie wiedział, że to nie jest bagnet.
Na Oksanie całe zajście najwyraźniej nie zrobiło żadnego wrażenia.
Pawło wydobył z walizki niewielki sprzęt podobny do harmonii i zaczął cicho grać. (2)
Ty kazała u wiwtorok -
Pocałujesz raziw sorok,
Ja priszoł, tebe ne ma -
Pidmanuła, pidweła.
Charlie pomyślał, że w jego sytuacji śpiewanie piosenki o dziewczynie, która przez siedem dni z rzędu wpuszcza zakochanego chłopaka w maliny, ma istotne cechy kuszenia licha, ale podjął śpiew.
Ty-ż mene pidmanuła, ty-ż mene pidweła,
Ty-ż mene, mołodoho, s uma, z rozuma zbyła.
- O czym to jest? - zainteresował się Pat.
- O tym, jak się panna z chłopakiem umawia przez siedem dni z rzędu i nie przychodzi - mruknął.
Ty skazała, szczo pomresz,
Ja zrobył dubowyj krest,
Ja priszeł, a ty żywa,
Pidmanuła, pidweła!
Bezwiednie ścisnął plastikową butelkę, aż kwas chlapnął na okno. Sam się sobie zdziwił. Śpiewał to wiele razy i nigdy go tak nie poruszało.
- Co tobie? - zdumiał się Dmytro.
- A nic, kochałem taką jedną i niestety umarła naprawdę, zginęła, szesnaście lat miała.
- A ty ile?
- Ja wtedy też szesnaście.
- Nie martw się - odezwała się Oksana - znajdziesz ją.
- Pewnie, że znajdę. Po tamtej stronie.
- Po tej. Jeżeli cię naprawdę kochała, to się znajdziecie po tej.
Zamrugał oczami.
- Znaczy co?
- Znaczy znajdzie inną i w nią wejdzie. Albo już znalazła. I spotkasz tę dziewczynę. Kiedy, nikt nie wie. Ale spotkasz. I nie będzie za późno - dodała, jakby odgadując jego myśli.
- No, to jej zdrowie! - Pawło wyciągnął kolejną butelkę.
- Mają oni pomysły na tej Rusi - mruknął Pat, gdy chwiejnym krokiem zmierzali do wyjścia z dworca w Czerniowcach.
- Że co? - zapytał Charlie, najwyraźniej duchem bujając gdzieś daleko.
- O tej reinkarnacji. Reinkarnacja, niech będzie. Ale dusza wchodząca w żyjącą osobę i żeby ta osoba dalej była normalna? Wolne żarty.
Charlie nie odpowiedział od razu. Widać było, że o czymś intensywnie rozmyśla.
- Też się kiedyś śmiałem z ich, jak to wtedy nazywałem, przesądów - odpowiedział w końcu, rozwarstwiając drzwi przepełnionego do niemożliwości trolejbusu. - Dopóki raz, drugi, piąty nie stało się coś, o czym wiedziałem ze szkoły, że jest niemożliwe. Oni tu wiedzą rzeczy, które myśmy w Anglii zapomnieli wieki temu. Tu nawet co bystrzejsi mugole odróżniają wycie upiorów od wilczego.
Teraz Pat się zamyślił. To, co usłyszał w pociągu, brzmiało jak jakieś ludowe bajki. Z drugiej strony Charlie Weasley, nawet zakochany, był normalnym inteligentnym człowiekiem, skłonnym w dodatku do pedantycznego analizowania wszystkiego, co słyszał i widział.
- I co, gdyby tak było, oczywiście rozmawiamy teoretycznie...
- Teoretycznie, pewnie, że teoretycznie - zgodził się skwapliwie Charlie.
- ...myślisz, że to ta?
- Która?
- Ta z kotem?
- Jeżeli tak jest - odparł Charlie z naciskiem - to myślę, że tak. Albo inaczej. Jeżeli tak jest, to to jest ta.
- Znakiem czego na stare lata przyjdzie ci walentynkę wysyłać. Ale cyrk.
Ku jego zdziwieniu Charlie posmutniał. Zapatrzył się tępo w zamarzniętą szybę, wsłuchując się w rzężenie przeciążonego trolejbusu na kolejnym wzniesieniu.
- Bba - westchnął w końcu. - Ja to tego święta właściwie nie lubię.
- Ale to nie o to chodzi, co ty lubisz, tylko co ona lubi.
- Ona mówi, że nie lubi.
- To nie wysyłaj.
- Bba - mruknął, powtarzając się. - Moja siostra też tak mówiła, a potem strasznie cierpiała, jak nikt nic nie napisał. One takie są.
- Kto one?
- Baby ogólnie.
- Fakt - zgodził się Pat. - Mówią jedno, a myślą drugie.
- I jeszcze mają żal, że nie zgadłeś.
- Inga na przykład... opowiadałem ci o Indze?
- Bo to raz?
- No więc ona potrafiła najpierw się na coś zgodzić, jeszcze rozwinąć temat, a potem jak co do czego, to mówiła “Powiedziałam to, co powiedziałam, bo wiedziałam, że to chcesz usłyszeć! Przecież wiesz, że tak nie myślę!”
- Diabli nadali z babami - westchnął Charlie, wysiadając z trolejbusu.
- Diabli nadali - przytaknął Pat. - Ale bez nich też ciężko.
- Lekko nie jest - zgodził się Charlie.
(1) http://ingeb.org/garb/lmarleen.html
(2) http://pidmanula.narod.ru/index.htm
Muntele Jorzea, góry Fogaras, Transylwania, poniedziałek, 12 lutego 1996
Miał doła.
Nie jakiegoś potężnego, z gatunku tych, w których ludzie zabijają z błahego powodu siebie, swoich partnerów życiowych lub osoby trzecie. Takiego zwyczajnego powszedniego doła.
Nie lubił Dnia Zakochanych. Nigdy nie lubił Dnia Zakochanych. Może dlatego, że nigdy go ten dzień nie zastał zakochanego, a tym bardziej zakochanego szczęśliwie.
Nie spodziewał się też okolicznościowej poczty. Może i lepiej. Nie stanie się bohaterem kolejnej rozmowy z gatunku tych, jakie często prowadzą mężczyźni rzadko widujący z bliska istotę płci odmiennej.
W dodatku Norbert po raz kolejny dostał zapalenia gruczołu fosforowego i wszystko wskazywało, że tym razem to przejdzie w stan chroniczny. To są skutki prób wykluwania smoków bez udziału smoczycy. Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie jaje, myślał, sącząc wściekle mocne piwo “Drakula”.
Na piecu oddzielającym część kuchenną pomieszczenia od części jadalnej bulgotała jakaś podejrzana węgierska potrawa, której szczegółowej receptury wolał nie dochodzić. Czego ucho nie słyszało, tego żołądkowi nie żal. Od zawsze smokarze z Jorzea pili jak Rusini i jedli jak Węgrzy - a nawet ostrzej, niż przewidywała węgierska norma. Kto się do tego nie był w stanie przystosować, ten po trzech miesiącach wracał do Anglii z przewodem pokarmowym do remontu.
Przez okno wleciała sowa i wbrew wszelkiej logice wylądowała przed nim.
List był krótki. Parę słów o niczym, pozdrowienia i informacja, o której godzinie wychodzą w Walentynki do Hogsmeade. Wszystko razem ozdobione odręcznym rysunkiem zamyślonego drzewa myślącej gruszy.
Pokręcił głową. Sacra alleluja, dlaczego tu nie ma Ginny? Albo Hermiony? Albo kogokolwiek, kto by mi coś poradził? No trudno, muszę pomysleć sam.
Nalał sobie duży kielich cerkiewnego wina, pociągnął i pomyślał.
Toż wyraźnie mówiła, że nie lubi Dnia Zakochanych, że okazywanie uczuć na komendę, że festiwal kiczu. Przyznawał jej rację - szczerze zresztą, w ogóle nie miał zwyczaju przyznawać racji komukolwiek wbrew sobie. Mówiła, że nie chciałaby dostawać walentynek (nawet go to ucieszyło, bo miałby problem - wysłać źle, nie wysłać też źle - a przy tym nigdy nie był biegły w pisaniu listów), ale w końcu nie przypadkiem przysłała mu taką sowę...
Wypił setkę samogonu i pomyślał jeszcze raz.
Ron!
Spróbuj wyczaić, albo lepiej poproś o to Herm., czy Susan B. się wybiera do Hogs. Jak nie, wymyślcie coś, żeby ją wyciągnąć. Będę od 11 u Pud. Jak zadziałasz, masz u mnie dużą Ognistą, a jak nie zadziałasz... nie chcesz wiedzieć. Cz! Ch.
Hogsmeade, 14 lutego 1996
- No co, Bones, miło było, ale się skończyło? - rzucił w przelocie Draco Malfoy, konwojowany przez Pansy Parkinson.
Zawsze wiedział, jak wsadzić szpilę, żeby trafić w czułe miejsce. Tym razem też trafił w punkt. Jak zwykle 14 lutego, Hogsmeade było pełne par. Zupełnie jakby Filch nie wypuszczał ze szkoły zespołów nieparzystych. Nawet Harry Potter opuścił resztę nierozłącznej ekipy znanej w szkole jako Ich Troje i po roku z okładem umówił się z Cho Chang.
Gdzieś daleko był człowiek, który parę razy miał wyraźnie na końcu języka dwa magiczne słowa, ale nigdy się nie zdobył na ich wypowiedzenie. Zresztą nie do końca wiedziałaby, co mu odpowiedzieć. Odważny wobec smoków, do szaleństwa odważny na miotle, a chorobliwie nieśmiały tam, gdzie mu przecież nic nie groziło.
Nieśmiały? Czy może mu przeszło?
Nieśmiały był na pewno, na co w dodatku zupełnie nie wyglądał. Dziewczyny jej zazdrościły, a co bardziej bezpośrednie pytały wprost, czy jest dobry w łóżku.
Nie sprawdzała. Mówiła im to. Bezkutecznie. Pół szkoły wiedziało, co robiła z Charliem w łazience prefektów. Nigdy tam z nim nie trafiła, łazienka prefektów służyła jej do mycia (w odróżnieniu od Malfoya, którego nieraz zastała tam w towarzystwie Pansy), ale ściany w Hogwarcie miały nie tylko uszy, lecz także bujną wyobraźnię i długie języki.
Odpowiadała twardo, że to jest produkt halucynacji niewyżytych seksualnie Ślizgonów. Wywoływało to kąśliwe uwagi na temat urody Ślizgonek, ale poza tym nie pomagało. Ludzie wiedzieli swoje.
A on tymczasem bawi się ze smokami. Nawet walentynki nie przysłał. A wyraźnie dawała do zrozumienia, że chciałaby się spotkać, a przynajmniej porozmawiać. Przecież z kominkiem w pokoju wspólnym nie tak trudno się połączyć, niechby wszyscy widzieli, że nic się nie zmieniło.
- Gdyby chciał, znalazłby mnie bez trudu - żaliła się Hannie Abbott. - Wielkie miasto, Hogsmeade.
- A skąd miał wiedzieć, że chcesz? - zauważyła trzeźwo przyjaciółka. - O ile pamiętam, strasznie marudziłaś, że Walentynek nie lubisz. Oni są prości.
- Jacy oni?
- Faceci.
- No dobrze, ale przecież wysłałam mu sowę, pisałam, kiedy mnie może znaleźć, kretyn by się domyślił, o co chodzi...
- Kretynka to by się pewnie domyśliła - sprostowała Hanna. - Próbujesz facetowi dać do zrozumienia coś, czego nie powiedziałaś otwartym tekstem? Lepiej zajmij się uczeniem trolli baletu, to ma większe szanse powodzenia.
- To co miałam zrobić? Napisać otwartym tekstem "Przyleć"? Trzeba się szanować.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
- No to i masz. Zamiast z facetem, który świata za tobą nie widzi, możesz pójść na randkę z tym swoim szacunkiem. Zadowolona?
- Świata nie widzi. Akurat. Nawet nie odpisał.
Co prawda parę dni wcześniej dostała od niego sowę, ale w liście nie było nic, czego brat nie mógłby napisać do siostry. Dostawała czasem listy od brata, więc miała porównanie.
- Znaczy, po prostu nie było dobrego wyjścia - podsumowała Hanna ze słabo ukrywanym zniecierpliwieniem. - Przepraszam, ale muszę spadać, bo Ernie mnie zabije... Cześć.
Zanim Susan zdążyła przemyśleć słowa Hanny i wpaść w depresję, z bocznego korytarza wyszła Hermiona z Ronem.
- Susan, możesz nam przyblokować stolik? - spytała bez wstępów.
- A bez metafor?
- Chcemy z Ronem zajść do Madame Puddifoot. A jeszcze mamy coś do załatwienia. Po prostu rozejrzyj się, jak się zwolni jakiś stolik, to siądź, to nie potrwa długo, pół godziny najwyżej. Prawda, że tyle nam wystarczy, kochanie?
- Oczywiście, oczywiście - potwierdził Ron tak gorliwie, że Susan wyraźnie czuła, że pada właśnie ofiarą jakiegoś grubymi nićmi szytego podstępu.
Na widok lokalu pani Puddifoot Susan zrobiło się niedobrze. Herbaciarnia nigdy nie była specjalnie gustownie urządzona, ale to, co zrobiono z niej na Dzień Zakochanych, przywodziło na myśl najgorsze wzorce rodem z mugolskiego supermarketu.
- O to ich nie podejrzewałam - mruknęła z niesmakiem, szukając wzrokiem wolnego stolika.
Pod oknem ktoś pomachał ręką. Drugą ręką powoli zdjął okulary. Jego włosy z czarnych powoli stały się rude.
- Co ci do łba strzeliło, żeby zmieniać kolor włosów? - spytała po wymianie wstępnych grzeczności, przeważnie w formie komunikatów niewerbalnych.
- Nie chciałem się bez potrzeby rzucać w oczy.
- Chcesz tu zostać, czy gdzieś pójdziemy? Podoba ci się tu? - spytała ze zgrozą.
- A w życiu - odparł. - Złoty Krasnal na każdym festiwalu kiczu murowany. Co pięć minut wyczesuję lukier z włosów. Po prostu tutaj są same pary i to takie najbardziej nastawione na, za przeproszeniem, romantyczną randkę. Nikt na nas nie zwraca uwagi. A nie wiem, czy chcesz, żeby na ciebie zwracano uwagę... że się koło ciebie kręci taki złom.
- Ty wariacie - odparła z rozczuleniem, starannie mierzwiąc mu włosy. - Oczywiście, że chcę. Chcę, do cholery, żeby wszyscy widzieli, że jesteś, a zwłaszcza żeby ten dupek Malfoy widział. W Mietłach ostatnio zaczęli sprzedawać Piva Di Varca, które tak chwaliłeś. Co prawda jak znam życie, to tam też jest pełno, ale zawsze się znajdzie stolik dla kogoś, kto tam wypił tyle co ty... no nie patrz tak na mnie, nie ma sensu obrażać się na lustro.
- To nie chodzi o lustro - mruknął. - Nie znoszę robić za równiejszego. Odkąd raz byłem równiejszy od... - urwał. Nie po to leciał tu przez pół świata, żeby znowu rozmawiać z Susan o swoich traumatycznych przeżyciach. - Mniejsza o to. Fajnie. Spadamy, nikt nas tu nie lubi.
Pomagając Susan włożyć kurtkę, zauważył kątem oka Harry'ego pogrążonego w rozmowie z Cho Chang.
- O, proszę - powiedział półgłosem. - Przynajmniej pod jednym względem dobry rok. Nawet Harry'emu się w końcu ułożyło.
- Co takiego? - zdumiała się Susan, rzuciwszy okiem w ich stronę. - Poczekaj, aż wyjdziemy...
Na dworze panowało coś, co Bill nazywał "pogodą z kiepskiego landszaftu". Mróz, ostre słońce, niebieskie niebo.
- No to teraz powiedz, o co ci chodziło z tym Harrym.
- A o co miało chodzić? Ty to nazywasz, że się ułożyło? Przecież ich nic nie łączy.
- Jak to?
- On nie wie, czego ona chce, a ją diabli biorą, że nie jest taki, jak ona sobie wyobraża swojego chłopaka.
- Skąd wiesz?
- Przecież widać.
- Coś takiego można zauważyć?
- A czegoś takiego można nie zauważyć?!
- Ech, kobiety... - westchnął Charlie z nutką zabobonnego podziwu.
- Ech, faceci... - mruknęła Susan z mieszaniną rozbawienia i politowania. - Ani on dla niej, ani ona dla niego. Już prędzej widziałabym go z Luną,
- Hę? - zainteresował się Charlie.
- Luna Lovegood, taka Krukonka z czwartej...
- A, to kojarzę. To z tych Lovegoodów?
- Nie wiem, czy z tych, jej ojciec wydaje Quibblera.
- A jednak. I co ta Luna?
- Też się koło niego kręci, naprawdę fajna dziewczyna, chociaż taka trochę nie z tej ziemi, pewnie ci Ron mówił, jak kiedyś zaczęła gadać o Heliopatach?
- A nie, nie mówił. O czym?
- Jakieś opowieści Lasku Zakazanego, że Knot ma na swoje usługi armię jakichś potworów, które palą wszystko na swojej drodze.
- A, Ifryty! Nie zdziwiłbym się. Chociaż musiałby zupełnie upaść na głowę... no ale niezbadana jest dusza frajera.
Susan osłupiała. Charlie spokojnie i rzeczowo przyjął coś, co dla niej, jak i dla wszystkich dookoła, było koronnym dowodem na to, że Luna jest jakaś dziwna.
- Że co? - spytała, starając się nie patrzeć w stronę zawalonej walentynkowymi gadżetami witryny Zonka.
- Już ho-ho kiedy, jakieś nieprzytomne wieki temu Ministerstwo miało pomysły z wykorzystaniem Ifrytów, czy, jak wolisz, Heliopatów. Armia to za dużo powiedziane, ale mieli kilka czy kilkanaście sztuk unieruchomionych zaklęciami. Kombinowali, żeby to wykorzystać. Sensu w tym nie było za knut, nad jednym takim bydlakiem trudno zapanować, a użyć ich jednocześnie w większej ilości, to zapomnij. Ale Knot, nie zdziwiłbym się... - urwał na chwilę, otwierając przed nią drzwi Trzech Mioteł.
- Nie zdziwiłbyś się, gdyby co?
- Gdyby w sytuacji podbramkowej spróbował.
- Z tego, co mówisz, to trzeba by kompletnego kretyna.
- No taż właśnie mówię, że bym się nie zdziwił. Cześć, Ginny.
- Siema - Ginny najwyraźniej nie kwapiła się do bliższej rozmowy z bratem, a i on miał co innego w głowie. Zdążył jednak przyjrzeć się Krukonowi siedzącemu z nią przy stole. Nie pamiętał nazwiska, ale pamiętał go z lekcji. Jeżeli jej się nie odmieni, to będę miał fajnego szwagra, pomyślał. Oczywiście jeżeli żaden z nas się po drodze nie zabije.
...jak już prawie zjedliśmy obiad, to się pokazało, że nie mam ani kopiejki, cała kasa została w przedziale - opowiadał. - Przepchałem się przez te pięć wagonów bab z tobołami...
- Nie mogłeś się teleportować?
- Z kibla do kibla w jadącym pociągu? Żeby się sensownie teleportować, to trzeba przede wszystkim bardzo dokładnie znać aktualne położenie. A ja znałem z dokładnością do jakichś stu mil w najlepszym razie. No więc jak już dotarłem do przedziału, pociąg stanął w środku lasu. Myślę sobie - wyjdę na zewnątrz, przejdę, a jakby jakimś trafem ruszył, to zdążę wskoczyć. Tylko nie przewidziałem, że się potknę i wpadnę do rowu, jak raz pociąg ruszył i zostałem sam w lesie przy torach, ze zwitkiem rubli i kwartą wódki, bez dokumentów, bez różdżki...
- Dlaczego jechałeś bez różdżki?
- Musiałem. Antymugolskie środki ostrożności.
Coś jej się tu nie zgadzało. Jak świat światem czarodzieje jeździli po mugolskich terenach z różdżką w kieszeni. Czarodziej, który wybiera się w podróż bez różdżki, musi mieć naprawdę poważny powód.
- Mniejsza o to - ciągnął. - No nic, na to wojna, czto na niej strielajut, idź człowieku torami, módl się, żeby znaleźć stację albo inną wiochę, zanim padniesz albo zanim cię coś zeżre, i ciesz się, że jest lato...
- Kilka mil to chyba dla ciebie nie problem?
- Kilka nie. Kilkanaście może być. A to mogło być równie dobrze kilka, jak kilkadziesiąt, to jest dosyć duży kraj. Mniejsza. Idę, idę, patrzeć - nadjeżdża lokomotywa. Machnąłem ręką, stanęła.
- Czary bez różdżki? - domyśliła się.
- E tam. Po prostu tam się nie zostawia człowieka samego w lesie. Stanęli, wzięli mnie, tę kwartę żeśmy rozpili, dojechaliśmy do stacji węzłowej, nazywała się bardzo poetycznie “Kilometr 1416”, tam mnie przekazali zawiadowcy. Zawiadowca zaprowadził mnie do siebie do domu, tam mnie nakarmili, napoili, przenocowali...
- I nie dziwili sie, że cudzoziemiec?
- E tam cudzoziemiec. Podawałem się za Litwina, miałem mocną legendę, skąd i dokąd. Dla nich Litwa to nie zagranica. No więc następnego dnia wsadzili mnie w inną lokomotywę. I tak rozstawnymi lokomotywami dojechałem do Kijowa. A najlepsze, że tam jak raz dogoniłem swój pociąg...
- Miałeś dzikie szczęście.
- Miałem trochę szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi.
- A gdybyś trafił na złych?
- Wiesz - mruknął - jak kto ma pecha, to mu w drewnianym kościele cegła na głowę zleci.
Słuchała go - miał wrażenie - z zainteresowaniem, ale coś było nie tak. Zaczął więc pytać o codzienne sprawy Hogwartu, otrzymał dokładny raport, kto z kim, ale i wtedy odnosił wrażenie graniczące z pewnością, że to jest rozmowa o niczym zastępująca coś bardzo ważnego.
- Miałeś rację - powiedziała nagle po trzech kwadransach takiej wykwintnej konwersacji i zamilkła.
Zakrztusił się. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jakiej mianowicie sprawie miał rację.
- Wtedy w pociągu - dodała.
- To bardzo miło, że tak uważasz, ale w jakiej sprawie?
- Że żaden interes.
- A - powiedział, zrozumiawszy wreszcie, o jaką rozmowę w pociągu chodzi. - Było widać gołym okiem, jak będzie.
- Jest jeszcze gorzej - odparła. - Umbridge chce, żebyśmy, jak to ona określa, dbali o właściwa postawę propaństwową i takie tam różne. I żeby jej mówić, co ludzie myślą i tak dalej.
- A wy co?
- A my na razie rżniemy głupa, ale w koncu zacznie mieć dosyć. Zresztą ma całkiem niezły wywiad... w końcu nas porządnie przyciśnie i co wtedy?
Zamyślił się. Co ma jej powiedzieć? Dawanie dobrych rad nic nie kosztuje.
- Hacóż. Jeżeli nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie.
- Łatwo powiedzieć. Charlie, ja nie mam zamiaru zostać męczennikiem. Ja po prostu chcę przeżyć do końca szkoły i nie zrobić nikomu świństwa.
- No i dobrze. To nie rób. Masz plecy. Jeżeli ty się złamiesz, mając ciotkę w Centrymagu, to co ma powiedzieć taka Hermiona? No niestety, zaraz będzie wojna, a wyście się wepchali na pierwszą linię.
- My w sensie prefekci?
- Również - odpowiedział z naciskiem.
- Ale boję się. Boję się, że nie wytrzymam.
Sięgnął do kieszeni, wyciągając niewielkie pudełko.
- Weź - powiedział. - I módlmy się, żebyś nigdy nie potrzebowała.
- A co to jest?
- Takie ziele na wszelki wypadek. Jeżeli to weźmiesz, nie wyprzesz się pod wpływem chwilowego strachu czegoś, co jest dla ciebie naprawdę ważne. Oby sie nie przydało.
Spojrzała na niego. Wyglądał, jakby się nagle postarzał o dwadzieścia lat.
Wzięła.
- Masz jakąś bezpieczną skrytkę?
Zamiast odpowiedzi, zupełnie irracjonalnie przytuliła się do niego.
- Napijesz się jeszcze? - zapytał.
No nie, pomyślała, to przesada, zaraz się wstawię, nie wypada, w koncu czasy są, jakie są, ale prefekt ma obowiązek...
Chrzanić obowiązek!
- A wiesz, nawet chętnie.
- Wiesz - powiedziała w połowie kolejnej lampki miodu - dlaczego mi sie podobało, jak śpiewałeś wojenne piosenki, i wtedy w styczniu, i na sylwestrze?
- Skąd mam wiedzieć?
- Bo zazdroszczę tym mugolom.
A, to mnie zażyłaś. Mówiłaś, że nie widzisz nic fascynującego w tym, że ludzie się zabijają nawzajem.
Bo faktycznie nie widzę. Ale zazdroszczę im, że jak już musieli walczyć, to przynajmniej nie mieli wątpliwości, kto przyjaciel, kto wróg. Nie musieli bać się kolegów. Lepiej może nie było, ale prościej.
Po krótkim namyśle zrezygnował z informowania jej, że wydarzenia, których dotyczyły rosyjskie pieśni, są jednym z najbardziej załganych epizodów w historii.
- Może i tak - zgodził się.
- A tak przy okazji, ojciec to ojciec, ale skąd ty tak znasz rosyjski? Znasz to znasz, ale na przykład te wszystkie pieśni?
- Rosyjskiego musiałem się nauczyć, bo smokoznawstwo zawsze na Wschodzie stało wysoko, połowa ksiąg jest napisana po chińsku albo po rosyjsku, przy czym ja niestety bardzo słabo znam chiński...
- Biedactwo!
- ...a chińskie księgi jeśli były tłumaczone, to głównie na rosyjski, a na zachodnie języki raczej nie. Więc w tym zawodzie człowiek bez rosyjskiego nie istnieje. I bez bezpośrednich kontaktów z rosyjską czy sybirską magią, nie wiem, czy was teraz tego uczą...
- Nie.
- Znaczy nic się nie zmieniło. A szkoda. Od sybirskich szamanów, zwłaszcza Buriatów i Jakutów, sporo się można nauczyć. Zwłaszcza jeśli chodzi o komunikację, i z żywymi, i z umarłymi, są świetni. A jak tam zaczniesz jeździć, to nie ma tak, że ty tu służbowo, oni tego nie odróżniają, służbowo nie służbowo, zaraz jest biesieda, trzeba zjeść i wypić, bez tego nic się nie załatwi... a piją i jedzą tak, że to trzeba mieć wątrobę jak dzwon, łeb jak smok i hipogryfi żołądek... a jak wypiją, to zaraz się zaczynają śpiewy chóralne, więc sama rozumiesz.
Niejasno czuła, że znowu nie mówi jej całej prawdy - że owe podróże i biesiedy nie wiązały się tylko ze smokami. Od jesieni zdążyła się wiele dowiedzieć o smokach (co Charlie przyjmował z tyleż starannie co nieudolnie skrywanym zachwytem) i wiedziała, że na Syberii smoków prawie nie ma. Po namyśle uznała, że to nie jest odpowiedni moment na drążenie tematu.
- Ciekawi ludzie tam muszą żyć - skomentowała. - Nie wiem, czy bym tam chciała żyć, ale pojechać na pewno.
- Wszystko przed nami...
Zegar nad kominkiem wybił kwadrans po ósmej. Opuścili lokal.
Śnieg wirował w świetle księżyca, chrzęścił pod butami.
- Dla samej zimy warto być czarodziejem - zauważył Charlie.
- A bo?
- A bo po mugolskiej stronie jest teraz pogoda typu późna jesień.
- A u was?
- Tam na Wschodzie?
- Właśnie.
- Mniej więcej jak tu, tylko śnieg co prawda wcześniej spada, ale za to później topnieje.
- O, fajnie. Słuchaj... możesz coś zaśpiewać? Jak wtedy po sylwku?
- Ja? Tym sznapsbarytonem?
- Tym. Coś stamtąd...
- Spoko. Gorit w sercach naszych liubow' k'ziemlie rodimoj! - zaczął Charlie.
Nie rozumiała ani słowa, ale nie przeszkadzało jej to.
...Artileristy, Stalin dał prikaz!
Artileristy, zowiot Otczizna nas!
Iz mnogich tysiacz' batariej, za sliozy naszych matieriej,
Za naszu rodinu - Ogoń! Ogoń!Rozległ się wściekły huk. Ze wzniesionej różdżki strzelił w górę język ognia, rozwiewający się w obłok dymu.
Muszę go poprosić o to zaklęcie, pomyślała, tylko niech skończy.
- ...w czest' naszego otca, w czest' naszego naroda
My radosnyj salut w połnocznyj czas dadim!
Tym razem huk było chyba słychać w Hogsmeade, choć już byli o krok od Hogwartu.
- Czy w tej pieśni są jakieś zaklęcia? - spytała.
- Nie - odparł. - To jest absolutnie normalna pieśń mugolskich artylerzystów... jeżeli ci to coś mówi...
- Nie do końca.
- A masz pojęcie o mugolskiej broni? O mugolskiej wojnie w ogóle?
- Chodziłam cztery lata do mugolskiej podstawówki.
- O? - zdziwił się. - Przecież jesteś z magicznej rodziny? Czy coś mi umknęło?
- Nic ci nie umknęło, po prostu rodzice chcieli, żebym znała trochę świat mugoli.
- A. Niegłupie. No więc artylerzysta to jest żołnierz, który strzela z armaty.
- Aha. Spoko. Ale w takim razie na jakiej zasadzie strzelasz z różdżki? Bez zaklęcia? Z samego ruchu ręki?
- Ano. To jest osobliwość karpackiej magii, sporo czarów, które się wywołuje ruchem różdżki. Cholernie trudne dla kogoś, kto tego nie robił od dziecka, ale jak to już opanujesz, to bardzo wygodne. I, powiedzmy szczerze, po pijaku łatwiej się przejęzyczyć niż pomylić dobrze wyćwiczony ruch.
- Ale właściwie dlaczego u nas tego nie ma? Im to jest potrzebniejsze? Więcej piją?
- Że więcej piją, to swoją drogą, ale przede wszystkim tam jest straszna mieszanka języków. U nas Irlandczyk czy Walijczyk zna angielski od wczesnego dzieciństwa. A wyobraź sobie naukę zaklęć w klasie, w której masz Rusinów, Rumunów, Węgrów, Hucułów, Słowaków i Cyganów... no, przesadziłem, Cyganie to się uczą w taborach, nawiasem mówiąc we wróżbiarstwie i legilimencji to im do pięt nie dorastamy... a jeszcze do tego Rusin z rodziny czarodziejów mówi inaczej niż Rusin mugolak, zwłaszcza że ruscy mugole się podzielili na Rosjan, Ukraińców i Białorusinów i też trochę się te języki różnią. Te same zaklęcia każdy będzie wymawiał inaczej i co innego mu wyjdzie. Pierwszy przykład z brzegu, Rusini nie wymawiają G i z Gregora robi im się Hrehor, parę innych zbitek też im średnio wychodzi i na przykład ja tam funkcjonuję jako Wizliej. Nie wiem, co będzie, jeżeli na przykład zaatakujesz drzwi różdżką i powiesz Ałahamora, i chyba wolałbym nie sprawdzać... Więc im więcej da się zrobić bez słów, tym lepiej.
Prowadzili rozmowę o niczym. Wiedział o tym. Ale bardzo chciał, żeby było normalnie.
Hogwart, piątek, 15 marca 1996
Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Gdy przyjdzie raniutko!
- darli się Puchoni, tworząc coraz bardziej ponętne wizje tego, co zrobią z pijanym Ślizgonem, gdy przyjdzie raniutko.
Położymy go pod drzwiami Sybilli... Wyniesiemy go do Zakazanego Lasu... Zamkniemy go w Sali Eliksirów... Włożymy mu do łóżka Panią Norris... Położymy go na schodach Wieży Gryffindoru...
- I co? - zainteresował się stojący w drzwiach Owen Cauldwell, którego obecność na imprezach tolerowano, chociaż był dopiero w drugiej klasie.
- I nic, tam to już się nim zaopiekują...
Nadchodził dzień świętego Patryka. Jak Hogwart Hogwartem w ostatni weekend przed świętem patrona Zielonej Wyspy piwo lało się obficie - zwłaszcza wśród piątoklasistów, którzy od tego właśnie dnia mogli pić piwo bez ograniczeń.
Ale w tym roku nie czekali do marca. I żadnego święta nie było potrzeba, żeby pić. Po prostu był piątek wieczorem.
Hogwart uderzał w gaz.
W pokoju wspólnym Hufflepuffu siedziało trzydzieścioro Puchonów obojga płci, od piątej klasy w górę, i piło. W odległym kącie, przy schodach, dwaj pałkarze popijali kremowe piwo doprawione Eliksirem Zapomnienia i cieszyli się, że w ogóle mają wstęp do pokoju wspólnego.
Wszyscy mieli w pamięci ich wystąpienie sprzed kilku dni, kiedy to oświadczyli, że nie wierzą w kłamstwa rozpowszechniane przez wrogie ośrodki na temat rzekomego powrotu Voldemorta. Co więcej, wymienili z nazwiska osoby, które ich sprowadziły na złą drogę. Puchoni nie są pamiętliwi. Za miesiąc ci ludzie będą traktowani normalnie - jeśli znowu nie zrobią czegoś podobnego. Ale na razie wszyscy unikali kontaktów z nimi.
W przeciwległym kącie pił Zachariasz Smith. Od ostatniego szlabanu, trwającego cały weekend, schudł na tyle, na ile przy jego aparycji preparatu anatomicznego ze złamanym nosem było to możliwe, i zrobił się bardzo mało rozmowny. Ściśle biorąc, poza lekcjami odzywał się rzadko i monosylabami. Nikt nie wiedział, dlaczego - na pytania o przebieg szlabanu Zachariasz bladł i odpowiadał z udanym zniecierpliwieniem i źle skrywanym strachem "szlaban jak szlaban".
Hogwart się bał.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozmawiał po trzeźwemu o sprawach nie dotyczących bezpośrednio nauki - chyba że o sprawach tak bezpiecznych, jak plotki na tematy damsko-męskie i co piszą w ostatniej Bravo Witch. O Proroku Codziennym rozmawiano dopiero po piątym piwie i półgłosem, o Quibblerze i Czarodzieju Powszechnym jedynie szeptem i w bardzo zaufanym gronie. W ogóle mało rozmawiano.
Przy kominku, oparty o ścianę, stał Justyn Finch-Fletchley. W starannie zawiązanym krawacie jaskrawo odróżniał się od reszty kolegów w ich cywilnych ciuchach albo szkolnych szatach mniej lub więcej potarganych i raczej mniej niż więcej kompletnych.
Susan uprzytomniła sobie, że nie widzi ani jednej uśmiechniętej czy choćby pogodnej twarzy. Czasem uśmiech pojawiał się na twarzy Kate Rivers, kiedy drapała za uchem siedzącego przed nią na ziemi Jacka Peccary. Ale już Hanna Abbott, głaszcząca po karku Erniego Macmillana, była poważnie smutna.
Ernie delikatnie uwolnił się z objęć Hanny i spojrzał na Susan. Chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym wstali.
- Co z tym zrobimy? - spytał zaraz za drzwiami.
Nie pytała, z czym. Kolejne zarządzenie nakładało na prefektów obowiązek regularnego przeszukiwania dormitoriów. Mieli też znaleźć sobie po dwie osoby z każdego roku do pomocy w tym dziele.
Nie odpowiedziała od razu. Ruchem brody wskazała korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru - jednego z nielicznych miejsc naprawdę skutecznie zabezpieczonych przed podsłuchem.
Po otwarciu drzwi wieży od strony pokoju wspólnego usłyszała śpiew, czy raczej ryk:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Wytrzeszczyła oczy. Gryffindor zawsze pił najwięcej, a teraz dodatkowo miał największe powody, ale żeby zbiorowe delirium? Nadstawiła ucha.
...maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Po chwili ciszy usłyszała donośny głos Lee Jordana:
Dziś wszystkie ptaki, wszystkie ssaki, kwiaty, drzewa,
Cała przyroda o Dolores dzisiaj śpiewa!
Ryk śmiechu i znowu chóralny refren:
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Uśmiechnęła się blado.
- Jakiś pomysł? - podjęła rozmowę w przerwanym miejscu.
- Nie szukać?
- Podrzucą. Wiesz, że podrzucą. A jak nie znajdziemy...
- Wiem. Da się coś zrobić, żeby odróżnić podrzucone od czyjegoś?
- A bo ja wiem? Powinno. Pogadam z Hermioną. Z Antykablem nam poradziła dobrze.
To prawda. Swoją drogą nie dałoby się tak zrobić, żeby Antykabel działał na trzeźwych?
Bba. Jakby coś takiego istniało, toby tym obłożyli dormitoria już pół roku temu.
- A co z pomocnikami?
Popatrzyli sobie w oczy. Nie musieli nic mówić. Pomysł nasuwał się sam. Znaleźć po dwie osoby i powiedzieć im, żeby szukały tak, aby nic nie znaleźć. Był tylko jeden problem...
- Też o tym myślałem. Tylko że to już nie jest szlaban za niesubordynację. To już jest spisek. Wiesz, co to znaczy?
- Jesteśmy nieletni, do Azkabanu nas nie wsadzą.
- Do Azkabanu nie - zgodził się Ernie.- Ale do Rhondy mogą.
Zamilkli. Zamieniona na więzienie nieczynna mugolska kopalnia to nie Azkaban, ale też są przyjemniejsze miejsca.
- Jak zamykają, to wypuszczą - mruknęła ponuro - a przynajmniej nie ma dementorów.- Światła dziennego też nie.
- Bba, nic nie jest doskonałe. Zresztą i tak nie mamy wyjścia.
- Fakt. Trzeba do jutra wymyślić pomagierów, dalej się zobaczy.
- No... Ech, ty to masz dobrze.
- Niby dlaczego?
- Masz kogoś na miejscu, a ja co...
Tymczasem rozmowa w pokoju wspólnym schodziła na bardzo ryzykowne tory. Piwo, gęsto wspomagane mocniejszymi trunkami, rozwiązywało języki. Czasy, kiedy szczytem osiągnięć Dolores Umbridge było zmuszenie ucznia do pisania własną krwią, wspominano niemal z rozrzewnieniem.
- Cholera - pisnął półdziecinnym głosem Owen Cauldwell - wolałbym chyba Azkaban niż życie w takim syfie!
Głos zupełnie nie pasował do śmiertelnie poważnych słów. Ale nikt się nie uśmiechnął.
- Co wy, kurwa, wiecie o Azkabanie! - wypalił Smith. Było to od tygodnia najdłuższe zdanie, jakie wygłosił poza lekcją.
W ciszy, która zaległa w pokoju, trzask ognia w kominku wydawał się ogłuszającym hałasem.
Twarz Smitha była kredowobiała.
- Nie... ja nic... ja nie mówiłem... nikt nic nie... proszę... wy... to nie jest tak...
Znowu cisza.
- Dobry wieczór, panie profesorze - Ernie nie dał po sobie poznać, że nie spodziewał się o tej porze spotkać Flitwicka na szkolnym korytarzu opodal pomieszczeń Hufflepuffu. A już na pewno nie stojącego jak posąg na korytarzu.
Opiekun Ravenclawu zareagował dopiero na trzecie "dobry wieczór".
- A dobry... dobry... dobry... - odpowiedział głucho.
- W czymś pomóc, panie profesorze? - zatroszczyła się Susan.
- Nie, nie... nie trzeba... idźcie do siebie... dzieci... koledzy mogą was potrzebować...
Jakby nagle się ocknąwszy, zrobił trzy kroki w stronę korytaraz prowadzącego do pomieszczeń swojego domu, stanął, odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając Erniego i Susan w stanie kompletnego osłupienia.
- Co się stało? - zaniepokoił się Ernie.
- Nie wiem - odparła cicho Susan. - I chyba nie chcę wiedzieć. Ale muszę.
- Ty, co tam tak cicho? - zdziwił się Ernie, gdy dochodzili do drzwi pokoju wspólnego Hufflepuffu.
- Cholera, faktycznie...
Weszli. Wewnątrz panowała martwa cisza. Siedzący na wprost drzwi Zachariasz Smith wyglądał, jakby właśnie ogłoszono na niego wyrok dożywocia w Azkabanie.
- Powiedział? - raczej stwierdziła niż zapytała Susan. Jack Peccary niemal niedostrzegalnie skinął głową.
Czuła, że nawet jej nikt nic więcej nie powie. Zresztą nie była pewna, czy chce wiedzieć.
Cisza. Chlupot dolewanego piwa. Jakaś ręka postawiła przy krześle Zachariasza butelkę Ognistej.
- Pozwolę sobie zauważyć - rozległ się dystyngowany głos Justyna - że obraz kurwy jakich mało rysuje się coraz wyraźniej.
Ernie znikł za drzwiami korytarza prowadzącego do dormitoriów. Po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce butelkę mętnej cieczy, a w drugiej maleńki kieliszek. Usiadł obok Hanny. Nalał. Wypił. Nalał.
- Co ci jest? - spytała.
- Mam doła.
Hanna zaniepokoiła się nie na żarty. Nieraz i nie dwa widziała Erniego w stanie, który określał mianem doła - po każdej odprawie prefektów pół nocy spędzał w pokoju wspólnym z głową na jej kolanach - nigdy jednak nie próbował owego doła zwalczyć przez metodyczne upijanie się.
- Mogę pomóc?
- Dobij mnie.
- Kochanie, powiedz...
Wypił. Nalał.
- Mam doła. Ot tak, po prostu.
- Chodź, serce ty moje - westchnęła Hanna. - Zachariasz, pomożesz?
Zachariasz Smith nie wyglądał na odpowiedniego pomocnika - to raczej jemu samemu przydałaby się pomoc - ale wstał i wziął Erniego pod lewą rękę. Hanna zajęła się prawą. Wspólnymi siłami pomogli prefektowi opuścić lokal.
- ...ale pamiętajcie - dochodził zza drzwi zachrypnięty głos Erniego - szsze ja jezdem pijany... ja jezdem prefekt i ja mam obowiązek dbać o posządek w dormitorium...
- Ależ oczywiście, pamiętamy - zapewnił żarliwie Smith.
- ...i pamiętajcie że wy mie połóżcie na brzuchu... i przypilnujcie szebym miał głowe poza obrysem łóżka, znaczy sie zewnątrz kotary... i mnie pod te głowe miednice postawcie...
Hanna usiadła ciężko na kanapie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w kominek. Na portrecie obok zadowolony z siebie Korneliusz Knot usmiechał się swoim słynnym uśmiechem zawierającym maksimum protekcjonalności i minimum humoru.
Wszystko przez ciebie, pomyślała. Przez ciebie będę jutro musiała przyrządzać Eliksir Oprzytomnienia. Przez ciebie zamiast normalnego faceta mam kłębek nerwów, a Zachariasz zamienił się w kompletną galaretę. Przez ciebie tu wszyscy umieramy ze strachu.
Wyciągnęła różdżkę i bez namysłu wycelowała w wyszczerzone w uśmiechu górne jedynki ministra.
- Perforo!
Wszyscy zamarli, spoglądając to na nią, to na portret z okazałą dziurą.
Zachariasz podniósł różdżkę.
- Rep...
- Impedimento! - rozległ się głos Justyna. - To nic nie da. Portret jest nie podłączony, ale i tak po naprawie da się sprawdzić. I nawet ustalić, z czyjej różdżki. Jest tylko jeden sposób, żeby nikt nie doniósł. Niech teraz każdy palnie w ten portret. A potem się naprawi. Ja pierwszy. Perforo!
Nikogo nie trzeba było namawiać do przyłączenia się do akcji. W pięć minut później portret Korneliusza Knota przypominał dziurawe sito. Jego doprowadzenie do pierwotnego wyglądu trwało kolejne piętnaście minut.
- Nie boisz się, że ktoś jednak wykapuje? - spytała cicho Susan.
Zaklęcie Antykabel działało tylko na rozmowy, a tu był dowód rzeczowy.
- Nie - odparł Justyn. - Bo nie da się ustalić kolejności.
Hogsmeade, “Trzy Miotły”, sobota, 16 marca 1996
- Czekaj, Stan, bo już nie bardzo rozumiem - powiedziała nieco zdenerwowana Minerwa McGonagall. - Założyli Zaklęcie Bratniego Związku?
- Samo się nie założyło - zauważyła profesor Sprout. - Zdolną mamy młodzież. Ale mimo to mam do ciebie żal.
- O co? - zapytał Flitwick.
- Poszedłeś tam przerwać to pijaństwo. Tylko wyjechałam... i prefekci... do diabła, Macmillanowi się nie dziwię, chłopcy w tym wieku mają pstro w głowie, ale że Bones z tym nic nie zrobiła...
- Oni naprawdę nie mają innego wyjścia - powiedział ponuro Flitwick. - Zostawiliśmy ich samych.
- Musieliśmy - powiedziała bezbarwnym głosem McGonagall i gwałtownie dopiła ledwie napoczęty kieliszek.
- Wiem - odparł Flitwick. - Ale przynajmniej im nie przeszkadzajmy radzić sobie samym. I cieszmy się, że sobie umieją poradzić.
- To nazywasz radzeniem sobie? - zirytowała się Sprout. - Hogwart zamienia się w melinę pijacką...
- Są gorsze rzeczy od meliny pijackiej - zauważyła McGonagall.
- Na przykład?
- Na przykład gniazdo donosicieli - odparł Flitwick. - Mają wybór mię dzy piciem - względnie bezpiecznym, biorąc pod uwagę takie zabezpieczenia - albo życiem w strachu przed każdym kolegą miesiącami bez przerwy. Łatwiej przestać pić niż odzyskać szacunek dla siebie i zaufanie do przyjaciół.
- Nie słyszałam o czymś takim, jak Zaklęcie Abstynencji - mruknęła Sprout.
- Bo takiego nie ma - odparł Flitwick. - Ale jeżeli nie stracą przyjaciół, to to się unormuje w lepszych czasach. Wypijmy za lepsze czasy!
Wypili. Flitwick dopełnił kieliszki pań i podniósł swój.
- Natomiast zaklęcia na odbudowanie zaufania rzeczywiście nie ma - dodał. - Zdrowie naszych zdolnych prefektów!
Wypili.
- Stanley ma rację - powiedziała McGonagall tonem osoby, która właśnie wybiera sobie rodzaj śmierci. - Dlatego ja też z dwojga złego wolę, żeby pili. Z tym, że nie możemy w żaden sposób okazać, że to aprobujemy.
- Bo nie aprobujemy - powiedziała z naciskiem Sprout. - Przynajmniej ja nie aprobuję.
- Źle się wyraziłam - zgodziła się McGonagall. - Tolerujemy. Z trudem i z niesmakiem. Jako mniejsze zło.
- I o tym też nie mogą wiedzieć - zasugerował Flitwick. - Niech im się zdaje, że są sprytni.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
- Wydaje mi się to... jak by to elegancko powiedzieć... nie do końca uczciwe? - zauważyła Sprout zgryźliwie.
- Bardzo dobrze ci się wydaje - parsknął Flitwick. - Tylko co nam to daje?
- Powiem więcej - przecięła McGonagall. - To jest załgane do potęgi. To jest fatalne wyjście. Tyle, że nie ma lepszego.
- Ale - dodała sarkastycznie - oczywiście jestem otwarta na dyskusję.
Hogwart, niedziela, 17 marca 1996
- Co się stało, że nie byłaś w kościele? - zainteresowała się Hermiona.
- A, jakoś tak. Powiedzmy, że mi głowa trzeszczała.
- Su, może to nie jest moja sprawa...
- Fakt. Nie jest.
- Ale moja jest - wtrącił się Ron. - My już prawie rodzina.
Hermiona westchnęła ciężko. Poczucie taktu Rona było porównywalne z gracją ruchów Hagrida.
Jednak wbrew jej obawom Susan odtajała.
- To ty jesteś moje co? - zainteresowała się. - Szwagierka?
- Mniej więcej. Co bym i nie była, jakoś mi łyso samej z Ronem przed ołtarzem.
- A bo?
- A jak by ci to powiedzieć, trochę za wcześnie i ludzie się śmieją.
- Kiedy bo wiesz... przy tym, co się teraz dzieje, jakoś mi głupio.
- Niepotrzebnie. Przejdź się. Zrób to dla... yyy...
- Zrób to dla Charliego - odezwał się znowu Ron.
- A co tu ma Charlie?
- Bardzo się cieszył, jak zaczęłaś chodzić do kościoła. A jeszcze bardziej, jak się dowiedział, że nie przestałaś, jak wyjechał.
- Tak mu zależało?
- Cholernie.
- Ups. Ale dzisiaj i tak po ptokach.
- Możesz pójść z katolikami - zauważyła Hermiona.
- E, jakoś łyso...
- E tam łyso - wzruszył ramionami Ron. - Charlie tam na Wschodzie chodzi do cerkwi i też jest dobrze. Mówi, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
- A jak ci łyso, wejdź na chór, nie będziesz się rzucać w oczy - dodała Hermiona.
Przez chwilę Susan próbowała znaleźć błąd w jej rozumowaniu. Nie udało się. Skinęła głową.
- Dzięki.
Wejście na chór nie było sprawą prostą. Kręcone schody były tak wąskie, że Susan ocierała sie o obie ściany. Przypomniała sobie, co mówił Ernie - że katolicy bardzo niechętnie stosują magię w kościołach.
Zresztą wejście na chór nie rozwiązało problemu. Ława prefektów wydłużyła się i samotny Ernie wyraźnie czuł się na niej cokolwiek niepewnie.
Na chórze było ciasno. Przysiadła na gzymsie obok drzwi. Po prawej stronie miała rozbudowane organy, za którymi widziała opartą o tylną ścianę Alexę Toran, a przed nią kanciaste ramię siedzącego przy klawiaturze Janusa Moona. Przed sobą natomiast, przy dźwigni miecha, ujrzała ze zdziwieniem Sirith Lestrange.
- Ależ panienko Sirith - protestował skrzat - niechże panienka sobie odpocznie, Gapcio będzie pompował...
- Ale ja to lubię - enfant terrible Slytherinu nie dało sobie odebrać nowej zabawki. Poruszała dźwignią z wysiłkiem, ale organy działały.
Susan mimo woli uśmiechnęła się, patrząc na wyraźnie zakłopotaną Maryję podającą Gabrielowi zgubione przez niego pióro. Może to i niebiblijne, ale ładne, pomyślała, oglądając trzy rzędy obrazów pod stropem kaplicy. U góry Żydzi przeżywali swoje starotestamentalne dramaty - Noe szamotał się z hipogryfem, który najwidoczniej bał się wody, Mojżesz z niedowierzaniem wskazywał na cyfrę VI... niżej patrzyło na nią dwunastu apostołów, a w najniższym rzędzie dokonywało się Nowe Przymierze.
Jeszcze niżej, na przedzie ołtarza, Izaak z fachowo skrępowanymi na plecach rękami stawiał zacięty opór ojcu pró bującemu umieścić go na stosie ofiarnym.
Nie rozumiem, myślała. Nigdy nie zrozumiem. Jeżeli to jest postawa dobrego chrześcijanina, to ja nie chcę być dobrą chrześcijanką. Jak to Charlie powiedział, opowiadając o Davidzie? “Jeżeli Boga nie ma, to Abraham był zbrodniarzem”? A jeżeli jest, to niby nie?
Przez głowę przeszła jej myśl, że w całej tej historii nie wspomniano o najciekawszym: co na to wszystko Sara?
Do prezbiterium wchodzili nauczyciele. Ze zdziwieniem zauważyła wśród nich Dolores Umbridge, którą od czasu do czasu widywała także na nabożeństwach protestanckich. Ciekawe, czy tu też mają znak pokoju i czy tak samo nikomu nie poda ręki, tylko się ukłoni do torebki, pomyślała.
Już po kilku minutach Susan zauważyła, że nabożeństwo nie różni się jakoś radykalnie od tego, do czego przywykła. Natomiast miała wrażenie, że większość obecnych modli się w jakimś obcym języku. Szkocki i irlandzki akcent, który nie przeszkadzał w codziennych rozmowach, w masie zamieniał język angielski w coś niezrozumiałego.
Drzwi za amboną otworzyły się i na ambonę wyszedł ksiądz o ostrych rysach i kanciastej budowie człowieka, który od dziecka wiedział, czym jest praca fizyczna. Gdy zaczął czytać Ewangelię, Susan od razu zauważyła, że angielski nie jest jego językiem ojczystym. Mniej więcej tak mówił Charlie, kiedy był wstawiony albo opowiadał o swoich przeżyciach z Ukrainy.
Mimo woli zaczęła myśleć o Charliem. Jak z oddali dochodziły do niej fragmenty Ewangelii Gamaliela:
Wy jesteście różdżką Ojca. Jeśli czarodziej straci różdżkę, czymże czarował będzie? Na nic się ona już nie przyda, chyba żeby była złamana i w ogień wrzucona. Wy jesteście światłem świata. Nie zapala się światła i nie stawia pod korcem...
Drodzy moi!
Wy jesteście solą ziemi. Wy jesteście różdżką Pana. Wy jesteście światłem świata.
Dumne słowa.
Niektórzy twierdzą, że to, co Jezus mówił do swoich uczniów, odnosiło się tylko do jego bezpośrednich rozmówców. Gdyby tak było, Duch Święty nie zawracałby głowy ewangelistom.
Szymon Mag na portrecie zakrztusił się. Musiał przytrzymać sobie tiarę ręką, żeby nie spadła. Pozostałych ewangelistów także ta uwaga najwyraźniej wprawiła w dobry humor.
Skoro stało się inaczej, widocznie Jezus powiedział to do wszystkich swoich uczniów. Do nas także. A w tym przypadku, kochani, szczególnie do was. Sami wiecie, co to za szkoła i co z tego wynika. Po skończeniu tej szkoły raczej nie czyści się butów na Pokątnej. Absolwenci Hogwartu często znajdują się na świeczniku...
Ksiądz przerwał na chwilę. Spojrzał na słuchaczy i na jego twarzy odmalował się niepokój.
Czy to, co powiedziałem, jest niezrozumiałe? - zapytał. Kilka osób niepewnie skinęło głowami.
A, to przepraszam. W moim ojczystym języku tak się mówi o ważnych osobach. Tych, którzy mają wysoką pozycję, wszyscy ich znają.
Na świeczniku. Świecę stawia się na świeczniku. Nie po to, żeby każdy mógł sobie z daleka obejrzeć, jaka ta świeca ładna i prosta, lecz po to, żeby dawała światło. Nie bacząc na to, że się przy tym spala. Po to jest świeca. To jest jej zadanie. Po to ona istnieje.
Każdy z was ma w życiu jakieś zadanie. Jakąś sprawę, której trzeba bronić, o którą nie można nie walczyć.(1) Czasem ta walka może oznaczać ofiarę z życia, czasem - częściej - drobne uciążliwości. Narażenie się władzy. Alternatywą jest wtedy nie zdrada w sprawie wielkiej, lecz doraźne zaparcie się prawdy, bo przecież "rozsądni ludzie i tak wiedzą swoje". W pierwszym przypadku jest trudniej, ale prościej. W drugim chodzi o drobny kompromis, który może stopniowo i niepostrzeżenie stać się wielką zdradą. Czasem wystarczy milczeć. Przycupnąć. Przeczekać.
Jezus powiedział "Jeżeli ci zamilkną, kamienie wołać będą". Ale powiedział również: “kto mnie wyzna przed ludźmi, ja jego wyznam przed Ojcem Moim, który jest w niebie”. Apostołowie nie oglądali się na kamienie, lecz śmiało powiedzieli: my nie możemy nie mówić o tym, cośmy widzieli i słyszeli. Tak i wam nie wolno wyręczać się kamieniami. Kamienie będą wołać, kiedy wy fizycznie nie będziecie w stanie się odezwać, wcześniej nie. Kiedy Cezar upomina się o to, co cesarskie, oddajcie mu to. Ale kiedy sięga po to, co boskie, kiedy siada na ołtarzu, kiedy chce rozstrzygać samowładnie, co jest dobre, a co złe - trzeba powiedzieć "nie wolno!". (2)
Gdyby oczy Dolores Umbridge mogły strzelać ogniem, ksiądz już dawno zamieniłby się w popiół.
Nie wiadomo, kiedy to się stanie. Nie wiadomo, na kogo wypadnie powiedzieć "nie wolno". Czuwajcie. Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny.
Zapyta ktoś - ciągnął ksiądz - “a co wam z tego?? A nam z tego wieczność. A nam z tego twarz. A nam z tego szacunek u ludzi godnych szacunku i pogarda u ludzi godnych litości. A nam z tego na grobach dęby i cisy zamiast leszczyny.
Uklękła w kącie i zaczęła się modlić. Tylko o jedno. Żeby Dolores Umbridge nie ustaliła, kto się temu księdzu spowiadał. Bo w to, żeby sam z siebie wygłosił kazanie komentujące ostatnie wydarzenia, trudno było uwierzyć...
Ktoś ją trącił w bok. Ocknęła się. Obok niej stała Sirith Lestrange, a naprzeciwko, z wyciągniętą ręką, Blaise Zabini. Wyraźnie starał się nie patrzeć jej w oczy.
Przepraszam za nich - mruknął.
Uśmiechnęła się smutno. Co miała mu odpowiedzieć? "Nie ma sprawy"? Sprawa była. "Nie twoja wina, nie prosiłeś o przydział do Slytherinu"? Wiedział to i bez niej...
- Pokój z tobą.
Nad uchem huknęły jej organy. Melodię znała dobrze, choć w tym stanie ducha nie była w stanie powiedzieć, skąd. Słowa były dla niej zupełnie nowe.
Jezu, miłości Twej
Ukryty w hostii tej
Wielbimy cud...
Janus Moon co chwila rzucał nerwowo okiem przez barierę chóru. Gdy pod koniec pieśni Ernie Macmillan wrócił do ławy prefektów, Janus wyraźnie odetchnął z ulgą. Wstał od organów.
U drzwi Twoich stoję, Panie -
zaintonował i zszedł z chóru. Od tej chwili Susan przestała rozumieć cokolwiek. Ernie, na codzień mówiący po angielsku bez akcentu, podrzucał gromkim głosem kolejne wersy, z których rozumiala co trzecie słowo. Z chóru powtarzających je głosów podobnie. Zaczęła wątpić, czy w ogóle śpiewają po angielsku.
Na chór wrócił Zabini. Przyłączył się do śpiewu. Ze zdziwieniem stwierdziła, że śpiewa po angielsku, a ona wszystko rozumie.
Ulunchan, Buriacja, sobota, 6 kwietnia 1996
Ech, życie, żebyś ty mordę miało... - westchnął Charlie.
A co tym razem? - zainteresował się niezbyt żywo Mike Shag.
Siedzieli samotrzeć z Patem Finniganem przy czymś, co według etykiety było koniakiem gruzińskim, ale jak na koniak (nawet gruziński) trochę za bardzo zalatywało karbidem, i próbowali nie upić się na smutno. A to nie jest proste, jeżeli jutro Wielkanoc, a oni siedzą o parę tysięcy mil od domów.
W szczególności od domu, do którego go zapraszano i już nawet zdążył przyjąć zaproszenie - ale okazało się, że trzeba porozumieć się z kilkunastu syberyjskimi szamanami. Przy syberyjskim tempie życia miesiąc w plecy. Dobrze, jak jeden.
Pojechali. Ktoś musiał jechać. Wysłał jej bezpiecznym kanałem wiadomość - do domu, przecież nie do szkoły - że musi coś załatwić dla przyjaciół, którzy chcą odtworzyć stare znajomości i nie będzie z nim kontaktu. Istotnie na bezkresnych przestrzeniach Syberii sowy zimą radziły sobie marnie, kominków też nie było. A gdyby nawet dotarł do najbliższego kominka, którędy miałby jej szukać? Kominek rodziny człowieka z pierwszego Zakonu mógł byc monitorowany. Liczył na zadziwiającą przenikliwość Susan, która jego list odczyta jako "wykonuję tajną misję". Odczyta, może. Ale żeby jeszcze miała w to uwierzyć? Każdy tak mówi.
Welwyn Garden City, niedziela, 7 kwietnia 1996
- Nie pomyliłaś aby świąt? - zapytała Annabela Bones pozornie odniechcenia, patrząc na świąteczny stół nakryty przez jej córkę.
- A bo? - zainteresowała się Susan.
- A bo tak jakoś mi tych talerzy za dużo wychodzi - mama zaczęła po kolei wskazywać nakrycia. - Babcia, ciocia Amy, wujek Nick, Eddie, ja, ty... - zawiesiła głos, patrząc na siódme nakrycie.
Susan czuła, jak jej twarz zmienia kolor.
- To było... to znaczy... ja tak... z rozpędu...
Mama spojrzała na swoją teściową, stojącą w progu i z zainteresowaniem przysłuchującą się tej rozmowie. Jak na komendę pokiwały głowami i wyszły z pokoju, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
- Wygląda na to, że sytuacja jest poważna - powiedziała Aspazja Bones, gdy już ochłonęły.- Musisz poważnie porozmawiać z Susan.
- I co to to zmieni? Mamo, ona ma szesnaście lat. Dobrze wie, że ludzie nie rozmnażają się przez pączkowanie, tylko jakoś przyjemniej. A poza tym wcześniej to na tobie nie robiło wrażenia.
- Ale widzę, że jej zalazł w głowę na dobre. A ona jemu? Wiesz, jacy są mężczyźni.
- Wiem. Różni.
- Ale on jest tyle starszy. Jeżeli się zapomną... a jeszcze nie zabezpieczą?
- To stanie się to, co mogłoby się równie dobrze stać w Hogwarcie. Obie wiemy, że w szkole też różnie bywa. Starszy jest, to przynajmniej czasem wyjmie mózg z kieszeni. A poza tym bądźmy szczerzy, Susan ma tyle lat, co ty w czterdziestym drugim roku, a on chyba jakoś tyle, co wtedy miał Harald Weasley, dobrze mówię?
Starsza pani wyprostowała się, stając się o dobre trzy cale wyższa.
- Moja droga - powiedziała - być może umknęło to twojej uwadze, ale wtedy była wojna.
- A teraz to co będzie? Bal w operze?
Ujście Dżerby, Jakucja, poniedziałek, 15 kwietnia 1996
To co, żegnamy się i lecimy dalej? - Mike Shag był już lekko zniecierpliwiony. Charlie właśnie skończył żegnać się z miejscowym szamanem. Wymiana pożegnalnych grzeczności zajęła mu, bagatela, dwie godziny.
Niezupełnie - odparł Charlie. - Mała zmiana planów. Spadamy stąd, i owszem, ale jeszcze nie wiem, czy nie z tymi mugolami. A na razie to muszę wrócić do szamana.
Pat i Mike pokręcili tylko głowami. Gdzie ich los rzucił? Już mniejsza o warunki bytowania, w porównaniu z którymi ich transylwańska baza stanowiła luksusowy hotel, i o to, czym ich karmiono i co, według Charliego, koniecznie trzeba było pochłaniać w ilościach hurtowych, gdyż odmienne zachowanie byłoby uznane za nietakt. Ogólnie jednak wyobrażali sobie swoją misję nieco inaczej.
Sybirscy czarodzieje nie mieli Ministerstwa Magii, a niektórzy na wzmiankę o czymś takim reagowali pytaniami w rodzaju “To u was czarodzieje też mają władzę radziecką?” Pomysł, że ktoś, kogo nie znają osobiście, miałby się w ich imieniu czegokolwiek podjąć, uważali za źródło większości problemów okolicznych mugoli.
Trzeba więc było rozmawiać niemalże z każdym szamanem osobno. Za każdym razem trwało to przeciętnie trzy dni - jeden dzień na zawarcie znajomości, jeden na rozmowy i jeden na część towarzyską wizyty - a i to w dużym stopniu dlatego, że szamani znali dość dobrze Arthura Weasleya.
- I co z tymi mugolami? - zapytał Charlie.
- Oni mówią - powiedział szaman i zamilkł. - Oni mówią, że u nich duchy łażą. I że nikt tutejszy ich nie przepędzi. Że te duchy się mszczą. Ich szaman mówi, że tym duchom ktoś ich wiary musi powiedzieć, żeby sobie poszły, a tutejszym przebaczyć.
- No to ściągnijcie tu jakiegoś popa, w czym problem? - zdziwił się Charlie.
- Był pop. Modlił się. Świece z wosku palił i kadzidła. I dobrą wodę z miotły lał. I nic. Ich szaman mówi, że nie ta wiara.
- A te duchy tu skąd?
- Tu łagier był. Niedaleko. Czasami ktoś uciekał. Władza radziecka tutejszym płaciła za zabijanie takich. Jak zabili albo trupa znaleźli, to prawe ucho obcinali i oddawali, a trupa zostawiali dla dźwiedzi albo puszczali rzeką. Stałe miejsce mieli. Stamtąd teraz zjawy wyłażą. Zawsze ostatni tydzień przed pełnią, co noc. Bez prawego ucha. I tamten szaman mówi, że trzeba się tam pomodlić. Według wiary tamtych. Jak tamci się z nim zaczną modlić, to potem będzie spokój.
- Macie coś związanego z tymi zjawami? Zabrali sobie coś od tych trupów?
Szaman podał mu zawiniątko z drobnymi przedmiotami.
Charlie przeglądał zawiniątko dłuższą chwilę. Krzyżyk... pierścionek... obrączka... krzyżyk... obrazek... Szukał czegokolwiek wskazującego na narodowość właścicieli.
Jeden obrazek powtarzał się kilkakrotnie. Wiedział już, co trzeba zrobić. Tylko co z tego? Mniejsza o to, że nie jest katolikiem, ale w tym języku umiał powiedzieć “Setę i galaretę”, “Precz z komuną”, “Spadaj na bambus” i “Jeden do Przemyśla”. I znał jeszcze parę piosenek, ale raczej tutaj nieprzydatnych.
50 mil powyżej ujścia Dżerby, 15/16 kwietnia 1996
Znad rzeki podniosła się mgła. Zerwał się wiatr.
Zza urwiska wyłaniały się wychudzone postacie. W widmowej poświacie wyraźnie widać było, że żadna nie ma prawego ucha.
- ...teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.
Na brzegu stało coraz więcej zjaw. Wyraźnie nieprzyjaźnie nastawionych. No tak, kto wtedy na kontynencie uczy ł się angielskiego?
W końcu to są podobne języki, pomyślał, co mi szkodzi spróbować po rosyjsku?
- Radujsia, błagodatnaja, Gospod' z Toboju; błagosłowienna Ty mieżdu żenami... - zaczął. Pat i Mike modlili się półgłosem po angielsku.
Ziemia zaczęła drżeć. Zjawy się zdenerwowały. Nagle zrozumia, że tu może zadziałać Efekt Kurhanów - albo się pozbędą duchów (i wtedy na setki mil dookoła nie będzie sprawy, której by z szamanami nie mogli załatwić), albo sami zostaną jednymi z nich.
Urwał. Uciszył kolegów.
- Pat, jak to szło? - spytał. - Tylko szybko, zanim nas to zeżre!
- Co chcesz?
- Pierwszy punkt. Podawaj punkty po angielsku, dalej sobie poradzę.
W normalnych warunkach Pat zaprotestowałby ostro przeciwko określeniu “punkt”, ale tym razem nie miał do tego głowy.
- Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie - powiedział.
Pater noster, quis es in caelis, sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum...
Ziemia uspokoiła się. Zjawy stały niezdecydowane.
...sed libera nos a malo, amen.
- Dziesięć - przypomniał niepotrzebnie Pat.
- Ave Maria, gratia plena, dominus Tecum, benedicta Tu in mulieribus et benedictus fructus ventris Tui, Iesus...
Cisza.
- Święta... zaczął Mike, ale Charlie uciszył go. Nasłuchiwali.
Spośród zjaw rozległ się cichy szmer. Trochę głośniejszy. Już można było odróżnić słowa.
- ...ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae, amen.
Kwietniowe noce na Syberii nie są ciepłe, ale w połowie drugiej części różańca pot lał się z nich strumieniami. Zjawy modliły się, ale nie zamierzały znikać.
- Sicut in initio, nunc et in semper et in saeculorum, amen - sko ńczyli ostatnią część.
Wzdłuż brzegu rzeki podniósł się dym. Po chwili opadł. Został długi podwójny szereg brzóz.
- Co to jest? - zdziwił się półgłosem Pat, opróżniając zawartość podanego mu kubka. - Woda?
Charlie powąchał kubek.
- Wódka. Jakieś siedemdziesiąt procent na mój nos. Chybaśmy się trochę zdenerwowali.
Pociąg pospieszny "Rossija", między Nowosybirskiem a Omskiem, środa, 1 maja 1996[I]
- [I]Wot wam moj adriess - świeżo poznany mugol wypisywał coś na postrzępionej kartce. - Pridiotsa li wam ostat'sa na nocz' w Irkutskie, tak zachoditie...
Charlie podziękował, zostawił mugolowi adres meliny czarodziejów w Czerniowcach i pożegnał się.
- Co on tu wypisywał? - zainteresował się Mike Shag.
- Adres. Zaprasza, że jakbyśmy kiedyś potrzebowali noclegu w Irkucku, to można u niego przenocować.
- No i po co to - wzruszył ramionami Pat. - To ja już wolę brytyjskich mugoli. Też mówią "musimy się spotkać" i nic to nie znaczy, ale przynajmniej bez szopek z zostawianiem adresu. Przecież i tak nikt tego nie traktuje poważnie.
- I tu cię zdziwię - uśmiechnął się Charlie. - Możemy za rok czy kiedy przyjść pod ten adres i on nas przenocuje. Tutaj tak mają. Pewnie luksusów tam nie ma, może będziemy musieli spać na podłodze, ale dach nad głową i coś do żarcia dostaniemy. I wypić też będzie co.
- Znaczy jak? Zamierzasz jakoś rozwijać tę znajomość?
- Nie, dlaczego?
- No nie wiem, tak jak z tymi Rusinami z pociągu...
- Tam to inna sprawa, Dmytro jest czarodziejem, nawet mnie na wesele zaprosił. Nawiasem mówiąc mamy paru wspólnych znajomych.
- Żeni się z tą laską, co opowiadała o reinkarnacji?
- Owszem, na dniach. A to jest mugol i to z głubinki.
- I w razie czego tak po prostu za rok wparujesz na noc do faceta widzianego raz w życiu?
- A dlaczego nie? Tutaj to normalne. Tu się całe życie opiera na tym, że ktoś kogoś zna i może na niego liczyć.
- Skoro tak mówisz...
Znowu zamilkli. Pat i Mike zapadli w drzemkę. Charlie zapatrzył się w okno, za którym po raz drugi w tej podróży zapadał zmierzch. Las, las, las, stacja, las, las, miasto, las, las, las, las, most, las...
Miał złe przeczucia. I, jak zwykle w takich przypadkach, ogólnie zły humor.
Ogólnie zły humor pogłębiły śpiewy chóralne. Współpasażerowie od rana celebrowali pierwszomajowe święto, a teraz po raz kolejny zebrało im się na śpiewy. Piosenki, w których uporczywie powracał motyw dziewczyny czekającej cierpliwie na ukochanego, nie były tym, czego w obecnym stanie ducha potrzebował najbardziej.
Kolejna piosenka coś mu przypominała. Żołnierz, który długo nie dostaje listu od dziewczyny, i gromada kolegów, którzy mu tłumaczą, że właściwie nie ma się czym przejmować.
Na niego co prawda w Irkucku czekało kilka listów, ale ich treść jeszcze pogłębiła jego niepokój. Niby pisała, że tęskni, ale ogólnie listy były krótkie i suche. Coraz krótsze. I coraz bardziej suche. Typowe listy od kogoś, kto obiecał i dotrzymuje słowa - z przyzwyczajenia i coraz bardziej bez przekonania. Rozum podpowiadał mu, że w ogóle kobieta zmienną jest, a co dopiero kobieta szesnastoletnia.
...zria siebia tak muczisz?
Jeśli liubit wsiej duszoj, listoczku połuczisz;
Nie zachoczet napisat', znaczitsa - zabyła,
Znaczit, nado panimat' - wowsie nie liubiła! (3)
(1) Kazanie papieża Jana Pawła II na Westerplatte, 11 czerwca 1987.
(2) Kazanie kard. Stefana Wyszyńskiego, czerwiec 1952.
(3) Wasia-Wasiliok, sł. Siergiej Ałymow, muz. Anatolij Nowikow. Tłumaczenie polskie:
Druhu miły, robisz źle, po co serce ranisz?
Jeśli szczerze kocha cię, liścik wnet dostaniesz,
Jeśli nie chce znaku dać, znaczy - zapomniała,
Najprawdopodobniej zaś wcale nie kochała.
Odcinek 10
Dziurawy Kocioł, 6 maja 1996
...przed nami długa noc,
Ruszamy jutro z rana,
Pod szary wpełzasz koc,
Co skrywa grzech Onana -
Miła! Nie przychodź na wołanie! (1)
darli się chłopcy w mundurach Akademii Aurorów.
Lubił ich.
Nie mógł im powiedzieć tego, co wie. Na wszelki wypadek nie siadał przy Żylecie - stole, który niepisane, lecz w razie potrzeby bezwzględnie egzekwowane prawo Dziurawego Kotła rezerwowało dla Akademii. No, chyba że przysiadł się bomang, jak w skrócie nazywano posiadaczy tytułu Bohatera Magicznej Anglii.
Bomangowie, którzy swojego tytułu nie otrzymali pośmiertnie, w Kotle piwo pili za darmo. A przy tym stole pili za darmo wszystko.
Charlie wiedział, że choć nie jest ani bomangiem, ani kandydatem na aurora, byłby tam mile widziany, trzymał się jednak od tego stołu z daleka. Bał się, że po pijaku powie za dużo. W każdym razie lubił ich i żałował, że nie może im powiedzieć, jak blisko jest to, na co czekają. Odkąd utworzono Akademię Aurorów, jej uczniowie i kadra zawsze żyli dwiema wojnami: ostatnią i następną. Nie zmieniały tego kazania ani apele, Prorok Codzienny ani wielebny Hobbson - kandydaci na aurorów rozpamiętywali ostatnią wojnę i czekali na kolejną.
...wojenka moja pani! Z nią się kochać chcę,
Gdy w nocy się budzę...
Było mu smutno i źle.
Przyjechał do Anglii. I nie miał prawa pojawić się w Szkocji. Względy bezpieczeństwa. Tak powiedział Moody.
Ale nie to było najgorsze. Gdyby mógł, co by zrobił? Co by powiedziała, widząc go w Hogsmeade? Trzy miesiące temu była dziko szczęśliwa - a dziś?
Dziś siedział w Dziurawym Kotle i, jak tyle razy, opowiadał przypadkowym kumplom od kufla - językiem zrozumiałym dla ludu, jak to określał - historię Zbawienia.
- ...no to Mośki ich wzięli za chabety, zwinęli, zwołali ten swój sowiet...
- Swoje co? - zapytał zdziwiony najtrzeźwiejszy z rozmówców.
- A, sorki... no swoją Radę, u nich to się Sanhedryn nazywało. Gadali, gadali, już ich prawie chcieli krzyżować, aż wtedy się odezwał Gamaliel, może o nim słyszeliście...
- Ten od Ewangelii?
- No ten. I mówi: ludzie, weźcie wy się kwilkie zastanówcie, co chcecie zrobić? Zadym różnych było od cholery i nic z tego nie wyszło. Za każdym razem to samo, krew się polała, a potem wyschło. To se wyrzućcie na luz. Że co, że oni mówią, że ich Bóg oświecił? A to niech se gadają, ludzka rzecz pogadać. Jak im się coś przyśniło, to nic z tego nie będzie, Rzymianie się z nimi pobawią, a nam co? A znowu jak oni faktycznie mają jakieś siuchty z Szefem... w końcu dlaczego nie mają mieć?... to i tak im nic nie zrobicie, jeszcze wyjdzie na to, żeście z Szefem walczyli i na chuj wam to? (2) Polej, Nick...
Czarodziej nazwany Nickiem polał.
- Niegłupi facet był - powiedział. - Taki więcej mało nerwowy.
- Pewnie, że niegłupi - wzruszył ramionami Charlie. - A bo to mało takich tam było? Jak o tym czytałem, to mnie najwięcej Rzymianie bawili, Festus na przykład, co mu kazali Pawła sądzić.
- A tego to nie znam - ożywił się niski zarośnięty blondyn z brzuszkiem, który już dawno złożył głowę przy podstawie rury i zdawał się nie rejestrować tego, co się o nim mówi.
- No przywieźli mu Pawła... tego przewerbowanego... Paweł się zaparł, że chcee, żeby go wysłać drogą służbową do cesarza, akurat się napatoczła inspekcja i pytają, co jest grane. A ze strony Festusa to wyglądało tak: przyprowadzili mi Mośki jednego od siebie, myślałem, że nie wiadomo jaki kiler, a oni mi tu coś pieprzyli o swoich pomysłach z religią i jakimś Jezusie, co umarł, a ten tutaj mówi, że żyje, i im to strasznie zawadza...(3).
Kilku czarodziejów zakrztusiło się. Takie podsumowanie Zmartwychwstania trochę ich zaskoczyło.
- No czego się chichracie? Jak ktoś nie znał sprawy, to tak mu to brzmiało. Spróbujcie porozmawiać z niewierzącym czarodziejem, to zrozumie tyle, że Jezus jest duchem. A tam akurat, cholera, byli sami mugole. I to nie Grecy.
- A Grecy co?
- A Grecy z kolei mieli od zajebania różnych bogów, tak jak katolicy mają świętych, tak oni mieli jednego boga od piorunów, drugiego od wojny, piątego od sklepów spożywczych, a dwudziestego trzeciego od hodowli psów ugryźnych... w każwym razie jak taki bóg zrobił dobrze normalnej kobiecie, to potem się rodziło takie ni gumochłon, ni fretka, taki trochę mocniejszy czarodziej...
- Fajne - zauważył blondyn. - Masz kupę takich fajnych historii, i to wszystko jest w Biblii, dlaczego o tym nie opowiadają na kazaniach?
- Ba - prychnął Charlie. - Czy ja wyglądam na pastora?
Odpowiedział mu zbiorowy ryk śmiechu.
- Twoje zdrowie... Padre!!!
- Niech żyje! Niech się, kurwa, zacznie rozmnażać!
Pytanie rzeczywiście brzmiało nieco dziwne w ustach człowieka, który co drugą wypowiedź przyozdabia odwołaniem do Biblii i chętnie wyjaśnia jej treść współbiesiadnikom. Przydomek "Padre" nie wziął się znikąd, a czarne ciuchy były najmniej istotne.
Wybiła jedenasta.
W Dziurawym Kotle nastała, jak to złośliwi nazywali, Godzina Smętów. Po północy, kiedy już pary zainteresowane głównie sobą rzucą monetą - idziemy do mnie czy do ciebie? - i opuszczą lokal, pojawi się żywsza muzyka. Na razie jednak to, co rozlegalo się dookoła, skłaniało do rzewnych rozmyślań i upijania się na smutno.
Tym bardziej, że w takich chwilach ostatnio często miewał bardzo realistyczną wizję. Do niewielkiego pomieszczenia ktoś wprowadzał wychudzonego Billa, z bladą twarzą człowieka, któremu od kilku dni nie pozwalano spać, w więziennych łachach dostatecznie podartych, żeby widać było ślady butów na klatce piersiowej, a gdzieś z boku dobiegał błagalny głos Percy'ego:
- Bill, ja wiem, że jesteś twardy, ale tu są naprawdę dobrzy fachowcy, tu każdy się załamuje najdalej na piątym przesłuchaniu, ja ci po prostu chcę oszczędzić tych czterech...
Sposób na wizję był jeden. Duży Morderca Cierpień.
Wypił. Przeszło.
Wyciągnął dyskretnie zdjęcie Susan. Miał złe przeczucia co do ich dalszej znajomości, ale ze zdjęciem się nie rozstawał.
Tym razem coś się zmieniło. Jakby zdjęcie odzyskało magiczną moc. Co więcej, wyraźnie sygnalizowało, że w tej chwili jest jej jeszcze gorzej niż jemu.
Sowa zatoczyła łuk nad barem, spłynęła lotem ślizgowym nad stół i zgrabnie wylądowała na kraniku rury.
Hogwart, 4 maja 1996
Drogi Charlie!
Tak mi źle! Urwij się choć na chwilę, coś ze mną zrób!
A jak nie możesz, to chociaż napisz, na adres mojej mamy, tak będzie lepiej.
Przede wszystkim przepraszam Cię stokrotnie za ostatnie listy. Nie mogły być inne.
W tym liście piszę, co chcę i co czuję, bo wiem, że przeczytasz go tylko Ty. A przynajmniej jest duża szansa. Szkolną pocztę czyta Towarzyszka Dolores, albo, co gorsze, jej pomagierzy ze Slytherinu.
Odetchnął z ulgą. Weasley, wy to jednak głupi jesteście, pomyślał. Przecież wiedział, co się dzieje w Hogwarcie. Jak mógł nie wpaść na tak prosty pomysł, jak to, że ktoś czyta listy?
Rzeczywiście, list datowany w Wielkanoc był długi i ciepły.
Kiedy się ostatni raz widzieliśmy, mówiłeś, że są rzeczy, których się nie da znieść na trzeźwo. Bardzo mi się to wtedy nie podobało. To znaczy dalej mi się średnio podoba, ale wtedy uważałam, że ściemniasz, po prostu lubisz wypić i dorabiasz teorię do praktyki.
Tak całkiem w błędzie to nie byłaś, pomyślał. Bądźmy szczerzy, wypić to ja faktycznie lubię, nigdy tego nie ukrywałem.
- Ponieważ ukryć by się tego nie dało - mruknął zgryźliwie cichy głosik.
Teraz patrzę, co tu się dzieje, i bardzo Cię przepraszam. Masz rację. Przecież przeżyłeś rzeczy, o jakich mi się nie śniło, a ja, gdyby nie Ty, też bym piła. Trzyma mnie przy życiu to, że wiem, że jesteś. To znaczy popijam i tak, bo muszę. W szkole pojawiają się zwyczaje z Nokturnu - trzeba pić, bo ludzie mówią, że "kto nie pije, ten kapuje" (zresztą mają sporo racji - a w każdym razie faktycznie kto pije, ten nie kapuje). Jak mam chodzić sama po Hogsmeade albo siedzieć w sypialni, kiedy w pokoju wspólnym jest impreza, to wolę się z ludźmi napić. Poza tym jak mnie zapytają, kto co mówił, to mogę powiedzieć "nie pamiętam, byłam pijana". Ten miód, co piłam z Tobą u Hagrida, to był mój pierwszy alkohol - a od Twojego wyjazdu upiłam się porządnie co najmniej trzy razy.
Starsze klasy zawsze imprezowały - mam starszego brata, to wiem - ale to było co innego. Napili się trochę, poprawili sobie humor i tyle. W Hogsmeade chłopcy wypijali po jednym piwie...
- Jak który - mruknął do siebie.- Po prostu twój brat był grzecznym chłopcem. Po jednym piwie, akurat. Jeden to jest Pan Bóg na niebie. A i to w trzech osobach.
...może dwa. Trzy to już było dużo. Teraz wracają w takim stanie, że nie wiedzą, za który koniec się różdżkę trzyma. Jeszcze zimą jak chłopak wrócił z Hogs dobrze wstawiony, to jego dziewczyna się o to ostro rzucała. Dziś nieraz chłopak przychodzi zbyt pijany, żeby powtórzyć hasło, a dziewczyna kiwa głową, że widocznie musiał, i przyrządza na rano Eliksir Oprzytomnienia, żeby dotarł bez problemów na śniadanie.
Jak tu byłeś, żałowałam, że już skończyłeś Hogwart. Zazdrościłam koleżankom, że mają swoich chłopaków na miejscu. Teraz sama nie wiem. Źle mi bez Ciebie. Ale wiem, że by Cię zniszczyli.
Czy wyobrażasz sobie wieczorem po kolacji pokój wspólny, w którym jest cicho? Ja też sobie kiedyś nie wyobrażałam. A teraz to jest standard. Ludzie się boją. Boją się rozmawiać o czymkolwiek, co nie wiąże się bezpośrednio z lekcjami. Boją się rozmawiać z ludźmi z innych domów, zwłaszcza z Gryfonami. A już jak ktoś spoza Gryffindoru podejdzie do Harry'ego P., to ma jak w banku, że zaraz będzie się musiał tłumaczyć, o czym rozmawiał i dlaczego właśnie z Harrym.
Unikam takich rozmów. Nie rozmawiam z Gryfonami bez wyraźnej potrzeby. I staram się tego nie robić przy ludziach. I bardzo siebie za to nie lubię. I to jest drugi powód, dla którego ostatnio lubię się napić. Wtedy o tym nie myślę. I o tym, że się boję dostać szlaban za nie wiadomo co.
Ja nie wiem, jak wyglądają teraz szlabany. Ludzie wracają i nic nie mówią. "Było, jak było". "Szlaban, jak szlaban, co tu opowiadać". I piją. Tak było z Zachariaszem Smithem i Twoim szwagrem. Nie wiem nawet dobrze, co zrobili...
Wiesz, pomyślał. Doskonale wiesz. Co więcej, liczysz na to, że i ja się domyślę. Inaczej byś o tym nie pisała.
...w każdym razie w marcu dostali szlaban za "niszczenie mienia szkolnego". Dotąd nikt nie wie, gdzie byli i co robili od piątku wieczór do poniedziałku rano
Zamyślił się. Corner i Smith. Ha. Dobrze latali, to swoją drogą, ale przede wszystkim bardzo interesowali się wszelkimi artefaktami służącymi do magicznej łączności. A właśnie w marcu dostał cynk od Rona, że może będzie można rozmawiać z Hogwartem, omijając podsłuch. Wszystko pasowało.
Nawet swojej dziewczynie nie powiedział... Co oni mu zrobili?!
Smith od tego czasu odzywa się głównie monosylabami, a Corner po powrocie wyglądał tak, że po lekcjach Ginny sama mu dała pół kwarty whisky. Jak ją potem spytałam, to powiedziała: ma sobie pichcić jakieś podejrzane eliksiry, to lepiej niech się po prostu urżnie.
Odłożył list. Odetchnął głęboko. Chwiejnym krokiem wyszedł przed próg pubu.
Chwała Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu... Chwała Ojcu, Synowi i Duchowi Swiętemu... Chwała Ojcu...
Wiedział, że facet na zmianę żegnający się trzy razy zamaszystymi gestami i bijący pokłony, a wszystko to przed progiem pubu, wygląda nieco egzotycznie (zwłaszcza jeśli żegna się prawosławnym krzyżem, od prawej do lewej). Hak w plecy. Lepiej chwilę wyglądać egzotycznie, niż zdemolować lokal. Co ta pinda zrobiła z Hogwartu? Chryste Panie, Ginny, święta z kałamarzem, Ginny, która zrzędziła nad każdym kieliszkiem... co chłopak musiał mieć w oczach, żeby Ginny kazała mu zalewać robaka, nie wiedząc nawet, co przeżył?!
No to się urżnął. A w następny weekend jak poszedł do Hogsmeade, to z powrotem trzeba go było nieść.
Ludzie się tych szlabanów boją jak ognia. I może dlatego składają tzw. oświadczenia. Wstaje ktoś na lekcji i mówi, że chce złożyć oświadczenie. I odcina się od czegoś, co mówił wcześniej (na przykład że nie wierzy w to, co oficjalnie mówią o śmierci Cedrika). Wygląda to na ogół, jakby wygłaszał coś, czego się wyuczył na pamięć, w co kompletnie nie wierzy, patrzy w podłogę i mówi, że nie miał racji, że go koledzy sprowadzili na złą drogę, wymienia tych kolegów z nazwiska, rzygać się chce. Na początku z takimi ludźmi nie rozmawiano, omijano ich jak zapowietrzonych, teraz już nie. Jest ich za dużo. A poza tym wszyscy się boją. Ja też nie wiem, co bym zrobiła. Jak to mówił Twój ojciec? Nie ma ludzi niezłomnych, są tylko nieudolnie łamani?
Czwarta nad ranem. Może sen przyjdzie?
Czemu Cię nie ma na odległość ręki?!
Twoja
Susan
Asfodelus Duesenberg, oparty o centralny słup lokalu. z niepokojem przyglądał się rudowłosemu czarodziejowi czytającemu list przy stole naprzeciwko Żylety.
Bywał w Dziurawym Kotle na tyle często, by wiedzieć, że Padre na ogół się tak nie zachowuje. Od dobrych dwóch minut siedział bez ruchu z listem w zesztywniałej ręce. A potem wstał.
Asfodelus wysunął dłoń spod pleców towarzyszącej mu mugolki i nieznacznie dotknął różdżki.
Padre ruszył w ich stronę sztywnym krokiem człowieka, który stara się iść prosto. Asfodelus bardzo starał się nie zmieniać wyrazu twarzy. Czuł na przegubie zaciśniętą dłoń dziewczyny.
Rudzielec stanął o dwie stopy przed nim i sięgnął nad jego głowę, gdzie na kolumnie wisiały dwa dzwony - mosiężny i srebrny. Po chwili wahania szarpnął za sznur mosiężnego, odwrócił się i ruszył w stronę baru.
- Ja piórkuję - mruknął Asfodelus. - Stawia wszystkim.
- Piwo czy whisky? - zainteresowała się umiarkowanie jego towarzyszka.
- Piwo, ale i tak się szarpnął, buda jest pełna, a w końcu w darowanej miotle witek nie... - urwał, bo nad jego głową znowu zabrzmiał dzwon. Tym razem niewątpliwie srebrny.
- Jedno i drugie - powiedział, w duchu klnąc sam siebie, że nie zauważył wracającego Weasleya. - Poważna sprawa.
Muntele Jorzea, wtorek, 7 maja 1996
Pierwsze przykazanie smokarza: Nie antropomorfizuj smoka!
Nowicjusz, który przemawia do smoka jak do rozumnej istoty, nie mówiąc już o zwierzaniu się, starszych kolegów albo rozczula, albo (częściej) irytuje. W każdym razie szybko z tego wyrasta.
Gadać to można do hipogryfa.
A jednak Charlie Weasley, zamiast po powrocie z dalekiej i ryzykownej podróży spokojnie popijać piwo we wspólnej izbie bazy w Muntele Jorzea, siedział w smokarni pod wielkim napisem SMOKI LUBIĄ LUDZI - MOGŁYBY ICH JEŚĆ PECZKAMI w kojcu walijskiego smoka krótkopyskiego, który z niewiadomych powodów zatrzymał się na długości piętnastu stóp, głaskał potwora po brzuchu i półgłosem opowiadał mu o kimś, przy kim teraz powinien być. Kto potrzebuje go o wiele bardziej niż jego rozmówca, w nieregularnych odstępach kiwający kolczastym łbem.
Trzymał go przy życiu tylko fakt, że najwyraźniej nie jego jednego noc Lammas nastroiła melancholijnie. W końcu to nie on uruchomił stojący we wspólnej izbie patefon i nastawił nastrojową piosenkę, która teraz dobiegała z okna.
...everyone turns to see
This beautiful lady
Who's walking around with me
And then, she asks me:
Do you feel allright?"
And I say:
"Yes, I feel wonderful tonight".
Marzenia, marzenia, pomyślał. Zabrałbym ją na wesele Dmytra, krucaseks, ile razy ja coś takiego widziałem w Zwierciadle, wszystko by pasowało. Mi by nie przycinali, że Susan jest, a jakby jej nie było. Wyrwałbym ją na jedną noc z tego pieprzonego Hogwartu... pieprzony Hogwart, jak to brzmi... może wolałbym Azkaban niż życie w takim syfie, jak ona opisuje, a już mugolskie więzienie to na pewno, też ludzi gnoją, ale przynajmniej nie mówią, że to dla ich dobra!
Zaraz, sekundę. To jest do zrobienia. Trzeba tylko dostać się do zamku... ale to by trzeba po ciszy nocnej, wesele dobrze w połowie, nie da rady, musiałbym mieć zmieniacz czasu.
Zaraz, że jak? Zmieniacz czasu?
Tymko Czornowił jest bratankiem zakarpackiego ministra magii. Przy niezbyt nerwowym stosunku Rusinów do magicznych artefaktów załatwienie zmieniacza czasu nie powinno być dla niego zadaniem ponad siły. A równocześnie sceptycyzm Tymka był powszechnie znany - złośliwi mówili, że jego dewizą życiową jest "błogosławieni, którzy widzieli, a nie uwierzyli".
Pop Iwan, środa, 8 maja 1996
- Jasne. Mugolskim samochodem latali. Już ci wierzę.
- Wielka mi sztuka zaczarować samochód. Samochód, motocykl, dorożkę, co chcesz. Jeżeli można zaczarować pogrzebacz, co tutejsze małolaty robią z uporem maniaków, rozbijając się od czasu do czasu, to dlaczego nie motor?
- Ilu już u nas próbowało i nic.
- A założysz się?
- A o co?
- Że zaczaruję motor.
- To ja wiem, ale jaka stawka?
- Jak wygram, skołujesz mi na jedną noc zmieniacz czasu. A jak przegram, to Srebrna Strzała twoja.
- Zmieniacz czasu, dobre sobie! - prychnął Tymko. - Wymyśl coś innego.
- Nic innego mnie nie interesuje. Zaczarowuję emkę, startuję na Czortowym Moście, wykręcam pokaz obowiązkowy. Uda się, dostarczasz zmieniacz. Nie uda się, bierzesz Strzałę.
Tymko zamyślił się. Stawka była wysoka, ale w końcu szansa, że Wizliej naprawdę oderwie się na motorze od ziemi, była niewielka. Ale z drugiej strony...
- Wizliej, na koj czort tobie ten zmieniacz?
- Dziewczynę chcę zabrać na wesele Dmytra Muraszki. Bez zmieniacza nijak jej tu na wieczór nie ściągnę, ani nie odwiozę na czas do Anglii. Ona na szkole, nikt jej legalnie nie wypuści...
Tymko przyjrzał się rozmówcy bardzo uważnie. W życiu by nie przypuszczał, że Anglik może coś takiego wymyślić. Co prawda nie był to typowy Anglik, pił jak Rusin, klął jak Rusin i latał na miotle jak wariat, ale mimo to... Prawie był gotowy załatwić mu ten zmieniacz bez zakładu, ale słowo czarodzieja nie dym.
- A jak się zabijesz? - zapytał.
Charlie dość nieszczęśliwie wybrał przykład - dorastający chłopcy rzeczywiście latali na pogrzebaczach, ale trudno było na takim sprzęcie utrzymać równy kurs, nie mówiac o akrobacji.
- To będziesz miał po mnie pamiątkę.
Czortowy Jar, Zakarpacie, czwartek/piątek, 9/10 maja 1996
Była trzecia nad ranem, kiedy na wysoki most o gęsto ustawionych filarach - z którego mugolskie oko widziało tylko dwa zrujnowane przyczółki - wpadł z rykiem ciężki motocykl, wspólne dzieło niemieckiego inżyniera i sowieckiego robotnika, owoc serdecznej współpracy dwóch szaleńców z wąsami marzących o władzy nad światem. (4)
W połowie długości rudowłosy motocyklista nagle skręcił w lewo. Motocykl zarzucił gwałtownie i przez kilkadziesiąt stóp sunął bokiem, ustawiony w poprzek jezdni.
A potem skoczył do przodu, ku grupce czarodziejów siedzących na urwistym brzegu wyrywających sobie nawzajem omniokulary. Bariera rozstąpiła się. Motocykl zaczął spadać w stronę wody. Kierowca wparł się nogami w podnóżki, ciągnąc kierownicę do góry.
Motocykl wyrównał lot i zaczął się wznosić. Nabrał wysokości. Zatoczył koło nad mostem i zaczął wykonywać pokaz figur obowiązkowych. Pętla... opadanie liściem... Beczka... podciągany zakręt...
- Job twoju mat', won ce zrobył!
...korkociąg...
- Szczo won robyt?!
W Wielkiej Brytanii była pierwsza w nocy.
W zamku Hogwart, hrabstwo Argyll, Szkocja czarnowłosa dziewczyna obudzona nagle z głębokiego snu usiadła na łóżku. Męczyło ją uczucie, że dzieje się coś bardzo złego. Ktoś bliski jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie miała wątpliwości, kto z bliskich jej osób ma największą skłonność do pakowania się w niebezpieczne sytuacje.
Rzuciła okiem na zdjęcie stojące przy wezgłowiu łóżka. Wyglądało inaczej niż wieczorem. Spod rudej strzechy patrzyła zacięta twarz bez uśmiechu. Skupione oczy człowieka balansującego na cienkiej czerwonej linii.
Nie pierwszy raz i na pewno nie ostatni. Najczęściej bez wyraźnej potrzeby. Dla szpanu. Dla adrenaliny. Bo musiał jakoś odreagować. Bo się założył.
Spojrzała na leżący obok obrazek. Wilkołak podwinął ogon pod siebie i krył się za świętym Franciszkiem. Najłagodniejszy ze świętych patrzył na nią wyczekująco.
Uklękła przy łóżku.
- Serce Jezusa, Syna Ojca przedwiecznego, zmiłuj się nad nim...
I nad jego głupotą, szepnął cichy głos.
Niech będzie, i co z tego?
Serce Jezusa, nieskończonego majestatu...
Motocykl wyprysnął gdzieś wysoko z nosem ostro zadartym do góry, znieruchomiał, przechylił się do przodu i runął niemal pionowo w dół, by za chwilę nabrać wysokości serią pięciu podciąganych zakrętów i ruszyć w stronę osłupiałych widzów. Ale nie wylądował. Opadł niemal nad ich głowy kilkoma zwitkami korkociągu i pomknął w stronę mostu.
- Rozwali się!
Emka leciała prosto na most. Zamarli. Przy tej prędkości, przy porywistym wietrze, trudno byłoby trafić między tak ustawione przeszkody na miotle, a co dopiero taką kupą żelastwa.
Serce Jezusa, gorejące ognisko miłości... Serce Jezusa, dobroci i miłości pełne...
Trafił.
I po cholerę to wszystko, zapytał cichy głos zupełnie bez wyczucia chwili. Przecież zakład już wygrałeś.
No i właśnie dlatego!
Wykręcił pętlę i wpadł pod następne przęsło. Następne. Następne. Most uciekał w tył, pojawiał się gdzieś w górze przed nim, rzucał się na niego rozcapierzonym grzebieniem filarów.
Serce Jezusa, z którego pełni wszyscyśmy otrzymali... Serce Jezusa, odwieczne upragnienie świata...
Dwadzieścia trzy przęsła. Jeżeli zrobi o jedną pętlę za dużo, wbije się w przyczółek mostu.
So wsim z hustu zjichał - powtórzył Tymko, patrząc, jak snop światła omiata niebo i wpada pod kolejne przęsła.
Serce Jezusa, zbawienie ufających Tobie...
Coś pchało motocykl w lewo. Filar po lewej stronie przedostatniego już przęsła rósł w oczach. Pchał lewe ramię kierownicy, ale skutek był mizerny.
Serce Jezusa, nadziejo w tobie umierających...
Poczuła zimny dreszcz.
Kurtka ze smoczej skóry skrzesała snop iskier, ocierając się o beton filara. Rozgwieżdżone niebo przeleciało mu przed oczami i znikło gdzieś pod nim. Gdzieś nad jego głową po raz dwudziesty trzeci pojawiła się jezdnia mostu.
Wracamy.
...i racz udzielić przebaczenia w imię tegoż Syna swego Jezusa Chrystusa, który z Tobą żyje i króluje na wieki wieków, amen.
Odcinek 11
Hogwart , sobota/niedziela, 11/12 maja 1996
Zegar na Północnej Wieży wybił północ.
Susan Bones zamknęła zaczytany tom z ledwo czytelnym tytułem na okładce Historia Zjednoczonego Brytyjskiego Królestwa (czarodziejów) - Krótki kurs. Zdecydowanie wolała się uczyć z tego prostego niezbędnika prostej wiedzy dla prostych ludzi, skądinąd źródła traumatycznych wspomnień jej matki, niż z opasłych tomiszcz zalecanych przez Binnsa czy też nieco szczuplejszych, ale za to trudniejszych w przyswojeniu ksiąg preferowanych przez Lucy Blair. Dla kogoś, kto nie wiązał swojej przyszłości z historią magii ani nie zamierzał skończyć szkoły ze średnią 6,0, wiedza zawarta w Krótkim kursie była aż nadto wystarczająca. Trzeba było jedynie krytycznie podejść do niektórych rozdziałów, zwłaszcza osławionego Najazdu mugolskich jaśnie panów na Zjednoczone Królestwo.
- Dobranoc, misiu - szepnęła, przytulając się do kołdry.
Może znowu jej się przyśni? Śnił jej się chyba co drugą noc. Zupełnie zwyczajnie wchodził drzwiami, teleportował się, wyłaził z kominka, przylatywał na hipogryfie, wywalał główną bramę małym czołgiem, ale zawsze przybywał, żeby ją zabrać. Porwać do świata, w którym ludzie mówią to, co myślą, i nic im za to nie grozi.
Sen nie przychodził. Wstała i z dna kufra wyciągnęła małe kremowe. Dwa, dla pewności.
- Twoje zdrowie, Rudy - westchnęła.
Ładnie, ładnie, mruknął zgryźliwie cichy głos. Na kłopoty z zaśnięciem browarek. Ileż to, jeśli wolno spytać, szanowna pani liczy sobie wiosen? Od miesiąca szesnaście?
Sen przyszedł. Ale nie taki, jak chciała.
Szła środkiem Pokątnej. Lato, żar lał się z nieba, był środek dnia, ale ludzi na ulicy niewielu. Połowa sklepów była zamknięta, drzwi opieczętowane. Wszędzie wisiały niezrozumiałe transparenty - każde słowo z osobna rozumiała, ale razem wziąwszy sensu pojąć nie mogła.
Z bocznej uliczki wyszli dwaj czarodzieje w brązowych szatach z jakimś dziwnym znakiem prowadzący trzeciego, bladego jak ściana, omotanego magicznymi więzami, ubranego w luźną mugolską bluzę z kapturem...
- Charlie! - próbowała krzyknąć. Nie mogła. Z szeroko otwartych ust nie wydobywał się żaden dźwięk.
Leżała na swoim łóżku, ciężko łapiąc powietrze. Ktoś się nad nią pochylał.
- Kto mnie wzywał, czego chciał? - zapytał scenicznym szeptem, całując ją w czoło.
Strach znikł, ale dalej nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Sorki za tego Afaniusa. Zaraz go zdejmę, tylko nie krzycz. Eloquens!
- Co ty tu... - zaczęła. Położył palec na ustach.
- Ubieraj się - przerwał jej. - Idziemy na imprezę.
- To niemożliwe - zamruczała - przecież to były tylko dwa piwa... ty mi się tylko śnisz... jesteś w Rumunii...
- Jestem w Szkocji - odparł stanowczo. - A za dwie godziny, albo jak wolisz pięć godzin temu, będę na Rusi Zakarpackiej na weselu kumpla. W twoim towarzystwie, tylko, do jasnego dementora, przestań się dziwić, nie ma czasu, potem się zdziwisz. Wskakuj w kombinezon i weź jakieś ciuchy, żeby się przebrać stosownie do okoliczności.
- Odpada - oprzytomniała nagle. - Nigdzie nie idę. Nie mam się w co ubrać.
- Ty głupia kobieto! - prychnął, kręcąc głową z szerokim uśmiechem.- W wyjściówce pójdziesz i też będzie dobrze!
- Co to, to nie - odparła. Jeszcze czego, w szkolnej szacie na wesele. Wymyślić coś takiego, to naprawdę trzeba być mężczyzną. - Trza być w butach na weselu.
Nie była jakąś nawiedzoną Gryfonką, żeby w piątej klasie nie mieć żadnych cywilnych ciuchów.
Wyciągnęła z kufra szatę kupioną zawczasu na wesele brata. Brat miał się co prawda żenić w wakacje, ale w Hogsmeade można się było przy odrobinie inwencji ubrać nie gorzej niż na Pokątnej, a za to trzy razy taniej. I tak nikt ze szkoły ani z rodziny jej na tej imprezie teraz nie zobaczy.
Na włożenie kombinezonu wystarczyła jej minuta.
- Możemy iść - powiedziała, zapinając buty - ale właściwie dokąd?
- Na razie do starego Glasgow, za dwie godziny mamy naszykowany świstoklik do Użhorodu. Gotowa?
- Chryste Panie, to naprawdę...
- Nie mów do mnie Chryste Panie, bo mnie to peszy.
- Jak ty do mnie mówisz "święta Felicyto i Perpetuo", to jest dobrze?
- Mniejsza o to. Gotowa?
- Zaraz.. - zamrugała oczami - jak ty tu wszedłeś, te drzwi były zablokowane, faceci nie...
- Nauczyciele mieli podane zaklęcia, a nikt ich jakoś przez te trzy miesiące nie zmienił.
W pokoju wspólnym panowała cisza. Na fotelu przy kominku pochrapywała Hanna Abbott, przytulona do Erniego Macmillana.
- I tyle pożytku z tych zaklęć - skomentował Charlie szeptem, który słychać było chyba w wieży Gryffindoru.
Ernie podniósł głowę, nie otwierając oczu.
- Oczywiście, oczywiście - powiedział - to samo chciałem w tej chwili powiedzieć, kochanie.
- Nie zablokowali drzwi? - zdziwiła się Susan w hallu wejściowym, gdy Charlie otworzył drzwi zwykłą Alohomorą.
- Co człowiek zablokował, człowiek odblokuje - odparł. - Accio motor!
Susan widziała w życiu parę motocykli, ale to, co wyjechało z wysokich traw, było do nich mało podobne. Wielka, topornie wyglądająca konstrukcja z silnikiem na wierzchu, bez jakichkolwiek osłon, za to z dwoma siodełkami przypominającymi rowerowe, z których tylne znajdowało się chyba o stopę wyżej od przedniego.
- Wsiadaj i trzymaj się mnie mocno.
- Pojedziemy?
- Polecimy. Trzymaj się, mówię ci.
Usiadł na przednim siodełku i kopnął rozrusznik. Silnik zawarczał i umilkł.
- Ech, ruskie sprzęty, jacy ludzie, takie maszyny, twarde i odporne, ale jak trzy razy nie kopniesz, to nie zrozumie...
Susan milczała. Nieraz już przed spotkaniem z Charliem obiecywała sobie niczemu się w jego wykonaniu nie dziwić, ale nigdy nie wytrwała w tym postanowieniu dłużej niż pół godziny.
Już po pierwszej minucie lotu zrozumiała, że jeżeli Charlie mówi "trzymaj się mocno", to należy to traktować dosłownie. Leciał tuż nad dachami, w ostatniej chwili omijając dzwonnice i wieże kościołów, po czym, wyleciawszy nad morze, obniżył lot jeszcze bardziej.
Wspominał kiedyś, że nad morzem najlepiej lecieć na wysokości trzydziestu stóp, bo wtedy nie wpada się w zasięg mugolskich radarów, ale nigdy nie spodziewała się, że uzna za stosowne jej to zademonstrować w praktyce. W dodatku nad morzem tak wzburzonym, że bryzgi wody chlapały na nich.
- A teraz trzymaj się naprawdę mocno! - zażądał, dolatując do skał wysokiego brzegu.
Zamknęła oczy. Poczuła, że leży na plecach, wsparta czymś od tyłu - prawdopodobnie jakimś zaklęciem - a dwieście funtów Charliego leży na niej.
Ciężar zelżał. Otworzyła oczy. Gdzieś w dole migało jezioro świateł.
- Glasgow! - ryknął Charlie, przekrzykując warkot silnika. - Schodzimy!
- Ale błagam, misiu, już bez takich akcji! - krzyknęła mu w ucho.
- Bez. To znaczy muszę zrobić małą śrubkę, żeby nie zniżać się nad mugolskim terenem. Delikatnie, obiecuję.
Rzeczywiście, dotrzymał słowa. Leciał ostrożnie. Przynajmniej jak na niego.
Silnik ucichł. Lecieli po coraz ciaśniejszej spirali. Co chwilę Charlie wykonywał nerwowy ruch kierownicą, jakby znajdowali się wewnątrz niewidzialnego leja, a on unikał zderzenia z jego ścianą.
Z wieży ratusza wystrzeliła czerwona smuga. Potem druga. I trzecia.
- Piętnaście po jedenastej - powiedział Charlie. - Wszystko się zgadza.
- Skąd wiesz, że akurat piętnaście po jedenastej?
- Trzy czerwone smugi - odparł. - Kwadrans po nieparzystej.
- Zaraz, czekaj, jak to jest wesele, to my tam na sam koniec dotrzemy?
- Spokojnie, nie przejmuj się...
Ciśnienie powietrza zatykało jej uszy, kręciło jej się w głowie. W końcu wylądowali w kawiarnianym ogrodzie. Towarzystwo przy stolikach ostentacyjnie nie zwróciło uwagi na dwoje ludzi lądujących obok na latającym motocyklu i siadających przy jedynym wolnym stoliku.
Charlie wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak duży mugolski budzik
- Wiesz, co to jest?
- No nie powiedz, że zmieniacz czasu?
- Owszem.
Przez chwilę kręcił różnymi pokrętłami z tyłu budzika. Otoczył ich dym. Kiedy opadł, okazało się, że siedzą przy tym samym stoliku, ale jest jasno, a przy sąsiednich stolikach siedzi sporo gości, którzy nie zwracają na nich uwagi.
Charlie strzelił palcami.
- Herr Ober - mruknął.
Nad stolikiem wykwitł spory znak zapytania.
- Też jakiś ruski wynalazek? - zainteresowała się Susan. - Bez różdżki?
- Ano bez. Jest opracowanych parę użytecznych zaklęć.
- Wygodny patent.
- Życiowa konieczność. W wielu lokalach przy wejściu odbierają różdżki. Tak na wszelki wypadek. Rusini dobrzy ludzie, ale trochę nerwowi...
Jak spod ziemi wyrosła kelnerka.
- Pan uważa? - zwróciła się do niego.
- Dwie kawy - odparł. - Może zapłacę teraz?
Susan była nieco zdetonowana.
- W ogóle na mnie nie zwróciła uwagi!
- Tu jest Szkocja - odpowiedział.
- Byłam kiedyś z rodzicami w Szkocji i było inaczej...
- W mugolskiej może. Szkoccy czarodzieje tak mają. W lokalu, jak przychodzi para, kelner rozmawia z mężczyzną. Na Rusi jest jeszcze zabawniej, jak przychodzi parę osób, to kelner pyta, kto tu dowodzi, i przyjmuje od niego zamówienie dla wszystkich... mniejsza o to. Jest wpół do piątej, o piątej dwadzieścia mamy świstoklik do Użhorodu.
- A dalej jak?
- Też na motorze.
Dobrze, ale zaczekaj chwilę... - wstała i znikła za najbliższymi drzwiami.
Kiedy wracała, Charlie właśnie ściskał rękę potężnie zbudowanemu mężczyźnie w czarnym garniturze i popielatej koszuli z białym kołnierzykiem. Ze zdziwieniem rozpoznała w nim księdza, który wygłosił kazanie na jedynej katolickiej mszy, na jakiej była w Hogwarcie.
Ksiądz wyszedł, a Charlie krztusił się ze śmiechu.
- Co się stało? - zainteresowała się.
- A nic, na odchodnym stwierdził "Idę do domu i niech nikt się nie waży mnie budzić. To znaczy owszem, można mnie obudzić, ale tylko w przypadku zniesienia celibatu".
- A tak w ogóle to skąd wy się znacie? Ten ksiądz kiedyś miał kazanie w Hogwarcie, ale to już po twoim wyjeździe. Cudzoziemiec chyba.
- A znamy się. Główny duszpasterz polskich czarodziejów.
Charlie wyłączył silnik. Słychać było tylko szum wiatru. Obniżali się łagodnie, po spirali, do widocznej w dole szerokiej górskiej doliny.
Kiedy znaleźli się poniżej otaczających grzbietów, wiatr ucichł. Cisza dzwoniła w uszach. Księżyc wydobywał z ciemności widmowe, niemal przezroczyste zarysy domów i obejść. Przed niektórymi stały nietknięte krzyże i kapliczki, przeraźliwie realne na tle widm domów.
- Co to jest? - spytała zdetonowana. - Cmentarz? Wieś duchów?
- Raczej duch wsi - odparł. - Tu była mugolska wieś, ale inni mugole ją spalili, mieszkańców wywieźli na drugi koniec kraju. Lądujemy, jest zwyczaj, że się nad takimi miejscami nie lata.
Jeszcze nieraz miała się tej nocy przekonać, że znalazła się w miejscu, w którym "pryniato" albo "ne pryniato" jest ostatecznym argumentem.
Pomiędzy widmowymi zarysami chat lądowali czarodzieje. Uwagi Susan nie uszło, że niewielu przylatuje na miotłach. Najpopularniejszym sprzętem latającym były różnego rodzaju kotły i beczki, sporo też młodych ludzi, którzy zdawali się łagodnie acz chybotliwie szybować bez użycia jakiegokolwiek sprzętu latającego.
- On lewituje? - spytała, wskazując Charliemu jednego z nich.
- Niezupełnie - uśmiechnął się. - Leci na pogrzebaczu. Może się nie zabije...
Nie zabił się, ale przy lądowaniu przekoziołkował kilka razy. Najwyraźniej nikt nie zwrócił na to uwagi. Chłopak wstał, podciągnął absurdalnie szerokie spodnie i wyciągnął z sakwy szatę.
Obok cerkwi zaś... zaraz, co to jest?
- No widzisz? - trącił ją w bok. - Nie mówiłem, że jak ktoś umie, to i na drzwiach od stodoły poleci?
Widziała kilka razy drzwi od stodoły, ale żadne nie były prostokątem pancernej blachy o wymiarach trzydzieści stóp na czterdzieści, jak obiekt, który właśnie opadł na trawę przy płocie okalającym widmo cerkwi, przywożąc chyba z setkę czarodziejów różnej płci i wieku. Wprawne oko zauważyłoby nieco zatarty, ale wciąż czytelny napis głoszący, że ongiś drzwi te stanowiły własność kołchozu “Czerwone Mleko”.
- Łokomotor worota!
Wiekowy acz krzepko wyglądający czarodziej wywijał różdżką, aż drzwi ułożyły się przy samej cerkwi.
- Sława Bihu! - pozdrowił ich.
- Sława na wiki! - odpowiedział wesoło Charlie.
- Na wesilia?
- A kudy?
- Prawda... Ce twoja żina? - zainteresował się staruszek.
- Frairka.
- Widkida?
- Iz Anglii, ne razumieje po ruski.
- Dobre, szczo ja maju Mowne Ziele...
- Co on mówi? - spytała Susan.
- A nic, taka wymiana grzeczności, a skąd, a po co, a kto to, krótko rozmawialiśmy, bo się trochę spieszymy.
- To było krótko?
- Oczywiście, nawet go nie spytałem o zdrowie żony, dzieci i wnuków.
Wkrótce przekonała się, że jeśli nawet Charlie przesadził, nazywając tamto powitanie krótkim, to niewiele. Co chwila spotykali ludzi, którzy witali się z Charliem nie tyle jak ze starym znajomym, co jak z dawno nie widzianym bratem. Przynajmniej tak początkowo odbierała gesty ludzi biorących go w ramiona. Stopniowo zauważyła, że takie powitanie jest tu bardziej oczywiste niż w Anglii podanie ręki.
Z większością z nich wymieniał po parę zdań. Wkrótce zaczęła po intonacji zgadywać, że powinna się uśmiechnąć i ukłonić, co też robiła.
Za kolejnym zakrętem ujrzeli kilku czarodziejów, którzy najwyraźniej uznali za stosowne zacząć wesele jeszcze przed ślubem. Siedzieli przy drodze i śpiewali, obok zaś stał pokaźnych rozmiarów dzban.
Jaworzyna górom się kłania,
Spod obło...
zaczęli.
Jak na komendę kilkanaście osób przechodzących najbliżej wyrwało różdżki. Charlie również.
- Drętwota!
- Co to było? - zainteresowała się.
- To była taka piosenka-zaklęcie. Sprowadza deszcz. Nawet w wykonaniu mugoli, a co dopiero czarodziejów.
- I co, nie ma na to przeciwzaklęcia?
- Teoretycznie jest. Inna piosenka. Ale praktycznie to ona zatrzymała porządny deszcz raz, parę lat temu we Lwowie. Co prawda śpiewali ją głównie mugole, ale razem było ze trzysta tysięcy osób, a zaintonował ją czarodziej klasy Dumbla. No, jesteśmy na miejscu.
Susan zdziwiła się nieco. Spodziewała się, że ślub będzie w cerkwi, a nie w lesie.
W lesie, w którym w dodatku na korze drzew widać twarze.
- Mówiłeś, że idziemy na wesele, a to jest...
- Cmentarz - zgodził się. - Cmentarz, na którym leży rodzina pana młodego. I pod ich drzewem będzie ślub.
Pod drzewami stało dobre parę setek czarodziejów ze świecami w rękach.
- Chyba się spóźniliśmy - szepnęła Susan.
- Trochę, ale niedużo. Dopiero rozpalają ogień. To znaczy oni się tu modlą i śpiewają pewnie od dwóch godzin, ale samego ślubu jeszcze nie było.
Horiła sosna, pałała - zaczęli śpiewać czarodzieje.
Pieśń ciągnęła się długo, a te same słowa powtarzano po trzy razy i nawet Susan zaczęła je powtarzać, nie rozumiejąc.
...ej kosy, kosy wy moi,
Dołho służyły wy meni,
Dołho służyły wy meni...
- O czym to było? - spytała.
- Zdziwię cię: o warkoczach. Że długo służyły, a teraz się schowają... zresztą zobaczysz przy ślubie.
- Ale zaraz, widziałam i młode dziewczyny bez warkoczy, i kobiety z dziećmi bez nakrycia głowy...
- Ale do ślubu każda idzie z warkoczami.
- A jak się wcześniej krótko strzygła?
- To zapuszcza. Tutejszym kobietom szybko rosną. I wyszło tak, że długie warkocze to jest atrybut dziewczyny od dawna i trwale zajętej...
- I oczywiście zupełnie przypadkiem zapomniałeś mi o tym powiedzieć?
- Czekaj, nie rozumiem?
- Nie chodziło ci aby o to, żeby było widać, że jestem, jak to określiłeś, trwale zajęta?
- A owszem, chodziło. I, tak mimochodem, że ja jestem trwale zajęty. To źle?
Zamyśliła się. Właściwie nie... właściwie przecież tego chciała, ściągając go do Hogsmeade, chciała, żeby wszyscy widzieli, że jest jej i nikomu go nie odda - i żeby nikt nie robił planów związanych z nią.
Nad głową popa i nowożeńców na tle drzew pojawił się obraz. Brodaty święty w nakryciu głowy przypominającym koronę. Po obu stronach zaczęły się pojawiać kolejne, mniejsze obrazy, w trzech rzędach. Susan ze zdziwieniem zauważyła, że mocno to przypomina kaplicę Hogwartu w czasie katolickiej mszy.
- Takie same obrazy jak u katolików? - zdziwiła się.
- A bo?
- A bo jak byłam w Hogwarcie na katolickiej mszy, to też były trzy rzędy obrazów, i taki święty pośrodku i w ogóle.
- To w Hogwarcie są takie same jak u prawosławnych - odparł Charlie. - Malarz, który urządzał kaplicę na potrzeby katolików, był unitą, znaczy... no mniejsza o to, co to znaczy, są tacy katolicy, co mają kościoły urządzone jak cerkwie. I cerkiewne obrzędy też.
Czarodzieje stojący na przedzie odpalili świece od ogniska. Susan wyciągnęła różdżkę i przytknęła do świecy.
- Schowaj to! - syknął Charlie. - Nie ma zwyczaju. Odpal ode mnie albo od jakiejś kobiety.
Spojrzała na niego zdziwiona, ale schowała różdżkę. Odpaliwszy w chwilę później swoją świecę od świecy Charliego, chciała podać ogień sąsiadowi. Ten spojrzał przerażony na nią, jeszcze bardziej przerażonym spojrzeniem obrzucił Charliego i pospiesznie odpalił świecę od czarownicy stojącej po jego drugiej stronie.
Nic nie rozumiem, pomyślała. Ale może nie muszę...
Kręciło jej się w głowie. Dym z setek woskowych świec miał w tym swój udział, ale to nie tłumaczyło wszystkiego. Godzinę temu leżała w swoim łóżku w Hogwarcie i próbowała nie myśleć o tym, jak, będąc prefektem, nie zostać świnią ani męczennikiem. Teraz stała w nocy na cmentarzu wśród tłumu ludzi mówiących dziwnym językiem i przyglądających jej się bardzo uważnie. Wielu z nich przywitało się z Charliem jak ze starym znajomym, więc nie dziwiła się, że jej się przyglądają, zwłaszcza że jej strój był - dlaczego on jej nie uprzedził? - nieco zbyt śmiały w porównaniu z tym, co miały na sobie inne dziewczyny.
Charlie próbował tłumaczyć kolejne pieśni. Uciszyła go. Wolała słuchać nie rozumiejąc.
- Będzie kazanie, to mi przetłumaczysz.
Drodzy moi!
Są trzy rzeczy, które potrafi każdy idiota. Znacie to?
Susan przemknęło przez głowę, że Charlie prawdopodobnie tłumaczy swoimi słowami.
Znacie? To posłuchajcie. Te trzy rzeczy to: drogo kupić, tanio sprzedać, źle się ożenić. Z tych trzech trzecią najłatwiej zrobić niechcący. I najtrudniej naprawić. Jeśli drogo kupiłeś, tanio sprzedałeś - to może się odkujesz. Coś się uda tanio kupić, coś innego drogo sprzedać - i wyjdziesz na swoje. Ale kto się źle ożeni, już tego nie odkręci. Już nigdy nie będzie kawalerem ani panną. Kiedy Dmytro i Oksana przyszli do mojego biura, niewątpliwie rzuciła im się w oczy tabliczka “Po odejściu od ołtarza reklamacji nie uwzględnia się”. Rozbawiło ich to bardzo, widziałem w ich oczach pytanie: a co ja bym tu miał, czy miała reklamować?
Ale, drodzy moi, nie tylko ten źle się żeni, kto wybiera złą osobę, albo kto poślubia osobę, której nie kocha czy która nie kocha jego. Bywa i tak, że się pobierają ludzie stworzeni dla siebie, a małżeństwo jest złe. Bo, kochani, ludzie ciągle zakochują się w sobie - to żadna sztuka. Potem trzeba na to uczucie chuchać, dmuchać, pielęgnować, bo to ma starczyć na, daj wam Boże jak najdłuższe życie, na dziesiątki lat. Inaczej najlepsze uczucie, jakie może być między ludźmi, może się przerodzić w najgorsze. Wiecie, co jest najgorsze ze wszystkiego, co może być między ludźmi? - zawiesił na chwilę głos. - Nie, nie macie racji. To wcale nie jest nienawiść. Jeżeli cię nienawidzę, jesteś dla mnie kimś. Jesteś osobą. Jesteś godny mojej uwagi. Ja coś do ciebie czuję. Od nienawiści do miłości nie jest wiele dalej niż od miłości do nienawiści. Najgorsza, moi drodzy, jest obojętność.
Kiedyś widziałem pijanego czarodzieja dyskutującego z magicznym artefaktem. Stał przed drzwiami prowadzącymi na ulicę czarodziejów w Paryżu i próbował z nimi rozmawiać. Drzwi otwierały się same, kiedy zbliżał się do nich czarodziej, a zamykały, gdy odchodził. On podszedł, drzwi się otworzyły. Zdziwił się, cofnął o krok. Drzwi się zamknęły. Tak podchodził, odchodził i próbował rozmawiać z tym kimś, kto te drzwi otwiera i zamyka. Potem mu zaczął wymyślać, a na koniec niemal płakał, krzycząc “W mordę nie dasz, wódki nie postawisz, tylko umiesz patrzeć i te drzwi otwierać!”
Ja też mu w mordę nie dałem, ani wódki nie postawiłem. Ani nie zrobiłem tego, o czym tak naprawdę mówił - nie zatrzymałem się, nie zagadałem. Poszedłem dalej. Bo się spieszyłem. Bardzo się tego wstydzę. Bo nie dałem mu tego, czego rozpaczliwie potrzebował, a co mogłem dać. Tylko musiałbym go zauważyć.
Kochani, wielu z nas wobec bliskiej osoby - męża, żony, dziecka - postępuje jak ten artefakt. Wykonujemy swoje obowiązki i dziwimy się, o co chodzi? Ugotowalam obiad? Ugotowałam. Przyniosłem pieniądze na życie? Przyniosłem. No to o co chodzi?
O drobiazgi, kochani. Bardzo często o drobiazgi. Nie przypadkowo wybrałem Ewangelię, której fragment jeszcze raz przytoczę: Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. A należało i jedno czynić, i drugiego nie zaniedbywać.
Jedno i drugie, kochani. Wszyscy wypominają faryzeuszom, że zajęci drobiazgami zapomnieli o sprawach wielkich. Ale to nie znaczy, że należy zapominać o drobiazgach. To jest pułapka i na mężczyzn, i na kobiety. I ja w nią kiedyś wpadłem. Kiedy zwierzyłem się przyjacielowi, że jakoś ostatnio źle mi się układa z żoną, zapytał, czy ją kocham. Oczywiście, mówię, co za pytanie? A on na to: a kiedy jej to ostatnio mówiłeś? Osłupiałem. Przecież powiedziałem, jak jej się oświadczałem, podtrzymałem przy ślubie, gdyby coś się zmieniło, tobym powiedział!
Trzeba o tym mówić. Za chwilę przysięgniecie sobie miłość, wierność i uczciwość. Nie ma przysięgi, że będziecie dla siebie mili. Ale bądźcie. Kochacie się? Mówcie to sobie. Lubicie się? Okazujcie to sobie. Jedni mówią: ślub to moment, od którego mężczyzna przestaje przynosić kobiecie kwiaty, a zaczyna jarzyny. Drudzy mówią: bo przed ślubem kobieta wygląda jak kwiat, a po ślubie jak jarzyna. No i po co? Przynoś jej dalej kwiaty. Wyglądaj dalej jak kwiat, a nie jak jarzyna. Nie narażajcie się nawzajem na pokusy. Jeśli będziesz jej przynosił jarzyny, narażasz ją na pokusy ze strony tych, którzy przynoszą kwiaty. Jeżeli będziesz wyglądała jak jarzyna, nie miej pretensji, że się ogląda za tą, która wygląda jak kwiat.
Napisał sobie na biurku pewien mugolski polityk: Gospodarka, idioto, gospodarka! A ja wam dziś mówię - wypiszcie sobie nie na biurku, lecz w głowach: Drobiazgi, człowieku, drobiazgi!
I będzie dobrze. Nie ma się co denerwować. Nie wy pierwsi wstępujecie w związek małżeński. Miliony par przed wami zdecydowało się na ten krok. I miliony zdecydują się po was. Małżeństwo jak wino - dla ludzi, ale dla mądrych.
Pop zamilkł na chwilę, rozejrzał się po obecnych. Uśmiechnął się.
Podnimajsia, raboczyj narod!
Susan nie musiała rozumieć słów, by z reakcji zgromadzonych wywnioskować, że słowa popa nie pochodziły z mszału.
Czarodzieje wstali, kierując różdżki w stronę pary młodej. Dookoła pary młodej, świadków i popa pojawiła się gęstniejąca mgła. Widać było, jak młodzi stoją oparci prawymi rękami o pień i coś mówią.
Wieńce zetknęły się i stopniowo zamieniły w jeden duży.
Pieśń umilkła, obłok znikł. Znikły też warkocze panny młodej, a pojawił się rzeczywiście biały welon.
- Pocełuj twiju żinu! - zawołał pop. Pan młody wykonał polecenie najlepiej jak umiał.
- Mazełtow! Mazełtow! - krzyknęli wierni, wyciągając różdżki. - Accio wino!
Nie wiadomo skąd nadlatywały maleńkie kieliszki z czerwonym winem. Do nich również. Rusini przepijali do sąsiadów. Charlie również nadpił kieliszek sąsiadki z prawej strony, a swój podał do nadpicia Susan. Po kłopotach ze świecą nie była pewna, co zrobić, ale po krótkim namyśle podała swój kieliszek sąsiadowi z lewej.
- Co zrobić z kieliszkiem? - zapytała.
- Wypij, rzuć na ziemię i rozdepcz obcasem - odpowiedział.
W pierwszej chwili myślała, że żartował, ale rozejrzawszy się, zauważyła, że wszyscy tak właśnie robią.
- Dlaczego tamci nie używają różdżek? - spytała, wskazując na grupę brodatych mężczyzn i czarno ubranych kobiet.
- Bo są mugolami - odpowiedział Charlie.
- Jak to? Tutaj?
- Żydzi - wyjaśnił. - Za Grindewalda, jak tutaj po mugolskiej stronie mordowano Żydów jak leci, na Zakarpaciu żydowscy czarodzieje ściągali swoich mugolskich krewnych do naszego świata. Zakarpackie Ministerstwo stwierdziło, że chrzani konwencję o tajności. A potem okazało się, że ci Żydzi nie mają dokąd wracać. To zostali. Żyją wśród czarodziejów, żenią się między sobą albo mieszają z czarodziejami i jakoś tam funkcjonują. Zresztą ten obrzęd z kieliszkami jest właśnie żydowski...
Drzewa zaszumiały, zrazu cicho, potem coraz głośniej, choć w dole nie czuło się wiatru. Szum liści zagłuszył gwar głosów, potem stopniowo wszystko ucichło. W ciszy rozległa się pieśń. (1)
Z Bogiem bądźcie, aż się zejdziem znów,
Niech on was swą radą wodzi,
Od wszelkiego zła odgrodzi...
Nowożeńcy wraz ze świadkami odwrócili się i odeszli od ołtarza. Goście rozstąpili się, śpiewając dalej.
...aż się zejdziem znów,
Niech skrzydłami was okrywa,
Niech na niczym wam nie zbywa...
Młodzi przeszli przez śpiewający szpaler i odeszli między drzewa.
...aż zejdziemy się u Zbawcy stóp,
Aż się znów, zejdziem znów,
Aż u Zbawcy stóp się zejdziem znów.
- To już? - zdziwiła się Susan.
Charlie zakrztusił się.
- Pewnie, że nie. Dopiero się zaczyna.
Po raz co najmniej dziesiąty od wylotu z Hogwartu postanowiła nie zadawać zbędnych pytań. Zresztą Charlie nie czekał na pytanie.
- Idą na miejsce wesela. Jak tam przyjdziemy, będą nas witać jako małżeństwo. Nas to nas, ale rodziców obu stron również. Że to od teraz oni są na swoim, a rodzice są ich wspólnymi gośćmi.
- Wona ne razumieje...
Powtarzał to już chyba dwudziesty raz. Znał wielu gości tego wesela, a oni, przyzwyczajeni, że on zna ich język całkiem nieźle, instynktownie spodziewali się tego samego po jego dziewczynie.
- Ne razumieje? - zafrasował się sąsiad. - Poczekaj, pidu do Mykoły, won maje Mowne Zilia...
Po chwili wrócił, niosąc potężną fajkę wodną i jakieś zawiniątko.
Ułożył na palniku zawartość zawiniątka, wysypał na nie kilka węgli i owinął wszystko razem rulonem czegoś, co przypominało cienką smoczą skórę.
- Incendio!
Z rulonu wydobył się łagodny obłoczek dymu.
- Co to jest? - spytała.
- Mowne Ziele - wyjaśnił Charlie. - Od tego starika, z którym rozmawiałem we wsi. Jak z nami zapalisz, to co prawda dalej nie będziesz rozumiała po rusku, ale będziesz mogła razem z nami śpiewać. Zawsze coś.
- Dawaj, zakurim! - czarodziej, który przyniósł fajkę, zaciągnął się głęboko. Woda zabulgotała, ziele rozżarzyło się. Czarodziej przymknął oczy, wypuścił z nozdrzy lekko świecący obłok błękitnego dymu i podał cybuch Susan.
- I co ja mam z tym zrobić?
- Pociągnąć, chwilę przytrzymać w płucach i powoli wypuścić dym nosem. Ostatecznie ustami. Powoli. Nie dmuchać.
Z pewnym wahaniem włożyła ustnik do ust.
I dmuchnęła.
Woda zabulgotała wściekle. Z ziela buchnął obłok siwego dymu. Rusini wznieśli oczy ku niebu.
Następne kilka minut wypełniła zacięta walka o ponowne rozpalenie ziela, zakończona odkryciem, że ziele raz ugaszone wodą nie nadaje się do ponownego użytku. Równocześnie czarodzieje spierali się, czy ktoś powiedział Susan, żeby nie dmuchała, czy też w ferworze przygotowań o tym zapomniano, albo też Charlie nie przetłumaczył. Dyskusja doprowadziła do zgodnego wniosku, że teraz i tak się tego nie ustali, może powiedzieli, może nie powiedzieli, ale w każdym razie należy wypić jej zdrowie.
Jak pomyśleli, tak zrobili. Susan z pewną nieufnością patrzyła na podany jej napój, zwłaszcza że Charlie na pytanie, z czego to zrobione, odpowiadał, że z klukwy, i twardo odmawiał bliższych wyjaśnień. Wypiła. Zaciągnęła się dymem Mownego Ziela i przyłączyła się do śpiewu.
Czom ty ne pryszoł,
Jak mesiac iszoł,
Ja tebe czekała!
Czy konia ne mał,
Czy styżki ne znał,
Maty ne puskała?
I konia ja mał,
I styżku ja znał,
I maty puskała -
Najmensza sestra,
Bodaj ne wzrosła,
Sidelce schowała...
- Leszcz - mruknął Charlie.
- Kto? - zdziwiła się.
- Ten z piosenki.
- A bo? W razie gdybyś nie zauważył, ja dalej nie rozumiem słów. O czym to jest?
- Dziewczyna marudzi, dlaczego nie przyjechał, a on mówi, że nie mógł, bo co prawda miał konia, ale siostra schowała siodło... swoją szyną gdyby Ginny mi wycięła równorzędny numer, toby już nie żyła... w każdym razie leszcz, bo bez siodła też się da, zupełnie jakby ktoś twierdził, że nie mógł polecieć na miotle, bo nie miał uchwytu przy stylisku...
Susan otworzyła usta, ale ugryzła się w język. Tłumaczenie wstawionemu Charliemu, że jest jedynym znanym jej czarodziejem, który lotu na miotle bez uchwytu nie uważa za wyrafinowaną formę samobójstwa, było w oczywisty sposób bezcelowe.
- ...zresztą nieważne. Polać?
- Na razie nie. Mam prośbę... jeżeli to by się tu dało... możesz mi przynieść herbaty?
Charlie spojrzał na nią wzrokiem skacowanego gumochłona.
- Spróbuję.
Odszedł od stołu. Długo nie wracał. Wstawszy, zobaczyła, jak stoi przy ognisku i rozmawia z kimś najwyraźniej nie do końca rozumiejącym, co się do niego mówi.
Kiedy wstała znowu, zobaczyła, jak Charlie idzie w jej stronę, powtarzając coś donośnym głosem, a ludzie się rozstępują. Nadstawiła ucha.
- Ja pjanyj, nesu kipiatok! - usłyszała. - Ja pjanyj, nesu kipiatok! Ja pjanyj...
- Jakieś zaklęcie na torowanie drogi? - zainteresowała się, kiedy postawił przed nią szklankę dymiącej jeszcze herbaty.
- E tam zaklęcie. Chociaż właściwie można uznać. Żadnej magii w tym nie ma, po prostu mówiłem ”Jestem pijany, niosę wrzątek”. Na ogół działa.
Susan musiała przyznać, że Mowne Ziele, choć przy aplikowaniu drapie w gardle, jest doskonałym wynalazkiem. Przestawała czuć, że jest nietutejsza. Tylko chwilami, śpiewając na przykład, że
a ja maty prawdu skażu,
Szczo s Kozakom spaty łażu,
A ja maty pryznajusia,
Szczo z Kozakom lubujusia
miała wrażenie, że słowa piosenek, które śpiewa, wprawiają patrzących na nią Rusinów - a także jej ukochanego, który właśnie bębnił palcami obu rąk po stole, symulując energiczną grę na fortepianie - w doskonały humor. Ale po trzecim kieliszku mocnego czerwonego wina, o ile naczynie o objętości przeciętnej szklanki można było nazwać kieliszkiem, i to przestało ją obchodzić.
Z pewną obawą myślała o dalszym ciągu imprezy. Nigdy nie była na weselu, tym bardziej w kraju, który niekoniecznie potrafiłaby wskazać na mapie, ale w każdym razie kojarzyło się jej ono z imprezą, na której się tańczy. Jakoż istotnie tuż obok kłębił się tłum tańczących czarodziejów i żydowskich mugoli. Tańczące kręgi wyginały się, wybrzuszały, chwilami plecy weselników zderzały się z oparciem ławy, na której siedziała. Charlie wyraźnie miał dużą ochotę dołączyć do zabawy. Ona ze swej strony bala się trochę znalezienia się w środku tego młyna.
Świat szlabanów, SUMów i rżnięcia głupa przed Umbridge odpływał. Wiedziała, że istnieje, ale miała wrażenie, że ostatnio była w nim w zeszłym stuleciu.
Charlie przytulił ją z całej siły.
- Idziemy!
W chwilę później znalazła się w kręgu tańczących, śpiewając wraz z nimi na całe gardło coś, czego nie rozumiała. Pośrodku pojawiło się kilka osób i w chwilę później okazało się, że wewnątrz kręgu, w którym się znajdowała, tańczy drugi, obracając się w przeciwną stronę. Coś jej mówiło, że lepiej nie patrzeć na obiekty nieruchome...
Muzyka ucichła na chwilę. Charlie przycisnął ją do siebie.
- Chcesz usiąść? - zapytał.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że tak, ale w tej samej chwili zrozumiała, że wcale nie chce siadać. Chce tańczyć dalej, z nim i z tymi wszystkimi dziwnymi ludźmi, zapomnieć, że było jakieś przedtem i będzie jakieś potem, a po kolejnym kielichu nalewki z klukwy, cokolwiek to jest, i kolejnych paru tańcach zapomnieć także, że jest jakieś gdzie indziej. Bo pierwsze gdzie indziej, jakie jej przychodziło na myśl, nadawało się wyłącznie do tego, żeby o nim zapomnieć. Najwyraźniej doskonale o tym wiedziało i broniło się rękami i nogami.
- Nie! - odpowiedziała z przekonaniem.
W chwilę później znalazła się w kolejnym kręgu. Krąg rósł. Po czym zmienił kształt. Ramię Charliego z jednej strony, a jakiegoś jasnowłosego drągala z drugiej pchało ją do przodu. Krąg zamienił się w elipsę, ludzie z naprzeciwka zbliżyli się do niej na dwie stopy. Czuła opary piwa, wina, samogonu i jakichś cieczy, których nie potrafiłaby nazwać.
Krąg rozszerzył się. I znowu zaczął się spłaszczać. Nagle Charlie ostrym naciskiem zgiął ją wpół, żeby w ułamek sekundy później sam ledwo uniknąć zderzenia z wezbranym biustem wiedźmy mającej tak na oko sześć i pół stopy wzrostu.
Nie zauważyła, kiedy i ten krąg się rozwarstwił, kiedy znalazła się w mniejszym kręgu wewnątrz. I ten krąg zmieniał kształt. Czasem czuła, że jest o nią jedną za dużo, że traci grunt pod nogami, że wisi na wykręconych do tyłu rękach. Nie zważała na to. Stopniowo przestawała zauważyć cokolwiek. Istniała tylko ona, Charlie, potem dłuuuugo nic, potem to towarzystwo dookoła, a potem... nie było żadnego potem.
- Siadamy?
- Nie!
Serce waliło jej jak młotem. Wiedziała, że powinna odpocząć. Ale tego nie czuła.
W jakimś obłędnie długim wężu przelatywała między stołami, by w chwilę później znaleźć się w kolejnym kręgu. Wewnątrz niego nagle pojawili się czterej młodzi ludzie w czarnych bluzach z wyhaftowanym srebrnym trójzębem na niebiesko-żółtym tle, spleceni w ciasnym kręgu obracającym się z dużą prędkością i obijającym o tańczących. W oczywisty sposób umyślnie wpadali na innych - i najwyraźniej nikt nie miał im tego za złe.
Czasem ktoś padał na ziemię. Nie robiło to na innych wrażenia - tańczyli jedynie tak, żeby go nie rozdeptać. Nikt też nie zwrócił uwagi, gdy spotkało to człowieka, którego Charlie chwilę wcześniej wskazał jej jako ukraińskiego wiceministra magii. Dygnitarz podniósł się, otarł pot z czoła, poprawił zapiaszczoną szatę i, najwyraźniej uznając incydent za niebyły, dołączył do kręgu.
Nie ma Dolores. To tylko zły sen. Nieważne, że znowu się przyśni.
Usiedli znowu przy stole.
Lisom, lisom za boramy
Chodme, myłyj, za hrybamy,
Heja hej, lełyja,
Lubowania to wełyka pasyja.
A my hrybiw ne zberały,
Łem zaś my sia lubowały,
Heja hej...
- Akurat tyle twojego, co na tych grzybach - prychnął, przechylając się do Charliego przez dwóch sąsiadów i dysząc oparami płynu hamulcowego, stary czarodziej w mugolskiej wojskowej kurtce z charakterystycznym emblematem dwóch błyskawic. Jego wygląd wyraźnie wskazywał, że pił już w życiu wszystko, co się nadaje do picia, może z wyjątkiem lepiku do dachu. - Znajdzie sobie lepszego, tylko niech podrośnie, a na razie zawsze miło, że ktoś ją z tego przedszkola na zabawę miedzy dorosłych ludzi zabierze...
- A co ty tam wiesz! - prychnął Charlie.
- Swoje wiem, swoje widzę, a co tobie się zdaje, że ona cię kocha?
- A może nie?
- A sprawdziłbyś? Teraz, zaraz? Nas zde bahato, muzyka hraje, no, jak?
Charlie zawahał się.
- A widzisz? - uśmiechnął się tamten ze złośliwą satysfakcją.
A niech tam, pomyślał. Potarł parę razy różdżką o ramię, jakby grał na skrzypcach, i z rozmachem postawił czubkiem na stole.
- Zastawka!
Susan rozejrzała się niepewnie. Wokół nich zrobiło się cicho, wzdłuż stołu przebiegł szmer. Niejasno czuła, że może to mieć związek z rozmową Charliego z tym zarośniętym dziadem.
- Wizlej robyt zastawku!
- Wyzlej, szczo ty... - powiedział niepewnie stary czarodziej - ja żartował... Wiesz, co się stanie, jeżeli ona cię nie kocha tak, jak ci się zdaje? Narażasz siebie i ją...
- Kocha, kocha. I nie tak, jak mi się zdaje, tylko bardziej.
Ostra muzyka rozsadzała stodołę. Czarodzieje wstawali od stołów, czarownice pozostały na swoich miejscach. Charlie pociągnął Susan za rękę w stronę tańczącego kręgu.
- Tam są sami faceci - zaprotestowała.
- Czekają na nas - oświadczył.
Przyłączyli się do kręgu. W chwilę później wciągnął ją do środka. Czuła się trochę jak na scenie, ale nie przeszkadzało jej to. Jeśli chodzi o taniec, nie miała się czego wstydzić. Partner też był niczego sobie.
Czarodzieje w kręgu wyciągnęli różdżki i skierowali je w podłogę dookoła nich. Z różdżek wytrysnęły pomarańczowe promienie. Charlie prowadził ją do coraz dziwniejszych figur.
- Nie patrz pod nogi! - ostrzegł.
Poczuła, że coś jest nie tak. Czuła grunt pod nogami, ale wszyscy dookoła jakby się zapadali w ziemię. I dachy był jakby bliżej. Jakby kawałek podłogi, na którym tańczyli, zaczął się unosić, podparty pomarańczowymi promieniami.
Przestali się unosić. Byli w połowie wysokości stodoły, chyba z dziesięć stóp nad ziemią. Charlie skinął głową. Z dołu rozległ się pomruk zdziwienia. Znowu się wznosili. Coraz wyżej. Dopóty, dopóki więźba dachowa nie zaczęła przeszkadzać w tańcu.
Spojrzała w dół. Na miotle to jednak było co innego...
Łagodnie opadli na ziemię. Muzyka przestała grać. Rusini kręcili głowami, niektórzy podchodzili do Charliego i najwyraźniej mu gratulowali.
- Co to było? - spytała.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Powiem ci po ślubie.
Chciała zaprotestować, że na razie o żadnym ślubie nie było mowy, ale nie mogło jej to przejść przez gardło. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego.
- To chociaż powiedz, czego oni ci gratulowali?
- Ciebie.
Nie rozumiała też, dlaczego Charlie takim strasznym wzrokiem patrzył na swojego poprzedniego rozmówcę, usłyszawszy:
- Ja dla tebe zamowił "Mładu żenu".
I dlaczego najwyraźniej z lekkim zażenowaniem śpiewa refren:
A na szczo mi, na szczo młada żena,
Bo ja mam sam ze sobou do sprawlenia...
c.d.n.
(1) Sł. Jeremiah Eames Rankin, muz. William Gould Tomer.
Odcinek 12
Hogwart, sobota, 18 maja 1996 wieczorem
- Mów co chcesz - upierał się Zachariasz Smith. - To nie jest normalne, że koło szkoły latają motocykle.
Susan przysłuchiwała się tej rozmowie z mieszanymi uczuciami. Cieszyło ją, że Smith po dwóch miesiącach zaczął się zachowywać w miarę normalnie. Z drugiej strony rozmowa przybierała nieco niezręczny obrót.
- Posunąłbym się dalej - poparł go Justyn swoim jak zawsze nieskazitelnie uprzejmym tonem - Nie wydaje mi się normalne, że gdziekolwiek latają motocykle.
- Widocznie trzeba, żeby latały - uśmiechnęła się.
- Hej, Su, ty coś wiesz! - ożywił się Ernie Macmillan.
- Coś tam wiem - skinęła głową. - Znam numerologię i parę innych rzeczy.
- Aha - mruknął zgryźliwie Ernie. - Ze wskazaniem na parę innych rzeczy.
Miała szaloną ochotę dać mu do zrozumienia, że wie, iż Ernie zeszłej nocy, udowadniając Hannie, że jest ssakiem, przy okazji dał podstawę do podejrzeń, że jest gryzoniem. Ale zrezygnowała. Niech się dzieci bawią.
Dzieci. Tak o nich myślała od pewnego czasu. Na szybkobieżnie tasujące się pary rówieśników patrzyła z politowaniem. Czasem tylko czuła lekką zazdrość. Jakich one chłopaków mają, takich mają, ale ich mają na miejscu. Mogą się do nich przytulić i przestać myśleć.
Charlie był wielki oraz jednokrotny, ale był daleko. Żeby nie myśleć, mogła albo pić, albo się uczyć. Tego wieczoru postanowiła zastosować ten drugi sposób.
Od pokoleń uczniowie Hogwartu powtarzali, że Hogwart byłby bardzo miłym miejscem, gdyby nie było trzeba się tam uczyć. A już tacy, dla których nauka była ulubionym zajęciem, byli istnymi zielonymi sowami. Susan w każdym razie do nich nie należała. Do wiosny tego roku. Ostatnio jednak, czego nie przewidywała w najśmielszych snach, uważała, że nauka jest jednym z najprzyjemniejszych sposobów spędzania czasu w Hogwarcie. Już nawet mniejsza o SUMy - idąc za radą Charliego, postanowiła nie dać się zwariować, nie poddać się powszechnej wśród piątoklasistów histerii, i nawet całkiem nieźle jej się to udawało. Po prostu był to jakiś sposób na wyłączenie się. Byle nie historia magii, bo wszystko jej się tam kojarzyło z ostatnimi wydarzeniami.
Teraz właśnie siedziała nad dotkniętym nieuleczalną nadwagą podręcznikiem zoologii magicznej. Program na wieczór był jasny - kuć, aż oczy się zaczną kleić, potem odłożyć książki, przeczytać na dobranoc jakiś sympatyczny psalm, położyć się, pomyśleć o Charliem i zasnąć, zanim zdąży pomyśleć o czymś mniej przyjemnym.
Psalm... Od pewnego czasu przestała przed snem odmawiać pacierz. Zbyt trudno przechodziły jej przez gardło słowa "jako i my odpuszczamy". Z pewną irytacją stwierdziła, że trudno liczyć na Boską sprawiedliwość, bo albo się w Boga nie wierzy, albo się w Niego wierzy - a w tym drugim przypadku trzeba wierzyć w Jego nieograniczone miłosierdzie i w to, że nawet Dolores Umbridge ma duszę nieśmiertelną, choć na to nie wygląda. Stanowczo lepiej radził sobie w tym zakresie Goldstein. Być może Nowy Testament lepiej uczył miłości, ale im teraz potrzebniejsza była nadzieja. Stary Testament taką nadzieję dawał i Goldstein z niezachwianą pewnością twierdził, że sprawiedliwi są skazani na sukces i wcześniej czy później Pan uderzy Dolores Umbridge wrzodem egipskim, guzami odbytu, świerzbem i liszajem, a jak się dobrze zdenerwuje, to również złośliwymi wrzodami na kolanach i udach, z których nie będzie się mogła wyleczyć, od wierzchu głowy aż do stopy nożnej.
- Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby zaczął od uderzenia jej przytępieniem umysłu - skomentowała to wtedy Hermiona.
Na razie jednak Dolores Umbridge kwitła jak pączek w maśle, obficie zlany różowym lukrem, a przytępienie umysłu groziło raczej wiecznie niedospanym piątoklasistom.
Zwłaszcza w obliczu podręcznika napisanego najwyraźniej przez niespełnionego poetę, informującego czytelnika, że leksztoń grabarz jesienią ze sfermentowanych liści gruszki wysysa alkohol i pod zgubnym wpływem takowego niszczy drzewa i inne meble w salonie przyrody... Jakżeż ten grafoman się nazywa? Spojrzała na kartę tytułową. Lilpop. Aha, no jasne, fabryka Lilpopa. Fabryka Lilpopa, róg Złotej, Pokątna, adresy się mylą... Nie, zaraz, stop. Nie dość, że mówię na głos do siebie, to jeszcze bez sensu. Dosyć na dzisiaj, pomyślała.
Wróciła do dormitorium. Sięgnęła po Biblię. Usiadła na łóżku.
Nauczona doświadczeniami z Charliem postanowiła sprawdzić, czy rzeczywiście w Biblii jest coś o wrzodzie egipskim i innych interesujących przypadłościach, czy też Goldstein ma równie twórcze podejście do tekstu Pisma. Za bardzo przypominało jej to wiązanki w rodzaju "oby ci zęby powypadały ze ślubnej fotografii". Gdzie to miało być? Powtórzonego Prawa?
W końcu powiedział: nie przyszedłem, aby zmienić Zakon, lecz żeby Zakon wypełnić...
Jest. O, faktycznie. Przekleństwa za występki. Tu akurat jest przetłumaczone "świerzbem i parchem", tyz piknie. Wczytała się głębiej w tekst. Twój trup będzie strawą wszystkich ptaków powietrznych i zwierząt lądowych, a nikt ich nie będzie odpędzał. Dobrze, ach, dobrze cholerze... Przestraszyła się swoich myśli, ale czytała dalej. Wywołasz grozę, wejdziesz do przysłowia i w pośmiewisko u wszystkich narodów, do których zaprowadzi cię Pan. Uśmiechnęła się zgryźliwie. Do tego to ta gangrena już jest na prostej drodze, pomyślała.
Spojrzała wyżej. Błogosławieństwa za wierność. Błogosławiony będzie owoc twego łona, plon twej roli, przychówek twych zwierząt, przyrost twego większego bydła i pomiot bydła mniejszego... więc to stąd te życzenia urodzinowe Goldiego! Wyda Pan w ręce twoje nieprzyjaciół twoich, którzy powstaną przeciwko tobie. Jedną drogą wyjdą przeciwko tobie, a siedmioma drogami uciekać będą przed tobą...
Zmęczone oczy odmawiały posłuszeństwa. Litery zacierały się. Biblia zsunęła się na podłogę. Usnęła w ubraniu.
Śniło się jej, że leci na drzwiach od kołchozowej stodoły nad widmową doliną i gra w gwinta z Charliem i z Winstonem Churchillem, który palił cygaro i strzepywał popiół na zewnątrz drzwi. Drobinki popiołu zamieniały się w mannę i spadały w dół, wirując w świetle księżyca jak płatki śniegu. Potem Charlie gdzieś znikł. Rozejrzała się i zobaczyła, że Charlie stoi na najbliższym wzgórzu, a na innych wzgórzach dookoła doliny stoją inni Weasleyowie i głaszczą smoki. W głębi księżyc w pełni leciał coraz szybciej w kierunku cerkwi, która była bardzo podobna do Hogwartu, żeby ją zniszczyć. Spojrzała znowu na Churchilla i okazało się, że to wcale nie jest Churchill, tylko Dumbledore, który celuje cygarem w księżyc i krzyczy "Milcz i ucisz się!" Księżyc zatrzymał się, przymrużył jedno ślipie, a drugim groźnie łypał. Tymczasem w dole kłębił się tłum zamaskowanych śmierciożerców, którzy biegali bezładnie krzycząc, że nie mogą uciekać, bo znaleźli tylko sześć dróg, a mieli uciekać siedmioma. Na środku doliny, przy cerkwi, na skrzyżowaniu dróg stał wielki drogowskaz, wokół którego wił się miedziany wąż. Podniósł łeb i powiedział do Dumbledore'a głosem Dracona Malfoya:
- Panie kolego, nie ma pan prawa zatrzymywać ciał niebieskich będących w ruchu, ponieważ nie zaliczył pan wychowania fizycznego. Gryffindor traci resztę punktów!
Z dzwonnicy zaczęły się gwałtownie wysypywać szkarłatne kulki, które zasypywały węża. Borsuk w krawacie w barwach Hufflepuffu łapał kulki i zjadał z głośnym mlaskaniem. Bliźniacy Weasleyowie złapali borsuka i wysmarowali go od wewnątrz i od zewnątrz smołą.
Borsuk uniósł łeb i powiedział dobitnie:
- Rolnicy! Nie zapomnijcie włożyć ciepłych gaci!
Muntele Jorzea, sobota, 25 maja 1996
- Ależ ja jestem kretyn - powiedział Charlie w przestrzeń.
Był wściekły na siebie. Przetrącony grzbiet, potraktowany rozmaitymi eliksirami, bolał koszmarnie, a w dodatku wskutek działania tych eliksirów na sześć tygodni musiał zapomnieć o teleportacji. Mało tego, dalekie loty na miotle też mu odradzano.
Żeby chociaż przy czymś godnym uwagi. Ale nie. Oddawał się różnym niebezpiecznym zabawom, od nocnego quidditcha w czasie nowiu - oczywiście bez oświetlenia, oświetlenie jest dla mięczaków - poczynając, przez podchody pod zamek, w którym odbywała się konferencja wampirów, a na pamiętnych ewolucjach na motorze wokół Czortowego Mostu kończąc, i nic. A tu po prostu parę dni temu smok, którego coś użarło w nasadę ogona, tym ogonem machnął. Raz. I nie miał nic lepszego do roboty, jak trafić go w plecy.
Nic, tylko się upić. Tak też od czasu do czasu robił.
- Nie mówię nie - odparł po dłuższej chwili milczenia Mike Shag. - Ale jak na to wpadłeś, Semlo?
- Elementarne, drogi Wilsonie. Mam fajną dziewczynę, to jak już jest dobrze, to muszę zrobić wszystko, żeby ją spłoszyć.
- Co tym razem?
Pamiętał dokładnie, co powiedział przed pożegnaniem: "Nie boję się, że mi coś zrobią, mam taką pracę, że ryzykuję na co dzień. Ale czy ty chcesz być wojenną wdową?"
- ...i jakieś inne takie, o tym, że boję się kochać kogokolwiek, bo umiem zaryzykować własne życie, ale nie wiem, czy bym umiał zaryzykować cudze, że nie chcę wybierać, czy jakby co to będzie żywą dziewczyną tchórza względnie świni, czy...
- No i co? - zdziwił się Mike. - No owszem, patetyczny byłeś strasznie, ale po pierwsze większość lasek to kręci, a po drugie nie pierwszy raz. Po trzecie sam mówisz, że ma głowę nabitą tamtą wojną. A po czwarte najbardziej małolata rajcuje, jak go traktujesz jak dorosłego. Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie byłem taki dorosły jak wtedy, kiedy miałem siedemnaście lat.
- Ona ma szesnaście.
- Wsio rawno. Stwarzasz sztuczne problemy.
- Jakie sztuczne problemy, ten tekst o wdowie, przecież to cholery można dostać, co ja gadałem, jaka wdowa!
- Wojenna. Sam mówiłeś.
- Płoszę ją.
- Czym?
- No tymi tekstami, toż mówię, spasi Chryste, co ja nagadałem, do ołtarza to jeszcze lata świetlne! Nie ma pół roku, jak z nią jestem, ona ma szesnaście lat, więc jak chcę, żeby uciekła z krzykiem, to nie mogłem wymyślić lepszego sposobu.
- Obywatelu, nie pieprz bez sensu. Zdecyduj się, czy ją traktujesz jak dziecko, czy jak kobietę. Albo uważasz, że to jest dziecko, i wtedy w ogóle od początku wkręciłeś się w chorą akcję i im szybciej sobie dacie na luz, tym lepiej dla wszystkich, albo uważasz, że jest duża i traktujesz ją jak dużą. Jest duża?
- Jest.
- To wasze zdrowie. Polej!
Nie mogli wiedzieć, że od czasu wyprawy na wesele Susan nazywa Rona szwagrem. Co prawda dopiero przy trzecim piwie, ale zawsze.
I że na kogoś, przy kim w takich czasach miałaby pewność, że nie zostanie wojenną wdową, nawet by nie spojrzała.
Hogwart, piątek, 31 maja 1996
- Wiecie, co się kroi? - spytała Susan.
Odpowiedziały jej smętne wzruszenia ramion.
Wszyscy wiedzieli. Nazajutrz po artykule w Quibblerze opisującym, jak większość uczniów Hogwartu tęskni za powrotem Dumbledore'a, Dolores Umbridge wezwała do siebie prefektów.
- I co z tym zrobić?
- Zależy, czego będzie chciała - zauważyła ostrożnie Padma Patil.
- Mniej więcej wiadomo - odparł Anthony Goldstein. - Żebyśmy się odcięli od Dumbla i złożyli oświadczenie, jaki to on był do niczego i jak nikt go tu nie chce.
Ron przymknął oczy.
Jedyny człowiek, który im wtedy uwierzył.
- Ty to zorganizowałeś?
- Tak, ja.
- Ty zwerbowałeś tych uczniów do... do swojej armii?
- Dziś wieczorem miało się odbyć pierwsze spotkanie. Na razie po to, by zobaczyć, czy byliby zainteresowani przyłączeniem się do mnie. Teraz oczywiście widzę, że zaproszenie panny Edgecombe to był błąd.
Triumf w oczach Knota.
- Więc spiskujesz przeciwko mnie!
- Zgadza się.
Jeżeli teraz wyprze się Dumbledore'a, to potem będzie w stanie wyprzeć się wszystkiego i każdego.
Przerażone oczy oszalałego ze strachu Petera Pettigrew.
- Nic nie rozumiesz! Przecież on by mnie zabił!
Kipiący z wściekłości Syriusz.
- Na coś trzeba umrzeć! Lepiej zginąć niż zdradzić przyjaciół! My byśmy to zrobili dla ciebie!
Stalowy wzrok Lupina. Głos zawsze łagodny, a dziś tak rzeczowy i spokojny, że nieludzki.
- Trzeba było o tym pomysleć wcześniej. Trzeba było pomyśleć, że jeżeli nie zabije cię Voldemort, to zginiesz z naszych rąk. Żegnaj, Peter.
- Ja nic nie podpisuję - oświadczył. - Ani publicznie nic w tym tonie nie powiem.
- Ja też nie - poparła go Hermiona. - Najwyżej mnie wyleją.
- Ja nie wiem... - zaczęła znowu Padma. - Jeżeli... to znaczy oczywiście macie rację, ale nie wiem... jak przyjdzie co do czego... bo z drugiej strony może lepiej... jakby to nie miało być nic ostrego...
- Pewnie! - wybuchnął Ernie. - Nikt mi nigdy tego nie da, co mi moja buda da! Wyprzeć się, a potem się zobaczy! Przede wszystkim ratować własną dupę!
Susan zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Ernie był wzorem opanowania nawet jak na wyśrubowane standardy Hufflepuffu. A teraz rzucał się jak pijany Gryfon.
- No nie... - zmieszała się Padma. - Ja przecież nie mówię... ale sam wiesz... nie mów, że się nie boisz...
- Tylko kretyni się nie boją - mruknęła Hermiona. - I co z tego?
Głos jej lekko drżał. Ona też wiedziała, że tym razem stawka jest o wiele wyższa.
- Gotowiście na śmierć?
Jakkolwiek pytanie Susan zawierało pewną dozę przesady, nie ulegało wątpliwości, że żarty się skończyły. Mogli stanąć albo po stronie Dumbledore'a, albo po stronie autorki słów "z tarczą albo na tarczy, znaczy się ze mną albo przeciw mnie" - nie było miejsca na kompromisy i trzecie drogi. Dumbledore się ukrywał. McGonagall leżała w szpitalu. Wszystko zmierzało prostą drogą do frontalnego starcia, w którym nie mogli wygrać. Jeśli odmówią, wszystko może się zdarzyć - łącznie z niespodziewanym wykryciem spisku prefektów, po którym całe towarzystwo - naturalnie poza Malfoyem i Parkinson - trafi jeśli nie do Azkabanu, od wydania kolejnego dekretu dostępnego również dla nieletnich (choć nikt z tego na razie nie zrobił użytku), to przynajmniej do Rhondy - a jakże, nie za karę, lecz jedynie do wyjaśnienia sprawy.
- Zażyjcie to - wyciągnęła z kieszeni sześć żółtych kuleczek. - Na odwagę.
- Jakieś prochy? - zapytał Ernie Macmillan.
- Poniekąd. Jak coś dla ciebie jest naprawdę ważne, to się nie dasz przestraszyć byle czym, w impulsie - odparła i połknęła jedną kulkę.
- Masz Apostolski Eliksir? - zdziwiła się Hermiona. - Skąd?
- Charlie mi dał.
- Lepiej zginąć stojąc, niż żyć na kolanach - oświadczył Ernie, wyraźnie nadrabiając miną. - Dawaj.
Ron i Goldstein bez słowa wyciągnęli ręce. Ron wziął dwie kulki i podał jedną Hermionie. Obmacała podany jej przedmiot z wyraźną nieufnością, ale zażyła. Oczy wszystkich skierowały się na Padmę. Stała dłuższą chwilę nieruchomo z żółtą kulką w ręce, po czym połknęła ją. Wyraźnie było widać, że robi to bez przekonania.
- ...w tej sytuacji - kończył Malfoy - jest propozycja...
Spojrzeli po sobie. "Jest propozycja" oznaczało, tego zdążyli się już nauczyć, propozycję nie do odrzucenia.
- ...żebyśmy w imieniu zdrowych sił społeczności czarodziejów - spojrzał na Hermionę z nieukrywaną odrazą - dali odpór nieodpowiedzialnym...
- Malfoy, nie barłóż tyle - przerwał mu Ernie. - W krótkich aurorskich słowach: jest propozycja, żebyśmy w imieniu społeczności uczniowskiej Hogwartu, przepraszam, po waszemu to się chyba kolektyw nazywa, odcięli się i dali wyraz. Tak?
- Trochę to skrótowo przedstawiłeś, ale w ogólnym zarysie...
- W ogólnym zarysie - odezwał się Anthony Goldstein - przedstawię rzecz skrótowo: chędóż się.
- Goldstein - warknął Malfoy, patrząc na Krukona przymrużonymi oczyma - zdajesz sobie sprawę, co to teraz znaczy opowiedzieć się po stronie wroga państwa?
- A jak ja ciebie powiem, że ja sobie nie zdaję, to co ty mnie pójdziesz zrobić, co?
- Chcesz mieć na co dzień towarzystwo dementorów? Jesteś na prostej drodze...
- Aj waj, wielki giewałt! - prychnął Goldstein. - Jak ja bym miał tyle galeonów, ile ja ci znajdę porządne czarodzieje z dobre rodziny, co siedzieli w Azkabanie, to ja bym był bogatszy od Gringotta!
- No, ładnie, ładnie - cmoknął Draco. - Reszta towarzystwa też się wybiera? Weasley?
Ron wyglądał, jakby już stał oko w oko z dementorem.
- Azkaban też dla ludzi - powiedział głucho.
- A, prawda, tobie to w sumie wszystko jedno, w więzieniu i tak będziesz miał większy komfort niż w tej waszej ruderze, przynajmniej dostaniesz własne łóżko... chociaż może z siostrzyczką było przyjemniej?
Twarz Rona nagle z bladej stała się purpurowa. W ciągu sekundy zapomniał o Azkabanie.
- Ron, zostaw - Hermiona ścisnęła go za rękę. - Nie teraz. Potem mu nastukasz.
Ron przez chwilę dyszał ciężko.
- Komfort komfortem - prychnął w końcu - a każdy powinien się trochę przesiedzieć dla życiowego doświadczenia.
- Pewnie - dodał Ernie. - Lepiej być uczciwym człowiekiem w Azkabanie niż świnią w Hogwarcie.
Twarz Malfoya stężała. Potoczył wzrokiem po twarzach obecnych, szukając najsłabszego ogniwa.
- Patil?
Krukonka rozejrzała się po pokoju. Na twarzy Malfoya błąkał się ironiczny uśmieszek. Spojrzała na pozostałych. Na moment jej oczy spotkały się z oczami Hermiony. Miała wrażenie, że słyszy spokojny i zacięty zarazem głos: a tylko spróbuj...
Przez dłuższą chwilę poruszała ustami bez słów, oddychając ciężko, jak ktoś, kto chce coś powiedzieć, ale najpierw musi sobie przypomnieć, jak się mówi.
- Nie... powiem... publicznie...
Długie przerwy brzmiały tak, jakby zastanawiała się nad każdym słowem osobno.
- ...ani... nie... podpiszę - ciągnęła - nic, czego nie podziela reszta prefektów.
W oczach Malfoya można było jednocześnie wyczytać zagubienie i nienawiść.
W drzwiach stanęła Dolores Umbridge. Spojrzała pytająco na Malfoya. Wyraźnie unikał jej wzroku.
Potoczyła wzrokiem po pozostałych prefektach. Odpowiedziało jej nieznaczne kręcenie głowami i ledwo widoczne ironiczne uśmiechy.
Zbladła.
- Obawiam się, że nie wiecie, co robicie - jej sposób mówienia uderzająco przypominał to, co przed chwilą słychać było z ust Padmy. - Zostawiam wam to jako temat do przemyśleń. Do tej sprawy jeszcze powrócimy. Koniec odprawy. Wyjść!
- Dzielna dziewczynka - powiedział Ron, patrząc na Padmę.
Miało to chyba brzmieć ciepło - nie wyszło. Ale i tak Ron był jedyną osobą, która była w stanie w tej chwili powiedzieć cokolwiek.
Popatrzyła na niego. Uśmiechnęła się blado. Krew odpłynęła jej z twarzy. Powoli osunęła się na schody pod koślawym napisem "ŚLIZGON W TRUMNIE TO BRZMI DUMNIE".
Odcinek 13
Muntele Jorzea, sobota, 15 czerwca 1996
Miał doła. Dosyć głębokiego. A list od Susan tego doła pogłębiał. Marzyła, żeby po nią wyszedł na King's Cross. Ba. On to wręcz planował. Jeśli nawet pojawią się teraz ograniczenia teleportacji przez granicę, jakoś by się pozwolenie załatwiło, w końcu nie jest akwizytorem mioteł, tylko naukowcem, jego prawo od czasu do czasu teleportować się do kraju - ale na razie o teleportacji mógł zapomnieć.
Tęskniła, to jasne. Ale z listu wyraźnie widać było coś więcej. Chciała się nim pochwalić. Pokazać innym, że o nią dba. To samo zresztą powiedziała, gdy się żegnali po weselu:
- Taki odlot mi zafundowałeś, każda by tak chciała, a nawet nikomu nie mogę o tym powiedzieć. A żebym i mogła, i tak nikt nie uwierzy...
Ba. On też nie z każdym mógł palić spirytus po Syriuszu. Oczywiście to, co stało się w Ministerstwie, było szeroko komentowane, przypominano też niejasne okoliczności uwięzienia Blacka i trzymanie go w więzieniu bez uczciwego procesu, a nawet bez takiej parodii sądu, jakie urządzano śmierciojadom. Brał udział w takich dyskusjach, umiejętnie podsycał wątpliwości, ale osobistą znajomością z nieboszczykiem się raczej nie chwalił. Chyba, że miejscowym.
- Wiem, co zrobię - oświadczył nagle, z trzaskiem stawiając kufel na stole.
- Taaak? - zaciekawił się Mike Shag, przerywając na chwilę ostrzenie noża.
- Dosiądę się do Heksu w Glasgow. Tego się nie spodziewa na pewno.
Mike Shag i Pat Finnigan orientowali się dość dobrze w sprawach sercowych Charliego.
- No pewnie - przyświadczył Pat, patrząc na niego zza kuchennego pieca. - Lepiej może nie będzie, ale zabawniej. Zobaczysz ją przytuloną do jakiegoś przystojnego szóstoklasisty...
- Ona nie z tych - zaprotestował wtedy.
- Nie, ona nie z Tych - zgodził się Pat - ona z Londynu, i co z tego? Niezła laska jest, bez trudu znajdzie nie gorszego od ciebie, młodszego i nie takiego smutasa jak ty...
- Za kogo ty ją masz?!
- Za szesnastkę. Ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu.
- Stary, mógłbyś z łaski swojej przestać oceniać wszystkie dziewczyny według Ingi, zanim sobie przypomnę, jak się rzuca Drętwotę?
- Wyluzuj - wtrącił się Shag. - Nikt nie mówi, że tak musi być. Ale nie można wykluczyć.
- Ja wykluczam.
- Se wykluczaj. Ja nie wykluczam. I dlatego pomysł, poza tym że jest fajny, to jest praktyczny. Jak będzie fajnie, to super, a jak będzie niefajnie, to wiesz, na czym stoisz.
- A bo?
- A bo jeżeli ona cokolwiek do ciebie ma, to jesteś skazany na sukces. I już jej nic nie musisz udowadniać. A jeżeli jej to nie weźmie, to się o tym przekonasz zaraz na starcie.
- Ma na pewno - upierał się Charlie. - Ma, że wiecej nie trzeba. Ja po prostu chcę jej zrobić radochę.
- Stary, znamy się parę lat - odezwał się znowu Pat. - I chcesz jeszcze jednego. Chcesz zaszpanować. I żeby ona mogła tobą zaszpanować innym laskom. Powiedz mi, że nie mam racji.
- A pewnie, że masz. To źle?
- A ja mówię, że źle? - roześmiał się Pat, zdejmując z ognia patelnię z grzybami. - Polej!
W Transylwanii od dwóch godzin była noc. Obraz z leśną drogą wskazywał, że i w Anglii już się ściemnia.
Między drzewami błysnęło światło.
- Connecto!
Na obrazie pojawiła się Molly. Oparła się o drzewo, oddychając ciężko. Blada, z lekko potarganymi włosami przypominała wróżkę po wygłoszeniu ciężkiej przepowiedni.
- I co, zadowolony jesteś? - zapytała, nie tracąc czasu na wymianę wstępnych grzeczności.
Charlie domyślał się, czego dotyczy pytanie, uznał jednak za stosowne upewnić się.
- Chwileczkę, mamo, chyba moim zwyczajem zaczęłaś od środka. Z czego mam być zadowolony albo nie?
- Twój brat się nie trzymał z boku. Teraz leży nieprzytomny w szpitalu. Tego chciałeś?
Chcieć nie chciał, ale brał pod uwagę, że tak może być. Tak trzeba. Owszem, dowiedziawszy wydarzeniach w Ministerstwie i o udziale Rona, przede wszystkim martwił się o los brata. Dumny zaczął być dopiero potem. Gdy już wiadomo było, że Ron przeżyje. Prawie na pewno. I że będzie normalny. Prawdopodobnie.
- Po pierwsze, o ile wiem, stan jest stabilny. Będzie żył i będzie normalny.
- Gwarancji nie dają. Gdyby się w tę aferę nie wpakował, gdyby nie ta cała Samoobrona...
Charlie osłupiał. Nie pierwszy raz zastanawiał się, czy matka naprawdę wierzy w to co mówi.
- Gdyby nie lewe ćwiczenia z oceemu, to co by było twoim zdaniem? - zdenerwował się. - Toby się trzymał z boku? Ty tak na poważnie? Już nie mówię o tym, że narobiłby wtedy Davidowi obciachu na całe niebo, ale naprawdę myślisz, że fizycznie byłby w stanie zostawić Harry'ego? Jak to sobie wyobrażasz? Albo może Ginny by powiedziała: pa, Harry, strzelaj się ze śmierciojadami, jak cię to bawi, miło było cię poznać? W mechanikę kwantową wierzysz? Poszliby i tak. I zamiast na szpitalce Ron leżałby teraz pod dębem. Jak sobie wyobrażasz utrzymanie z boku takich szczawi natchnionych duchem bojowym?
- Jak się chce, to wszystko można!
- A pewnie. Można. Jasne. Pod warunkiem, że ktoś sprawnie się posługuje Imperiusem. A i to nie na pewno.
- To znaczy - spytała głosem, który w zamierzeniu najwyraźniej miał być lodowaty - uważasz, że wtedy, jak rozmawialiśmy ostatni raz, miałeś rację?
Miał wielką chęć poinformować matkę, że tak właśnie uważa, że tak samo uważał Dumbledore i że w niedługim czasie Gwardia stanie się faktycznie częścią Zakonu. W końcu skład ekipy z Hogwartu, zaproszonej na dwa sierpniowe tygodnie do bazy na Muntele Jorzea, nie był przypadkowy. I nie tylko smokami mieli się tam zajmować. Po krótkim namyśle uznał jednak, że to nie jest właściwy moment.
- Co ja tu mam do uważania - wzruszył ramionami. - Właśnie teraz mamy niezbity dowód. Bardzo chciała, żeby Charlie nie miał racji. Niestety to, co mówił, miało sens - od dawna było wiadomo, co Ron w takiej sytuacji zrobi. Ale wbrew temu starała się wierzyć, że może być inaczej. - A tak między nami - masz mu to za złe?Nie miała. Tak samo, jak nie miała za złe Arthurowi, kiedy się narażał. Ale bardzo chciała ich żywych. Była zmęczona. Niech już będzie ta wojna, pomyślała, niech się zacznie, skończy i niech wreszcie będzie względny spokój!
Stacja Carlisle, peron 1 1/2, piątek, 21 czerwca 1996
- Okrutnie liche piwsko w tym Carlisle - mruknął do siebie Charlie Weasley.
Wybierał się do Glasgow. Rano okazało się jednak, że musiałby znad Carlisle lecieć okrężną drogą, omijając Edynburg od wschodu - nad górami ogłoszono trzeci stopień zagrożenia turbulencjami. Na Bałkanach nic by sobie z tego nie robił, zdarzało mu się latać i przy czwórce, jednakże szkocka Służba Egzekwowania Magicznego Prawa egzekwowała magiczne prawo bardzo konsekwentnie. A w tej chwili konflikt z sempami był mu potrzebny jak dementor na weselu.
Tak więc zamiast drugą godzinę siedzieć w Hogwart Expressie, siedział trzecią godzinę na dworcu w Carlisle. Według rozkładu "Hex" powinien przyjechać za siedem minut, ale w pierwszym dniu wakacji była to czysta teoria.
Na co dzień Hogwart Express był, wbrew swej nazwie, trzywagonowym pociągiem z Glasgow, a w piątek i sobotę ciągnął jeszcze jeden wagon z Hogsmeade. Wtedy kursował punktualnie. Ale trzy razy w roku skład ledwo mieścił się przy krawędzi peronu, a parowóz - ta sama sympatyczna dziewiętnastowieczna machina, która na codzień bez trudu pokonywała trasę z trzema wagonami - wyraźnie nie radził sobie z takim balastem, a niektóre wzniesienia był w stanie pokonać tylko z rozpędu. Magia magią, a grawitacja grawitacją, siła ściągająca na podjeździe wyraża się wzorem m razy g razy sinus alfa i ani knuta mniej. Niezawodnie i tym razem na pofałdowanej trasie nienanoszalnej linii z Glasgow pociąg nabrał co najmniej godzinę opóźnienia.
Akurat zdąży przeczytać gazetę. Podszedł do baru.
- Czarodzieja Powszechnego i Bravo Witch poproszę.
Bufetowa osłupiała. Zdecydowanie nie był to typowy zestaw. Szkoda, że nie poprosiłem jeszcze o Naszego Proroka, pomyślał Charlie.
Już miał zajrzeć na ostatnią stronę, by zacząć lekturę od felietonów, gdy na pierwszej stronie mignęło mu nazwisko Weasley. Rzucił okiem. David Weasley: Modlitwa.
Znał ten wiersz. David napisal go przed swoimi ostatnimi wakacjami, pod wrażeniem hucznych obchodów Dnia Pamięci. Moody kiedyś powiedział, że jest to jeden z najgłupszych wierszy, jakie widział w życiu. Inni byli oględniejsi w słowach, ale w każdym razie utwór budził, oględnie mówiąc, kontrowersyjne zdania. Szczególnie irytował krytyków fakt, że nawet nie można autora nazwać tchórzem.
Od niepewności każdej nocy,
Od rozpaczliwej rąk niemocy,
Od lęku przed tym co nastanie,
Uchroń nas, Panie!
Od rezygnacji w dobie klęski,
Lecz i od pychy w dzień zwycięski,
Od krzywd, lecz i od zemsty za nie
Uchroń nas, Panie!
Uchroń od zła i nienawiści,
Niechaj się odwet nasz nie ziści,
Na przebaczenie im przeczyste
Wlej w nas moc, Chryste.(1)
Doprawdy trzeba Bullsona, żeby teraz zamieścić taki wiersz, i to na pierwszej stronie, pomyślał. Inne pisma prześcigały się w pomysłach na zaostrzenie prawa, co według licznych autorów wyspecjalizowanych w wymyślaniu prostych rozwiązań złożonych problemów i udzielaniu łatwych odpowiedzi na trudne pytania miało pomóc w walce z czarną magią.
George Bullson, od półwiecza wydający Czarodzieja, dawno już wyspecjalizował się w pchaniu zupełnie niezłego palca między drzwi. Kiedy po śmierci Potterów wszystkie gazety żądały głowy Syriusza, jeden Czarodziej domagał się uczciwego procesu. To wtedy Bullson powiedział:
- Nie byliśmy przez ostatnie dziesięć lat tacy ostrożni, żebyśmy teraz musieli być tacy odważni.
Poczuł, że od tych rozmyślań zaraz znowu złapie doła. A to nie był właściwy moment. Nie po to leciał do Szkocji, żeby go Susan pocieszała. Ona sama potrzebowała wsparcia. To nie był dobry rok. Początkowo zamierzał wsiąść w Glasgow, ale warunki do lotu były fatalne i zdążył dolecieć jedynie do Carlisle. Nic to. I tak się ucieszy.
Wyciągnął Bravo Witch. Będzie dobry temat na początek rozmowy. Nic tak nie poprawia humoru, jak wspólne wytrząsanie się nad osobą trzecią.
BW okazało się niezawodne. Tym razem, zostawiszy sobie na deser umieszczony w dziale “Psychozabawy” tekst “Torsy i pośladki - naga prawda o facetach”, zwrócił uwagę na poradnik, jak podrywać chłopaków w zależności od znaku zodiaku obiektu. Tak zwulgaryzowane horoskopy uważał za skrajne mugolstwo i nie pamiętał nawet, spod jakiego znaku jest Susan. O sobie jednak wiedział. Jastrząb. No, czego się o sobie dowiem?
Nie rozczarował się.
Tego modela wali, co masz w łebie. Ważne, żebyś wyglądała jak półtorej wili. Idealny makijaż, świetna fryzura i modny ciuszek zrobią na nim wrażenie. Dodaj do tego uśmiech i kolo jest twój!
- Pociąg pospieszny Hogwart Express z Fort William, Hogsmeade i Glasgow do Manchesteru i dalej jako ekspres do Londynu wjedzie na tor przy peronie wpół do drugim - zatrzeszczało niespodziewanie sklepienie nad peronem. - Wagony klasy drugiej zatrzymują się w sektorach pierwszym, trzecim i wpół do czwartym. Wagon restauracyjny, bagażowy i wagony klasy pierwszej zatrzymują się w sektorze drugim. Podróżnych prosimy o przejście do właściwych sektorów. Przypominamy o zakazie używania zaklęć transportujących na peronach.
Osłupiał. Przyzwyczaił się nie wierzyć w cuda w dziedzinie tak ścisłej jak kolejnictwo... Szybkim krokiem przeszedł na początek peronu, nie chcąc być widocznym z okna wagonu.
W chwilę później wiedział już, co się stało. Po latach dyskusji w dniu zakończenia roku szkolnego Hogwart Express wyposażono wreszcie w parowóz odpowiedni dla tak długiego pociągu. Cztery napędzane koła z każdej strony, wysokie na chłopa, budziły zaufanie. Resztki czerwonej gwiazdy na dymnicy nie pozostawiały wątpliwości co do pochodzenia sprzętu.
Omal nie nadepnął na parę siedzącą na stopniu trzeciego wagonu. Czarnoskóry chłopak i dziewczyna o rudawych, prostych włosach.
Ginny?! No wiecie państwo...
Okazywali sobie uczucia najwylewniej, jak tylko można to zrobić nie rozbierając się. Mógłby ich teraz okraść, wypatroszyć i zapisać do Slytherinu, nic by nie zauważyli. Ostatecznie Ginny patrzyła na rodzonego brata z odległości trzech stóp i nie zauważyła. Na świecie była ona i osobnik głaszczący ją po kształtnej piersi, reszta się nie liczyła.
Ależ się z niej laska zrobiła, pomyślał Charlie. To jest to coś, co mi się na wakacjach pod nogami plątało i na pastora mówiło Batman?
Uśmiechnął się bardziej do siebie niż do nich. Jeszcze tylko parę minut, pomyślał, i my też...
Poczuł lekki niepokój. A jeżeli Finnigan miał rację?
Ruszył dalej.
- Życzysz coś z wózka, kochanieńki?
Spojrzał na starszą panią z wózkiem bufetowym.
- Podwójną ognistą - zachrypiał.
- O, bardzo pana przepraszam. Wie pan, dzisiaj to sama szkoła jedzie - zmieszała się i pojechała dalej.
Zaraz, chwileczkę, pomyślał. Ginny przyklejona do tego negatywa? A co z Cornerem?
W chwilę później już wiedział. W wagonie restauracyjnym siedział Corner i intensywnie pocieszał niezmiennie pogrążoną w nieutulonym żalu Cho Chang.
Natomiast sąsiadujące z owym wagonem przedziały prefektów były puste.
Mijając przedział, w którym Draco Malfoy wyraźnie w złym humorze popijał ze swoją gwardią jakąś podejrzaną ciecz, Charlie zaczął się denerwować. Zbliżał się do końca pociągu, a Susan jak nie było, tak nie było.
- Ona jest w ostatnim wagonie - usłyszał za sobą. - Drugi albo trzeci przedział od końca.
Obejrzał się. Z przedziału za nim wystawała głowa czarnoskórej ścigającej Gryfonów, której nazwiska mimo najszczerszych chęci nie mógł sobie przypomnieć, zwłaszcza że miałby kłopot z przypomnieniem sobie własnego.
- Jaka ona... - zaczął i urwał, widząc rozbawienie w oczach tamtej.
- Ta, której szukasz... - zacięła się, w widoczny sposób nie mogąc się zdecydować, czy rozmawia z nauczycielem, czy z bratem młodszego kolegi - której pan szuka. Chyba, że oprócz tego, co wie cała szkoła, jest coś, o czym nie wiem?
Pokręcił głową.
- Dziękuję. Gryffindor zyskuje pięć punktów, a pani moją dozgonną wdzięczność.
Przez otwarte drzwi trzeciego przedziału od końca zobaczył cztery postacie zaabsorbowane bez reszty grą w gwinta. Siedząca tyłem do drzwi postać w dżinsowej kurtce miała na plecach długi warkocz. Ten sam, który widział pod przymkniętymi powiekami przez ostatnich kilkadziesiąt wieczorów. Oparł się o framugę i czekał, aż ktoś go zauważy.
- Cztery liście - powiedziała Susan. Zajrzał jej przez ramię, instynktownie analizując kartę. Jeżeli partner ma cokolwiek w krzyżach, to czterech można nie ugrać tylko na własne wyraźne życzenie, pomyślał.
- Puszczam - westchnął Goldstein. Odwrócił głowę w stronę drzwi i drgnął nerwowo. Charlie położył palec na ustach.
- Puszczam - wzruszył ramionami siedzący plecami do okna wyrośnięty Puchon w polarze. Charlie odruchowo odnotował, że wszystko w normie - Puchoni przy pierwszej okazji przebrali się po cywilnemu. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mrugnął prawym okiem do Charliego.
- Puszczam.
Uwadze Charliego nie uszło, że szatę czwartego gracza zdobi wąż Slytherinu. No tak, pomyślał, jak potrzeba czwartego do gwinta, to nawet Ślizgon z mugolakiem do stołu usiądzie.
- Nikt nie wetuje? - zdziwiła się Susan. - Nie to nie, ja gram. Goldie, gwint.
Krukon położył na burcie kufra, służącej za stół, dzwonkowego goblina. Susan odetchnęła z widoczną ulgą.
- Dobra, wykładać wychodek!
Puchon spod okna pedantycznie układał karty na kufrze.
- Krzyży ci nie zgłaszałem, bo miałem piątego szatniarza... - zaczął. Charlie z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, słysząc udatne naśladownictwo swoich własnych monologów przy wykładaniu wychodka.
- Wiem, co mi zgłaszałeś - zgasiła go Susan. - A co miałeś, to wolałabym zobaczyć.
Nadszedł czas.
- Tu nie ma co grać - odezwał się - bijesz smokiem, ściągasz górą liście...
Susan odwróciła głowę.
- A co... - zaczęła ostro i urwała. Przez sekundę długą jak wieczność patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem człowieka, który próbuje ustalić, co właściwie zobaczył i dlaczego mu to do niczego nie pasuje.
Kwik, który wydała z siebie po owej sekundzie, było prawdopodobnie słychać w lokomotywie. W jej żelaznym uścisku rzucony na przeciwległą ścianę Charlie poważnie obawiał się o całość swoich żeber.
- No, to tyle było słów Ewangelii Świętej przeznaczonych na dzień dzisiejszy - westchnął Goldie. - Chyba, że znajdziemy innego czwartego. Bo Susan już mamy z czapy.
Welwyn Garden City, 21 czerwca 1996
Boję się ognia w twoich oczach,
Jeszcze drżysz ze zmęczenia i potu,
Świat chcesz dzielić na białe i czarne...(2)
- trzeszczało radio.
Annabela Bones z wyraźną irytacją stuknęła końcem różdżki w uchwyt. Muzyka umilkła. Radio znowu przypominało wysoki barek z roletowymi drzwiami.
- Nie lubisz tego? - zdziwiła się Susan.
- Nie lubię jak nie lubię - wzruszyła ramionami jej matka. - Piosenka jest niczego sobie, ale po pierwsze słyszę ją po parę razy dziennie, już prawie boję się wejść do kościoła, a po drugie diabli mnie biorą na tych z CRR. Przez rok nie nadawali Dziewczyny aurora w ogóle. Zapis na wszystko, co przypominało tamtą wojnę. Ani tego, ani Nim wstanie dzień...
Charlie zakrztusił się trzecim kieliszkiem znakomitej nalewki z pigwy - wyrobu babci Aspazji, która uważała, że młody człowiek kręcący się przy jej wnuczce powinien mieć co najmniej równie mocną głowę jak jej nieboszczyk mąż.
- O? Myśmy to nieraz słyszeli, Glasgow nadawało.
- Bo Glasgow nadaje co chce... no, to może za dużo powiedziane... nadaje to, czego ludzie chcą słuchać, a CRR to, co Knot sobie zażyczy. W każdym razie przez rok nie nadawali tego w ogóle, a od tygodnia leci na okrągło. Tacy sami mądrzy, jak Ministerstwo, które lata całe o aurorach nie pamiętało, a teraz sobie nagle przypomnieli. W zeszłym roku na Dniu Pamięci Ministerstwo reprezentował jakiś podrzędny urzędas, a teraz zrobili wielki jubel z Knotem osobiście, hukiem, pukiem, biciem w bębny, chórem dziecięcym i powszechnym entuzjazmem.
- Ale włącz, mimo to.
- A proszę bardzo - Annabela dotknęła kluczyka różdżką. - Effatha!
Rolety odsunęły się z charakterystycznym szurnięciem, ukazując głośnik i liczne pokrętła.
...Leżysz jeszcze, oczy zamknięte,
Zrobisz wszystko, o co poproszę -
Muszę wierzyć, przecież mnie kochasz,
Krótka chwila i wracasz...
-Młody człowieku, zapewne zdaje pan sobie sprawę, że zaklęcia zabezpieczające nie działają od razu? - zapytała babcia. Po czwartym kieliszku nalewki starsza pani stała się zdumiewająco bezpośrednia.
Charlie starannie udał, że nie słyszy. Przyszło mu to o tyle łatwiej, że w świecie, w którym żył od ukończenia Hogwartu - z krótką przerwą, kiedy w tymże Hogwarcie uczył - gdzie herbatę liczy się na menażki, cukier na łyżki stołowe, a wódki wcale, rzadko zdarzało mu się jeść nożem i widelcem i trochę wyszedł z wprawy, toteż teraz czynność ta wymagała od niego pełnej koncentracji. Duży gorący grzyb stawiał zacięty opór.
Pani Bones spojrzała na swoją teściową wzrokiem zranionego bazyliszka.
- A bo to - zmieszała się babcia - ogromnie przypadków wiele, i przypomnieć pożytecznie...
- Oj babciu - wtrąciła się Susan - ty ciągle o jednym, nie rozumiem tej wczorajszej młodzieży.
Charlie nagle bardzo zainteresował się małpsiatką bagienną, patrzącą na nich niesamowicie zielonymi oczami z konara wierzby rosnącej za oknem. Nadludzkim wysiłkiem uniknął zakrztuszenia się. Annabeli Bones to się nie udało.
Babcia roześmiała się, po czym nagle wzdrygnęła się jak osoba, która poniewczasie przypomniała sobie o czymś bardzo ważnym. Rzuciła nerwowe spojrzenie na zegar.
- Przełącz na Bangor - powiedziała.
- Ale właściwie dlaczego? - zdziwiła się Susan.
- Przełącz!
Przez chwilę słychać było głównie rozmaite piski i trzaski.
- ...nie zapomnijcie włożyć ciepłych gaci - powiedział uroczystym głosem spiker z wyraźnym walijskim akcentem.
- Można prosić głośniej?! - ożywił się gwałtownie Charlie.
- W całej Wielkiej Brytanii będzie jutro pochmurno. Po południu należy spodziewać się opadów w Kornwalii i zachodnim Wessexie. W południowej Nortumbrii możliwe burze. Warunki przelotów sów trudne do ledwo przeciętnych.
Prognoza skończyła się zapowiedzią, że informacje o warunkach do lotów na miotłach zostaną podane za godzinę, ale Charlie siedział sztywno, jakby nasłuchując.
- Rolnicy - powtórzył spiker tym samym uroczystym głosem, co na początku. - Nie zapomnijcie włożyć ciepłych gaci!
Charlie i babcia spojrzeli na siebie nawzajem i pokiwali głowami. Susan i jej matka patrzyły na nich w osłupieniu.
Kominek zaczął migotać.
- Kogo tam znowu niesie? - zdziwiła się babcia. - Connecto!
Tymczasem na Grimauld Place
- No to mamy wojnę - powiedział odkrywczo Kingsley Shacklebolt. - Napijmy się.
Jedno i drugie mówił już któryś raz z kolei. Arthur Weasley zdążył już odśpiewać kilka zapomnianych piosenek, a Tonks stłuc kilka talerzy.
Właściwie nie planowali wspólnej popijawy. Arthur stwierdził, że w tym roku nie będzie obchodził urodzin, bo to jakoś nie wypada między śmiercią a pogrzebem Syriusza. Stopniowo jednak na Gd Place zgromadziła się liczna grupa zakonników.
- Zaraz, sekundę, kogoś mi tu brakuje - zauważył Moody. - Gdzież jest brat twój? - zwrócił się do Billa.
- Azaliż jestem stróżem brata mego? W Norze go w każdym razie nie ma.
- Nie marudźcie tyle - warknął Moody. - Charlie jest u Bonesów, gdzie ma być? Niech tam ktoś skoczy. Kto jest jeszcze na tyle trzeźwy, żeby go matka z babką ze schodów nie spuściły? Bill, połącz się z Edgarówką... - rzucił Kingsley Shacklebolt.
- Dlaczego ja?
- Bo jesteś starszy i mądrzejszy - wyjaśnił Kingsley, szczerząc białe zęby w uśmiechu.
- Dobry wieczór. Przepraszam, jest tu może mój...
- Czego ci, zmoro, potrzeba? - jęknął Charlie, wchodząc w pole widzenia kominka. - Jadła? Napoju? Choć dziś zostaw mnie w spokoju!
- Cicho bądź, małolacie - ofuknął go Bill. Susan zakrztusiła się. - Bardzo przepraszam, ale ja po Charliego. Chodź, brat, jest impreza na Grymoldówce. Niechcący się zrobiły urodziny taty, jest Lupin, Dung i w ogóle z połowa Zak... i w ogóle kupa znajomych.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja tu jestem z wizytą - odparł Charlie. Co prawda wiadomo było, że po obiedzie gdzieś wyjdą - nie mieli jeszcze konkretnych planów - ale uznał za stosowne nieco zmitygować starszego brata. - I, bez urazy, w towarzystwie kogoś, kogo mi trochę brakowało.
- No przecież wiem. Ja do was obojga. Pożegnaj się ładnie z panią, bierz pannę pod pachę i wypad z baru.
Susan rozejrzała się niepewnie.
- Babciu... mogę? Charlie mnie na pewno odprowadzi...
- Do łóżeczka - mruknęła babcia pod nosem. - Ależ oczywiście - powiedziała, uśmiechając się szeroko. - A ściśle biorąc, to nawet powinnaś. Tylko go dobrze pilnuj!
- Dzięki, babciu, kochana jesteś! - zawołałą Susan, zrywając się z miejsca. - Pa, mamo!
- A nie mówiłem? - zaśmiał się Bill. - Dzięki ci, Panie, za ten cud. Naprzód, młodzieży świata!
Gdy Charlie po pożegnaniu z Aspazją Bones całował w rękę jej synową, która właśnie o kilka sekund za późno wyszła z kuchni, Susan była już w przewodzie kominowym.
- Mamo, coś ty wymyśliła? - zapytała zdetonowana wdowa po aurorze. - Gdzie oni poszli?
- Na urodziny Arthura Weasleya czy jakoś tak. O ile rozumiem, głównie towarzystwo z pierwszego Zakonu.
- I ty tam puściłaś Susan? Już nie mówię o tym, żeśmy się umawiały, że od puszczania albo niepuszczania Susan to ja jestem, i zawsze to szanowałaś, ale przecież tam będzie jedna wielka pijatyka, a Charlie... ja go bardzo lubię, ale wiesz, że za kołnierz nie wylewa.
- Właśnie dlatego.
- Czekaj, mamo, jedna chwila. Właśnie dlaczego?
- Bo męska rzecz popić, a babska chłopa za łeb wyciągnąć z imprezy, jak będzie miał dosyć.
Annabela spojrzała na swoją teściową takim wzrokiem, jakby ją widziała pierwszy raz w życiu.
- Babska. Ale ona ma szesnaście lat. Pamiętasz, co mówiłaś wtedy w Wielkanoc?
- Pamiętam doskonale. I o ile uważam, że z pewnymi sprawami powinna poczekać... ale to już twoja sprawa i tylko ty znasz wszystkie przesłanki twoich decyzji... o tyle twierdzę, że skoro są razem, to nie może być tak, że on sobie, ona sobie. Jest dziewczyną dorosłego faceta i ty to aprobujesz. I albo będzie funkcjonować jako dziewczyna dorosłego faceta, chodzić z nim na dorosłe imprezy i w razie potrzeby interweniować, albo to wszystko nie ma sensu.
- A nie wydaje ci się, że w ten sposób wzrasta ryzyko, że stanie się to, z czym, jak to określiłaś, powinna poczekać?
- Moja droga, albo ci się udało córkę wychować, albo nie. Jeżeli ci się udało, to żadne ograniczenia nie są potrzebne. A jeżeli ci się nie udało, to żadne ograniczenia nie pomogą.
Gd Place, 21 czerwca 1996 wieczorem
Za drzwiami, przy których stali, głęboki bas ogłaszał, że im dłużej wojna potrwa, tym lepiej:
...więcej czarownic zostanie dla nas,
Bo nas jest mało...
Susan znała ten głos. Jego właściciel swego czasu był częstym gościem w jej domu.
Słowa zmieszały się z odgłosem spuszczania wody.
...a duży kraj,
Spotkasz aurora...
Drzwi otwarły się i stanęła oko w oko z Kingsleyem Shackleboltem.
...dupy mu..
Śpiew zamarł aurorowi na ustach.
- Tak, słucham? - uśmiechnęła się słodko.
- A nie, nic - zmieszał się - tak sobie... czysto teoretycznie...
Susan przez chwilę miała wielką ochotę pociągnąć jeszcze trochę tę wykwintną konwersację, ale w tym samym momencie z salonu dobiegł ją potężny ryk Alastora Moody'ego:
- Nieee! Nieeeee!!! Panie Boże wszechmogący, będę po kres dni moich wspomagał ubogich...
Weszła do salonu. Charlie podążył za nią. Obok drzwi, oparty o kredens wielkości niedużych organów, stał Moody z bażancim piórem przy uchu i ryczał jak ranny smok:
- ...tylko spuść bombę i zabij tę trąbę! Takiemu to tylko rozpalony pogrzebacz nierozpalonym końcem naprzód wsadzić w dupę...
- Dlaczego nierozpalonym? - zainteresował się Charlie.
- Żeby za ten drugi nikt nie mógł złapać i wyciągnąć, doskonale o tym wiesz! Nie, to nie do ciebie! Do jakiego klasztoru ci kazałem iść, ośle ośmiokątny przez nawiedzonego pacykarza wyleniałym pędzlem w drobną pepitkę przemyślnie wymalowany?
Siedzący w kącie przy oknie Arthur Weasley i Remus Lupin odstawili kieliszki i wpatrywali się w Moody'ego jak hipogryfy w wyjątkowo apetyczną fretkę.
- Nie, nie do sióstr służebniczek Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, tylko do sióstr służebniczek Najświętszej Marii Panny Niepokalanie Poczętej, baranie Boży!... Jest, jest, kurza twoja twarz ścierką nakryta, taka mianowicie, że drugi jest naszą odkrywką, a pierwszy ordynarnym mugolskim klasztorem! No nic, trudno, na tym terenie jesteś spalony, idź teraz na ulicę Byłych Więźniów Politycznych do klasztoru sióstr Wynagrodzicielek Najświętszego Oblicza. Tylko się znowu nie pomyl i nie traf przypadkiem do klasztoru sióstr Wyrazicielek Najświętszego Oblicza!
Nie czekając na odpowiedź, Moody wstawił pióro do najbliższego kieliszka.
Usiadł ciężko przy stole i spojrzał na Charliego i Susan wzrokiem pufka przytrzaśniętego drzwiami.
- Po cholerę toto żyje?! - parsknął.
- Skąd wziąłeś takie kryptonimy? - zainteresował się Charlie.
- Znikąd. Naprawdę są takie zakony. Natworzyli tego tyle, że nazw brakuje, od bocznego ołtarza, od wiecznej adoracji, od potępienia niemowląt...
- A toście chyba przesadzili, towarzyszu.
- No dobrze, przesadziłem, ale są na przykład siostry franciszkanki od pokuty i miłości chrześcijańskiej...
- Siostry od miłości - rozmarzył się Bill. - To nawet może być pożyteczny zakon.
Zasięgnąwszy informacji, ile już wypito, Charlie zaczął intensywnie nadrabiać zaległości i wkrótce osiągnął, jak to określał, wysokość przelotową. Susan była nieco zażenowana, słysząc, jak jej ukochany udziela konkretnych odpowiedzi na pytania o plany, które jako żywo musieliby realizować wspólnie i w porozumieniu. Z dwojga złego wolała, kiedy opowiadał o wydarzeniach z Hogwartu - zwłaszcza, że pojawiały się tam szczegóły, których zupełnie sobie nie przypominała.
- ...no to mówię "wlazł", myślałem, że to jest Hagrid, otwierają się drzwi, wchodzi Susan. Zobaczyła Syriusza, wyrwała różdżkę. A trzeba trafu, że Syriusz jak raz coś robił z różdżką...
- Polerował? - podsunęła życzliwie Tonks.
- ...wyczucia do zaklęć nie miał nigdy, zero-jeden, wszystko albo nic, a wtedy dodatkowo był narąbany jak szpadel...
- Znalazł się trzeźwy - prychnęła Susan.
- O przepraszam. Ja byłem narąbany zwyczajnie, a nie jak szpadel. No więc machnął różdżką i jebut obliwiatem z pełnej mocy... w Hagrida!
Susan zobaczyła oczyma duszy całą tę scenę z fotograficzną dokładnością. Na moment znalazła się znowu w chatce Hagrida, oko w oko z Charliem. Odzyskawszy kontakt z rzeczywistością, usłyszała dalszy ciąg opowieści:
- ...a ta stoi naprzeciwko mnie, celuje we mnie różdżką, no trudno, myślę sobie, opuściłem różdżkę i mówię: Strielaj, zobaczysz, jak ginie radziecki oficer!
Udało jej się nie wybuchnąć śmiechem.
- Susan, to szeszzywiździe tak wyglądało? - zapytał Bill z udaną powagą.
- Skoro moje szczęście tak mówi...
Z kąta pomieszczenia dobiegał głośny acz smętny śpiew dwóch głosów, których właściciele najwidoczniej wysokość przelotową osiągnęli już dawno i teraz tylko dolewali. Jeden z głosów był podobny do głosu Charliego, acz niewątpliwie jego właściciel był dużo starszy. Drugi pamiętała z dzieciństwa. Podeszła bliżej. Na starym fortepianie siedzieli Lupin i Sturgis Podmore. Obok nich stała pokaźna butelka z podejrzanie mętną cieczą.
...Brodiagaa, sud'bu proklinaajaaa - zawodzili -
Taszcziłsa s sumkoj na plecziaach...
- Pójdźże, umiłowana! - zawołał kordialnie Arthur. - Napij się z nami za pamięć Syriusza!
- Ale proszę pana, ja...
- Mów mi wuju!
- Ale proszę wuja, ja już piłam...
- Ale i tak jesteś trzeźwa jak świnia i mnie to krępuje.
- Dobrze mówi - poparł go Podmore. - Susan, napij się!
Ze zdziwieniem stwierdziła, że w płynie prawie nie czuje się alkoholu. Po ostro przyprawionej zupie z gumochłona bardzo jej się chciało pić, toteż ani się obejrzała, jak wypiła zawartość podsuniętej jej szklanki. Tymczasem Arthur i Sturgis podjęli śpiew.
...Bieżał iz tiurmy tiomnoj nocziu,
Za prawdu on dołgo stradał,
Bieżat' bol'sze nie było moczi,
Pieried nim rasstielałsa Bajkał.
Wracając do pokoju, bez trudu wyłowiła z ogólnego gwaru głos Charliego - chrypiący i nieco zbyt donośny:
- ...poszedłem się kąpać, to było zaraz potem, jak zrobili nową łazienkę prefektów, wielka nie jest, ale trochę popływać można...
- Burżuje - mruknął z wyraźnym słowiańskim akcentem wysoki czarodziej popijający wino z półkwartowej szklanki. - Ja był główny prefekt, a tyle mojego, że u mnie był swój prysznic i ja nie stojał pół nocy w kolejce...
- Wskoczyłem do basenu - ciągnął Charlie - normalnie, jak Pan Bóg stworzył, w końcu sam byłem, to co się mam w krawacie kąpać? Wchodzą dwie prefektki i jedna zmiennokształtna, która się tym razem zrobiła na trzecią prefektkę...
Podeszła bliżej. Tonks jakoś dziwnie interesowała się zawartością swojego kieliszka.
- ...mówię: dziewczyny, proszę o chwilę nieuwagi, bo chcę wyjść. No to wyłaź. Dziewczyny, ale ja jestem goły. Widocznie myślały, że se jaja robię i mówią: wyłaź, my się nie wstydzimy. Za trzecim razem też nie posłuchały, wyłażę, a one centralnie stupor...
- I co zrobiłeś?
- A co miałem zrobić? Zacząłem sobie wycierać plecy...
- Jak ty z nim wytrzymujesz? - spytała scenicznym szeptem Tonks.
- Jakoś wytrzymuję. Teraz na szczęscie już takich akcji nie odstawia.
- Nie, ja nie o tym. O procentach myślałam...
Susan wzruszyła ramionami
- Łe tam. Jak ktoś chce abstynenta, to się nie wiąże z Weasleyem...
Poczuła, że "kompocik", jak Arthur Weasley nazywał płyn, którym ją poczęstował, zaczyna działać. Miękły jej nogi. Przysiadła się do najbliższego stołu, przy którym siedział Lupin i przysadzisty rudy mężczyzna z trzydniowym zarostem i przekrwionymi, podkrążonymi oczami. Wyglądał jak Weasley, który ćwierć wieku temu osiadł na Nokturnie.
Lupin wyglądał niewiele lepiej. Ściśle biorąc, robił wrażenie człowieka, który od trzech dni nie spał, a od dwóch nie trzeźwieje. Najwyraźniej wyprawa po ciało Syriusza nie była miłą wycieczką.
- ...to własssiwie laszego zabiłeś tę Lestrange? - zachrypiał rudy.
Susan zesztywniała. Kiedy w jej rodzinnym domu spotykali się koledzy ojca, nieraz obijały jej się o uszy wspomnienia, kto jakiego śmierciojada załatwił i jakim zaklęciem. Ale dotyczyło to zamierzchłej - według jej standardów - przeszłości. Teraz patrzyła na kogoś, kto zabił człowieka wczoraj czy przedwczoraj.
I był to ktoś, do kogo jej to zupełnie nie pasowało.
Lupin napełnił kieliszek i wychylił duszkiem.
- Bo to zła kobieta była, Dung - powiedział ponuro.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
- Dobra nie była. Fakt - zgodził się tamten. - Niepoczciwa taka.
Spojrzeli w stronę Susan. Pospiesznie sięgnęła po najbliższą butelkę i napełniła najmniejszy dostępny kieliszek. Jakby co, zawsze mogę powiedzieć, że mam, pomyślała nauczona doświadczeniami ostatniego roku w Hogwarcie.
Zaległo niezręczne milczenie.
- Zaś u Weasleyów - powiedział Mundungus, przeciągając sylaby. - Zaskroniec - dodał i pociągnął nieznacznie z kieliszka - wpadł do barszczu.
Lupin dopełnił kieliszek i upił zeń nieco.
- A Aarthuur - powiedział tym samym grobowym tonem i znowu nadpił - co?
Mundungus spojrzał na Susan. Albo raczej spojrzał w stronę Susan. Jego wzrok wyrażał doskonałą bezmyślność.
Lupin patrzył na niego oczami bez wyrazu.
Mundungus sięgnął po pękatą baryłkę z kranikiem i dolał sobie do szklaneczki cieczy, która nieznacznie zadymiła. Pociągnął mocno.
- Arthur - powiedział i zamilkł na chwilę. - Łyżkę odłożył, i powiada - pociągnął nieznacznie - “nie jem”.
Susan rozpaczliwie próbowała znaleźć w tej rozmowie jakiś sens.
- I co? - w grobowym głosie Lupina słychać było nutę zainteresowania. - Nie jadł?!
Mundungus nie odpowiedział od razu. Gdzieś w tle bohater tej dramatycznej opowieści śpiewał na dziadowską nutę o tym, jak Syriusz
...zawarczał "Skończył się szlaban",
A potem zadnią podnosząc nogę,
Z wzgardą obsikał Azkaban".(3)
Obaj pociągnęli jednocześnie.
- Nie - powiedział Mundungus dobitnie.
Znowu dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.
- To - zauważył Lupin tonem człowieka podsumowującego dyskusję o Istocie Bytu - dobrze powiedział.
- Nu, gospoda! - zahuczał Moody, podnosząc kieliszek. - Nasze dieło prawoje, my pobiedim! Za pobiedu!
- Za pobiedu! - poparł go Lupin.
- Że co? - spytała niepewnie Tonks, która jako jedyna w Zakonie nie znała ani słowa po rosyjsku.
- Za zwycięstwo - wyjaśnił Bill i pospiesznie przyłączył się do toastu. Zakarpacki samogon przepłukał gardła Zakonu.
Razcwietali jabłoni i gruszi... zaczął śpiewać Charlie, ale Tonks położyła mu rękę na ustach.
- Wypiłeś za dużo, żeby śpiewać czysto, a myśmy wypili za mało, żeby nam to nie przeszkadzało.
Moody wyraźnie uznał, że i on, i obecni wypili już dosyć. Albo prawie dosyć. Wstał z miejsca.
- Góra! - krzyknął.
Obecni wstali. Wiedzieli, co będzie.
- Za pobiedu!
Wypili kolejny toast.
- Jest wojna?
- Jest!
- Kto zwycięży?
- Myyyy!
- Ura!
- Uraaaaaaaaaaaa!
- Pieśń, kurważ, nasza pieśń! - ryknął Moody.
- Wstawaj, strana ogromnaja! (4) - zaintonował.
Wstawaj na smiertnyj boj -
- podjęli Charlie i Lupin. Po chwili śpiewali już wszyscy. Szyby dzwoniły.
- ...s prokliatoju ordoj!
Pust' jarost' błagorodnaja
Wskipajet kak wołna...
Susan patrzyła na nich z przerażeniem. Słyszała nieraz tę pieśń, śpiewał ją Charlie, śpiewali kiedyś w domu koledzy ojca. Nie znała słów, ale wystarczała podniosła melodia i tytuł. Święta wojna. Dla niej - strzelisty oksymoron. Nigdy nie miała skłonności do pacyfizmu, przystępując do Gwardii Dumbledore'a myślała nie tylko o samoobronie, ale też nie widziała w wojnie nic fascynującego. Wojna oznaczała dla niej klęskę żywiołową, może smutną konieczność, ale nic ponadto. A tu widziała mężczyzn, których wyraz twarzy mówił wyraźnie, że wreszcie ich życie nabrało sensu. I jednym z nich był człowiek, którego kochała. Świętej wojny, cholera, zachciało się mu...
Czy w każdym z nich drzemie takie bezradne dziecko, czy każdy z nich, dotknięty w odpowiednie, nikomu nieznane miejsce, krzyczałby bez słów: "niech ktoś się mną zaopiekuje"?
...idiot wojna narodnaja,
Swiaszczennaja wojna!
Na portrecie w hallu czarnowłosy mugol w mundurze uśmiechał się pod wąsem.
(1) Jan "Bonawentura" Romocki (1926-1944), Modlitwa.
(2) Powroty, sł. i muz. Krzysztof Jurkiewicz.
(3) http://forum.twoj.net/index.php?showtopic=1132
(4) Święta wojna, 1941, sł. Wasilij Lebiediew-Kumacz, muz. Aleksandr Aleksandrow. Refren polski:
I święty niech uderzy gniew
I kipi niby zdrój,
Za wolność przelejemy krew,
Pójdziemy w święty bój!
Epilog.
Welwyn Garden City, piątek/sobota, 21/22 czerwca 1996
Cicho. Ciemno. A oprócz tego, że ciemno, to jeszcze cicho. Gdzieś w dali zawył mugolski autoalarm.
W co ty się pakujesz, dziewczyno, pomyślał, wsłuchując się w spokojny oddech przytulonej do niego istoty. Jutro pogrzeb, a wojna dopiero się zaczyna. Chciałabyś pewnie normalnego faceta, normalnego życia, a kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, normalnego domu. Nic zdrożnego, ale to przecież nie w takich czasach, a jeśli już, to nie z Weasleyem. I ja chciałbym mieć dom, żonę, dzieci i psa, ale...
Przymknął oczy. W uszach stanęła mu piosenka, która wyraźnie ich prześladowała - gdziekolwiek pojawili się w zasięgu słyszalności jakiegoś radia, wcześniej czy później musieli to usłyszeć. Nim wstanie dzień, przebój tamtej wojny. (1) Za każdym razem obiecywał sobie, że tym razem nie będzie mówił o tamtych latach. Nigdy nie dotrzymał słowa.
...Przyjmą kobiety nas pod swój dach
I spójrz - będą śmiać się przez łzy,
Znowu do tańca ktoś zagra nam, może już
Za dzień, za dwa, za noc, za trzy,
Choć nie dziś.
Nie dziś. I nie wiadomo kiedy. To dopiero początek. Gdyby jej się coś stało... apage satanas...
...Dzieci urodzą się nowe nam
I spójrz - będą śmiać się, że my
Znów wspominamy ten podły czas, porę burz...
Żeby jeszcze miał kto wspominać, myślał. I żebyśmy się tego nie wstydzili. I żeby dzieciom było do śmiechu.
On się nie miał kiedy śmiać. Z dzieciństwa nie pamiętał kombatanckich wspomnień z niesprecyzowanej przeszłości, lecz konkretną do bólu teraźniejszość.
Mała czarna sowa siada na parapecie. Rozmowa urywa się. Ojciec odbiera list. Czyta.
- Kto?
- McKinnonowie.
Jedzą dalej w milczeniu.
W kominku zacięta twarz Alastora Moody'ego. Nic nie mówi. Ojciec patrzy pytająco.
Moody kiwa głową. Ojciec kiwa głową. Ubiera się.
- Wrócę, przecież wiesz.
- Daj Boże.
Rysuje mu krzyż na czole. Nigdy tak nie robiła.
- Mamo - tłumaczy z całą swoją dziesięcioletnią powagą najstarszy mężczyzna w domu - nie martw się, złego diabli nie biorą!
Ojciec ściska mamę. Bliźniacy siedzą mu na ramionach. Z boku tulą się do niego David i Percy.
Próbuje znaleźć dla siebie jakieś miejsce w tym kłębie.
- Poczekaj - strofuje go Bill. - Najpierw kobiety i dzieci.
...choć nie dziś,
Za rok, za dzień doczekasz się -
Wstanie świt.
Pogłaskał ją po włosach.
- Dobranoc, panno Bones.
- Dobranoc, panie profesorze - wymamrotała, wygodniej układając głowę na jego piersi.
Z półpiętra rozległo się bicie wielkiego szafkowego zegara. Od trzech godzin był dwudziesty drugi czerwca.
KONIEC
(1) Sł. Agnieszka Osiecka, muz. Edmund Fetting, z filmu Prawo i pięść.
Ciąg dalszy w fanfikcie tegoż autora Pogrzeb i stypa