PROLOG
Niebo obsiane granatowymi chmurami przecięła długa błyskawica, oświetlając na chwilę wysokie budynki, mokrą ulicę i ponure twarze nielicznych przechodniów, którzy odważyli się wyjść z bezpiecznego schronienia w tę okropną pogodę. Jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła, pozostawiając mrok i pozorną ciszę, mąconą tylko szumem padającego deszczu i, co jakiś czas, głośnym grzmotem.
Głośny śmiech sprawił, że idąca chodnikiem zakapturzona postać wyrwała się z zamyślenia i przystanęła na chwilę, by znaleźć źródło tego uroczego dźwięku. Bladymi dłońmi odgarnęła oklapnięte przez wilgoć loki z jasnych oczu i skierowała wzrok na parę po drugiej stronie ulicy.
Pod krwistoczerwonym daszkiem należącym do kawiarenki stało dwoje ludzi, jeśli można było ich tak nazwać. Młoda dziewczyna miała długie srebrzyste włosy i piękną twarz, w której osadzone były rzadko spotykane fiołkowe oczy. W tej chwili śmiała się cicho, lecz w panującej na ulicy ciszy dało się to słyszeć, jak krzyk. Nie byłoby w tej dziewczynie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że te cudowne włosy zasłaniały spiczaste uszy, które były przylepką elfów. I ten śmiech, jak milion dzwonków. Nie dało się go pomylić z żadnym innym stworzeniem w tym świecie.
Zaś chłopak był cały ubrany na czarno, co kontrastowało z jego czarnymi, jak węgiel włosami i oczami, co zdążyła zauważyć, gdy ten na moment oderwał zafascynowany wzrok od ukochanej. Nawet z dziesięciometrowej odległości wyczuła, że to był wampir. Ponieważ na istoty nocy, pomimo wszystkich legend, nie działały promienie słońca - a nawet jeśli, to dzisiaj na pewno by mu nie zagrażały - mógł swobodnie poruszać się po mieście, o każdej porze dnia i nocy. Dziwne w tej parze było jedyne to, kto ją tworzył. Ale miłości się nie wybiera.
Kobieta z trudem oderwała wzrok od tego obrazka, który był coraz rzadziej spotykany w jej świecie, przez panujące zbrodnie oraz coraz częstsze wojny i wznowiła drogę. Idąc, rzuciła okiem na zegarek na lewej ręce i przyspieszyła kroku, zauważając, że jest już spóźniona.
Chwilę później weszła do baru, a tam od razu buchnęło w nią ogromne ciepło i głośna wrzawa. Zdjęła kaptur z głowy, ukazując czarne loki i nie rozglądając się na boki, ruszyła do stolika przy oknie, gdzie ktoś już na nią czekał.
- Witaj, Jack - powiedziała, siadając naprzeciw mężczyzny, który był całkowicie skupiony na gazecie przed nim, a słysząc jej głos, drgnął lekko i uniósł głowę. Zanim zorientował się, że to ona, poczuła wokół siebie dobrze znaną moc, która była barierą całkowicie osłaniającą ich od reszty gości baru.
- Mercy - mruknął, prostując się na krześle i odgarniając niesforne brązowe włosy z twarzy. Wstrzymując na chwilę oddech, wbił wzrok w jej twarz. Mercy powstrzymała uśmiech, widząc jak z uporem przesuwa czekoladowymi oczami po jej rysach i próbuje dostrzec, choć jedną zmarszczkę. Cały Jack.
Po dłuższej chwili westchnął ze zrezygnowaniem i podrapał się z zakłopotaniem po brodzie, uświadamiając sobie, że kobieta cały czas go obserwowała.
- I co? Zmieniłam się? - zapytała.
- Nic a nic - powiedział, zakładając ręce na piersiach, jakby obrażony. - Wiecznie młoda.
Mercy w końcu pozwoliła sobie na szeroki uśmiech.
- Takie już jest moje przeznaczenie. Być wiecznie młodą. - Wzruszyła bezradnie ramionami, a po chwili spoważniała. - I do końca życia przekazywać złe wiadomości, mówiąc o powodzie naszego spotkania.
Jack zmarszczył zabawnie nos i pochylił się nad stołem.
- O co chodzi?
- To zaraz. Najpierw powiedz mi, co ciekawego tutaj przeczytałeś. - Postukała paznokciem pomalowanym na czarno w szarą gazetę, która otwarta była na artykule zajmującym dwie strony.
Mężczyzna po raz kolejny westchnął ciężko, a Mercy nie była pewna czy dlatego, że nie chciała mu od razu ujawnić powodu spotkania, czy też z powodu tego, co przeczytał.
- Świat Paranormalny pisze o tym, że wczoraj znaleziono trzecie martwe ciało nastolatka. - Widząc uniesione brwi towarzyszki, szybko wyjaśnił. - Jakieś dwa miesiące temu, chyba w lipcu, rodzina Jimmy'ego Sparksa znalazła jego martwe ciało w ogródku na tyłach domu.
- Tego linkantropa? - zapytała brunetka, na co Jack skinął głową ze smutkiem. Po chwili kontynuował:
- W zeszłym tygodniu policja znalazła martwą czarownicę, oczywiście nie wiedzieli, że była czarownicą, ale Rachel ją rozpoznała. Trzecie ciało znaleziono wczorajszej nocy w lesie. Jest tak zmasakrowane, że na razie go nie zidentyfikowano.
- I ci wszyscy, to nastolatki? - Mercy zmrużyła delikatnie oczy, zachowując kamienny wyraz twarzy. Te informacje nie wywarły na niej wrażenia. Nie o takich rzeczach słyszała i nie takie rzeczy widziała w swoim kilkusetnym życiu. Jedyne, co ją niepokoiło to to, że mordowane były jak na razie zaledwie dzieci. To było bardzo dziwne.
- Tak, a to nie martwi mnie najbardziej. - Kiedy kobieta spojrzała na niego pytająco, zmarszczył ze zmartwieniem czoło. - Martwe ciała znajdują coraz bliżej River School - powiedział cicho i utkwił wzrok w jakimś punkcie za nią, nadal marszcząc czoło.
Mercy doskonale wiedziała, czym się tak martwił. Do River School chodziły jego dwie córki, Lizzie i Jennifer. Były dorosłe, więc mogły się martwić same za siebie, lecz były oczkiem w głowie Jacka i nie mógł ot tak przestać się o nie martwić, bo opuściły rodzinne gniazdo.
- One nie są przygotowane na tę walkę - rzekł jakby do siebie, ale Mercy wiedziała, że szuka w niej potwierdzenia lub zaprzeczenia na to, że zbliża się kolejna wojna. Lecz zamiast tego, zapytała:
- A czy ty byłeś przygotowany, gdy walczyłeś, mając zaledwie piętnaście lat?
Jack przeniósł na nią zmęczony wzrok brązowych tęczówek i patrzył przez chwilę w jej oczy, które były na pół zielone, na pół szare.
- To nie to samo. Ja urodziłem się, kiedy panowała wojna i od małego byłem przygotowywany do walki, a one nie.
- Są dorosłe, potrafią same o siebie zadbać - powiedziała lekceważąco brunetka, odwracając wzrok, by nie zauważył, jak wywraca oczami.
Nigdy nie zaznała instynktu macierzyńskiego, więc nie czuła się odpowiedzialna za żadne dziecko. O nią samą, gdy była dzieckiem, nikt się nie troszczył ani nie martwił, od najmłodszych lat musiała sama o siebie zadbać, bo rodzina się jej bała i ją odrzuciła, dlatego nauczyła się radzić sobie sama. Więc nie rozumiała i nigdy nie miała zrozumieć strachu Jacka ani innego rodzica.
- Nie rozumiesz… - zaczął Jack, ale zamilkł, kiedy ta przeniosła na niego zachmurzony wzrok. - I nie zrozumiesz. Dobra, rozumiem. Zanim przejdziemy do sedna naszego spotkania, chcę wiedzieć jedno. - Poczekał, aż Mercy podniesie na niego wzrok, dopiero wtedy zapytał. - Wiesz coś o tej wojnie?
Mercy wzruszyła ramionami, znów odwracając wzrok.
- Wojna, jak każda inna. Walka, ofiary, krew i rozpacz. To kanon każdej wojny, od stuleci.
- Nie o to mi chodzi. Czy miałaś jakąś… wizję?
Kobieta powoli splotła dłonie, które położyła na stole i spojrzała na niego, przekrzywiając lekko głowę.
- Co masz na myśli? - spytała cicho.
Jack przełknął ślinę, zaniepokojony jej nagłym spokojem.
- Wizję tego, jak będzie wyglądała ta wojna…
- Mówiłam ci. Wojna, jak każda inna - powtórzyła, nie odrywając od niego niezwykłych oczu.
- No tak. Ale czy nie widziałaś tego, czy ktoś w końcu położy kres tej całej wojnie? Czy możemy liczyć na czyjąś pomoc?
On także nie odrywał wzrok od jej twarzy, dlatego od razu zauważył jak pobladła i szybko odwróciła wzrok.
- Widziałaś coś? - spytał znowu, a ona nie od razu odpowiedziała.
- Nie, nic szczególnego - odparła. Spróbowała się opanować, ale z trudem jej się to udawało. - Dobrze, więc gdy już zadałeś swoje pytania, mogę ci powiedzieć, a właściwie przekazać powód tego spotkania.
Obserwował, jak powoli odpina guziki czarnego płaszcza i wkłada rękę pod materiał, żeby po chwili wyciągnąć spod niego przedmiot na łańcuszku. Kiedy Mercy zawiesiła rzecz na palcu wskazującym, Jack przejechał wzrokiem po złotym łańcuszku, dochodząc do okrągłego medalika wielkości niemowlęcej rączki, z czerwonym diamentem po środku, w którym wyryte były jakieś słowa pisane nieznanym przez niego językiem.
Wpatrywał się w niego urzeczony, dopóki nie otrząsnęło go ciche chrząknięcie jego towarzyszki. Wtedy dopiero spojrzał w jej oczy, które nie były już teraz tak spokojne, jak wcześniej.
Oczywiście, były stalowe, jak zawsze, ale znał ją na tyle, że gdzieś głęboko w nich dostrzegł strach. Nie wiedział tylko, czego mogła się bać Mercedes Johnson, jedna z najpotężniejszych mieszańców w świecie paranormalnym.
Mercy przytłoczona przenikliwym spojrzeniem Jacka, skupiła oczy na medaliku i pokiwała nim niecierpliwie, czekając, aż ten go weźmie, i będzie mogła w końcu wrócić do domu.
Ten jednak nie dawał się zbyć tak szybko.
- Co to jest? - zapytał.
- Nie widać? Medalion - niemal warknęła, ale szybko się opanowała, nie chcąc, żeby pomyślał, że coś ją gnębi.
- Na co mi on?
Mógłby przestać zadawać tyle pytań, westchnęła w myślach, ale odpowiedziała ze spokojem.
- Nie jest dla ciebie. - Znowu pokiwała w jego stronę cennym przedmiotem, ale mężczyzna nie wydawał się chcieć go brać w ręce. Westchnęła zniecierpliwiona.
- Weź go.
- Skoro nie jest dla mnie, to po co mam go brać? - spytał z irytacją, a Mercy nagle miała ochotę przywalić mu w łeb, tak jak dawniej.
- Po prostu go, do cholery jasnej, weź! - wycedziła przez zaciśnięte zęby, ale Jack nie dawał za wygraną.
- Po co?
Mercedes powstrzymała krzyk wściekłości i schowała rękę z medalionem pod stołem.
- Jesteś taki dziecinny - powiedziała z westchnieniem, a on wzruszył ramionami.
- Taka moja natura.
Kobieta wyciągnęła spod stołu rękę z medalikiem i ponownie pokiwała nim zachęcająco.
- Chcesz go czy nie?
- Po co mi? - spytał znowu, a w Mercy zawrzała krew.
- Dobra, jeśli go nie chcesz, to nie - powiedziała ze złością i zamierzała schować medalion do kieszeni, ale zatrzymał ją poddający się głos Jacka.
- Zawsze musisz wygrać. No dobra. Dla kogo ten medalik? - spytał, zabierając delikatnie z jej ręki przedmiot, jakby był z najdelikatniejszej porcelany.
- Dla Catherine. Musisz dać ten medalion Catherine.
Jack spojrzał na nią niezwykle zdziwiony.
- Dla Cat?
- Tak, musisz jej to dać. To ważne. Ona może być jedną z Wybranych - dodała na jego pytający wzrok. Od razu przestał się marszczyć i spojrzał z zafascynowaniem na medalion w jego ręce.
- Więc to jest… to jest ten medalion…?
- Tak - odparła, wykręcając pod stołem palce. Zaczynała się powoli denerwować. Chciała już wrócić do domu, stworzyć wokół siebie barierę nicości i wyciszyć się na kolejny tydzień. Ale powstrzymywała ją ta pieprzona ciekawość Jacka.
- Skąd masz ten medalik? - Spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ta nie patrzyła mu w oczy.
- Po prostu mam. Nie musisz wszystkiego wiedzieć.
Mercy znowu położyła ręce na stole i zaczęła się w nie intensywnie wpatrywać, nie zwracając uwagi na uważny wzrok Jacka.
- Ostatni raz cię proszę. Powiedz mi co wiesz o tej wojnie - poprosił cicho, nachylając się w jej stronę, lecz Mercy zamiast odpowiedzieć, zamknęła tylko oczy. Nie miała ochoty opowiadać o tym, co widziała każdego dnia po przebudzeniu. Nie chciała mówić mu o tym, co słyszała, wychodząc na spacer czy próbując zasnąć. To byłoby dla niego za wiele.
Zacisnęła mocniej powieki, kiedy zobaczyła obraz doszczętnie spalonego lasu i miliony wybitych zwierząt i ludzi wokół. Spróbowała zacisnąć jeszcze mocniej powieki, a wtedy obraz zniknął, a usłyszała krzyki bólu, ludzi wołających o pomoc i poczuła tak dobrze sobie znany zapach krwi i dymu.
Jęknęła cicho, zasłaniając ramionami twarz przed zaniepokojonym spojrzeniem jej przyjaciela i przykładając rękę do czoła, wyszeptała do siebie zaklęcie uzdrowienia. Zawsze w tej sytuacji pomagało.
- Co widziałaś, Mer? - zapytał zaniepokojony szatyn, używając zapomnianego przez nią przezwiska.
- Nic, Jack - wymamrotała cicho i nie była pewna czy to usłyszał, ale podniosła głowę i dodała głośniej. - Muszę już iść. Daj to Cat przed rozpoczęciem roku, bardzo cię proszę. To ważne. Jeśli to ona jest Wybranką, jej Kapłanka wszystko jej wyjaśni.
Wstała szybko i zamierzała już wyjść z otaczającej ich bariery, ale wtedy Jack po raz pierwszy dotknął ją od kilkudziesięciu lat, łapiąc mocno za ramię, co spowodowało jej nagłe zamroczenie. Wszystko zniknęło jej sprzed oczu, pozostawiając ciemność, a w uszach zaszumiało. Dobrze znała ten stan. Zaraz miała mieć wizję. Po chwili przestała nawet myśleć, a Jack mógł tylko się w nią wpatrywać bez słowa.
Mercy nie miała żadnego zmysłu, ale niewiadomo dlaczego i skąd widziała to coś.
Ogień. Panoszył się wszędzie, niszcząc wszystko, co stało na jego drodze. Pojawiał się tak szybko, że ludzie, którzy stali na polanie, w ostatniej chwili usuwali się spod jego morderczych strzał. Kiedy płomienie dotarły do wysokich drzew, w kilka sekund ogień dosłownie pożarł połowę lasu. Wszędzie dało się zobaczyć uciekających ludzi, ale jedna nieliczna grupka została. Najbliżej płomieni stał ciemnowłosy chłopak, wykrzykując coś z wściekłością na twarzy, kilka metrów za nim brązowowłosa zapłakana dziewczyna wyrywała się z uścisku blondyna, który powstrzymywał ją od rzucenia się w ogień, a obok nich wysoki mężczyzna wpatrywał się ze smutkiem w punkt za granicą ognia. Patrzyli na młodą ciemnowłosą dziewczynę, która odgrodzona była od nich płomieniami sunącymi obok niej, nawet jej nie dotykając, jak gdyby stworzyła wokół siebie jakąś niewidzialną barierę. Stała niewzruszenie, z zamkniętymi oczami i wyciągniętymi przed sobą dłońmi, mówiąc coś do siebie, a po jej twarzy lały się nieprzerywalnie łzy, pozostawiając smugi na jej ubrudzonej dymem twarzy. W pewnej chwili podniosła powieki, pokazując srebrzyste oczy i opuściła ręce, patrząc z nikłą satysfakcją na ogień wokół niej. Widząc, że płomienie nie opadły, wzięła głęboki wdech i rzucając ostatnie spojrzenie na grupkę po drugiej stronie ognia, ruszyła biegiem w przeciwną stronę.
Mercy uwolniła się od transu z cichym krzykiem i musiała przytrzymać się Jacka, żeby nie upaść. Ten zadawał jej pytania gorączkowym głosem, ale nie usłyszała żadnego z nich, ponieważ nie powrócił jej jeszcze zmysł słuchu. Oddychała głęboko, jakby przebiegła przynajmniej milę, a gdy jej oddech choć trochę się uspokoił, natychmiast się wyprostowała i spojrzała na przyjaciela.
- Co widziałaś? - spytał, potrząsając nią lekko. - Mercy? Co widziałaś?!
- Cat jest Wybranką - szepnęła, a gdy nie dosłyszał, krzyknęła: - Musisz jej dać ten medalion, Jack! Catherine Jones jest Wybranką Ognia - dodała zachrypniętym głosem.
ROZDZIAŁ 1
- Cat!
Słysząc swoje imię, odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą korytarzem w moją stronę znajomą brązowowłosą dziewczynę. Kiedy cała zasapana stanęła obok mnie, spojrzałam na nią zaskoczona.
- Co się stało? - zapytałam, a ona po krótkiej chwili podniosła na mnie wzrok.
- Słyszałaś najnowsze informacje? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nadal ledwo łapiąc oddech. Zanim odpowiedziałam, objęłam wzrokiem jej sylwetkę i niemal uśmiechnęłam się, widząc nierówno zapiętą beżową koszulę i pogniecioną w kilku miejscach spódnicę do kolan. Cała nierozgarnięta ona.
- Jakie informacje?
- Nie słyszałaś?! - krzyknęła tak głośno, że aż się skrzywiłam.
- Ciszej - syknęłam, rozglądając się z niepokojem po wielkim holu szkolnym, gdzie stałyśmy.
W tej chwili w salach na piętrze, czyli dokładnie nad nami, odbywały się lekcje czwarto- i piątoklasistów, którzy rozpoczęcie roku mieli zawsze dzień wcześniej, czyli 31 sierpnia, ponieważ - jak podawała dyrekcja - w jeden dzień ponad 500 osób nie zmieściłoby się w jednej, tak małej, szkole.
Śmieszne, wiem, ale ja za 2 lata też tak będę miała. Dzisiaj rozpoczynałam dopiero 2 rok nauki w tej szkole.
Spojrzałam z powrotem na dziewczynę. - Dobrze wiesz, że nie interesuję się plotkami, Liz.
Liz zwana też Lizzie, to jej pełne imię, wyprostowała się i popatrzyła na mnie sceptycznie. - Nie żartuj sobie. Od plotek się żyje, kochanie. - Mówiąc to, odgarnęła brązową grzywę z twarzy, ukazując duże czekoladowe oczy.
Lizzie Baker, dziewiętnastoletnia wariatka, a jednocześnie jedna z moich najlepszych przyjaciółek, była czasami uosobieniem nadpobudliwego człowieka, ale przeważnie wrażliwą, pomocną, rzadziej wredną, kobietą. Kochałam ją między innymi za jej lekkie podejście do życia, którego jej szczerze zazdrościłam. Miała też wielki optymizm do życia, czasem aż za wielki. A, i jeszcze uwielbiała plotki, nawet te dotyczące jej. Ja ich nie znosiłam.
- Ty z nich żyjesz, nie ja - powiedziałam i ruszyłam w kierunku pobliskiego korytarza, a Lizzie ruszyła za mną.
- No ale nie chcesz wiedzieć co się dzieje? - zapytała, zrównując ze mną krok.
- Szczerze? Nie. - Zatrzymałam się na rozdrożu korytarza, próbując przypomnieć sobie plan tego ogromnego budynku.
- To akurat będziesz chciała usłyszeć - upierała się Liz, a ja w końcu skręciłam w prawo.
- Nie chcę słyszeć żadnych plotek, zwłaszcza jak są one na mój temat. - Gdy nic nie odpowiedziała, stanęłam wzdychając, a stukot moich obcasów odbił się echem po kamiennych ścianach ciemnego korytarza. - Co, znowu przespałam się z nauczycielem? Albo może coś ukradłam, pocałowałam zajętego chłopaka, słucham?
Tak, miałam wiele takich historii i kłopotów z powodu takiego rodzaju plotek. Plotka o przespaniu się z nauczycielem już istniała, ale nie była prawdziwa. Nigdy nie byłam zainteresowana żadnym z nauczycieli, nie wspominając o tym, że nie znosiłam nauczyciela zaklęć, z którym rzekomo miałam romans. Ale jeśli ludziom się nudzi, to wymyślą wszystko.
Lizzie pokręciła powoli głową, robiąc niewyraźną minę. Ponieważ cały czas trzymałam rękę na medaliku, wiszącym na mojej szyi, ścisnęłam go mocno i wzięłam głębszy oddech. Czułam, że szykowało się coś gorszego.
- Wyduś to z siebie.
- Eric jednak wraca do szkoły.
Moje ciało gwałtownie zesztywniało, a oczy niebezpiecznie się zmrużyły.
- Jak to możliwe? - warknęłam.
- Wiedziałam, że to cię zainteresuje! - zawołała radośnie Lizzie. Przymknęłam na chwilę powieki i potarłam nasadę nosa.
- Sądzę, że to nie jest powód do radości, Lizzie - mruknęłam.
Eric był moim wrogiem od pierwszego dnia szkoły. Wprawdzie zaczęło się od błahostki, bo była to kłótnia o pokój (zachowywaliśmy się wtedy jak przedszkolaki, mimo posiadania pełnoletniości), lecz później było jeszcze gorzej. Złośliwe żarty, zastraszenie, walka magią… Za to ostatnie obydwoje zostaliśmy ukarani miesięczną pracą społeczną, czyli sprzątaniem razem w szkole, co skończyło się wydaleniem Dallasa ze River School, bo użył na mnie jakiejś zakazanej dla pierwszorocznych magii, przez którą byłam tydzień nieprzytomna. A teraz okazuje się, że on wraca.
- Jak to możliwe?! - powtórzyłam przez zaciśnięte zęby.
- Podobno jego dziadek się w to wmieszał. - Spojrzała na mnie porozumiewawczo, a mi opadły ramiona ze zrezygnowania.
Rodzina Dallasów była jednym z najbogatszych magicznych klanów Nowego Jorku. A jeśli najbogatszym, to i z wielką władzą.
Temu już nic nie dało się zaradzić, nawet dyrektorka, która wydawała się lubić mnie o wiele bardziej niż Erica.
- Już się nie mogę doczekać naszego spotkania - sarknęłam, a Liz spojrzała na mnie wesoło.
- Ja też! - Po chwili jej oczy zaszły lekką mgłą, co oznaczało, że się zamyśliła. - Zawsze mi się wydawało, że ta wasza nienawiść to w rzeczywistości ukryta namiętna miłość.
- Bardzo śmieszne. - Ruszyłam do przodu, nawet się na nią nie oglądając. Usłyszałam, jak spieszy za mną.
- Oj, no wiesz przecież, że żartuję, Cat. - Wsunęła swoje ramię pod moje i przytuliła się do niego.
- A ty wiesz, że nie lubię takich żartów - odparłam.
- Przepraszam, już więcej tak nie zażartuję. Wybaczysz mi, Cattie? - zapytała słodko, a ja chcąc się zaśmiać, przybrałam szybko obojętną minę.
- Prędzej psu bym wybaczyła, niż tobie - rzekłam. Zanim zdążyłam chociażby mrugnąć przede mną stał już brązowy labrador.
Wspominałam, że Lizzie jest zmiennokształtną? Potrafiła przybrać postać każdego zwierzęcia, ale tylko wtedy, gdy je wcześniej widziała. W tej chwili była kopią swojego psa, który mieszkał z jej rodzicami.
Liz-pies położyła łapy na mojej czarnej spódniczce i zaczęła napastliwie lizać mnie po twarzy i szyi, aż nie mogłam złapać tchu.
- Przestań, Lizzie. Już wystarczy, wybaczam ci. Liz! - Gdy lizanie nie ustawało trzepnęłam ją otwartą dłonią po łbie. Sekundę później stała przede mną z powrotem w ludzkiej postaci, masując się po głowie.
- To bolało - jęknęła teatralnie, a ja uśmiechnęłam się pierwszy raz tego dnia.
- Zasłużyłaś. - Wznowiłam drogę, ciągnąc za sobą marudzącą przyjaciółkę. - Chodź, marudo.
Po chwili dotarłyśmy do odpowiedniej sali i dołączyłyśmy do reszty klasy czekającej na nauczycielkę, która miała oficjalnie rozpocząć nowy rok szkolny w River School.
***
River School była drugą z najlepszych szkół paranormalnych w Nowym Jorku, zaraz po Akademii Whippley'a. Przyjmowała w swoje progi wszystkie paranormalne istoty żyjące na ziemi. W większości uczniami tej szkoły byli czarodzieje, zmiennokształtni, czytający w myślach, a rzadziej znajdywały się wampiry, elfy i osoby z innymi darami lub też mieszańce. Nauka w naszej szkole trwała pięć lat, a osoby zaczynające w niej edukację musiały mieć po 18 lat.
Nikt w całym świecie nie wiedział o istnieniu takich szkół, jak ta, z oczywistych powodów.
Od dawna wiadomo, że ludzie nie wierzyli w żadne nadprzyrodzone rzeczy ani istoty. Było to dla nich niemożliwe, że fantastyczne postacie książkowe czy filmowe są prawdziwe. A my nie chcieliśmy zmieniać ich przekonań, bo wybuchłaby wtedy wielka panika.
Jednak oprócz zwykłych zasad, rzadko ukrywaliśmy się w świecie. Normalnie mieszkaliśmy w Nowym Jorku, a szkoła ukryta była za specjalną osłoną, którą widzieliśmy tylko my, nadprzyrodzeni, a ludzie mogli patrzeć na wysypisko śmieci.
Wróżki, elfy i inne istoty dziwnie wyglądające, pokazywały się wyłącznie nocą, zaś reszta mogła wychodzić na ulice, kiedy chciała. No chyba, że ktoś był na takim poziomie nauki, że umiał utworzyć wokół siebie pole niewidzialności albo był na tyle sprytny, by jakoś ukryć swoje dodatki do wyglądu.
Wracając do River School, szkoła była umieszczona w potężnym budynku, przypominającym uniwersytet, tylko, że jeszcze większy. Miała około tysiąca sal, choć inni twierdzili, że więcej, w tym podzielona była na 5 osobnych skrzydeł, gdzie w każdym było mniej więcej 100 pokoi dla uczniów każdego roku. Często bywało tak, że i tak większość spała gdzie indziej, ale tradycja trwała od kilkuset lat i nikt nie miał zamiaru jej przerywać. Każdy rok miał swoich dwóch opiekunów, którzy mieli swoje pokoje w odpowiednich skrzydłach i do tego jedną sprzątaczkę (oczywiście obdarzoną wspaniałą sprawnością i szybkością) oraz salę zabaw, gdzie odbywały się różne uroczystości. Szkoła posiadała również ogromny ogród na tyłach budynku, gdzie było jeszcze więcej atrakcji, między innymi jezioro oddalone o kilometr, kilkuhektarowy las i wiele innych. Zaś od frontu szkoły był duży dziedziniec, gdzie, co roku pierwszego września było mnóstwo uczniów i dało się zobaczyć wiele znajomych twarzy.
Dokładnie po środku dziedzińca stała fontanna w postaci posągu Mallory River, która żyła ponad pięćset lat temu i była założycielką szkoły wraz ze swoim mężem Ghartem Whipple'yem, który po kilkunastu latach małżeństwa zmienił się z sympatycznego mężczyzny w okrutnego i władczego drania, który rzucił urok szybkiej śmierci na swoją żonę i założył własną szkołę, która cieszyła się teraz wielką popularnością, i z którą właśnie konkurowała nasza. Mallory zmarła kilka miesięcy po jego odejściu, lecz pozostawiła szkołę w rękach swojej wnuczki, Alice, a potem szkoła była przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Każdy, kto uczęszczał na pierwszym roku w lekcjach historii, znał tę historię.
Lizzie jednak nie miała tego samego szczęścia, co ja, dlatego co jakiś czas zadawała mi to głupie pytanie, tak jak teraz:
- Kogo to posąg, bo cały czas zapominam? - Zaciskając rękę na pasku od torby, wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w postać zdobiącą dziedziniec. Wokół nas stało i przepychało się wiele uczniów; jedni stali osobno, inni w parze rozmawiali, a jeszcze inni stali w grupkach i śmiali się, jak to uczniowie.
- Założycielki naszej szkoły, ośle. - Westchnęłam głośno, ale po chwili pisnęłam, gdyż uszczypnęła mnie w ramię.
- Hej!
- Nie mów do mnie „ośle”.
- Inaczej cię nie można określić.
- Nie bądź taka mądra, wcale… O, widzę Agnes! - krzyknęła nagle.
- Gdzie? - spytałam, rozglądając się wkoło.
- Tam. Angie! Angie! - Spojrzałam we wskazanym przez nią kierunku, ale dalej nie widziałam naszej przyjaciółki. Po chwili jednak zauważyłam rudą, prawie pomarańczową czuprynę, która niewątpliwie należała do Agnes.
Rudowłosa, gdy zorientowała się, że jest wołana, odwróciła głowę od dziewczyny, z którą rozmawiała i spoglądając w naszym kierunku, uśmiechnęła się szeroko. Powiedziała coś do towarzyszki i ruszyła do nas przez tłum, przyciągając uwagę wielu chłopaków, którzy oglądali się za nią. Widząc to, przewróciłam oczami i odwróciłam ostentacyjnie głowę.
No cóż, Agnes była śliczna, temu nie dało się zaprzeczyć; wysoka, rudowłosa i niebieskooka. Niejedna dziewczyna zazdrościła jej wyglądu, ale i sposobu bycia. Lecz chłopakom było tylko jedno w głowie. Oglądali się za nią wyłącznie z pożądania, jak każdy facet. Gdy tylko widzi jakąś ładną pannę, to od razu włącza się u niego jakiś impuls, by się odwrócić, a u niektórych nawet, żeby zagadać i się umówić. Na jedną noc.
Ale Agnes to w ogóle nie przeszkadzało. Do tego sama z nimi flirtowała. A dzisiaj na przykład ubrała czarną mini, białe podkolanówki i białą koszulę z dwoma rozpiętymi prowokacyjnie guzikami, co na facetów działało jak magnez. Cała emanowała seksem, ruda zołza.
Mimo tego i tak ją kochałam. Bo może z wyglądu wydawała się wredna i złośliwa, ale tak naprawdę była inteligentna i wrażliwa, a czasami słodka do bólu. Była ode mnie i Liz starsza o rok, lecz we trójkę czułyśmy się jak siostry i zawsze doskonale się rozumiałyśmy, pomijając błahe kłótnie, jak to bywa w rodzeństwie. Od kilku lat szukała sobie odpowiedniego chłopaka, bo dotychczasowym chodziło tylko o jedno. Podziwiałam ją za to, że mimo tych porażek miłosnych nadal szukała miłości, nawet, jeśli oznaczało to kolejne nieprzespane noce i depresję. Miała nadzieję, że flirtując z kim popadnie w końcu znajdzie kogoś wartego zainteresowania. Według mnie ten sposób był do bani. Ja uważałam, że jeśli jest mi pisana miłość, to sama do mnie przyjdzie. Po co mam latać za mężczyznami i tylko niszczyć sobie życie?
- Czemu za mną się tak nie oglądają, co, Cat? Jestem brudna, a może źle się ubrałam? - Głos Lizzie wyrwał mnie z zamyślenia, i gdy na nią spojrzałam, zobaczyłam, jak obraca się wokół własnej osi próbując dostrzec jakąś wadę na swoim odzieniu.
- Wyglądasz świetnie - odparłam, biegnąc wzrokiem po twarzach na dziedzińcu, rozpoznając kolejne znajome twarze i witając je uśmiechem.
- To o co chodzi? - spytała.
- Jesteś zajęta - przypomniałam jej, a ona wywróciła oczami.
- No i co z tego?
- Domyślam się, że nikt nie chce narażać się czwartoklasiście - odparłam.
- A piątoklasiści? - Podniosła sceptycznie brew.
Wzruszyłam ramionami.
- Ethana zapytaj.
Ethan był chłopakiem Liz od trzech lat, ale znali się praktycznie od dzieciństwa, lecz dopiero w liceum się zeszli. Wiedziałam, że Lizzie była zakochana w Ethanie już od podstawówki, ale odważyła mu się to wyznać dopiero wtedy, gdy, jak sama powiedziała, dojrzała emocjonalnie do tego, by albo wejść w poważny związek, albo ponieść porażkę i odejść z podniesioną głową. Tymczasem okazało się, że Ethan też od jakiegoś czasu miał ją na oku, ale po prostu nie miał odwagi do niej zagadać. Typowa para z filmu romantycznego, nie ma co.
Po części wiedziałam czemu nikt nie próbował flirtować z Lizzie. Nie to, że nie była ładna, bo była, a nawet bardzo, ale chyba chodziło o to, że Ethan był powszechnie lubianym i szanowanym uczniem w szkole. Podejrzewałam, że nikt nie chciał mieć z nim na pieńku. Z drugiej strony mógł być to jego przyjaciel, Will, który z wyglądu był groźnym chłopakiem, zresztą z charakteru też, ale większość nie próbowała się o tym osobiście przekonywać, bo chyba się go bała. Ja nie widziałam w nim niczego strasznego. Przeważnie.
- Hej, dziewczyny! - Poczułam na barkach ciepłe ramię Agnes, która objęła mnie i Lizzie, i przytuliła mocno do siebie. - Tęskniłam za wami przez te ostatnie tygodnie!
Spojrzałam wymownie na Lizzie, a ta uniosła niewinnie brwi.
- To nie moja wina, że twoja babcia przetrzymywała nas u siebie przez prawie miesiąc!
Odsuwając się od Agnes, pokręciłam lekko głową.
- To jest twoja wina, bo gdybyś nie uganiała się za tym wiejskim chłopakiem, zajęta dziewczyno, byłybyśmy w domu już po tygodniu. A moja babcia nas wcale nie przetrzymywała.
- Dalej umawiasz się na boku, Liz? - spytała rozbawiona Ag.
- Nie umawiam się na boku, po prostu…
- Chcesz się dowartościować? - wtrąciłam.
- Tak, ale ja przynajmniej nie chcę zostać starą panną - prychnęła Lizzie, patrząc na mnie wilkiem.
- Wcale nie chcę zostać starą panną, po prostu…
- Szukasz tego jedynego? - podpowiedziała złośliwie szatynka, a ja pokazałam jej język.
Agnes oparła dłonie o biodra i spojrzała na nas, kręcąc głową z uśmiechem.
- Tak, właśnie za tym tęskniłam. Za dziecinną Lizzie i wiecznie docinającą Cat.
- My też za tobą tęskniłyśmy, zołzo - powiedziałyśmy równocześnie z Liz, a po chwili wszystkie trzy wybuchłyśmy śmiechem.
Po krótkiej chwili, zaczęłyśmy rozglądać się po dziedzińcu i szukać kolejnych znajomych, przy akompaniamencie komentującej wszystkich i wszystko Liz.
- Czy to nie Evelyn Fry? O boże, widziałyście co ona ma na głowie? Tylko mi nie mówcie, że znowu pomyliła zaklęcie suszenia ze zmienianiem rzeczy w zwierzęta. A Edison wcale nie lepsza. Proszę, Cat, tylko nie każ mi siedzieć obok niej na historii. To coś, co wygląda jak pieprzyk na jej twarzy, bardzo mnie przeraża.
Szturchnęłam ją łokciem w brzuch, z trudem powstrzymując śmiech.
- Przestań. Nie śmiej się z ich… oryginalnego wyglądu.
Agnes słysząc to, zachichotała, ale zaraz spoważniała, wzdychając głęboko.
- Coś się stało? - zapytałam, lecz pokręciła tylko głową i znowu zaczęła przeszukiwać wzrokiem tłum.
- Czemu tu, do cholery, nie ma Ethana? Albo Willa lub Matta?
- Bo mają lekcje? - zasugerowałam, a ona przeszyła mnie ciemnymi oczami.
- Nie zaczynaj - ostrzegła. - Nigdy nie twierdziłam, że mam dobrą pamięć.
Z trudem powstrzymywałam uśmiech.
- Ale plan lekcji swojego chłopaka mogłabyś pamiętać.
- Nawet swojego nie pamiętam, a co dopiero jego - mruknęła, a ja poklepałam ją pocieszająco po ramieniu.
- Starość nie radość.
- Spadaj.
- Coś ty taka rozdrażniona?
- Bo znowu zaczyna się szkoła. Bo muszę chodzić do szkoły. Bo świat mnie nie rozumie. Bo…
Zasłoniłam jej usta dłonią.
- Jeszcze nie zobaczyłaś Willa i już zaczynasz marudzić? - Podniosłam brew i po chwili zabrałam rękę z jej ust.
- Później nie będę mogła marudzić, bo Will zacznie mnie drażnić i będę go tylko wyklinała.
- Nie wiem które z was jest gorsze - ty czy on?
- Zdecydowanie on - rzekła stanowczo Lizzie, a za nią znowu pojawiła się Agnes i objęła ją ramionami.
- Zdecydowanie ty, słońce - zaprzeczyła rudowłosa, a Liz spojrzała na nią z wyrzutem.
- I ty przeciwko mnie, Brutusie?
- Nie, po prostu stwierdzam oczywisty fakt. Will, jeśli nie musi, to w ogóle się nie odzywa i nikomu nie zawadza. Zaś ty, jakby na złość, zawsze go zaczepiasz i drażnisz.
- Biedny Willie, zła Lizzie - marudziła pod nosem Liz. Angie pocałowała ją w policzek.
- Nie denerwuj się, słońce, bo ci się zmarszczki porobią.
Lizzie wywróciła oczami, ale na jej usta wpłynął lekki uśmiech.
- Jesteście okropne, ale i tak was kocham. - Wyciągnęła ramiona, żebym się w nią wtuliła, ale ja wpatrywałam się w punkt na lewo, wykrzywiając gniewnie wargi.
Lizzie i Agnes podążyły za moim wzrokiem i zauważyły, na kogo patrzę.
Gdzieś dziesięć metrów w naszą stronę szedł średniego wzrostu, szczupłej postury, ciemnowłosy młody mężczyzna ze wzrokiem utkwionym w naszej trójce.
Eric.
- Wiedziałam, że dzisiaj sobie nie odpuści - rzekła Lizzie, a ja potrząsnęłam głową.
- Nie zwracajcie na niego uwagi.
Kilkanaście sekund później Eric już przy nas stał.
- Cześć, dziewczyny.
Liz i Agnes mruknęła coś pod nosami, ale ja się nie odzywałam, udając, że przyglądam się swojemu medalionowi.
- Nie przywitasz się ze starym wrogiem, Cat? - spytał Eric, przyglądając mi się uważnie.
- Cześć - powiedziałam obojętnie nie odrywając wzrok od medaliku, a on parsknął cicho.
- No cóż, miło jest znowu cię zobaczyć.
- Nie mogę powiedzieć tego samego.
Eric patrzył na mnie przez chwilę.
- Chciałem być miły.
- Jasne. - Prychnęłam i odwróciłam się do niego plecami, mając nadzieję, że zniechęcony odejdzie, lecz po chwili poczułam jego oddech na moim karku.
Usłyszałam jego głos przy uchu:
- Nie bądź taka odważna. Bo wtedy na korytarzu nie byłaś. - Mówił o tym, jak zaatakował mnie tą dziwną magią.
- Grozisz mi? - odszepnęłam wściekle, odwracając się do niego. On uśmiechnął się tylko i powolnym krokiem odszedł, po drodze witając się ze znajomymi.
Stałam tam i patrzyłam za nim, zaciskając pięści w bezsilnej złości, gdy poczułam na przedramieniu czyjąś rękę.
- Nie przejmuj się tym idiotą, Cat. - To była Agnes. - Drugi raz nie odważy się ciebie zaatakować.
- Nie byłabym tego taka pewna. Nawet gdyby mnie zamordował, jego dziadek i tak załatwiłby mu tutaj miejsce, bez względu na wszystko. - Westchnęłam ciężko i znowu przypatrzyłam się swojemu skarbowi na szyi.
Czerwony kamień osadzony po środku złotego metalu błyszczał w ostatnich promieniach letniego słońca, a wyryte w nim jakieś czarne delikatne napisy zachęcały do przeczytania, co zrobiłabym od razu po dostaniu go od wujka, gdybym znała ten dziwny język. Gdy poprosiłam wujka, żeby mi wytłumaczył, co to znaczy, sam powiedział, że też nie zna tego języka.
Kiedy zobaczyłam ten medalik po raz pierwszy, pomyślałam, że jest śliczny. Kiedy Jack wyciągnął go z szarego worka, czerwony diament mienił się pięknie pod wpływem słońca, a gdy wzięłam medalion w swoje ręce, kamień zabłysnął, a wokół niego zaczęły pojawiać się jakieś dziwne napisy, które po chwili zniknęły. Nie wiedziałam, co się wtedy stało, a na to pytanie, Jack odpowiedział, że dowiem się w swoim czasie. Dziękuję, wujku, za tę wielce zadowalającą odpowiedź.
Powiedział jeszcze, że ten medalion jest niezwykły, tak samo jak ja, i że za niedługo się do mnie odezwie. Medalion, nie on. To było dziwne. Dobra, żyłam w paranormalnym świecie, sama byłam nadprzyrodzona, bo byłam czarodziejką, ale nigdy nie widziałam, by rzeczy gadały. Jeśli się je zaczaruje, to coś tam powiedzą, lecz to i tak tylko niektóre. Zastanawiałam się, po co ktoś miał zaczarować ten medalik, żeby do mnie przemówił i co miał mi powiedzieć.
Niestety, jak medalion nie odezwał się pierwszego dnia, kiedy go dostałam, tak nie odezwał się do dzisiaj, czyli jak na razie tydzień. Jakoś się tym zbytnio nie martwiłam, bardziej cieszyłam się ze swojego pięknego prezentu.
Znowu westchnęłam i przywołałam na wargi wesoły uśmiech, odwracając się do dziewczyn. Zauważyłam też, że wokół nas tłum się trochę przerzedził, co przyjęłam z radością, bo można było swobodniej oddychać.
- A jak tobie minął ostatni miesiąc? - zwróciłam się do Agnes, lecz odpowiedziała mi Lizzie.
- Przecież doskonale wiesz jak. Spędziłyśmy go przecież u twojej babci.
Wzniosłam oczy do nieba, prosząc Boga, jeśli w ogóle istniał, o cierpliwość do tej istoty, która jakimś cudem była moją kuzynką - nie wspominałam? Nasze matki są siostrami - i patrząc przelotnie na szeroko uśmiechniętą Agnes, spojrzałam na Lizzie.
- Czy ktoś ciebie o to pytał? - Uśmiechnęłam się słodko, a Liz popatrzyła na mnie, jakbym urwała się z choinki.
- Zapytałaś się, jak minął mi ostatni miesiąc.
Powstrzymałam się od walnięcia się dłonią w czoło.
- Nie ciebie, ośle. Zwracałam się do Ag, co byś zauważyła, gdybyś nie szukała wzrokiem nowych chłopaków.
Lizzie zmrużyła groźnie oczy.
- Po pierwsze, nie oglądam się za chłopakami. Po drugie, każdemu może się pomylić. A po trzecie, nie mów do mnie OŚLE! - prawie krzyknęła, marszcząc śmiesznie nos, co miała po ojcu, kiedy się denerwowała. Usta zadrgały mi w uśmiechu, ale go powstrzymałam.
- Nie denerwuj się, oślico - poradziłam, nie zwracając uwagi na śmiejącą się cicho Agnes. Tak zawsze wyglądały nasze sprzeczki z Liz. Ona się denerwowała, ja najczęściej powstrzymywałam się od śmiechu, przez zachowania mojej kuzynki, a Angie śmiała się otwarcie. Tylko biednej Lizzie nigdy nie było do śmiechu, bo często brała wszystko do siebie.
Lizzie warknęła bezsilnie.
- Jesteś wredną kreaturą - rzekła cicho, a ja wzruszyłam bezsilnie ramionami. Nic nie mogłam poradzić na to, jaka jestem, a wcale nie rozpaczałam z powodu tego, że jestem, według Liz, wredna. Lepiej być wredną i umiejącą postawić na swoim niż nieśmiałą i bojącą się wyrazić swoje zdanie.
- I tak mnie kochasz - powiedziałam z uśmiechem, a ona pokiwała niechętnie głową.
- Niestety.
Już miałam coś odpowiedzieć, kiedy usłyszałam z tyłu znajomy głos.
- Znowu się kłócicie?
- Ethan! - pisnęła przeraźliwie Lizzie, i prawie mnie przewracając, rzuciła się na swojego chłopaka. Prawie, że zatoczyłam się na Agnes, która przytrzymała mnie za ramiona, a ja patrzyłam z niedowierzaniem na Liz, która wydawała się zaraz rozpłakać na widok blondyna.
- Co jej jest? - spytałam cicho rudowłosą, a ona wzruszyła ramionami, nadal z uśmiechem na twarzy.
- Może po prostu się stęskniła? - odparła cicho, a ja pokręciłam tylko zdziwiona głową. To nie było podobne do Lizzie. Przez cały ostatni miesiąc ani razu nie wydawała się tęsknić za swoim chłopakiem, ba!, nawet o nim nie wspomniała, a teraz niemal płacze na jego widok? Coś było nie tak i zamierzałam się dowiedzieć, co.
Podczas gdy Lizzie zaczęła bezceremonialnie obcałowywać Ethana, dostrzegłam, że w naszą stronę zbliża się dwóch wysokich chłopaków, jeden jasnowłosy zaś drugi ciemnowłosy. Uśmiechnęłam się, kiedy podeszli do mnie i Agnes, mijając wcześniej z rozbawieniem na twarzach zakochaną parę.
- A im co? - spytał jasnowłosy, przenosząc wzrok z Ethana i Lizzie na mnie i Agnes.
- Nie wiem, Matt. - Westchnęłam radośnie, ciesząc się, że w końcu spotykamy się znowu wszyscy razem. Brakowało mi przyjaciół przez te całe wakacje, chociaż miałam przy sobie Lizzie, a przez jakiś czas nawet Agnes, jednak w szóstkę było weselej. Szczególnie wtedy, kiedy Agnes filozofowała na różne tematy z chłopakami, a Liz kłóciła się zawsze z Willem.
- Po prostu są w sobie zakochani, jak możecie tego nie rozumieć? - odezwała się Agnes, wpatrując się melancholijnie w szczęśliwą parę. - Dla zakochanego nawet jedna godzina bez ukochanej osoby jest udręką.
- A ty skąd możesz to wiedzieć? - spytał Will, patrząc na nią niesamowitymi ciemnozielonymi oczami, a w nich zobaczyłam ledwo dostrzegalną podejrzliwość.
Zadał właściwe pytanie, bo Agnes zarumieniła się lekko i nie patrząc na nikogo, mruknęła coś pod nosem.
- Co powiedziałaś? - spytałam, przybliżając się do przyjaciółki. - Nie dosłyszałam…
- Nic ważnego - wymamrotała.
- Angie…
- Powiedziała, że…
- Zamknij się, Will! - Ponieważ brunet stał obok niej, walnęła go łokciem w brzuch, tak że od razu zamilkł.
- Co jest złego w tym, że… - zaczął obronnym tonem, ale znowu go walnęła, tym razem chyba nawet mocniej.
- Will, przestań! Nie miałeś tego usłyszeć, więc teraz siedź cicho. - Udała, że zauważa kogoś w oddali, i ruszając w tamtą stronę, dodała na odchodnym: - Zaraz wracam.
- Jakby nie wiedziała, że jestem w połowie wampirem… - powiedział Will dość głośno, żebym to dosłyszała. Zachichotałam cicho, na co przeniósł na mnie zielone spojrzenie.
- Nie przejmuj się nią, pewnie zaraz jej przejdzie - rzekłam. Zauważyłam, że Will zjechał spojrzeniem w dół i zatrzymał je na moim medalionie.
- Skąd go masz? - spytał, nieznacznie się przybliżając.
- Dostałam od wujka. Widziałeś go już wcześniej? - Przyjrzałam mu się uważnie, ale on nadal wpatrywał się w mój medalion, jakby go w jakiś sposób hipnotyzował.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że o coś go zapytałam.
- Nie, nie widziałem go wcześniej - powiedział cicho i spojrzał mi w oczy z chłodną ciekawością. Jego zielone oczy zawsze mnie trochę paraliżowały, przez ich piękno, ale nigdy nie straciłam przez nie języka. Nigdy całkowicie.
- A może wiesz, co jest w nim napisane? Znasz ten język? - Podniosłam medalik, tak, żeby mógł spojrzeć na kamień, ale on rzucił tylko na niego okiem i znów spojrzał na mnie.
- Niestety nie wiem.
- A ty, Matt? - zwróciłam się do drugiego chłopaka, który rozglądał się po tłumie. - Wiesz, co tu jest napisane?
- Co…? - Matt spojrzał na mnie nieprzytomnie, a ja opuściłam zrezygnowana ramiona. Taka jest właśnie rozmowa z facetami. Najpierw w ogóle cię nie słuchają, a później dziwią się, dlaczego jesteś obrażona.
- Nic, nic. Możesz znowu odlecieć. - Machnęłam lekceważąco ręką, ale on już się nie odwrócił. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, gdy w końcu Willowi zaczęło się nudzić.
- Gołąbki! - zawołał, a kilka głów wokół nas odwróciło się w naszą stronę, lecz nie zwrócił na nie uwagi. - Hej, gołąbki! Koniec obściskiwania! - Ruszył w ich stronę, a ja zaśmiałam się na myśl o tym, jak zła będzie Lizzie.
- Jak minęły ci wakacje? - spytał Matt, kiedy Will się oddalił. Spojrzałam na niego i, po raz kolejny w tym roku, zachwyciłam się, patrząc w jego miodowe tęczówki. Normalnie czułam się przytłoczona. Nie dość, że Will miał śliczne oczy, to jeszcze Matt miał tęczówki, jak płynne złoto. Ethan też miał cudne oczy, bo błękitne, ale nie mogłam się nim zachwycać, ponieważ Lizzie by mnie zabiła. W gruncie rzeczy nie była to prawda, bo sama zawsze gadała o tym, jaki Ethan jest och i ach, i oczekiwała od nas tego potwierdzenia. Jednak nie chciałam się narażać.
Wracając do pytania…
- Hmm… podsumujmy. Z walniętą Lizzie, jej ciągłymi fochami, walką na lody i popcorn oraz zniszczeniem mi ściany… całkiem dobrze.
To wszystko była prawda. Lizzie zachowywała się przez te wakacje, jak kobieta w ciąży, przez co naprawdę się wystraszyłam, że zostanę przedwcześnie ciocią. Nie żebym nie lubiła dzieci, tylko… to byłoby dziwne, nawet jak na dziewiętnastolatkę. Po prostu nie mogłam sobie wyobrazić jej z wielkim brzuchem.
Walka na lody i popcorn zaczęła się po skończeniu oglądania wyjątkowo nudnego i absurdalnego filmu romantycznego, kiedy Lizzie była tak pobudzona hektolitrami kawy, że zaczęła obrzucać mnie czekoladowymi lodami, na co ja odpowiedziałam lodami truskawkowymi. Gdy słodycz się skończyła, zaczęła się walka na popcorn. Nasz widok po całej walce - bezcenny. Gdy Jenn, młodsza siostra Liz, nas zobaczyła, aż spadła z kanapy, na której siedziała i nie mogła się podnieść z podłogi przez przynajmniej dziesięć minut.
O zniszczeniu ściany trzeba by było dużo opowiadać…
Chłopak zaśmiał się cicho, a mnie zrobiło się ciepło w sercu na ten widok. Mój przyjaciel przez ostatnie miesiące był bardzo przygaszony, ponieważ w kwietniu zamordowano jego matkę. Najgorsze było to, że to on znalazł jej ciało, a ten obraz prześladował go w koszmarach.
Nienawidziłam wojen z całego serca. Powstawały, co kilkadziesiąt lat i za każdym razem zabierały coraz więcej ukochanych osób. Każdy już wiedział, że teraz znów szykowała się wojna, bo od jakiegoś czasu znowu zaczynano mordować istoty z naszego świata. Matka Matta została zamordowana tylko za to, że była w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. To było okrutne.
- A tobie? - spytałam, a on wzruszył tylko ramionami.
- W porządku. Na pewno nie miałem tyle wrażeń co ty. - Posłał mi wesoły uśmiech, ale w jego oczach nadal widziałam żal i smutek, choć próbował ukryć te uczucia pod radością.
Zapadła między nami cisza, którą po chwili przerwał Matt.
- Słyszałaś o tych ostatnich morderstwach? - spytał, a ja wzdrygnęłam się na samą ich myśl.
- Tak. Nie rozumiem, jak można mordować niewinnych ludzi, komu oni zawadzali?
- Nie mam pojęcia, Cat. Najgorsze jest to, że ofiar tej jeszcze nie zaczętej wojny jest coraz więcej. Bo to nie tylko te trzy osoby zostały zamordowane w ostatnim czasie. Moja ciotka pracuje w policji ludzi i wyciągnąłem od niej, że gazeta nie pisze o wszystkim, bo nie chce wywoływać paniki.
- Ilu? - zapytałam, czując gniew, jak i strach.
- Nie chcesz wiedzieć. - Matt odwrócił głowę i spojrzał na coś, czego ja nie widziałam.
- Ale skoro gazeta nie mówi całej prawdy, to…
- Nie wierzcie gazetom - odezwała się Lizzie, która skąd nikąd pojawiła się przy nas. Oprócz rozczochranych włosów, wyglądała tak jak wcześniej. No i tego niebezpiecznego błysku w oku…
- O, Lizzie… Myślałam, że już dzisiaj cię nie zobaczę… - zaczęłam z uśmiechem, ale spiorunowała mnie wzrokiem.
- Nie wkurzaj mnie. Już wystarczająco Will mnie podręczył, mam go już dzisiaj dość.
- Czemu mamy nie wierzyć gazetom? - spytała ją Agnes, która też się nagle pojawiła.
- Skąd ty…? - Matt spojrzał na nią z zaskoczeniem, ale ta machnęła tylko ręką. Ja byłam przyzwyczajona do takiego znikania i pojawiania się, co chwilę.
- Lizzie? - Angie spojrzała wyczekująco na szatynkę.
- Bo piszą w niej same małpy - rzekła po prostu.
- Aha - powiedziałam prawie równocześnie z Agnes, a Matt dodał:
- Ciekawy argument.
- No nie dziwcie się tak! - Oparła ręce na biodrach i zmierzyła nas wszystkich wzrokiem. - Nie myślcie sobie, że nie czytałam tej gazety, a zwłaszcza tego artykułu o morderstwach. - Po chwili zacytowała nam chyba fragment artykułu. - „Ponieważ sytuacja powtarza się praktycznie co sto lat, nie byłoby w tych morderstwach nic niepokojącego”! Jestem ciekawa, która małpa to napisała.
- Lizzie, ja bym denerwowała się bardziej tym, że ten morderca zbliża się do naszej szkoły - mruknęła Agnes, poprawiając kucyka i przygryzła dolną wargę.
- Ja tam nie wierzę Światu Paranormalnemu. Pracują tam same pacany. - Liz zamarła na chwilę, zastanawiając się nad czymś, a po chwili wyrecytowała nam kolejny cytaty z gazety, jak podejrzewałam. - „Jak dowiedzieliśmy się z nieoficjalnego i zaufanego źródła”. Nie pamiętam już o co chodziło, ale… Jak nieoficjalne źródło może być zaufane?! Przecież zawsze wiadomo, że nieoficjalne źródła są NIE zaufane!
Nie mogłam się powstrzymać i walnęłam głową o ramię Agnes, która także wyglądała, jakby chciała walnąć o coś głową.
Lizzie, jak to Lizzie zawsze była przejęta nie tym co trzeba. Nie wypowiedziałam tej myśli na głos, a zaproponowałam byśmy wrócili do szkoły. Trzeba było się rozpakować, a przynajmniej ja z dziewczynami, bo nie wiem czy chłopacy w ogóle muszą się rozpakowywać.
Zawołaliśmy Willa i Ethana, którzy stali kilka metrów dalej, rozmawiając i ruszyliśmy do wielkiego gmachu szkoły, a oni zostali w tyle.
- Specjalnie nauczyłaś się tych fragmentów na pamięć, żeby nam je powtórzyć? - spytał zaciekawiony Matt, ale Lizzie pokręciła przecząco głową.
- Nie trzeba się było tego jakoś długo uczyć. Po prostu słowa tej wrednej małpy tak mnie ugodziły, że zostały mi w pamięci.
- Ty tak na poważnie?
Lizzie posłała mu miażdżące spojrzenie.
- Bardzo. - I przyspieszyła kroku.
- Co wam dzisiaj, do cholery jasnej, baby, jest?! - jęknął głośno Matt, zwracając na siebie uwagę.
Agnes mu coś odpowiedziała, ale nie usłyszałam co, bo nagle poczułam szum w uszach, tak jakbym przyłożyła do ucha muszelkę, a przed oczami zrobiło mi się ciemno. Stanęłam w miejscu i próbowałam przytrzymać się przyjaciółki, ale nie mogłam ruszyć rękoma. Spanikowana chciałam krzyknąć, jęknąć, powiedzieć cokolwiek, lecz nie mogłam wydać z siebie żadnego dźwięku. Powoli traciłam oddech, nie mogłam oddychać. Ten stan trwał zaledwie kilka sekund, ale czułam się tak, jakby to trwało wieczność. Czułam się, jakbym umierała…
Kilkanaście sekund później wszystko powróciło tak szybko, jak zniknęło, a hałas, czucie w ciele i widoczność nasunęło się naraz tak nagle, że zachwiałam się, i byłabym upadła, gdyby nie czyjeś ramiona, które podtrzymały mnie w miejscu.
Oddychałam szybko i płytko, jak po jakimś milowym biegu, zamknęłam oczy, żeby uspokoić wirujące obrazy, a ramiona, które mnie podtrzymywały, ściskałam z całych sił, bojąc się, że znowu stracę w nich czucie.
- Cattie? Cat, co się dzieje?! - Do moich uszu powoli doszedł zaniepokojony głos Agnes, a później ktoś potrząsnął moimi ramionami, ponownie wzbudzając w mojej głowie karuzelę. Zmusiłam powieki do podniesienia i zobaczyłam, że był to Matt, ale odepchnęłam go delikatnie jedną ręką.
- Przestań - szepnęłam. Po chwili zamiast niego, przede mną stały Liz i Angie.
- Co się stało, Cat? Nagle pobladłaś i prawie się przewróciłaś, gdyby nie Will! - Obie przekrzykiwały się, zmartwione i przestraszone. Czy to wyglądało aż tak strasznie?
Bezwiednie dotknęłam swojego medalionu i od razu zabrałam z niego rękę. Był piekielnie gorący! Spojrzałam na swoje palce, które lekko się zaczerwieniły. Cholera, poparzyłam się! Świetnie. Dobrze, że miałam zasłonięty dekolt, bo jeszcze poparzyłabym sobie piersi.
Gdy już byłam pewna, że stanę o własnych nogach, wyprostowałam się powoli w ramionach Willa, który, jak zauważyłam, gdy na niego spojrzałam, nie odrywał wzroku od tego piekielnego medalionu.
- Zaczyna się - szepnął do siebie, a ja spojrzałam na niego zaskoczona.
- Słucham?
Oderwał wzrok od medalika i spojrzał na mnie lekceważąco, wzruszając ramionami.
- Gadam do siebie. Nigdy ci się nie zdarzyło? - Uśmiechnął się lekko, ale ja nie odwzajemniłam tego gestu. Okłamał mnie. Widział już wcześniej ten medalik. Inaczej nie patrzyłby cały czas tak zaciekawiony na mój skarb i teraz nie powiedziałby, że coś się zaczyna. On coś o nim wiedział. Musiałam się dowiedzieć tylko co.
- Cat! - Lizzie pomachała mi ręką przed nosem. Kiedy przeniosłam na nią nieprzytomne spojrzenie, westchnęła zmartwiona. - Musiałaś zasłabnąć. Przydałaby się pielęgniarka, ale dzisiaj jeszcze żadnej nie ma, co jest okropne! A co gdyby ktoś miał zawał serca, co?!
Zmarszczyłam brwi, słysząc tę absurdalną uwagę, ale dałam się jej ciągnąć w jakimś kierunku. Za drugą rękę trzymała mnie Agnes, która wpatrywała się we mnie z troską i coś mówiła, ale jej nie słyszałam. Czułam też na sobie wiele spojrzeń uczniów zgromadzonych na dziedzińcu, ale na nie też nie zwracałam uwagi. Chciałam tylko wiedzieć, co oznaczały słowa Willa.
„Zaczyna się.” Ale co się, do jasnej Anielki, zaczyna?
ROZDZIAŁ 2
- Już ci lepiej? - zapytała mnie Lizzie, kiedy zaprowadziła mnie, razem z Agnes, do mojego pokoju. Wchodząc do niego, przywitałam z ulgą jasnoniebieskie ściany, które zawsze mnie uspokajały.
Podeszłam do łóżka, stojącego pod oknem i padłam na nie z westchnieniem.
- Lepiej - powiedziałam.
Agnes zajęła miejsce w fotelu, który stał w rogu pokoju, a Liz usiadła na biurku obok niej i zaczęła machać nogami w powietrzu, niczym dziecko, podczas, gdy ja wpatrywałam się w sufit, nie mogąc przestać myśleć o słowach Willa.
- Co tam się stało? - usłyszałam cichy głos Lizzie.
- Sama nie wiem - odpowiedziałam jej, podnosząc się wolno i przeciągnęłam się, aż usłyszałam chrupnięcie kości w plecach. Zawroty głowy zaczęły mijać, z czego niezmiernie się cieszyłam. Wcale nie było fajnie, kiedy wszystko wokół ciebie wirowało. - Wydaje mi się, że to przez ten medalion. - Spojrzałam na wspomniany przedmiot i bardzo powoli zbliżyłam do niego palec, lecz dotknięcie go znowu źle się dla mnie skończyło.
Syknęłam i włożyłam zaczerwieniony palec do ust, ssąc go, ale gdy to nie pomagało, wstałam prędko, i ruszyłam do łazienki, która była w każdym pokoju.
- Gdzie idziesz? - spytała Agnes.
- Przemyć palca - odpowiedziałam wymijająco.
- Co znowu zrobiłaś? - Tym razem pytanie zadała Liz.
- Oj no, poparzyłam się - odparłam, lekko zirytowana tym, że przyjaciółki traktowały mnie jak małe dziecko. To, że raz w życiu prawie zemdlałam, nie oznaczało, że trzeba było pilnować mnie na każdym kroku.
Odkręciłam kurek i włożyłam bolący palec pod zimną wodę, która od razu uśmierzyła mój ból. Mogłabym, oczywiście, użyć na niego zaklęcia uzdrawiającego, ale zimna woda działała szybciej.
Kilka minut później wróciłam do dziewczyn, które prowadziły w najlepsze jakąś zawziętą dyskusję, ale na mój widok zamilkły i uśmiechnęły się szeroko.
- Co? - mruknęłam, patrząc na nie dziwnie.
Nie odpowiedziały, ale Agnes wstała z fotela i usiadła na moim łóżku, a Liz zajęła jej poprzednie miejsce. Ten widok przypomniał mi sceny z czasu przed wakacjami, gdzie zawsze dziewczyny zajmowały te same miejsce, co teraz, a ja siadałam pod ścianą, bo było mi tam wygodnie, i zaczynałyśmy tak zwane „przesłuchanie”, czyli kto kogo interesującego spotkał w ostatnim czasie, z kim się całował i kogo pobił.
Więc usadowiłam się pod ścianą, przy okazji, prosząc Ag, żeby rzuciła mi jedną z kolorowych poduszek leżących na łóżku, żeby było mi wygodniej i na moich ustach także pojawił się wielki uśmiech. Brakowało mi tego.
Zaczęła Liz.
- Więc… ilu chłopaków spotkałyście w te wakacje? - Kiedy nie dostała odpowiedzi, wskazała na mnie. - Cat?
Ja wskazałam na nią. - Ty bądź pierwsza. Masz tyle do opowiadania przecież…
- Nie poznałam żadnego interesującego - podkreśliła, widząc mój powątpiewający wzrok - mnie chłopaka.
- A Phil? Luis, James i Max? - Wyliczałam na palcach. - A, i zapomniałabym, jeszcze był Derek! I Nick, i chyba nawet…
- Och, odczep się. Wcale mnie nie interesowali w taki sposób. Najzwyczajniej w świecie zdobyłam nowych przyjaciół, i tyle. Mam już swojego ideała, więc po co mi ktoś inny?
- Dobra, to kto teraz? - odezwała się szybko Angie, i domyśliłam się, że zrobiła to dlatego, żeby Liz nie zaczęła gadać na temat świetności swojego „ideału”.
Lizzie machnęła w moją stronę ręką.
- Cat.
- Wielkie zero. Angie? - Posłałam jej uśmiech, który z trudem odwzajemniła, bo nagle zrobiła się jakaś skrępowana i cała się zaczerwieniła.
- No więc… spotkałam kogoś - zaczęła, a Liz i ja od razu zaczęłyśmy obsypywać ją pytaniami o jej kolejnego wybranka.
Zaśmiała się na naszą dociekliwość.
- Spokojnie, zaraz wam o nim opowiem. - Gdy się w końcu uspokoiłyśmy, podała nam o nim wszystkie podstawowe informacje. - Spotkałam go jakiś miesiąc temu, w parku. Nazywa się Luke i jest ode mnie o dwa lata starszy. Jest wyższy niż ja, ma brązowe włosy, przeplatane czarnymi pasmami i cudowne piwne oczy. Spotkaliśmy się już 9 razy, a na weekend umówiłam się z nim w klubie…
Wpatrywałam się w moją przyjaciółkę jak w obrazek, gdy ta z przejęciem opowiadała o chłopaku, gestykulując przy tym rękoma, a jej oczy, utkwione gdzieś wysoko na ścianie, lśniły radością i czułością. Czyżby znowu się zakochała?
Spojrzałam na Liz, żeby sprawdzić czy też zauważyła te niezwykłe zachowanie u Ag, ale ona miała upuszczoną głowę i dłubała palcem w poduszce. Zastanawiałam się, czy naprawdę układało się w jej związku tak dobrze, jak twierdziła. Miałam zamiar ją o to wypytać, ale to już nie dzisiaj. Nie chciałam niszczyć naszych, i tak już, lekko zszarganych nastrojów.
- A jaki on jest, Angie? - spytałam, ale to było złe pytanie, ponieważ rudowłosa teraz już całkiem się rozgadała.
- Jaki on jest? - Westchnęła głośno i opadła na moją niebieską kołdrę. - Miły, uczciwy, kochający, zabawny, odważny, słodki, uroczy, szarmancki, czarujący, przystojny, seksowny i… - Nie dokończyła, bo w tej chwili na jej twarzy wylądowała zielona poduszka, a ja musiałam zasłonić usta rękoma, żeby nie parsknąć śmiechem, kiedy dziewczyna wydała oburzony jęk.
Podniosła się do pozycji siedzącej, trzymając w ręce poduchę i spojrzała po nas morderczo.
- Która to?
Obydwie patrzyłyśmy na nią niewinnie, uśmiechając się słodko, jak aniołki. Moment później Agnes błyskawicznie zabrała dwie poduchy z mojego łóżka i rzuciła jedną we mnie, a drugą w Liz. Tak właśnie rozpętała się trzecia wojna poduszkowa.
Taaak, bardzo mi tego brakowało.
***
Kilka godzin później, leżałam w poprzek łóżka, wpatrując się bezmyślnie w sufit i trzymałam mój medalion, który już miał normalną temperaturę. Gładziłam, co jakiś czas, jego gładki kamień, mając nadzieję, że może przez mój dotyk, jakoś zareaguje.
Lecz, gdy robiłam już to przez ponad dwie godziny, straciłam całkowitą nadzieję, że ten medalik raczy w końcu się do mnie odezwać. Jeśli w ogóle miał się odezwać, bo to mógłby być nie pierwszy taki żart mojego wujka.
Uśmiechnęłam się do siebie, przypominając sobie, co się działo po wielkiej wojnie na poduszki. Gdy Lizzie rozwaliła mi jedną poduszkę, a pierze unosiło się w powietrzu, przesłaniając mi częściowy widok na świat, Liz zaatakowała mnie łaskotkami, a po niej Agnes, co rozpoczęło wojnę łaskotkową. Później, gadałyśmy godzinę o różnych innych duperelach, za wszelką cenę pomijając najważniejszy temat tych lat, czyli prawdziwej wojny, która zbliżała się wielkimi krokami. Żadna z nas nie poruszyła tego tematu, wysuwając coraz to bardziej absurdalne tematy, wygłupiając się i śmiejąc, dopóki mogłyśmy i potrafiłyśmy brać od życia jak najwięcej szczęścia, bo później miało go zabraknąć.
Jeszcze później odwiedzili nas na chwilę chłopcy, żeby, jak powiedzieli, „sprawdzić czy nie robimy jakiejś imprezy bez nich”, co było najgłupszym argumentem, jaki od nich słyszałam, ponieważ my bardzo rzadko robiłyśmy same jakieś imprezy, o czym doskonale wiedzieli. Ale nie wygoniłyśmy ich, przeciwnie, zaciągnęłyśmy do kolejnej bitwy na poduszki. W prawdzie szanse nie były wyrównane, ale była zabawa, co się najbardziej w tym wszystkim liczyło.
Kiedy chłopcy, siedzieli z nami około godzinę, nie mogłam nie zauważyć, że Will prawie cały czas na mnie zerkał, a właściwie, to na mnie, to na medalik. Kolejna oznaka tego, że mnie okłamał, co do rzekomego nie znania tego medalionu. Musiałam znowu go o niego zapytać, przy następnej nadarzającej się ku temu okazji. A niech mi znowu powie, że nic o nim nie wie, to zmienię go w glizdę.
Zauważalne było też inne niż wcześniej zachowanie Matta. On to chyba prawie w ogóle nie odrywał ode mnie palących miodowych oczu, czego nie robił nigdy tak często. Nie to, że nie wiedział, że ja czuję jego wzrok, bo kilka razy go przyłapałam, a ten, niczym niezrażony, posyłał mi słodki uśmiech.
Leci na ciebie dwóch młodych mężczyzn, Cat, powinnaś się cieszyć.
Taa, cieszyłabym się, gdyby nie to, że jeden z nich wydawał się lecieć tylko na mój medalion, a drugiego, zawsze, traktowałam tylko jak przyjaciela. Zresztą, ich obydwu traktowałam zawsze tylko jak przyjaciół.
Westchnęłam ciężko. Pierwszy dzień szkoły, a tu już takie problemy…
Catherine.
Przerażona, podniosłam się szybko i rąbnęłam głową o parapet.
Kurna, jasna cholera, jego mać!
Znowu wylądowałam na materacu i przycisnęłam rękę do piekielnie bolącego czoła, przeklinając pod nosem, pomiędzy jękami bólu. Zapomniałam, że część głowy miałam pod parapetem!
Odsunęłam się spod morderczej rzeczy i usiadłam powoli, ignorując ból. Nadal trzymając rękę na czole, wypowiedziałam zaklęcie uzdrowienia, które uśmierzyło trochę moje cierpienie i gwarantowało mniejszego siniaka. Jęknęłam znowu, na myśl, o wielkości i kolorze guza, jakiego jutro będę miała.
Catherine…
Zachłysnęłam się powietrzem, znowu słysząc ten upiorny głos. Rozglądnęłam się po pokoju, szukając źródła dźwięku, ale nic ani nikogo nie znalazłam.
- Kto to? - Zadałam pytanie ciemności i zgodnie z moimi przewidywaniami, nikt się nie odezwał, co przyjęłam z ulgą. To na pewno moja wyobraźnia, na pewno.
Niespodziewanie dostałam olśnienia. Cat! Medalik!
Powolutku opuściłam wzrok na medalion, który wyglądał tak samo jak wcześniej, lecz nie odważyłam się go dotknąć. Czekałam, czy to coś znowu się odezwie.
Dotknij kamienia, Cat.
Uświadamiając sobie, że to jednak z pewnością medalion, pisnęłam głośno i spanikowana zdjęłam łańcuszek z szyi i, stając na łóżku, rzuciłam go na podłogę.
Rozglądnęłam się panicznie po pokoju, próbując znaleźć jakiś przedmiot, którym mogłabym walnąć medalik, jeśli nie zniszczyć, ale w moim, i tak słabym, polu widzenia nic takiego nie było.
Gdzie była Agnes ze swoim młotem pneumatycznym, kiedy tak bardzo jej potrzebowałam?!
- Spokojnie, Cat, tylko spokojnie. To tylko medalion. Co on ci może zrobić? - powiedziałam do siebie, próbując zapanować nad szybkim oddechem.
Jeszcze chwilę się uspokajałam, kiedy, w końcu, odważyłam się znowu spojrzeć na medalion. Spojrzałam w dół… i znowu pisnęłam głośno.
W chwili kiedy na niego zerknęłam, czerwony kamień zabłysnął w ciemności, a napisy wewnątrz niego, ruszały się i mrugały. Zacisnęłam mocno zęby, żeby powstrzymać wrzask, który powoli we mnie rósł.
Ponieważ blask diamentu oświetlił mi połowę pokoju, ponownie rozglądnęłam się za czymś ciężkim. Przeszukałam wzrokiem biurko, nadal bojąc się zejść z łóżka, w razie, gdyby medalion zaczął się ruszać i miał mnie ugryźć, ale mój wzrok padł tylko na zdjęcie oprawione w czerwoną, pozłacaną ramkę.
Fotografia przedstawiała moją babcię trzymającą mnie, jeszcze wtedy kilkuletnią, na kolanach. Madison Jones, która liczyła wtedy 48 lat, miała na tym zdjęciu długie, hebanowe loki, a oczy zielone, z pasmami szarości i brązu bliżej źrenic. Na różanych ustach tkwił czuły uśmiech, skierowany do mnie, 6-letniej gówniary, która uwieczniona została z wielką żabą w małych rączkach, którą wyczarował mi dziadek. Szczerzyłam zęby z wielkiej radości, szare oczy utkwione miałam w wstrętnej ropusze, a wokół mojej głowy unosiła się aura burzy ciemnobrązowych włosów.
Te zdjęcie sprawiło, że usłyszałam w głowie wyimaginowany karcący głos babci. Cat, no chyba nie boisz się zwykłego kawałka metalu! Dokop temu czemuś, ale już!
Zawzięłam się w sobie i postawiłam najpierw jedną stopę na ziemi, a drugą dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że medalion ani drgnął. Podeszłam na palcach do świecącego przedmiotu i delikatnie go podniosłam, nie dotykając kamienia.
Wzięłam kilka głębokich wdechów, zanim znowu założyłam łańcuszek na szyję i prawie pękła mi głowa od krzyku, który rozbrzmiał w mojej głowie.
DOTKNIJ KAMIENIA!
- Dobrze, już dobrze - mruknęłam i z wahaniem przycisnęłam palce do czerwonego diamentu.
Ugryzłam się w język, czując ból w ręce, jakby przeszedł przeze mnie prąd. Uczucie minęło tak szybko, jak się pojawiło, a na moim palcu została jedynie malutka kropla krwi. Zaskoczona, oglądnęłam kamień, szukając jakiegoś ostrego fragmentu, ale rozczarowałam się.
W takim razie skąd krew?
Moje przemyślenia przerwał delikatny, kobiecy głos w głowie.
Witaj, Catherine.
Pogładziłam nerwowo medalik, zastanawiając się co odpowiedzieć.
- Eee, cześć - powiedziałam, czując się lekko głupio, mówiąc sama do siebie, choć było to u mnie normalką.
Nie musisz odpowiadać mi na głos, możesz po prostu pomyśleć o tym, co chcesz powiedzieć.
Usłyszałam ten sam głos, co wcześniej, zabarwiony serdecznością.
Kim jesteś?, spytałam w myślach, jak mi poradziła.
Alice Hamilton.
A mogę mówić do ciebie Ally?
Jeśli musisz… Westchnięcie poniosło się echem po moim umyśle, ale udałam, że go nie usłyszałam.
A więc, Ally… Jak to możliwe, że cię słyszę w swojej głowie? I dlaczego gadasz do mnie z medalionu?
Może odpowiem najpierw na drugie pytanie, ponieważ odpowiedź na nie wiąże się z pytaniem pierwszym. Dwadzieścia lat temu zostałam uwięziona w tym medalionie, nie tylko za karę, ale i z misją, którą muszę wypełniać przez wieki, dopóki nie znajdzie się taki ktoś, kto zdoła mnie z niego uwolnić. Mój cel polega na tym, żeby dawać rady i prowadzić różne istoty, które posiadają specjalny dar magiczny. Z tego co zdołałam się dowiedzieć, przez te ostatnie lata, medaliony są cztery, w tym jeden masz teraz ty. W tamtych także zaklęci są jacyś czarodzieje, którzy specjalizowali się w konkretnych czarach. Ja byłam w swoich czasach mistrzynią ognia. Miałam dar wywoływania płomieni gdziekolwiek byłam czy robiłam. Był to dar, jak i kara, ponieważ przez swoje umiejętności straciłam kilka ważnych mi osób. W jednej chwili doskonale panowałam nad ogniem, a w drugiej wszystko się paliło.
Odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, słyszysz mój głos, w swojej głowie, ponieważ jesteś właśnie tą osobą, której będę teraz Kapłanką. Jeśli mnie słyszysz, a kamień cię naznaczył, znaczy to, że jesteś jedną z Wybranych…
Czekaj, czekaj. Jak to jedną z Wybranych? Jakich Wybranych? Co to znaczy, że jesteś moją Kapłanką? I jak mnie ten cholerny kamień naznaczył?!
Spokojnie. Ally zaśmiała się cicho, co mnie zirytowało. Może dla niej to wszystko było proste, ale dla mnie nie! Nie dość, że przez ten piekielny medalik będę miała kilka blizn na palcach, to jeszcze okazuje się, że ma on w sobie jakąś ukrytą czarodziejkę, która uważa, że jest moją Kapłanką, a ja jestem jakąś Wybranką. No chyba nie.
Zaraz ci wszystko wyjaśnię, nie denerwuj się tak.
Czytasz mi w myślach?, spytałam zaskoczona. Nie dziwiło mnie samo czytanie w myślach, bo już spotkałam kilka osób w szkole, które potrafiły wymienić wszystkie moje najintymniejsze sekrety - chodziło tu głównie o chłopaków - ale fakt, że ta czarodziejka czuła także moje emocje.
Uwierz mi, nie chcę tego, ale tkwiąc w twoim umyśle, nie jest to zbyt trudne. Czuję twoje emocje, ponieważ praktycznie siedzę w tobie, a właściwie, twoim mózgu, gdzie wszystko się dzieje.
Dalej było to dziwne, ale teraz oczekiwałam od niej odpowiedzi na poprzednie pytania.
Wybrani, to grupka czterech uzdolnionych, w jakikolwiek sposób, magicznie osób. Około dwudziestego roku życia ujawnia się w nich głęboko zakorzeniony dar władania żywiołem czy specjalnymi i niezwykłymi czarami, które innym są nieznane. Od setek lat najpotężniejsi świata paranormalnego, szukają odpowiednich Wybranych, którzy zdołaliby ostatecznie stawić kres wszystkim wojnom, ale nadal nie znalazła się jeszcze taka grupka, dlatego kiedy jeden z Wybranych umiera, rozpoczynają się poszukiwania jego następcy, o takim samym darze.
Kapłanka, czyli ja, ma na celu, jak już wcześniej ci wspomniałam, prowadzić swoich „podopiecznych”, dawać im rady i służyć pomocą. Każdy Kapłan czy Kapłanka, jest uwięziony w takim medalionie, ale aby mieć taki zaszczyt - tu zaśmiała się gorzko - musiał w swoim wcześniejszym życiu być mistrzem w jakiejś dziedzinie magii. Ja doskonale opanowałam ogień, ale to wszystko ci już wcześniej mówiłam.
Pytasz się, jak cię ten kamień naznaczył? Najpierw, żeby w ogóle mógł cię oznaczyć, musiał się upewnić, że to ty jesteś Wybranką. Jego test zaczyna się od prostych impulsów. Najpierw wysłał do twojej głowy zaklęcie paraliżujące wszystkie zmysły, dlatego nic nie czułaś przez parę sekund. Kiedy to się stało, kamień rozgrzał się pod wpływem ognia, który w nim powstał i, gdy go dotknęłaś, i się oparzyłaś, sprawdzał czy nie straciłaś przytomności. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że jesteś zwykłą czarodziejką. Ale ponieważ nie zemdlałaś, a nawet w miarę dobrze się czułaś, już wiedział, że jesteś tą, której szukał.
Ale… ale kamień później nadal był gorący i znowu mnie oparzył!, poskarżyłam się, a Ally zachichotała.
Potrafi być wredny.
To już była przesada. Jak kamień może być wredny?!
Może. Jeszcze nie raz się o tym przekonasz.
Czy to groźba?
Ostrzeżenie. Cat, nie musisz się mnie obawiać, naprawdę. Dano ci ten medalion ze mną, żebyś miała w kimś oparcie i żebyś nie musiała się z tym wszystkim mierzyć sama. Bo ja wiem, jak to jest mieć taki dar. Zresztą, tylko nieliczni mogą wiedzieć, o tym, kim jesteś, bo inaczej ktoś może chcieć cię zabić.
Zabić?, spytałam cicho, czując nagły ścisk w gardle.
W czasie wojny niewielu osobom można ufać, Cat, nawet tym ze szkoły, czy tej samej klasy. Wiele osób w tym czasie, przechodzi na złą stronę, przekupieni lub zastraszani, a często też z własnej woli. Gdy ktoś nieodpowiedni dowie się o tobie, może powiedzieć to osobie wyżej, a ta każe mu ciebie zabić lub porwać. Oni wiedzą, kim są Wybrani i zawsze starają się ich pozabijać przed ostateczną bitwą, dlatego, w większości przypadków, nic nie wyszło z zaprzestaniem wojen. Bo Wybrani mogą stawić czoła mordercom tylko w komplecie.
Coraz trudniej było mi w to wszystko uwierzyć. To znaczy w tych Wybranych może i wierzyłam, ale w to, że ja byłam jedną z nich, zdecydowanie nie. Nigdy nie miałam w sobie jakiejś niezwykłej mocy, byłam po prostu zwykłą czarodziejką, tak jak inni.
Jakoś nie chce mi się w to wierzyć…, powiedziałam Ally, ale ona upierała się przy swoim.
Jesteś jedną z Wybranych, Catherine. Musisz w to uwierzyć. Bo jeśli ty tego nie zrobisz, to twoja moc nie wybierze kierunku drogi i będzie żyła własnym życiem. I mogę ci zagwarantować, że wyrządzi to wiele szkód tobie, jak i otoczeniu wokół ciebie.
A którą z Wybranych niby jestem?
Wybranką Ognia.
Nigdy nie miałam żadnych skłonności do dotykania ognia, ani nic nie miałam z nim wspólnego, więc dlaczego niby miał mnie on wybrać?
To nie na tym polega, Cat…
A na czym? Proszę, wytłumacz mi, bo ja nic z tego nie rozumiem. Nie jestem żadną Wybranką i nigdy nią nie będę. To wszystko jest niedorzeczne! Kto ci kazał tak sobie ze mnie zażartować? Wujek Jack?
Cat…
Nie chcę niczego już słuchać!, zawołałam i położyłam się do łóżka, zamykając od razu oczy. Czekałam na senność, która całkiem uciekła z moich powiek, przez tę całą sytuację.
Widzę, że trudno będzie cię przekonać.
Do niczego nie musisz mnie przekonywać, bo nie jestem żadną z Wybranych. Pomyliliście mnie z kimś, przykro mi. A teraz, jeśli pozwolisz, chciałabym iść spać, bo rano nie wstanę.
Oczywiście. Jutro porozmawiamy.
Nie byłabym tego taka pewna, pomyślałam, krzywiąc się, gdy lekko dotknęłam guza na czole. Nie ma co, zapowiadał się świetny rok szkolny.
***
- Cat, no wychodź stamtąd! Przez ciebie spóźnimy się na śniadanie! - Liz zapukała głośno do drzwi mojej łazienki, kiedy stałam przed lustrem i próbowałam jakoś zasłonić grzywką mojego guza, który dzisiaj wyglądał jak śliwka. Nie był tak wielki, ale miał taki kolor. Jęknęłam bezgłośnie, po czym szybko ułożyłam satysfakcjonująco włosy, przemyłam ręce pod gorącą wodą i wyszłam z łazienki, akurat w momencie, kiedy Lizzie szykowała się znowu zapukać.
Niemal od razu wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła z pokoju, ciągnąc w stronę jadalni, która znajdowała się pod parterem. W międzyczasie zerkała na mnie co jakiś czas, zadając pytania, jak mi się spało w starym łóżku, pierwszy raz po wakacjach, o której wstałam, czy nie wróciły zawroty głowy z wczoraj i tak dalej, aż w końcu zauważyła, jak się dzisiaj uczesałam. Zawsze grzywkę miałam na jednym boku, a teraz zrobiłam z nią coś takiego, że była zaczesana na lewy bok, ale ponieważ była całkiem długa, przeciągnęłam ją na drugą stronę i zahaczyłam o prawe ucho. W każdym razie, grzywa zasłaniała mi teraz całe czoło, o co mi chodziło.
- Coś ty tak się zaczesała? - spytała zdziwiona i próbowała odgarnąć mi włosy, ale walnęłam ją lekko w rękę, dając tym znak, że ma ich nie ruszać.
- Zostaw - powiedziałam i pokiwałam jej ostrzegawczo palcem.
Ta, jak zwykle, mnie nie słuchając, znowu sięgnęła ręką do mojej grzywki, ale wyrwałam się jej i pognałam ze śmiechem do jadalni, a za sobą słyszałam tupot butów Lizzie i jej własny śmiech.
Na dekolcie czułam, jak medalion obija się o moją skórę, raz po raz, poruszając się zgodnie z rytmem moich szybkich kroków. Alice nie odezwała się do mnie ani razu, od naszej rozmowy, za co byłam jej wdzięczna. Nie miałam ochoty rozmawiać o moim niby darze ognia.
Gdy, za rogiem, zobaczyłam szeroko otwarte drzwi prowadzące do jadalni, przyspieszyłam kroku, wołając do Lizzie:
- Będę pierwsza!
Niespodziewanie Liz pojawiła się obok mnie.
- Jesteś tego pewna? - Zaśmiała się głośno, widząc moje zdziwienie na twarzy i wykorzystując moją chwilową nieuwagę wyprzedziła mnie.
- Ej, to było nie fair! Ja nie jestem zmiennokształtną! - Domyślałam się, że Liz zmieniła się na chwilę w jakieś zwierzę, żeby mnie dogonić.
- Wszystkie chwyty dozwolone! - odkrzyknęła.
Ale ja szybko nie dałam za wygraną. Już prawie przy jadalni dogoniłam brązowowłosą, a kilka sekund później, sprawdzając szybko gdzie siedzą nasi przyjaciele, podbiegłam do odpowiedniego stolika i zajęłam miejsce koło Matta. Chwilę potem dołączyła do nas Lizzie, która usiadła pomiędzy Willem a Ethanem, siedzących po przeciwnej stronie stołu. Angie też tu była, siedziała po prawej stronie Matta. Pomachałam wszystkim na powitanie, oddychając szybko po męczącym biegu i powstrzymałam gest odgarnięcia włosów z czoła, jak to miałam w zwyczaju.
- P-pierwsza - sapnęłam, kładąc rękę na sercu, a Lizzie spojrzała na mnie ze zmrużonymi oczami.
- To nie fair! Jesteś najszybsza z większości dziewczyn w szkole, jak miałam cię niby pokonać?! - Wydęła usta pomalowane błyszczykiem, zakładając ręce na piersi, jak małe dziecko.
- Ja zachowałam się nie fair?! A kto zmienił się w jakieś zwierzę, żeby mnie dogonić, co?
- Boże, jak dziewiętnastoletnie dziewczyny mogą zachowywać się tak dziecinnie? - jęknęła Agnes, kiedy rozpoczęłyśmy sprzeczkę, a ja pokazałam jej język za plecami Matta. Wywróciła oczami, zabierając się za swoją kromkę chleba z dżemem.
- Widocznie nie jest jeszcze na nas czas - powiedziała Liz, a widząc nasze spojrzenia, dodała. - Na dorastanie. - Mrugnęła do mnie.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Ma rację - przyznałam.
- Masz nową fryzurę? - odezwał się Ethan, który siedział po lewej stronie Liz, popijając coś. Moja kuzynka, jak mogłam się spodziewać, odpowiedziała za mnie.
- Też się zdziwiłam. Okropna ta grzywka, tylko zasłania jej całe gładkie czoło, jakby coś zakrywała. - Rzuciła mi dziwne spojrzenie, ale je zignorowałam. Jeśli za mnie odpowiada, to równie dobrze mogę być dla niej powietrzem. Kiedy jednak zobaczyłam kątem oka, jak sięga do mojego czoła, szybko się odchyliłam.
- Zostaw.
Westchnęła głośno i ciężko, ale się poddała. Na razie.
- Mnie się tam podoba ta nowa fryzura - powiedział niespodziewanie Matt, a ja posłałam mu uśmiech wdzięczności.
Sięgnęłam po dzbanek z kawą i nalałam sobie orzeźwiającego napoju do kubka, który stał przy moim talerzu. Od razu wypiłam pół jego zawartości, żeby się rozgrzać jak i obudzić, bo, mimo wszystko, bieg mnie całkowicie nie otrzeźwił, a resztę popijałam już wolniej, wodząc oczyma po wielkiej jadalni.
W gruncie rzeczy, ktoś inny mógłby na pierwszy rzut oka nazwać te miejsce stołówką, ale tutaj było lepiej niż w tych ohydnych miejscach. Szczerze nienawidziłam wszystkich szkolnych stołówek, tego brudu i obrzydliwego jedzenia, lecz tu było inaczej. A wszystko to za sprawą czarów, ponieważ nie dość, że salę sprzątano zaklęciami i zaklęciami układano wszystkie naczynia na stołach, to jeszcze dodawano szczyptę magii do każdego dania i napoju, by były lepsze. Trochę oszukiwali, ale dla mnie to było tylko lepiej. Już dość nacierpiałam się przez ostatnie 12 lat jedząc stołówkowe jedzenie, teraz czas na luksusy.
Wygląd jadalni był taki jak w zwykłych restauracjach. Jakieś pięćset sześcioosobowych stolików przykrytych białymi obrusami rozmieszczonych było po całej sali, a w prawej ścianie było kilka okien, przez które widać było kuchnię, po której przemieszczało się wiele osób. Na sali nie było jakiegoś specjalnego ruchu, oprócz osób, które wchodziły i wychodziły z jadalni, ponieważ nikt nie musiał chodzić po jedzenie, które było już na wszystkich stolikach.
Słyszałam rozmowy moich przyjaciół, ale specjalnie się im nie przysłuchiwałam, nadal rozglądając się po sali. Gdzieś z boku chichotała Agnes, a Matt śmiał się razem z nią, niewiadomo z czego. Trochę dalej, Liz mówiła cichym i czułym głosem, a Ethan odpowiadał jej równie cicho, lecz nie tak czule. Jedyną osobą, która nie rozmawiała był Will. Bałam się na niego spojrzeć, żeby nie zobaczyć, że znowu się gapi na mój medalion.
No naprawdę, to zaczynało się robić dziwne. William, od kiedy go poznałam, był cichy, trochę mroczny i groźny, ale te jego nagłe zainteresowanie moją osobą było podejrzane. Okej, nie mną, a medalikiem, ale i tak jeden kij.
Odważyłam się zerknąć w jego kierunku kątem oka i nie rozczarowałam się. Pomimo tego, że także rozglądał się po jadalni, co kilka sekund kierował wzrok na moją twarz, a dopiero po chwili zjeżdżał wzrokiem na medalion.
To było dziwne.
Przymknęłam na moment powieki, a kiedy je podniosłam, zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Po pierwsze, Liz niepostrzeżenie odgarnęła mi szybko grzywkę z czoła. Po drugie, wylałam sobie przez to resztkę kawy na spodnie, która, po trzecie, wcale mnie nie oparzyła, pomimo że była nadal gorąca - to dodatkowy bonus od naszych magicznych kucharek.
- Liz! - warknęłam, wyjmując kilka serwetek z małego pojemniczka stojącego na środku stolika, i próbowałam zetrzeć czarną plamę ze swoich dżinsów, choć z góry wiedziałam, że to niemożliwe. Po chwili, niemal trzepnęłam samą siebie po głowie. Magia! Często zdarzało mi się zapominać, że jestem czarodziejką i mogę używać czarów. Wymamrotałam pod nosem formułkę zaklęcia czyszczącego, kierując otwartą dłoń w stronę plamy, a ta zniknęła, zostawiając po sobie jedynie przyjemne ciepło.
Ale zaraz… ono powinno być przyjemne? Czy nie powinnam była się oparzyć?
Te pytania poszły w niebyt, kiedy podniosłam głowę i zorientowałam się, że moi przyjaciele siedzą z niemal otwartymi buziami, nawet Will był zaskoczony tym, co zobaczył. Wszyscy wpatrywali się w górę mojej twarzy.
- Coś ty zrobiła?
Ethan przerwał ciszę, otrząsając się ze zdziwienia i przykładając swój kubek do ust.
Dotknęłam zdziwiona czoła, przypominając sobie o guzie i powstrzymałam syk, kiedy naruszyłam bolącego guza.
Super, teraz wszyscy - no dobra, nie wszyscy - będą wiedzieli o śliwce na moim czole. Dzięki, Lizzie.
- Spotkałam się z parapetem - powiedziałam lekceważącym tonem, wzruszając ramionami, a Ethan zakrztusił się tym, co właśnie pił. Usłyszałam z boku kaszlącego Matta, który próbował ukryć chichot, a Angie drżały usta od powstrzymywania śmiechu. Liz klepała krztuszącego się Ethana śmiejąc się otwarcie, a Will patrzył na mnie z lekkim uśmiechem, ubolewając nad moim „szczęściem”.
- Dziękuję wam, naprawdę - mruknęłam, krzyżując ramiona na piersi.
- Ja ci współczuję - powiedział poważnie Ethan, który już się nie krztusił, i powstrzymał się też uprzejmie od śmiechu, za co mu w duchu dziękowałam. Zaś jego dziewczyna, a jednocześnie moja kuzynka nadal się śmiała, aż łzy poleciały jej po policzkach.
- Ja też ci współczuję - odezwała się Angie, która wychylała się, żeby na mnie patrzeć, ale widziałam po jej twarzy, że zaraz się roześmieje, co samo sobie przeczyło.
Liz zdołała się na moment opanować i sięgnęła ręką przez stół, żeby znowu dotknąć mojej grzywki.
- Ale lepiej zasłoń te czoło, bo kogoś wystraszysz.
Ominęłam jej rękę, wstając od stołu, niby to obrażona, a ona usiadła na wolnym miejscu obok Angie, która już nie wytrzymała i także zaśmiewała się do łez. I kto tu zachowuje się dziecinnie, co, dwudziestolatko?, chciałam powiedzieć, ale ugryzłam się w język, nie chcąc wdawać się z nimi w dyskusję.
Przyjrzałam się osobom przy naszym stole, żeby zobaczyć, czy ktoś zauważy jak zniknę. Ethan właśnie odwrócił się do chłopaka, siedzącego przy sąsiednim stoliku, Matt - aż mi się szkoda chłopaka zrobiło - nie chcąc mnie urazić, jadł z uporem kanapkę z szynką z opuszczoną głową, ale trząsł się z powstrzymywanego śmiechu - przez ten widok musiałam się zawieść w sobie, żeby w końcu nie wybuchnąć śmiechem - a Will wpatrywał się z tym samym co wcześniej uśmiechem w resztki swojego picia. O Liz i Agnes nie miałam co wspominać. Cieszyłam się tylko, że nikt nie zwracał na nas uwagi.
Nie, stwierdziłam, nikt nie zauważy, że sobie poszłam. Odwróciłam się na pięcie i skierowałam w stronę drzwi wejściowych. Nie należałam do ludzi obrażalskich, dlatego tak naprawdę nie miałam za złe przyjaciołom, że śmiali się z mojego guza. Ile to razy ja się zaśmiewałam z głupiego nieszczęścia Angie czy Matta.
Poszłam sobie dlatego, że miałam dość tej wrzawy wokoło, zaczynała mnie boleć głowa, a to było najlepszym pretekstem. Poza tym byłam zaskoczona faktem, że w ogóle się nie poparzyłam, a przynajmniej nie czułam żadnego bólu. Kolejna dziwna rzecz do tego roku szkolnego.
Zachichotałam, za czym poniosło się westchnięcie nie wiem czego. Zmęczenia? Frustracji? Nie miałam pojęcia.
Przepraszam za tego guza.
Potknęłam się, ale szłam dalej, nie dając po sobie poznać, że jest coś nie tak. Alice odezwała się pierwszy raz od naszej rozmowy. I jeszcze czuła się winna.
Przecież to nie twoja wina, powiedziałam w myślach.
Jednak przepraszam… za medalion i siebie, jeśli wczoraj cię w jakiś sposób uraziłam.
Ech, nie masz za co. W końcu czego się nie robi dla ratowania świata paranormalnego, prawda?, nie mogłam powstrzymać się od docinku.
Alice zaśmiała się ponuro.
Dalej nie wierzysz?
Nie mam zamiaru.
A mogę się ciebie o coś zapytać?
Zawahałam się na krótki moment, ale ponieważ nie miałam niczego do ukrycia - a zwłaszcza przed osobą, która już pewnie przeczytała sobie całe moje życie - zgodziłam się.
Dlaczego w nocy nie użyłaś zaklęcia, żeby zniszczyć kamień? I nie, nie przeczytałam sobie twojego życia, dodała.
Jęknęłam w myślach.
Co się stało?
Odpowiedziałam jej dopiero wtedy, gdy w końcu dotarłam do wyjścia z jadalni i skręciłam w bok, zaszywając się w jakimś cieniu.
Możesz tego nie robić?
Czego?
Czytać mi cały czas w myślach. To irytujące.
Postaram się. Wyczułam w tych słowach rozbawienie, ale pominęłam je i przeszłam do jej pytania.
Jestem dopiero po pierwszej klasie, dlatego nie mam jeszcze dobrze opanowanego zaklęcia niszczenia, a gdyby coś poszło nie tak, mogłabym zniszczyć sporą część szkoły. A poza tym… zapomniałam, że mogę użyć czaru. Nadal nie mogę oswoić się z myślą, że jestem już pełnoprawną czarodziejką, w końcu przez większość swojego życia musiałam ukrywać się ze swoimi zdolnościami, aż w końcu weszło mi to w nawyk.
Nigdy wcześniej przed tą szkołą nie zdarzyło ci się użyć jakiegoś zaklęcia? Ale takiego prawdziwego, nie samowolnego?
Przełknęłam ślinę, a wspomnienia uderzyły w mur, którym się od nich odgrodziłam.
Kiedyś… wieki temu zdarzyło mi się i dla nikogo nie skończyło się to dobrze, powiedziałam ostrożnie, a Ally widocznie wyczuła, że nie mam ochoty o tym rozmawiać, bo nie zadała więcej pytań, więc ruszyłam powoli w stronę schodów na piętro.
Zerknęłam przez ramię na zegar wiszący nad drzwiami jadalni i dostrzegłam godzinę ósmą trzydzieści. Śniadanie kończyło się za dziesięć minut, a dopiero o dziewiątej zaczynały się zajęcia. Miałam dużo czasu. Mogłam się przejść.
***
Dziesięć minut, przed lekcją zaklęć, szłam opustoszałym korytarzem w stronę odpowiedniej klasy. Liz nie widziałam od śniadania, więc sądziłam, że siedzi już w klasie. Mnie się nigdzie nie spieszyło. Jednak nie dane mi było iść w spokoju.
- Hej, Cat! - Usłyszałam za sobą znienawidzony głos, ale nie zatrzymałam się. Miałam w dupie Dallasa i postanowiłam, że w tym roku nie wplączę się z nim w jakiekolwiek walki czy sprzeczki. To byłaby strata czasu.
- Wypadałoby się zatrzymać, gdy ktoś cię woła - powiedział, pojawiając się nagle obok mnie. Patrzyłam przed siebie, z wysoko uniesioną głową, powtarzając sobie, że on nie jest wart nawet mojego spojrzenia.
Pamiętaj, co zrobił ci w zeszłym roku, Cat, pamiętaj, mówiłam do siebie.
- Już ogłuchłaś, Cat? Spodziewałem się tego po słuchaniu twoich przyjaciółkach z niewyparzonymi gębami.
Zacisnęłam mocno zęby, żeby na niego nie nawrzeszczeć. Wyostrzyłam wzrok i zobaczyłam już zakręt. Jeszcze tylko 10 metrów i będę mogła pobiec. Jestem najszybsza z większości dziewczyn, tak? Zobaczymy czy Eric zalicza się do tej większości. Pominęłam to, że nie był dziewczyną.
- Cat, dziecinko, wiesz, że nawet wyładniałaś przez te wakacje? Trochę podrosłaś, twarz się wyszczupliła, jest też nawet gdzie zawiesić wzrok…
Oddychałam głęboko, starając się nie reagować na jego słowa, ale kiedy poczułam lekki dotyk na tyłku, błyskawicznie się odwróciłam, patrząc na niego morderczo.
- Nie dotykaj mnie - wycedziłam.
Dallas podniósł ręce niewinnym gestem.
- Nie denerwuj się tak, dziecinko.
Przewróciłam oczami, udając obojętną.
- Kiedyś sypałeś lepszymi przezwiskami, Dallas.
- Wolisz dziwkę? - Zmrużył oczy, patrząc na mnie szyderczo.
- Kiepsko. - Cmoknęłam z teatralnym rozczarowaniem.
- No tak. Jak możesz utożsamiać się z przezwiskiem, jeśli jeszcze nie zaznałaś tego stanu? Chętnie ci pomogę. - Zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość, ale ani drgnęłam.
Nigdy się go nie bałam, nawet w tej chwili, choć chyba musiałam, ale czułam, jak przepływa przeze mnie jakaś dziwna siła, która dodawała mi jeszcze większej odwagi, jak i pobudzała we mnie wściekłość.
- Wolisz tego nie robić - szepnęłam, a jego cichy, kpiący śmiech owinął mnie niczym złośliwa żmija. Złapał mnie za nadgarstek, ale zaraz go puścił z głośnym krzykiem.
- Poparzyłaś mnie! - warknął wściekle.
Sama byłam zaskoczona tym, co się właśnie stało, ale nie dałam po sobie tego poznać.
- Mówiłam, że masz mnie nie dotykać. - Wzruszyłam ramionami niby to bezradnie.
- Ty mała dziwko. - Ruszył na mnie i dotknął moich nagich przedramion, ale znowu odsunął się z krzykiem. Spojrzał na swoje ręce, które były całe zaczerwienione.
Uśmiechnęłam się na ten widok, choć nie widziałam nic śmiesznego w tym, co się działo z moim ciałem. Po prostu to był taki odruch, jakby robił to ktoś za mnie.
- Jak ty to robisz? - syknął, a po chwili szepnął coś do siebie, co musiało być uzdrowieniem.
Wywróciłam oczami.
- Jakbym chciała ci powiedzieć. Mówię ci to tylko jeden raz, Dallas, odpieprz się ode mnie - ostrzegłam i ruszyłam szybko na lekcje, ale ponieważ przewidziałam co się stanie, i nałożyłam na siebie barierę ochronną, jego zaklęcie walnęło w przejrzystą ścianę.
Odwróciłam się do niego z nienawiścią w oczach.
- Nikt ci nie mówił, że atakowanie ludzi od tyłu jest tchórzostwem?
- A może ukrywanie się za barierą ochronną nie jest tchórzostwem? - odciął się brunet, a we mnie zawrzała krew.
- Dla własnego dobra, idioto - powiedziałam, przeczuwając, że zaraz może stać się coś złego - zostaw mnie w spokoju.
- Nie! - krzyknął, rzucając we mnie jakimś zaklęciem, które ponownie odbiło się od bariery. - Muszę wyrównać rachunki!
- Jakie rachunki, do jasnej cholery?! To ty mnie wtedy zaatakowałeś! - wrzasnęłam, z trudem powstrzymując kotłującą się we mnie nieznaną moc. Powoli zaczynałam się jej bać, ale większą emocją we mnie była teraz wściekłość.
- Bo miałem nadzieję, że jesteś na tyle słaba i głupia, żeby od razu się poddać. To miało trwać co najwięcej 5 minut, zrobiłbym to, co miałem zrobić i koniec. Ale przez ciebie zostałem wydalony!
Zrobiłbym to, co miałem zrobić? Krew we mnie już buzowała, czułam w ciele niezwykłe ciepło, a bariera ochronna pękła pod wpływem moich emocji.
- Ty sukinsynu! - Skierowałam na niego zaklęcie ogłuszające, a zaraz po nim oślepiające, lecz przed każdym się ochronił. Nagle bez zastanowienia podniosłam ręce otwartymi dłońmi do niego i zaczęły się z nich sypać iskry i pomarańczowe błyskawice, a za nimi zaklęcia, których nie znałam, a odbijały się od tarczy Dallasa - i kto tu jest teraz tchórzem? - z wielką mocą.
Co to jest, Ally?!, wrzasnęłam w myślach.
Twoja nieujarzmiona moc, odparła ze spokojem.
NIE MAM ŻADNEJ NIEUJARZMIONEJ MOCY!
Gwałtowne emocje przy twoim stanie są niczym niepokojącym, pocieszyła mnie.
Warknęłam do siebie.
Niespodziewanie, usłyszałam za sobą wołanie. Zerknęłam szybko przez ramię i zobaczyłam biegnącego w moją stronę Matta. Jednak musiałam znowu spojrzeć na mojego wroga, bo poczułam na mojej skórze ukłucie, które spowodowane było zaklęciem noża. Nawet nie zauważyłam, kiedy z mojego nadgarstka zaczęła lać się krew.
- Cat! - Matt stanął przede mną, a ja otworzyłam szeroko oczy.
- Matt, odsuń się do cholery! - krzyknęłam, z trudem omijając jego ciało czarami. Matt, jakby mnie nie słysząc, położył ręce na moich ramionach i zmusił do spojrzenia sobie w oczy.
- Uspokój się, Cat. Spokojnie - uspokajał mnie, niemal hipnotyzując miodowymi tęczówkami.
- Już przyszedł twój chłopaczek, Cat?! - Szyderczy głos Erica poniósł się po korytarzu, który nagle stał się cichy, kiedy nie leciały już tak silne czary. Zdziwiłam się, że Dallas już mnie nie atakuje, ale po jego zachrypniętym głosie, domyśliłam się, że musiałam go mocno uszkodzić. Wcale się tym nie martwiłam, bardziej moją mocą, która nadal szukała ujścia. - Pewnie zaraz przyleci jeszcze Williams z Brantley'em? - Zaśmiał się słabo.
- Zignoruj go - powiedział cicho Matt, i zanim zdążyłam go ostrzec, zjechał dłońmi na moje przedramiona, ale ku mojemu zdziwieniu nie odskoczył z krzykiem, tak jak Dallas.
Mimo tego, zobaczyłam, jak drgnął, ale nadal patrzył mi z determinacją w oczy.
Opuściłam powieki, próbując zatrzymać moją moc, ale nadal czułam jak świerzbi mnie skóra, miałam ochotę wyrzucić to coś z siebie, ale bałam się, że mogę skrzywdzić mojego przyjaciela. Wzięłam kilka głębszych oddechów, lecz czując jak Matt znowu drży, przestałam to robić i spojrzałam na niego spanikowana.
- Spokojnie - powtórzył. - Nie panikuj. Po prostu się uspokój. - Wytrzymał mój rozdygotany wzrok, uspakajając płynnymi, miodowymi tęczówkami, w których dostrzegłam czułość, jak do młodszej siostry. Wpatrywałam się w nie długą chwilę, prawie nie oddychając, aż w końcu uczucie świerzbienia minęło.
Prawie zapłakałam z ulgi, jaką poczułam, ale Matt nie był już taki spokojny. Najpierw uleczył mój nadgarstek, potem obejrzał moje ręce z przerażeniem i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Nie boli cię? - spytał.
Pokręciłam przecząco głową i wychyliłam się za niego, żeby zobaczyć czy Eric nadal tutaj jest, ale już go nie było. Tchórz.
Matt złapał moją twarz w dłonie i spytał jeszcze raz czy coś mnie boli.
- Nie, przecież ci mówiłam - powiedziałam, a on pokazał mi moje ręce. Wytrzeszczałam oczy, widząc na nich czerwone bąble.
- Wyglądają, jakbyś się poparzyła… - mruknął jasnowłosy, uzdrawiając moje dłonie.
Dalej stoisz przy swoim?, spytała cicho Alice.
Oczywiście. Po prostu miałam dzisiaj kiepski nastrój, to wszystko.
Naprawdę tak myślisz?
Oczywiście, powtórzyłam.
Jednak mój rozum podpowiadał mi co innego.
ROZDZIAŁ 3
Syknęłam głośno, czując ukłucie w ręce, jakby ktoś wbił mi igłę w poduszkę dłoni. To był jedyny ból, który poczułam od momentu dotknięcia kamienia, pomimo tego, że moje dłonie były całe w bąblach od poparzeń, a wcześniej wylałam na siebie gorącą kawę.
- Przepraszam - powiedział przepraszająco Matt, siedzący obok mnie na miękkim materacu łóżka, i opatrywał moje dłonie zwykłymi medycznymi lekami, ponieważ, jak twierdziła Agnes, użycie zaklęcia na takie oparzenia może źle się skończyć. Nie wiedziałam czemu, ale nie zamierzałam się kłócić.
- Opowiedz jeszcze raz, co się tam stało - zażądała Liz, patrząc na mnie z drugiej strony mojego pokoju. Siedziała po turecku przy biurku, ani na chwilę nie przestając zaciskać gniewnie warg, wściekła na Erica, za to, że mnie znowu zaatakował.
- Już wam przecież mówiłam… - zaczęłam zmęczonym głosem, ale natrafiając na pełen gradowych chmur wzrok Agnes, zamilkłam.
- Możesz to zrobić jeszcze raz - naciskała, również bardzo zdenerwowana. W każdej innej chwili doceniłabym zmartwienie moją osobą moich przyjaciółek, ale nie teraz, kiedy zmęczona byłam po całym dniu zajęć i obolała w okolicach barków. Obawiałam się, że mogłam oberwać od Erica jakimś zaklęciem, nawet tego nie zauważając.
Westchnęłam przeciągle, ale poddałam się.
- Szłam sobie spokojnie na pierwszą lekcję, kiedy zaczepił mnie Eric. Ignorowałam go do pewnego momentu, kiedy mnie wkurzył i kazałam mu się ode mnie odczepić. Jednak on nie słuchał i wyszła z tego walka, koniec historii.
- Czekaj, czekaj, wcześniej mówiłaś co innego. - Liz zmarszczyła brwi.
- Nie chce mi się tego znowu opowiadać, dobrze?
- Ale chcielibyśmy usłyszeć jeszcze raz, jak to się stało, że masz takie dłonie - powiedziała Agnes, wpatrując się we mnie z krzesła obok biurka.
Chcąc nie chcąc, w tej chwili zdecydowanie to drugie, zaczęłam znowu opowiadać, tym razem podając dłuższą wersję minionego wydarzenia.
- Kiedy Eric mnie dotknął, od razu odskoczył z krzykiem i powiedział, że go poparzyłam, choć nawet nie użyłam żadnego czaru. Czułam w ciele jakieś nieokreślone ciepło, ale nie było ani przyjemne, ani nieprzyjemne. Chwilę później, gdy zamierzałam odejść, zaatakował mnie, co zapoczątkowało we mnie wielką wściekłość, która wzięła się niewiadomo skąd i wtedy z moich rąk zaczęły lecieć iskry i błyskawice. Potem przybiegł Matt i mnie uspokoił.
- Złapałem ją za ramiona i poczułam, jakby przez moje ciało przeszedł prąd, ale kilka godzin później miałem na dłoniach takie same, lecz o wiele mniejsze, poparzenia, jak Cat - odezwał się Matt, nie podnosząc głowy.
- To dziwne - mruknęła Agnes, zatrzymując na moment wzrok na moim medalionie, ale po chwili spojrzała na okno za mną, zastanawiając się nad czymś.
- Miałaś już kiedyś takie sytuacje? - spytał Ethan, stojący przy biurku.
- Z Ericiem czy…
- Tym drugim.
Odpowiedziałam bez wahania:
- Nigdy.
- Więc czemu tak nagle zaczynasz strzelać ogniem? - spytał Will, odzywając się pierwszy raz, odkąd przyszedł do mojego pokoju, a ja spojrzałam na niego zaskoczona, zresztą nie tylko ja. - No dobra, iskrami. Ale nie trudno się domyśleć, że za niedługo z tych iskier będzie ogień.
- Może zaraziłaś się czymś, a to są skutki uboczne. Albo po prostu miałaś dzisiaj kiepski nastrój…? - spekulowała Lizzie, a ja wbijałam wzrok w Willa, by, choć na chwilę na mnie spojrzał, lecz on uparcie krążył oczami po całym pokoju, specjalnie mnie omijając. Zmrużyłam oczy, przyglądając się jego sylwetce opartej o ścianę z założonymi ramionami.
Dalej udajesz, że nic nie wiesz? Przekonamy się, czy będziesz nadal tak udawał, gdy zamienię cię w robaka.
- Nie sądzę. Dzisiaj całkiem dobrze się czułam do spotkania z nim - stwierdziłam, okłamując samą siebie, bo Ally mówiłam, co innego. - I czym miałabym się zarazić, Liz? Twoją głupotą?
- Chcę tylko pomóc - powiedziała z wyrzutem moja przyjaciółka, a ja od razu pożałowałam swojego zachowania i chciałam ją przeprosić, lecz przerwał nam Ethan.
- Miałaś już ognistą ospę?
Patrzyłam na niego bez wyrazu, zastanawiając się o co mu chodzi.
- Co?
Co to jest ognista ospa?
Ospa, której skutkami są między innymi zianie ogniem lub niekontrolowane nim rzucanie.
- Ospa, w czasie której ziejesz ogniem lub nim rzucasz - odparł Ethan, niemal w tej samej chwili, co Ally.
- Ty chyba sobie żartujesz - powiedziałam do nich obojga. - Jaki normalny człowiek ziałby ogniem?
Taka jest legenda.
- To tylko legenda, ale drugi objaw jest prawdziwy, a ty go wykazujesz. Więc miałaś już tę ospę?
- Już? Jakie już? To znaczy, że wszyscy muszę przez nią przejść? - spytałam, nieudolnie ukrywając panikę w swoim głosie. Ponieważ ciągle nie wierzyłam w ten cały dar ognia, ta ospa wydawała się być prawdopodobna.
Nie masz żadnej ospy, powiedziała znużonym głosem Ally.
Cicho. Może jednak mam.
Ethan zaprzeczył.
- Nie wszyscy. Tylko połowa społeczeństwa czarodziei przechodzi przez tę chorobę i to nawet nie połowa. Jednak ty możesz do tej właśnie mniejszości się zaliczać.
Zastanawiałam się nad tą możliwością, i przebiegłam myślami przez wszystkie swoje objawy, które pojawiły się dopiero dzisiaj. Na razie wytwarzałam tylko niekontrolowanie iskry, ale nie wiedziałam w końcu czy było to po prostu ze wściekłości czy może naprawdę były to oznaki tej ospy. Postanowiłam, że wieczorem sprawdzę na ciele czy mam jakieś krosty.
A jeśli to nie jest ospa?
Na to pytanie nie chciałam znać odpowiedzi, choć gdzieś w głębi mojego umysłu jakiś głosik mówił mi, że może Alice ma rację i naprawdę jestem Wybranką Ognia, co było najmniej prawdopodobną możliwością ze wszystkich. Lecz możliwości były tylko dwie. To i ospa.
W tej chwili wybierałam ospę.
- Wiecie co, to chyba rzeczywiście jest jakaś choroba, może nawet ta ospa - powiedziałam, przerywając sprzeczkę, którą prowadziła Liz z Willem podczas moich rozmyślań. Spojrzałam na dłonie i zauważyłam, że już były opatrzone. - O, już skończyłeś. Dziękuję, Matt. - Uśmiechnęłam się do niego i pocałowałam w policzek, w podzięce. - Może lepiej się już położę, a nie chcę was pozarażać, więc…
Wszyscy zrozumieli i zaczęli zbierać się do wyjścia.
- Rzeczywiście się zaraziłaś - rzekła Lizzie, ruszając do drzwi.
- Liz…
- Nie, naprawdę wyglądasz słabo. Poza tym, nie znoszę żadnych osp i innych takich, dlatego, wybacz mi, ale mówię pa. - Pomachała mi i wyszła szybko z pokoju, ciągnąc za sobą Ethana, jakby zostając tutaj sekundę dłużej, miała się czymś zarazić.
Z zaskoczeniem spostrzegłam, że oprócz Agnes już nikt nie został w pokoju. Gdzie jest Will z Mattem?
Musiałam zadać to pytanie na głos, bo Angie mi odpowiedziała:
- Wyszli jeszcze przed Lizzie, nie widziałaś? - Posłała mi zdziwione spojrzenie, a po chwili podeszła do mnie i przyłożyła delikatnie rękę do mojego czoła, uważając na guza.
- Masz gorące czoło. - Przygładziła mi z powrotem grzywkę, a w jej oczach widniało teraz zmartwienie zamiast gniewu.
- Teleportowali się czy co? - Jak mogłam nie zauważyć, że Matt sobie poszedł? Will to jeszcze może, bo on stał od razu przy drzwiach, ale Matt przecież siedział obok mnie.
Czy jest ze mną już tak źle?, spytałam samą siebie.
Mówiłam ci.
Zignorowałam tę uwagę i skupiłam się na słowach Angie, które wypadały z jej ust niczym karabin maszynowy.
- Chyba naprawdę się czymś zaraziłaś. Jesteś blada, masz gorące czoło… na pewno nie używałaś żadnego zaklęcia uzdrawiającego na te dłonie?
Pokręciłam przecząco głową, ale się zawahałam.
- Matt czegoś używał - zaczęłam, ale szybko mi przerwała.
- Wiem, zaklęcia przeciwbólowego, ale to ci nie mogło zaszkodzić. Nie wiem, co to może być, bo, szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałam o tej ognistej ospie, a przecież tyle się uczyłam na temat magicznych chorób! - Westchnęła sfrustrowana, wbijając wzrok w coś za mną.
Denerwowało ją to, że nie mogła stwierdzić, co mi jest, bo w końcu chciała zostać w przyszłości lekarką, a w związku z tym czytała wiele książek o różnych, różnistych chorobach tych magicznych, jak i ludzkich. Więc jeśli nigdy nie słyszała o ognistej chorobie, to skąd znała ją Ally? A tym bardziej Ethan?
Może po prostu Ethan sobie ze mnie zażartował - co, tak na marginesie, byłoby do niego całkiem niepodobne, choć mawiają, że ludzie się zmieniają - a Alice po prostu się do niego przyłączyła?
Miałam tyle pytań bez odpowiedzi… Jęknęłam zdołowana, a Angie źle odczytała ten odgłos.
- Boli cię coś?
- Nie, to znaczy… Może trochę głowa, a szczególnie te czoło. - Przymknęłam powieki, kiedy rudowłosa znowu przyłożyła dłoń do mojego czoła i wysłała kilka zaklęć, które uśmierzyły trochę mój ból.
- Dzięki. - Uśmiechnęłam się do niej, a ta odwzajemniła gest.
- Teraz odpoczywaj. Jeśli się nie mylę, wieczorem ręce powinny się już zagoić, a przynajmniej bąble powinny zniknąć. Wtedy znowu posmarujesz sobie dłonie tą maścią. - Położyła ją na biurku i podeszła do drzwi. - Prześpij się, to ci dobrze zrobi. - Posłała mi ostatnie zamyślone spojrzenie i brązowe drzwi zamknęły się za nią. Opadłam na kołdrę, rozkładając ramiona i zamknęłam oczy, zamierzając przespać się zgodnie z radą Ag.
Nie minęła chwila, a drzwi znów się otworzyły, a w szparze pojawiła się ruda głowa dziewczyny.
- Ja jeszcze na chwilkę… Masz jakieś plany na sobotę?
- A dzisiaj jest…?
- Środa. Co to ma wspólnego z planami na sobotę?
- Nic. Tak, mam, rano idę do szpitala.
Agnes zmartwiała mina, ale zanim zdążyła o coś zapytać, to ja zadałam kolejne pytanie.
- A co?
- Chciałam iść do sklepu kupić jakieś nowe ciuchy na spotkanie z Luke'iem, ale Lizzie może pójść ze mną sama.
Jej głowa zniknęła, a drzwi ponownie się zamknęły. Powieki mi same opadły, lecz zanim zapadłam w sen, rzuciłam zaklęcie zamykania na drzwi, żeby znowu nikt nie wszedł, i dopiero wtedy zasnęłam.
Wieczorem, jak przewidziała Agnes, bąble zniknęły, ale dłonie nadal były całe czerwone, więc musiałam smarować je jeszcze dwa dni, zanim oparzenie czy cokolwiek to było całkiem zniknęło. Guz zmienił kolor z granatu na lekką żółć, ale nadal chroniłam czoło grzywką, więc nikt oprócz moich przyjaciół nic o nim nie wiedział.
Ospa się nie pojawiała, zresztą iskry też nie. Następnego dnia czułam się też znacznie lepiej, więc stwierdziłam, że poprzedni dzień był po prostu wyjątkowo dla mnie pechowy i nic więcej. Ani się nie zaraziłam, ani nie otrułam. Było dobrze.
Ale sobota zbliżała się wielkimi krokami.
***
Przeszłam przez szklane drzwi, a moje oczy przywitały jasny, prawie rażący oczy, korytarz, który świecił o tej porze pustkami. Gdzieniegdzie dało się dostrzec morską zieleń czy błękit ścian, ale przeważała biel, co w szpitalu nie było dziwne. Zauważając ruch przy niebiesko-zielonej recepcji, spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam niską kobietę, która teraz coś układała na ladzie, lecz słysząc trzask zamykanych drzwi, odwróciła się w moją stronę.
Przez chwilę na jej twarzy malowało się zdziwienie, że ktoś przychodzi do szpitala o siódmej rano, ale rozpoznawszy mnie, uśmiechnęła się promiennie, ukazując rządek białych zębów.
- Cattie! - zawołała, a ja, mijając zielone krzesełka pod ścianą, podeszłam do niej i się przywitałam. - Dawno cię tu nie było, słonko.
- Dostałam szlaban na przychodzenie tutaj. - Zaśmiałam się lekko sztucznie. - Kazano mi odpocząć, więc byłam na wakacjach. - Wzruszyłam ramionami, patrząc w głąb korytarza.
Chwilę porozmawiałyśmy o minionych miesiącach, aż w końcu poczułam się na tyle odważnie, żeby iść w końcu do sali.
- Czy ona… - zaczęłam cicho, a pielęgniarka od razu zrozumiała.
- Jest przy nim. - Położyła mi dłoń na ramieniu, ściskając je pocieszająco. - Polepszy mu się, to tylko kwestia czasu. - Uśmiechnęła się delikatnie, ale w jej zielonych oczach dostrzegłam cień żalu.
- To już trwa 3 lata. - mruknęłam, a ona jeszcze mocniej zacisnęła dłoń na moim ramieniu, lecz nie boleśnie.
- Niektórzy budzą się nawet po 20 latach. Musisz mieć nadzieję.
Opuściłam jedynie głowę, nie wiedząc co na to odpowiedzieć. Nie chciałam czekać 20 lat. Nie chciałam czekać chociażby rok, chciałam, żeby on obudził się już teraz.
Potarłam powieki i zamierzałam już ruszyć do sali, ale kobieta mnie jeszcze zatrzymała.
- Uważaj, bo siedzi tam już od kilku dni i jest ostatnio trochę rozdrażniona.
Posłałam jej słaby uśmiech.
- Jest rozdrażniona od mojego urodzenia. Dzięki, Kayle - powiedziałam i poszłam w stronę odpowiedniej salki drogą, którą znałam na pamięć.
W połowie drogi rzuciłam ostatnie spojrzenie przez ramię i zobaczyłam, że Kayle cały czas za mną patrzy, odgarniając niesforne kasztanowe loki z twarzy, a w jej spojrzeniu dostrzegłam troskę i współczucie. Mimo, że nie byłyśmy jakimiś bliskimi przyjaciółkami, po części z powodu różnicy wieku, przywiązałyśmy się do siebie przez te lata, a moje cierpienie stało się jej cierpieniem.
Kilka minut później stanęłam przed szybą oddzielającą mnie od sali, w której znajdowały się: łóżko, aparatury zajmujące pół pokoju oraz granatowy fotel ze stolikiem o tym samym kolorze przy niedużym oknie i krzesło przy łóżku.
Specjalnie ominęłam wzrokiem postać w łóżku i skupiłam się na mojej matce, która siedziała na krzesełku. Przetłuszczone blond włosy związała w niedbałego kucyka, z którego wymykały się pojedyncze kosmyki okalające jej bladą i zmęczoną twarz. Błękitne oczy utkwione miała w aparaturze, która pikała co jakiś czas, informując o rytmie serca osoby do niej podłączonej.
Z trudem przełknęłam ślinę; zawsze robiłam to przed wejściem tutaj. Mogłam sobie wmawiać, że oswoiłam się z obecną sytuacją, ale nadal pociłam się przed każdym takim spotkaniem w szpitalu.
Dostrzegłam swoje słabe odbicie w szybie. Jasne, prawie srebrne oczy, które, na co dzień miały odcień chmur w deszczowe dni, świeciły się teraz nienaturalnie, a usta lekko drżały, więc zacisnęłam je w cienką linię. Choć nie poświęcałam dzisiaj włosom dużo czasu, były idealnie proste przez panującą na zewnątrz wilgoć.
Wzięłam głęboki oddech i cicho weszłam do salki, starając się nie zwracać na siebie uwagi, ale mama musiała zauważyć mnie już wcześniej, bo gdy weszłam, wpatrywała się w drzwi.
Zmusiłam się do radosnego uśmiechu, który z taką łatwością przychodził mi każdego dnia wśród znajomych i przyjaciół, a teraz ledwo wydawał się prawdziwy.
- Hej, mamo - rzekłam, podchodząc do niej i pocałowałam ją w wilgotny policzek. Nie skomentowałam tego, bo domyślałam się, że znowu płakała.
- Dzień dobry, kochanie - szepnęła, jakby głośniejszy dźwięk miał go obudzić, czym bym się bardzo cieszyła. - Co robisz tutaj tak wcześnie? - spytała, choć wątpiłam czy chociaż wiedziała, jaka jest godzina czy nawet dzień.
- Nie mogłam spać przez całą noc - wyznałam. - W końcu nie widziałam go ponad trzy miesiące. - Nic nie mogłam poradzić na to, że mój głos zadrżał lekko, kiedy wypowiadałam ostatnie zdanie.
- Wyszło ci to tylko na dobre - stwierdziła, przyglądając mi się uważnie, ale wiedziałam, że połową myśli była gdzie indziej.
Nie mogłam się z nią nie zgodzić, choć bardzo bym chciała. Te chwilowe oderwanie od prawdziwej i okrutnej rzeczywistości mojego świata pozwoliło mi przemyśleć kilka spraw na trzeźwo i mogłam też przez chwilę nie martwić się przyszłością, jak i przeszłością.
- Jak on się czuje? - zapytałam, a ona ledwo zauważalnie wzruszyła ramionami pod obszernym swetrem.
- Lepiej czy gorzej… Jakie to ma znaczenie? I tak jest w śpiączce - powiedziała z goryczą w głosie, a mnie nagle zachciało się płakać. Jednak przełknęłam łzy i przyjrzałam się mamie.
- Mamo… Kiedy ostatni raz porządnie się wyspałaś?
- W tym tygodniu słyszę to pytanie już po raz pięćdziesiąty. Czuję się bardzo dobrze, dziękuję za troskę.
Podniosłam sceptycznie brew.
- Wcale tak nie wyglądasz. Zastanawiam się, czy ty w ogóle widziałaś się w jakimś lustrze, bo na pewno być zauważyła, że strasznie schudłaś. Kiedy coś jadłaś?
Westchnęła cicho, z irytacją.
- Nie jestem dzieckiem.
- Ale tak się zachowujesz. - Pochyliłam się, złapałam ją za szczupłą, chłodną dłoń i z niemałym trudem podciągnęłam do pozycji stojącej. - Idź teraz do domu, zjedz coś, wyśpij się i przyjedź z powrotem z kawą. Do tego czasu z nim zostanę, dobrze?
Czekałam na potwierdzenie moich rozkazów, ale mama tylko wpatrywała się we mnie długą chwilę, w ciągu której w jej błękitnych oczach pojawiły się łzy.
- Przepraszam - powiedziała cicho, a ja podświadomie wiedziałam, że nie przeprasza tylko za swoje zachowanie czy nie poświęcanie mi przez ostatnie lata czasu, z wiadomych powodów, ale i za wiele złych rzeczy w naszym życiu, które nie stały się z jej winy czy kogokolwiek innego. Jeśli już, to można było obwiniać tylko ten okropny los, który nie znał żadnej litości.
- Nie martw się tym. - Przytuliłam się do niej na moment, po czym wypuściłam ją z ramion, żeby mogła iść w końcu się wyspać. Jednak nie byłam stuprocentowo pewna czy na pewno to zrobi. Znając moją matkę, może siedzieć przez kilka godzin wpatrując się z płaczem w sufit, co zresztą po niej miałam.
Kiedy opuściła salę, zajęłam jej poprzednie miejsce i powoli, z wahaniem, wyciągnęłam rękę w stronę łóżka. Gdy to zrobiłam, zauważyłam jak moje całe ramię drży, ale przezwyciężając lęk, wzięłam w dłoń drobną, chudszą od mojej rękę i przyłożyłam ją sobie do twarzy, ignorując jej przeraźliwy chłód.
Sunęłam oczami po nieskazitelnie białej pościeli i niebieskiej koszuli szpitalnej, aż trafiłam na prawie przezroczystą twarz mojego dziewięcioletniego brata.
Powstrzymałam westchnięcie rozpaczy, badając drugą ręką chłodną skórę delikatnej twarzyczki. Przesunęłam palcami po policzku bez naturalnego rumieńca, który odkąd pamiętałam cechował jego twarz. Brzoskwiniowe usta, takie same jak u mamy i mnie, teraz były pobielałe i spękane w kilku miejscach. Prosty nos nadal obsypany był kilkoma piegami, które cudem ciągle się utrzymywały, najpewniej dzięki słońcu, niemal cały czas wpadającemu do sali. Ciemnoniebieskie oczy, które zapadły mi na zawsze w pamięć, ukryte były pod cienkimi powiekami, a czarne rzęsy odznaczały się jedynym żywym kolorem na twarzyczce chłopaka. Oczy, co jakiś czas poruszały się pod powiekami, co dawało mi jedyną nadzieję, że on jeszcze kiedyś się obudzi.
Pocałowałam wnętrze jego dłoni, mrugając szybko, żeby powstrzymać łzy zbierające mi się w oczach.
- Connor, braciszku - szepnęłam, głaszcząc go po czole. Palcami odgarnęłam i przeczesałam czarne loczki zdobiące jego czoło. - Gdyby to była jakaś magiczna choroba, jakieś głupie zaklęcie, tak jak w moim przypadku… - Wydałam coś pomiędzy westchnięciem, a jękiem, zatrzymując jedną rękę w jego gęstych włosach, a drugą z jego dłonią przy ustach.
Gdyby jego śpiączka wywołana została przez zaklęcie czy chorobę znaną „naszym” lekarzom, Connora zapewne dałoby się uratować, a przynajmniej wybudzić ze śpiączki i jakoś leczyć.
Ale to było coś innego. Connor trzy lata temu przez wypadek przewrócił się w domu i uderzył głową o ostry kant szafki. Od tamtej pory tkwił w tej przeklętej śpiączce.
Lekarze nie wiedzieli co mu było, na początku twierdzili, że to tylko wstrząs mózgu. Okazało się jednak, że było to coś o wiele poważniejszego, ponieważ ani zwykli, ani nasi lekarze nie umieli go uleczyć.
Często zastanawiając się nad tego przyczynami, podejrzewałam coś przerażającego i absurdalnego, coś co mógłby zrobić tylko potwór, ale on nie mógłby… Nie, na pewno nie posunąłby się do czegoś takiego, przecież to było jego dziecko.
Odsunęłam od siebie myśli o tej osobie - nie mogłam myśleć o nim jako o ojcu, nie po tym co zrobił - i położyłam się ostrożnie na jednym boku przy Connorze. Pocałowałam go w policzek i nadal mając złączoną z nim dłoń, zaczęłam do niego cicho przemawiać. Podobno mógł nas słyszeć, a mówienie do niego pomagało mu do nas wrócić, więc miałam nadzieję, że mój głos choć trochę zachęci go do powrotu, jeśli musiał wybierać.
- Jest już 6 września 1981, braciszku, kto by pomyślał, że za dwa tygodnie będziesz już miał 9 lat. Pamiętam cię, jako małego berbecia, który zawsze mnie irytował, a czasem doprowadzał do panicznego śmiechu… - Przerwałam, czując w gardle wielką gulę, która składała się z samych łez, więc zaczęłam mówić o czymś innym.
- Na wakacjach byłam z Lizzie u babci Maddie. Brakowało mi tam ciebie, wiesz? Z pewnością mógłbyś wtedy przemówić Liz do rozumu, bo mnie już kompletnie nie słucha. Gdybyś ty ją tam widział… Poznałyśmy tam przypadkowo chłopaka, który mieszka jakieś osiem kilometrów od babci, nazywa się Carter i tak na marginesie, to straszny z niego wieśniak. Ale Liz widocznie się podobał, bo nie mogła się od niego odlepić, w dosłownym tego słowa znaczeniu. To się na niego „przypadkowo” wywalała, to coś mu strzepywała z ciała… Mówię ci, uganiała się za nim, jak gdyby była wolna. Nawet weszła dla niego do błota. No, może nie dla niego, ale do niego, bo on akurat karmił świnie. Jedna ją ugryzła, a jeśli chodzi o mnie, to dobrze jej tak. Najlepsze było jednak to, że on w ogóle z nią nie próbował flirtować ani się całować. Traktował ją zupełnie jak swoją koleżankę, z którą można poskakać w błotku…
Takim sposobem opowiedziałam mu moje całe wakacje, aż skończyły mi się tematy, oprócz jednego, którego nie chciałam mu ujawniać, pomimo, że był w śpiączce.
Do przyjścia mamy, wpatrywałam się w jego nieruchomą, bladą twarz ze łzami kłującymi mnie w oczy, i nawet nie mogłam sobie wyobrazić, jak się czuła mama, siedząc tu przy nim dzień w dzień od trzech lat. Głaskałam go po czole, podejrzewając, że to są moje ostatnie chwile z nim do świąt, bo mama zapewne miała zamiar znowu nałożyć mi zakaz zbliżania się do szpitala, podczas gdy sama tu cierpiała za nas obie. Więc cieszyłam się, jak mogłam chwilami z moim młodszym bratem, chociaż kiedyś tak je marnowałam, bo drażniła mnie sama jego obecność.
- Cat. - Drgnęłam i podniosłam wzrok, spodziewając się jakiejś pielęgniarki, bo jeszcze żadnej tutaj nie widziałam od mojego przyjścia, ale przy łóżku stała mama. Wyglądała teraz bardziej zdrowiej i schludniej, to musiałam jej przyznać. Umyła włosy i znowu związała je w kucyka, tym razem staranniejszego, a stare, powyciągane ciuchy zamieniła na dżinsy i brązową bluzę.
Naprawdę wyglądała lepiej, ale obawiałam się, że do mojej następnej wizyty znowu się zaniedba.
- Możesz już iść, przyjaciele pewnie na ciebie czekają.
Zdobyłam się na delikatny uśmiech, podnosząc się powoli z łóżka i trzymając dłoń Connora, która zdążyła się już rozgrzać w moim uścisku.
- Teraz ty trzymaj jego dłoń, żeby znowu nie była tak zimna - powiedziałam, a mama mnie usłuchała i już po chwili zajmowała krzesło z jego dłonią w rękach.
- Dziękuję. - Posłała mi na pół szczery, na pół smutny uśmiech.
- Przepraszam, dziękuję… jeszcze brakuje „proszę” do trzech magicznych słów - zażartowałam kiepsko, by choć trochę rozładować napięcie, które między nami panowało.
Mama jednak spojrzała mi poważnie w oczy.
- Proszę, ciesz się jak możesz swoim życiem i szczęściem.
Ponownie dzisiejszego dnia złapałam ją za rękę.
- Ja cieszę się życiem i szczęściem, mamo, ale jest to dość trudne w panujących czasach… - zamilkłam, dostrzegając w jej oczach niepokój.
- A więc wiesz.
Zaśmiałam się bezbarwnie.
- Nie jestem taka głupia. Poza tym gazety jakoś nie ukrywają faktu o nadchodzącej wojnie.
- Uważaj na siebie - poprosiła mnie, a ja potaknęłam, ale mama chciała czegoś więcej. - Obiecaj - szepnęła nagląco.
- Obiecuję, mamo. - Przycisnęłam usta do jej policzka, a później ucałowałam czoło Connora. - Muszę już iść. Trzymaj się, mamo.
Będąc już przy drzwiach, zatrzymał mnie jeszcze jej cichy, schrypnięty głos.
- Przychodź w odwiedziny, kiedy chcesz.
- Naprawdę? - Odwróciłam się zaskoczona. Skinęła głową z lekkim uśmiechem, który nie wydawał się teraz tak smutny, jak wcześniej.
- Wiem, jak ci go brakuje, dlatego nie będę cię od niego odizolowywała. - Teraz była moja kolej na dziękowanie.
- Dziękuję. - I już mnie nie było w sali, a moment później i w szpitalu.
Na dworze panował półmrok, więc od razu ruszyłam w stronę szkoły.
Nie wiedziałam, że masz chorego brata, odezwał się cichutki głos w mojej głowie.
Mało osób o tym wie, odparłam.
Jak to się stało?
Długa historia. Może ci kiedyś opowiem.
Morze jest długie i głębokie…, mruknęła.
Dokładnie, uśmiechnęłam się w myślach, czując jakoś jej wewnętrzną frustrację.
Chyba tak jak ja nie lubiła mieć pytań bez odpowiedzi.
***
Rozmawiałam z Mattem, gdy to poczułam. To było coś obcego, ale równocześnie bardzo znajomego. Dziwnego, ale i całkiem zwyczajnego. Nie umiałam tego określić, to po prostu… było.
- Jak ma się twoja mama?
Minęła długa chwila, zanim zdołałam mu coś odpowiedzieć.
- Mama, jak to mama… uważa, że sama sobie ze wszystkim najlepiej poradzi. Nie potrzebuje pomocy, troski ani nawet zainteresowania. Może się martwić o każdego, oprócz siebie, ale potrafi też ignorować wszystko i wszystkich, skupiona na jednym celu. Tak jest w przypadku Connora. - Przełknęłam ślinę i ciągnęłam dalej: - Siedzi w szpitalu prawie dzień w dzień od trzech lat i nadal uważa, że ona nie potrzebuje pomocy. Mówiłam ci przecież, że zabroniła mi się zbliżać do szpitala przez jakiś czas. W ciągu mojej nieobecności zdążyła się strasznie zaniedbać. To już nie jest ona. To jest tylko jej cień. Możliwe, że zachowała jeszcze resztki swojego dawnego charakteru, ale reszta zniknęła. Boję się, że i ją za niedługo będę musiała odwiedzać w szpitalu. - Załamał mi się głos, a Matt objął mnie jednym ramieniem.
- Poradzi sobie, po prostu jej nie doceniasz.
Parsknęłam sztucznym śmiechem.
- Mówisz tak jak ona. Nie idealizuj świata, a tym bardziej mojej matki, Matt, bo ci się to nie uda. - Odsunęłam się od niego, zaciskając ręce na przedramionach. Zrobiło mi się zimno, choć na dworze i w szkole było ponad dwadzieścia stopni Celsjusza.
- Może właśnie taka jest prawda. Jakoś sobie radziła przez te lata, prawda? Czemu akurat teraz miałaby sobie nie poradzić?
Uśmiechnęłam się do niego gorzko i wypowiedziałam słowa, których wcale nie chciałam mówić:
- A czy twoja mama sobie poradziła?
Matt zacisnął mocno wargi, a w jego oczach dostrzegłam wyrzut. Przeklęłam się w myślach, za to że wspominam jego zmarłą matkę. Ale to wcale nie byłam ja, nie miałam zamiaru tego mówić.
- Przepraszam, Matt, nie chciałam tego powiedzieć - powiedziałam szybko, a on machnął lekceważącą dłonią, ale dostrzegłam w tym geście napięcie.
- Masz rację, nie poradziła sobie. Powinienem z nią wtedy być, ale jak miałem przewidzieć, że akurat tego wieczora ją napadną?
- Matt, naprawdę przepraszam. Ostatnio mówię dziwne rzeczy, których wcale mówić nie chcę, nie wiem co się ze mną dzieje… - Zamilkłam, czując w piersiach dziwny uścisk.
- Nic się nie stało, Cat. Mam… coś się stało? - zatrzymał się, dostrzegając coś w mojej twarzy, co go widocznie zaniepokoiło.
- Nie, tylko… - Zawahałam się, bo sama nie wiedziałam co się dzieje. Po prostu poczułam jakiś uścisk najpierw w piersi, a teraz w brzuchu. Nie był bolesny, ale był… dziwny. Gorąco i zimno powoli rozeszło się po moim ciele, a w głowie mi zaszumiało.
- Co, Cat? - Przytrzymał mnie za ramię, gdy się zachwiałam. - Powiedz coś!
Wyślizgnęłam się z jego uścisku i wolno się wyprostowałam.
- Już nic. Przez chwilę bardzo dziwnie się czułam, ale to już przeszło… chyba. - „Chyba” ponieważ nagle poczułam w żyłach jakąś dziwną moc, podobną do tej z dnia, kiedy walczyłam z Ericiem.
- Chyba?
- Znowu to się dzieje - powiedziałam mu, a on lekko zbladł.
- Ognista ospa?
Walnęłam go w ramię.
- Przestań. Nie ma żadnej ognistej ospy, już to wiem.
- Jest! - zaprzeczył. - Kuzynka kuzynki mojego wujka…
- Matt, cholero - warknęłam. - Chcesz dostać iskrą? To się zamknij, z łaski swojej - dodałam, widząc jak kręci głową.
Przytknęłam palce do skroni i przymknęłam powieki, próbując zapanować nad mocą, która powoli rosła pod moją skórą, próbując się wydostać, ale na razie zręcznie ją utrzymywałam.
Nagle dostrzegłam, jak zza zakrętu wychodzi jakaś osoba i kieruje się powoli w naszą stronę korytarzem. Zachłysnęłam się powietrzem, rozpoznając kto to.
- Nie, tylko nie Eric, proszę, tylko nie teraz - szepnęłam, a Matt zaczął mnie pchać w odwrotną stronę.
- Idź do pokoju, łazienki, na dwór czy gdzie tam chcesz, po prostu stąd idź, bo znów wybuchniesz.
- A co z tobą? - Zatrzymałam się w pół kroku.
- Zajmę się nim.
- O nie, nie, nie - powiedziałam, odwracając się do niego. Nie chciałam zostawiać Matta sam na sam z Ericiem. Chociaż Matt był starszy, martwiłam się, że Eric może mu coś zrobić, bo jednak mój jasnowłosy przyjaciel nie był za dobry w walce, o czym dobrze wiedział.
Doceniałam jego rycerskość, ale wolałam zostać, mimo że moja moc była coraz większa.
Matt widząc, że nie mam zamiaru sobie pójść, wywrócił oczami.
- To bardzo zły pomysł.
- Gorszy jest taki, żebyś został z nim sam.
Chłopak chciał się spierać dalej, ale doszedł nas głos Erica.
- Witam, ptaszki. - I na tym skończyły się moje nadzieje na to, że Dallas ominie nas bez zbędnych zaczepek.
- Witam i żegnam. Chodź, Matt. - Pociągnęłam przyjaciela za rękę w stronę z której przyszedł Eric.
- Musisz cały czas przede mną uciekać, Cat? Chciałem żebyśmy pogadali, jak normalni ludzie, jak za dawnych czasów.
- Jak normalni ludzie? Jak za dawnych czasów? Czy ty siebie słyszysz? - Stanęłam i spojrzałam na niego dziwnie. - Eric, nie ma żadnych dawnych czasów. Od pierwszego dnia szkoły jesteśmy wrogami. I jak mamy rozmawiać, jak normalni ludzie, jeśli ty nie jesteś normalny? - Mój głos był szybki i nerwowy, a to wszystko z powodu tej buzującej we mnie delikatnej energii, która podwajała każdą moją odczuwalną w danej chwili emocję i jeszcze z brzucha nadal rozlewała się po moim ciele zmiennocieplna moc.
- Ach, a mogło być tak miło. - Westchnął z udawaną rozpaczą, a przynajmniej tak mi się wydawało, a mną wstrząsnął dreszcz gniewu.
- Do czasu, aż się odwrócę i walniesz zaklęciem w moje plecy? Nie, nie byłoby wtedy miło.
Znowu pociągnęłam Matta i nie przeszliśmy parę kroków, a poczułam na swojej barierze - którą wzniosłam dla bezpieczeństwa - drgnięcie mocy.
- Ja się świetnie bawię - zawołał Eric, a ja warknęłam głośno i zamierzałam się odwrócić, gdy Matt mnie przytrzymał.
- Nie reaguj na to, Cat. On właśnie tego chce. - A do Erica powiedział: - Nie nauczyłeś się po ostatnim, żeby nie atakować jej od tyłu?!
- Widzisz, Mattie - zaczął złośliwie - ja nie uczę się na własnych błędach.
- Bo jesteś kretynem - stwierdził Matt, nawet nie z gniewem i teraz to on pociągnął mnie za sobą. - Chodź, Cat.
- Jeszcze się spotkamy, słońce! - krzyknął Eric, ale już starałam się go nie słuchać. Skupiałam się na uspakajaniu mocy w sobie, żeby nie skrzywdzić siebie i Bogu winnych ludzi. Brałam wdechy i wydechy, z radością czując, jak moc powoli maleje, a uczucie zimna znika, pozostawiając same ciepło w moim ciele.
Musiałam się uczyć panować nad tym, bo jeśli miałam częściej spotykać Erica, to wolałam nie używać na nim iskier ani błyskawic. Spaliłabym jeszcze szkołę.
Dotarliśmy właśnie na główny hol, skąd wychodziły wszystkie schody i drzwi na różne piętra, gdy Matt zatrzymał się na moment.
- Czy to Will? - zapytał zdziwiony, a ja podążyłam za jego wzrokiem.
Po schodach prowadzących na dziedziniec schodził czarnowłosy chłopak, który po budowie przypominał Willa, i skręcił w lewo dróżką prowadzącą do lasu. Gdzie on idzie?
Zamierzałam się nie tyle co tego dowiedzieć, a wypytać go o mój medalion. Nie wywinie mi się, kiedy będziemy sami. Co prawda na dworze już było ciemno, ale nie miałam pojęcia, kiedy znajdzie się kolejny raz na złapanie go samego, dlatego powiedziałam Mattowi, że muszę zapytać się coś Willa zanim pójdę spać i wybiegłam na dziedziniec.
Dzięki latarniom, które światło brały z energii magicznej, miałam oświetloną całą dróżkę do lasu, ale w środku puszczy będę musiała już radzić sobie sama.
Wytężyłam wzrok i dopiero po chwili zobaczyłam wysoką sylwetkę idącą ścieżką, więc ruszyłam za nią, będąc od niej w odległości dziesięciu metrów. Chciałam dorwać go dopiero w lesie, żeby nie miał jak uciec. Chociaż tam też może mi się schować, ale wolałam teraz o tym nie myśleć.
Po kilku minutach Will zniknął w lesie, a ja stanęłam przed wielkimi drzewami, ostatni raz myśląc czy dobrze robię wchodząc w ciemnościach do lasu, jednak, gdy pomyślałam o tym dziwnym medalionie i że Will mnie najprawdopodobniej okłamał, weszłam do lasu bez wahania.
Problem jedynie tkwił w tym, że nie wiedziałam, w którą stronę udał się brunet.
Wzdychając głęboko, ruszyłam przed siebie, wyciągając tylko przed siebie dłonie, żeby nie walnąć w jakieś drzewo. Chętnie użyłabym świetlistej bariery, ale bałam się, że Will może mnie dostrzec w oddali i ucieknie.
Kiedy tak rozglądałam się na próżno wokół siebie, w polu widzenia zamigotało mi światło. Od razu skierowałam się w jego stronę, wiedząc już na pewno, że to Will.
Oj, kochany, lepiej żebyś odpowiadał zgodnie z prawdą, bo inaczej wrócisz do domu jako mały, obrzydliwy robaczek.
52
Wybranka Ognia
by shiny