"Drugie dno baśni" - opowiadanie z książki "Nowi Guslarczycy"
Pojawienie się ekspedycji archeologicznej w okolicach miasta Wielki Guslar było sensacją o wiele bardziej nieoczekiwaną od, dajmy na to, przylotu kosmicznego statku z Syriusza.
Nie oznacza to, że w Guslarze nie było wartościowych archeologicznych obiektów. Historia miasta swoimi korzeniami sięga w odległą przeszłość. A jeśli porządnie poszukać, w okolicznych lasach i na brzegach jezior znajdą się i stanowiska troglodytów, i pamiątki po starożytnych Scytach, a nawet pogańskie świątynie. Nie można wykluczyć, że w sosnowym borze za jeziorem Kopenhagen, gdzie drogi nie dochodzą, stoi wzmiankowane w legendach, zatopione w błotach miasto Stromy Brzeg.
Pomimo takiego potencjalnego bogactwa owych okolic, archeolodzy jakoś za nimi nie tęsknili. Próbowali wytłumaczyć swą bezczynność dzikością tutejszych okolic i brakiem wzmianek o Wielkim Guslarze w "Powiesti wriemiennych liet" i "Słowie o wyprawie Igora na Połowców". W rzeczywistości, po prostu panicznie boją się guslarskich leśnych komarów, wyróżniających się wrednym charakterem i żrących obcych z marszu.
I oto stało się! Najprawdziwsza wyprawa archeologiczna, kierowana przez rudowłosego kandydata nauk historycznych Anatolia Borysowicza Gamaliejewa, rozbiła obóz dwa kilometry od miasta, w miejscu, w którym do rzeki Guś wpada strumień Staroka i gdzie wznosi się rozległe i strome łyse wzgórze, z dawien dawna znane pod charakterystyczną nazwą Grodziszcze.
Pomimo względnie młodego wieku, trzydziestoletni Anatolij Borysowicz był weteranem dziewięciu ekspedycji, konał z pragnienia w Turkmenii, zamarzał na Czukotce, o mały włos nie utonął podczas wykopalisk na obszarze przyszłego czerniakowskiego zbiornika wodnego, był trzykrotnie aresztowany w przygranicznej strefie na Kaukazie. Bezinteresownie oddany Archeologii, długo jednak odgrywał w niej drugo- i trzecioplanowe role, pomimo tego, że zawsze dopisywało mu szczęście.
Jak wiadomo, szczęście w archeologii odgrywa znacznie większą rolę niż przy pracach szewskich czy podczas eksploatacji lodołamaczy atomowych. Jeśli będzie miało fantazję, to obdarzy bajeczną sławą profana Schliemanna i odwróci się od nieznanego nam profesjonalisty, który z tego tylko powodu w trakcie czterdziestu trzech sezonów polowych zbierze jedynie tonę skorup naczyń kuchennych.
Powodzenie Anatolija Borysowicza było przedmiotem zainteresowania uniwersyteckich kolegów. Bo któż, będąc jeszcze studentem i uciekając przed stróżem sowchozowej winnicy, zdołał wpaść do grobowca chazarskiego chana, skąd wydostał się dopiero po trzech dniach, zarośnięty ognistą szczeciną, umierający z pragnienia, ale nie ruszywszy ani jednego ze stu osiemdziesięciu pięciu złotych przedmiotów i trzystu naczyń, którymi był zapełniony grobowiec! Mimo to, w specjalistycznej literaturze, nie wspominając już o środkach masowego przekazu, znalazła się informacja, że grobowiec chazarskiego cesarza Kupaka odkryty został przez ekspedycję docenta Spirina, który, jeśli sięgnąć do dokumentów, chorował w tym czasie na szkarlatynę w Rostowie. Faktycznie, Spirin zdążył wrócić w ostatnim dniu sezonu i podpisać sprawozdanie, a potem wielokrotnie wyjeżdżał za granicę ze slajdami i wykładem o sensacyjnym odkryciu.
Nie mniej znany w archeologicznych kręgach był przypadek przy wykopaliskach kurhanu Krzywa Mogiła. Kurhan został obrabowany jeszcze przez Scytów, dlatego też kierownik ekspedycji Mula Dudkin gotów był zadowolić się resztkami końskiej zbroi i kośćmi złożonych w ofierze niewolników, pozostawionymi przez grabieżców dla archeologów, jednakże intuicja podpowiedziała Toli Gamaliejewowi, że na odejście z Krzywej Mogiły jest za wcześnie.
Nocami przesiadywał na zboczu rozkopanego kurhanu, całując się z Ariszką, kucharką ekspedycji, jedną z miejscowych. W pewnej przepięknej chwili namiętna kucharka odchyliła się do tyłu i wyszeptała: "Och, jakiż pan jest natarczywy!". Zamierzając poddać się władczemu szeptowi, Tola rozejrzał się, czy przypadkiem nie krąży gdzieś w pobliżu któryś z kolegów, mogących błędnie zinterpretować znaczenie tej intymnej sceny, i w tym momencie jego przypadkowe spojrzenie padło na nierówność zbocza. "Poczekaj, Arisz" - powiedział do kucharki, z trudem wyswobodził się z jej objęć i podpełzł do zaobserwowanego miejsca. Przyłożywszy ucho do ziemi, Tola przekonał się, że z tego miejsca wychodzi inna niż z innych emanacja i z satysfakcją oznajmił: "Tutaj!". Historia milczy o tym, co odpowiedziała na to Ariszka, wiadomo za to, że o świcie Tola zaczął kopać sam, a po śniadaniu dołączyli doń towarzysze na czele ze sceptycznie uśmiechającym się Mulą Dudkinem. W południe łopata Gamaliejewa uderzyła o krawędź belkowej budowli. Był to późniejszy grobowiec, w którym, między innymi, leżała zupełnie nienaruszona złota waza ze scenami z Amazonomachii, wykonana przez greckiego jubilera, żyjącego pośród królewskich Scytów. Jasna sprawa, Dudkin stał się sławny i pojechał na kongres w Rio de Janeiro, a Gamaliejew został na uniwersytecie zaliczać egzaminy i sklejać ceramikę.
Gamaliejewowi przypisano odkrycie na przylądku Dieżniewa rzeźbionego kła morsa z naniesioną nań drogą migracji protoindian do Ameryki. W tym czasie Tola pracował w ekspedycji Arutiuniana i choć Arutiunianowi kieł ów nie był w ogóle potrzebny, przeczył bowiem jego hipotezie o migracji narodów, wszedł jednak do historii jako "Kieł Arutiuniana". O Toli ani słowa!
Ciągnęło się to przez dziesięć lat. Pod koniec tego okresu Anatolij Borysewicz zwrócił się do zwierzchnictwa z prośbą o przydzielenie mu jakiejkolwiek, choćby najbardziej zapyziałej ekspedycji, byle tylko mianować go jej kierownikiem.
Zebrali się koryfeusze archeologii. Nie mieli ochoty dawać Gamaliejewowi wolnej ręki, gdyż każdy z nich miał swoje egoistyczne plany i związane z Tolą nadzieje. Jako że nie ośmielili się mówić otwarcie o owych nadziejach, w końcu złośliwie postanowili rzucić Gamaliejewa na pożarcie guslarskim komarom. Tym bardziej, że ekspedycja w owe okolice była zaplanowana jeszcze na początku lat dwudziestych.
Rzecz jasna, koryfeusze mieli nadzieję, że Gamaliejew stchórzy i zrezygnuje z guslarskich lasów, ale Tola z radością pochwycił pojawiający się wakat. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę.
Nie bacząc na to, że ekspedycja była niewielka (sam Tola, aspirant Lutyj, trzech studentów i sześciu robotników, wybranych spośród uczniów miejscowych klas starszych), już pierwszego dnia prac znaleziono zbite garnki, kołowrotki, naszyjniki, pływaki, wisiorki i nieznane przedmioty kultu. Korespondent guslarskiej gazety, Misza Stendal, spędzał dosłownie całe dnie na wykopaliskach, w oczekiwaniu kolejnego cudu. W niedzielnych wydaniach gazety regularnie ukazywały się jego notatki zatytułowane: "Bohaterska przeszłość naszego kraju?", "Czy było miasto?", "Czy jesteśmy potomkami sławnych przodków?". Stendal miał skłonność do zadawania retorycznych pytań.
Ulice w osadzie, odkrytej przez archeologów na Grodziszczu, zbudowane były z potężnych modrzewiowych bali. W miarę zużycia, przodkowie kładli nową warstwę bali na poprzednią. I to dawało możliwość określenia wieku każdej z ulic, a co za tym idzie, i całego grodziszcza.
W tym celu w połowie lipca Anatolij Borysowicz, zabrawszy ze sobą także najcenniejsze znaleziska, pojechał do Nowgorodu, żeby skonsultować się ze słynnym profesorem Janowem, wybitnym znawcą tematu.
Konsultacje w Nowgorodzie przeciągnęły się do tygodnia, aspiranci, pozostawieni sami sobie, wstawali późno i kładli się po północy, zakochiwali się w guslarskich pannach i kąpali się do ogłupienia w rzece Guś. Nieobecność Anatolija Borysowicza przedłużała się jednak nie bez powodu. Zatrzymał się dłużej dlatego, że dokonał, jak się okazało, na tyle wielkiego odkrycia, że nikt mu w nie nie uwierzył, tak, jak nie uwierzono swego czasu odkrywcy Troi, archeologowi Schliemannowi.
Wierzchnie warstwy ulic Grodziszcza przypisano wczesnemu średniowieczu, gdy znajdowało się tam miasto, przeniesione następnie w miejsce, gdzie stoi obecnie Wielki Guslar. Pod tymi warstwami znajdowała się gruba warstwa ziemi i głazów, a jeszcze niżej - kolejne warstwy. Owe niższe warstwy okazały się być starsze od Babilonu i Jerycha, o czym świadczyła dendrochronologia, określająca wiek na podstawie przecięcia pnia.
Najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji było zwinięcie wykopalisk, żeby nie stać się pośmiewiskiem. Ale Tola nie był taki. Śmiała intuicja sprawiła, że przypomniał sobie o kontrowersyjnej, a wręcz błędnej hipotezie, przedstawionej przez Salimę Chabibownę Mansurową, współpracowniczkę Szamachańskiego Muzeum Rejonowego. Salima Chabibowna przedstawiła w republikańskiej prasie koncepcję, że prócz znanych wyznającej marksizm ludzkości epok niewolniczej, feudalnej i wspólnoty pierwotnej, istniała jeszcze bliżej nieznana epoka, nazwy której nadać się nie ośmieliła. Epoka ta rozciągała się pomiędzy przedostatnim a ostatnim zlodowaceniem i praktycznie nie pozostawiła po sobie śladów, gdyż ślady te zostały starte przez lodowiec z powierzchni Ziemi. Z tego powodu, jak również ze względu na ówczesny niewysoki poziom rozwoju społeczno-ekonomicznego, zniknęły materialne ślady owej epoki. Ale pozostała pamięć ludzka.
Salima twierdziła, że ludzie niczego nie wymyślają w całości, a u podstaw wszystkich, najbardziej nawet niewiarygodnych wymysłów, leży prawda historyczna. Najazdy Połowców na ziemie ruskie i działania Iwana Groźnego znalazły odzwierciedlenie w folklorze i po części uległy modyfikacji. Im bardziej odległe zdarzenie, tym większym nalotem nieprawdopodobieństwa się pokrywa. Epoka Mansurowej odległa jest tak bardzo, że dotyczące jej fakty ukryły się pod bardzo grubą warstwą czasu. Mimo to, wciąż możliwe są do ustalenia.
Salima Mansurowa twierdziła, że ostatnia epoka lodowcowa, doprowadziwszy do zguby szereg zwierząt w rodzaju tygrysów szablozębnych czy mastodontów, zgubiła również i cywilizację, rozwijającą się gwałtownie przez tysiąclecia. Kroczyła ona jednak innymi drogami niż nasza. Rozumne stworzenia owej epoki nie parały się pracą, wyróżniały się natomiast zadziwiającymi właściwościami, o których wspomnienie pozostało w takich baśniowych postaciach, jak Kościej Nieśmiertelny, gnomy, leszije, rusałki i tak dalej. Dysponując ogromnymi możliwościami w sferze duchowej, stworzenia te nie zdołały opanować zasobów materialnych i utraciły naturalną odporność. Epoka lodowcowa kompletnie je zaskoczyła i doprowadziła albo do wymarcia, albo do zupełnego zdziczenia w walce z zimnem i lodem. Tak, że po epoce lodowcowej ludzkość musiała zaczynać wszystko od początku.
Oczywiście, środowisko naukowców odniosło się do oświadczenia Salimy Chabibownej z ironią. Pośmiał się z niego i Tola Gamaliejew, ale potem zmienił zdanie, gdyż lubił odważne hipotezy i nawet nazwał dla siebie ową epokę Epoką Legend.
* * *
Bale z ulicy, odkryte przez Anatolija Borysowicza na wysokim, stromym wzgórzu pod Wielkim Guslarem, były tak stare, że specjaliści nie zdołali określić ich wieku. Wtedy Anatolij Borysowicz pobiegł do paleobotaników, i ci potwierdzili, że modrzew, z którego zbudowane były ulice, wcale nie jest modrzewiem, a modrzewiem kopalnym, który znikł z Ziemi akurat na początku ostatniej epoki lodowcowej.
Wróciwszy do Wielkiego Guslaru, Tola napisał dziękczynny list do Salimy Chabibowny, a następnie wydał oświadczenie dla guslarskiej prasy, to znaczy konkretnie dla Miszy Stendala, w efekcie czego w gazecie pojawiła się notatka, zatytułowana: "Guslar najstarszym miastem na Ziemi?".
Mieszkańcy Wielkiego Guslaru z czystej ciekawości odwiedzali wykopaliska, na których prace zostały wznowione po powrocie Toli Gamaliejewa, oferując mu swe dobrowolne usługi. Wielu z nich od dawna podejrzewało, że Wielki Guslar jest najstarszym miastem na świecie, tak więc nie czuli się zaskoczeni. Wkrótce na wykopaliskach pracowało dzięsięciokrotnie więcej robotników, a Tola nabawił się bezsenności i braku apetytu - trzeba było każdego wieczoru wiązać go i zamykać w namiocie, żeby nie nocował w wykopie.
Przyznać trzeba, że przedmiotów codziennego użytku w osadzie legendarnej epoki nie znaleziono wiele. Było to zrozumiałe. Jeśli wierzyć hipotezie Mansurowej, ludzie, nasi bezpośredni przodkowie, w owej epoce zajmowali podrzędną pozycję. Zamieszkiwali w prymitywnych chałupach, szukając w nich schronienia przed ciągłymi, kipiącymi wokół waśniami i walkami. Bohaterzy walczyli ze smokami, czarownicy rzucali czary na piękności, wróżki latały nad dolinami, rusałki rwały sieci... Tylko gdzieniegdzie ludziom udawało się zjednoczyć, zbudować warowne osady. Starali się budować je z dala od ulubionych przez czarowników dróg. Tola przypuszczał, że przodkowie guslarczyków ocaleli i uratowali niezawisłość na wzgórzu Grodziszcza, gdyż guslarski komar już wtedy był na tyle złośliwy, że czarownicy nie ośmielili się stawić im czoła.
Tymczasem sensacyjne znaleziska były kontynuowane. Dziesiątego sierpnia z ziemi wyjrzała wielka kość, po niej druga. W czasie dalszych wykopalisk okazało się, że to fragmenty palców ogromnego smoka, który próbował dostać się do Grodziszcza, ale poległ u jego wrót. Smok miał trzy głowy. Wszystkie trzy zostały znalezione trzynastego. Okazały się być tak wielkie, że w każdej pomieściłaby się budka z piwem.
W czasie, gdy ochotnicy odkopywali smoka, Anatolij Borysowicz poświęcił cały swój czas badaniu pozostałości pałacu, w którym zamieszkiwał książę miasta. Pałac był także drewniany, i z niego również mało co zostało. Pozostałości pałacu nosiły ślady pożaru. Oznaczało to, że kiedyś któremuś z wrogów udało się zdobyć miasto szturmem albo podstępem. Wśród zgliszczy Tola odnalazł kamienny tron, którego podłokietniki i siedzisko były mocno wytarte od długiego używania. W sali tronowej udało się także odkopać broń - groty strzał i kopii, fragment tarczy i kamienną kulę. Znaleziono również ozdoby, nieco przedmiotów codziennego użytku i czarną, nieprzezroczystą butlę.
Czternastego sierpnia aspirant Lutyj, pracując za tronem, odnalazł w zapiekłym popiele pogiętą książęcą koronę, wykonaną ze złota niskiej próby. Radości guslarczyków nie było końca. Znaleziony został niepodważalny dowód na to, że kiedyś Guslar był niezależnym księstwem!
W atmosferze podniosłości i społecznego entuzjazmu wykopaliska były kontynuowane.
W jednym miejscu, zaraz za ścianą pałacu, warstwa spalonego drzewa była grubsza niż w innych miejscach. Świadczyło to o tym, że stała tam wieża. W tym miejscu Tola Gamaliejew znalazł kilka miedzianych gwoździ, a także figurkę niewielkiego ptaka, pełniącą zapewne funkcję wiatrowskazu. Ptak był złoty, pusty w środku. Od artystycznie wykonanych nóżek, zakończonych miedzianym szpikulcem do mocowania, do grzebyka na główce sięgał sześćdziesięciu centymetrów. Oczy ptaka były zrobione z ciemnego agatu, a pióra podkreślono dłutem. Ptak wyglądał jak żywy, porażając swą prymitywną wyrazistością, bajkowością i odmiennością od wszystkich znanych sztuce stylów i szkół. Już to jedno znalezisko wystarczało, by rozsławić Gamaliejewa.
Gamaliejew zezwolił Stendalowi na sfotografowanie ptaka, a następnie ostrożnie zapakował go do dużego pudełka po damskich kozakach.
Wieść o znalezieniu ptaka błyskawicznie rozniosła się po mieście. Tuż po obiedzie kilku mieszkańców przybyło na teren wykopalisk i, wywołując Tolę, zaczęło prosić o zademonstrowanie znaleziska. Pojawiło się nawet podejrzenie, że pochodzi z innej planety. Jakiś czas Tola sprzeciwiał się, nie chciał bowiem odrywać się od ulubionej roboty, później jednak uległ natarczywym prośbom i zaprosił obserwatorów do swego namiotu. Ptak leżał na stole obok butli i odłamka tarczy.
Jego widok wywarł wielkie wrażenie na zebranych i Korneliusz Udałow z przedsiębiorstwa budowlanego powiedział:
- Widziałem gdzieś coś podobnego.
Inni także zgodzili się, że ptak jest do czegoś podobny. Potem staruszek Łożkin powiedział:
- Sądzę, że jest podobny do koguta.
- Starożytny kogucik - powiedział Udałow. - I to ze sworzniem. Na co był im potrzebny?
- Mamy wiele koncepcji - powiedział Gamaliejew. - Osobiście skłaniam się do tego, że ten ptak zdobił laskę kapłana albo książęce berło.
- Jacy znowu za kapłani w Epoce Legend? - zdziwił się Misza Stendal.
- I dlaczego berło? Przecież to wszystko wymyślono później, po epoce lodowcowej - poparł go Grubin.
- Kto wie... - rzekł w zadumie Tola, obracając ptaka w ręku. - Ale jaką za baśniową funkcję mógłby pełnić taki ptak?
- A taki na przykład amerykański pisarz Washington Irving... - zaczął wykształcony staruszek Łożkin, lecz wtedy Udałow, który, niestety, Washingtona Irvinga nie czytał, przerwał mu:
- Jasna sprawa! - powiedział. - To Złoty Kogucik!
- Otóż to! - zawiesił głos Łożkin. - Zauważcie, że to ja pierwszy powiedziałem. To wędrowny motyw, pozostałość po Epoce Legend. Widocznie w tamtych czasach robiono te koguciki bez zastanowienia. Stały na szczytach wież i zwracały się w tę stronę, z której nadchodziło niebezpieczeństwo.
- Ku-ku - przypomniał sobie Grubin. - Króluj, leżąc na boku.
- Niesamowite! - ucieszył się Anatolij Borysowicz, który miał skłonność do przysłuchiwania się mądrym radom. - Faktycznie! Bardzo możliwe! Ale jak to sprawdzić?
- Nic prostszego - powiedział Udałow. - Zamocujemy go na wieży strażackiej pośrodku Guslaru i będziemy obserwować, w którą stronę kogucik się obróci.
- To jakaś bzdura! - oburzył sie Misza Stendal. - I jak długo mielibyśmy czekać?
Udałow nie odpowiedział. Zrozumiał, że Stendal ma w gruncie rzeczy rację. Wątpliwe, by w najbliższym czasie Połowcy albo tatarsko-mongolscy najeźdźcy napadli na Wielki Guslar.
- No to - powiedział staruszek Łożkin - wzniesiecie słup obok obozu i będziecie czekać. Obozowi ekspedycji grozi o wiele więcej niebezpieczeństw niż stolicy rejonu.
Choć nikt nie miał pojęcia, jakież to niebezpieczeństwa mogą grozić obozowi ekspedycji archeologicznej, nie tracono czasu, przyniesiono pień, zaostrzono go, wkopano i zamocowano na górze złotego koguta, nie zważając na nieśmiałe protesty kierownika ekspedycji, obawiającego się, że kogucik może paść ofiarą jakiegoś złoczyńcy i przepaść dla nauki.
Mieszkańcy Wielkiego Guslaru zgodnie przysięgli, że w mieście nie znajdzie się taki barbarzyńca. I kogucik, wyszorowany jak nowy, dumnie wzniósł grzebyk nad obozem ekspedycji.
Cały następny dzień niekończącym się potokiem ciągnęli do obozu guslarczycy. Stali, spoglądali na kogucika, czekali, kiedy się obróci, nieważne gdzie. Ale kogucik tkwił bez ruchu.
Gamaliejew także często odrywał się od prac wykopaliskowych i, chroniąc dłonią oczy przed słońcem, wpatrywał w kogucika. Z jednej strony, wolałby obejść się bez najść i niebezpieczeństw, z drugiej - pragnął, by kogucik zadziałał. Byłby to oczywisty i niezbity dowód na korzyść Epoki Legend.
Ani tego dnia, ani następnego kogucik nawet nie drgnął. Zazdroszczący sławy kierownikowi aspirant Lutyj powiedział w kręgu swych znajomych:
- Po pierwsze, bajkowego kogucika nie było, to twór literackiej twórczości A. S. Puszkina, a po drugie, nasz drogi kierownik zwariował na punkcie bzdurnej idei.
Tola przypadkiem podsłuchał te słowa. W głębi duszy zgadzał się z aspirantem Lutyjem. Rzeczywiście, szczytem naiwności było mocowanie cennego archeologicznego znaleziska do zaostrzonego pala i oczekiwanie, że zadziała. I to w sposób rodem z baśni.
Zdjąć kogucika jednak nie mógł. Coś wewnątrz niego sprzeciwiało się temu. Jakby samo Grodziszcze miało czarodziejski wpływ na archeologów.
I kogucik został na szczycie pnia.
Nagle, trzeciego ranka, o godzinie dziesiątej, gdy wszyscy już pracowali w wykopie, a pierwsi obserwatorzy zaczęli zbierać się pod wzgórzem, przy zupełnym braku wiatru, złoty kogucik drgnął, zaskrzypiał i powoli przekręcił się w stronę szosy.
- Oj! - powiedział ktoś dziecięcym głosem. Było tak cicho, że wszyscy usłyszeli. Staruszek Łożkin, który stał tam z lunetą, zwrócił ją w stronę szosy.
- Głupie przesądy - złośliwie oznajmił aspirant Lutyj. I żeby pokazać, że sam jest ponad przesądami, wziął długi kij, podszedł do pnia i, wspiąwszy się na palce, dosięgnął jego końcem do kogucika.
Zebrani byli tak wzburzeni tym demonstracyjnym postępkiem, że nie zdążyli niczego powiedzieć, gdy mocno szturchnąwszy kogucika w dziób, aspirant Lutyj odwrócił go o dziewięćdziesiąt stopni od szosy.
-I co - powiedział zuchwale, zwróciwszy się do obserwatorów. - Wiatr go obrócił!
- Jak śmiałeś! - krzyknął Gamaliejew. - Kijem! Po takiej osobliwości!
- Gdyby to była osobliwość, to już dawno wróciłaby do wyjściowego położenia - odpowiedział aspirant.
- Lepiej spójrzcie! - przerwał spór Udałow. - Na kogucika spójrzcie!
Kogucik (a było całkowicie bezwietrznie) powoli, z uporem, jakby ktoś go ciągnął, powrócił do pozycji wyjściowej - dziobem do szosy.
Wtedy aspirantowi Lutowemu opadły ręce, a na szosie pojawił się czarny punkt.
Do ekspedycji jechała kontrola z Moskwy.
Kontrola - gość nieproszony i niepożądany, zwłaszcza dla takiej maleńkiej i biednej ekspedycji. Ale ktoś, gdzieś, wybierając trasę dla kontroli, wskazał palcem na Wielki Guslar.
Kontrolerzy byli surowi, przejrzeli nie tylko wszystkie sprawozdania i zbadali normy żywieniowe pracowników, ale nawet przeliczyli łopaty i spisali wskazania szybkościomierza ekspedycyjnego "gazika". Upiekło się, ale prace ekspedycji zostały spowolnione. Przecież Anatolij Borysowicz był osobą odpowiedzialną i dwa dni z rzędu usprawiedliwiał się, choć nie był niczemu winien. Przed kontrolą trzeba się usprawiedliwiać.
Kiedy kontrola wreszcie odjechała, Gamaliejew powiedział Korneliuszowi Udałowowi:
-Dziękuję, Korneliuszu Iwanowiczu. Właśnie panu przypisać należy chwałę odkrycia. Właśnie pan powiązał nasze znalezisko ze znaną baśnią. Jako człowiek i uczony, wiele panu zawdzięczam. Może pan prosić o co chce, nigdy nie odmówię.
- Ech, a co wy, archeolodzy, możecie dać - westchnął Udałow. Ale był mile połechtany wyznaniem. - Jakoś się policzymy.
- Ja swoich słów na wiatr na rzucam - oznajmił Tola.
- Odłóżmy tę rozmowę - wspaniałomyślnie powiedział Korneliusz.
Od tego czasu nawet aspirant Lutyj zamilkł, choć w kręgu znajomych lubił powtarzać, że obrócenie się kogucika w stronę nadjeżdżającej kontroli było zwykłym przypadkiem. Jeśli z kogucika miał być jakiś pożytek, to przepowiedziałby kontrolę z tygodniowym wyprzedzeniem.
Po raz kolejny kogucik obrócił się dwudziestego ósmego sierpnia. Było to już pod koniec dnia roboczego, i za wyjątkiem archeologów i pastucha Timofieja, technika dentystycznego na urlopie, nikt ruchu nie zauważył. Kogucik kilkakrotnie okręcił się wokół osi, jakby nie był pewien, skąd grozi niebezpieczeństwo Anatolowi Borysowiczowi. W końcu zwrócił się w stronę rzeki i zamarł.
Tym razem nikt nie poddał działania kogucika wątpliwościom. Archeolodzy i młodzi ochotnicy wyleźli z wykopu i zaczęli spoglądać w stronę rzeki. Rzeka była spokojna. Ludzie wierzyli już jednak kogucikowi bardziej niż własnym oczom. Nawet aspirant Lutyj, znany sceptyk, chwycił w dłoń łopatę niczym strzelbę i skierował się nad rzekę.
Czujność archeologów została nagrodzona.
Wody rzeki rozstąpiły się i na jej powierzchni pojawiły się dwie zielone wypukłości. Wypukłości bezszelestnie i złowieszczo zbliżały się do brzegu. Przy brzegu zahamowały, po czym z wody wyłonił się długi, zielony pysk, usiany mnóstwem ostrych, pożółkłych zębów.
Potem w absolutnej ciszy z wody wylazł ogromny, długi na pięć metrów, krokodyl, i, żwawo przebierając krótkimi, krzywymi nogami, ruszył w górę po zboczu wzgórza, gdzie stał w otoczeniu pomocników Anatolij Borysowicz.
Trzeba przyznać, że nikt nie stchórzył, nie uciekł, nie wrzasnął ze strachu. Trzymając w pogotowiu łopaty, archeolodzy oczekiwali nadejścia potwora, przerzucając się urywanymi zdaniami:
- To krokodyl.
- Albo aligator.
- Może i aligator.
- U nas takie nie występują.
- One żyją w Afryce.
- Albo w Brazylii.
- O własnych siłach nie mógł dopłynąć?
- Nie, nie mógł. Wygląda na głodnego.
- Głodny - to zły. Łopatę przegryzie?
- Przegryzie jak nic.
Krokodyl dotarł na szczyt wzgórza i szeroko otworzył paszczę. W tym momencie można było podupaść na duchu, ale archeolodzy zgodnie machnęli łopatami, pokazując, że nie zamierzają żartować. Jednocześnie kontynuowali wymianę opinii:
- Typowy łowca.
- Prymitywny mózg.
- Z takich torebki robią.
- Zapewne wpisany do""Czerwonej księgi".
- Powinien być wpisany.
- A zatem, chłopcy, ostrożnie z nim!
- Lepiej pożałować, niż później żałować.
Krokodyl ujrzał rząd wzniesionych łopat i porzucił zamysł napaści na kierownika ekspedycji. Kilka razy otworzył i zamknął paszczę, jakby milcząco grożąc, i zaczął cofać się do wody. Nie ruszono w jego ślady.
Po drodze wpadł na krzak i zaczepił się o niego obrożą.
Wcześniej nikt tej wąskiej obroży nie zauważył, gdyż archeolodzy byli zajęci obroną. Teraz wszyscy zrozumieli, że krokodyl jest oznakowany. A to diametralnie zmieniało sytuację.
Odważny Anatolij Borysowicz zdołał zajść krokodyla z boku, posługując się krzakiem jako osłoną. Na obroży wisiał medalion. Gamaliejew medalion zerwał. W środku była karteczka z informacją:
"Krokodyl rzeczny, należy do cyrku Nr 6 im. Komuny Paryskiej. Proszę nie karmić mięsem, w sprawie występów telegrafować do miasta Noworosyjsk".
Guslarczycy podeliberowali zatem nad zdolnościami krokodyla do podróży, przywiązali go do krzaka, wysłali telegram do Noworosyjska, gdzie występował cyrk, który zgubił krokodyla w czasie podróży morskiej. Wielu przychodziło oglądać krokodyla, ale więcej złotego kogucika, który tak wspaniale przejawił swe możliwości.
Nie minęła i doba po tym, jak krokodyl został zabrany, gdy kogucik drgnął znowu. Tym razem spoglądał na przystanek autobusowy.
Ujrzawszy ruch kogucika, Anatolij Borysowicz nieoczekiwanie ucieszył się i wykrzyknął:
- Prawidłowo! Przyjechała!
Podążył do autobusy, za nim pobiegł aspirant Lutyj z łopatą, nie chcąc zostawiać kierownika w minutę niebezpieczeństwa, za nimi pobiegli uczniowie.
Autobus zatrzymał się na placu. Wysiadła z niego, wśród innych pasażerów, dziewczyna niewiarygodnej urody, czarnowłosa, czarnooka, w dżinsach, białej bluzce i sportowych butach marki adidas.
- Dzień dobry! - krzyknął Gamaliejew. - Jestem zadziwiony pani urodą! Z pewnością jest pani pracownicą Szamachańskiego Muzeum Rejonowego, Salimą Mansurową.
- Salima Chabibowna - odpowiedziała szamachańska pracownica naukowa, wyciągając do Anatolija Borysowicza wąską, wytworną dłoń.
Aspirant Lutyj z miejsca zakochał się w pracownicy i zostawił na placu łopatę.
Gamaliejew chwycił Salimę Chabibownę pod ramię i odprowadził ją do hotelu. Po drodze bezceremonialnie gruchał, a mieszkańcy Wielkiego Guslaru patrzyli na ową parę ze zdziwieniem.
Od następnego ranka Salima Chabibowna przebywała na wykopaliskach. Gamaliejew pokazał jej wszystko, co znaleźli archeolodzy. Bez przerwy chmurzył się i czerwienił. Aspirant Lutyj nie mógł zmusić się do powrotu do wykopu. Chodził za nimi krok w krok, uśmiechał się głupio i także się czerwienił. Tego dnia nikt nie miał głowy do kopania. Kogucik bez przerwy kręcił się na szczycie pnia, pokazując tym samym, jakież złe rzeczy dzieją się w oddanym jego pieczy księstwie.
Po obchodzie placu i zachwycaniu się kogucikiem, Anatolij Borysowicz ze swoim szamachańskim gościem oddalił się do namiotu i nikt więcej nie widział go aż do wieczora, kiedy wreszcie wyszedł, zdenerwowany i, można rzecz, nieobecny. Z roztargnieniem spojrzał na kogucika, wciąż jeszcze kręcącego się w promieniach zachodzącego słońca. Potem poszedł odprowadzić Salimę Chabibownę do hotelu.
- Jutro - powiedział, żegnając się - wszystko się rozstrzygnie.
Późnym wieczorem, na podwórko domu numer 16 przy ul. Puszkina, gdzie mieszkali Udałow i staruszek Łożkin, wkroczył przygnębiony aspirant Lutyj. Przyjaciele siedzieli pod krzakiem bzu, odpoczywali. Ujrzawszy Lutyja zrozumieli od razu, że stało się coś niepokojącego.
- Co się stało, aspirancie? - spytał Udałow.
- Coś na wykopaliskach? Coś znaleźliście? Albo zgubiliście? - spytał staruszek Łożkin.
- Widzieliście kogucika? - spytał Lutyj.
- Wciąż się kręci? - spytał Udałow.
- To nienormalne! - powiedział Lutyj. - Kogucik obraca się. Sygnalizuje, że ze strony Salimy Chabibownej wszystkim nam grozi straszne niebezpieczeństwo.
- A - powiedział Łożkin - rozumiem. Widziałem ją wczoraj. Bardzo reprezentacyjna dziewczyna. Mojej małżonce się nie spodobała.
- A dlaczego przyszedłeś do nas? - spytał Udałow.
- Jesteście szanowanymi ludźmi, społecznikami. Musicie uratować Gamaliejewa. Co on robi z nią w namiocie?
- Młodość - powiedział Łożkin. - Nawet jeśli się całują...
- Wykopaliska przerwane! - powiedział Lutyj, płonąc z zazdrości. - Tajemnica miasta pozostanie nieodkryta.
- Nic się nie dzieje, Gamaliejew też musi odpocząć - rzekł Udałow.
- On nie wróci do archeologii - powiedział Lutyj. - Ja to rozumiem, kogucik to rozumie. Tylko wy nie rozumiecie.
- A sprawia takie dobre wrażenie - westchnął Łożkin.
- Jesteście naiwni czy tylko udajecie? - krzyknął aspirant Lutyj. - Czy wiecie, skąd ona przyjechała?
- Skąd?
- Widziałem potwierdzenie jej delegacji! Ona przyjechała z tak zwanego szamachańskiego muzeum!
Znaczenie słów Lutyja nie od razu dotarło do Udałowa i Łożkina.
Patrzyli na aspiranta z wyczekiwaniem, myśląc, że ten wyjaśni, w czym szamachańskie muzeum jest gorsze od innych.
- Szamachańskie muzeum! Sza-ma-chań-skie! - krzyczał Lutyj. Otwierały się okna, wyglądali sąsiedzi.
- Szamachańskie muzeum, szamachański pałac, szamachański namiot.
- O! - cicho i z powagą oznajmił Łożkin. - Przeklęta Szamachańska Królowa!
- Ta sama. Teraz rozumiecie, że Anatolij Borysowicz jest zgubiony?
W innych okolicznościach mieszkańcy domu nr 16 wyśmialiby aspiranta. A bo to mało zdarza się zabawnych zbiegów okoliczności? Ale po wydarzeniach z kontrolą i krokodylem wszyscy rozumieli, że fakt istnienia Epoki Legend został udowodniony. A skoro tak, to baśniowe zjawiska, które teoretycznie zanikły wraz z nadejściem ostatniej epoki lodowcowej, w rzeczywistości zanikły nie do końca.
I to zmusiło wszystkich do głębokiego zastanowienia.
Zaczęli dyskutować, jakie podjąć działania. Można było, rzecz jasna, napisać list do dyrektora instytutu archeologii i poinformować go, co się dzieje w Wielkim Guslarze. Ale najprawdopodobniej bardzo zapracowany dyrektor instytutu nie potraktuje poważnie skarg guslarczyków, zwłaszcza że zalicza się do archeologów kategorycznie negujących istnienie Epoki Legend. Można było napisać do Rozy Grigoriewnej, mamy Gamaliejewa, z prośbą o przyjazd i wpłynięcie na Tolę, można było dać sygnał do szamachańskiego muzeum... Ostatnią możliwość, prawdę mówiąc, wykluczono z miejsca - wszyscy rozumieli, że jeśli nawet takie muzeum istnieje, to nikt w nim Salimy Chabibownej, desantującej się do nas z legendarnej przeszłości z mgliście złowieszczymi celami, nie widział.
I oto w kulminacyjnym punkcie dyskusji, Udałow krzyknął:
- Eureka!
- Że co? - spytał Łożkin.
- Wszyscy mogą potwierdzić - powiedział Udałow - że kierownik ekspedycji obiecał spełnić każde moje życzenie w zamian za to, że wyjaśniłem sekret złotego kogucika.
- I co?
- Zażyczę sobie, żeby oddał mi... - w tym momencie Udałow ściszył głos, żeby jego małżonka Ksenia nie usłyszała i błędnie nie zrozumiała jego słów - żeby oddał mi szamachańską królową.
- No cóż - powiedział staruszek Łożkin. - Co prawda to ja odgadłem pierwszy tajemnicę kogucika, a nie ty, ale zobaczymy, czy dotrzyma słowa!
Nazajutrz, kiedy Udałow i Łożkin w towarzystwie Saszy Grubina kroczyli do obozu ekspedycji, Łożkin wyraził obawę:
- Tylko bądź ostrożny, Korneliuszu. On przecież nie zechce rozstać się z tą szamachańską królową. Kto wie, może z rozpaczy próbować cię zabić.
- Nic to - powiedział Udałow z udawanym męstwem - w razie czego kogucik mnie pomści.
Czuł się nieswojo. Żałował już, że zgodził się pójść. Ale na wycofanie się było już za późno. Wykopaliska należało zakończyć - i wypełnić tym samym dług Anatolija Borysowicza wobec nauki i Wielkiego Guslaru.
Wejście do namiotu było opuszczone. Obok namiotu monotonnie kroczył - pięć kroków w prawo, pięć kroków w lewo - blady, rozczochrany i wściekły aspirant Lutyj. W wykopie ktoś leniwie grzebał w ziemi, generalnie jednak prace zostały wstrzymane.
- Jest tutaj? - spytał Udałow.
Lutyj nerwowo kiwnął. Na potwierdzenie kiwnięcia z namiotu dobiegł kobiecy chichot. Był to głos szamachańskiej królowej.
Przyjaciele Korneliusza stali za jego plecami, gotowi w razie potrzeby przyjść mu z pomocą.
- Anatoliju Borysowiczu! - zawołał Udałow i cofnął się o krok.
Nikt nie odpowiedział. Z namiotu dobiegały ciche głosy. Potem znów zabrzmiał delikatny kobiecy śmiech, od którego wszystkim dreszcz przebiegł po plecach.
- Gamaliejew, wychodź! - jeszcze głośniej krzyknął Udałow.
Osłona wejścia odchyliła się i wyjrzał zza niej rudy archeolog. Zamrugał od słońca słonecznego i uśmiechnął się.
- Dzień dobry! - powiedział. - O co chodzi?
- Wychodź, jest rozmowa - powiedział Udałow. - W imieniu społeczeństwa.
Anatolij Borysowicz wyszedł z namiotu i powiedział:
- Byle nie na długo. Jestem bardzo zajęty.
- Widzimy - powiedział Łożkin. - Całe miasto widzi, jak bardzo jest pan zajęty.
- Dał pan obietnicę? - spytał Udałow.
- Jaką obietnicę?
- Spełnić każde moje życzenie. Za kogucika. - Udałow wskazał na złotego ptaszka, wciąż obracającego się na pniu.
- Oczywiście - powiedział Anatolij Borysowicz, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. - Co zatem pan wymyślił?
- Oddaj mi szamachańską dziewczynę - ze zdecydowaniem rzekł Udałow.
W tym momencie zasłona jeszcze raz się poruszyła i pojawiła się szamachańska dziewczyna w całej swej krasie. Tym razem miała na sobie różową bluzkę i białe spodnie.
- Kogo trzeba oddać? - spytała, śmiejąc się.
- Panią, obywatelko - powiedział z naciskiem Udałow.
- Po co? - spytała dziewczyna, unosząc sobole brwi i błyskając czarnymi oczyma.
- Wykopaliska są zagrożone, a kogucik zaraz zwariuje z powodu niebezpieczeństwa grożącego Anatolowi Borysowiczowi. Proszę tylko spojrzeć na górę.
- A co będzie pan ze mną robić? - spytała szamachańska dziewczyna.
- Ja? Z panią?
- Dokładnie! - rozległ się z tyłu groźny głos Ksenii, żony Udałowa. - Co zamierzasz z nią robić, stary rozpustniku?
Udałow rzucił zakłopotane spojrzenie na ślicznotkę pochodzenia szamachańskiego, potem przeniósł wzrok na własną żonę. Nie pogubił się jednak:
- Wyślę z powrotem! - oznajmił.
- Towarzysze! Wszystko źle zrozumieliście! - oburzył się Gamaliejew, który jak widać zrozumiał, co się stało. - Epoka Legend minęła! Salima Chabibowna jest wykwalifikowanym i unikalnym specjalistą od archeologii i biologii legendarnej epoki.
- To znaczy, że nie oddasz? - spytał Udałow złowieszczym tonem. - I nie próbuj mnie zabić! Kogucik okrutnie mnie pomści!
Od tych słów wszystkim ścisnęło serca. Łożkin popatrzył na kogucika. Kogucik również zamarł. Nawet Ksenia Udałowa zamarła.
- Towarzysze! - powiedziała wtedy przepiękna Salima Chabibowna. - Proszę o chwilę uwagi. Przyjechałam tu w delegację, dla okazania profesjonalnej pomocy mojemu koledze, kandydatowi nauk historycznych Gamaliejewowi. Dwie doby, praktycznie nie rozstając się ze sobą, płonąc twórczym entuzjazmem, przeprowadzaliśmy doświadczenia nad wykopanym tu materiałem.
- Znamy my wasze doświadczenia! - z zazdrością w głosie oznajmił aspirant Lutyj. - W jakim celu chowaliście się w namiocie przed społeczeństwem?
- Nie chcieliśmy zaznajamiać nikogo z wynikami doświadczeń przed ich zakończeniem. Jednak nieporozumienie, które tu wynikło, choć i nie przynosi wam chwały, powinno zostać wyjaśnione. Proszę chętnych o przejście do namiotu.
Chętni weszli do namiotu i zatrzymali się u wejścia.
I zamarli. Było się czym dziwić.
Na roboczym stole, obok starej ciemnej butli, siedział maleńki człowieczek z długaśną białą brodą, w czerwonym turbanie i barwnym, znoszonym szlafroku. Przed nim stała miska z truskawkami, które zajadał, chwytając każdą dwiema rękoma. Na tych, którzy weszli, nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi.
- Nie bójcie się, podejdźcie bliżej - powiedziała Salima Chabibowna. - Jak widzicie, wokół dżinna, odkrytego w czarnej butli w trakcie wykopalisk, poprowadzono kredą krąg czarodziejskiego wpływu, tworzący pole siłowe, za granice którego wyjść nie jest w stanie. Ów czarownik jest ostatnim przedstawicielem rozumnej fauny epoki legend. Jego zeznania, wraz z naszym wspólnym raportem dla Akademii Nauk, będą niepodważalnymi dowodami prawidłowości naszej wspólnej z Anatolijem Borysowiczem teorii. Dlatego my - w tym momencie Salima Chabibowna wskazała na wideomagnetofon w kącie namiotu i stos kaset obok niego - drugą dobę bez przerwy rejestrujemy wszystko, co nam mówi ten czarownik. Jeśli podejrzewacie, że ogarnięci naukowym entuzjazmem mieliśmy czas na to, by oddawać się stosunkom osobistym, jesteście w głębokim błędzie.
- Gdzie im się oddawać! - powiedział dżinn, dojadając owoc. Sok ściekał mu po brodzie, barwiąc ją na różowy kolor. - Nie pozwoliłem im nawet na minutę odpoczynku! A to referuję, a to werbalnie chuliganię!
Mówił po rosyjsku, ale z silnym wschodnim akcentem.
- Rozumiem - z poczuciem winy powiedział Udałow. - Oderwaliśmy was od roboty. Prosimy o wybaczenie!
Ksenia, która bała się patrzeć na dżinna, złapała męża za rękę.
- Szczerze mówiąc - powiedział Anatolij Borysowicz - bez pomocy Salimy Chabibownej nigdy nie udałoby mi się wyciągnąć dżinna z butelki. I nie zdołałbym zmusić go do posłuszeństwa. Co się tyczy niepokoju złotego kogucika, to spowodowany jest on obecnością dżinna, którego kogucik nie znosi, gdyż dżinn wielokrotnie narzucał mu swą złą wolę.
- Jeszcze się do ciebie dobiorę, archeologu - zagroził dżinn. - Śmiertelnie znudziły mnie twoje demaskacje!
Zapuścił palce w brodę i niewyraźnie wrzasnął we wschodnim języku.
- Ostrożnie! - krzyknęła Salima Chabibowna, która jako jedyna zrozumiała groźbę dżinna.
Rozległ się trzask, coś ciężkiego uderzyło o dach namiotu, w dachu pojawiła się dziura i do środka, niczym meteor, wpadł złoty kogucik. Wszystko wskazywało na to, że zamierzał uderzyć Anatolija Borysowicza dziobem w głowę, jednak obecność szamachańskiej pracownicy uratowała archeologa. Ta zdążyła odepchnąć Gamaliejewa, który wpadł na Udałowa, a kogucik wbił się po szyję w ziemię podłogi.
Dżinn zachichotał i zabrał się do dojadania truskawek.
* * *
Zakończyła się owa historia zwyczajnie, jak całe nasze życie.
Wykopaliska pod Wielkim Guslarem nie przyniosły więcej interesujących odkryć, ale i to, co udało się znaleźć, wywołało burzę zachwytów i sporów wśród archeologów i dziennikarzy. Trudno uwierzyć, ale przekleństwo anonimowości, prześladujące Gamaliejewa, znów go dopadło. Sprawozdanie z ekspedycji zostało podpisane przez Salimę i Tolę. Nazwisko damy było wymienione jako pierwsze, dlatego Epoka Legend, jak wam wiadomo, nazywa się teraz epoką Mansurowej. Wykład o ekspedycji na wspólnym zebraniu akademii nauk wygłosiła Salima i tytuł doktora honoris causa przyznano jej. W tym roku doktor Mansurowa wyjeżdża odkrywać Epokę Legend (Epokę Mansurowej) na wyspę Sopotrę gdzieś na Morzu Czerwonym i nie wiadomo, czy zabierze ze sobą Gamaliejewa, czy może zostawi go w domu z bliźniakami Toleńką i Salimką.
Stary dżinn przetrwał jesień w akademickim sanatorium "Wąskie" i wszystkim śmiertelnie się znudził swymi tanimi sztuczkami. W szczególności akademicy i personel znienawidzili go za to, że w ogromnych ilościach tworzył z powietrza rachatłukum i trufle, żarł je kilogramami i z nikim się nie dzielił.
Uratowała wszystkich przełożona pielęgniarek, która sprytem zwabiła dżinna do butelki po szampanie, zatkała ją korkiem i wrzuciła do górnego stawu.
Kogucik przechowywany jest w Muzeum Historycznym, na szafie w gabinecie dyrektora, skąd uprzedza go o wizytach niechcianych gości.
Nowi Guslarczycy
Wydawnictwo: Solaris
Wydanie polskie: 11/ 2005
Liczba stron: 440
Oprawa: miękka
Dystrybucja: księgarnie
ISBN: 83-89951-33-9
Wydanie: I
Cena z okładki: 37,90 zł