Dół formularza
Elokwentny BabyJag i Jaś bez Małgosi
Miał siedemnaście lat i był utytułowany do popełniania błędów. W końcu większość nastoletniej populacji Smallville jakieś tam błędy, mniejsze bądź większe, popełniała. Upijali się na polu Bakera, a potem odsypiali w rowie, podczas gdy ich rodzice i cały tabun policji szukali ich w popłochu. Kupowali nielegalnie alkohol i jointy, uprawiali seks bez zabezpieczeń, a potem zmagali się z konsekwencjami, głównie z chorobami wenerycznymi i złośliwymi docinkami otoczenia na temat "rozwiązłości". Błędy wpisane były w nastoletnią rzeczywistość, społeczeństwo nie było z nich zadowolone, ale w większej części pozwalało na nie i może nie było to takie złe. W końcu popełnianie błędów pomagało dorosnąć, wykształcić odpowiednie odruchy, w sposób naturalny przestać być kimś rozchwianym i nastoletnim, i zacząć być kimś stabilnym i określonym.
O ile kosmici, nie znający swojego dziedzictwa i wychowani jako członkowie rasy ludzkiej, mogli być kimś stabilnym i określonym, zważając na okoliczności...
Jaki tam dorosły. Stare dziecko, mawiała Martha Kent, ilekroć Clark stawał przy niej i cmokał ją na w policzek, podkradając jej z talerza kilka czekoladowych ciastek.
"Idź już, bo jak Lex jeszcze raz zatrąbi, Johnatan jak nic wyjdzie na niego ze strzelbą." mama uśmiechnęła się wyrozumiale i wepchnęła Clarkowi w dłonie tutkę, pełną lukrowanych rożków. "Baw się dobrze i wróć przed północą. Wiem, że te imprezy walentynkowe w Talonie są dla ciebie ważne, ale nie przesadź."
"Dobrze, mamo." wyrecytował posłusznie Clark i już pędził na tyły farmy. Pędził, używając ludzkiej prędkości. Lex ostatnimi czasy stał się nieco bardziej podejrzliwy. Lepiej było przy nim uważać, bo po co sobie psuć wieczór wymyślaniem kolejnych niedorzecznych historyjek i kłamstw, żeby uchronić swoją tajemnicę?
Lex, szczęśliwie, nie zdążył ponownie zużyć klaksonu swojego nowego, srebrnego ferrari. Clark dopadł do samochodu i z rozmachem otworzył fantastyczne, opływowe, niemożliwie cienkie drzwi.
"Jeżeli chcesz być do dyspozycji panny Lang przed siódmą, sugeruję pośpiech." zauważył przyjaźnie Lex i ruchem głowy zaprosił Clarka do środka ferrari. "Wskakuj, bo się twoja walentynka zniecierpliwi."
"A twoja walentynka taka cierpliwa?" zapytał zgryźliwie Clark, ale szybko osłodził swoją niezbyt grzeczną uwagę żartobliwym uśmiechem i porpononowaniem lukrowanego rożka. Lex potarł brzeg nosa w zamyśleniu, chrupiąc ciastko i krusząc na drogie, skórzane fotele. Chyba był zmęczony, a może po prostu wypił za dużo kaw. Lex miał tendencje do dziwnych zachowań, gdy siedział za długo za biurkiem i pił więcej niż dwa dzbanki kawy.
"Moja walentynka powinna być już na miejscu." odezwał się nadspodziewanie pogodnie, przełknął rożka i skinął, dając do zrozumienia, że temat jest skończony. Clark nie naciskał. Nie cierpiał Wiktorii Hardwick od kiedy tylko ją poznał, smukła, uwodzicielska dziedziczka, która robiła co mogła, żeby zmonopolować czas wolny Lexa. Clark nie miałby nic przeciwko, gdyby przyjaciel zajął się jakąś miłą, zwykłą, uczciwą dziewczyną, a nie obcałowywał się na kanapie z ciemnowłosym, uśmiechniętym zawsze z wyższością wampem. A może nie... Może Clark generalnie nie za bardzo lubił partnerki Lexa i nie było na to rady. Wolał teraz o tym nie myśleć, czuł się jak niewdzięcznik. Lex zawsze wspierał go w jego małych podbojach serca Lany Lang, zasługiwał przynajmniej na życzliwość...
"Coś ty taki ponury dzisiaj, Clark. Lepiej się rozchmurz." doradził z krzywym uśmiechem Lex i dodał gazu. Świat za oknem stał się rozmazanym, szaro fioletowym pasmem pól, lamp i wieczornego nieba. "Pochmurny zdobywca zdobędzie niewiele, poza wstydem i niesławą."
"Znowu cytujesz rzymskich umrzyków?"
"Nie, tym razem to moja własna, zdobyta ciężkim trudem mądrość życiowa. Dzielę się nią niechętnie, więc lepiej to doceń i się uśmiechnij." Lex spojrzał na Clarka, Clark spojrzał na Lexa i wyszczerzyli się do siebie wszystkimi zębami. Clark wiedział, że Lex rzadko bywa tak przyjacielski z kimś innym niż on. To była przyjemna wiedza, bardzo poprawiająca nastrój.
"To będzie dobra noc i dobry bal, Lex."
"Nie inaczej, mój przyjacielu. Nie inaczej."
Gdy dotarli do Talonu, impreza już się zaczęła. Lex, uruchamiając swoje kontakty w Metropolis, załatwił specjalny koncert akustyczny grupy Zero, która teraz grała właśnie romantyczny, powolny kawałek. Całkiem spory tłumek zakochanych kiwał się do taktu piosenki, a reszta siedziała przy oświetlonych świecami stolikami i popijała drinki. Było miło, przytulnie i kiczowato, tak jak na imprezie walentynkowej powinno być. Białe gołąbki, czerwone, wycięte z kartonu serca i złote lampiony, duszny zapach ściśniętych zbyt blisko, ale mimo to szczęśliwych ciał.
Lana zauważyła Clarka już przy wejściu i podeszła do niego, uśmiechając się szeroko i ujmując go pod ramię. Lex natychmiast zauważył coś ciekawego w drugim końcu sali, ale zanim ruszył, zjawiła się u jego boku Wiktoria. I pocałowała Lexa prosto w usta. Clark przełknął głośno ślinę, zdziwiony swoją nagłą niechęcią wobec długonogiej, umalowanej ostro brunetki, ale Lana pociągnęła go już w stronę baru.
"Hej Clark. Fajna impreza, prawda?"
"Tak. Nie sądziłem, że ludzie aż tak będą mieli chęć świętować walentynki."
Lana spojrzała na Clarka spod przymkniętych powiek i podała mu szklankę z tequilą, doprawioną sokiem porzeczkowym.
"Czy to takie dziwne, że ludzie szukają okazji, żeby świętować swoją miłość?"
Clark nie wiedział, co odpowiedzieć, więc nic nie odpowiedział. Lana najwyraźniej nie oczekiwała od niego niczego więcej. Złapała go za rękę i pociągnęła na parkiet, zerkając wstydliwie, ale uwodzicielsko.
"Zatańczmy."
Miał ten scenariusz przerobiony na pamięć, ale oczywiście, i tak zapomniał języka w gębie. Tyle, że nie znieruchomiał jak ostatni idiota i sprawnie ujął Lanę za talię. Dobrze, że Lex poświęcił się i nauczył go jako tako tańczyć.
Lana była miękka, uśmiechnięta i niesamowicie przyjemna w dotyku. Clark w zawstydzającym dla każdego siedemnastolatka upojeniu, przetańczył z nią całą jedną długą, wolną piosenkę i właśnie zaczynał drugą. Chyba jakiś cover Meatloafa, ale nie był pewien. W sumie nieistotne. Clark miał swój ideał w ramionach, trzymał blisko różowo-pastelową księżniczkę, którą tyle czasu ukradkiem obserwował przez lunetę.
Nic nie mogło być bardziej idealne, niż to.
Kiedy skończył siedem lat i oznajmił rodzicom, że się z Laną Lang ożeni, kiedy stuknęła mu trzynastka było już pewne, że Lana Lang może nigdy nie zostanie Laną Kent, ale już na zawsze będzie pierwszą, wspaniałą, niespełnioną miłością Clarka Kenta. Pierwszą i zapewne ostatnią, ponieważ przed nastoletnim kosmitą na planecie ziemi, roztaczała się dość ponura, samotna perspektywa. Nie było takie pewne, że Clark znajdzie kiedykolwiek osobę, której będzie w stanie zaufać na tyle, żeby odsłonić tajemnicę, żeby odważyć się na coś bardziej intensywnego, niż tylko podglądanie życia z Fortecy Samotności.
"O czym myślisz, Clark?" zapytała Lana, spoglądając na niego ogromnymi, sarnimi oczyma.
Jak zwykle nie mógł jej powiedzieć prawdy, więc jak zwykle skłamał.
"O jutrzejszym teście. Nie za bardzo lubię literaturę."
Dopiero, gdy słowa wyleciały mu z ust, Clark spostrzegł, jaką gafę strzelił. Lana jednak chyba już przywykła do jego dziwacznych zachowań, bo tylko uśmiechnęła się i pokiwała głową. Jej włosy, ułożone perfekcyjnie w malowniczy, rozwiany kok, lśniły. Clark miał ogromną potrzebę ich dotknąć.
W tańczącym tłumie znajomych nieznajomych i znajomych przyjaciół, wszystko zdawało się falować delikatnie w rytm muzyki. Różowe światła mrugały leniwie. Głowa Lexa, pochylającego się ku Chloe, Pete emablujący swoją nową dziewczynę, o wściekle czarnych oczach i grubych, upiętych fantazyjnie dredach. Świat na moment zatrzymał się, gdy Clark uniósł rękę i przesunął dłonią po gładkich włosach Lany. Sarnie oczy, miękki, zadowolony, pachnący wiśniowym błyszczykiem uśmiech, drobne, smukłe palce. Clark był cały szczęśliwy, cukierkowy, walentynkowy, i miał chęć na seks. Sądząc z nieśmiałych uśmiechów Lany, ona także miała chęć na coś więcej niż wolny taniec.
W całkiem naturalny sposób wylądowali na zapleczu Talonu, obejmując się i całując delikatnie. Clark, wciąż pamiętając, że jest niczym niezniszczalny słoń w bardzo zniszczalnym składzie porcelany, usiłował kontrolować sytuację i być może był nieco zbyt ostrożny. Lana nie doceniła jego gestu i zadziwiająco mocno pchnęła go w kierunku małej, zakrytej mechatym kocem kozetki. Zalegli na niej, uśmiechając się i powoli rozpinając sobie guziki, koszuli, swetra, sukienki. Clark w oszołomieniu woził dłońmi po gładkiej, ciepłej skórze nagich pleców Lany i wpatrywał się w jej wyswobodzone ze stanika piersi.
Nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. Pewnie, miał w głowie inne plany na swój pierwszy raz, chciał, żeby było jakoś... ładnie, porządnie. Ale wszystkie wyobrażenia bladły przy tym realnym, dotykalnym obrazie. Lana, leżąca mu na klatce piersiowej miękkim, pachnącym ciężarem, jej włosy rozsypane, jej usta uchylone w bezgłośnej prośbie. Może czasami lepiej było nie obmyślać nic zbyt długo, tylko zrobić coś, zanim straci się resztki odwagi i zrejteruje. Tutaj i teraz Clark stwierdził z całą pewnością, że jest już za stary na wieczne rejterowanie, że ma dość i chce uprawiać seks z dziewczyną, którą podziwiał i sekretnie kochał od lat...
Lana najwyraźniej także postanowiła tego wieczoru zapomnieć się i zdecydować na bardziej doraźne kroki w ich pokręconym, niewymownym związku. Clark dzielnie jej towarzyszył, całując, masując i głaszcząc, aż w końcu znaleźli się na kozetce w samej bieliźnie...
Czekał na spontaniczne podniecenie, na radosny, ekstatyczny bezdech, na ekstazę i szał. Koronkowe figi Lany wylądowały na maszynce do kawy, a jej dłonie, ciepłe i miękkie, wsunęły się w bokserki Clarka. I wtedy właśnie okazało się, że nagiej prawdy nie da się ukryć. Właściwie, z nagą prawdą można było niewiele zrobić, tylko zaakceptować ją i z podkulonym ogonem uciec. Ręce Lany, z początku ostrożne i nieśmiałe, nabierały wigoru i zdecydowania, ale po jakimś czasie było jasne, że wigor i zdecydowanie ciężaru pewnych rzeczy nie uniosą...
"Clark?" zapytała niepewnie Lana, w jej głosie słychać już było zaskoczenie i zawód, pomieszane z wstydem.
Clark nie mógł jej teraz spojrzeć w oczy.
"Clark, co się stało...?"
Nie dał rady. Lana cała chętna i uległa, leżała pod nim na kozetce, a on nie dawał rady. Jego penis, zawsze nadaktywny, aż nadto chętny do akcji, teraz ani myślał współpracować. Clark chciał spalić się ze wstydu i zapaść pod ziemię. Nie sądził, że to się może przydarzyć zdrowemu siedemnastolatkowi ze sprawnie działającym systemem hormonalnym. Ale siedemnastoletniemu kosmicie mogło się przydarzyć i chyba właśnie się przydarzyło.
Lana nie była zbyt zadowolona, chociaż zachowała się do bólu poprawnie i grzecznie. Zamszowym głosem powiedziała, że nic się nie stało i. że może lepiej się nie śpieszyć, ale coś w jej oczach mówiło wyraźnie, że teraz, albo nigdy. Nie palący się do czynu penis Clarka wybrał drugą opcję.
Ubrali się w milczeniu. Lana była cudownie, okrutnie, perfekcyjnie współczująca i wyrozumiała. Że stres, że pierwsze razy są zaskakujące, że nie ma sensu się spinać, bo to tylko przysparza tego typu kłopotów. Clarkowi dane było podotykać jej jeszcze kwadrans, poleżeć razem i poobejmować się. W chwili, gdy pomyślał, że może to nie koniec świata, może Lana da mu jeszcze jedną szansę i jednak uniknie samotnego losu pojedynczego bytu pozaziemskiego, panna Lang uśmiechnęła się. I już po tym uśmiechu Clark wiedział, że otrzymał jedną szansę i więcej już nie dostanie.
"Muszę iść. Trzeba trochę pilnować, jak goście się bawią. Zwłaszcza na pierwszym piętrze, ostatnio pękł tam kaloryfer..."
Lana wyszła z zaplecza, z uśmiechem na ustach o smaku wiśniowego błyszczyka, produkując wymówki i unikając spojrzenia Clarkowi w oczy. Potakiwał tak wigorowo, aż go rozbolała szyja i niemal z ulgą przyjął fakt, że świadek jego seksualnej niemocy, opuścił teren.
Wyszedł z zaplecza kwadrans po Lanie, tak, żeby nikt się niczego nie domyślił. Lex mimo to bezbłędnie namierzył go w tłumie i podbiegł, swoim klasycznym, wielkomiejskim biegiem spóźnionego na spotkanie bilionera. Normalnie Clark ucieszyłby się z uwagi przyjaciela. Ostatnio młody Luthor wciąż gdzieś się spóźniał, właściwie nie miał czasu na wspólne sesje przy stole bilardowym, czy nawet zwykłe pogawędki przy kawie. Clark tęsknił za tymi spotkaniami, tęsknił bardzo, ale teraz poczuł tylko zawstydzający żar, wylewający mu się na policzki i kark krwawym rumieńcem.
Sądząc z miny Lexa, Clark musiał wyglądać jak kawał przystojnego prawiczka, który właśnie stracił cnotę na zapleczu. Lex, z drugiej jednak strony, dość mocno pachniał już szkocką, jego oczy lśniły niebezpiecznie i można było przypuszczać, że nawet dla niego samego osąd ten jest mocno niewiarygodny.
"Widzę, że śmiało sobie poczynasz, Clark. Lana minęła mnie cała w rumieńcach, a teraz ty. No no, zawsze wiedziałem, że produkty proekologiczne dobrze działają na potencję."
Clark, jeżeli było to możliwe, spiekł raka jeszcze bardziej, a do oczu napłynęła mu niewygodna, gorąca wilgoć. Wstyd i degrengolada. Siąpnął nosem i gniewnie potarł twarz rękawem nowej koszuli, w którą wbiła go mama, twierdząc, że dobra koszula to murowany sukces towarzyski. Nagle odniósł wrażenie, że całe jego życie, ukrywającego się we flaneli impotenta kosmity, jest tylko jakimś okrutnym, kosmicznym żartem, i zaraz wyskoczy ktoś z polaroidem i pokaże widowni fotograficzne dowody na niemoc seksualną ostatniego syna Kryptonu.
Lex przestał się uśmiechać, ale nadal pachniał alkoholem i limonką.
"Hej, co jest, o druhu mój? Dobrze się czujesz?"
"Nie, nie czuję się dobrze." wydusił Clark, czując się nagle jak pięciolatek, który zbłądził na imprezę dorosłych i teraz szuka wyjścia z niezręcznej sytuacji. "Chyba już pójdę."
"Odwiozę cię. Obrócę raz dwa." zaoferował Lex, jak zwykle dobrodusznie, jak zwykle przyjacielsko i upokarzająco szczerze. Clark otwarcie skonfrontował się ze świdrującymi, nieco zbyt rozszerzonymi oczami młodego Luthora.
"Ale Lex. Przecież piłeś. Nie powinieneś teraz prowadzić."
"To ty prowadź, Clark. Dam ci kluczyki i pomkniemy razem przez noc w moim stalowym rumaku. A przy okazji odwieź mnie do rezydencji. Dobra szkocka się skończyła, wszyscy grzeczni synowie multimilionerów powinni już iść spać."
"Ty nigdy nie byłeś grzeczny, Lex."
"Cholera, prawda. A teraz do karety, mój Bucefale."
To był zawsze problem z zamroczonym procentami Lexem, nie wiadomo było, czy żartuje, czy mówi poważnie. Clark miał chęć odepchnąć go i pędem uciec, rozwijając prędkość ponaddźwiękową. Nie potrzebował świadków swojego upokorzenia, nie potrzebował zawsze zbyt spostrzegawczego Lexa, świdrującego go swoim słynnym wzrokiem geniusza szachowego. Nic już nie potrzebował, w końcu kosmita dziwoląg mógł tylko podziwiać prawdziwe życie przez lunetę, nigdy nie mógł uczestniczyć, nigdy nie mógł przeżyć czegoś naprawdę...
Oczy Lexa, nagle ostre i czujne, zwężyły się podejrzliwie. Clark w osłupieniu patrzył, jak przyjaciel spogląda przenikliwym wzrokiem na stojącą przy wyjściu Lanę, która właśnie opowiadała coś szybko potakującej współczująco Chloe. No pięknie, niedługo wszyscy życzliwi się dowiedzą, że Clark Kent jest zestresowaną dziewicą z niedziałającym penisem.
"Chodź."
Lex ujął Clarka pod ramię i poprowadził sprawnie do wyjścia ewakuacyjnego. Przez zaplecze. Clark zerknął z goryczą na kozetkę i skotłowany na niej koc, ale Lex się nie zatrzymywał. Opuścili budynek Talonu spokojnie i po cichu, na pewno ciszej, niż gdyby Clark w swoim skołowaniu, wybiegł z klubu nagle i dramatycznie, tak jak miał na to chęć.
Lex piknął kluczykami ferrari, otworzył drzwi, po czym ostrożnie, ale zdecydowanie wepchnął Clarka do samochodu. Gdy już obaj siedzieli w środku, nastała długa chwila napiętej ciszy. Clark obserwował zamarzającą przednią szybę ferrari, a Lex obserwował Clarka, otwarcie i bez wahania, ze zmartwieniem.
"Co się dzieje? Coś nie tak z Laną?"
Clark uśmiechnął się niewesoło i narysował palcem na szybkie pokręconą, oszronioną spiralę. Zawsze wszystko było nie tak, jeżeli było się zamaskowanym, niemal niezniszczalnym kosmitą, usadzonym przez jakiś żart losu na ziemi, pełnej wrażliwych, miękkich, łatwych do zranienia istot, z którymi chciało się czasami uprawiać seks, ale na chceniu się kończyło.
Lex położył dłoń na ramieniu Clarka. Pachniał jakąś drogą, korzenną perfumą, kawą i potem. Chyba tańczył, a może tylko spocił się, stojąc w tłumie walentynkujących się mieszkańców Smallville. Clark z pewną dozą niedowierzania zauważył, że podoba mu się zapach potu Lexa, było w nim coś naturalnego, pociągającego. Coś, co wymuszało głębszy wdech i prowokowało do mruczenia, jakkolwiek by to nie brzmiało. Zwykle pot był nieco odpychającą częścią bycia człowiekiem, czymś, co trzeba maskować i ukrywać. Lex, oczywiście, uczynił z tego atut. Ktoś taki z pewnością nigdy nie miał problemów z erekcją... a właśnie, gdzie była walentynka Lexa?
"Dzięki, że mnie odwozisz... ale może lepiej zostań tutaj z Wiktorią? Może będzie zła, że tak ją w walentynki zostawiasz."
Lex wzruszył ramionami i przekręcił kluczyki w stacyjce. Ferrari zagrało pod jego dotykiem, mrucząc i warcząc na zmianę.
"Wiktoria już opuściła imprezę. Nie kręcą jej wiejskie potańcówki, powiedziała, i tyle ją widziano."
"Przykro mi."
"Niepotrzebnie. Zauważyłem, jak się obłapia przy toaletach z Petem, więc nie jest mi jakoś specjalne żal tego pięknego wieczoru."
Lex mówił to wszystko z takim spokojem i opanowaniem, że Clark przez moment poczuł się jak idiota, ze swoim małym, przypadkowym problemem, ze swoją różową Laną i jej niewprawnymi dłońmi, utkniętymi w męskie bokserki. Usiłował zebrać myśli i słowa, wygenerować jakieś pocieszenie, albo mądrościową sentencję, z których tak słynął jego tata, ale Lex ubiegł go.
"Daj spokój, Clark. Nie kocham Wiktorii, mamy wspólne cele, to wszystko. Jak ma chęć przespać się z jakimś nieletnim rozgrywającym w Smallville, krzyżyk na drogę. I tak powinienem znaleźć inną partnerkę. Wiktoria nieco zbyt często usiłuje włamać mi się do komputera, nietrwały ów związek uważam więc za skończony."
Clark siedział jak zaklęty, wbity w fotel przez prędkość ferrari i beznamiętne, logiczne słowa Lexa. Samochód niósł ich przez noc, cicho i szybko, powarkując na nieco zbyt mocno branych zakrętach. Jedyny znak nerwów Lexa, gwałtowne zakręty i przyspieszanie po nich.
"Nie powinieneś prowadzić, piłeś." przypomniał sobie poniewczasie Clark, ale Lex uśmiechnął się pod nosem. Zapach szkockiej i limonek rozlał się po ferrari, drażniąc i nęcąc.
"Nie wypiłem aż tyle, żeby spowodować wypadek, więc spokojnie. Mam w tym niejaką wprawę."
Clark miał ochotę zapytać o tą wprawę, ale rezolutnie siedział cicho.
Dojechali do rezydencji Luthorów i na mocy niepisanej umowy, weszli obaj do środka, żeby wypić pożegnalną czekoladę. Clark uwielbiał pić z Lexem czekoladę nawet bardziej niż maminy poncz brzoskwiniowy. To był ich mały rytuał, zanim Lex odeskortował Clarka do bram wyjazdowych, zawsze pili razem czekoladę, w pustej, sterylnej, zamkowej kuchni.
"Luthor nie pija czekolady innej niż prawdziwa, sprowadzona z Indii mieszanka kakaowca." mawiał Lex i zalewał kubki gorącego, aromatycznego, gęstego jak roztopiona melasa płynu. "Czasami schodzę sobie tutaj nocą i oddaję się temu uwodzicielskiemu czarowi. Gdybyśmy tylko jeszcze mieli kawałek szarlotki twojej mamy, Clark."
Teraz Lex nic nie mówił, tylko chwiejnym krokiem podszedł do ogromnej, srebrnej, opływowej maszyny, o której Clark wiedział, że jest czajnikiem elektrycznym, chociaż nie wygląda, i włączył wodę. Przez moment wpatrywali się razem za okno, w lutowy, śnieżny mrok. Cała walentynkowa impreza wydała się nagle odległa i nieistotna. Przynajmniej na ten jeden wieczór Clark postanowił zapomnieć o wstydzie, upokorzeniu i gniewie swojego niedoszłego pierwszego razu z Laną. Zamartwiać się, dzielić włos na czworo i palić się ze wstydu Clark Kent będzie jutro. Po kilku kubkach czekolady Lexa.
W sposób całkiem naturalny przenieśli się z kuchni do gabinetu, ze stołem bilardowym, kolekcją antyków i regałami wypełnionymi pachnącymi skórą książkami. Zasiedli na kanapie i zagapili się na gazowy kominek, który Lex zapalił pilotem. Clark zawsze wyśmiewał się z takiej imitacji ognia, ale teraz, gdy wszystko legło w gruzach, miło było zapatrzyć się w ogień, z gorącą czekoladą w dłoni i opowiadającym o mitycznych czasach Lexem.
Gadali ze sobą i do siebie. Ze sobą o kolejnym meczu ligowym futbolu amerykańskiego, do siebie o Aleksandrze Wielkim, notowaniach giełdowych, akcjach japońskich firm inżynieryjnych, a także o nagle erotycznie śmielszej Lanie, i Chloe, która znowu była na tropie kolejnego mutanta w Smallville, a ponadto chciała iść na bal koniecznie z Clarkiem. Clark potakiwał w roztargnieniu, słuchając o spółkach akcyjnych, Lex ukrywał ziewanie, słuchając o pannie Sullivan i jej zauroczeniu. I było dobrze, było ok. Było bezbólowo, wstyd i upokorzenie zostały za drzwiami rezydencji, wciąż zamotane w koce na zapleczu Talonu.
"Pasujemy do siebie." oznajmił Lex i odetchnął ciężko. Dopiero wtedy Clark zauważył, że poza czekoladą, młody Luthor popija także szkocką, z małej, kryształowej piersiówki, stojącej przy oparciu sofy.
"Pasujemy do siebie jak dwa złe szelągi. Z tym, że ja jestem bardziej złym szelągiem, a ty tylko zbyt długo leżałeś koło mnie. Załapałeś moje zło przez osmozę."
"Nigdy koło nikogo nie leżałem." oznajmił Clark twardo i wyłuskał piersiówkę z rąk przyjaciela. Lex pozwolił na to z leniwym uśmiechem. Roześmiał się mrukliwie, gdy Clark wziął dużego łyka i otrząsnął się, prychając i kaszląc. Paląca gorycz rozlała mu się po przełyku gorejącą falą i zakręciła w żołądku. Metabolizm kosmity nie pozwalał Clarkowi osiągnąć porządnego stanu upojenia alkoholowego, ale mimo to smak dobrego, mocnego trunku wprawiał go w chwilową euforię, połączoną z rozluźnieniem i głupawką.
Lex kolejnym ze swoich licznych pilotów, włączył muzykę. Niskie, mechate, intymne dźwięki popłynęły przez salon, owijając go delikatnymi strugami. Clark odchylił głowę na oparciu sofy, zamknął oczy i westchnął.
"Czasami o tym śnię."
O mój boże. Powiedział to na głos. Clark stężał cały i z trudem opanował chęć ucieczki. Teraz Lex spojrzy na niego tymi swoimi przenikliwymi, stalowoszarymi oczyma, i zada mu serię niewygodnych, niezwykle logicznych, trudnych pytań, i na bank odkryje, że Clark Kent jest niezniszczalnym, super silnym kosmitą, a na dodatek impotentem.
Clark zerknął nieśmiało w stronę Lexa, który wpatrywał się w niego miękkim, skonfundowanym wzrokiem kogoś, kto wypił o dwie szkockie za dużo.
"Co?"
Clark poruszył się niewygodnie na sofie i zapatrzył się w sufit.
"Wypadek na moście. Śni mi się. Czasami. Ty, ja, na brzegu. Nie oddychałeś. Nie wiedziałem, co robić."
"Najwyraźniej nie było to takie trudne. Masz ratowanie ludzi we krwi, Clark, tak jak ja mam we krwi przetrwanie. W końcu wciąż jestem pośród żywych... chociaż twój tata zapewne tego nie pochwala."
"Mój tata nie jest taki zły. Po prostu się o mnie martwi."
Lex prychnął, ale nie skomentował. Przez moment siedzieli w milczeniu, zapatrzeni w ogień. Kominek był teraz jedynym źródłem światła w salonie. Cały zamek Luthorów był pogrążony w mrokach i chłodzie, ale tutaj... tutaj było przytulnie i bezpiecznie. Udo i ramię Lexa dotykały boków Clarka z niewymuszoną gracją i nonszalancją. Ciepło, dużo cieplej niż z Laną na zapleczu... dużo cieplej niż podczas pierwszego pocałunku, który Clark odbył z Chloe, na zewnątrz sali gimnastycznej, w czwartej klasie.
"Czasami śni mi się ten brzeg... koło mostu... śni mi się, że się już nie obudzisz, Lex."
"Nie dziwię się. To musiało być deprymujące... ratować tak znienacka kogoś, kto nie oddycha."
"Może tak." Clark nigdy nie zastanawiał się nad swoją chęcią i potrzebą ratowania innych. Po prostu to robił, zanim zdążył pomyśleć, czasami prowadziło to do kłopotów, ale najczęściej najzwyczajniej w świecie ratowało to komuś życie. I tyle.
Lex wziął łyka szkockiej i wyprostował nogi, ocierając się udem o biodro Clarka.
"Pamiętasz coś konkretnie z tego snu?"
Tak. Clark pamiętał. Pamiętał, ale wolał nie pamiętać, bo było to jeszcze bardziej wstrząsające, niż bycie potrąconym przez rozpędzone ferrari. Lex, leżący na ziemi, Lex z uchylonymi ustami, z bladą, gładką twarzą i smukłymi, ale silnymi dłońmi. Clark wolał nie pamiętać, że w swoim śnie jest tym podniecony. Dłonie, twarz, usta. Pociągające, obce, intrygujące. Clark wolał nie pamiętać, że w swoim śnie nie ożywił Lexa oddychaniem usta usta, tylko pocałunkiem. Mokrym, miękkim pocałunkiem o smaku rzeki. Żadnych wiśniowych błyszczyków, kwiatowego zapachu szamponu i cynamonowych perfum, tylko gorzko-słony posmak rzecznej wody i Lexa.
"Chyba powinienem już iść." powiedział Clark, siląc się na spokój.
"Dziwnie wyglądasz. Dobrze się czujesz? Może chcesz jeszcze czekolady... albo czegoś innego do picia? Albo do jedzenia."
Nie mógł się nie uśmiechnąć. Lex, pół siedząc pół leżąc z nim na kanapie, wydawał się tak wspaniale rozluźniony, szczery i bliski... i rozumiał. Chociaż nie znał wszystkich detali, to rozumiał, po swojemu, ale zawsze. Clark opadł na poduszki sofy, przysuwając się nieco bliżej do Lexa.
"Chcesz mnie zwabić jedzeniem i piciem, jak Baba Jaga Jasia i Małgosię."
"Twoja Małgosia została w Talonie." zauważył uprzejmie Lex, uśmiechając się jak jakiś łysy Mefistofeles. Clark zagapił się. Lex był jedyną znaną mu osobą, która coś tak konfundującego i podejrzanego jak pozbawiona włosów głowa, mogła zmienić w zaletę. W insygnium władzy, pewności siebie i panowania nad otoczeniem i samym sobą. Byli tacy, co ukrywali się pod włosami, byli tacy, co ukrywali łysiny. Lex nic nie ukrywał, Lex eksponował i robił to w bardzo władczy, intensywny, wymuszający podziw sposób. Oświadczenie o sile i zdolnościach przywódczych, niezależność od opinii innych, iraz wyzwanie rzucone światu.
Clark z wyzwaniami radził sobie kiepsko, jeżeli w ogóle.
"Lana nie jest moja. Lex. Nie sądzę, żeby między nami wyszło."
"Czemu? Zawsze miałeś wzrok skierowany tylko na nią."
Nie tylko, pomyślał Clark, ale nie powiedział tego na głos. Jak na jeden wieczór trochę za dużo było tych małych wielkich odkryć.
"Skoro ja jestem Jasiem bez Małgosi, to kim ty jesteś?"
"Ja?" Lex roześmiał się już wprost, odchylając głowę do tyłu i ukazując twardą kolumnę swojej długiej, bladej szyi. "Ja jestem bogatym i zblazowanym BabyJagiem. Twój ojciec zapewne by się z tym zgodził, ha ha. Wabię samotnych Jasiów do swojego zamku z piernika i tuczę ich, żeby ich potem pożreć. Onegdaj rozpasany, wyzywający balangowicz, dzisiaj skrytobójca w garniturze. BabyJag zabijający nie za pomocą pieca, tylko za pomocą przestępstw podatkowych i sprawnie prowadzonej księgowości."
"Wow. Widzę, że pod wpływem alkoholu stajesz się jeszcze bardziej elokwentny."
"BabyJag musi być elokwentny." wymamrotał Lex, jego twarz nagle bardzo, bardzo blisko twarzy Clarka. "Jak inaczej zwabiłby do swojego zamku z piernika samotnego Jasia? No chyba nie urokiem osobistym albo wyglądem."
Clark westchnął ostro i nie mogąc znieść palącego, intensywnego spojrzenia Lexa z bliska, zamknął oczy.
Gdy Lex go pocałował, był to wyraźnie pijany, alkoholowy pocałunek i mógł być spokojnie uznany za przypadek. Ot, kaprys podchmielonego przyjaciela, który miał w pewnych kręgach nigdy nie potwierdzoną sławę biseksualisty, i który wypił o kilka drinków za dużo. Clark mógł łatwo zbyć pocałunek Lexa, potraktować go jako żart, bezsens, czasami popełniany przez nieważkich, zbyt napiętych na co dzień ludzi. Nie byłoby to trudne. Uznać incydent za niebyły, za głupi przypadek i wybryk, który się pamięta, ale się nie wspomina. Uznać, że obaj upili się i mieli ucisk na mózg.
Lex mruknął gardłowo i przesunął językiem po górnej wardze Clarka, a Clark otworzył usta i zatonął w wilgotnym, podniecającym uczuciu bliskości, ciepła i pewności. Chrzanić wymówki i niepewność. Nie było już odwrotu. Był tylko coraz większy żar, buchający z kominka, z ramion Lexa, z jego ciekawskich, nadaktywnych dłoni. Clark westchnął i wywrócił pustą piersiówkę, gdy ręka Lexa wsunęła mu się pod pasek spodni.
"Hm..."
Lex unosił się nad nim, oparty na ramionach, z rozchełstaną koszulą, przekręconym krawatem i czerwonymi, opuchniętymi, piekielnie seksownymi wargami. Clark otworzył usta, zamknął usta i postarał się przypomnieć sobie, jak to się stało, że obaj leżą obok sofy, do połowy na podłodze, do połowy na dywanie.
"To jest ten moment, w którym jeszcze możesz uciec i ujść cało ze swoją heterycką cnotą." wymruczał Lex, jego oczy skryte w cieniu, jego kark podświetlony ogniem z kominka. Clark nie mógł wydusić z siebie słowa, leżał tak tylko, pod Lexem, i miał organiczną potrzebę wyssania mu na szyi malinki. Ogromnej, ogromniastej malinki, która jutro ściemnieje na fiolet i Lex będzie musiał ją ukrywać pod golfem.
"Uciekasz czy nie, Jasiu?" zapytał ponownie Lex i usadowił się pomiędzy udami Clarka, ocierając się o nie sugestywnie. "Jak już zaczniemy to nie ma odwrotu."
Odwrotu nigdy nie było. Odkrycie spłynęło na Clarka nagłe i ogłuszające. Wszystko, od tego feralnego dnia, w którym młody Luthor potrącił go swoim ferrari, od kiedy Clark zaczął śnić o pocałunku smakującym jak rzeka, od kiedy jego penis zaniemógł w bliskiej obecności Lany, wszystko układało się idealnie, doprowadzając do tego właśnie momentu. Na poły na dywanie, na poły na podłodze, na poły pijani, na poły trzeźwi, koniec końców Clark i Lex musieli znaleźć się właśnie tutaj. W chatce Baby Jagi, w szkockiej rezydencji pośrodku Kansas, pośród kamiennego zimna i ciepła kominkowego ogniska.
Clark mógł tylko otworzyć usta, rozsunąć uda i pozwolić Lexowi zrobić z nim, co chce.
To było jeszcze bardziej nierealne niż obłapianie się z Laną na zapleczu, jednocześnie bardziej burzące krew w żyłach, gorące i cholera jasna, podniecające. Lex wiedział, co robić i jak robić, żeby pozbawić swoją partnerkę, czy też partnera, wszelkich zahamowań. Podchodził do całowania i innych czynności erotycznych jak do walki, nagły atak, prowadzący do bezwzględnej kapitulacji przeciwnika i pokojowej, ale ostatecznej kolonizacji terenów podbitych. Clark zrezygnował z walki od razu, leżąc z rozchylonymi nogami i z otwartą gębą przyjmując wszystko. Może był gejem, może nie był, może był tylko biseksualny, ale to teraz akurat najmniej ważne. Najważniejszy był fakt, że jego penis działał! I to jak!
Lex w pewnym momencie podniósł się z dywanu, a Clark, nie mogąc znieść braku jego dotyku, wstał także i podążył za nim.
"Chodź. Chodźmy szybko. Chodźmy wraz!" Lex złapał Clarka za dłoń i pociągnął za sobą, chwiejąc się i potykając o własne buty.
Clark też się potykał. Naumyślnie. Już dawno wiedział, że nie jest w stanie upić się beczką piwa, a co dopiero kilkoma łykami szkockiej. Nie chciał ujawnić swojej trzeźwości, chciał zobaczyć, jak to jest przeżyć pierwszy raz z kimś, kto całował w taki sposób, że od samego pocałunku można było dojść, zaginąć, unicestwić się w falach ekstazy. Trzeba było łapać okazję do utraty dziewictwa, póki się trafiała, ponieważ, Clark wiedział to z autopsji, propozycji tracenia dziewictwa kosmici na ziemi otrzymywali niezwykle mało. Dużo za mało. Właściwie wcale.
Tak więc Clark grał pijanego, a naprawdę pijany Lex zdawał się tego nie zauważać. zygzakiem przeprowadził Clarka przez długi korytarz rezydencji, nieustannie całując go i rozpinając mu guzik po guziku koszulę. Objęci i zdyszani, od czasu do czasu zaśmiewając się ze swojego odtylcowego stylu chodzenia, dotarli do pomieszczeń sypialnych.
Clark nigdy nie był w sypialni Lexa, ale teraz akurat nie był zbytnio zainteresowany kompozycją intymnych garsonier Luthorów. Chciał więcej, bliżej, mocniej. Gdy złapał Lexa w pasie i przycisnął go do siebie, nie pomny na swoją siłę, Lex mruknął mu protestująco, prosto w usta, ale nie przerwał pocałunku.
Clark zawsze sądził, że podczas zbliżeń to on będzie stroną bardziej aktywną, wymagającą i ruchliwą. Z drugiej jednak strony zawsze sądził, że jest heterykiem, a cały incydent z Lexem udowodnił, że jest inaczej. Clark lubił inaczej, z inaczej można było żyć, inaczej można było pokochać.
Trochę dziwnie było widzieć Lexa, ułożonego na nim i wędrującego dłońmi po jego brzuchu, udach, pomiędzy udami. Członek, jądra, pośladki. Clark wzdychał, jęczał, mruczał i ogólnie wydawał z siebie nieprzyzwoite dźwięki, do tej pory znane mu tylko z cichcem ściąganych z internetu pornoli, ale nic nie mógł poradzić. Lex wiedział, co i jak, a gdy wreszcie wszedł w Clarka, świat rozbłysnął.
"Och."
Lex mruczał, szeptał i zagadywał, zdawał się prowadzić swoją własną, prywatną konwersację z karkiem Clarka. Wodził po nim nosem, wąchał, niuchał, gryzł i całował. Clark rejestrował to wszystko peryferiami umysłu, zbyt był zajęty nowo odkrytym odczuciem posiadania w sobie czyjegoś penisa. Gorące, wilgotne tarcie, z początku dziwne, potem coraz bardziej przyjemne, a potem białe szaleństwo, gdy Lex poruszył coś głęboko w Clarku. Coś, co sprawiło, że obaj drgnęli i sapnęli głośno, zaskoczeni i zszokowani. To było o wiele bardziej intensywne niż masturbacja, niż najgorętsza fantazja na temat Lany w czarno czerwonym kostiumie s/m, z pejczem i lateksowymi butami. Clark zamknął oczy, oddychając chrapliwie przez otwarte usta.
Lex wybijał na Clarku jednostajny, posuwisty rytm, nie przyspieszając, ani nie zwalniając, aż w końcu Clark zaczął się pod nim wić, dysząc i błagając. Sam nie wiedział, o co błaga, w końcu do dzisiaj myślał, że jest heterykiem, zakochanym w Lanie. Jego wiedza była niezwykle ograniczona, nie wiedział dużo o sobie samym, o swoim kosmicznym dziedzictwie, nie wiedział dużo o świecie, w którym przyszło mu żyć, a jeszcze mniej wiedział o zbliżeniach, o intymności i kurcze... o urokach seksu analnego, który w internecie wyglądał dość obrzydliwie, ale w praktyce był genialnym wynalazkiem, którym niewątpliwie Bóg wynagrodził gejom wszelakie represje społeczne.
Doszli jeden po drugim, jak klocki puszczonego w ruch domina. Lex warknął i rzucił się w spazmach ostatnich skurczów ekstazy, a Clark wgryzł mu się w kark, mocno, za mocno. Krew, siniak, obtarta skóra. Zanim zdążył zmieszać się, zawstydzić i przeprosić, Lex przeturlał się na drugą stronę łóżka, pociągając go za sobą.
"I po raz kolejny BabyJag uwiódł Jasia." wymamrotał, całując Clarka lekko po piersi i ramionach. "Obiecuję, że cię nie pożrę, ale że jeszcze raz cię nie wezmę, nie mogę obiecać..."
To akurat było najmniejszym zmartwieniem. Clark postanowił dojść do ładu ze swoją biseksualnością później, teraz wypadało się tylko cieszyć, że jego penis mimo wszystko działa, a seks nie jest czymś tak strasznym i burzącym harmonię, jak sobie to wcześniej wyobrażał.
Leżeli zwróceni do siebie twarzami i uśmiechali się głupawo. Clark od czasu do czasu całował Lexa, w policzek, w czoło, w usta, a Lex wzdychał i przysuwał się bliżej, zadowolony i senny, jak kot, wygrzewający się na piecu. W sypialni unosił się nie do końca przyjemny, ale niezwykle odurzający, uzależniający zapach seksu. Lepka, mokra plama na przykryciach została skopana w nogi łóżka, ale nikomu nie chciało się wstać i otworzyć okna, żeby wywietrzyć, tak więc leżeli dalej, w tym uwodzicielskim, nieprzyzwoitym aromacie. Lex nie protestował, gdy Clark zarzucił mu ramię na brzuch i objął, wzdychając głośno.
"Clark."
"Nic nie mów... jeżeli masz zacząć teraz gadać o tym, jak to uwiodłeś nieletniego, to daj sobie spokój."
Lex rozmiażdżył nos o ramię Clarka i wydał z siebie niechętne burknięcie.
"Nie ma z tobą zabawy, farmerze."
"Wydawało mi się, że mieliśmy zabawy pod dostatkiem, geniuszu zła."
Lex uśmiechnął się i ugryzł Clarka w kark, rozsiewając jeszcze mocniejszy zapach szkockiej i limonki.
"Wydawało ci się, farmerze."
I tak od słowa do słowa zaczęli się całować, a potem Clark nie spostrzegł się nawet, kiedy zaczął robić Lexowi swoją pierwszą w życiu laskę. Było to raczej normalne przeżycie, normalniejsze, niż się spodziewał. Penis Lexa w jego ustach był przyjemnie ciężki i gorący, a władza nad nim była upojna. Clark wiedział, że jest amatorem i to zapewne kiepskim, ale przytomnie postanowił się tym nie przejmować. Lizał, ssał i miętosił, a Lex wyginał się, wzdychał i mruczał, odpowiadając na każdy jego ruch, dotyk i szept.
"Szybciej... mocniej... tak... tak..."
Clark nie zdążył się cofnąć na czas, przez co Lex skończył mu w ustach. Gorzko słone strugi spermy zalały mu gardło i rozkaszlał się, czując się jak głupi prawiczek, chociaż już w zasadzie nie miał prawa się tak czuć. Lex ujął go za ramiona i pociągnął do siebie, obejmując mocno i wtykając mu nos we włosy na skroni.
"Mój farmer..."
///////////
Obudził się około dziesiątej rano, rozprężony i wypoczęty jak rzadko. Sennie przypomniał sobie wydarzenia z ubiegłej nocy i uśmiechnął się do poduszki, w którą miał wtuloną twarz. Było mu dobrze, ciepło i spokojnie. Powinien się denerwować, nie zadzwonił do rodziców, nie wrócił do domu... ale nie mógł znaleźć w sobie energii na zdenerwowanie.
Jego penis działał, jego biseksualizm był do przeżycia, jego pierwszy raz był mocny, unikalny i przyjemny, jak mało co w jego ziemskim bytowaniu. Można śmiało stwierdzić, że Clark był tego poranka chłopakiem szczęśliwym...
Wyciągnął ramię, żeby objąć Lexa, ale napotkał tylko ułożone dookoła niego poduszki i koce.
"...Lex?"
Rany, nawet głos miał chrapliwy, szorstki i wspaniale nadużyty. Całkiem jak jego tyłek. Clark poruszył się ostrożnie, ale jego tylne części nie wykazywały śladów zbyt intensywnego użytkowania.
"Jestes tu?"
Mahoniowe, inkrustowane drzwi do łazienki otworzyły się z rozmachem, i stanął w nich Lex. Kompletnie ubrany, umyty i przygotowany do dnia. Wyglądał w swoim sztywnym, wyprasowanym, drogim garniturze jak rycerz w zbroi, szykujący się na wyprawę krzyżową. Clark z miejsca poczuł niepokój. Poczuł się też nagi i szybko przykrył się kocem, podciągając go sobie niemal pod brodę.
Lex, widząc jego zmieszanie, odwrócił się plecami i podszedł do okna. Przez długi moment stał tak, przy ogromnych okiennicach, podświetlony błękitnawym światłem poranka. Clark poczuł, że robi mu się zimno, a żołądek podjeżdża mu do gardła.
"Śniadanie jest na dole. Gretchen przygotowała je królewskie. Na pewno jesteś głodny."
Głos Lexa był stonowany, cichy i mrożąco uprzejmy. Clark usiadł na łóżku, nagle niewygodnie obnażony i zawstydzony. Sięgnął po spodnie i podkoszulkę, ułożone na fotelu obok łóżka. Złożone w kostkę, uprane i wyprasowane.
"Wcześnie wstałeś Lex." zauważył sucho Clark, wciągając bokserki i spodnie, i zapinając się pośpiesznie. "Czemu mnie nie obudziłeś?"
Lex znieruchomiał przy swoim oknie, ale nie odwrócił się, wciąż spoglądając na zimowy ogród rezydencji.
"Spałeś tak smacznie. Nie było sensu budzić cię tylko dlatego, że zaraz będę musiał jechać."
"Jechać? Gdzie jechać?"
Lex odwrócił się, ale i tak ukazał Clarkowi tylko swój pół profil. Całkiem, jakby nie mógł spojrzeć na niego wprost, całkiem jakby nie chciał spojrzeć na niego wprost. Clark poczuł, jak rumieniec wstydu i zażenowania wypływa mu na policzki. No tak... no tak...
"Biznes, Clark. Biznes wzywa do Metropolis. Ale poczekałem, aż się obudzisz... Chciałem cię przeprosić. To było mocno nie na miejscu. Masz siedemnaście lat i chociaż sytuacja była dość... skomplikowana, to ja byłem w niej osobnikiem dorosłym i to ja powinienem się wycofać." Lex mówił coraz niższym, coraz cichszym głosem, aż w końcu niemal wyszeptał. "Przepraszam."
"Ale... ale za co? Przecież obaj tego chcieliśmy. Było fajnie i ten... no, rany, nie wiem jak się zachować teraz..." Clark wciągnął podkoszulkę na grzbiet i otarł nagle spocone dłonie o uda. "Ja też przepraszam."
Za to, że nigdy nie opowiedziałem ci mojego rzecznego snu, za to, że zamiast uporać się ze swoją tymczasową niemocą erotyczną sam, jak głupi szczeniak pobiegłem do ciebie i wlazłem prosto w pułapkę, którą zastawiłeś na mnie już dawno temu... Za to, że nie potrafię teraz znaleźć porządnego wyjścia z tej krępującej sytuacji, za to, że chciałem sobie stracić cnotę akurat dziś, akurat dzisiaj...
Lex odwrócił się wreszcie od okien i podszedł powoli do Clarka. Jego buty, z krokodylej skóry, a w każdym razie ze skóry jakiegoś łuskowatego gada, trzeszczały cicho. Lex pachniał jakimś drogim, korzennym, męskim zapachem i Clark miał chęć wsadzić mu nos w kołnierz koszuli i odetchnąć tym podniecającym aromatem.
"Zadzwoniłem do twoich rodziców i powiedziałem im, że będziesz w domu około południa. Oficjalna wersja jest taka, że upiliśmy się i mój szofer odwiózł nas do rezydencji." Lex mówił monotonnym, zamszowym głosem dyrektora korporacji, planującego kolejny podbój kolejnego rynku zbytu. "Weź prysznic, Clark. Zjedz śniadanie i postaraj się nie myśleć o mnie źle. Ja też się postaram. Nasza przyjaźń wiele dla mnie znaczy, nie chcę, żeby się przez jeden wyskok skończyła.
Clark potakiwał głową, nie rozumiejąc słów Lexa, a zaledwie je rejestrując. W końcu czego się spodziewał, że prześpi się z kimś z ciekawości, z nagłej potrzeby bycia blisko i użycia nagle zmartwychwstałego penisa, i stworzy w ten sposób wspaniały, świetlisty, romantyczny związek? Jak na siedemnastolatka, jak na kosmitę, żyjącego na co dzień ze swoim sekretem, Clark Kent był osobą nad wyraz naiwną.
Wciąż nie wiedział, co powiedzieć.
Lex poczekał na Clarka, gdy brał prysznic, i zeszli razem na śniadanie. Rezydencja była znowu taka jak zwykle, zimna, znajoma i przepełniona antykami. Nie było śladu po mrocznym, granatowym miejscu, rozświetlonym jedynie przez ogień w kominku.
Usiłowali rozmawiać, zwyczajnie, o wszystkim i o niczym, ale nie szło im zbyt dobrze. Lex skoncentrował się na swoim trzecim podwójnym espresso, a Clark, czerwony jak upokorzony, zbolały burak, pożerał metodycznie jajecznicę z boczkiem, bułki z dżemem i małe, pyszne pączki z miodem i orzechami. Po pół godziny potrafili się już na siebie patrzeć bez uciekania wzrokiem i drgawek. Gdy komórka Lexa odezwała się świdrującym, ostrym sygnałem, Clark wstał od stołu.
"Chyba będę już iść."
"Ja też." Lex powiedział do komórki kilka krótkich, rozkazujących zdań, coś o kupnie i podaży, po czym odwrócił się do Clarka. "Muszę jechać, ale mogę cię podwieźć do domu. Jeżeli chcesz.”
"Nie, dzięki. Przejdę się."
Na kilka sekund twarz Lexa stała się obrazem urazy, odrzucenia i wycofania, tylko po to, żeby przeistoczyć się w maskę uprzejmej, obojętnej życzliwości.
"Pewnie. To do zobaczenia za kilka dni. Dam znać, jak wrócę do Smallville."
Clark wyszedł na mroźne, lutowe powietrze i odetchnął pełną piersią. Lex poklepał go po ramieniu, uśmiechnął się samymi ustami, a potem wsiadł do ferrari i odjechał, zostawiając za sobą kurzawę śniegu, przywiędłych marzeń i fantastycznych, analnych pierwszych razów, których urok kończył się wraz z nadejściem poranka.
Postanowił nie biec do domu, nie używać super prędkości, nie robić dzisiaj nic, czego zwykły człowiek nie może robić. Wlókł się poboczem, noga za nogą, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki. Zignorował smsa od Lany i wiadomość głosową od Pete`a, nie miał chęci wchodzić z nikim w interakcję. Normalnie nie odczuwał zimna jak inni mieszkańcy Ziemi, ale dzisiaj, dzisiaj wyjątkowo marzły mu stopy i dłonie.
Mama, gdy tylko przestąpił próg kuchni, powitała go promiennie i uściskała, proponując świeżo upieczone babeczki z konfiturami. Zastanowił się, czy widać po nim, że już nie jest prawiczkiem. Być może tak, jeżeli opiekuńcze zachowania mamy były tutaj jakąś wskazówką. Ciekawe, czy każdy mieszkaniec Ziemi tracił cnotę w taki dziwaczny, konfundujący, niewygodny sposób.
Clark za namowa mamy, zjadł cały talerz babeczek, popił go dwoma kubkami czekolady, po czym położył się na kanapie w salonie i zasnął jak kamień. Śniła mu się zamarznięta, fioletowa rzeka, srebrne ferrari i mocno zarysowane, ciemnoczerwone usta Lexa.
Dół formularza
Jak jabłoń wśród drzew leśnych
"Lex wie, jak wyrwać najlepszą lasencję, tyle ci powiem. Wiktoria jak zaczęła ssać, to myślałem, że mi coś oberwie!"
Clark z ponurą miną słuchał gardłowania Pete`a na temat jego walentynkowego wyskoku z najbardziej seksowną panną w okręgu Kansas. Bolała go głowa i miał wszystkiego dość. Pete`a z kolei nie bolało nic i po prostu musiał piać o swoim erotycznym podboju, jak ostatni napalony dzieciak, biegający z fiutem na wierzchu.
"O, wejdźmy do Talonu! Napijemy się kawki, albo coś, i opowiem ci detalicznie jak zaliczyłem tą piękność."
"To raczej ona zaliczyła ciebie." wymamrotał pod nosem Clark, ale posłusznie skręcił z Pete`m do Talonu. Nie było sensu ukrywać się przed Laną. Cały incydent z panną Lang, niemoc penisa i ogólna konfuzja pierwszego razu, były niczym w porównaniu z powalentynkowym porankiem w rezydencji Luthorów. Równie dobrze można było stawić czoła wstydowi i mieć to za sobą.
Usiedli przy stoliku blisko okna. Pete zamówił kawę, Clark czekoladę i lukrowego rożka. Lany nie było nigdzie w pobliżu. Clark podejrzewał, że nawet gdyby była, jego podły nastrój ani by się nie pogorszył, ani nie polepszył.
Od paru dni nie czuł się zbyt dobrze. Jakiś taki wypluty i zmęczony chodził. Markotny i powolny, zasypiał z otwartymi oczyma, gdy tylko spuściło się z niego wzrok. I tylko ten przeklęty Pete nie spuszczał z niego wzroku i z radością dzielił się opowieściami o upojnej nocy z kochanką Lexa, a jego narracja zdawała się nie mieć końca. Nieustający ciąg lasek, minet, pocałunków, wyuzdanego seksu i duma, że się odbiło Luthorowi dziewczynę. Pete kwitnął. Clark dziwił się, że przyjaciel jeszcze nie zaczął promieniować wewnętrznym światłem spełnienia.
"Było świetnie! Nie, żebym był prawiczkiem, swoje już zaliczyłem, ale mimo to... świetnie było. Ona była świetna!"
Clark nie poinformował Pete`a, że Lex z Wiktorią zerwał. W sumie nie był tego taki pewien, podobnie jak nie był pewien, dlaczego Lex... zrobił to, co zrobił. Dlaczego Lex wypił czekoladę z Clarkiem, a potem nie zadzwonił do niego przez całe pięć dni.
Nie pięć. Sześć. Dzisiaj już była środa.
Pete, nieświadomy chmurnych myśli przetaczających się przez głowę Clarka, gadał dalej, rozpromieniony i szczęśliwy. Tak jak każdy ziemski siedemnastolatek, którego wykorzystała seksualnie starsza kobieta i pozostawiła go, po fakcie, w pełni zadowolonego, zaspokojonego i pewnego siebie. Clark potakiwał w odpowiednich momentach, uśmiechał się i popijał czekoladę, zapatrzając się spod przymrużonych powiek w złociste, popołudniowe słońce. Nie było mu do śmiechu. Było mu jakoś tak... ciężko i nieswojo.
"Wiktoria wzięła ode mnie numer telefonu, obiecała zadzwonić, ale wiesz jak to jest z takimi obietnicami." mówił dalej Pete, jeszcze bardziej naenergetyzowany po kawie. "Nie czekam na ten telefon, bo się nie doczekam. Ale co tam! Tyle ci sobie użyłem, to moje!"
Pete był normalnym nastolatkiem, który tak, a nie inaczej stracił cnotę, chociaż na głos by się do tego nie przyznał. Pete wiedział, kiedy coś się kończyło, nie miał żadnych złudzeń i żalów, i nie czekał na telefon. Clark poczuł się jak ostatni, flanelowy głupek. Postanowił zamiast następnej czekolady zamówić rumianek. Coś go mdliło. Zapewne za dużo słodkiego. Dzisiaj na śniadanie zjadł dwa małe naleśniki z masłem orzechowym i cały słoik dżemu śliwkowego.
Lana wyszła z zaplecza Talonu, rozejrzała się, po czym podeszła zdecydowanym krokiem, stając centralnie przed Clarkiem. Pete zamilkł i spojrzał porozumiewawczo.
"Hej Lana. Jak leci?"
"U mnie w porządku, Pete. A jak u was?"
W głosie Lany dało się usłyszeć, że chce rozmawiać z Clarkiem i tylko Clarkiem, i byłoby dobrze, żeby Pete opuścił teren. Dyskretnie i natychmiast. Normalnie Clark zdenerwowałby się aż do suchego gardła, drżących rąk i mamrotania. Normalnie Clark po fiasku z niedziałającym penisem zdenerwowałby się do stanu przedzawałowego, palpitacji i wymiotów. Ale dzisiaj już nic nie było normalnie, a to z prostej przyczyny. Sam Clark nie był normalny i przestał nawet udawać, że udaje normalnego. Clark przespał się z Lexem i mu się to podobało, a potem... nie wciąż, nieustannie, teraz, czekał na telefon od Lexa, ponieważ Lex obiecał, że zadzwoni, a on zawsze dotrzymywał obietnic.
"To ja idę złapać kawałek pleśniowca. Ten nowy, co zamawiacie u pani Kent, jest pyszny." oznajmił z błogim uśmiechem Pete i zdradziecko się zmył. Clark postanowił, że przez następny miesiąc nie pożyczy Pete`owi ani jednej gry pc, czy płyty, a ciasta Marthy Kent będą przed nim znikały jak sen złoty.
Lana spojrzała na Clarka i uśmiechnęła się, odgrywając smętną parodię zawstydzenia. Była umalowana, delikatnie, ale wyraźnie, i dziwnie było tak z bliska to zobaczyć. Czarne kreski na górnych powiekach, grubo położony tusz i szminka. Clark mógłby przysiąc, że Lana zawsze nosiła tylko błyszczyki. Wiśniowe błyszczyki. Świat się zmieniał, nagle i niepokojąco, i Clark nie odbierał tych zmian jako pozytywne.
"Szkoda, że tak szybko wyszedłeś z imprezy walentynkowej." odezwała się Lana łagodnym tonem, jakby oczekiwała, że na wspomnienie tego feralnego wieczoru jej niedoszły kochanek na nogę. "Powinnam cię przeprosić. Nie zachowałam się dobrze. W sumie to mogłam z tobą zostać... potem było mi przykro, że tak poszedłeś."
Jej było przykro. JEJ było przykro. Zawsze wszystko kręciło się wokół różowej księżniczki Lany... a co miał powiedzieć ten, który całą sprawę pierwszego razu zawalił a potem wylądował w łóżku Lexa, uprawiając dziki seks analny? Zapewne JEMU też było przykro.
"Nie ma sprawy." odchrząknął Clark i dzielnie opanował rumieniec, czający mu się już na karku. "Lex mnie podwiózł."
Tego, że Lex go podwiózł, ale do siebie, a potem opił czekoladą, wódką szkocką i rozdziewiczył, Clark już nie powiedział. Brzmiało to wystarczająco wstrząsająco w jego głowie, dużo gorzej niż niewybredne żarty Pete`a na temat Wiktorii. A co, jeżeli Lex właśnie tak żartuje sobie z Clarka? A co, gdy siedzi sobie teraz w Metropolis, w jakimś drogim, elitarnym klubie, i opowiada jak przeleciał od tyłu młodego farmera? W końcu tak go czasami nazywał, wtedy, w łóżku... Mój farmer?...
Lena ujęła go pod rękę i spojrzała mu z bliska w oczy, zaniepokojona i lekko podniecona. Clark poznawał to po unoszonej szybszym oddechem piersi i delikatnie zaróżowionych uszach. Reszta Lany raczej się nie różowiła, chyba, że pod pudrem.
"Dobrze się czujesz? Może sobie usiądź a ja ci wody przyniosę..."
Nie wyprowadził jej z błędu, tylko usiadł ciężko na fotelu i oparł twarz w dłoniach. Lana oddryfowała gdzieś za barek, w poszukiwaniu wody i aspiryny zapewne, a Clark czuł się jak ostatni idiota i głupek. Czemu nie mógł się cieszyć jak Pete, że jakoś bezboleśnie stracił dziewictwo, i że była to ogólnie bardzo fajna noc.? Nie ogarniał już tego wszystkiego, wiedział tylko, że czuje się źle. Jak nie on, całkiem jak nie on tęskni, i brakuje mu czegoś...
Lana przyniosła wodę i postawiła przed Clarkiem na stoliku, po czym przysiadła się do niego, niemal przytulając się mu do boku. Była drobna, ciepła i miękka, inna niż Lex. Lex nie był ciepły, Lex był gorący. Clark napił się wody, obserwując ze spokojem, graniczącym z histerią, jak drżą mu dłonie.
"Lepiej ci już, Clark?" zapytała Lana, w jej głosie szczere zmartwienie, w jej oczach zmieszanie.
"Tak, lepiej." skłamał Clark bez mrugnięcia okiem. "Ja też przepraszam cię za ten incydent. Nie sądziłem, że tak to wyjdzie... Stremowałem się i ten, no..."
Lana uśmiechnęła się wyrozumiale i poklepała go po kolanie. Mógł ją w tej chwili znienawidzić, z całego serca i ze wszystkich sił, znienawidzić tego współczucia, wyższości i pewnej nieświadomej arogancji, jaką panna Lang rozsiewała. Najpopularniejsza dziewczyna w szkole, cheerliderka, była najlepszego rozgrywającego drużyny futbolowej. Aura pewności siebie, swobodnego ignorowania innych na rzecz własnej osoby, zawsze jej towarzyszyła, subtelna, ale wyczuwalna. Zwykle Clarkowi to nie przeszkadzało, w końcu istniały osoby nietypowe, wyróżniające się i popularne, oraz cała szarobura reszta, która podziwiała je z kątów. To nie była wina Lany, że nawykła do bycia częścią tego pierwszego świata... to nie była wina Lany, że kosmiczny członek Clarka działał przy Lexie, a nie przy niej.
Hej, jestem gejem. Znaczy, nie wiem, czy jestem gejem tak w ogóle, ale na pewno jestem gejem, jeżeli chodzi o Lexa. Mój penis cię nie lubi, przepraszam, Lana.
Clark milczał, napięty i nieszczęśliwy, na co Lana zaczęła go pocieszać, że to się zdarza, że na pewno znajdzie kogoś, kto pomoże mu z tym problemem i będzie dla niego wsparciem w tej niefortunnej sytuacji. Clark słuchał jej słów, zapatrzony niemo w jej trzepoczące rzęsy i kreski na powiekach. Lana go spławiała. Tłumaczyła, że sympatyczny ciapa Clark Kent jeszcze kogoś kochającego i wyrozumiałego znajdzie. Kogoś innego niż perfekcyjna, piękna i popularna Lana Lang.
W sumie mógł się tego spodziewać. Czego on oczekiwał od Lany, że będzie traciła czas na wioskowego dziwaka z kłopotami z erekcją, gdy mogła mieć każdego pewnego siebie i swojej erekcji osiłka z drużyny Crows?
Clark oklapł i zapatrzył się smętnie w pusty kubek po czekoladzie. Pete wrócił, niosąc ze sobą dwa duże kawały pleśniowca i podśpiewując pod nosem. Lana chwilę posiedziała z nimi jeszcze, gawędząc swobodnie i już na odległość. Odsunęła się od Clarka, zabierając ze sobą swoje dłonie, kreski na powiekach i wiśniowy zapach. Zwijała żagle. Nie mógł i nie potrafił jej za to winić.
Gdy w końcu Lana odeszła, wymawiając się spotkaniem z Chloe, Pete zagwizdał i współczująco poklepał Clarka po plecach.
"Przykro mi stary. Lana nawet nie wie, co traci."
Dokładnie tak, pomyślał Clark. Kosmici mają niezłe rozmiary penisa, jak już spotkają kogoś, kto ich podnieca, oczywiście. Kogoś intrygującego, bliskiego i lubiącego czekoladę. Kogoś takiego jak Lex.
Clark pociągnął nosem i zaczął bez entuzjazmu popijać swój już niemal wystygły rumianek. Lana nie wiedziała co traci, a Lex wiedział, i tracił to bez żalu.
/////////////////
Z początku myślał, że zjadł coś ciężkiego. Zwykle nie miał tych problemów i jadł jak wygłodzony wilk, dużo i tłusto. Kosmiczny metabolizm przerabiał to jedzenie na energię, nie na odkładające się złogi tłuszczowe, a kosmiczny żołądek był nader odporny na ziemskie potrawy, nawet te ciężkostrawne. Clark uwielbiał racuchy, bigos i ciasto kajmakowe, i potrafił zjeść je podczas jednej obiadowej uczty w ilościach hurtowych. Mama zawsze śmiała się, że jej syn ma żołądek bez dna... tylko ostatnio jakoś żołądek Clarka objawił swoje dno, więcej, zaczął być niewygodnie widoczny.
Clark, obejmując się przez brzuch, stoczył się po schodach na dół, na śniadanie, i niezgrabnie zasiadł przy stole. Nie miał chęci nic jeść, chyba się czymś struł.
"Jakiś taki blady jesteś. Może się przeziębiłeś?" mama pochyliła się nad nim i bez ceregieli położyła mu dłoń na czole. "Clark, kochanie... ty płoniesz."
"No tak się właśnie czuję." Clark naparł czołem na wspaniale chłodną rękę mamy. "Mogę nie iść do szkoły?"
Mama roześmiała się i pogłaskała go po głowie.
"Nie ma takiej opcji. Zawsze miałeś wyższą temperaturę niż my... jak się będziesz źle czuł, wracaj do domu, ale chociaż spróbuj dotrzeć na te parę lekcji."
W szkole czuł się nieco lepiej, na tyle, żeby zjeść dwa ogromne kawały ociekającej tłustym serem pizzy. Chloe żartowała, że jak tak będzie jeść, to przytyje, i usiłowała złapać go za domniemany „mięsień piwny”. Clark niemal wypluł kawałek pizzy, gdy się jej to nieomal udało. Kurcze, chyba faktycznie, coś się mu działo z metabolizmem. Może brak słońca, może trochę zbyt dużo nocnego podkradania ciastek czekoladowych z maminego schowka.
Lex nie dzwonił, ale wysłał meila. Wszystko jest w porządku, jestem we Francji, wypadło coś pilnego. Lex załączył do swojej wiadomości piękne zdjęcie siebie na tle wieży Eiffela. Był ubrany w szykowny, kaszmirowy, czarny płaszcz i nosił kapelusz. Clark cichcem wydrukował sobie to zdjęcie w HD na drukarce w pracowni szkolnej gazety Torch. Chloe akurat była w terenie, śledzić ostatnie poczynania dziwnego, napromieniowanego chyba meteorytami psa, który ostatnio zaczynał wygryzać okoliczną zwierzynę leśna i okoliczne, farmerskie kurczaki. Clark pod nieobecność panny Sullvian mógł sobie wydrukować kilka zdjęć Lexa, z powiększeniami twarzy i w sepii, i nikt mu nieywgodnych pytań nie zadawał.
Zwlekał kilka dni z odpowiedzią na meila Lexa. Miał mu za złe to całe milczenie i dystans. Miał mu za złe, że w ostatecznym rozliczeniu, lubił go bardziej niż Lanę. Lana była łatwiejsza w lubieniu, normalna i nieosiągalna. Lex był nienormalny i przerażająco osiągalny... i tylko wyjechał i nie wiadomo kiedy wróci, bo ubija interesy w Europie, w Azji, bóg wie gdzie...
Clark napisał krótkiego, nic nie mówiącego meila o swoim nudnym życiu farmera. Załączył zdjęcie nowonarodzonego cielaczka, ponieważ niedawno Łaciatka się ocieliła i mama musiała obfotografować małego całkowicie i kompletnie, od chwiejnej łepetynki po raciczki. Clark załączył też zdjęcie swoje i Pete`a, jak odgarniają śnieg z dachu Fortecy Samotności.
Nie poruszył tematu pierwszego razu, ani tego, że pragnąłby, żeby pierwszy raz nie był jedynym razem. To była rzecz na rozmowę twarzą w twarz, a do tego chyba Lex jeszcze nie był przygotowany.
Na początku marca mama zauważyła, że Clark przybrał na wadze. Tata zbył temat, stwierdzając, że mały Clark w końcu rozwija się na dużego Clarka, a mięśnie ważą więcej niż kobiecy tłuszczyk. Clark miał mięśni pod dostatkiem, a w dodatkowych kilku kilogramach, które złapał zimą, nie widział nic groźnego.
I tak, pośród sennych, zimowych dni, wypełnionych żmudnymi obowiązkami na farmie i nudnymi jak cholera lekcjami, nadszedł marzec. Pete zaczął chodzić z jakąś czarnoskórą pięknością o zamiłowaniach artystycznych, Chloe nie miała czasu na miłość, ponieważ zawsze była na tropie kolejnego dziwu w Smallville, a Clark czekał.
Lex napisał jeszcze kilka meili. W żadnym nie określił jasno, czy i kiedy wraca. Clark nie naciskał. Oglądał zdjęcia Lexa ze świątyń shinto w Tokio, piękne budynki klasztorów w Osace, parki i uzdrowiska na Okinawie, i czuł się jak najbardziej samotny kosmita na ziemi.
//////////////
Gdy spojrzał swoim super wzrokiem, zakręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że tak właśnie czują się ludzie na kilka sekund przed utratą przytomności.
To był kolejny, szary, niemrawy, marcowy poranek. Clark czuł się wyjątkowo kiepsko. Wstał z łóżka, nie siląc się na zaścielenie posłania, nałożył kapcie na nietypowo opuchnięte stopy i stanął przed lustrem. Ze srebrzystej tafli spojrzał na niego smukły, umięśniony chłopak, z zaciśniętymi boleściwie ustami i dziwacznym, jajowatym kształtem z lewej strony brzucha. Dziwacznym kształtem, który napinał podkoszulkę tak, że nie można było tego nie zauważyć.
Na początku w przypływie czarnego humoru Clark pomyślał, że może rośnie mu macka. W końcu, kto wiedział, może rasowym, siedemnastoletnim kryptończykom wyrastały macki. Przyjrzał się uważniej anomalii, wypychającej mu podkoszulek. Obmacał obły, twardy kształt, opukał go ze wszystkich stron i zadecydował, że zanim podzieli się z rodzicami radosną nowiną, że ich syn nie z tego świata właśnie hoduje macki, najpierw prześwietli się rentgenem. Tak dla pewności. Zdusił w sobie narastający atak histerii (kosmita z nie działającą kuśką i na dodatek z mackami), skupił się...
I musiał usiąść, bo to, co zobaczył, przytłoczyło go swoją gravis. W całkowicie głupi sposób, chyba tylko po to, żeby nie zacząć szaleńczo chichotać, Clark zaczął się zastanawiać, skąd zna znaczenie słowa gravis. Zapewne Lex, większość bardziej wysmakowanych rzeczy w prostym, flanelowym życiu Clarka Kenta przyniesiona była przez Lexa... weź się w garść, Clark, koncentruj się. Nie czas na szok i epizody neurotyczne. Teraz trzeba stawić czoła niezaprzeczalnym, trudnym do zignorowania faktom. Clark był kosmitą, nie wiedział zbyt wiele o swojej fizjologii i zawsze gdzieś w głębi ducha dziękował bogu, że przynajmniej zewnętrznie przypomina ludzi i może się pośród nich ukryć. Był więc kosmitą, ale nie na zewnątrz, tylko bardziej w środku... bardziej z boku...
Rentgenowski wzrok ujawnił, że tajemnicze, napinające koszulkę wybrzuszenie to tak naprawdę jajo, w grubej, czerwonawej skorupie, otulone delikatnymi ściankami dziwacznej, ciasnej membrany. W jaju natomiast, biło, rytmicznie i szybko, czyjeś małe serce. Clark westchnął głośno. Mały człowieczek, podobny do pomarszczonej, różowej żaby, westchnął razem z nim, a jego małe serce, o ile to możliwe, zaczęło bić jeszcze szybciej.
Ok, ok. Z jakiś przyczyn Clark miał w sobie jajo. Z jakiś przyczyn on, osobnik płci męskiej, posiadał w sobie zapłodniony embrion, który wyczuwał jego nastroje i reagował na nie natychmiastowo. Gdyby był kobietą, mógłby ten stan rzeczy zrozumieć, w końcu przespał się z Lexem. Ale Clark był mężczyzną, miał cały ekwipunek przynależny mężczyźnie, wszystkie pierwszorzędne i drugorzędne cechy płciowe się zgadzały, więc jakim cudem...
Drżącymi dłońmi sięgnął po książkę do biologii, otworzył na przekroju ciała człowieka, z rozrysowanymi narządami wewnętrznymi. Czując nagłą suchość w gardle i wilgoć w oczach, pomyślał, nie po raz pierwszy, że chciałby być normalny, chciałby mieć te wszystkie pofalowane, różowe, ludzkie flaczki, powłoki i tkanki. Gruba łza spłynęła mu po policzku i kapnęła na ilustrację, ale powstrzymał się od płaczu. Już wystarczy, że nosił w sobie zapłodnione jajo, nie będzie tutaj jeszcze kobiecych wahań nastroju produkował.
Długi czas patrzył na przemian, to na mały, różowo brunatny plan ciała ludzkiego, to na swoje wnętrzności i ich anomalię w kształcie piłki futbolowej. Po jakimś czasie sięgnął po kartkę, ołówek i zaczął rysować. Żabopodobny chłopczyk w jego wnętrzu uspokoił się, a Clark, jak raz już zaczął, nie mógł przestać słuchać bicia jego serca.
Tego dnia wyszedł z domu, ale nie poszedł do Pete`a i Chloe, tak jak powiedział rodzicom. Dobrze, że była sobota, dobrze, że w sobotę w rezydencji Lexa było mniej służby. Clark uszkodził kilka kamer, rozbroił trzy zabezpieczenia, i bez ceregieli wkradł się do prywatnych apartamentów młodego Luthora. Usiadł na skórzanej kanapie w salonie i zapatrzył się w nie zapalony kominek.
Siedział tam do wieczora, czasami robiąc tylko kurs do kuchni, żeby podkraść coś z lodówki. Jego myśli, jak puszczone w pętlę, obracały się dookoła poczucia winy, złości na swoją głupotę, gniewu na Lexa, usprawiedliwiania Lexa i na koniec, usprawiedliwiania siebie. W końcu kto wiedział... kto mógł się spodziewać!
Myślał także o tym, żeby jakoś się jaja pozbyć, jeszcze teraz, zaraz, zanim się wykluje, albo już po wykluciu. Nie chciał tego jaja, nie chciał, żeby mu tam w środku coś rosło i robiło z niego kobietę. Nie chciał takiego życia, nie chciał mieć dzieci w ogóle. W końcu ludzie także pozbywali się jakoś niechcianych ciąż... Nikt nie musiałby wiedzieć, życie potoczyłoby się jak dawniej, zakręcony, mrukliwy, niezdarny Clark Kent dalej kochałby sobie z boku swoją małą Lanę Lang, i udawałby, że nic się nie stało. A w udawaniu był przecież bardzo dobry...
Nie potrafiłby tego zrobić. Nie potrafiłby pozostawić żaba na śmierć, chociaż pojawienie się żaba w życiu Clarka Kenta spowoduje na pewno masę nieprzewidywalnych konsekwencji i tak, nieprzyjemności. Smallville i nastoletni ojciec, który się puścił i wrócił z dzieckiem, pozbawionym matki. Plotkom nie byłoby końca i na pewno podczas mszy ksiądz wygłosiłby całe kazanie na temat seksu jako narzędzia prokreacji, a nie zaspokajania zwierzęcych żądz cielesnych. Mama będzie musiała znosić podejrzliwe, współczujące i złośliwe spojrzenia w sklepie, a tata już całkiem przestanie się odzywać.
Cokolwiek się stanie, jakkolwiek ta matnia się dalej potoczy, Clark i żab będą musieli stawić temu czoła.
Zmęczony myśleniem i nieustannym usprawiedliwianiem się i gniewem, że czemu on i czemu akurat teraz, skulił się wreszcie na kanapie i przykrył kocem. W rezydencji panowała niczym nie zmącona cisza, służba rozeszła się na weekend do domów i poza szczątkową ochroną w postaci emerytowanego policjanta, pana Jenkinsa, zamek Luthorów był pusty. I było samotnie, bardzo samotnie i chłodnawo.
Clark napisał smsa do Lexa, wyłączył komórkę i zapalił pilotem kominek. Mały, czerwonozłoty ogienek, rozbłysnął pośród granatowego, wiosennego wieczoru.
////////////
Przez dobry tydzień Clark chodził kanałami. Unikał rozmów z rodzicami, uciekał, ilekroć zobaczył na horyzoncie Chloe, Pete`a czy Lanę. W przypływie lęku i desperacji zadzwonił kilka razy do Lexa, ale nagrywał się tylko na automatyczną sekretarkę.
Czuł się jak w pułapce, osaczony, zagoniony w róg i bezbronny. On, który potrafił wygiąć stalową belkę, podnieść jedną ręką traktor i wyrzucić go w powietrze, on, który potrafił prześwietlić wzrokiem ścianę i osiągnąć w biegu prędkość światła... czuł się bezbronny i obnażony. Miał siedemnaście lat i był w ciąży, chociaż był mężczyzną, chociaż uprawiał seks tylko raz i to na dodatek z najlepszym przyjacielem, który po fakcie chyba jego najlepszym przyjacielem być przestał... Nagle problemy takie, jak kolejny kryptonitowy mutant na przedmieściach Smallville, współczujące spojrzenia różowej Lany i docinki Chloe, wydawały się nieważne, ot, dziecinne głupoty.
Lex w końcu odebrał telefon. Clark wkradł się ponownie do rezydencji, usiadł sobie na schodkach kuchennych i bez nadziei wybrał numer podpisany fantazyjnie LL. Kiedyś lubił myśleć, że fajnie by było mieć tutaj, na speed dial, Lanę Lang. Kiedyś do głowy by mu nie przyszło, że Lex Luthor będzie bardziej odpowiedni.
"Witaj Clark. Co słychać." odezwał się w słuchawce głos Lexa, odległy, porwany i nieobecny. Pytał, co słychać, chociaż dało się wyczuć, że nie oczekuje prawdziwej odpowiedzi. Lex czasami tak miał, mówić coś, a w przerwach na odpowiedź słychać było to, czego nie mówił. Całkiem, jakby prowadził swój wewnętrzny monolog. Zabawnie to było widzieć, gdy Lex rozmawiał z kimś innym. Gdy rozmawiał z tobą, było to przerażające i niewygodne.
Clark przełknął głośno ślinę.
"Tak. U mnie... nienaturalnie i dziwacznie jak zazwyczaj. Cha cha. Słuchaj... Czekam i czekam, a ty nie dzwonisz i nie można się do ciebie dodzwonić... Nawet teraz nie miałem zbyt wielkich nadziei, że porozmawiamy... Gdzie jesteś? Kiedy wrócisz do Smallville?"
"Za jakiś tydzień, dwa. Przepraszam, że tak milczałem. Bardzo dużo pracy na mnie czekało." Lex nie rozmawiał, Lex udzielał informacji, niczym na konferencji prasowej. Clark poczuł, jak coś boleśnie zaciska mu się w brzuchu.
"Teraz jestem jeszcze w Osace, ale jutro wylatuję do Hong Kongu. Powinienem zajrzeć do Smallville po powrocie."
Nienawidził, jak Lex zaczynał się w ten sposób zachowywać, jakby musiał odgrywać jakąś ważną rolę, przed kimś, z kim był na tyle blisko, że pijali razem czekolady, oglądali seriale z lat siedemdziesiątych i... i kurcze, uprawiali seks! Clark wziął głęboki oddech, usiłując zachować spokój.
"Nie zadzwoniłeś."
Wcale. Po tym naszym pierwszym razie, o którym nie mówimy. Cisza, cisza. Lex obliczał, na ile może się odsłonić przed swoim prostym, farmerskim przyjacielem.
"Miałem sporo rzeczy do załatwienia, Clark."
"Powiedziałeś, że zadzwonisz."
Lex przez długą chwilę milczał, a Clark niemal mógł zobaczyć jego twarz, marmurowa maska a w oczach labirynt.
"Nie sądziłem, że tego chcesz."
"Ja też nie sądziłem." Clark uśmiechnął się niewesoło, ale na szczęście nie zaczął ani się szaleńczo śmiać, ani płakać. "Słuchaj, Lex... to głupie. Po prostu chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi... pomimo tych całych... komplikacji..."
"Pozostaniemy przyjaciółmi, Clark." odpowiedział miękkim, mechatym głosem Lex, a Clark, jak ostatni idiota na fali typowo kobiecych hormonalnych wahnięć, poczuł wielką potrzebę przytulenia się do Lexa. Do jego karku, do piersi, powąchania jego płynu po goleniu.
Rozłączyli się w przyjaznej atmosferze nie mówienia o feralnej, pierwszorazowej nocy. Lex obiecał ponownie, że zadzwoni, i tym razem brzmiało to wiarygodnie, a może po prostu Clark był podatny na jego gładkie, wypolerowane pieczołowicie kłamstwa. To było bardzo prawdopodobne.
Clark wrócił do domu, pożarł cztery podwójne kanapki z wędzoną wołowiną i osiem kiszonych ogórków, po czym umknął do Fortecy Samotności, zanim mama zdążyła zapytać, czemu ma takie czerwonawe oczy i nos. Jeszcze długo w noc siedział w oknie i wpatrywał się w ogromne, czarne niebo. Serce żabopodobnego człowieczka, skrytego w jaju, biło spokojniej i wolniej niż zazwyczaj.
/////////////////
"Jestem w ciąży."
Mama i tata spojrzeli na niego czujnie znad śniadania. Był piękny, słoneczny, marcowy poranek. Ptaki śpiewały za oknem, trawa zieleniła się już w sadzie a nowy cielaczek podrósł na tyle, żeby na swoich patykowatych kulaskach brykać zabawnie po podwórzu. Idealny poranek na spuszczenie bomby, która odmieni życie rodziny Kentów raz na zawsze. Clark wykonał głęboki wdech, wydech i położył zaciśnięte w pieści dłonie na stole.
Ciszę przerwał tata, uśmiechając się nienaturalnie.
"Clark, nie możesz być w ciąży. Nie jesteś kobietą."
Mama potaknęła tacie, ale z mniejszą pewnością siebie. W końcu to ona nauczyła małego kosmitę jak nazywają się rośliny, drzewa, zwierzęta, rzeczy, a potem nauczyła go być na tyle delikatnym, żeby ich nie zgnieść w pięści. Ile zmarłych tragicznie króliczków sprzątnęła po swoim kosmicznym synku Martha Kent, nie wiedział nikt oprócz niej samej. Clark był za mały, umiał przypadkowo urwać łepek zwierzakowi, ale liczyć nie potrafił.
"Jestem mężczyzną, jestem kosmitą i jestem w ciąży." oznajmił Clark cierpliwie. Miał to już przetrenowane. Trzy dni robił próby przed tą konfrontacją, doszedł do niejakiej wprawy. Nauczył się mówić o swoim stanie głośno, bez wybuchania płaczem i kataleptycznych ataków. Po jakimś czasie można się było przyzwyczaić do wszystkiego, nawet do rzeczy tak niemożliwych, jak wyglądający jak mężczyzna kosmita w stanie błogosławionym.
"Jak to możliwe. Przecież wychowujemy cię od małego, masz wszystkie części, wskazujące na płeć męską." zaczął tata, ale najwyraźniej pewne rzeczy nie chciały mu przejść przez gardło. Clark rozumiał to bardziej niż dobrze.
"Z zewnątrz tak, jestem mężczyzną. Wewnątrz jestem kimś... umykającym ludzkiemu definiowaniu płci." tutaj prawie się potknął, prawie oparł twarz na dłoniach i prawie zaczął płakać. Pełne zmartwienia i miłości spojrzenie mamy powstrzymało go, podobnie jak zaskoczone, wstrząśnięte spojrzenie ojca. Nie, nie mógł teraz okazać się mięczakiem...
"Ale, żebyś był w ciąży musiałbyś najpierw..." zaczęła mama, marszcząc brwi i zaplatając nerwowo dłonie na kubku kawy. Oczy taty błysnęły niebezpiecznie, ale Clark tkwił w tym już zbyt głęboko, żeby się jak jakiś dzieciak z podkulonym ogonem wycofywać.
"Tak, uprawiałem seks z mężczyzną i teraz jestem w ciąży."
Clark odchrząknął i zmierzył się ze spojrzeniem ojca, poważnie i dojrzale. Ojciec oczywiście, nie potraktował go poważnie.
"Z kim uprawiałeś seks?'"
"Z Lexem."
Wyraz twarz Johnatana Kenta, gdy dowiedział się, że jego kosmiczny, przybrany syn wpadł z synem najbardziej przez niego pogardzanego człowieka na ziemi, była bezcenna. Clark pomimo swoich super mocy miał chęć wczołgać się pod stół, skulić w smutny kłębek i spokojnie wejść w stan szoku.
"Normalnie ja tego łysolca z nadaktywnymi plemnikami zabiję! Gdzie moja strzelba?! Jak tylko się ten zboczeniec przebrzydły pojawi w Smallville to mu wystrzelam dziurę w tym jego łysym czerepie!"
Mama przytrzymywała tatę, wymachującego pięściami i wykrzykującego inwektywy i pogróżki. Psy na podwórzu zaczęły szczekać i wyć, a bydło w zagrodach zaczęło się niespokojnie kręcić. Clark siedział przy stole, przed nietkniętym talerzem jajecznicy, i nie czuł nic.
Gdy atmosfera się jako tako unormowała, pokazał rodzicom swój rysunek. Tak jak to było w książce od biologii, naszkicował korpus ludzki i opisał wszystkie wewnętrzne organy, które przypominały ludzkie, oraz te, które świadczyły wyraźnie o jego pozaziemskim pochodzeniu. Całą noc rysował i podpisywał, szukał i usiłował dojść do ładu ze swoim kosmicznym wnętrzem. Tata nadal nie chciał na niego spojrzeć, stał tylko, w odległym kącie kuchni, i pił już czwartą kawę z rzędu. Mama natomiast pochyliła się razem z Clarkiem nad szkicem i przyglądała mu się długo.
Rozdwojony przełyk, z którego jeden przewód szedł do żołądka i jelit, a drugi bardziej na lewą stronę ciała, do kanału, w którym znajdowało się jajo. Kanał, porośnięty malutkimi kuleczkami, zapewne resztą niezapłodnionych jaj, prowadził do odbytu. Tam łączył się z jelitem grubym. W środku jaja mały, żabopodobny embrion, Żab, jak go w myślach nazywał Clark, z sercem i zwiniętymi, maleńkimi kończynami. Chociaż wiadomo było, którędy jajo opuści ciało Clarka, on sam wciąż nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób taki spory obiekt wydostanie się przez otwór odbytowy...
Większość organów Clarka była podobna do organów ludzkich, wątroba, trzustka, serce na odpowiednich miejscach... i tylko te dwa przełyki... i kanał rodny z masą jajeczek, czekających na zapłodnienie.
"Nie używaliście prezerwatyw?" zapytała mama, studiując uważnie chwiejny rysunek swojego niespodziewanego wnuka. "Jak to się stało?"
"Użyliśmy prezerwatyw. Myślę, że zapłodniło mnie... zapłodnił mnie, gdy połknąłem jego nasienie... To, i stymulacja prostaty... uaktywniły ten kanał rodny. Do tej pory musiał tkwić w uśpieniu." Clark zrobił się czerwony i spuścił wzrok. Serce waliło mu jak młotem, a tętno rozsadzało wnętrzności, niepokojąc Żaba. Clark zmusił się do rozluźnienia się i uspokojenia skołatanych nerwów. Mały nie był winny, że jego ojciec/matka czasami sobie nie radził.
"Ten kanał normalnie jest odgrodzony, tak, żeby nie wpadało do niego połykane jedzenie... Stymulacja i podniecenie powodują, że się otwiera... Tak sądzę w każdym razie. Gdybyśmy skończyli na seksie analnym, nic by się nie stało."
Mama pokiwała głową, najwyraźniej starając się być tym bardziej wyrozumiałym, cierpliwym rodzicem, który chociaż nie pochwala lekkomyślności dziecka, zamierza mu mimo wszystko pomóc. Tata wciąż tkwił w swoim kacie kuchni, zerkając w stronę szkicu i wciąż umykając przed wzrokiem Clarka.
"Rozumiesz, że to było bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony? " zapytała powoli Martha, wciąż pochylona nad szkicem. "Chociaż Lex nie jest bez winy. Nie powinien uprawiać seksu z nieletnimi."
"Lex do niczego mnie nie zmuszał. Nie wie, że jestem kosmitą. I nigdy się nie dowie, że będzie mieć ze mną syna." te słowa miały w jego ustach posmak popiołu i Clark odkrył, że ma ochotę zwymiotować. Chociaż w ciągu ostatnich kilku dni jadł o połowę mniej niż zazwyczaj.
"To akurat najmniejszy z twoich problemów, Clarku Kencie." uniosła się mama, jej głos nieprzyjemnie ostry i twardy. "Wiesz, ile pracy i energii wymaga wychowanie dziecka? Jesteś jeszcze nastolatkiem, nie masz pracy, jeszcze nie skończyłeś swojej szkoły nawet."
"Wiem."
"Mówisz to z takim spokojem."
"Etap rwania włosów z głowy, spazmów i żalów do całego świata mam już za sobą." uciął gniewnie Clark, zaciskając usta i opanowując gorąco, czające mu się z tyłu oczu. " Przez ostatnie parę dni, od kiedy... zobaczyłem to jajo w sobie, nic tylko wariowałem i panikowałem. Teraz jestem już tym zmęczony.... Teraz chcę sobie już tylko z tym jakoś poradzić."
"A my ci w tym pomożemy." oznajmiła stalowym głosem mama i spojrzała znacząco na tatę. "Nie będzie łatwo, ale łatwo nigdy nie jest. W życiu nie oczekiwałabym, że zostanę kiedyś babcią."
Clark powinien teraz oznajmić swoim nowo nabytym, dorosłym tonem, że poradzi sobie, że skończy jakoś szkołę, znajdzie pracę i wychowa swojego synka najlepiej jak potrafi. Powinien zachować się dojrzale, przybrać maskę odpowiedzialności i zdecydowania. Powinien zacząć organizować swoje życie, zbroić się na przyszłość... Ale mama otworzyła tylko ramiona, tak jak zawsze, gdy zrobił coś kosmicznie nienormalnego, a on padł w jej objęcia i rozbeczał się. Suchymi, przerażającymi łzami. Mokrych już nie miał. Mama trzymała go blisko, głaskała po plecach, po włosach, mamrocząc uspokajające nonsensy. Wszystko będzie dobrze, jakoś się wszystko ułoży, zobaczysz, na dziecko nigdy nie ma odpowiedniego czasu.
Clark jeszcze miesiąc temu nie wierzył, że kiedykolwiek będzie mieć dzieci.
Gdzieś w oddali Johnatan Kent wyszedł z kuchni, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi. Martha westchnęła i pokołysała wciąż buczącym jeszcze cicho Clarkiem.
"Dobrze, że Lex wyjechał. Gdyby wciąż był w Smallville, poszłabym tam do tego jego zamczyska i sprała trzonkiem grabi ogrodowych."
//////////////
Wszystko toczyło się dalej, normalnie, co tylko dowodziło, że ludzie są bardzo elastycznymi istotami, potrafią wiele znieść i przyzwyczaić się do rzeczy niesamowitych. Clark ukrywał jajo z Żabem pod kilkoma warstwami swetrów i kurtek. Dobrze, że wiosna tego roku była wyjątkowo pochmurna, zimna i błotnista, nikt się nie dopytywał, czemu młody Kent chodzi ubrany na bardzo opasłą, wielowarstwową cebulkę.
Mama coraz częściej dopytywała się o szczegóły. Kiedy dziecko przyjdzie na świat (nie wiadomo), czy to będzie chłopiec czy dziewczynka (chłopiec, chociaż pewnie będzie taki jak Clark, więc będzie mógł zajść w ciążę jak na kosmitę przystało), czy to jajo nie uwiera Clarka skorupą (tak, uwiera, zwłaszcza nocą). Nie na wszystkie pytania znali odpowiedź, chociaż na niektóre tak. Clark przetrwał napady mdłości tylko dzięki maminym naparom z kopru i ogromnym ilościom kiszonych ogórków, zagryzanych gorzką czekoladą.
Mama szybko pokochała swojego wnuczka in spe, tata nie chciał o nim rozmawiać, a w domu Kentów powolutku kumulowały się rzeczy dla dziecka. Nosidełko, kołyska, szafka na bieliznę dziecięcą, wózek, śpioszki, pieluchy. Mama nie wierzyła w Pampersy, wolała starodawne, bawełniane pieluszki i Clark już widział, jak Martha Kent zaprzęga zarówno syna jak i męża do prania upapranych przez Żaba utensyliów.
O Żabie nie mówiono głośno, chociaż jego obecność uwidaczniała się coraz bardziej, z tygodnia na tydzień. Pokoik dla dziecka był już gotowy na przyjęcie nowego członka rodziny. Szczęśliwie po Clarku nie było zbytnio widać ciąży, w końcu był wysokim, zdrowym chłopcem, co najwyżej podśmiewano się, że musi poćwiczyć na mięśnie brzucha, żeby nie wyhodować sobie na starość ogromnego bandziocha.
Lex przyjechał do Smallville na cały jeden dzień, na początku kwietnia, i choć przyjął Clarka w swoich apartamentach, był tak spięty i nieszczęśliwy, że nie było sensu go dręczyć.
"Mam bardzo dużo pracy. Ledwie się wyrabiam."
Clark potakiwał głową i uśmiechał się, ignorując ziejącą pustkę w okolicach serca. No tak. No tak. Mógł się domyślić, że seks może zniszczyć każdą, nawet najlepszą przyjaźń, a jeszcze teraz, kiedy owoc tego seksu rósł z tygodnia na tydzień... Clark usiłował nie mieć pretensji do Lexa, ale było to trudne. Lex, oczywiście, zrozumiał to po swojemu, jako żal po straconej, podstępnie wykradzionej niewinności. Jak to Luthor, oczekiwał kary, gniewu, wściekłości, a Clark niczego takiego mu nie serwował. Prowadziło tylko do kolejnych przemilczeń, kolejnych kłamstw i niespełnionych obietnic.
Lex oznajmił, że wyjeżdża na dłużej do Japonii, podpisywać jakieś bardzo ważne kontrakty i wejść w fuzję z jednym z największych potentatów technologicznych na rynku azjatyckim. LuthorCorp& Sony. Plany Lexa były wielkie i brzmiały jak coś niełatwego i możliwego, jak wszystko, za co się Lex ze swoją pasją i silną wolą zabierał. Clark tylko potakiwał głową, usiłując oddychać głęboko i nie rozsypać się. Lex obiecał pisać meile. Clark wiedział, że nie ma sensu na nie czekać.
Gdy wrócił do domu, mama bez słów objęła go mocno i oznajmiła, że tak będzie lepiej. Lepiej, że Lex nie wie, że się odsuwa i nie będzie mógł odkryć tajemnicy Clarka, ani jego małego Żabka.
Wiedział, że mama ma rację, ale nie mógł się zmusić, żeby powiedzieć to na głos. Zaszył się w Fortecy Samotności na cały weekend, schodząc tylko na posiłki. Czytał, bardzo dużo czytał, książki o opiece nad dziećmi mieszały mu się na półce z książkami sci - fi, fantasy i kryminałami. Czasami zasypiał i budził się z wrażeniem, że mu się to wszystko przyśniło. Że nigdy nie uprawiał seksu z Lexem, że nie jest w kosmicznej, nienaturalnej dla człowieka, ale naturalnej dla Kryptończyka, ciąży. Że wszystko jest jak dawniej.
Wysyłał Lexowi smsy. Na smsy Lex szybciej odpowiadał. Na meile i telefony raczej powoli, czasami wcale. Clark przyjmował, co mu było dane, przełykając z pokorą goryczkę odrzucenia. Raz, jeden, pieprzony raz pozwolił sobie na seks i oczywiście od razu musiało mu się życie posypać. Ale nie, Clark Kent był silniejszy niż jego supermocni przodkowie z odległej planety, Clark Kent zaciśnie zęby i poradzi sobie, pogodzi się z tym, co przyniósł mu los i jeszcze kiedyś znajdzie szczęście.
Chyba. Gdzieś. Kiedyś.
Smsy od Lexa były krótkie i słodkie. Coś o japońskiej ceremonii herbaty, o wizycie w świątyni Niebios w Chinach, o katanie, którą nabył dla Clarka w ramach azjatyckiego suwenira. Clark, jak głupia, zakochana pensjonarka, zachowywał wszystkie wiadomości od Lexa, i gdy był w wyjątkowo podłym nastroju, odczytywał je sobie, przy lampce nocnej. Nocą, skryty przed światłem dnia, pozwalał sobie na chwile załamania, chyba tylko dlatego jeszcze nie zwariował i utrzymywał względną równowagę psychiczną.
Chloe zaciekawiona mrukliwym, niechętnym, ospałym Clarkiem na początku próbowała go rozruszać, wyciągała na kawy do Talonu, do kina. Pete w końcu dość wyraźnie skonstatował, że słoneczny chłopiec Clark ma ciężki przypadek wiosennego zmęczenia i lepiej zostawić go w jego legowisku, inaczej może w szale kogoś zagryźć. Chloe dała spokój, chociaż nie bez walki i okazania, co myśli na temat zapadających w sen zimowy na wiosnę ponuraków, ale nic co powiedziała, nie mogło go już zranić.
Tak więc Clark chadzał do szkoły, socjalizował się mało i rzadko, i każdy, kto dotychczas uważał go za względnie przyjemnego dziwaka, teraz zaczął postrzegać go jako dziwaka aż zbyt dziwnego i innego. Nawet nie wiedzieli, jak bardzo mają rację.
W gospodarstwie Clark nadal wykonywał swoje zwykłe obowiązki. Z tatą wymieniał tylko pojedyncze zdania, dotyczące zwykle naprawienia płotu, zagnania krów do obory i gotowego obiadu. Mama była jedyną osobą, z którą Clark czasami mówił o Żabie, zwykle późnymi wieczorami, po cichu.
"Mam tylko nadzieję, że tata nie będzie swojego niezadowolenia przelewał na dziecko." wyznał pewnej nocy Clark, gdy mama przyszła do niego, do sypialni w Fortecy Samotności, i usiadła na krawędzi łóżka.
"Na pewno nic takiego nie będzie miało miejsca, kochanie. Johnatan po prostu musi się jakoś oswoić z sytuacją." mama pochyliła się nad Clarkiem i pocałowała go w czoło. Pachniała tanim, rumiankowym szamponem, proszkiem do pieczenia i domem. Pachniała bezpieczeństwem. Clark przymknął oczy i wciągnął w siebie ten unikalny, bezpieczny zapach. Cokolwiek się wydarzy, poradzą sobie jakoś, bo są razem i mogą na sobie polegać.
Żab, skulony w jaju, uspokoił się także, pikając sennie swoim małym, żabowatym serduszkiem.
Dni przychodziły i mijały, jednostajnym ciągiem poranków i wieczorów. Pokoik dla Żaba był już całkowicie przygotowany, razem z urządzonym specjalnie salonem i pokojem bieliźnianym, już czekał na przybycie swojego małego właściciela. Nowy cielaczek mężniał, nabierał sił i potrafił już sam otworzyć nosem zagrodę, więc trzeba go było zamykać w specjalnym kojcu.
Gdyby ktoś zapytał Clarka, czy wyobrażał sobie w ten sposób swoje życie, nie potrafiłby odpowiedzieć. Był kosmitą na ziemi pełnej ludzi, jakoś nie mógł zmusić się do wyobrażenia sobie swojej przyszłości. Czasami lubił poddawać się marzeniom, że jego przyszłość byłaby normalna, zwykła, skończyłby szkołę, poszedł na studia, poznał jakąś miłą dziewczynę (po fiasku z Laną najlepiej nie osieroconą blondynkę z awersją do koloru różowego), ożeniłby się, znalazł jakąś pracę i tyle... To były miłe marzenia, ale zbyt wyraźnie przypominały mu teraz nastoletnie mrzonki. Kosmita pozostanie kosmitą, nawet, jeżeli upodobni się do ludzi i umiejętnie wtopi się w tłum. Tak więc Clark nie wyobrażał sobie przyszłości, i metodą małych kroków, radził sobie powolutku z każdym dniem, z każdym nowym wyzwaniem.
Było mu ciężko rozstać się z myślą o studiach. Rodzice zadecydowali, że gdy ukończy osiemnaście lat będzie musiał iść do pracy, żeby zarobić na siebie i dziecko, i jakoś powiązać koniec z końcem. Martha Kent, jakkolwiek wyraziła chęć niańczenia swojego niespodziewanego wnuczka, miała także obowiązki na farmie, które nie mogły być pozostawione ot tak sobie. Johnatan Kent, słuchając żony z pochmurną miną, dopowiedział, że w pewnym momencie Clark będzie musiał opuścić szkołę, bo ciąża będzie zbyt widoczna. Wróci do Smallville High po porodzie, zda egzaminy maturalne i dalej się zobaczy. Za parę lat Clark może wznowi naukę, jeżeli rzeczy jakoś się ułożą, ale jeżeli Żab będzie bardziej kosmitą niż człowiekiem, opieka nad nim będzie o wiele bardziej ciężka niż nad zwykłym szkrabem. I będzie trzeba utrzymać tajemnicę, a tajemnica, małe dziecko i pracujący na dwie zmiany student, nie za bardzo idą w parze.
Clark przestał chodzić do szkoły pod koniec maja. Rodzice usprawiedliwili go, tłumacząc, że syn rozwinął ciężką alergię i musi zostać w domu, a do końca roku szkolnego zostało zaledwie dwadzieścia dni. Nauczyciele nie robili kłopotu, społeczność Smallville składała się w osiemdziesięciu procentach z farmerów, dzieci musiały pomagać przy pracy, a zbliżające się żniwa były dość częstym powodem nieobecności młodzieży w placówkach edukacyjnych. Nikt nie naciskał i nie pytał, co to za alergia, nikt nie wtykał nosa w zwolnienia lekarskie. Tylko Chloe chciała wiedzieć, na co choruje Clark, odwiedzała go często, z Pete`m i bez Pete`a. Szczęśliwie, stan błogosławiony był sam dla siebie niezłą przykrywką.
Ciąża nie przysparzała Clarkowi zbyt wielu problemów. Miał napady apetytu, podczas których pożerał wszystko w zasięgu wzroku, czasami nie mógł jeść w ogóle, dopadały go poranne nudności i nie był wstanie zwlec się z łóżka. Chloe kilka razy zobaczyła Clarka w akcji "pożeranie wszystkiego w zasięgu wzroku", oraz w momentach, gdy nie miał siły poruszyć ręką, ani nogą, i doszła do wniosku, że owszem, jej przyjaciel jest chory i nie udaje. Nadal go odwiedzała, ale już rzadziej. Pete donosił, że Chloe miała na oku kolejnego przystojnego bruneta o zielonych oczach, tak więc Clark szedł w odstawkę.
"Zdrowiej, człeku! Nie sądziłem, że kiedyś będziesz aż tak chory, żeby nie zagrać ze mną w kosza!" gadał Pete, a Clark wzdychał, zadowolony i jednocześnie nieco zasmucony, że świat tak dobrze się kręci bez jego uczestnictwa.
Tata wciąż nie mógł patrzeć na niego bez urazy i dobrze ukrywanego obrzydzenia. Mama usiłowała negocjować, ale szybko porzuciła tą niewdzięczną robotę.
"Dwa uparte kozły jesteście, panowie Kent." powiedziała, biorąc się pod boki i mierząc groźnym wzrokiem naburmuszonego Clarka i zaciętego, milczącego Johnatana. "Dzieci dają wiele radości, tym, którzy potrafią to docenić. Sugeruję, żebyście nauczyli się doceniać, co wam dano."
Tata burknął coś niezrozumiałego, po czym poszedł połatać płot na wschodniej stronie farmy, a Clark zaszył się w Fortecy Samotności, usiłując oddychać spokojnie i łagodnie, tak jak zalecali w poradnikach.
Lex zadzwonił znienacka, w samo południe, gdy za otwartymi oknami kuchennymi świerszcze grały jak opętane, a słynne malwy Marthy Kent właśnie zaczynały kwitnąć. Clark jak zwykle, zrobił z siebie idiotę, a Lex jak zwykle miał na tyle taktu, że nie dał mu tego odczuć.
"Nie sądziłem, że kiedykolwiek wrócisz do Smallville." wypalił złośliwie Clark i od razu spiekł raka. Coś w gorącym, czerwcowym powietrzu powodowało u niego napady potliwości i niebezpiecznej szczerości.
Lex zaśmiał się, niskim, mechatym głosem bywalca salonów.
"No co ty. Nie mógłbym opuścić swojego zamczyska i mojego ulubionego farmera na długo."
"Lex. Cztery miesiące to długo." zauważył trzeźwo Clark, kłądąc dłoń na wybrzuszeniu po lewej stronie. Żab był dzisiaj wyjątkowo ruchliwy, wiercił się i podrygiwał nieustannie w swoim jaju, powodując u swojego ojca/matki mdłości i swędzenie w kroczu.
"Cztery miesiące to fuzja, jakiejś LuthorCorp nie widziało na oczy, ani za czasów mojego ojca, ani za czasów mojego dziadka." zbył z uśmiechem Lex, jak zwykle gotowy wynagrodzić Clarkowi swoją nieobecność za pomocą jakiegoś kosztownego prezentu z wyższej półki. "Wrócę za tydzień, dwa, akurat na twoje zakończenie roku. Potem może twój ojciec zgodzi się, żebym zabrał cię w jakąś podróż. Czasami było mi żal, że nie możesz zobaczyć ze mną tego wszystkiego. W Paryżu, w Tokio."
Lex pamiętał, kiedy Clark miał zakończenie roku. Lex chciał go gdzieś zabrać, na jakiś czas chciał go tylko dla siebie... Clark poczuł falę gorąca, zalewającą mu twarz i kark, i usiadł ciężko na kuchennym stołku.
"No to jak będzie?" kusił Lex.
Rzeczywistość była jednak trochę bardziej skomplikowana. Najpierw Clark ucieszył się, że sobie wyjedzie, że będzie mógł z Lexem codziennie grać w bilard i gadać do późna w noc, a potem przypomniał sobie o Żabie i poczuł przygnębienie, ponieważ żadne podróże nie były wskazane. Nie znał daty rozwiązania, nie miał pojęcia, kiedy złoży swoje jajo z Żabem w środku, i lepiej by było, żeby stało się to na farmie, u rodziców, niż w jakimś pięciogwiazdkowym hotelu w Tokio.
Lex bez marudzenia wysłuchał pseudo kłamstwa Clarka na temat żmudnej, zabójczej pracy letniej na farmie. W końcu w sezonie letnim trzeba było kosić, zbierać, gromadzić i podcinać, trzeba było łatać dziury i obmyślać plany na nowy rok. Clark czuł się źle, wymigując się w ten sposób, ale nie miał wyjścia. Nikt nie powinien dowiedzieć się o Żabie, nikt nie powinien zbyt blisko przyglądać się Clarkowi i jego cebulkowym przyodziewom, a Lex lubił się przyglądać...
Lex przełknął wymówkę ze spokojem, chociaż na pewno rozpoznał półprawdę.
"Dobrze, Clark, jak chcesz. To po prostu przyjadę do Smallville i spędzimy sobie razem trochę czasu. Cały lipiec mam wolny, posiedzimy w moim zamku z piernika, pogramy w bilard. W sumie to też jestem już trochę zmęczony tymi podróżami. Znowu przestałem spać. No i tęsknię za lukrowymi rożkami twojej mamy."
Martha Kent obiłaby Lexowi Luthorowi gębę pantoflem, jeszcze jakiś miesiąc temu, teraz na szczęście trochę się już uspokoiła. W sumie rożki lukrowe lubił też tata i może dałoby się mamę na nie namówić...
"Będę na ciebie czekał, Lex. Zobaczymy co się da zrobić w sprawie rożków." uśmiechnął się Clark a Żab drgnął w nim, gwałtownie i boleśnie. "Uch... hm... muszę kończyć. To do usłyszenia... Dawaj znaki życia częściej... niż tylko smsem raz w tygodniu."
"Postaram się. Do zobaczenia Cla..."
Ale Clark już się rozłączył, ponieważ dziwne uczucie w lewej strony ciała, tam, gdzie znajdowało się jajo, przeistoczyło się właśnie z lekkiego dyskomfortu w ogromny, rozdzierający, żrący ból.
Oł. Oł... oł! Clark nie był przyzwyczajony do bólu, i jak się okazywało właśnie, w ogóle bólu nie znał. Nawet zetknięcie z kryptonitem nie było tak koszmarnie wyczerpujące, żałosne i wydzierające życie, jak ostry skurcz, rozrywający mu brzuch i lędźwia.
Upadł tak jak stał, pośrodku kuchni, wciąż ze słuchawką w ręku i ogromną potrzebą zwymiotowania i załatwienia się naraz. Obie czynności, pośród okrzyków bólu, przekleństw i łez, wykonał, i zaległ, brudny, wykręcony paroksyzmami, na podłodze. Spojrzał rentgenem na jajo. Żab przemieścił się na jego oczach, z chrzęstem przepychając się w swoim jaju pośród narządów wewnętrznych do wąskiego ujścia kanału rodnego.
Clark, dysząc chrapliwie i sapiąc, ściągnął pobrudzone, podarte spodnie, rzucił je w kąt. Coś się z niego ulewało i to coś, lepkie i obrzydliwe, śmierdziało strasznie, sycząc i wydzielając szczypiące opary przy zetknięciu z linoleum. Bał się spojrzeć zwyczajnie, co tam się mu w dole dzieje, a na rentgen już nie miał siły. Stanął na czworaka pośrodku kuchni, z oczami łzawiącymi od okropnego fetoru, wydostającego mu się z tylnych części, i wciąż sapiąc i stękając, spróbował zadzwonić do rodziców. Akurat teraz musieli pojechać na targ...
Nikt nie odbierał... Cholera jasna psia krew! Nikt nie odbierał! Clark Kent był sam, w kuchni, z powalanymi gównem spodniami, paraliżującym myśli i ciało bólem, oraz jajem, które właśnie teraz, pośród gorącego, czerwcowego dnia, postanowiło wydostać się na świat.