Andrzej Pilipiuk
Sekret Alchemika Sędziwoja cz. II
Rozdział VIII
Spryt krakowskich robotników * Oceniamy szanse * Gdzie ukryć księgę * Tradycyjne pochówki * Co czytała Stasia * Najwięksi frajerzy pod słońcem
Siedzieliśmy w niewielkim lokaliku, urządzonym w jednej z licznych krakowskich piwnic. Szef w zadumie spożywał parówki, ja zadowoliłem się solidną porcją frytek.
-Ładnie tu - powiedziałem, patrząc na wymurowane z gotyckich cegieł ściany.
Na wypalonej glinie odznaczały się jeszcze wgłębienia pozostawione przez palce ceglarzy sprzed pięciuset lat.
- Ładnie - potwierdził Szef. - To mi przypomina opowieść o sprycie krakowskich robotników.
- Z przyjemnością posłucham - uśmiechnąłem się.
- A więc pewnego razu inwestor kupił sobie, a może wynajął, taką piwnicę by urządzić w niej lokal gastronomiczny. Kupił okazyjnie, w ciemno. Niestety, jak się na miejscu okazało, w piwnicy na podłodze leżał głaz, co najmniej pięciotonowy, gigantyczny, szeroki... Przed urządzeniem lokalu należałoby go jakoś usunąć. Pierwszą myślą inwestora było wyciągnięcie go przez drzwi. Ale wejście było wąskie, a głaz, jak już wspomniałem, bardzo ciężki i odrobinę zbyt szeroki. Wybicie dziury w stropie i wyciągnięcie go za pomocą dźwigu nie wchodziło oczywiście w grę, bo piwnica była, podobnie jak ta, zabytkowa. Co ty byś zrobił na miejscu inwestora?
- No cóż. Przyniósłbym z samochodu piłę ultradźwiękową i...
- Uściślijmy, słyszałem tę historię ze dwadzieścia lat temu.
- W takim razie poszedłbym do kamieniarzy, do tych, którzy robią granitowe nagrobki. Przyszli by tu na miejsce i przecięli kamień na mniejsze kawałki tarczą karborundową.
- Jest to pewien pomysł. Ale to zdaje się wymaga chłodzenia wodą, użycia potężnego agregatu prądotwórczego...
- Wystarczy 360 wolt. Agregat można ustawić na ulicy...
- Inwestor nie wpadł widocznie na ten pomysł. Zgaduj dalej.
- Użyć materiałów wybuchowych - ugryzłem się w język.
- Materiałów wybuchowych - uśmiechnął się Szef. - Masz do dyspozycji trotyl i dynamit. A raczej nie masz do dyspozycji, bo za socjalizmu materiałami wybuchowymi dysponować mogło tylko państwo, a nie prywatne firmy rozbiórkowe.
- No nie wiem. Metodą egipską. Wywiercić rowy, wbić drewniane kołki, zalać wodą i poczekać, aż pęczniejące drewno rozsadzi kamień.
- Czyli witamy za dwa tygodnie. O ile rozsadzi. Egipcjanie łupali w ten sposób piaskowiec i wapień, a tu głaz był granitowy.
- Przecież używali granitu? - zdumiałem się.
- Tak, ale odcinali go za pomocą miedzianych pił - uśmiechnął się
Ja też się uśmiechnąłem.
- Przecież miedzianą piłą trudno ciąć nawet drewno - powiedziałem.
- Poniekąd masz rację. Miedź jest istotnie nieco zbyt miękka aby obrabiać nią kamień. Dlatego posypywali pod nią drobno pokruszone kawałki bazaltu lub radiolarytu. Kamyki wbijały się w metal i powstawało coś w rodzaju pilnika.
- A jak poradził sobie inwestor?
- Ano siedział i dumał, a wtedy podszedł do niego robotnik i obiecał za kilka tysięcy złotych, co wówczas było przypuszczam dobrą tygodniówką, poradzić sobie z tym problemem, i to przez jedną noc.
- I udało się?
- Oczywiście. Gdy rano inwestor wszedł do piwnicy, po kamieniu nie było nawet śladu.
- Jak oni to zrobili?
- Biznesmen też chciał się dowiedzieć i robotnik za drugi plik banknotów wyjaśnił. Rozebrali podłogę, wykopali dziurę, wrzucili kamień i zasypali.
- Polak potrafi - powiedziałem w zadumie.
- To prawda - uśmiechnął się. - Najważniejsze, to wykazywać się pomysłowością i prawidłowo wyciągać wnioski.
- Sądzi pan, Szefie, że uda nam się odnaleźć "Niemą Księgę" wcześniej, zanim te dwie miłe dziewczyny trafią na nią pierwsze?
- Czy uda się? - zastanowił się chwilę. - Sądzę, że istnieją pewne szanse... Spróbuj postawić się na miejscu cadyka Storma. Idzie wojna, albo jeszcze gorzej, już jest wojna. Zostałeś zamknięty w gettcie. Musisz za wszelką cenę ukryć unikatowy starodruk, czy też raczej należy powiedzieć inkunabuł, bo to słowo pasuje lepiej do ksiąg sprzed 1500 roku...
- Wszystko zależy od tego, kiedy doszedł do wniosku, że musi ukryć księgę. Jeśli wpadł na ten pomysł przed wojną, ewentualnie przed zamknięciem getta to mógł oddać ją na przechowanie znajomemu Polakowi, lub zdeponować w skrytce bankowej.
- Tego raczej nie zrobił. W czasie pierwszej wojny światowej najeźdźcy rozpruwali depozyty bankowe rabując zawartość. Wobec tego mógł ukryć u znajomych lub w skrytce na terenie miasta. Na przykład w katolickim kościele. Widziałem kiedyś film, gdzie przestępcy zrabowane medale schowali pod obluzowaną deską konfesjonału.
- No cóż, pozostaje zastanowić się czy cadyk chodził do kina. Właściwie dlaczego by nie? Religia mu chyba nie zabraniała... Ale ten film to chyba dość świeża produkcja?
- No niestety...
- Wobec tego załóżmy dwa warianty: po pierwsze ukrycie księgi przed wojną. Po drugie w czasie wojny. Do pierwszego wariantu mamy dwie możliwości. W mieście, lub u zaufanego człowieka. A w czasie wojny?
- No cóż. Na terenie getta nie miał zbyt wielu możliwości. Po pierwsze skrytka w domu, co jednak wykluczyły badania muzeum przed przystąpieniem do remontu. Po drugie u kogoś zaufanego, tylko kogo mógł wytypować? Zapewne domyślał się, że czeka ich prawie wszystkich śmierć. Chyba, że jako bełszen-tow, cudotwórca, był w stanie określić kto przeżyje wojnę...
- Tu już zapuszczamy się trochę za daleko - uśmiechnął się Szef. - Jeszcze trochę, a ściągniesz tu Ignacego Rzeckiego i puścisz tropem księgi... Zachowajmy umiar i racjonalizm myślenia.
- Dobrze. Nie ukrył tego zapewne w żadnej z synagog, bo w getcie przebywali także Żydzi wysiedleni z Trzeciej Rzeszy; musieli opowiadać, jak Niemcy niszczyli tam ślady żydowskiej kultury. Wykonanie skrytki w jakimś miejscu publicznym raczej nie wchodzi w grę... Mam pewien pomysł - zapaliłem się. - A gdyby tak na cmentarzu? Ludzie marli tu z głodu, brakowało lekarstw na najbanalniejsze choroby. Umiera ktoś z mieszkańców jego domu. Więc cadyk umieszcza w trumnie księgę. Po wojnie wystarczy, że odnajdzie grób, dokona ekshumacji zwłok...
- Dobrze, a teraz sam zastanów się nad błędami swojego rozumowania. A popełniłeś co najmniej trzy.
- Hmm...
- Po pierwsze, Żydzi najczęściej obywali się bez trumien. Tradycyjny pochówek wyglada tak, że zwłoki zawija się w całun. Ale przyjmijmy, że krakowscy byli nieco zasymilowani i grzebali się w trumnach. Teraz drugi problem. Tu było getto, więc były poważne problemy z opałem. Skądinąd wiem, że w takich przypadkach ludzie palili meble, rozbierali parkiet, wyłamywali belki na strychach, wyrywali podłogi... Marnować deski na trumnę? Wracamy więc do całunu. Po trzecie nawet zakładając, że zrobili trumnę, to jak odnaleźć później ten grób? Niemcy zakazywali wystawiania macew. Były też problemy z kamieniem. Nawet, jeśli hipotetycznego nieboszczyka pogrzebano w grobowcu rodzinnym, to istniało ryzyko, że hitlerowcy wcześniej czy później zniszczą cmentarz. Wystarczyłoby, że by zabrali nagrobki. I szukaj wiatru w polu. Po piąte nie wiem, czy nawet cadykowi pozwolono by naruszać spokój zmarłych. Po szóste wreszcie, księga musiałaby przeleżeć w grobie przez kilka lat. Musiałby ją bardzo starannie zabezpieczyć.
- Czyli mój pomysł jest do niczego - westchnąłem.
- Nie koniecznie. Mógł zakopać księgę na cmentarzu, albo ukryć ją w którymś z grobów, tylko zastanówmy się nad takim problemem. Czy ukrywał to dla siebie czy dla potomności?
- Mógł przypuszczać, że nie przeżyje wojny - zawyrokowałem. - W takim przypadku pozostawiłby wskazówkę, umożliwiającą dotarcie do księgi. A być może także do innych skarbów z jego biblioteki.
- Właśnie. Ciągle zastanawiamy się nad miejscem ukrycia jednego dzieła, a przecież było ich więcej.
- Cała trumna książek?
- Albo wiele oddzielnych skrytek. Natomiast wskazówka umożliwiająca dotarcie do tych skarbów piśmiennictwa... Przypuszczam, że nasze drogie przeciwniczki dotarły do niej, ale nie wiedzą jak ją ugryźć.
- Szyfr?
- Właśnie. Szyfr. Przecież takich rzeczy nie pisze się wprost. Tylko gdzie go przeczytały?
- Odnajdźmy je i zapytajmy - zaproponowałem. - Skoro same nie są w stanie go złamać, to niech udostępnią nam. Może my zdołamy go rozgryźć, a potem kto pierwszy dotrze do kryjówki, ten lepszy.
- Nie sądzę, żeby się zgodziły. Nie zapominaj, że dla nas to tylko intelektualna zabawa, a dla nich jedyny znany im sposób dotarcia do atanatora. I to sposób bardzo niepewny. Nie będą chciały pozbyć się nawet tej niewielkiej przewagi.
- Musimy jakoś je przechytrzyć. Stanisława kupiła w antykwariacie dziesięć książek. Może w nich znalazły jakiś ślad.
- Wygląda mi to nieciekawie, ale nie można zlekceważyć tego tropu - Szef wytarł usta serwetką. - Wobec tego gnaj do Biblioteki Jagiellońskiej. Zobacz, co da się zrobić.
Kiwnąłem głową i poszedłem.
*
-Oto zamówione książki - bibliotekarz podał mi spory stosik oprawionych tomików. - I proszę wpisać się do książki czytelników.
Na rejestrze leżał czarny długopis. Wpisałem się na wolnym miejscu. Machinalnie rzuciłem okiem na stronę i nieoczekiwanie moją uwagę przykuł wpis wykonany, sądząc po dacie, poprzedniego dnia. Od pozostałych odróżniał się kolorem. Ktoś posługując się wiecznym piórem naniósł swoje nazwisko. Stanisława Kruszewska. Rzuciłem okiem w następną kolumnę i zapamiętałem tytuł dzieła, z którego korzystała.
- Czy dostanę tu czysty blankiet rewersu? - zapytałem, a otrzymawszy takowy naniosłem nań pospiesznie dane.
Siadłem i w oczekiwaniu na najnowsze zamówienie przeglądałem książki. Tylko w jednej był indeks osób, ale nie znalazłem żadnego Storma. Zacząłem kartkować tomiki, przelatując tekst wzrokiem, tak jak tego uczył mnie kiedyś ojciec. Miałem nadzieję, że mignie mi gdzieś nazwisko cadyka i niebawem je znalazłem. Autor wspominał, że przed samym wybuchem wojny Salomon Storm miał wizję wyludnionego Kazimierza. Szukałem dalszych informacji, ale nic więcej nie znalazłem. Być może po prostu kartkując przegapiłem nazwisko. Minęła godzina.
Udałem się do stanowiska dyżurnego odebrać zamówione materiały. Obłożony w tekturowe okładki "Midrasz" - żydowskie czasopismo młodzieżowe. Czego mogła szukać wewnątrz tajemnicza Stasia? Siedziałem i w zadumie kartkowałem kolejne zeszyty. Nieoczekiwanie natrafiłem na artykuł. Włosy stanęły mi niemal dęba, a oczy wyszły z orbit.
Z otwartym numerem w ręce poszedłem do dyżurnego.
- Czy istnieje tu możliwość wykonania ksero?
*
Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef siedział na łóżku i studiował w zadumie kupioną przeze mnie książkę o Sędziwoju. Na mój widok odłożył ją.
- Co się stało? - zapytał. - Wyglądasz, Pawle, jakbyś zobaczył ducha.
- Jesteśmy, Szefie, największymi frajerami pod słońcem.
- No, nie wszyscy - zaprotestował z godnością. - Czego się dowiedziałeś?
- Proszę - podałem mu odbitą na ksero kartkę.
- "Pracownicy Żydowskiego Instytutu Historycznego dokonali w ostatnich dniach badań naukowych w tunelu łączącym Stare Miasto w Warszawie z Fortem Legionów. Zimą ubiegłego roku dwaj pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki, Paweł Daniec i Tomasz NN., odnaleźli wejście do korytarza, kryjącego przedwojenny depozyt skarbów Muzeum Narodowego. W jednym z bocznych odgałęzień natrafili na kryjówkę z czasów drugiej wojny światowej, a w niej zwłoki mężczyzny i pewną ilość rytualnych judaików. O znalezisku powiadomili gminę żydowską w Warszawie. Przeprowadzenie badań do czasów skatalogowania i zewidencjonowania odkrytego skarbu było poważnie utrudnione. Dopiero w zeszłym tygodniu do kryjówki dopuszczono pracowników Instytutu. Na miejscu w lochu znajdował się szkielet mężczyzny lat około czterdziestu. Znaleziono przy nim kilkanaście przedmiotów rytualnych, oraz księgę "Sefer Jecirach" pochodzącą z czternastego wieku, spisaną zapewne w kręgu chasydów szkoły reńskiej. Manuskrypt przetrwał w ogólnie niezłym stanie. Jest to najstarszy egzemplarz tego dzieła znajdujący się na terenie Polski. Dzięki ugodzie z MKiS przeszedł na własność Bibliotki Narodowej, zostanie jednak przekazany w depozyt Instytutowi. Ekslibris po wewnętrznej stronie okładki pozwolił zidentyfikować właściciela książki - cadyka Salomona Storma z Krakowa. Ostatnia strona pokryta jest notatkami, poczynionymi zapewne przed śmiercią przez ukrywającego się. W kryjówce odnaleziono także siedemnastowieczną lampę chanukową, ozdobioną po drugiej stronie dedykacją. Także ona potwierdza tożsamość zmarłego. W chwili obecnej trwają próby odczytania notatek, co być może pozwoli ustalić okoliczności śmierci cudotwórcy" - przeczytał Szef. - No, to żeśmy sobie Pawle sami grób wykopali. Kiedy to opublikowano?
- Prawie rok temu. A nasza droga przeciwniczka czytała to wczoraj.
Szef popatrzył na zegarek.
- Dochodzi osiemnasta. Pewnie już nikogo nie złapię, ale trzeba spróbować.
Wyjął z kieszeni notatnik i dłuższą chwilę szukał numeru telefonu. Wreszcie ujął w dłoń słuchawkę. Wyszedłem, żeby zapewnić mu konstytucyjne prawa poufności rozmów. Wróciłem po dziesięciu minutach. Szef wyglądał na zmęczonego.
- Co się udało ustalić?
- No cóż. Zażądałem, żeby nie udostępniali księgi nikomu, ale spóźniłem się. Dwadzieścia minut temu pojawiła się u nich sympatyczna blondynka z warkoczem i wymachując jakimś upoważnieniem poprosiła o wykonanie kserokopii ostatniej strony. Zrobili jej na poczekaniu. Poprosiłem, żeby zeskanowali i posłali nam pocztą elektroniczną.
- Jak mogła być jednocześnie w Krakowie i tam? - zdziwiłem się.
- To proste. Pociąg z Krakowa jedzie do Warszawy niecałe trzy godziny. Obejrzały z nami ekspozycję, a potem obie, albo tylko jedna z nich wskoczyła do pociągu i zdążyła wykonać ksero. Na Wawelu byliśmy o pierwszej. Na szesnastą mogła być już w stolicy.
- Wyprzedzają nas, Szefie.
- Nigdzie nie jest powiedziane, że księga kryje tajemnicę miejsca ukrycia biblioteki - uśmiechnął się.
Zamyśliłem się, a potem popatrzyłem na zegarek.
- Chyba wybiorę się na dworzec - powiedziałem.
- A to po co?
- Dedukuję, że panna Kasia, bo to ona nosi warkocz, wróci pociągiem, który z Warszawy odchodzi około osiemnastej, a tu jest koło dwudziestej pierwszej.
- Tak bardzo chcesz znowu dostać łomot?
- Poproszę, żeby udostępniła mi ksero.
- Zły pomysł - pokręcił przecząco głową. Przecież jutro też będziemy je mieli.
- Przez noc mogą złamać szyfr, a rankiem udać się na cmentarz i wykopać skrzynie.
- Popełniasz podstawowy błąd. - uśmiechnął się. - Założyłeś, że to jednak zostało zakopane na cmentarzu. Brak ci elastyczności myślenia. Za bardzo przywiązujesz się do hipotez, które mogą być błędne...
- A pan, Szefie, popełnia błąd wyraźnie lekceważąc przeciwnika.
Wszyscy popełniamy błędy - uśmiechnął się. - Możliwe, że one także...
Położyliśmy się spać.
Rozdział IX
Łamiemy szyfr * Testament Storma * Kim był Eugeniusz Kwiatkowski * Zaginiony komplet mebli * Antykwariat przeciwniczek * Kupuję krzesło.
Rzęsisty, jesienny deszcz zacinał w szyby. Wewnątrz muzeum było jednak ciepło i sucho. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk.
- To zupełnie nie ma sensu - powiedział Szef z westchnieniem. - Garść przypadkowych hebrajskich liter...
- Może, gdy to pisał, był obłąkany? - zasugerowałem. - Jeśli siedział pod ziemią tyle czasu, mógł zwariować.
- Nie znam żadnej choroby psychicznej, która objawiałaby się pisaniem poszczególnych liter.
- A może trzeba odczytać tylko niektóre?
- Mam - powiedział Szef. - próbowałem to czytać od prawej do lewej, jak hebrajski, a tymczasem to zapisano normalnie... I to w dodatku po polsku, tylko hebrajskim alfabetem. A więc...
"Ja, Salomon Storm, cadyk i bełszen-tow, piszę to w godzinę mojej śmierci. Moje życie kończy się, więc piszę prawdę, choć nie stoję na swojej ziemi. Nie wiem, kim jesteście wy, którzy czytacie te słowa, ale widziałem w przebłysku daru jasnowidzenia, że jest was pięcioro. Widzę znowu wyludniony Kazimierz, gdzie tylko wiatr hula po ulicach. Jeśli wasze intencje są czyste, być może uda wam się dotrzeć do tego co ukryłem. Tego, co najcenniejsze, strzec będzie Eugeniusz Kwiatkowski. Jeśli uda wam się go odnaleźć, być może rozwiążecie też zagadkę mojego poprzednika alchemika Sędziwoja. Albo też nie uda się. Jeśli taka będzie wola Boga..."
- No ładnie - mruknąłem. - A więc potwierdziły się moje przypuszczenia i książki powierzył swojemu przyjacielowi.
- To z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje sprawę - powiedział Szef. - Ale czeka nas dużo pracy. Kwiatkowskich w Krakowie może być nawet z tysiąc. Trzeba ustalić, czy ten Edmund jeszcze żyje. A jeśli nie, to czy żyją jego potomkowie. Rozdzielimy się. Ja pojadę pogrzebać w księgach meldunkowych w urzędach gminy, a ty Pawle, sprawdzisz go w starych książkach telefonicznych, choroba, mógł nie mieć telefonu... W archiwum powinni mieć księgi meldunkowe z czasów wojny i przedwojenne. Jeśli to przedstawiciel starej krakowskiej rodziny, to jego potomkowie nadal mogą mieszkać w tym samym miejscu.
Rozdzieliliśmy się.
Deszcz na szczęście ustał i gdy dochodziłem do budynku archiwum, już nie padało. W drzwiach prawie wpadłem na pannę Stasię. Wyglądała na zadowoloną z siebie.
- Ach, co za miłe spotkanie - zagadnąłem.
Uśmiechnęła się.
- A cóż pana tu sprowadza? - przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się trochę złośliwie.
- Ano szukam...
- ...Eugeniusza Kwiatkowskiego - dokończyła za mnie. - Nie ma potrzeby, już go znalazłam. Ale nie powiem gdzie. Spędzisz wiele godzin, podczas których ja spokojnie dotrę na miejsce. Wracajcie do Warszawy. Szkoda waszego czasu.
- Pozwolę sobie zachować swój odmienny pogląd.
Wzruszyła ramionami i odeszła.
- Wiele godzin - uśmiechnąłem się sam do siebie.
Wszedłem do działu udostępniania zbiorów.
- Chciałbym rzucić okiem w materiały, z których korzystała przed kilkunastu minutami panna Stanisława Kruszewska - oświadczyłem zaskoczonemu archiwiście. - Jestem jej przyjacielem...
- Leżą jeszcze na stole - wskazał mi miejsce w czytelni.
Usiadłem i przysunąłem do siebie opasły tom. Na okładce czerniły się litery.
"Księga zamówień firmy stolarskiej E. Kwiatkowski i S-ka".
Dziesięć minut później natrafiłem na kilka stron rysunków i opis kompletu mebli zamówionych w 1938 roku przez cadyka Salomona Storma.
*
- Meble - mruknął Szef. - Komplet mebli.
- Tak. Szafa, cztery krzesła, stolik, sekretarzyk i biurko. Firma została zlikwidowana w 1947 roku. Właściciele wyjechali do Ugandy.
- Choroba - mruknął Szef. - Do Ugandy. Czy na rysunkach lub w kopiach zamówień była jakaś informacja o znajdujących się w tych meblach skrytkach?
- Niestety, ani słowa. Ale pewnie były. W blacie biurka, w dnie szafy, w siedzeniach krzeseł...
- Ciekawe, czy po wojnie Kwiatkowski nie próbował odszukać tych mebli. Zwróć uwagę, Pawle. Wykonał je, wyposażył w skrytki, mógł przypuszczać, że Storm ukrył w nich jakieś klejnoty. A bilet do Ugandy zapewne nie był specjalnie tani. Z drugiej strony, jeśli była to solidna firma z tradycjami, to niewykluczone, że etyka zabraniała mu prowadzenia takich poszukiwań.
- Co dalej? Jak odnajdziemy ten komplet?
- Chyba trzeba będzie dać ogłoszenie do prasy. I oblecieć wszystkie antykwariaty handlujące starymi meblami. Rozpoznasz je?
- Tak. Myślę że tak.
Szef poskrobał się po głowie.
- Kazimierz - mruknął. - Stare meble, albo po prostu meble porzucone lub pozostawione przez właścicieli. Chyba będziemy musieli przejść się do pana Aarona. Jeśli bywał zaraz po wojnie na Kazimierzu to nie da się wykluczyć, że oprócz książek rozglądał się także za innymi rzeczami.
Powędrowaliśmy. Deszcz już na szczęście nie padał. Zrobiło się znacznie chłodniej.
- Meble - powiedział w zadumie stary antykwariusz. - A jakże. Było tam sporo mebli. Część od razu wybrali sobie hitlerowcy, reszta została w mieszkaniach dłużej. Zaraz po wojnie rozszabrowano je.
- A te które zabrali hitlerowcy. Poszły do jakichś urzędów, czy do ich mieszkań? - zainteresowałem się.
- Nie mam pojęcia. Wybaczcie, ale to nie był dobry czas, żeby interesować się, co Niemcy robią z meblami. Bardziej martwiłem się o własne życie i bezpieczeństwo... Ale zaraz po wojnie działała tu taka komisja do spraw rezerw i surowców przejętych. Jeśli natrafili w jakimś opuszczonym mieszkaniu poniemieckim, albo w budynku urzędowym, na te mebelki, to na pewno je spisali, zabrali do magazynu, a potem poszły na użytek instytucji, albo różnych partyjniaków, co tu przyjechali w jednej koszuli na plecach i z teczkami pełnymi instrukcji.
Szef kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Tylko jak to teraz odszukać - westchnąłem.
- Papiery komisji zabezpieczającej są zapewne w archiwum - uśmiechnął się starzec. - Jeśli wam się poszczęści, dowiecie się, gdzie trafiły. Jeśli były niezbyt ładne, ale solidnie wykonane, nadal mogą stać na przykład w gabinecie burmistrza, albo w jakimś innym miejscu.
Radzi nie radzi, wróciliśmy do archiwum.
Usiedliśmy w czytelni, wypisałem rewers. Dyżurny przeczytał go zdziwiony.
- Coś podobnego - powiedział. - Już druga osoba dzisiaj o to pyta.
Gestem wskazał mi stolik. Pod ciągle jeszcze leżącą księgą zamówień firmy Kwiatkowskiego znajdowała się gruba, opasła księga oprawiona w szare płótno. Otworzyłem ją.
- "Inwentarz ruchomości zabezpieczonych przez komisję zabezpieczającą mienie poniemieckie" - mruknął Szef. - Pawle, one znowu nas wyprzedzają.
- Muszą być albo bardzo inteligentne, albo też mają swoje źródła informacji - powiedziałem. - Być może lepsze od naszych. No, to trzeba szukać.
Spis wykonano ulicami, więc znalezienie Szerokiej nie zajęło nam dużo czasu.
- Jest - mruknął Pan Tomasz. - Komplet mebli. Dwa krzesła, stolik, biurko, sekretarzyk, biblioteczka. Przypuszczalny właściciel przedwojenny: Salomon Storm. Zabezpieczono 24 kwietnia 1945 roku, przekazano do magazynu nr 18.
- Trzeba ustalić jego adres - zapaliłem się.
- A co, sądzisz, że ciągle tam stoją?
- W tym kraju wszystko jest możliwe.
- Tu jest dopisek: decyzją nr 2367/843/1945 przekazano na użytek PPR.
- Na użytek. A oni to pewnie jakoś sobie rozdysponowali - zauważyłem. - Niewykluczone, że w ich archiwach znajdziemy informację, komu to przekazano. Szef podszedł do katalogu i dość długo w nim grzebał. Potem dyskutował z kierownikiem. Wreszcie wrócił zgnębiony.
- Nie jest dobrze - powiedział. - Nie mają tu żadnych dokumentów PPR, ani PZPR. Co gorsza nie wiedzą, gdzie mogły trafić.
- Zapewne archiwum przejęła SDRP, a teraz są w SLD - błysnąłem pomysłem.
- Wolisz chodzić po antykwariatach, czy wydeptywać czerwone dywany? - zagadnął Szef.
- Po antykwariatach. Sądzi pan, że nadal mają czerwone dywany?
- Sprawdzę - uśmiechnął się.
Do wieczora chodziłem po antykwariatach. Wszędzie pokazywałem kserokopie rysunków mebli Storma. Wszędzie żegnano mnie bezradnym rozłożeniem ramion. Zapadł zmierzch i chyba zanosiło się na deszcz, gdy wracając do hotelu w ciemnym zaułku koło Rynku Starego Miasta spostrzegłem witrynę jeszcze jednego sklepiku z antykami. Wszedłem. Dzwonek nad drzwiami brzęknął cicho, musiał być pęknięty, bo jego dźwięk zabrzmiał fałszywie. Z zaplecza wyłoniła się panna Kasia i obrzuciwszy mnie obojętnym spojrzeniem stanęła za ladą.
- Czym mogę służyć? - zapytała, uśmiechając się do jakichś swoich myśli.
- Szukam takich mebli - położyłem przed nią ksero.
Popatrzyła na nie obojętnie, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust. Na jednym policzku miała delikatną bliznę.
- No cóż - powiedziała. - Chyba mogę coś dla pana zrobić.
Znikła na zapleczu; po chwili wróciła z krzesłem. Już pierwszy rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że należy do kompletu.
- Ładne krzesło. - zachęciła. - Wyścielane włosiem, angielskie sprężyny, pokryte prawdziwą kozią skórą, oryginalna tapicerka i okucia...
- Ile kosztuje? - zaciekawiłem się.
- Czterysta złotych - uśmiechnęła się.
- Honorujcie karty płatnicze?
- Oczywiście.
Zapłaciłem. Zawinęła mi nabytek w papier i opakowała sznurkiem. Wracałem do hotelu jak uskrzydlony. Gdy wszedłem do pokoju, Szef siedział przy stoliku i skrobał coś w zadumie na kartce.
- No i co zdziałałeś?
- Wypatrzyłem, gdzie rezydują nasze przeciwniczki i kupiłem krzesło Storma - pochwaliłem się.
- Gratuluję. A jak inne meble?
- Żadnych śladów.
- Pokaż to krzesło - uśmiechnął się.
Postawiłem je na podłodze i odmotałem.
- Wygląda identycznie.
- Ma od spodu wypalony znak firmowy Kwiatkowskiego - zauważyłem. Zresztą pewnie by mnie nie oszukały.
Szef, który właśnie zabrał się za wyciąganie gwoździków mocujących skórzane pokrycie siedzenia, znieruchomiał na chwilę.
- Kupiłeś to u nich? - zapytał.
- Tak. Nasze drogie przeciwniczki mają mały antykwariacik koło Rynku.
Usiadł i westchnął ciężko, a potem podał mi kombinerki.
- Wiesz co, Pawle. Czasami twoja głupota mnie po prostu przeraża.
- Co zrobiłem źle? - zdenerwowałem się.
- Nic, nic. Wyciągaj gwoździki dalej. I jednocześnie ruszaj trochę głową. Może wymyślisz coś sensownego.
Myślałem i wyciągałem, aż doszedłem do końca. Podniosłem skórę. Włosie przestębnowano mocną nicią. Trochę się sfilcowało przez te wszystkie lata. Pod spodem były solidne angielskie sprężyny, a pomiędzy nimi leżały dwie stalowe rurki. Uniosłem pierwszą z nich i popatrzyłem przez środek. Była pusta. Druga tak samo.
- A teraz zgadnij, skąd wzięły unikatowy traktat Sędziwoja? - głos Szefa ociekał słodyczą.
- Sprzedała mi wybebeszone krzesło - jęknąłem.
- Właśnie. Sądzę, że to było tak. Trafiły na krzesło, zdjęły tapicerkę, znalazły jakieś dwa, zwróć uwagę że rurki były dwie, dokumenty lub starodruki. A teraz szukają reszty mebli. Przypomina mi się książka Ilfa i Pietrowa "Dwanaście Krzeseł". Tam był komplecik krzesełek, dwanaście sztuk, a w jednym z nich miał być ukryty skarb. A bohaterowie szukali poszczególnych egzemplarzy po całej Rosji... Z tym, że w naszym przypadku wszystkie meble mogą kryć w sobie jakieś skrytki.
Zabrałem się za mocowanie na miejsce obicia.
- Dziewczęta są sprytne - powiedział Szef w zadumie zapalając papierosa. - Szkoda, że grają po niewłaściwej stronie... Gdybyśmy mieli więcej funduszy, można by zaproponować im etat u nas.
- Fakt, że przypadkowo kupiły sobie krzesło kryjące wewnątrz bezcenny rękopis, sam w sobie nie jest jeszcze wyznacznikiem ich geniuszu - mruknąłem wciskając na miejsce ostatni gwoździk.
- To prawda. Ale nie zapominaj, że umiały świetnie wykorzystać nasze znalezisko. Poszliśmy lochem, znaleźliśmy nieboszczyka w kryjówce, poszliśmy dalej, a tam były skarby. Zlekceważyliśmy cenny trop. I teraz możemy sobie pluć w brodę.
- Co gorsza nie wiemy, czy te dwie miłe damy nie prują właśnie na zapleczu swojego antykwariatu kolejnego krzesełka.
- Czy dałoby się to jakoś zbadać? - zainteresował się.
- Mógłbym założyć im podgląd - zaproponowałem. - Antykwariat dzieli od nas nie więcej niż jakieś trzysta metrów. Zaczepię im na przeciwległym budynku miniaturową kamerę wyposażoną w niewielki nadajnik. Odbiornik umieścimy tutaj i podłączymy choćby do telewizora...
Szef przeciągnął się, aż mu w stawach zaskrzypiało.
- I ile to będzie kosztowało? - zapytał znienacka.
- Jakieś półtora tysiąca za nadajnik. Odbiornik powinien być tańszy. Kamerka kosztuje zaledwie dwieście złotych, choć nie jestem pewien, czy można podczepić ją bezpośrednio...
- Wystarczy - westchnął Szef. - Doceniam potęgę współczesnej techniki, ale ciągle koszta są trochę zbyt wysokie.
- Trzeba będzie rozwiązać ten problem prościej. I taniej.
- To znaczy? - uniósł brwi.
- Umieścimy na dachu naszego obserwatora - uśmiechnąłem się. - Żywego.
- Jeśli wejdziesz na dach i będziesz patrzył z góry, to zdejmie cię policja - westchnął Szef. - Obcowanie z Michaiłem podczas poszukiwań rubinowej tiary naruszyło chyba równowagę tej części twojego mózgu, która odpowiada za racjonalne myślenie.
- Przebiorę się za kominiarza!
- I tak cię zdejmą. A wtedy stwierdzą, że nie masz legitymacji i nie należysz do cechu. I będą problemy. To tak, jakbyś się ubrał w policyjny mundur. Są na to odpowiednie paragrafy. Zresztą, właściwie sam się teraz zastanawiam, czy obserwacja sklepu ma sens. Przecież nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że dziewczęta są na tropie reszty mebelków...
- Ciekaw jestem, co mogło być w tej drugiej rurce.
- Może kiedyś się dowiemy - uśmiechnął się. - Na razie trzeba będzie wystosować pismo do wszystkich instytucji tego uroczego miasta.
- Pismo?
- Tak, w imieniu naszego Ministerstwa zwrócimy się z prośbą o wydanie wszystkich mebli, jeśli takowe znajdują się w ich posiadaniu.
- Do jakich urzędów chce pan je skierować? - zdziwiłem się.
- Urząd miasta, urzędy dzielnic, partie polityczne, szpitale, może jeszcze szkoły. Wszędzie, gdzie pracowali ludzie należący do partii, mogły trafić okruchy jej łupów.
- To będzie grubo ponad setka listów.
- Więcej, zejdź do recepcji i weź od nich książkę telefoniczną. Napiszemy jutro w muzeum na komputerze i odbijemy na ksero, ale jak będziemy mieli zaadresowane koperty to łatwiej pójdzie rozsyłanie.
Z nesesera wyjął ryzę kopert. Zdziwiłem się. Nawet takie rzeczy przewidział. Chcąc nie chcąc, zabrałem się za adresowanie. Do północy się wyrobiłem.
Rozdział X
Ponowna wizyta w twierdzy przeciwnika * Co można wydedukować z niemej księgi * Jak się robi ług * Arabscy alchemicy * Czy nasi przodkowie znali alkohol * Chrzest Rusi * Genialny pomysł.
Wrzuciłem ostatnią z dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu kopert do skrzynki i zadowolony otarłem czoło z potu.
- No, to jak dobrze pójdzie, już jutro powinniśmy mieć pierwsze wyniki - uśmiechnął się Szef. - A ponieważ chwilowo nie mamy nic innego do roboty, proponuję udać się na przeszpiegi do twierdzy wroga.
- Jak pan sobie życzy - uśmiechnąłem się.
Weszliśmy do antykwariatu. Stasia, czytająca jakąś książkę, odłożyła ją i popatrzyła na nas zdziwiona. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się domyślnie.
- I jak się po nocy pruło krzesło? - zagadnęła. - Nie za dużo gwoździ?
- Ciekawi nas, co było w tej drugiej rurce, zakładając, że w pierwszej znajdował się traktat Sędziwoja - powiedział Szef.
Szaro - błękitne oczy ledwo dostrzegalnie błysnęły. Czyżby z uznaniem?
- Traktat Gebera - powiedziała. - Siedemnastowieczna kopia, w dodatku z
błędami.
Wyjęła spod lady cienki zeszycik, sklejony z kart papieru formatu
mniej więcej A5.
- Ciekawe, w którym meblu ukryta jest "Niema Księga".
- Sądzę, że w biurku - powiedziała poważnie dziewczyna. - "Niema Księga" jest dość duża. Sześćdziesiąt stron wielkości bloku rysunkowego. Mogli ją umieścić w blacie.
- Albo w dnie lub tylnej ścianie biblioteczki - zauważył Szef.
- W biblioteczce nie - machnęła ręką w głąb.
Stłumiłem okrzyk. Poszukiwany przez nas mebel stał pod ścianą.
- Tam niestety nie było żadnej skrytki. W ogóle nie wiem, co stało się z większością eksponatów. Mebli było za mało. Pewnie ukrył to, co najcenniejsze, a reszta, cóż, szukaj wiatru w polu. Ciekawa jestem, gdzie ukrył klucz.
- Klucz? - zdziwiłem się. - do czego?
- Spis symboli, których użyto w "Niemej Księdze?" - zdziwił się Szef. -
Przecież tam nie ma żadnych znaków...
Wyjęła z szuflady zwinięty papier z nadrukiem przedstawiającym trzy korony. Rozwinęła go i naszym oczom ukazał się duży, wyraźny miedzioryt.
- To jedna ze stron - wyjaśniła. - Kupiłam ten reprint w Szwecji. Tu jest znak.
Popatrzyliśmy uważnie. Na rysunku widać było ludzi przy pracy. W wielkim kotle ustawionym na palenisku, typowej średniowiecznej nalepie, gotowano jakieś szmaty. Pracowali w sporej sklepionej komnacie. Za ludźmi rysownik umieścił okno. Widać było kawałek krajobrazu i niewielkie drzewo ogarnięte płomieniami.
- Drzewo i ogień - mruknął Szef. - A gdyby tak poprowadzić linię... Płomień drzewa, płomień paleniska - przyłożył linijkę. - A na samym dole, na jej przedłużeniu widzimy małą beczkę i przewrócony cebrzyk, z którego coś się wysypało. Co ty o tym sądzisz, Pawle?
- Nic mi to nie mówi, Szefie - wzruszyłem ramionami.
- Za późno się urodziłeś - uśmiechnął się. Moim zdaniem, ta linia może być przypadkowa, ale to chyba należy interpretować jako pranie w ługu. Płonące drzewo, wygląda na jesion. Beczka, w której moczy się popiół i wiaderko, w którym został przyniesiony. Wreszcie kocioł, w którym gotują się szmaty.
- Lniane płótno wygotować w ługu - mruknęła.
- Co to jest ług? - jęknąłem.
- Swojego czasu, przed epoką proszków do prania, na wsiach używano go do prania - powiedział Szef z westchnięciem. - Palono drewno z drzew liściastych. Popiół wsypywano do beczki i zalewano wodą. Na powierzchni cieczy pojawiała się wówczas warstwa wodorotlenków zasadowych. Głównie na bazie zasady sodowej... Zbierano ją łyżką i dodawano do prania. Była bardzo żrąca i nieźle radziła sobie z brudem. Zaraz po wojnie jeszcze to stosowano... Nie uczyli was w
komandosach, jak się robi pranie bez pralki i proszków?
- Jakoś nie, mówili nam tylko o detergentach w tabletkach... - westchnąłem. - A wiec na pierwszym obrazku pokazano, żeby zaopatrzyć się w bardzo czyste szmatki...
- Niestety, na razie nie wiadomo, co jest na kolejnych - powiedziała Stasia w zadumie. - Ale może uda się nam tego dowiedzieć.
- A czy nie mogło być tak, że ktoś już rozbebeszył biurko i wydobył z niego "Niemą Księgę"? - zapytałem.
Pokręciła przecząco głową.
- To zbyt rzadkie dzieło - powiedziała. - Nie utrzymałby w tajemnicy faktu jej odnalezienia. W chwili, gdy przekroczyłby drzwi antykwariatu, wiedziałoby o tym pół świata.
- Zaniósł, a ktoś zaraz przyszedł i to kupił. Albo antykwariusz schował pod ladę i zadzwonił do jakiegoś amatora.
- To dzieło o unikatowej wartości, a przy tym przedmiot westchnień wielu kolekcjonerów. Każdy antykwariusz wystawiłby ją na aukcję. Nawet, gdyby była zamknięta, przeznaczona tylko dla wąskiego grona bardzo bogatych, to i tak jakiś przeciek musiałby wcześniej czy później nastąpić. Przecież skradzione w Bibliotece Jagiellońskiej dzieło Ptolemeusza "Cosmographia" zostało zidentyfikowane, gdy tylko pojawiło się w katalogu aukcyjnym. A nie jest unikatowe.
- Skoro z pierwszym obrazkiem poradziliśmy sobie bez klucza, to może również kolejne uda się jakoś sforsować? - zagadnął Szef.
- Zakładając, że pańska interpretacja jest prawidłowa - uśmiechnęła się. - Ale wydaje mi się, że tak. Zresztą, księga jest dla nas tylko środkiem do celu. To, co jest nam potrzebne, znajduje się w magazynach kolekcji Czartoryskich.
-No cóż, pójdziemy już chyba - Szef wstał z krzesła i obaj ruszyliśmy do wyjścia.
Zatrzymaliśmy się na Rynku. Niebo przetarło się trochę i nie było już tak potwornie zimno. Kamienne płyty były wilgotne, jakby oblizane wielkim jęzorem. Zmierzchało się. Poszliśmy do hotelu, zjedliśmy kolację. Jeszcze jeden zmarnowany dzień...
- I co o tym powiesz? - zagadnął szef wyciągając się na łóżku.
- Sądzę, Szefie, że chyba skłamała o tym Geberze. W drugiej rurce było coś innego.
- Tak. Ale dzieło Gebera również. To zbyt rzadki druk, by dwa egzemplarze w tym mieście mogły pochodzić z różnych źródeł.
- Trochę jakby straciła zainteresowanie księgą. Rozgryzała z nami problem gotowania szmat w ługu, ale jakby jej już to nie interesowało.
- Przypuszczam, że możesz mieć rację. Ale pamiętaj, co powiedziała na koniec. Księga to tylko środek. Ich celem jest zdobycie piecyka.
- Za pomocą piecyka chcą uzyskać Kamień Filozoficzny, aby produkować złoto. A za pomocą "Niemej Ksiegi" można robić złoto bez konieczności posiadania Kamienia Filozoficznego? - zagadnąłem.
- Pawle, obudź się. Żyjemy w dwudziestym wieku!
- No tak - przytaknąłem niechętnie. - Kim był ten wspomniany wcześniej Geber?
- To jedna z najważniejszych postaci w historii badań alchemicznych i poniekąd także chemicznych - uśmiechnął się Szef. - Żył w VIII wieku naszej ery. Dla arabskich alchemików nie był to dobry okres. Fundamentaliści religijni zakazywali badań w kierunku transmutacji metali, uważając je za sprzeczne z naturą. Powoływali się przy tym na Koran, więc kwestionowanie ich zakazów mogło się skończyć bardzo paskudnie. Mimo to wielu arabskich władców utrzymywało w tajemnicy niewielkie laboratoria, w których pracowali najczęściej greccy laboranci. Jednocześnie w niedawno podbitym Egipcie pozyskiwano miejscowych fachowców... Geber znał wiele podstawowych działań chemicznych. Opanował sztukę filtracji, destylacji i sublimacji. Z pewnością potrafił dokonywać krystalizacji roztworów, znał się na wytwarzaniu kwasu solnego, siarkowego i azotowego oraz wody królewskiej - mieszaniny kwasów, za pomocą której można było rozpuścić złoto. Pozostawił po sobie około pięciuset prac z dziedziny alchemii, ale od razu muszę zaznaczyć, że tylko nieliczne z nich są jego autorstwa - zmrużył porozumiewawczo oko. - Większość powstała w XII i XIII wieku, gdy rozwinięta alchemia europejska poszukiwała na gwałt zapomnianej mądrości wcześniejszych wieków. Niektórzy uczeni przypisują Geberowi wynalezienie destylacji i otrzymywanie alkoholu w wysokich stężeniach, ale prawdopodobnie był on uzyskiwany już nieco wcześniej. Jak wiadomo, destylacja rozprzestrzeniła się po świecie i po dziś dzień zgubne skutki nadużywania alkoholu widać na każdym kroku.
Może i lepiej byłoby gdyby nigdy jej nie wynaleziono - mruknąłem.
Uśmiechnął się.
- Sądzisz, że brak znajomości destylacji automatycznie oznacza, że nasi przodkowie, na przykład na dworze Mieszka czy Chrobrego, nie raczyli się mocnymi trunkami?
- Niby skąd mieli je mieć? - zdziwiłem się.
- Od arabskich, a ściślej rzecz biorąc chazarskich kupców. Przecież w dziesiątym wieku na nasze ziemie napływały towary ze wschodu, w skarbach z tego okresu pełno jest arabskich dirchemów. Wraz z kupcami mogła docierać wódka... A nawet jeśli tak nie było - nie zapominaj, że islam jest religią, w której picie alkoholu jest surowo zakazane - to nasi przodkowie radzili sobie z tym problemem.
- W jaki sposób?
- Jak można uzyskać alkohol, na przykład z miodu pitnego, który był wówczas popularnym trunkiem?
Zamyśliłem się.
- Skoro nie da się destylować, to może wymrozić. Jeśli zamrażamy ciecz, to najpierw zamarznie woda, a dopiero potem alkohol.
- Brawo. W ten sposób Ewenkowie i Samojedzi na Syberii wzmacniali kumys. Ale istnieje w historii naszej części Europy przynajmniej jeden epizod, w którym opilstwo władcy skierowało cywilizację na dobrą drogę.
- Zamieniam się w słuch.
- Na dworze Włodzimierza Wielkiego pojawiali się swojego czasu przedstawiciele aż trzech religii. Byli tam duchowni prawosławni przysłani przez cesarza bizantyjskiego, Chazarowie wyznający judaizm, przybyli znad rzeki Kamy, oraz grupa wyznawców islamu. Władca, który miał poglądy dość monoteistyczne, zastanawiał się nad wyborem religii, która miała zastąpić pogaństwo. Najbardziej podobała mu się muzułmańska wizja raju, z tymi wszystkimi hurysami... Ostatecznie jednak zdecydował się na chrześcijaństwo, bo w islamie, jak już wspominałem, alkohol jest zakazany.
- A dlaczego nie wybrał judaizmu? - zainteresowałem się.
- Nie mam pojęcia. Może zanadto gustował w wieprzowinie? Czasem o drodze rozwoju całej części świata decydował przypadek...
- A zna pan historię listu Leszka Białego do Papieża? - postanowiłem się zrewanżować.
- Nie? Co to za historia?
- Przed mniej więcej stu laty w archiwum watykańskim znaleziono list od księcia. W jakiejś okoliczności życiowej władca ślubował wziąć udział w krucjacie do Ziemi Świętej. W liście prosił Papieża o zwolnienie z tego ślubowania.
- I jak to argumentował? Po twojej minie dedukuję, że to właśnie jest najciekawsze.
- Argumentacja była prosta. Władca nie był w stanie ruszyć na krucjatę do krajów, gdzie nie było piwa, bez którego nie potrafił się obejść.
Szef parsknął śmiechem.
- I co na to Papież? Ja na jego miejscu rzuciłbym klątwę i interdykt na cały kraj...
- Odpowiedź nie zachowała się, ale władca na krucjatę nie pojechał. Widocznie w Rzymie uznano go za wytłumaczonego...
Szef uśmiechnął się do swoich myśli. Niebawem położyliśmy się spać.
*
Obudził mnie śmiech Szefa. Otworzyłem oczy i z trudem zogniskowałem wzrok.
Stał przy oknie i patrząc na zasnute chmurami niebo uśmiechał się szeroko.
- Co się stało? - wymamrotałem, ciągle jeszcze półprzytomny.
- Wymyśliłem, Pawle, gdzie mogą być dokumenty majątkowe PPR-u - powiedział pan Samochodzik. - W nocy spłynęło na mnie natchnienie.
- Natchnienie to ważna rzecz - powiedziałem - Podobno Mendelejew także we śnie zobaczył swój układ okresowy pierwiastków.
- Ciekawe, czy ty byś się domyślił - uśmiechnął się Szef.
- No, nie wiem. Mogę prosić o jakąś wskazówkę?
- Jasne. Partia pozostawiła po sobie długi. Długi wobec skarbu państwa, państwowych firm i ZUS-u.
Zamyśliłem się.
- Ktoś usiłuje je wyegzekwować? - zapytałem. - Przecież partii już nie ma, a SdRP i SLD odcięły się od niechlubnej przeszłości... Dziwna ta wskazówka. Nic mi nie przychodzi do głowy. Nawet jeśli ktoś ich podał do sądu, zresztą w jakim sądzie szukać materiałów z ich archiwum?
- Pawle, w kilku miastach wojewódzkich istnieją specjalne komisje zajmujące się odnajdywaniem składników partyjnego mienia i ich rewindykacją.
- Likwidator majątku byłej PZPR - rzuciłem odkrywczo.
- Wstawaj, ubierz się, a potem gnaj do recepcji po książkę telefoniczną!
Po piętnastu minutach maszerowaliśmy dziarskim krokiem przez miasto. Likwidator Majątku byłej PZPR urzędował w niewielkim biurze, przerobionym chyba ze sklepu spożywczego, bo na tynku został jeszcze nie do końca zatarty napis informujący o kiszonych ogórkach. Weszliśmy. Zza biurka wstał starszy wiekiem, siwy mężczyzna.
- Nodar Tuszuraszwili - wyciągnął w naszą stronę dłoń.
My również się przedstawiliśmy.
- Proszę siadać - wskazał nam dwa krzesła. - Czym mogę służyć wysłannikom Ministerstwa Kultury i Sztuki?
- Szukamy mebli cadyka Salomona Storma. W 1945 roku przekazano je na użytek PPR-owi - wyjaśnił Szef.
-Przekazano na użytek, czy w użytkowanie? - zapytał nasz gospodarz.
- Czy to takie ważne? - zdziwiłem się.
- Tak. Wedle ówczesnej maniery sporządzania takich pism "na użytek" oznaczało po prostu darowiznę na rzecz tej instytucji. "Na użytkowanie" zaś oznaczało, że meble pozostawały formalnie własnością skarbu państwa.
Szef wyjął z kieszeni ksero i przeczytał.
- Na użytkowanie.
- Znakomicie - uśmiechnął się nasz rozmówca. - No, to będzie okazja do dokonania konfiskaty, o ile uda się je odnaleźć. Mogą być z tym problemy, minęło wiele lat...
Przeszliśmy do rozległego archiwum mieszczącego się w głębi budynku. Kilku pracowników wertowało opasłe skoroszyty.
- Mam tu całe archiwum partii - uśmiechnął się nasz rozmówca. - Miało wylądować na śmietniku, ale przydaje się. Dzięki tym papierom - potoczył ręką wokoło - można odnaleźć niezwykłe rzeczy. Na przykład udało się ustalić, gdzie znajdują się obrazy, wypożyczone zaraz po wojnie z muzeum. Partia przetrzymała je dwadzieścia pięć lat, po czym uznała za swoją własność, zgodnie z zasadami prawa zasiedzenia... Przekazali je następnie różnym swoim ludziom, a oni część spieniężyli, a resztę mieli u siebie. A teraz sprzedają mieszkania, by za to zapłacić - uśmiechnął się ponuro. - Meble...
Wyciągnął pięć opasłych tomów i położył na stole.
- Jakie miały numery ewidencyjne? - zapytał.
- Nie wiem. Tu jest tylko numer decyzji.
- Podaj.
Grzebał kilkanaście minut w księgach, aż wreszcie odnalazł adnotację o przyjęciu kompletu.
- No i mamy - uśmiechnął się. - Biblioteczka trafiła do liceum im. Kopernika, reszta mebli do szpitala, a biurko przekazano towarzyszowi Sperańskiemu.
- Na biurku zależy nam najbardziej - uśmiechnął się Szef.
Gospodarz siadł przy komputerze i postukał w zadumie w klawisze.
- Niedobrze - mruknął. - Sperański zmarł przed dwudziestu laty. Ale mieszkał w partyjnym mieszkaniu.
Wyciągnął z półki opasły skoroszyt i wertował go długo.
- Mieszkanie przekazali towarzyszowi Aulichowi, a ten sprytny sukinsyn wykupił je w 1988 roku na własność. Jeśli biurko nadal tam jest, to chyba trzeba się po nie wybrać - uśmiechnął się lekko. - Najpierw chyba jednak odwiedzimy liceum i zabierzemy biblioteczkę.
- Już jej tam nie ma - powiedziałem. - Widziałem ją wczoraj w antykwariacie.
- No to będzie ich trzeba ścignąć za wyprzedaż majątku państwowego - westchnął. - Co za naród. Wszystko ukradną... Szpital. Stolik, sekretarzyk, dwa krzesła.
- Jedno z krzeseł też już trafiło gdzie indziej - wyjaśnił Szef. - Akurat tak się składa, że my je mamy.
- No to w drogę.
Od tyłu do kamienicy przylegał niewielki parking. Zabraliśmy z niego rozklekotaną furgonetkę i ruszyliśmy przez miasto.
Rozdział XI
Atak na twierdzę biurokracji * Meble zdjęte z ewidencji * Wizyta w kotłowni * Sekretarzyk od kompletu
W szpitalu poszliśmy prosto do gabinetu dyrektora. Nodar wysunął się na prowadzenie. Jego mina świadczyła, że ma spore doświadczenie w szturmowaniu fortec biurokracji. Drzwi gabinetu dyrektora nie wyglądały specjalnie solidnie. Po prostu drzwi z płyty stolarskiej albo dykty, uszlachetnione poprzez oklejenie cienką warstewką forniru. Likwidator zastukał i nie czekając na wezwanie wszedł do środka. Za biurkiem, zagradzając drogę do dalszych pomieszczeń, siedział koszmarny babszytyl w wieku balzakowskim. Nodar zignorował ją i ruszył twardym krokiem w kierunku drzwi prowadzących zapewne do kryjówki szefa.
- A wy co za jedni? - wrzasnęła baba. W jej głosie słychać było urażoną urzędniczą dumę - Byliście umówieni?
Nodar odwrócił się w jej stronę, rzucił miażdżącym spojrzeniem jak młotem, po czym bez słowa nacisnął klamkę i weszliśmy do właściwego gabinetu. Zza biurka poderwał się starszy mężczyzna w garniturze.
- A wy co tutaj... Bez zameldowania?
Nodar osadził go zimnym, bezlitosnym wzrokiem.
- Komisja likwidacji majątku byłej PZPR - powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. - Żądamy wydania mebli o numerach ewidencyjnych a/236/56, a236/57, a/236/58 i a/236/59!
Jednocześnie położył na biurku jakiś papier. Rozejrzałem się po gabinecie i natychmiast zlokalizowałem stolik stojący pod oknem. Naśladując sposób załatwiania spraw przez Nodara, przełożyłem leżące na nim papiery na podłogę i postawiłem go w sztorc, aby łatwiej było złapać przy wynoszeniu. Pan Samochodzik też wczuł się w rolę, bo wykorzystując moment, gdy oburzony dyrektor zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod niego krzesło.
- Gdzie drugie krzesło i sekretarzyk? - zapytał zimno Nodar.
Dyrektor dziwnie zmalał. To już nie był ten butny urzędnik, który jeszcze dwie minuty temu gotów był wyrzucić nas za drzwi.
- Nie mam pojęcia.
- Sprzedaliście do antykwariatu - zagadnąłem życzliwie.
- Wyprzedaż majątku, będącego własnością skarbu państwa - uzupełnił ponuro likwidator. - No, to będą trzy lata odsiadki. Paragraf 163 kodeksu karnego ustęp pierwszy.
Nie wiem nic o żadnym sekretarzyku i krześle - jęknął dyrektor.
Nodar popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem po czym wyjął z kieszeni stoper.
- W ciągu pięciu minut mają się znaleźć meble, albo dokumentacja - powiedział.
Dyrektor rozpaczliwie rzucił się do telefonu i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał z intendentem, żądał dokumentacji. Po chwili w drzwiach stanął niewielki, szczupły człowieczek z bardzo przestraszoną miną. W rękach trzymał opasły skoroszyt. Wertowali go obaj przez chwilę, po czym dyrektor, odzyskując odrobinę pewności, zaraportował:
- Drugie krzesło i sekretarzyk zostały zdjęte z ewidencji na skutek całkowitego zniszczenia podczas eksploatacji.
Pan Samochodzik popatrzył na niego spokojnie, choć zimno.
- To jak pan wyjaśni, że krzesło należące do tego kompletu, krzesło A/236/57 zostało sprzedane w antykwariacie nie dalej jak wczoraj? Są na nim nawet wasze numery ewidencyjne. Nasi technicy wyodrębnią odciski palców.
Dyrektor i intendent wymienili zdziwione, fałszywe, spojrzenia.
- Tu wyraźnie napisano, że zostały spalone w kotłowni. Znajdowały się w stanie wykluczającym remont.
- No, to trzeba będzie się przejść do kotłowni - powiedział ponuro Nodar.
Zeszliśmy po schodach. Po drodze dyrektor usiłował parokrotnie zabłądzić, ale Szef wypatrzył na ścianie plan ewakuacyjny i matactwa urzędnika zostały przecięte w zarodku. Wreszcie stanęliśmy przed solidnymi drzwiami.
- Klucz - mruknął Nodar.
- Nie mam - zaskamlał dyrektor.
Intendent wyłowił z kieszeni pęk i przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego. Wreszcie przekręcił w zamku i weszliśmy do sporej hali. Na wprost nas królował wielki piec gazowy, zapewniający ogrzewanie całemu szpitalowi. Obok milczały rezerwowe generatory prądotwórcze.
- To tak, pańskim zdaniem, wygląda kotłownia, w której pali się niepotrzebne meble? - głos likwidatora ociekał słodyczą.
Poczułem, że dyrektor już się załamał i teraz wystarczy go leciutko przycisnąć, żeby całkiem się rozsypał.
Przyznaj się, to krócej będziesz siedział - poradziłem mu życzliwie.
- Zawiozłem do antykwariatu, tego samego co krzesło - jęknął. - Dzisiaj rano...
Likwidator wyjął z kieszeni telefon komórkowy.
- Prokuratura? Proszę z panem Łaziębskim. Może pan wpaść do szpitala klinicznego? Nakaz aresztowania nie będzie chyba potrzebny, przestępstwo gospodarcze, wyjątkowo paskudne...
Zostawiliśmy go na miejscu, a sami zabrawszy krzesło i stolik wsadziliśmy je do furgonetki. Po chwili dołączył.
- Podrzucimy to do naszego magazynu - powiedział. - Tam sobie panowie spokojnie zbadają...
Pojechaliśmy z powrotem. Jak się okazało, koło siedziby likwidatora znajdował się rozległy magazyn na łupy. Stało w nim kilkadziesiąt popiersi Lenina, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów przedstawiających bohaterską przeszłość i świetlaną przyszłość. Stało tu też sporo mebli, głównie biurowych. Wyjąłem z kieszeni kombinerki i zabrałem się za wyciągnie gwoździków z obicia. Po kilkunastu minutach uniosłem skórę i włosie. Pomiędzy sprężynami leżała jedna stalowa rurka, nieco zmatowiała ze starości. Ująłem ją ostrożnie w dłonie i popatrzyłem pod światło. Była pusta. Zakląłem.
- To by wyjaśniało zagadkę pięciu listów Sędziwoja, zakupionych przed dziesięciu laty przez Bibliotekę Narodową w Warszawie - mruknął Szef. - Choć oczywiście to tylko domysł. Tu mogło być cokolwiek...
- Listy mogły pasować - zauważyłem. - Można je było zwinąć dość ciasno i wsunąć do rurki. Teraz trzeba ruszać po biurko.
- Najpierw zajrzymy do antykwariatu i jeśli się da, skonfiskujemy sekretarzyk.
- Skonfiskować nie możemy - westchnął likwidator. - Jeśli kupiono go w dobrej wierze, to trzeba niestety uruchomić procedury sądowe. Ale panowie chyba mogą go opieczętować, co utrudni lub uniemożliwi rozprucie skrytki?
Tak. Mam plomby samoprzylepne, zabezpieczymy wszystkie łączenia - ucieszył się Szef. - W drogę.
No i wyruszyliśmy. Weszliśmy do antykwariatu we dwóch, ja i Pan Samochodzik. Kasia siedząca za ladą na nasz widok uśmiechnęła się promiennie.
- Czym mogę służyć? - zagadnęła.
Szef przybrał marsową minę zapożyczoną od Nodara.
- Ministerstwo Kultury i Sztuki - powiedział. - Macie tu panie pewien sekretarzyk...
Uśmiechnęła się promiennie.
- Sekretarzyk? Oczywiście. Taki ładny jak krzesło, które kupił pan... - popatrzyła na mnie.
- Daniec, Paweł Daniec - przypomniałem jej.
- Tak. Pan Paweł kupił krzesełko. Teraz, jak rozumiem, chcieliby panowie do kompletu...
- Ten sekretarzyk stanowi własność państwa - powiedział Szef. - Do czasu rozprawy sądowej, która ustali prawa własności chcemy go oplombować...
Uśmiechnęła się ironicznie.
- Stoi na zapleczu - powiedziała. - A mają panowie nakaz rewizji, żeby tam wejść?
Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Nakazu nie mieliśmy. Przeciągnęła się i popatrzyła na nas kpiąco.
- Świat antykwaryczny darzy szacunkiem pracowników tak zacnego ministerstwa - powiedziała. - Dlatego proszę bardzo - uchyliła kotarę i weszliśmy na zaplecze. Panował tu straszliwy nieład. Meble stały poustawiane ciasno, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów. Pod sufitem zawieszono wypchane ptaki. Wysuszona głowa hipopotama skłaniała do refleksji.
- To chyba panów mebelek - wskazała na ładny sekretarzyk. Rozpoznałem go bez trudu.
- Proszę go plombować.
Szef zabrał się za nalepianie pasków papieru, a ona podniosła ze stolika kilka książek i przełożyła na etażerkę. Jej ruch nie uszedł uwagi Szefa.
- Cóż to za manuskrypty? - zagadnął przerywając plombowanie.
- Takie tam traktaty niejakiego Sędziwoja - uśmiechnęła się tajemniczo. - Ale to nie na sprzedaż.
- Wydłubałyście je z sekretarzyka? - wybuchnąłem.
Popatrzyła na mnie zaskoczona.
- Z sekretarzyka? - udała zdziwienie. - A jak to udowodnicie? Zresztą,
nawet jeśli, to nie należały do mienia skarbu państwa...
- Jako porzucone mienie pożydowskie stały się po wojnie własnością państwa - powiedział poważnie Szef.
- Wedle ostatnio obowiązujących przepisów, mienie będące własnością gmin żydowskich ma być im zwrócone - odparowała natychmiast. - Ponieważ cadyk Salomon Storm był, że się tak wyrażę, przewodnikiem takiej gminy, to pamiątki po nim mogą otrzymać status niemal relikwii. Na groby słynnych rabinów i cadyków zjeżdżają się pobożni Żydzi z całego świata.
- Idziemy - westchnął Szef. - Nic tu po nas.
Ruszyliśmy do wyjścia.
- Wpadnijcie jeszcze kiedyś - powiedziała.
Nie brzmiało to jak kpina, ale nie było to też szczególnie serdeczne zaproszenie. Wyszliśmy. Niebo przetarło się trochę i wyjrzało słońce. Kraków w jesiennej szacie był pięknym miastem.
- No cóż - powiedział Szef. - Przegraliśmy kolejną bitwę. Jeszcze trochę, a przegramy całą wojnę.
- Ciekawe, gdzie się podziała ta druga - mruknąłem.
- Stasia? Cóż, mam nadzieję, że bezskutecznie szuka biurka.
Podjechaliśmy taksówką do magazynu likwidatora. Nodar czekał na nas.
- I jak? - zagadnął.
- Sekretarzyk już rozbebeszony - powiedział Szef.
- Nic się nie dało zrobić? - zaniepokoił się Nodar.
- Niestety. To jak, bierzemy się za stolik?
Ująłem w dłoń śrubokręt i po kilkunastu minutach delikatnego dłubania otworzyłem skrytkę. W grubym blacie znajdowała się pusta przestrzeń. Wyjęliśmy z niej kilka map rysowanych na papierze. Szef długo badał je z lupą w ręce.
- Piękne - powiedział. - Powstały mniej wiecej w czasach Stefana Batorego, sądząc po konturach granic. Tylko co z nimi zrobić dalej?
- Zdeponować w Ministerstwie i niech się nasi fachowcy zastanawiają, komu je przydzielić - zasugerowałem.
- Ja ze strony urzędu, który reprezentuję, nie wysuwam żadnych roszczeń - powiedział likwidator. - To mi, szczerze mówiąc, zupełnie nie wygląda na majątek PZPR-u.
- Zawieziemy do Biblioteki Jagiellońskiej i złożymy jako depozyt Ministerstwa.
- To stamtąd ostatnio ukradli tyle książek? - zaniepokoił się Nodar. - Lepiej wynająć skrytkę w jakimś solidnym banku...
- Coś z racji w tym jest - mruknąłem. - Proponuję poprosić pana Lucjusza o ukrycie w sejfie muzeum.
- Sporządzimy raport ze znalezienia map i w drogę - uśmiechnął się Szef.
Rozdział XII
Uliczny pościg * W rękach policji * Dziewczęta prują biurko * Kopnięty młodzieniec * Wachman.
Było już dość późne popołudnie, gdy po zdeponowaniu map znowu zaparkowałem jeepa przed siedzibą likwidatora.
- Zbadałem sprawę tego Aulicha - powiedział Nodar, gdy zasiedliśmy w fotelach przy stole. - Mieszkanie zaraz po wykupieniu na własność sprzedał z dużym zyskiem i kupił sobie dom na przedmieściach. Ściślej mówiąc połówkę bliźniaka. Meble zabrał ze sobą, w aktach zachowała się informacja, że przeprowadzki dokonał za pomocą oddelegowanej do jego dyspozycji grupy pracowników z partyjnej bazy samochodowej. To zabawne, ale niewykluczone, że biurko przewożono furgonetką, którą jeździliśmy rano...
- Dysponuje pan adresem tego Aulicha?
- Tak. O ile w ciągu ostatnich dziesięciu lat znowu się gdzieś nie przeprowadził. Nigdy nic nie wiadomo, ale w takim przypadku zdobędziemy jego nowy adres z biura meldunkowego...
Ruszyliśmy. Dom Aulicha okazał się być niewielką, biała willą leżącą w sporym ogrodzie. Obok domostwa rosły kilkudziesięcioletnie kasztany. Druga połowa bliźniaka musiała kiedyś spłonąć, z czerwonych ścian odpadały przegryzione przez ogień tynki. Dach rozebrano.
- Jeśli się okaże że biurko też się spaliło... - mruknął Szef.
- Biurko! - krzyknąłem wskazując znikający za zakrętem samochód.
Dodałem gazu i nasz wóz ruszył naprzód.
- Jesteś pewien? - zapytał Szef.
Za zakrętem ulica biegła spory odcinek prosto. Uciekał nam mały fiat ciemnowiśniowego koloru. Na dachu miał zainstalowany bagażnik, do którego przymotano dużą ilością sznurka biurko Storma. Widziałem je dotąd tylko na rysunku, ale charakterystyczny kolor nie pozwalał mieć wątpliwości. Ścigany samochód zniknął za kolejnym zakrętem. Dodałem gazu. Nieoczekiwanie wyjechaliśmy na dość szeroką ulicę, zatkaną na amen gigantycznym korkiem samochodów. Maluch wślizgnął się w szczelinę między wozami i zjechał na dalszy
pas. Usiłowałem wjechać za nim, ale prześwit już się zamknął. Korek posuwał się rozpaczliwie wolno, momentami zatrzymując się zupełnie. Popatrzyłem na zegarek. Szesnasta. Ludzie wracają do domów. Najbardziej idiotyczna pora na pościgi samochodowe. Na naszym pasie samochody drgnęły i podjechałem kawałek. Maluch był obok, jakieś dwa metry przed nami.
- Kurcze, jak by go tu dogonić.
- Wehikuł był węższy - westchnął Szef. - Ale i tak by się nie zmieścił między pasami.
Nagle roześmiał się.
- Wiesz co, Pawle, za dużo się filmów naoglądałeś.
- Nie rozumiem.
- Zobacz, z jaką szybkością jadą te samochody.
- Czy wolno, czy szybko i tak nie mam jak go dogonić, brakuje miejsca...
- A na piechotkę nie łaska?
Palnąłem się w czoło aż zadudniło. W następnej chwili biegłem pomiędzy autami. Dogonienie umykającego malucha nie zajęło mi nawet minuty. Dopadłem go i zapukałem w szybę.
Wewnątrz, za kierownicą, siedziała Stasia. Na mój widok uchyliła okno.
- Czym mogę służyć? - zagadnęła uprzejmie.
W jej oczach płonęły figlarne iskierki.
- Biurkiem - wyjaśniłem konkretnie.
- A to dlaczego? - zdziwiła się. - Zostało legalnie zakupione. Mam
nawet spisaną umowę.
Samochody ruszyły i musiałem podbiec kawałek.
- Może i legalnie, ale to mienie państwowe - wyjaśniłem. - 0n nie miał prawa go sprzedawać.
- Czy po dziesięciu latach ruchomości nie przechodzą na własność użytkownika prawem zasiedzenia?
- Z zasiedzenia wyłączone są przedmioty będące własnością państwa - powiedziałem. - Zresztą nabycie praw trzeba i tak potwierdzić sądownie.
Znowu rzeka samochodów ruszyła do przodu, ale po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się.
- No to będziecie musieli udowodnić, najlepiej sądownie, że to biurko stanowi własność państwa - powiedziała spokojnie. - W takim przypadku zwrócę je wam po kosztach zakupu. A na razie żegnam.
Samochody ruszyły i tym razem korek odblokował się na dobre. Zbiegłem z ulicy i wylądowałem niemal w ramionach policjanta. Obok, w zatoczce, parkował radiowóz.
- Co to za biegi po autostradzie się urządza? - huknął na mnie. - Dokumenty obywatelu.
Podałem mu legitymację.
- Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem - Prowadzę tu delikatną misję, której celem jest odzyskanie cennych starodruków alchemicznych.
- Na środku ulicy? Podczas ruchu pojazdów? - huknął ponownie. - Jacek, podaj alkomat!
Dmuchnąłem w balonik.
- Pijany nie jesteś, znaczy tylko z głową coś ci się porobiło...
Rosyant czekał na mnie przy skrzyżowaniu. Szef w zadumie popatrzył na zegarek.
- Gdzieś ty wsiąkł? - zapytał.
-Widzi pan Szefie, policja chciała mnie odstawić do jakiegoś Kobierzyna. Nawet nie wiem co to jest...
-Szpital dla wariatów pod Krakowem. Coś takiego jak podwarszawskie Tworki - uświadomił mnie szef.
Musiałem im wyjaśniać...
Pan Samochodzik westchnął.
- Ty to masz do nich szczęście. No, nieważne. Dokąd teraz?
- Do tego ich antykwariatu. Tam zawiozła łup. Trzeba będzie go oplombować, tak jak tamten sekretarzyk...
Streściłem mu rozmowę ze Stasią.
- Znam tu dobry skrót - pochwalił się Nodar. - Ja muszę niestety wracać do obowiązków, ale pokażę wam na mapie...
Zaparkowałem przed znajomym sklepikiem.
- Mamy je - powiedziałem.
Weszliśmy do środka. Dziewczęta popatrzyły na nas, ale nie przerwały swojego zajęcia. Odczepiły od biurka jedną z listew obiegających blat i teraz wykręcały drobne śrubki.
- Jestem zmuszony oplombować ten mebel - powiedział Szef.
- Za późno - powiedziała Kasia, unosząc górną część blatu. Naszym oczom ukazało się wyrzeźbione w deskach wgłębienie. Wgłębienie było puste. Stasia wyjęła z kieszeni miarkę i wyciągnąwszy taśmę zmierzyła skrytkę.
- Tu była "Niema Księga" - powiedziała. - Wymiary się zgadzają...
- Gdzie wobec tego mogła się podziać? - zagadnąłem.
Zamyśliła się.
- Albo Storm ukrył ją w ostatniej chwili gdzie indziej, albo też któryś z kolejnych właścicieli biurka natrafił na ten schowek.
- Storm w testamencie napisał, że najcenniejsze egzemplarze ukryte są w meblach - powiedziała Kasia. - To raczej wyklucza jego udział.
- A wiec Aulich, albo poprzedni właściciel. - mruknąłem.
- Albo też Storm w ostatniej chwili pisząc testament zdecydował się nie ujawniać miejsca ukrycia najcenniejszego egzemplarza - mruknął Pan Samochodzik.
- Jeśli ukradł ją Aulich, to jakie mamy szanse odzyskania tego dzieła? - zapytałem.
- Zerowe - powiedział Pan Tomasz poważnie. - No bo niby na jakiej podstawie? Co mu udowodnimy? No chyba, że zostawił odciski palców, ale przecież może powiedzieć, że znalazł schowek, ale pusty. Trzeba by zdobyć nakaz rewizji, przeszukać jego dom... Żaden prokurator takiego nakazu nie wystawi. Mamy tylko niewielkie poszlaki. Poza tym nie da się wykluczyć, że istnieją jacyś spadkobiercy Storma i wtedy oni mieliby pierwszeństwo.
- Tak czy siak, przydałoby się jakoś nakłonić go do zwrotu dzieła - powiedziała Stasia. - Popracujcie nad tym panowie...
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.
- Sądzi pan, że faktycznie dopiero przy nas odkryły ten schowek? - zapytałem.
- Czy też może otworzyły go wcześniej i ukryły manuskrypt, a przy nas odegrały zręcznie komedię? - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Nie, one nie udawały. Widziałeś jakie były rozczarowane? Można zagrać wiele różnych nastrojów. Odpowiednią miną udawać zachwyt, zadowolenie. Rozczarowanie jest jednak najtrudniejszym wyzwaniem dla każdego profesjonalnego aktora. A one nie są profesjonalistkami.
- Niepokoją mnie - mruknąłem. - Są bardzo młode, mają po jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, a tymczasem raz po raz wyprowadzają nas w pole. - Może są tylko wykonawczyniami woli jakiegoś potężnego przeciwnika -
mruknął. - Choć z drugiej strony... Mogło być inaczej. Odziedzieczyły po kimś antykwariat. Starzy fachowcy zazwyczaj szukali różnych rzadkich przedmiotów lub manuskryptów. Niekiedy przez całe życie. W tym przypadku też mogło tak być. Ktoś poświęcił wszystkie swoje siły, aby odnaleźć bibliotekę Storma, a im na
łożu śmierci przekazał wszystkie zdobyte namiary.
- Myli się pan, Szefie - zaprotestowałem - Przecież dopiero z "Midraszu" dowiedziały się o odnalezieniu przez nas zwłok Storma.
Zamyślił się, a potem kiwnął głową.
- Masz rację. Ale może ta informacja tylko dopełniła obrazu? Może da się jakoś dotrzeć do biblioteki od innej strony?
Zamyśliłem się.
- Coś mi zaczyna świtać - powiedziałem. - Pan Aaron ma jedną stronę księgi. Założyliśmy, że to karta z kopii Kopenhaskiej, a tymczasem to może być kawałek księgi Storma!
- To ciekawe przypuszczenie proponuję natychmiast sprawdzić!
Ruszyliśmy dziarskim krokiem przez Rynek i niebawem znaleźliśmy się w przytulnym wnętrzu antykwariatu.
- Chcecie panowie wiedzieć, od kogo kupiłem tę stronę z "Niemej Księgi"? - uśmiechnął się Aaron. - No nie wiem, zasadniczo etyka zawodowa zabrania nam informowania o szczegółach transakcji...
Zamyśliłem się głęboko.
- Jesteśmy tu niejako służbowo... - powiedziałem.
Kiwnał głową.
- No niech będzie - mruknął. - Też mi zależy na tym, żeby to dzieło zobaczyło wreszcie światło dzienne...
Kartkował przez dłuższą chwilę swoje rejestry.
- Mam. Robert Aulich - powiedział wreszcie. - Prawie równo rok temu...
- Aulich - syknął Szef. - A wiec jednak on.
- Znacie go? - zainteresował się Aaron.
- Tak. Dostał jako działacz partyjny biurko razem z mieszkaniem.
- Biurko? - brwi starego antykwariusza uniosły się do góry.
Wyjaśniłem mu pokrótce cała zagadkę.
- To nie on - zaprotestował. - Ten, który mi to sprzedał, miał najwyżej dwadzieścia lat... Gdy zawalił się poprzedni ustrój mógł mieć nie więcej niż trzynaście, no może piętnaście. Takich smarków nie brali do partii. Sam zdaje się okres kandydacki trwał dwa lata, a nie mieli młodzieżówki. Zresztą czternastolatkowi nie daliby partyjnego mieszkania, choćby nawet złapał szpiega...
- Syn albo wnuk wyprzedaje dziadkową kolekcję - mruknął pan Tomasz. -
Jeśli wolno zapytać...
- Ile za to dałem? Od razu zobaczyłem że on nie wie, co przyniósł, więc dałem absolutne grosze i obiecałem więcej pieniędzy za resztę. Ale on powiedział, że ma tylko to.
- Jedną kartę wyciął, ale widząc, że cena nie jest zachęcająca, zrezygnował z dalszych - mruknąłem. - co robimy?
- Trzeba będzie się przejść do Aulicha i zobaczyć, czy ma ochotę porozmawiać o reszcie manuskryptu - zadecydował Szef.
No i ruszyliśmy. Zapadł już ponury jesienny zmrok.
- Sądzi pan, Szefie, że nam to odda? - zapytałem.
- Raczej nie. Ale nie mam innego pomysłu - westchnął. - A ty co proponujesz?
- Ściągniemy Michaiła. Jeśli potrafił wejść do archiwum KGB w Tobolsku, to taka willa to będzie dla niego pryszcz...
- Jeśli reszta twoich pomysłów jest równie genialna, to może lepiej nie wypowiadaj ich głośno - westchnął.
Zatrzymałem samochód przed willą. Podeszliśmy do furtki gdy nieoczekiwanie drzwi głośno trzasnęły i ktoś solidnie kopnięty w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, zwalił się po schodkach do ogrodu. - Ty czerwony złodzieju! - wrzasnął podnosząc się ze ścieżki. Drzwi ponownie się otworzyły i ktoś spuścił psa. Lżący poderwał się. Cichy syk pozwolił się domyśleć, że użył wobec szarżującej bestii miotacza pieprzu. Pies przez chwilę tarł pysk łapami a potem poderwał się i znowu ruszył w jego stronę. Kopnięty jednym susem przesadził ogrodzenie oddzielające go od ulicy.
- W więzieniu zgnoję, bandyto! - krzyknął w stronę domu.
- Ładnie tak złorzeczyć bliźniemu? - zapytał łagodnie Szef.
Uciekinier dopiero teraz nas zauważył. Odruchowo spróbował strzepnąć błoto i liście poprzyklejane do marynarki. Na oko sądząc miał około siedemnastu lat. Był w nieuchwytny sposób podobny do Michaiła. Pociągła arystokratyczna twarz, jasne oczy i gesty wskazujące na doskonałe opanowanie trudnej sztuki poruszania się w sposób dystyngowany.
- Przepraszam - wybąkał. - Ale trochę mnie wyprowadził z równowagi.
Jedno oko napuchło mu, widocznie oprócz kopniaka dostał wcześniej jeszcze kila ciosów.
- Nie wiecie panowie, gdzie tu jest najbliższy szpital? Chciałbym zrobić obdukcję lekarską...
- Nie mam pojęcia - wzruszył Szef ramionami. - Ale jeśli pan sobie życzy, mamy w samochodzie apteczkę...
- Bardziej przydało by się trochę herbaty z termosu, to zrobiłbym ciepły okład...
- Termosu niestety nie mamy - Szef wyraził ubolewanie.
- Ciepły okład? - zdziwiłem się. - Lepszy zimny.
- Nie, ciepły. Wprawdzie nie łagodzi bólu, ale za to rozszerza naczynia włosowate i krew odpływa z uszkodzonej tkanki, dzięki czemu nie ma potem problemów z siniakami - uśmiechnął się. - Panowie też do tej czerwonej pijawki?
- Niestety - wzruszyłem ramionami. - Obowiązki wzywają...
- Idziecie go aresztować? - zaciekawił się.
- Nie, niestety nie.
- Szkoda - mruknął. - Zażądał, bydlak, dziesięciokrotnej ceny rynkowej. Skąd ja mu wytrzasnę sto pięćdziesiąt tysięcy złotych...? Panowie pozwolą, że pożegnam...
Zniknął w perspektywie ulicy.
- Zastanawiające - mruknął Szef. - Czym naraził się gospodarzowi do tego stopnia, że wyleciał z takim hukiem na ulicę?
- Nie wiem, ale nie wygladal na akwizytora - powiedziałem.
- Co ci przyszło do głowy? - zagadnął Szef.
Wskazałem wiszącą na płocie tabliczkę. "Domokrążcy będą bici i szczuci psem - głosiła. - Zostaliście ostrzeżeni".
Szef wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka przy furtce.
- Może powinniśmy przyjść jutro - zauważyłem. - Może być teraz wściekły.
- Jutro może być za późno. Nasze drogie przeciwniczki pewnie już kombinują, jak by się tu dobrać do księgi. Mogą nas przelicytować, gdy będziemy
spali...
- Przelicytować - mruknął Szef. - Ten chłopaczek miał za coś zapłacić dziesięć razy więcej niż wartość rynkowa. Ciekawe, co to mogło być?
-Coś warte około piętnaście tysięcy złotych - policzyłem natychmiast.
Pan Samochodzik ponownie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się i z domu wyszedł potężny, ponury facet. Na rękawie miał naszywkę z napisem "Ochrona".
- Czego? - warknął na nasz widok.
- Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcemy rozmawiać z panem Aulichem.
- Wynocha - oświadczył wachman i odwróciwszy się odszedł.
Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.
-No cóż - powiedział Szef. - Przecież nie będziemy się włamywać...
Zaczęło kropić. Ruszyliśmy wolno do samochodu. Wiedziałem już co zrobię nocą.
65
111