Shadows of Memories
- Wiesz, w tym momencie, zachowujesz się jak dziwka. Nie, jak kurwa. Dziwka bierze, chociaż pieniądze a ty sprzedawałeś się za prezenciki i wygodne mieszkanie.
Wiedziałem, że to, co powiedziała było prawdą, tylko jakoś do tej pory nie zauważałem tego, dopóki ktoś mi tego nie powiedział prosto w oczy. Czułem się teraz taki brudny.
Wróciłem do domu, do miejsca, które kojarzyło się teraz tylko ze wstydem. May miała rację. Byłem najgorszą kurwą. Zaparzyłem świeżej herbaty i usiadłem w salonie, na wielkim fotelu koło okna. Na ulicach jasno oświetlonych latarniami, przemykały samochody, tworząc jednolitą plamę świateł. Ciekawie odbijały się w szybie i szklanym stoliku. Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. To pewnie ktoś do Rikiego. Nie miałem ochoty podnosić się i rozmawiać z kimkolwiek o czymkolwiek a w szczególności o nim. Puściłem hałas koło uszu i wpatrzyłem się w miejski krajobraz, siedem pięter poniżej mnie. Włączyła się automatyczna sekretarka.
- Mat, gdzie ty jesteś o tej porze? Nieważne. Jestem w firmie. Wyjeżdżam w delegację i nie będzie mnie tydzień. Jak wrócę to coś ci dam.
Po moich policzkach popłynęły ciepłe łzy. Kiedy usłyszałem jego głos zrobiło mi się tak wstyd, że miałem ochotę zniknąć, rozpłynąć się i już nigdy nie pojawić. Poczułem do siebie tak niewiarygodna odrazę. Nawet potoki łez nie zmyją mego brudu.
Obudziłem się na fotelu, owinięty w narzutę. W miejscu gdzie jej dotykałem twarzą była cała mokra. Nie wiem ile płakałem, ale widocznie musiałem zasnąć z wyczerpania całkiem niedawno sądząc po wilgotnym okryciu i bólu gardła. Niechętnie wstałem i poszedłem do kuchni. Wstawiłem wodę i wróciłem do salonu. Dziś miałem na południe do szkoły, więc mogłem się w spokoju umyć i doprowadzić do stanu używalności. Zabrałem kubek i poczłapałem z powrotem do kuchni. Zielona herbata będzie na mój dzisiejszy humor odpowiednia. Odczekałem chwilkę aż się zaparzy i wyszedłem do łazienki z parującym kubkiem. Miałem się wykąpać, ale wolałem nie ryzykować kolejnego napadu płaczu. Wziąłem szybki prysznic i szczelnie owinięty w szlafrok, z kubkiem nietkniętej herbaty w ręku, usiadłem w salonie. Dziesiąta. Można by się ubrać. Z westchnieniem wstałem i udałem się do sypialni. Znów poczułem uścisk w gardle. Szybko zabrałem z szafy ubrania i wybiegłem z pokoju. Ubrałem się w salonie.
Wróciłem do domu padnięty. Osiem godzin w szkole z pustym żołądkiem to nie jest dobry pomysł. O ile dobrze pamiętam to w lodówce powinna się znajdować wczorajsza potrawka z kurczaka. Nie myliłem się. Odgrzałem jedzenie i szybko zjadłem. Miałem iść do internatu, ale o tej porze już nic nie załatwię. Będę musiał to zrobić jutro po szkole. Przyniosłem sobie koc i ułożyłem się na fotelu w salonie.
Załatwiłem sobie miejsce w internacie, ale będę mógł się przenieść dopiero za tydzień, gdy zacznie się nowy miesiąc. Wieczorem wracał Riki, więc już teraz się wyprowadzałem, nie chciałem widzieć go, nie chciałem żeby mnie dotykał i prosił żebym został. Pakowałem do plecaka różne drobiazgi, które jeszcze zostały. Komputer wywiozłem kilka dni temu, tak jak większość ubrań i książek. Przez tydzień się pomęczę z dojeżdżaniem, a potem pójdę do internatu. Jeszcze tylko kilka płyt i kubek. Usłyszałem dzwonek do drzwi. Nie chciało mi się otwierać, więc krzyknąłem tylko żeby wejść.
- Jest Riki? - Do mieszkania wszedł mężczyzna odziany w czarne skóry, z blond czupryną.
- Nie, będzie dopiero wieczorem.
- A ty, co? Wyprowadzasz się? - Rozejrzał się ciekawie po pokoju.
- Tak.
- Nie poczekasz na niego?
- Nie.
- Jak chcesz. Na razie, mały!
Drzwi skrzypnęły i gość sobie poszedł. Jeden ze znajomych Rikiego, Andrew. Przychodził tu dość często i znał relacje między mną a Rikim. Dlatego zdziwiła mnie trochę jego reakcja. Jakby myślał, że Riki o wszystkim wie. Wsadziłem ostatnie rzeczy i położyłem klucze do mieszkania na szklanym stoliku obok karteczki z napisem: „Już nigdy nie wrócę”. Wziąłem plecak i wyszedłem.
Przez to dojeżdżanie rozchorowałem się i leżałem w domu już drugi tydzień. Kilka dni po tym jak się wyprowadziłem zadzwonił. Nie rozpoznał mnie przez telefon i wziął mnie za mojego ojca. Wykorzystałem to i powiedziałem, że wyjechałem. Chyba uwierzył, bo już nie zadzwonił więcej. A może znalazł sobie inną dziwkę. Niewiele mnie to obchodziło. Większość znajomych zostawiłem w szkole, ale nie byłem sam. Prawie codziennie przychodził mój przyjaciel z dawnych jeszcze czasów. Zanim zachorowałem, spotkałem się z May. Od razu wiedziała, że się wyprowadziłem. Te wydarzenia wywarły na mnie swoje piętno. Zmizerniałem, przycichłem. I uwadze Michaela to nie umknęło. Z góry przeprosiłem go, że nic nie powiedziałem wcześniej i poprosiłem o wybaczenie. Opowiedziałem mu o tym, co się działo u Rikiego, jak płaciłem za luksusy, o rozmowie z May, o wyprowadzce. Kiedy wszystko już powiedziałem prychnął, nie ukrywając dezaprobaty.
- May miała rację. Zachowałeś się jak ostatnia kurwa.
- Wiem. I strasznie źle się przez to czuję. Uświadomiłem sobie, że sex z nim wcale nie sprawiał mi przyjemności.
- Trochę późno się kapnąłeś.
- Lepiej późno niż wcale. Przynajmniej się w nim nie zakochałem - uśmiechnąłem się blado. Jakieś niedopowiedzenie zawisło między nami i zapanowała nieprzyjemna cisza, w trakcie, której zrozumiałem sens wypowiedzianych przeze mnie słów. Michael też zrozumiał.
- Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś?
- Byłeś moim jedynym przyjacielem, nie chciałem Cię stracić. Bałem się, że jeśli Ci powiem, będziesz zły i odejdziesz.
- Dlaczego ja wszystkiego dowiaduję się zawsze ostatni... - Westchnął zrezygnowany.
- Nie jesteś zły? - Szepnąłem.
- Jasne, że nie. Ale powinieneś mi wcześniej powiedzieć. Za te tajemnice masz ode mnie kopniaka, jak tylko wyzdrowiejesz. - Uśmiechnął się.
- Jesteś kochany! - Rzuciłem mu się na szyję, tak jak zawsze to robiłem.
- Tylko mów mi wszystko, ok.?
- Ok.
Powoli wracałem do zdrowia. Zaczynałem również zapominać o moim upokorzenie. May miała rację i dobrze o tym wiedziałem, a mimo to nie umiałem nad tym przejść do porządku dziennego. Oddałem się jedynie za luksus i choć wiem, że nie byłem ani pierwszy ani ostatni w historii, to nie umiałem spojrzeć sobie w twarz i powiedzieć „jestem czysty, to nic złego”, nie umiałem już żyć tak jak dawniej; śmiać się z byle czego i włóczyć się godzinami po mieście ku rozpaczy rodziców, na wszystko patrzeć z uśmiechem i kochać wszystko wokół. Naprawdę nisko upadłem i mimo wszelkich starań, nie umiałem sobie z tym poradzić i żyć jak dawniej, bo wiedziałem, gdzieś w głębi duszy, że to jest już niemożliwe, coś się we mnie wypaliło, zgasło i nie wróci. Straciłem jakąś cząstkę siebie: szacunek do swojej osoby. Jak ktoś mógł mnie szanować, skoro sam traktowałem siebie jak szmatę? Tak bardzo bym chciał żeby to się nigdy nie stało... Czułem jak ciepłe łzy znaczą wąską i mokrą drogę przez moje policzki, uszy, szyje i giną we włosach...
Do końca tygodnia miałem jeszcze wolne. Już nie leżałem w łóżku, ale nadal byłem osłabiony. Miesiąc. Tyle mnie nie było dla świata. Ale to nawet lepiej, bo nie mógłbym tym wszystkim ludziom spojrzeć w twarz, choć i tak na pewno nikt nie wie. Ale kiedyś trzeba wrócić i stawić czoło własnym słabościom. Tyle, że ja nie bardzo miałem na to ochotę. Z nosem przy monitorze potrafiłem siedzieć długie godziny i zaczytywać się w miłosne opowiadania, sam jednak nie mając natchnienia do pisania. Czasem leżałem na łóżku i tępym wzrokiem wpatrywałem się w sufit. Przychodziła do mnie wtedy moja młodsza siostra, Lisa. Kładła się obok mnie i zwijała w kłębek z głową na mojej piersi. Cichutkim głosikiem mówiła:
- Kocham Cię, Matti. Ty zawsze tu będziesz, prawda?
I z tak bezgraniczną miłością i nadzieją wpatrywała się w moje oczy, że nawet kiedy miałem najpodlejszy humor, uśmiechałem się do niej ciepło, jednak z tą odrobiną smutku. Lisa miała dopiero 4 lata, ale była niesamowicie bystra i mądra. Ilekroć się uśmiechałem, mówiła że będzie lepiej. Tak bardzo chciałbym w to wierzyć, tak bardzo bym chciał... Szósta. Miałem zadzwonić do May godzinę temu. Będzie zła. Wyszedłem po słuchawkę telefonu i zamknąwszy drzwi do pokoju, usiadłem przy biurku. Wystukałem numer i czekałem.
- Halo? - W słuchawce usłyszałem zmęczony, trochę ochrypły, niewątpliwie męski głos. Czyżby May nie było? Zawsze ona odbiera telefony, więc zapewne to ktoś z jej rodziny.
- Halo? - Głos powtórzył się. Otrząsnąłem się z zamyślenia.
- Dzień dobry. Jest May? - Mężczyzna w słuchawce prychnął.
- Nie dość, że mnie obudziłeś, kimkolwiek jesteś, to jeszcze zadajesz głupie pytania o miesiąc.
- Umm, May to moja przyjaciółka. Ale to chyba pomyłka...
- Do widzenia.
- Do widzenia i.. - Mężczyzna odłożył słuchawkę - przepraszam, że pana obudziłem..
Wymamrotałem wyłączając telefon. Poszedłem odnieść słuchawkę i zerknąłem na wyświetlacz. Nie zauważyłem tego wybierając numer. Początek numeru istotnie należał do May, ale resztę, z przyzwyczajenia, wystukałem do Rikiego. Poczułem jak w moim gardle przesuwa się jakaś gula. Zacisnąłem powieki, czując pod nimi niebezpieczne pieczenie. Z korytarza wysunęła się Lisa. Owinęła swe łapki wokół moich ud i przycisnęła się do mnie mocno. Położyłem jej rękę na głowę i potargałem jej włoski. Prześliczne pacholę. Któż mógłby jej nie kochać? Wziąłem ją na ręce i poszliśmy do mojego pokoju.
Niezbyt szybko acz nieubłaganie zbliżały się święta. Wczoraj wróciłem do szkoły. Czułem się dość dziwnie, ale dzięki May udało mi się przesiedzieć cały dzień. Kobieta, u której mieszkała na stancji, kazała jej się wynosić, bo sprowadziła sobie jakiegoś kochanka, w związku z tym May przeprowadziła się do internatu. Oficjalnie nie mogliśmy mieć tego samego pokoju, ale trochę kombinowania i zajęliśmy mały, dwu osobowy pokoik. Z zaległościami musiałem sobie szybko poradzić, bo zbliżał się koniec semestru i można by jakoś wyglądać z ocenami. Powoli zaczynałem wracać do dawnego życia, choć jak nie omieszkała zauważyć May, nadal nie wracałem do siebie. Ona i Michael wierzyli we mnie, nawet Lisa, tylko mi trudno było znów w siebie uwierzyć.
Przechadzałem się zatłoczonymi uliczkami już chyba ze trzy godziny i nie było jak na razie możliwości, by już zakończyć ten spacer. Mianowicie dlatego, że szukałem prezentu dla mojej Kruszynki. W zasadzie to nawet nie wiem czego szukam. Lisa raczej nie ma bardzo sprecyzowanego gustu, lecz jest dość wybredna. Na końcu długiej ulicy zamajaczył mi wielki hipermarket. Raczej nie chodzę za prezentami do hipermarketów, ale w akcie desperacji mogłem udać się i tam.
Przedświąteczna gorączka trwała wszędzie. Choć wtorkowe popołudnie nie było dość dogodną porą na robienie wielkich zakupów to ludzi było dość sporo. Z koszykiem pod pachą i ręką na portfelu przedzierałem się między wielkimi regałami z najdziwniejszymi w świecie rzeczami. Pełno tu było najróżniejszego towaru, od bazarowego szmelcu po markowe gadżety. No cóż, trudno się dziwić. Nie zwracając na nic uwagi, sunąłem dalej w poszukiwaniu wymarzonego prezentu. Jakież było moje zdziwienie, gdy potykając się o wyrzucone z kosza buty, zamiast upaść na zielone płytki, upadłem, na równie zdziwionego co ja, staruszka. Grzecznie przeprosiłem go i odwróciłem do tyłu po mój koszyk. Kilka regałów dalej stało trzech chłopaków. Wydali mi się znajomi, choć nie znałem ich osobiście. Słyszałem jednak, że nie zaliczają się raczej do osób, które buszują po sklepach. No cóż. Chyba świąteczna gorączka udzieliła się również im. Zebrałem się wreszcie i ruszyłem dalej. Skoro już tu jestem, to można by coś kupić słodkiego. Jutro luźne lekcje, więc może zrobimy sobie z May miły wieczorek? Na pewno się zgodzi. Poza tym trochę słodkości dla Lisy nie zawadzi. Tylko co tu wybrać? Stałem między setką różnych smakołyków i nie miałem pojęcia co wziąć. Chwila namysłu... Co to? Wśród sterty wafelków leżał miś. Całkiem spory, jasnobrązowy z czarnymi jak węgielki oczyma i łatkami na futerku. I taki miły w dotyku. Ktoś go zostawił? Nie, przecież ma metkę. Ale stoisko z zabawkami jest na samym początku a ja już jestem dobrze za połową! No nic, odniosę go, jak będę wracał. Ale on patrzy na mnie TAKIMI oczyma. Oj, no dobrze, zobaczę ile kosztujesz. Czytnik cen był zaledwie kilka kroków ode mnie. Przystawiłem jego metkę do urządzenia, które wyświetliło:
::mis-sredni 19,90::
Tylko tyle? Ktoś już mógł się pofatygować i go odnieść. No to co mały? Wracamy?... Dałbym sobie uciąć każdą część ciała osobno, on posmutniał. Wiem, jak to brzmi, ale ona naprawdę posmutniał. Ściskając go w ręce rozważałem możliwość kupienia go. Chyba chciał żebym na niego trafił. Dobrze średni misiu. Chyba kilka najbliższych dni spędzimy razem. Uśmiechnąłem się i on też. Niezwykły miś, słowo daję. I nawet wybór słodyczy przyszedł mi łatwiej. Dla Lisy wybrałem jej ulubione owocowe ciągutki, a dla mnie karmelki. Mniam.
Razem ze słodyczami i średnim misiem ruszyłem do kas. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że ktoś za mną idzie. Z początku wydało mi się to normalne, bo tu jest dużo ludzi, jednak po kilku minutach doszedłem do wniosku, że to już nie jest normalne. Przystanąłem przy regale z płytami i spojrzałem w kierunku z którego przyszedłem. Przy końcu regału stało trzech tych samych chłopaków, co wcześniej. Śledzą mnie? Uświadomiłem sobie, że już ich dzisiaj widziałem na przystanku, kiedy jechałem na miasto. Łażą za mną cały dzień? Nie myśląc więcej pospieszyłem do najbliższej kasy i zapłaciwszy opuściłem szybko budynek. Na dworze było już ciemno i tylko latarnie i wystawy sklepowe rozjaśniały mrok nocy, rzucając kolorowe refleksy na przechodniów. Spuściłem głowę i jeszcze przyspieszyłem kroku. Nie wiem czego ode mnie chcieli, ale nie miałem najmniejszej ochoty się dowiadywać. Po raz kolejny moja naiwność dała znać o sobie. Okej średni misiu. Trzymaj się, bo przyspieszamy. Mój chód przeobraził się w trucht i stałby się galopem, gdyby coś mi nie przeszkodziło. A w zasadzie ktoś. Stał przede mną dość wysoki, na oko dwudziestopięcioletni mężczyzna, o jasnobrązowych włosach i ciemnych oczach. Przytrzymywał mnie za ramiona i wpatrywał się we mnie ewidentnie chcąc o coś zapytać.
- Przepraszam - szepnąłem - Gonią mnie...
Moje słowa były ledwo słyszalne. Skuliłem się w sobie i zadrżałem. Słyszałem za sobą stukot butów na mokrym bruku. Chciałem się wyrwać i uciec dalej, ale w tym momencie mężczyzna otulił mnie płaszczem i zasłonił ciałem przed widokiem prześladowców. Widziałem tylko ciemność jego swetra. Słyszałem jak wybiegają zza rogu uliczki i biegną w naszym kierunku. Zwolnili, ale nie zatrzymali się. Nie wiedziałem co się dzieje i nie chciałem ryzykować i wychylać się. Mocniej wciągnąłem powietrze zmieszane z zapachem mężczyzny. Pachniał świeżością i czymś bardzo ulotnym. Zacisnąłem powieki w oczekiwaniu. Nagle kroki przybliżyły się i oddaliły śpiesznie. Mężczyzna jeszcze chwilkę okrywał mnie. Czułem, że rozgląda się nerwowo i odkrywa mnie. Nadal miałem zamknięte oczy i jedynie czułem na sobie jego wzrok.
- Już dobrze? - Zapytał mnie. Jego głos brzmiał dziwnie znajomo, choć troszeczkę inaczej.
- Chyba, chyba tak - wymamrotałem. Moja nieśmiałość. Choć nie wiem jakbym z nią nie walczył, zawsze wyłaziła w najmniej spodziewanych momentach. To mi chyba nie ułatwi życia. Westchnąłem i zebrałem siatki ze śniegu. - Dziękuję panu. I przepraszam, że pana obudziłem.
- Ale ja wcale nie śpię - zaśmiał się. No tak. Znowu gafa...
- Umm, to znaczy... Kiedyś pana obudziłem..i..ja..bardzo przepraszam za to.
- Nie śpię, ale mimo to nie bardzo rozumiem co chcesz powiedzieć i o co ci chodzi.
- Ja...ja kiedyś zadzwoniłem do pana...przez przypadek...i obudziłem pana... - boże czemu to zawsze spotyka mnie?
- Nie gniewam się. - uśmiechnął się. Tyle że to był smutny uśmiech, tak jak i wcześniejszy śmiech. Czy można mieć smutny uśmiech? - Może Cię podrzucić?
- Um, chętnie.
Niepewnie poszedłem za nim w stronę niewielkiego parkingu. Myślałem, że ujrzę kolejną furę pokroju Rikiego, ale się mocno zdziwiłem widząc dość starego forda. Bez słowa wsiadłem do pojazdu i zapiąłem pasy. Czarnowłosy zrobił to samo. Odpalił samochód i zapytał gdzie ma mnie podwieźć. Szepnąłem, że do internatu i zapadłem się głębiej w fotel. Kierowca widząc to powiedział.
- Może to nie jest luksusowe auto, ale lubię go - i znów ten uśmiech. To dziwne, ale coś w nim przyciągało uwagę. Nie wiedziałem co mam odpowiedzieć, więc milczałem. Chyba trochę źle to odebrał, bo uśmiech zszedł z jego twarzy i wpatrzył się w ulicę przed sobą. Odgarnął włosy za ucho i podrapał po szyi. Spojrzał na mnie. Poczułem jak ciepło wypływa na moje policzki, które zapewne teraz wyglądają jak pomidor. Spuściłem głowę, chcąc ukryć moje zawstydzenie. Facet chyba zdał sobie sprawę z mego zakłopotania i przyspieszył. Byliśmy już prawie pod internatem, kiedy w jakiś cudowny sposób udało mi się zwalczyć skurcz gardła i powiedzieć.
- Dziękuję panu. Bardzo mi pan pomógł. Ja...ja nie...umm może się pan poczęstuje? - wypaliłem, wyciągając w jego kierunku karmelki. Poczęstował się kilkoma cukierkami, jednego zjadł od razu a resztę schował do kieszeni płaszcza.
- Ian. - usłyszałem nagle i nie bardzo zrozumiałem. - Ian, - powtórzył - tak mam na imię.
- Mathew - samochód zatrzymał się pod blokiem i Ian podał mi dłoń. Niepewnie ją ścisnąłem.
- Uważaj na siebie, Matti - uśmiechnął się. Zupełnie nie wiedziałem co mam zrobić. Skinąłem lekko głową i wysiadłem z samochodu.
Szalony wieczór z May przerodził się w jedynie ciekawy wieczór z May. Nie wiem, dlaczego, ale przed oczami ciągle stawała mi postać Iana. Ofiarował mi pomoc w zasadzie za garść cukierków, osobie, której przecież w cale nie znał. Nie pasował do tego świata, do tej rzeczywistości, gdzie kłamstwo i pieniądz ma większą moc niźli prawda i przyjaźń. Jakby zapewne powiedziała May, idealnie pasował do takiego naiwniaka jak ja. Z rozmyślań wyrwała mnie jej ciepła dłoń, dotykająca mojej własnej.
- Coś się stało? - jej głos pytał, lecz jej oczy stwierdzały raczej ten fakt.
- Wiesz..ja...
- Matti, zachowujesz się jak dziecko, wiesz? Nikogo nie chcesz zadręczać swoimi problemami, tak? Dobrze, tyle, że to one kiedyś zadręczą ciebie. Co się stało?
- Spotkałem dziś kogoś...
- Ktoś od Rikiego?
- Nie...
- Więc?
- Byłem w markecie i zauważyłem, że ktoś za mną idzie. Szybko zapłaciłem i wybiegłem stamtąd. Oni nadal za mną szli. Ja przestraszyłem się i zacząłem biec. Wtedy wpadłem na kogoś. Nie miałem już siły, bałem się. Wyszeptałem tylko, że ktoś mnie goni, a on okrył mnie swoim płaszczem i zasłonił. Tamci przebiegli a on odwiózł mnie tutaj. Pomógł mi jedynie za garść cukierków.
- Żeście się dobrali - sarknęła.
- May - jęknąłem przeciągle.
- A nie mam racji? No sam powiedz chodząca sierotko. A po tej sprawie z Rikim zamiast spoważnieć robisz się jeszcze bardziej naiwny i nieśmiały. Matti nie rozumiem cię.
- Ja sam siebie nie rozumiem. May ja nie wiem, co mam robić - pierwsze łzy toczyły się po moich policzkach. Przytuliła mnie do siebie a ja czując oparcie duchowe, otworzyłem się.
- To, co zrobiłem nie daje mi spokoju. Czuję się taki brudny. I choć nie wiem ile łez bym wylał, to nie zmyję z siebie tego uczucia. Wy...wy nadal we mnie wierzycie, ale ja już nie mam siły...ja po prostu nie mam siły...to za dużo jak dla mnie. May ja...ja już chyba nie chce żyć..
- Matti, nie mów tak, słyszysz?! Nie mów! - potrząsnęła mną i rozpłakała się. - Nie mów tak...
Nie wiem jak znalazłem się w łóżku ani nie wiem, kiedy. Znów doceniłem wartość późnego zaczynania zajęć. May nie było w pokoju, zapewne wyszła do znajomych. Chyba długo wczoraj płakałem, bo bolało mnie gardło i głowa, a ponadto miałem opuchniętą twarz i czerwone oczy. Ale chociaż na duszy było mi troszeczkę lżej. Chyba naprawdę jestem trochę zbyt delikatny. Może kąpiel? To chyba najlepszy pomysł, na jaki wpadłem od jakiegoś czasu. No i może ten pomysł z hipermarketem. Spojrzałem na torby. Hm w jednej są nie zjedzone wczoraj karmelki. Na śniadanie na razie nie mam co liczyć, więc chociaż tyle. Um, co to? W reklamówce z cukierkami coś błyszczało. Guzik? Skąd to się tu wzięło? Ja nie miałem koszuli, kasjerka też nie. Czyżby to guzik Iana? Ale skąd?
Sunąłem niespiesznie po szkolnym korytarzu. Już do domu, tylko gdzie jest May? Znowu się gdzieś zagadała i spóźni się. Przedziwna dziewczyna. Jak jej starcza sił by pocieszać mnie, plotkować z dziewczynami i jeszcze zajmować się sobą? Ona czegoś przypadkiem nie bierze? Ktoś trącił mnie w ramię.
- Słyszałem, że umiesz znikać, Mat. - nie bardzo wiedziałem, o co chodziło Dave'owi.
- ?
- Nie udawaj. Garry i jego zgraja śledzili cię wczoraj a ty im po prostu rozpłynąłeś się w powietrzu. Do tego jeszcze ten koleś.
- Jaki koleś?
- Ten co właśnie gada z dyrem. Garry narobił w gacie i zwiał, bo tego gościa widzieli wczoraj, jak cię szukali.
Teraz już z trwogą spojrzałem w kierunku, jaki wskazywał mi Dave. Naprzeciwko gestykulującego grubaska stał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu do samej ziemi. Pół długie, szarobrązowe włosy nieznacznie falowały. Ale co ON tu robi? Wpatrywałem się w jego plecy nie mogąc znaleźć żadnego sensownego powodu dla którego on tu jest. Nawet nie zauważyłem kiedy przybliżył się na tyle, że nie miałem już możliwości uniknięcia tego spotkania. Szedł korytarzem i chyba nie rozpoznał mnie, taką przynajmniej miałem nadzieję. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
- Cześć. - zagadnął zaskoczony i podał mi dłoń.
- Cześć - również nie ukrywałem zdumienia. Oczy chyba wszystkich dziewczyn skierowały się na nas. Poczułem się dziwnie. Ian chyba też, bo chrząknął znacząco i zapytał.
- Idziesz do domu?
- W zasadzie to jeszcze nie. - wolnym krokiem kierowaliśmy się do wyjścia. Przez oszklone drzwi widziałem ciemność panującej już nocy, rozświetlanej jedynie latarniami.
- Czekasz na kogoś?
- Um, tak.
Wyszliśmy przed budynek i stanęliśmy. Nerwowo spojrzałem na zegarek. May była spóźniona już dobre 20 minut. Chyba się już nie pojawi. Westchnąłem i podniosłem głowę. Dopiero teraz zobaczyłem, że Ian mi się przygląda. Jego czerwone w tym świetle oczy, patrzyły na mnie ciekawie z odrobiną smutku i tęsknoty. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie mogłem oderwać od niego oczu, jakby trzymał moją głowę i kazał patrzeć tylko w tym jednym kierunku. Z tego stanu wyrwał mnie głośny okrzyk Dave'a.
- Mat, Mat! Czekaj! - podbiegł do mnie i dał mi małą karteczkę, popatrzył na nas chwilkę i poszedł dalej. Rozwinąłem notatkę i przeczytałem. Była od May.
- Chyba nie mam już na co czekać. - uśmiechnąłem się blado. Teraz to już chciałem iść tylko spać. Byłem tak niesamowicie zmęczony, że zaczynałem już tracić grunt spod moich nóg.
Obudziłem się czując na twarzy promienie słońca. Niezbyt mocne, jednak przez szybę były wystarczające aby mnie wyrwać objęciom snu. Będąc jeszcze w stanie odrętwienia nie zastanawiałem się co robi słońce w moim pokoju, gdzie okna wychodzą na północ. A może...
Otworzyłem natychmiast oczy i nakazałem sobie obudzić się zupełnie.
Leżałem w przestronnym pokoju, na zaścielonym na zielono łożu. Łożu, bo inaczej tego nie można było nazwać. Było ogromne. Po drewnianej oprawie sądziłem, że jest stare. Może nawet antyczne? Cały pokuj zachowany był w ciemnym drewnie i zieleni. Ciemnozielone zasłony, kilka tonów jaśniejszy dywan, krzesło w kącie pokoju o jasnej draperii i pościel. Miękka i pachnąca. Tylko co ja w niej robiłem? Usłyszałem brzęk klamki i szelest drzwi. Z przerażeniem spojrzałem na nie. Zza nich wyłoniła się ciemna postać. Czarny półgolf idealnie dopasowany do ciała, czarne spodnie opinające szczupłe nogi, włosy opadające na twarz.
- Ian? - szepnąłem, a mężczyzna wysunął się z cienia w którym do tej pory stał.
- Przepraszam. Wczoraj zasłabłeś przed szkołą i odwiozłem cię do internatu, ale było już zamknięte. Zabrałem cię więc do mnie. I jeszcze raz przepraszam.
- To ja powinienem przeprosić. - ścisnąłem pościel w dłoniach. - Przeprosić i podziękować.
Twarz Iana wyrażała zdziwienie i nie bardzo wiedziałem dlaczego.
- Już dwa razy mi pomogłeś. Dziękuję.
- Nie masz za co. - uśmiechnął się do mnie. Znów smutno. - Może coś zjesz, co? Nie wyglądasz najlepiej.
- Chyba...chyba masz rację. - niechętnie wstałem z łóżka i odkryłem, że spałem w spodniach i koszulce. Za moim wzrokiem powędrował wzrok mężczyzny.
- Nie chciałem cię budzić, więc zdjąłem ci jedynie bluzę. Zanim wyjdziesz, będziesz mógł się odświeżyć. No a teraz choć coś zjeść.
Poszedłem za mężczyzna do kuchni, mijając po drodze salon. Był bardzo duży i jasny. Duże okno osłonięte cienko plecioną firanką w kolorze kości słoniowej wpuszczało do pokoju miły blask. Na jednej ze ścian znajdował się kominek a przed nim ustawiona była beżowa kanapa. Oprócz tego stał tam jeszcze drewniany stół, dwa fotele, kilka kwiatów; w kącie stał telewizor i mała wieża. Całe pomieszczenie sprawiało raczej wrażenie skromnego. A wszystko w odcieniach brązu, złota i beżu.
Wślizgnąłem się za mężczyzną do kuchni i od razu usiadłem na krześle. I tu było bardzo gustownie, choć skromnie. Brązowa podłoga i lekko pomarańczowe, małe płytki na ścianach w części gospodarczej, obite korkiem ściany w części jadalnej. Okno z rudawymi zasłonkami i firanką w kolorze zboża. Drewniany stół i kilka drewnianych krzeseł. A na ścianach półki z mnóstwem małych słoiczków z najróżniejszymi przyprawami świata. Nad kuchenką, zawieszone na okapie, zwisały `głową w dół' czerwone papryczki i suszone zioła. Naprawdę miły widok. Jak w jakiejś chatce z pogranicza czasów.
- Na co masz ochotę? Mogą być jajka na bekonie?
- Yhym - mruknąłem nadal rozglądając się po pomieszczeniu. Przez drzwi widziałem naprzeciw kuchni dwie pary zamkniętych drzwi a kiedy tu szliśmy jeszcze dwie inne pary. Z rozmyślań wyrwał mnie stawiany przede mną parujący kubek a jego właściciel patrzył na mnie uważnie. Dopiero teraz dostrzegłem, że jego oczy są złote. I takie smutne i, i jeszcze coś w nich było, ale nie umiałem nazwać tego.
- Masz ładne mieszkanie - powiedziałem podnosząc kubek do ust.
- Cieszę się, że ci się podoba. - powiedział odwracając się w stronę kuchenki, gdzie lekko skwierczało śniadanie. Po chwili znalazło się na talerzu przed moim nosem. Muszę powiedzieć, że nieźle wwiercało się w nozdrza. Wdychałem przez chwilkę słodki zapach i zabrałem się ochoczo za jedzenie.
- Smakuje Ci? - zapytał mnie znad swojej porcji.
- Bardzo.
- Chyba już dziś nie pójdziesz do szkoły - uśmiechnął się.
- Chyba nie - przyznałem cicho. Zegar na ścianie wskazywał jedenastą za dwie a dziś lekcje zaczynałem od wpół do dziewiątej. Już wczoraj chciałem sobie zrobić wolne. Tylko pewnie May się martwi.
- Um, mogę zadzwonić? - zapytałem niepewnie, zapatrzony w ciemny płyn w kubku odbijającym moje trochę niepewne oczy. - Moja koleżanka na pewno się martwi.
- Proszę. - podał mi telefon a sam wziął talerze i oddalił się. Szybko wystukałem numer.
- May?
- Mat, to ty? Co się z tobą dzieje? Gdzie ty jesteś?
- Nic mi nie jest. Wczoraj przed szkołą zasłabłem i... - przerwała mi w pół zdania.
- Jak to zasłabłeś?
- Normalnie - wzruszyłem ramionami.
- Jak to normalnie?! Z tobą coś się dzieje, Mat! Gdzie ty w ogóle jesteś, co?
Zakryłem słuchawkę dłonią i zapytałem.
- Ian, gdzie ja jestem?
Jednak nie zdążył mi odpowiedzieć, bo May krzyknęła w słuchawce.
- Jesteś u tego rycerza?! Mat, co ci znowu do głowy strzeliło? Jeśli to się skończy tak jak z Rikim, to...
- May, daj spokój. To się nie powtórzy. Nigdy. Będę po południu w internacie.
- Będziesz musiał mi wszystko wyjaśnić.
- Dobrze. To na razie.
- Matti, martwię się o ciebie.
- Wiem. Cześć.
- Cześć.
Rozłączyłem się i odłożyłem słuchawkę na stół. Wziąłem kubek i zapatrzyłem się w jego zawartość.
- Wszystko w porządku? - zapytał mnie, siadając naprzeciwko.
- Chyba. - nadal wpatrywałem się w ciecz.
- Jeśli chcesz, to możesz tu chwilkę posiedzieć. Ja muszę wyjść. - zawiesił głos, oczekując na moją odpowiedz.
- Nie, chyba już pójdę.
- Na pewno?
- Tak. May będzie na mnie czekać.
- To do niej dzwoniłeś?
- Um, tak. Naprawdę, muszę już wracać i tak już zbyt dużo czasu ci zająłem.
- Skądże, ale jeśli chcesz jechać. Twoje rzeczy leżą w salonie.
Odstawiłem kubek i wyszedłem do salonu. Założyłem bluzę, buty i płaszcz; plecak zarzuciłem na plecy. Kiedy doszedłem do kuchni, Ian już stał ubrany przy otwartych drzwiach i czekał aby je za mną zamknąć. Opuściłem mieszkanie, rzucając jeszcze na nie przelotne spojrzenie. Zjechaliśmy windą do garaży i wsiedliśmy do samochodu. Ian odpalił go i płynnie wyjechaliśmy, dołączając do ruchu na drodze. Zapanowała chwilowa cisza.
- Ian? - mężczyzna spojrzał na mnie i zaraz znów zapatrzył się na drogę przed sobą - Ile masz tak w ogóle lat?
- 27, a ty?
- 17.
- Wyglądasz na trochę mniej, wiesz? Jesteś drobnej budowy i w ogóle taki delikatny.
Poczułem, że się trochę czerwienie, ale nie tak jak za pierwszym razem gdy jechaliśmy razem.
- Ty też wyglądasz na mniej. - wymamrotałem ledwo co. Zapatrzyłem się w mijany krajobraz. Tak, jestem zbyt delikatny, a ta cała sytuacja wykańcza mnie. Ale sam muszę sobie z tym poradzić. Westchnąłem.
- Widzę, że coś cię ciągle trapi.
Uśmiechnąłem się lekko, aby zaprzeczyć temu co powiedział, jednak on nie dawał się tak łatwo zwieść. Tymi smutnymi oczyma, które wydawały się widzieć już wszystko, wpatrywał się i jakby odgadywał wszystkie myśli, pragnienia. Jakby po prostu rozumiał. May umiała słuchać, pocieszyć, ale nie rozumiała.
Reszta drogi upłynęła nam w milczeniu. Ian zatrzymał się przed internatem i wyciągnął ku mnie dłoń, drgnąłem odruchowo, widząc moją twarz, zabrał ją szybko. Odruch, tylko tyle, a przecierał cieniutką linię zaufania między nami.
- Przepraszam. - cofnął się lekko. Jakiś grymas przebiegł przez jego twarz, jednak zaraz znikł i pojawił się na niej zwyczajowy smutny uśmiech. - Trzymaj się ciepło, Matti. I nie zadręczaj się tak. To w niczym nie pomoże. To na razie - wyciągnął powoli rękę w geście pożegnania. Uścisnąłem ją.
- Wesołych Świat.
- Wesołych Świąt. - wysiadłem i wolnym krokiem podążyłem do budynku. Gdzieś na drugim piętrze zafalowała firanka.
Nareszcie w domu. Jak to dobrze, że tutaj przynajmniej wszystko w porządku. Co prawda już niemal od progu zostałem zagoniony do pracy, ale przynajmniej tu byłem. Mama zajmowała się jak zwykle gotowaniem a my biedne dzieci, musieliśmy sprzątać i stroić mieszkanie. W tym roku święta wypadały jakoś dziwnie, w środku tygodnia. Ciekawe.
Najgorszą część świąt miałem już za sobą. Najgorszą, bo była najcięższa, a ja nie bardzo przepadałem za tym. Mimo tego teraz czułem się dobrze i rozkoszowałem się ulotną atmosferą świąt. Choinka ubrana dzisiejszego poranka skrzyła się setkami srebrnych światełek i wyglądała jakby przysiadły na niej świetliki. Cudny widok. Rodzina w komplecie zasiadała za stołem i wyczekiwała pierwszej gwiazdki, znaku, że można rozpocząć wieczerzę. Lisa z nosem przy szybie siedziała już chyba ze dwie godziny, co najmniej dwa razy dając fałszywe poświadczenie obecności gwiazdki.
- Jest, jest! Matti, chodź zobacz! Jest!
Podszedłem do niej, przytulając jej rozradowaną postać. Jakże była naturalna i swobodna. Nie tak, jak ci których widziałem na co dzień. Pełni fałszu i zakłamania. Nawet May czasem taka była. Wszyscy są tacy. Ian. On chyba taki nie jest. Z rozmyślań wyrwała mnie mała rączka, chwytająca mój rękaw.
- Matti, czy już można jeść opłatek? - zapytała z powagą. Roześmiałem się i wziąłem na ręce.
- Nie mówi się `jeść opłatek' tylko dzielić się opłatkiem. Ale tak, teraz już można. - stanęliśmy przy stole i wzięliśmy po kawałki białego chleba.
- Matti, życzę ci wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia, duuużo kolegów, dobrych ocen i żebyś się zakochał - cmoknęła mnie i ułamała opłatek.
- Życzę ci Kruszynko wszystkiego co dobre, szczęścia, zdrowia, dużo zabawy i znajomych. I żebyś nigdy nie była sama. Przełamaliśmy się. W tej chwili pomyślałem o Ianie. To już drugi raz tego wieczoru.
Obudziłem się zlany zimnym potem. Już dawno mi się nic nie śniło, a już na pewno nie koszmar. Śniło mi się, że w płonącym samochodzie siedzi Riki i żywcem się pali. Nad nim stoi uśmiechnięta postać May. Obok mnie leży ciało Iana, całe we krwi. Nagle May odwraca się do mnie. Jej oczy. Kiedy w nie spojrzałem, obudziłem się. Drzwi pokoju nagle skrzypnęły a ja podskoczyłem na łóżku. W smudze światła pojawiła się mała istotka o długich, jasnych włoskach.
- Lisa... - ledwo szepnąłem. Widać nie tylko ja nie mogę usnąć.
- Mogę dzisiaj z tobą spać?
- Jasne. Chodź tu. - odkryłem kołdrę i wskazałem miejsce obok siebie. Lisa razem ze średnim misiem pod pachą, wdrapała się i przykryła, przytulając do mnie.
- Miałam straszny sen.
- Co ci się śniło, Kruszynko?
- Śniło mi się, że ty i rodzice odeszliście, a ja zostałam sama.
- To tylko sen. Tak się nie stanie.
- Będziesz zawsze przy mnie, prawda?
- Jasne. Ale śpij już teraz, dobrze?
- Yhym - ziewnęła i zamknęła oczka. - Kocham cię, Matti.
- Ja tez cię kocham, Kruszynko. - cmoknąłem ją w czubek głowy i zamknąłem oczy.
Świt okazał się równie nieprzyjemny co noc, którą przespałem lekkim półsnem, przekręcając się z boku na bok. Szarość za oknem nie poprawiła mi wcale humoru i zaczynałem zapadać się w stan głębokiego zamyślenia i melancholii. Były jednak święta i wiedziałem, że wymykanie się, by pobyć chwilę w samotności, jest trochę nie na miejscu. W takim przekonaniu utrzymywałem się przez kilka następnych dni, aż do jednego wieczora, kiedy to Sara, moja starsza siostra, nakrzyczała na Lisę, choć w zasadzie to nic wielkiego nie zrobiła. Lisie przy kolacji spadł widelec na sukienkę Sary, na co ta zareagowała tak gwałtownie, że i mnie ciarki przeszły. O mało nie uderzyła dziecka, na oczach całej rodziny. Lisa rozpłakała się i uciekła do swojego pokoju. Nie myśląc wiele pobiegłem za nią, rzucając jeszcze ciskające gromami spojrzenie.
Znalazłem Lisę w jej pokoju. Siedziała na szerokim parapecie i tuląc średniego misia do piersi, wylewała łzy, patrząc na biały świat za oknem, pogrążony w największym mroku. Bez słowa podszedłem i objąłem ją lekko.
- Nie płacz. No już cii... Sara na pewno tak nie myślała. Po prostu była zła i padło na ciebie. Kruszynko, spójrz na mnie. - niepewnie uniosła głowę i czerwonymi, wielkimi oczyma, wypełnionymi po brzegi łzami, spojrzała na mnie. Coś się ścisnęło we mnie. Czy dziecko może mieć taki wzrok? Jakby skrzywdzone zwierzątko, pewne, że z nikąd nie otrzyma pomocy.
- Choć, maleńka. - wyciągnąłem ramiona, a ona momentalnie wtopiła się w nie, jakby były jedyną rzeczą na świecie. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do jej łóżka. Położyłem się obok i chwilę mi zajęło uspokojenie dziewczynki i uśpienie jej. Nie miałem już wyrzutów sumienia, że nie siedzę z nimi.
Czułem się źle i prawie w ogóle nie wychodziłem z pokoju. Nie były to przypadłości fizyczne, lecz duchowe. Chyba rzeczywiście święta to czas refleksji i głębokich przemyśleń. Tylko, że ja nie bardzo chciałem nad tym myśleć, bo w zasadzie nie było już nad czym. Ale coś nadal nie dawało mi spokoju. Może to przez ten sen? I co w nim robił Ian?
- Mat, zejdź na dół! - oderwałem się od swych ponurych myśli i zebrałem się z łóżka. Za kilka minut dwunasta.
- Coś się stało? - zapytałem widząc całą rodzinę w salonie.
- Mat, przecież dziś sylwester! Zaraz wybije dwunasta. Napijesz się z nami szampana?
- Nie, dzięki.
Rzeczywiście, dziś był sylwester. Zupełnie nie zwróciłem uwagi na płynący czas. Kiedy zapada się we własne myśli nie czuje się tego. Zacząłem się wspinać z powrotem na piętro. Tylko dlatego, że chcieli zapytać czy się z nimi napiję, choć wiedzą, że nie piję, musieli mnie ściągać z łóżka? Otwierałem właśnie drzwi, kiedy coś przyszło mi do głowy. Wróciłem po telefon i zamknąwszy się w pokoju, wystukałem numer. Jeden sygnał, drugi, trzeci...
- Halo? - w słuchawce rozległ się trochę zachrypnięty głos.
- Cześć Ian.
- Och, to ty - choć głos zyskał na sile, nadal był ochrypły.
- Obudziłem cię? - zdziwiłem się.
- Nie ukrywam.
- Um, przepraszam - wymamrotałem do słuchawki. - Ale przecież są Święta, Sylwester. Nikogo z tobą nie ma? - spytałem niepewnie i trochę niedowierzająco.
- Nie. Wróciłem dopiero od rodziny a tu nie mam nikogo.
- Um, jeszcze raz cię przepraszam. I Szczęśliwego Nowego Roku.
- Szczęśliwego Nowego Roku.
- Dobranoc.
- Pa.
Rozłączyłem się. To dziwne, że taki człowiek jak on, nie ma nikogo. Czasem też bym chciał mieszkać sam. Na przykład teraz. Cała rodzina świętowała Nowy Rok w salonie, wydając przy tym niemało hałasu. Kiedyś i mnie cieszyły takie zabawy. Kiedyś. Jak to płytko brzmi. A przecież było to zaledwie rok temu. Rok temu spiliśmy się z chłopakami w piwnicy i potem przez tydzień nie byłem w stanie podnieść się z łóżka. To był mój jedyny i ostatni raz kiedy się tak nawaliłem. Od tego czasu nie piłem, co nie przeszkadzało mi się dobrze bawić. Bywałem czasem na imprezach, choć to nie było moje ulubione zajęcie, chadzałem do pubów, na dyskoteki. Lubiłem bawić się z ludźmi, których znałem, bo oni w zasadzie tylko do tego się nadawali. Do zabawy i niczego więcej. A teraz bardziej cenię sobie zacisze pokoju i poważne rozmyślania. Czy to możliwe, aby jeden człowiek mógł tak zmienić życie innego człowieka? Czy od jednej osoby może tyle zależeć? Jej brak w życiu, lub nadmierna obecność może być aż tak ważna? Wydaje się to absurdalne, ale tak jest w istocie. Sam się o tym przekonałem na własnej skórze.
Tegoroczną przerwę świąteczną zakończyłem tak jak wszyscy i właśnie zajmowałem się nauką. Przynajmniej taki miałem zamiar. Błądząc myślami gdzieś między miłością a istnieniem nie zwracałem zupełnie uwagi na to co się działo wokół mnie, choć powinienem. Po przerwie część zarządu się zmieniła i już nie mogliśmy mieszkać z May w jednym pokoju. Ona wyniosła się do koleżanek a ja dostałem dwuosobowy pokoik bez lokatora. Nie widywałem się w zasadzie z nikim, chyba, że w szkole. Nie miałem na to ochoty, ale nikt się tu nie dziwił, bo nikt mnie aż tak nie znał, aby wiedzieć o moich upodobaniach. Jedyną osobą, z którą chciałem porozmawiać to Ian. Miałem ochotę znaleźć się znów w jego domu i rozkoszować się jego atmosferą. I chciałem porozmawiać. May była moją przyjaciółką, ale nawet jej nie mogłem powiedzieć wszystkiego. Nie to, że jej nie ufałem. Po prostu nie zrozumiała by mnie. Chciałem odwiedzić Iana, ale nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć, stojąc na jego progu.
`Cześć. Masz czas? Chcę pogadać.'
Bardzo inteligentne, bardzo. Poza tym dochodziło do tego dziwne uczucie strachu i niepewności. A nawet gdyby miał czas, to czy miałby ochotę rozmawiać? Pewnie nie...
Spotkałem go przypadkiem, w galerii. Już z daleka go poznałem. Stał przed obrazem i wpatrywał się w niego. Kiedy podszedłem, zrozumiałem dlaczego go tak pochłonął.
Z płótna patrzyła para fioletowo niebieskich oczu. Niezwykłych oczu. Takich wyrazistych, jasnych. Promieniowało z nich obezwładniające uczucie obojętności, lecz gdy się bliżej przyjrzeć odbijał się w nich strach i samotność. Jak oczy kogoś kto widział zbyt wiele. Ten fakt zdawała się podkreślać krwawa dłoń wyciągnięta ku górze z metalowym, wygiętym krzyżykiem celującym, jakby oskarżycielko, w górę. Krwista czerwień i żywy szafir tworzyły niesamowity mroczny widok. I te oczy. Jakby...znajome?
Zupełnie nie zwróciłem uwagi, że od pewnego czasu Ian zamiast patrzeć na obraz, patrzy na mnie.
- Imponujący obraz. - powiedziałem prawie szeptem.
- Masz rację, imponujący i niesamowity. Jak samopoczucie? - to pytanie zaskoczyło mnie.
- Znośnie. Choć szkoła trochę męczy. A u ciebie?
- Nie narzekam. Chwilowa przerwa w pracy, więc mam wolny czas i jak widać staram się go wykorzystać. Lubisz malarstwo?
- Nie znam się na malarstwie. Osobiście wolę pisać, choć lubię popatrzeć sobie od czasu do czasu. Często pozwala mi lepiej zrozumieć niektóre treści.
- Piszesz?
- Trochę. To nic specjalnego, ot takie tam powiastki, nierzadko dla dzieci.
- Utwory dla dzieci właśnie, mają w sobie największą moc. Sam lubię bardzo czytać i chętnie bym przeczytał coś twojego. Jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu.
Był dziwny. Niezwykle miły i opanowany. Uprzejma rozmowa wydawała się wypływać prosto z niego, a nie z wyuczonych formułek i wpajanych od dziecka zasad. Nie było w niej ani krzty fałszu czy nieszczerości. A może się myliłem?
- To nie są dobre teksty. - migałem się.
- Zobaczymy. Chyba, że nie chcesz. Zrozumiem.
- Nie, skądże.
- Wpadniesz do mnie? Kiedy ci pasuje. Ja jestem przez cały czas w domu.
- Dobrze.
Rozeszliśmy się każde w swoja stronę. Dziś droga przez noc, oświetlana jedynie światłami miasta, nie wydawała się taka straszna. Była nawet przyjemna i po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułem natchnienie.
Minęło już kilka dni a ja nadal nie mogłem się zdecydować, żeby się do niego wybrać. Nie dość, że miałem do niego iść to jeszcze pokazać swoje teksty. Troszeczkę bałem się niezrozumienia i jakoś nie miałem ochoty pokazywać mu moich wierszy. Może kiedyś. Nieświadomie zacząłem pakować się do wyjścia. Do czarnej, papierowej teczki wrzuciłem kilka lżejszych tekstów i mój nieodłączny notes i pióro. Jak w transie założyłem buty i kurtkę i wyszedłem, zamykając za sobą drzwi.
Droga minęła mi szybko. Ostatnie promienie dogasającego słońca barwiły wszystko złotem i purpurą, imitując święty ołtarz. Autobus zatrzymał się i wysiadłem z niego, kierując się w stronę wejścia do szklanego wieżowca. Niepewnie wszedłem do windy i nacisnąłem odpowiedni guzik. Winda z szelestem ruszyła w górę i po chwili zatrzymała się, rozsuwając się. Stanąłem naprzeciw jego drzwi i zastanawiałem czy nacisnąć dzwonek czy nie. Nie mogąc podnieść tak wysoko ręki ze zdenerwowania, zastukałem niepewnie. Przez chwilę nic się nie działo i pomyślałem, że może go nie ma, ale szczęknęła klamka i masywne drewniane odrzwia uchyliły się, ukazując wysoką postać Iana.
- Przyszedłeś - powiedział to jakby z ulgą - Wejdź.
Wślizgnąłem się pod jego ramieniem i zrzuciłem wierzchnie odzienie.
- Napijesz się czegoś ciepłego?
- Chętnie.
- Może być czekolada?
- Yhym. - mruknąłem i usiadłem niepewnie na kanapie przed kominkiem, delektując się wydobywającym się z niego ciepłem. Jak dobrze, jak miło. Po chwili wrócił Ian z parującymi kubkami.
- Myślałem już, że nie przyjdziesz nigdy.
- Przepraszam, ale nie mogłem wcześniej. - wziąłem kubek i upiłem łyk ciemnej cieczy.
- Masz teksty?
- Tylko kilka opowiadań. Reszty nie mam tutaj.
- Pokaż. - skinął mi głową na zachętę. Podałem mu pliczek kartek i zastygłem w oczekiwaniu. Płomień z kominka igrał na jego twarzy i dłoniach, układając się w wymyślne wzory. Paliła się tylko mała lampka obok, ale jemu nie przeszkadzało słabe światło. Z zaciekawieniem studiował moje opowiadania, uśmiechając się czasem lub marszcząc brwi. Dopiłem już czekoladę, kiedy skończył czytać.
- Całkiem niezłe. Piszesz bardzo ciekawie, nawet o rzeczach, które się ciekawe nie wydają. To rzadko się zdarza. - jego opinia trochę mnie zaskoczyła.
- Naprawdę tak uważasz?
- Tak. Co prawda jeśli chciałbyś się wziąć poważnie za pisanie, to musiałbyś trochę popracować nad stylem i słownictwem. Ale naprawdę podobało mi się.
- Dzięki.
- Tylko opowiadania piszesz?
- Nie, ale raczej wole większe formy wypowiedzi.
- Ja raczej też.
- Piszesz?
- Nie, nie mam do tego talentu. - uśmiechnął się. - Wolę czytać. Chodź, coś ci pokażę.
Ruszyłem za nim niepewnie. Przeszliśmy przez salon i weszliśmy w coś jak korytarz. Po lewej były drzwi do sypialni. Minęliśmy je i stanęliśmy naprzeciw drewnianych drzwi. Ian przekręcił kluczyk w zamku i wszedł pierwszy w ciemność. Bojąc się stracić go z oczu też wszedłem. Chwilę staliśmy w ciemności, lecz naraz pokuj zalało złote światło. Pokuj nie był zbyt duży. Na wprost stało masywne, drewniane biurko, przy nim skórzane krzesło i dwa mniejsze przed; po lewej kanapa i stolik w rogu. Za biurkiem narożny barek i stoliki. Na prawej stronie rzędem ciągnęły się regały z książkami. Ian pewnym krokiem poprowadził mnie obok stołu i zatrzymał się na chwilę. Oparł na czymś ręce i rozległ się odgłos skrzypiących zawiasów. Podszedłem do niego i zobaczyłem, że otworzył podwójne, drewniane drzwi, które nadal skrzypiąc otwierały widok dla naszych oczu. W półmroku widziałem jedynie szeregi wysokich pod sufit regałów, po brzegi wypełnionych książkami. Ian sunął dalej a ja za nim. Im dalej w mrok, tym więcej widziałem i czułem. Tamtej nocy, kiedy spotkałem Iana, tak właśnie pachniał, ale nie umiałem wtedy powiedzieć czym. Teraz wiedziałem. Pachniał starymi książkami, kurzem i tajemnicą. Dotarł do jakiegoś stołu i zapalił lampkę. Byliśmy dopiero w połowie pokoju, druga połowa ginęła w złotej poświacie. Dostrzegałem zarys okrągłego stołu, kanapy i krzeseł. Było tu wspaniale, tak zupełnie inaczej niż wszędzie gdzie do tej pory byłem. Takie wrażenie wywarła na mnie jedynie Wielka Biblioteka, w której byłem kiedyś.
- Wspaniałe. Ian, to wszystko twoje? - zapytałem ledwo słyszalnie. To zapierało dech w piersiach.
- To dziedzictwo mych dziadów. Chciano to zniszczyć, dasz wiarę?
Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Było tu po prostu bosko. Mógłbym tu siedzieć wiekami, przeglądając równie wiekowe księgi. Po prostu zabrakło mi słów, by to opisać. Wspaniałe.
Jeszcze tydzień i skończy się pierwszy semestr szkolny. Oceny nie wypadły najgorzej, choć mogło być zdecydowanie lepiej. Trudno jest jednak nadgonić kilka miesięcy w parę tygodni. Rodzice pewnie nie będą do końca usatysfakcjonowani, ale nie będą mi czynić z tego tytułu wyrzutów. Może jedynie podczas ferii troszkę mnie pognębią. W zasadzie to jeszcze nie wiem co będę robić, ale raczej nie mam ochoty wyjeżdżać. Może rzeczywiście się trochę pouczę? Co prawda May mnie zapraszała do siebie, ale chyba nie skorzystam. Pewnie wszyscy wyjadą i będę miał cały dom dla siebie. I komputer z internetem. Może coś napiszę? Ian pytał mnie ostatnio czy mam coś nowego. Czytał już wszystkie moje teksty i niektóre wiersze. Bardziej osobistych bałem się mu pokazać. Sam nie wiem dlaczego, bo ufam mu i dobrze się rozumiemy. Chociaż z nim. Nie układa się między nami od czasu, kiedy drugi raz powiedziałem jej, że ktoś mnie śledzi. Była tym bardzo przejęta, ale nie odezwała się na ten temat ani słowem, a miałem wrażenie, że coś wie, choć może mi się tylko zdawało. Nie wiem. W ogóle wszystko ostatnio się jakoś pozmieniało. Powoli moje upokorzenie bledło w mej pamięci, lecz mimo to nie byłem tym kim byłem kiedyś. Może to zmiana otoczenia i te wszystkie zdarzenia. Jest tyle pytań a ja nadal nie znam na nie odpowiedzi i zanosi się na to, że jeszcze długo nie poznam. Do tego wszystkiego dochodzą spięcia w domu. Może to dobrze, że rodzice wyjadą gdzieś razem i odpoczną od nas, a w zasadzie od Sary. Jej humory stały się ostatnio naprawdę niepokojące i dające trochę do myślenia. W tym wszystkim ja też nie byłem bez winy, bo w zasadzie to przeze mnie ona ma pretensje. Nie rozumiem tylko dlaczego swój gniew musi wyładowywać na Lisie. O ile dobrze pamiętam, to mnie traktowała jak szklaną lalę. Opiekowała się mną i naprawdę kochała, a teraz? Jakby uważała ja za intruza w tym domu. Dziwne, bo ona ma już męża i swój dom. Nie wiem. I proszę kolejna zagadka do kolekcji. To staje się naprawdę męczące.
Rodzice wyjechali, ale zostawili mi pod opieką Lisę. Dobrze, że chociaż Sary nie ma, bo inaczej bym chyba zwariował. Zupełnie nie rozumiem o co jej chodzi. Przez ostatni czas mama poświęcała mi więcej czasu niż innym, zaniedbując trochę Lisę, która przychodziła do mnie ze wszelkimi skargami i problemami, ale to chyba jeszcze nie zbrodnia, prawda? Powoli zaczynam mieć tego dosyć i naprawdę byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym się wyprowadził. Ale jest jeszcze Lisa. Może... Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Niechętnie się podniosłem, bo wiedziałem, że Lisa już śpi o tej porze. Właśnie, kto dzwoni do mnie o dziesiątej w nocy?
- Tak?
- Mat? To ja, Ian.
- Cześć! Stało się coś?
- Nie, chciałem po prostu zapytać co robisz. Nie obudziłem cię przypadkiem? - zapytał trochę zmieszany.
- Nie, skądże. Pisałem.
- To może zadzwonię jutro?
- Nie, przyda mi się przerwa. Co u ciebie słychać?
- W zasadzie to nic ciekawego...
Siedziałem na kanapie w bibliotece i obserwowałem pracującego Iana. Przeglądał grubą księgę i notował coś swoim lekko pochyłym pismem. Był piękny. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że mi się podoba, ale nie byłbym w stanie go pokochać, pokochać kogokolwiek, choć zapewne tego mi było trzeba. Zresztą Ian chyba też by mnie nie pokochał. Wstałem z kanapy i podszedłem do niego, odgarnąłem mu przydługie włosy z czoła i spojrzałem przez ramię. Zmęczonym wzrokiem spojrzał na mnie i uśmiechnął się trochę smutno.
- Może zrobić ci kawę? Wyglądasz na zmęczonego.
- Poproszę - znów się uśmiechnął.
- Co tak w ogóle robisz?
- Tłumaczę teksty dla Instytutu.
- Jakie teksty?
- Niemieckie ballady.
- Lubię ballady. O czym są te?
- To głównie ballady romantyczne. Chcesz posłuchać? Siądź mi na kolanie.
Usadowiłem się wygodnie i spojrzałem w księgę. Od góry do dołu przez obie stronice ciągnął się sznureczek niezrozumiałych dla mnie słów. Ian pochylił się trochę i zaczął czytać. Jego głos był miękki i otulał zewsząd jak mgła, ciepła i miła mgła.
Król Elfów
Czyj galop tak tętni w wichurze i ćmie?
To ojciec z swym synem na koniu w cwał rwie,
To ojciec swe dziecię w czas wiezie spóźniony
I grzeje, ogarnia mocnymi ramiony.
Mój synu, wciąż z lękiem twarzyczkę zasłaniasz...
- nie widzisz mój ojcze, jak elf nas dogania?
Król elfów w koronie...i wlecze swój płaszcz...
- Mój synku, mgła wstała, mgła wlecze się, patrz!
„Pójdź do mnie, chodź do mnie chłopczyno bez obaw!
Znam ślicznych gier mnóstwo, chodź pobaw się, pobaw!
I pełno mam kwiatów na brzegach mych wód,
A matka ma chowa złocistych szat w bród...”
- Mój ojcze, mój ojcze, czyś tego nie słuchał,
Co elf mi obiecał, naszeptał do ucha?
- Uspokój się, synku, uspokój się , mały,
To wiatr tak w olszynach liść rusza, liść stlały.
„Chodź, piękny mój chłopcze, w te olchy... chodź ze mną,
Me córy troskliwie hołubić cię będą.
Me córy tam tańczą, nim zejdzie świt,
Wspiewają... whuśtają i ciebie w swój rytm...”
Mój ojcze, nie widzisz, tam, w cieniu, przy drzewie
Król elfów mnie wabi do swoich królewien.
- Mój synku... mój synku... sokoli mam wzrok:
To stare trzy wierzby szarzeją przez mrok.
„Ja kocham się w tobie... Twój wdzięk mnie zniewolił...
A będziesz oporny, to porwę wbrew woli!”
- Tatusiu...Tatusiu! Ach, jaki to ból!
Już chwyta... już ciągnie elfowy król...
Strach ojca porywa. Ostrogą spiął konia,
Wiatr ściga - a dziecko majaczy w ramionach.
I dopadł wrót domu, nim zeszedł świt.
Na ręku chłopczyna już nie żył. Już stygł.
Nie zdążył dokończyć a ja poczułem jak po moich policzkach toczą się gorące łzy. Skrywany lęk i ból znalazły ujście w słonych kroplach. Ian pochylił się nade mną i przytulił mocno szepcząc uspokajająco.
- Nie płacz. Nie wiedziałem, że to cię tak poruszy. Przepraszam.
- Nie...to ja... - pociągnąłem nosem - to...ja...
- Ciii, już dobrze. Jestem tu.
Wtuliłem się w niego mocniej i zamknąłem oczy. Dlaczego nikt nie widzi...
Obudziło mnie chłodne muśnięcie na czole. Powoli otworzyłem oczy. Zobaczyłem nad sobą cofającą się dłoń a coś zimnego spłynęło mi po skroni. Obróciłem się w kierunku umykającej dłoni. Przy łóżku siedział Ian, z lekkim uśmiechem przypatrywał mi się i wycierał dłonie o sweter.
- Zasłabłeś w bibliotece, więc cię tu przyniosłem. Płakałeś bardzo długo i miałeś wysoką temperaturę. Martwiłem się. Jak się teraz czujesz?
- Dobrze - wychrypiałem a okład na czole zsunął mi się trochę. Ian bez słowa poprawił go i położył dłoń na moim policzku.
- Jesteś taki delikatny. Jak motyl. Piękny i samotny.
Jego głos poruszał najskrytsze części mnie. Po moich policzkach spłynęły łzy. Delikatnie starł je i ujął moją twarz w dłonie, spojrzał mi głęboko w oczy, jakby chcąc odgadnąć wszystkie moje sekrety, całego mnie.
- Przy mnie nie musisz się bać i możesz mi zaufać. Tutaj jesteś bezpieczny. Możesz mi wszystko powiedzieć, wszystko.
I powiedziałem. Jednak mimo jego zapewnień i zrozumienia nie mogłem powiedzieć mu o moim upokorzeniu, po prostu nie mogłem.
Było już ciemno, kiedy wyszedłem z internatu. Do mojego pokoju doszedł nowy chłopak i zagadałem się z nim. Nieprzeciętnie ładny i sympatyczny. Polubiłem go przez te kilka dni. Ale teraz byłem już dość mocno spóźniony i Ian nie będzie zadowolony, bo miałem mu pomóc. Westchnąłem i przyspieszyłem kroku. Nagłe zderzenie w plecy wyrwało mnie z rozmyślań i przywróciło w ramiona rzeczywistości. Zdezorientowany podniosłem głowę i zobaczyłem przed sobą dwóch rosłych chłopaków. Kątem oka widziałem jeszcze po jednym z prawej i lewej strony i był jeszcze ten za mną. Nie wiedząc co mam robić, patrzyłem tylko na wszystkie strony szukając jakiejś drogi ucieczki. Nie widziałem wielkich szans na zrealizowanie tego planu, w ogóle nie widziałem już żadnych szans.
- Troszeczkę na ciebie czekaliśmy, wiesz? Ale to nic nie szkodzi. Teraz przynajmniej zabawa będzie lepsza. No chodź do mnie. Twoja przyjaciółeczka ci nie pomoże - jeden z chłopaków przybliżył się niebezpiecznie a ja instynktownie zacząłem się cofać lecz ten który stał za mną złapał mnie pod ramiona i ścisnął mocno. Pociemniało mi w oczach. Poczułem silne uderzenie w szczękę i świat zawirował. Szarpnąłem się desperacko i ramiona zwolniły uścisk a ja opadłem na ziemię. Posypały się ciosy i widziałem już tylko krew. Nie czułem bólu. Szklanym wzrokiem patrzyłem przed siebie a zapach krwi roznosił się w mroźnym powietrzu. Już nie miałem siły i powoli poddawałem się ciemności. Gdzieś słyszałem ciche wołanie i zawodzenie. Uniosłem się i ze zdziwieniem podniosłem opuchnięte powieki. Świat zakrył ciemny cień przypatrujący mi się uporczywie. Ian...
- Ian...ja...och - sapnąłem, nie mając siły na nic innego. Mężczyzna wyjął komórkę i gdzieś dzwonił. Potem mnie przytulił i okrył zmęczone i wykorzystane ciało.
Zapach sterylności i lekarstw wyrwał mnie z letargu. Otworzyłem oczy i wyczułem gdzieś obok ruch. Biel sufitu i ścian uświadomiły mi do końca gdzie jestem a mimo to zapytałem.
- Gdzie...jestem?
- W szpitalu. - głos należał do Iana - Kiedy cię wtedy zabrano umierałeś. Byłeś w śpiączce i były nikłe szanse na to, że przeżyjesz.
- Długo spałem?
- Ponad tydzień.
Do sali weszła pielęgniarka i dwóch lekarzy.
- Widzę, że pacjent się obudził. Proszę na chwilę wyjść - zwrócił się do Iana - musimy zrobić badania.
- Dobrze. Zadzwonię do jego rodziców.
Lekarz kiwnął głową i zabrał się do badania a Ian wyszedł.
Kiedy wrócił drzemałem lekko ale obudziłem się gdy tylko zamknął drzwi.
- Dzwoniłem do twoich rodziców. Będą za jakąś godzinę.
Siadł obok lóżka na plastikowym krześle i ujął delikatnie moją dłoń, jakby obawiając się, że ją skruszy kiedy ją mocniej ściśnie. Przymknąłem oczy i odwzajemniłem uścisk.
- Tamtego wieczoru martwiłem się, gdzie jesteś. Pomyślałem, że może zapomniałeś albo coś ci wypadło i postanowiłem pójść po ciebie do internatu. Kiedy wszedłem w ciemniejszą uliczkę, usłyszałem jakieś głosy a gdy dotarłem tam, zobaczyłem ciebie i jakichś chłopaków uciekających i ginących już w cieniu. Byłeś taki blady i nieobecny. Bałem się... - westchnął, jakby bojąc się, że zabraknie mu tchu i rozpłacze się. - To był twój `pierwszy raz'? - Zapytał ni stąd ni zowąd. Spojrzałem na niego rozszerzonymi oczyma, w których gościł strach przed najgorszym. W jego oczach zbierały się łzy.
- Nie - Odpowiedziałem krótko. Zdziwiony podniósł głowę. - To nie był mój `pierwszy raz'. - powtórzyłem.
- Chcesz powiedzieć, że.... - Zawiesił znacząco głos. Wiedziałem, że w jego oczach byłem już skończony. Kolejny świat rozpadł się w drobny mak i znów nie miałem nic. Odwróciłem od niego głowę i zapatrzyłem się na sąsiednie łóżko, udając, że jest wiele bardziej interesujące niż on. Poruszył się niespokojnie na krześle, a kiedy nie odwróciłem się, wstał.
- Lepiej już pójdę. Zaraz przyjdą twoi rodzice.
Drzwi zatrzasnęły się za nim a ja mocniej wtuliłem się w poduszkę. Nie płakałem. Nie miałem już ani siły ani łez.
Nie pojawił się już więcej w szpitalu. Nie miałem na tyle odwagi aby iść do niego. Zresztą po co? Ktoś taki jak on nie zadaje się z dziwkami. Czy tak trudno jest zostawić przeszłość za sobą i żyć w spokoju? I znów byłem sam i coraz mniej rozumiałem. Była w to wszystko zamieszana May, ale nie chciałem rozmawiać z nią o tym przez telefon. Jak wrócę do szkoły spróbuję się wszystkiego dowiedzieć. O ile wrócę. Sara siedzi od kilku dni w domu i mąci atmosferę. Zupełnie jej nie rozumiem. Cały czas chodzi zła a swój gniew wyładowuje na Lisie. Nawet teraz, czytając w spokoju mangę, słyszałem jak miota się w korytarzu. Nie pukając weszła do mego pokoju i stanęła w drzwiach. Obróciłem się do niej zdziwiony. Była bardzo zła i wcale się z tym nie kryła.
- Znowu czytasz te gejowskie mangi? Matka woła cię na dół.
- Zaraz przyjdę.
- Masz iść już.
- Dobrze, moment.
Stanęła niezadowolona opierając się o futrynę.
- Co za durny plakat. - Powiodłem za nią wzrokiem. Na ścianie wisiał dość spory plakat z Gundama. Namęczyliśmy się z Michaelem nad jego zrobieniem i wydrukowaniem, a ona mi mówi, że jest durny.
- Wcale nie. Mi się podoba.
- Wyglądają jak pedały, więc to pewnie dlatego ci się podoba.
- A jeśli nawet to co?
- A może TY jesteś pedałem?
Spojrzała na mnie przenikliwie i trzymała w pułapce spojrzenia. Zupełnie mnie zaskoczyła tym pytaniem ale i rozłościła.
- Jestem. - Przyznałem twardo, co z kolei ją wprawiło w lekki szok. - Jestem gejem i rad byłbym gdybyś mówiła o mnie trochę mniej obraźliwie.
Przypomniałem sobie wszystkie rzeczy jakie mówiła na gejów. I to bynajmniej nie były dobre rzeczy. Ale ja się nie dziwię. Naprawdę. Tylko mnie to trochę boli, bo to w zasadzie niesprawiedliwe. Nigdy nie mogłem zrozumieć tego, że moja miłość może być `zła', tylko dlatego, że jestem chłopakiem. Przecież to głupie. A teraz ona, wpatrująca się we mnie z niedowierzaniem i lękiem mieszanym z obrzydzeniem.
- Jesteś pedałem? - Zapytała zniżając głos.
- Tak.
- Te rysuneczki ci pomieszały w głowie. To ci się tylko wydaje, słyszysz!? Ty nie możesz być!
Prawie wykrzyczała mi to w twarz.
- Praktycznie cię wychowałam. Kochałam jak brata, chroniłam przed `złem'! A ty co? Dajesz dupy facetom! Pewnie ci się podobało jak ci się zjeżdżali w kichę ci co cię pobili, nie? Ty....
Już jej nie słuchałem. Wyłączyłem się w momencie, gdy powiedziała „kochałam jak brata”. Ale ja przecież byłem jej bratem! Odkąd tylko sięgam pamięcią! Więc o co jej chodzi? Nawet nie zauważyłem, że wyszliśmy na korytarz. Otrzeźwiło mnie dopiero uderzenie w twarz.
- Ty przybłędo! - Sara nie żałowała siły na ten cios. Zatoczyłem się i osunąłem po ścianie, podpierając się zdrową ręką. U szczytu schodów dojrzałem zapłakaną matkę. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Czy oni sobie wszyscy okrutnie ze mnie żartowali? Jeśli tak to niech skończą, bo to wcale nie jest śmieszne! Sara odsunęła się pod przeciwległą ścianę a mama podeszła do mnie.
- Czy to prawda o czym tak krzyczała Sara?
- Jestem adoptowany?! - wykrzyczałem przez coraz rzewniej płynące łzy. - Jestem? Odpowiedz mi!
Spuściła wzrok na swoje stopy i skinęła głową. To był jakiś zły sen, jakiś koszmar! To przecież nie może być prawda!
- Dlaczego mi nigdy nie powiedzieliście? - zaszlochałem. - Dlaczego?
- Nie chcieliśmy ci robić przykrości.
Łzy niekontrolowanym potokiem płynęły po mojej twarzy. Nie wiedziałem co mam zrobić. Śmiać się czy płakać. Już wiedziałem co może czuć człowiek, któremu zawalił się cały świat, który żył w kłamstwie przez wiele, wiele lat, który nie ma już nic. Nawet prawdziwej rodziny. Wczołgałem się do pokoju i zatrzasnąłem drzwi, ległem na podłodze, bo na nic innego nie miałem siły. Z korytarza słyszałem pytania matki o to czy jestem gejem.
- Mat, powiedz mi czy to prawda! Mat słyszysz?! Mat!
- Tak! - Krzyknąłem ochryple. - Jestem gejem!
Za drzwiami zapanowała cisza. Zamknąłem oczy i odetchnąłem trochę.
- A czego się spodziewałaś po jakimś przybłędzie? - cichy głos Sary ranił bardziej niż zimna stal.
- Nie mów tak. To nadal mój syn! On nigdy nie był zazdrosny o uczucia w przeciwieństwie do ciebie.
- Takie są dzieci z domu dziecka!
- Wolę mieć milion dzieci z domu dziecka niż jedno takie jak ty! Cóż zawiniła ci Lisa? Dlaczego jej tak nienawidzisz?
- Bo się urodziła! Byłam jedyna, wasza!
- To już nie jesteś. Opuść ten dom. Nie ma tu dla ciebie miejsca!
Cisza. Przerażająca, niczym niezmącona cisza. Nigdy nie widziałem matki w takim stanie. Jak lwica walcząca o swe potomstwo. Ale to przecież Sara była jej potomstwem a ona się go wyparła i przygarnęła podlotka. Usłyszałem kroki na schodach i ciche westchnienie mamy. Zebrałem się z podłogi i uchyliłem nieznacznie drzwi. Stała z twarzą w dłoniach i chwiała się lekko.
- Mamo - Szepnąłem i podszedłem do niej. Poniosła głowę i spojrzała na mnie z miłością. - Ja przepraszam. Nie powinienem tego przed wami ukrywać. Przepraszam... - przytuliłem się do niej.
- Dobrze zrobiłeś. Gdyby się ojciec dowiedział, zabiłby cię. Ja też tego nie rozumiem ani nie popieram ale akceptuję. Jednak dla własnego dobra przyjeżdżaj tu jak najrzadziej, dobrze?
- Tak.
- Nadal jesteś moim synem i nie dam cię skrzywdzić. Ciebie ani Lisy.
- Wiem mamo. Kocham cię.
- Ja ciebie też. Zmykaj do siebie bo znowu się rozchorujesz. No już.
Cmoknąłem ją w policzek i zamknąłem za sobą drzwi do pokoju.
Wedle zaleceń matki szybko wróciłem do szkoły i nie miałem zamiaru prędko pojawiać się w domu. Dziś miałem zobaczyć się z May i pogadać z nią o kilku sprawach. Między innymi o tym co ma wspólnego z ludźmi, którzy mnie pobili. Pozbierałem ubrania z łóżka i ułożyłem je w szafie. Nie zdążyłem zamknąć drzwiczek gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem uśmiechnięta May. Bez słowa wpuściłem ją do pokoju, zamknąłem drzwi i usiadłem na łóżku.
- Jak ręka? - Spojrzała na moją rękę nadal umieszczoną w gipsie i spoczywającą na granatowym temblaku. Czy tylko tyle miała mi do powiedzenia?
- Nieźle.
- To dobrze.
Ta rozmowa powoli zaczynała mnie męczyć.
- May o co tu chodzi?
- Nie rozumiem.
- Nie zgrywaj się. Co cię łączy z tymi, którzy mnie pobili?
- Nic. Nie wiem o czym mówisz. - Świetnie kłamała, ale ja ją dobrze znałem.
- Nie kłam.
- Nie kłamię.
- Przestań!
- Ale ja nic nie wiem!
- May, oni mnie zgwałcili! Rozumiesz? Na policji leżą akta a ja nic więcej nie mogę zrobić!
Zapanowała chwila ciszy. May choć próbowała nie mogła ukryć szoku. To chyba nie mogło się równać z tym co zrobiłem wcześniej.
- Ja nie wiedziałam. - Szepnęła po chwili.
- Prócz policji i kilku osób nikt nie wie.
- Mat, przepraszam. Gdybym wiedziała...
- I tak nic by to nie zmieniło. - Powiedziałem zrezygnowany. - Oni mówili o tobie. Dlaczego?
- Ja...
- Powiedz mi, May.
- Kilka miesięcy temu, kiedy chodziliśmy po parku, zauważyłam, że ktoś za nami łazi. Nie myślałam, że to coś dziwnego. Potem jednak, gdy wracaliśmy z kina, znowu ich widziałam. Tyle że, gdy chodziłam sama, nikogo nie było. Doszłam do wniosku, że chodzi o ciebie.
- To było tych trzech gości z naszej szkoły?
- Nie. Tą trójkę `poprosiłam' aby mieli cię na oku i...
- Kazałaś mnie śledzić?!
- Cicho. Mieli cię pilnować i w razie czego odstraszyć tamtych.
- No to im się chyba nie udało.
- Tamtej nocy wyszedłeś bez słowa i nikt nie wiedział, że w ogóle cię nie ma!
- Irij miał powiedzieć coś w razie potrzeby.
- Twój nowy były lokator?
- Były? - Zdziwiłem się.
- Wyprowadził się następnego dnia po tym jak trafiłeś do szpitala.
- Jak to „wyprowadził się”?
- Normalnie. Spakował manatki i wyprowadził się.
- Myślisz, że ma coś wspólnego z tą całą sprawą?
- Nie wiem. Może miał się wtedy zatrzymać dłużej w budynku? A może to po prostu przypadek.
- O wszystkim wiedziałaś a ja jak kretyn łaziłem po ulicach nieświadomy niczego. Jestem głupi i naiwny. Boże. Dlaczego to wszystko przytrafia się akurat mnie? Czy to jakaś kara?
- Nie sądzę. - Uśmiechnęła się. - A jak z Ianem?
- Wie.
- I?
- Nijak. Straciłem w jego oczach i chyba już nie będzie chciał się ze mną widzieć.
- Na pewno się jakoś ułoży. Tak w ogóle to co jest między wami? Jesteście parą, kochankami, przyjaciółmi?
- Um... - Zarumieniłem się. - Jesteśmy przyjaciółmi.
- Podoba ci się?
- Chyba tak.
- Kochasz go?
- Sam nie wiem. - Odwróciłem głowę do okna.
- A on? Co czuje?
- Nie wiem. Jest dla mnie miły i pomaga mi. Ale teraz to chyba już nic nie będzie.
- Nie martw się. Jeszcze będzie dobrze.
- Chciałbym.
Szedł ciemną ulicą. Jego kroki niosły się w zimowym powietrzu i docierały do wielu uszu, zagłuszając inne. Miasto zimą wyglądało nadzwyczaj dziwnie. Zaspy w ciemniejszych uliczkach, światła latarń na zmarzniętym bruku, kolorowe światełka wystaw sklepowych. A on szedł obojętnie przed siebie i zdawał się nie zwracać uwagi na otaczający go świat.
- Ja nie jestem tak naiwny jak Mat. - Powiedział, przystając. - Wiem, że za mną idziesz.
- Masz dobre ucho.
- Raczej oko. - Przybysz popatrzył na niego zdziwiony. - Widziałem twój cień na murze.
- Nieźle.
- Dlaczego mnie śledzisz? I skąd znasz Mata?
- Skąd przypuszczenie, że go znam?
- Zatrzymałeś się na dźwięk jego imienia.
- Jesteś jakimś detektywem?
- Jestem po prostu spostrzegawczy.
- Nieprzeciętnie. Będziemy tu stać? Mam dużo do powiedzenia a zimna ulica nie jest odpowiednim miejscem.
- Ale czy ja cię wysłucham? Odpowiedz mi na pytanie a zastanowię się.
- Dobra.
- Kim jesteś i skąd znasz Mata.
- To dwa pytania.
- Nie licytuj się tylko odpowiadaj.
- Ok. Jestem Mathew, znajomy Mata. A ty jesteś Ian.
- Owszem i mam nadzieję, że to co masz mi do przekazania jest warte mojej uwagi.
- O, na pewno jest, zapewniam cię.
Zrównali kroku i ruszyli dalej ulicą. Doszli do szklanego wieżowca, wjechali na odpowiednie piętro i Ian otworzył drzwi, przepuścił gościa i wszedł za nim, zamykając drzwi. Stali w korytarzu.
- Uprzejmy jesteś. - Zauważył Mathew.
- Przepraszam. - Wskazał mu ręką kuchnię. - Nieczęsto jednak ktoś mnie śledzi.
- Zapewne. - Powiedział zgryźliwie.
- Chcesz kawy czy herbaty?
- Kawy. Czeka mnie długa noc.
Ian krzątał się chwilę przy blacie przygotowując kawę. Zebrał dwa parujące kubki i postawił je na stole, usiadł.
- O czym chciałeś rozmawiać?
- O tobie i Macie.
- Słucham więc.
- Jesteście obaj w niebezpieczeństwie. Ci którzy pobili Mata, nie działali sami.
- Skąd to wiesz? Masz z tym coś wspólnego? - Zapytał ciekawie znad swojej szklanki.
- Z tym nic, ale z osobą, która jest za to odpowiedzialna.
- Czyli?
- Dość duża szycha. Riki Martinez. Mniemam, że znasz to nazwisko.
- Owszem. Ale co ja i Mat mamy z nim wspólnego?
- Hm... - Mathew zamyślił się, wyraźnie coś rozważając. - Mat zadarł z nim kilka miesięcy temu. Jest w niebezpieczeństwie tak jak ty.
- Jeśli tak, to dlaczego policja nic nie robi?
- Jak dla nich to nie dowody. Akta dotyczą tylko tych, którzy go pobili.
- Rozumiem.
- To wszystko co na razie mogę zrobić. I tak już za dużo powiedziałem.
Dopił kawę i wstał od stołu. Ian ruszył za nim.
- Dzięki.
- Jasne. Pozdrów Mata.
- Dobrze.
Mathew wyszedł a Ian zamknął drzwi i oparł się o nie.
Rozmowa z May, choć trochę naświetliła mi sprawę. Mimo to nadal miałem kilka niewyjaśnionych wątków. Sprawa stała w miejscu i nic nie mogłem zrobić. Choć powiedziałem wszystko co wiedziałem to było mało. I co z tym wszystkim wspólnego miał Irij?
Reszta układała się raczej dobrze. Wczoraj dzwoniła moja siostrzyczka. To dziecko jest po prostu kochane. Powiedziała, że jest jej bardzo smutno, bo mnie nie ma, ale cieszy się, bo mogę się uczyć. Złote dziecko. Sara powiedziała o wszystkim ojcu. Za kilka tygodni kończyłem osiemnaście lat, więc pewnie będę musiał się wynieść. Matka nic nie mówił, ale ja wiem, że ojciec nie da mi mieszkać w rodzinnym domu.
Wyszedłem ze szkoły i zauważyłem czarny samochód. Nie zawracając sobie nim głowy i wracając o moich ponurych myśli, przeszedłem obok niego. Nagle drzwi otworzyły się i z auta wysiadł Ian w czarnym, długim do ziemi płaszczu wyglądającym jak peleryna zapięta na bok. Jego widok zdziwił mnie bardziej niż fakt, że wysiadł z nowiutkiej Hondy. Na jego twarzy gościł zwyczajowy smutny uśmiech i jakaś powaga i troska.
- Cześć.
- Cześć.
- Chciałbym z tobą porozmawiać. Mogę?
- Jasne. - Odpowiedziałem zrezygnowany i wsiadłem do samochodu. Po chwili ruszyliśmy.
Napięcie w samochodzie było wyczuwalne i nie wiedziałem jak je rozładować. Na szczęście to Ian zaczął rozmowę.
- Przepraszam, że się wcześniej nie odezwałem. Musiałem wyjechać i wróciłem dopiero wczoraj. Codziennie dzwoniłem do szpitala dowiedzieć się co u ciebie. Ucieszyłem się, kiedy powiedzieli mi, że wyszedłeś. Martwiłem się o ciebie. - Odwrócił się w moją stronę i uśmiechnął. - Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz.
- To ty się na mnie chyba gniewasz. - powiedziałem cicho.
- Dlaczego tak uważasz?
- Wiesz, że to w tedy to nie był mój `pierwszy raz' i ja myślałem, że nie będziesz chciał mnie już więcej widzieć.
- Ale przecież tu jestem. Mat, daj spokój. To przeszłość.
- Moja przeszłość nie chce odejść.
Wjechaliśmy do garażu. Wysiedliśmy, Ian zamknął samochód i wjechaliśmy windą na górę. Mieszkanie wyglądało tak samo jak ostatnio. Nic się w nim nie zmieniło. Ian polecił mi iść do biblioteczki. Po chwili przyszedł z parującymi kubkami i usiadł naprzeciw mnie przy okrągłym stoliku.
- Byłem dziś na policji dopełnić zeznań. Sporządzono dokładne portrety pamięciowe i śledztwo powinno się ruszyć.
- Jak to? Przecież nikogo nie widziałeś.
- Ja nie, ale twój znajomy wiedział kim są.
- Znajomy?
- Mathew. Był u mnie wczoraj.
- Mathew? - Przeraziłem się nie na żarty. - Co...co ci powiedział?
- Że za wszystko odpowiedzialny jest Riki Martinez, bo zadarłeś z nim.
- Tak ci powiedział? - Zdziwiłem się.
- Tak.
- To...to nie prawda...no nie tak do końca. - Zaczerpnąłem łapczywie powietrza. - Ja...on...my... Chodzi o to, że ja odszedłem od niego. Sypiałem z nim... - Spuściłem głowę.
- Rozumiem cię. - W jego głosie nie było ani krztyny wzgardy czy obrzydzenia.
- Ja...nigdy nie mogłem sobie z tym poradzić. Nie potrafiłem sobie spojrzeć w twarz, nie potrafiłem w siebie uwierzyć. Jestem nikim... - Szepnąłem.
- Nieprawda.
- Ian, ja nikomu nie mówiłem, co czuje, bo bałem się, że będą się ze mnie śmiać. Może dla niektórych to co robiłem było normalne, może obrzydliwe, ale nikt nie czuł tego co ja. Wstyd i upokorzenie przed samym sobą. Brak wiary i ochoty by dalej to ciągnąć. Chciałem to zostawić za sobą, ale przeszłość wracała jak bumerang, wisiała nade mną jak cień. Byłem głupi, że wtedy się zgodziłem.
- A teraz to się na tobie mści. Wiem co czujesz. Kiedy byłem trochę młodszy od ciebie, miałem jakieś piętnaście lat, zgwałcił mnie przyjaciel. I robił to przez kilka lat.
- Nie wydawało ci się to złe? - Powiedziałem cichutko.
- A co może wiedzieć dziecko wychowane w złotej klatce? - Uśmiechnął się smutno. - Byłem jedynakiem z najbogatszej rodziny w kraju, miałem wszystko, a o życiu nie wiedziałem nic. Kiedy uświadomiłem sobie, że tak nie powinno być, było już w po fakcie. I wtedy zrozumiałem jeszcze coś. Że tak naprawdę kochałem go. Bo tylko on zajmował się mną, poświęcał swój czas dla mnie. I to zrozumiałem zbyt późno. Umarł na moich rękach. - Przerwał na chwilę. - Miałem wtedy siedemnaście lat i od tamtej pory nie miałem nikogo. Zrozumiałem też, że to nie była moja wina, że te dwa lata wcale nie były zupełnym koszmarem, że były i piękne chwile i był piękny świat. Pogodziłem się z losem i pozwoliłem odejść przeszłości, choć wiele razy wracała. Mamy bardzo wiele wspólnego, szczególnie przeszłość.
- Szczególnie. Tylko czasem trudno o niej zapomnieć.
- Tak. Trzeba tylko uwierzyć w siebie.
- Ale ja nie mam już siły. Po prostu nie mam. Nie mam nikogo...
- Masz mnie, May i innych.
Spuściłem głowę jeszcze bardziej, kładąc ją niemal na stole. Tak. Mam ich.
- Mat, zamieszkaj ze mną. - Ton jego głosu był niezwykle poważny i oczekujący.
- Ja...ja nie wiem. - wyjąkałem cicho.
- Nie będę ukrywał, że zależy mi na tobie i byłbym spokojniejszy mając cię przy sobie.
- Nie chcę robić ci problemu.
- Jeśli nie chcesz, zrozumiem.
- Ja...chcę tylko - zaciąłem się. - No wiesz...podobasz mi się i...nie wiem...czy...czy ja tobie...
- Przecież mówiłem. Zależy mi na tobie i tak jak ty to mówisz podobasz mi się. I naprawdę byłbym szczęśliwy i spokojny, gdybyś zamieszkał u mnie.
Pogłaskał mnie po głowie i przytulił do siebie.
W domu powiedziałem mamie o przeprowadzce i Ianie. Niechcący naszą rozmowę usłyszał ojciec. Bardzo się zdenerwował i tak, jak wcześniej myślałem, kazał mi się wynosić. Kiedyś pewnie załamałbym się i powiedział, że nie mam już nic. Teraz jednak mam Iana i dzięki niemu łatwiej mi żyć. Pięciu chłopaków, którzy mnie pobili i zgwałcili złapano i postawiono przed sądem. Na rozprawę poszedłem z Ianem i rodzicami, jako osoba jeszcze nie pełnoletnia. Za to dostali trochę więcej lat i długo nie wyjdą. Moje życie powoli zaczęło się układać, choć nie mogłem zapomnieć sobie wszystkiego. Coś we mnie siedziało i nie chciało ot tak sobie odejść. Za to Ian kwitł. Jego oczy znów odzyskały młodzieńczy blask a usta znów się wesoło uśmiechały. Było nam naprawdę dobrze. Ian powiedział, że na moje osiemnaste urodziny przygotuje coś specjalnego. Nie mogę się doczekać. Mama pozwoliła Lisie przyjechać do mnie na weekend, bo ta już mało nie płakała. Cieszyłem się na to spotkanie, bo bardzo mi jej już brakowało. May też. Złożyłem również tomik wierszy ze wszystkiego co miałem i są szanse, że zostanie wydany. To byłby ogromny sukces dla mnie. Na razie uczę się, bo do końca roku już niewiele zostało. W wolnych chwilach pomagałem Ianowi w pracy. Oczywiście nie tej w firmie, nie lubiłem liczyć. Ian pracował również w Instytucie Historii i Literatury, jako historyk, ale i jako tłumacz. Będę miał tam niedługo jakieś spotkanie artystyczne. No i te urodziny.
Od rana chodziłem cały w skowronkach. Pół szkoły obczęstowałem cukierkami. Kiedy się budziłem, Iana nie było obok i trochę mnie to zasmuciło. Miałem jednak nadzieję, że poszedł tylko po pieczywo na śniadanie. Niestety, kiedy wychodziłem jeszcze go nie było. Jak na złość maiłem dzisiaj dyżur w pracowni polonistycznej i musiałem układać mapy i składać wykresy zdań. Byłem zły, bo chciałem iść już do domu i świętować z Ianem moją osiemnastkę. Jeszcze tylko tablica i do domu.
Marcowe wieczory bywają chłodne i ciemne. Kiedy wjeżdżałem na górę była już prawie dziewiętnasta. Podszedłem do drzwi i złapałem za klamkę. Drzwi były zamknięte. Zdziwiłem się trochę, bo było już w zasadzie dość późno. Czyżby jeszcze nie wrócił? Wyjąłem klucze i otworzyłem drzwi. Rozebrałem się i poszedłem do kuchni. Nikogo nie było. Łazienka to samo, salon, pokoik, sypialnia. Naprawdę go nie było? Założyłem jasną koszulę, troszkę przydługą z rozcięciem do połowy piersi wykończonym koronką. Jedyne miejsce jakie zostało to gabinet i biblioteka. Gabinet. Pusto. Ostatnie miejsce w tym domu. Powoli pchnąłem podwójne drzwi i niepewnie wślizgnąłem się do środka. Widok zaparł mi dech w piersiach. Setki może tysiące świec świeciło jednakowym blaskiem, rozświetlając mrok. Stąd gdzie stałem nie widziałem końca komnaty. Ginął gdzieś w ciemności rozświetlanej jedynie nikłą łuną kominka. Zewsząd otaczała mnie muzyka. Delikatna, spokojna. Przeważnie grana na fletach i harfach. Urzekająca. Sunąłem dalej niepewny co spotkam na końcu. Byłem coraz bliżej lecz nadal nie widziałem Iana. Nagle coś zaszeleściło i na stoliku i półkach zabłysły świece. Nagą stopą wyczułem, że stąpam po grubym i ciężkim materiale. Przybliżyłem się do stołu, za którym siedział Ian. W plasku świec wyglądał cudownie. Jasnobrązowe pół długie włosy okalały twarz i lśniły nienaturalnie. Rzęsy rzucały długie, migotliwe cienie na jasne policzki a usta uśmiechały się lekko. Oczy patrzyły wprost na mnie.
- Ian... - Wyszeptałem cichutko.
- Wszystkiego najlepszego Matti. Siadaj.
Usiadłem i zaczęliśmy jeść rozmawiając o minionym dniu. Byłem naprawdę szczęśliwy a kolacja jaką zjedliśmy i towarzystwo Iana dodatkowo poprawiało mi nastrój. Siedziałem naprzeciw niego z przymkniętymi oczyma i rozkoszowałem się chwilą. Miękki głos mi przerwał. Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego.
- Mat, wyjdziesz za mnie? - W jego rękach pojawiło się pudełeczko z dwiema obrączkami.
- Ian...
- Kocham cię, Mat i nie chcę nikogo innego. Z tobą chcę spędzić resztę mojego życia.
Odebrało mi mowę ze szczęścia. Wyciągnąłem tylko rękę. Ian założył mi obrączkę. Była z białego złota, z motywem liścia. Piękna. Wyjąłem drugą i włożyłem na palec jemu.
- Kocham cię i chcę z tobą być. - Zapewniłem go.
To był mój najwspanialszy prezent urodzinowy.
W czarnym garniturze, bordowej koszuli i czarnym krawacie wyglądałem dziwnie. Piaskowe włosy sterczące na wszystkie strony, opadały lekko na blade policzki i zaczerwienione fiołkowe oczy. Nie lubiłem garniturów i rzadko w nich chodziłem toteż nie zauważyłem, że tak urosłem i stary garnitur był za mały. Musiałem kupić nowy. Za mną pojawił się Ian i założył mi płaszcz. Sam też był już ubrany w swój niby płaszcz niby pelerynę.
- Chodźmy już.
- Dobrze.
Cmentarz wydawał mi się dziś wyjątkowo ponury. Może dlatego, że chowano tu moich rodziców. Rzędy szarych, zmurszałych nagrobków ciągnęły się daleko, daleko w każdą stronę. A wokół mnie rodzina, sąsiedzi, przechodnie. Chyba wszyscy przyjechali. Kto by przepuścił pogrzeb tragicznie zmarłego generała i jego żony? Wszyscy przyszli żeby tylko popatrzeć jak składają dwie mahoniowe trumny do wspólnej mogiły. Tak chcieli zostać pochowani. Na starym, prawie rodzinnym cmentarzu, razem. Ojcu na wojennym cmentarzu wkopano tablicę z nazwiskiem i odprawiono wszelkie ceremonie. A ja stałem tu z Ianem i nadal nie mogłem uwierzyć w to co się stało. Jedynie te trumny mi to udowadniały i mała Lisa w szpitalu. Moja Lisa. Rodzice zmienili kilka miesięcy przed śmiercią testament. Choć wiedzieli, że jestem gejem i wyrzucili mnie z domu, przekazali mi opiekę nad Lisą i dom, czyli to, co było matki. Ojciec wszystko zapisał Sarze a rentę po sobie zapisał Lisie. Moje zdziwienie było ogromne, ale nie kwestionowałem ostatniej woli rodziców. Byłem im naprawdę wdzięczny. A w zasadzie to matce. Nie mógłbym żyć bez Lisy a i Ian ją polubił. Słuchałem cichej modlitwy księdza i ściskałem rękę Iana. Widziałem ukradkowe spojrzenia ludzi i szepty. Nie obchodziło mnie to już. On był moją ostoją i nie miałem zamiaru nie korzystać z tego, że jest blisko mnie. Sama jego obecność dodawała mi otuchy a dotyk podnosił na duchu i dawał nadzieję na lepsze jutro. Tylko Sara ciskała gromy z oczu pod naszym adresem. Jej chyba testament nie satysfakcjonował. A może chodziło o coś innego. Nie wiem. Na obrzeżach tłumu dostrzegłem Mathew. Jego jasne włosy spadały swobodnie w dół na czarny płaszcz, zielone oczy szkliły się lekko. Jego ręki uczepiony był Irij. Jego obecność mnie naprawdę zadziwiła. Krótkie czarne włoski rozwiewał mu wiatr skrywając czarne oczy. Z szarego nieba opadły pierwsze ciężkie krople zimnego deszczu, roztapiając resztki śniegu. Ian wyciągnął parasolkę i osłonił nią nas od zimnych łez nieba. Reszta zrobiła to samo. Tylko Mathew stał a jego włosy nasiąkały. Irij założył kaptur kryjąc w jego mroku twarz. Chwilę potem odwrócili się i wyszli z cmentarza.
Po ceremonii pojechaliśmy z Ianem do szpitala, do Lisy. Nadal się nie budziła, ale była silna i wracała do zdrowia. Stan krytyczny minął i jej wyjście było kwestią czasu. Wysprzątaliśmy wolny pokój w mieszkaniu i przewieźliśmy tam jej rzeczy. Na jej przyjazd zrobimy przyjęcie.
Sprzedałem dom. W starych papierach matki, znalazłem adres domu dziecka, z którego mnie adoptowano. Połowę pieniędzy ze sprzedaży przekazałem na ten dom. Przynajmniej będzie choć trochę lepiej tym biednym dzieciom. Gdybym mógł, adoptowałbym kilkoro z nich, ale niestety prawo mi na to nie pozwalało. W kwietniu stanąłem z Ianem na ślubnym kobiercu i to dlatego. Przynajmniej mogłem opiekować się moją Kruszynką. Wróciła już do zdrowia i zamieszkała z nami. Złote dziecko, naprawdę. A jakie wrażenie wywarła na niej biblioteka Iana. Stała z rozdziawioną gębusią kilka minut. Pocieszne stworzenie.
Mathew i Irij zeznawali w procesie przeciw Rikiemu. Postawiono mu zarzut podwójnego morderstwa i współudział w gwałcie i pobiciu. Ponadto wyszła na jaw moja sprawa prawie z przed roku. Stanął również za wykorzystywanie nieletnich: mnie, Irija i jeszcze kilku chłopców. Rozmawiałem z nim nawet. Chciał pokazać mi, że nie można od niego tak po prostu odejść, nic nie dając w zamian, że jest mi potrzebny bo nie mam już nic. I prawie mu się udało. Gdyby nie Mathew zostałbym z Rikim żeby tylko Ian był bezpieczny. Ale na szczęście zdecydowali się zeznawać przeciw niemu. Dostał dożywocie bez możliwości wyjścia warunkowego. Okrutna kara ale zasłużył na nią w pełni. Śmierć byłaby zbyt łatwym rozwiązaniem. Sędzia też tak chyba myślał.
May wyjechała do Japonii i słyszałem, że nieźle jej się powodzi. Kończy tam szkołę i ma etat w jakimś piśmie, gdzie rysuje komiksy. Zapytała mnie czy napisałbym jej scenariusz do mangi. Nie bardzo wiedziałem co mógłbym napisać. I wtedy Ian przyszedł mi z pomocą. Napisałem o nas. O tym wszystkim co się wydarzyło, jak splatały się nasze losy i tworzyły nasze historie. Jak cienie z przeszłości gromadziły się nad naszymi głowami a potem wychodziło słońce. Pisałem recenzje do gazet i felietony.
Kiedy kończyłem szkołę przyszła wiadomość od May, że manga odniosła spory sukces i chcą zrobić anime. Wysunęła propozycję żebyśmy podkładali głosy bohaterom. Specjalnie na potrzeby tego przedsięwzięcia napisałem, a w zasadzie zebrałem wiersze z tego okresu i dodałem trochę nowych, tomik Shadows of Memories i napisałem teksty do większości piosenek. Ian również z nami tworzył, choć wolał poddawać mi pomysły i patrzeć co robię. Pomagał mi w pisaniu scenariusza do anime i mangi. Niedługo potem dostałem kartkę ze stanów od Mathew i Irija. Składali życzenia z okazji naszej rocznicy i życzyli powodzenia w pracy. Poszedłem studiować Literaturę do Instytutu i czekało mnie jeszcze dużo pracy. Ale byłem szczęśliwy. Mogłem robić to co lubię i być z osobą, którą kocham. Uporałem się z przeszłością i żyłem jedynie teraźniejszością. Pisanie tego scenariusza pomogło mi zrozumieć wiele rzeczy i spojrzeć na nie z innej perspektywy. Dzięki temu przez chmury przeszłości wyszło słońce przyszłości i rozświetliło naszą drogę. Moją i Iana. I naszej Kruszynki.