Figiel w pulapce, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze


Scenariusz na podstawie książki Biedroń F., Figiel w pułapce. Komedia w 3 aktach

AKT PIERWSZY.

(Izba w chacie Marcina obszerna i schludna. Drzwi z lewej i w głębi, okno z prawej. Pod oknem ława, stół i stołki. W głębi łóżko i skrzynia, w rogu po lewej szafa. Na białych ścianach rząd obrazów: jeden z nich przedstawia św. Antoniego.)

Scena I: Marcin, Kuba.

Marcin (chodzi po izbie): Takie to dzieci teraz... takie! Chciałyby o wszystkim same decydować — same sobą rządzić. Jak i tu: kładę jej szczęście pod nogi, a ta przed nim ucieka. No, dam ja ci uciekanie!... A i Michałkowi natrę uszu za bun­towanie dziewczyny. Myśli, że postawi na swoim, nie! — Ani Zośki nie weźmiesz, ani dyrektorem nie będziesz! Nie! (Do Kuby:) Kuba?..,

Kuba: Do mnie mówicie?

Marcin: Do ciebie. Pójdziesz mi zaraz do ciotki. Słyszysz?

Kuba: Dy wiecie, że nie bardzo słyszę.

Marcin (głośniej): Pójdziesz mi zaraz do ciotki.

Kuba: Do ciotki — wiem.

Marcin: Pochwalisz Pana Boga, ciotce i strykowi się skłonisz, i powiesz Zośce, by mi tu zaraz wra­cała. Rozumiesz?

Kuba: Niby ciotka?

Marcin: Zośka — głuchu niepojęty — Zośka! Niech wraca zaraz, bo jak nie, to pójdę z kijem...

Kuba: O la Boga!

Marcin; No, idź już i powtórz dokładnie, co powiedziałem, (Kuba idzie ku drzwiom, drapie się w głowę i wraca.) Czego się wracasz?

Kuba; Bo tego... mam rzec, nie wiem, po co mnie, gazdusiu, wysyłacie...

Marcin: Bodaj cię pokręciło! Dy po Zośkę... po Zośkę!

Kuba: Po Zośkę — chę!

Marcin: Masz jej powiedzieć tak; wracaj zaraz! Dwa słowa — spamiętasz?

Kuba: Wracaj zaraz... wiem (liczy na palcach), to niby, że na raz będzie zaraz, a na dwa wracaj. Spamiętam!

Marcin: I to jej jeszcze powiedz, że jak nie wróci po dobrej woli, to pójdę z kijem...

Kuba: Kijem.. niby ciotkę, czy?..

Marcin: Zła moc i nie dogadana! (płuca przyjdzie wypluć przy tobie. Słuchaj tu!

Kuba: Dym głuchy — wiem — przez ten zatra­cony konar!.. Widziało się, że mocny — idę — a tu trzasnął!.

Marcin: Nie trza było łazić po cudzych drze­wach. Słuchaj, jeszcze raz ci wyłożę.

Kuba (z płaczem): Boże mój, Boże! ten konar..

Marcin: Słuchasz, czy nie!

Kuba: Już idę… lecę... (Idzie ku drzwiom.)

Marcin: O, Boże miłosierny! a to głuch (Idzie za nim.) Gdzież idziesz? stój! (Zatrzymuje go.)

Kuba: O la Boga!

Marcin: Gdzieżeś szedł?

Kuba: Dy do ciotki...

Marcin: Po co?

Kuba: Ano po Zośkę... mam rzec przecież te dwa słowa…

Marcin: No, przecie! Idźże już i powtórz, co po­wiedziałem. Łeb ci ukręcę, jak pomylisz. Uff! Ażem się spocił przy tym głuchu, (Ociera czoło, siada. Wcho­dzi Michaś.)

Scena 2, Marcin, Kuba, Michaś.

Michaś: Niech będzie pochwalony Jezus Chry­stus!

Marcin: Na wieki wieków. Jak się masz, Mi­chałku, — zdrowo?

Michaś: Dziękuję, Przychodzę do was niepro­szony, jednak...

Marcin: Przed nikim drzwi nie zawieram. Masz pewnie jaką sprawę?

Kuba (do siebie): Raz wracaj, na dwa zaraz... Nie…

Marcin: Masz! ten jeszcze stoi... Idźże już!

Michaś: Mam sprawę osobistą...

Marcin: Aha… to niby...

Kuba : A czy powiedzieć, że Figiel dostanie?...

Marcin: Bodaj cię kolka! (Chwyta za pas.) Stoi i mamrocze, a tu słońce nisko. Ruszaj mi z oczów! (Kuba wychodzi)

Scena 3, Marcin, Michaś.

Michaś: Dowiedziałem się, panie wójcie, o po­gróżkach pod moim adresem. Podobno macie za­miar natrzeć mi uszu. I za cóż to?

Marcin: Pytasz, choć dobrze wiesz...

Michaś: Właśnie, że nie wiem. Raczcie powie­dzieć szczerze i otwarcie, o co wam idzie.

Marcin: Wiadomo wszystkim, co robisz. Powie­działem ostatnie słowo, że Zośki nie dam, bo dać nie mogę — a ty swoje. Krętą drogą idziesz, podmawiasz dziewczynę — buntujesz...

Michaś: W imię Ojca i Syna!

Marcin: No, no, nie żegnaj się i nie zapieraj. Kazałeś Zośce uciec z domu.

Michaś: To kłamstwo!

Marcin: Prawda.

Michaś: Wierutne kłamstwo! Już tydzień, jak waszej córki nie widziałem na oczy.

Marcin: Sama by tego nie zrobiła.

Michaś: Nie wiem, czy by zrobiła, czy nie, dość na tym, że mojej w tym ręki nie było. Zosia nie dziecko, ma już swój rozum…

Marcin: Bodaj ta z takim rozumem, bodaj! Daję jej człowieka, o jakim się żadnej we wsi nie śniło. Uczony, fachowiec do pieniędzy, czyta co do ręki weźmie, z panami za pan brat i w polity­ce się rozumie, jak sam poseł z Kurkowa.

Michaś: Dziwne doprawdy, że taka siła przy­ciska się tutaj, wystawiając paszporty na bydło.

Marcin: Do czasu siedzi, do czasu, za niedługo wybory, to pewnikiem wyjdzie na posła i wyjedzie do samej Warszawy. Myślisz, że nie?

Michaś: Nie przeczę — u nas wszystko możliwe.

Marcin: Ma talent i wyjdzie. Na ostatnim wiecu to przy samym pośle siedział i pisał, co ludzie ga­dali. Czy to nie honor?

Michaś (z ironią): Nawet wielki!

Marcin: A widzisz! Taki człowiek to honor, to majątek, To szczęście. Na razie będzie dyrekto­rem w kasie…

Michaś: Skądże ta pewność, panie wójcie, że będzie?

Marcin: Skąd? Bo ja tak chcę — rozumiesz? — Ja chcę!

Michaś: Rozumiem, panie Marcinie — wy chce­cie! To dość... rozumiem. Nie zapominajcie je­dnak o tym, że na czele takiej instytucji, jak kasa, powinien stać człowiek bez skazy i bez plam na rękach. To rzecz ogromnie ważna,

Marcin: A czy to Figiel nie uczciwy?

Michaś: Różnie na ten temat mówią...

Marcin: Któż taki? Kierownik, Kasper i ty. Chcą cię osadzić przy kasie, więc oczerniają Figla. Wiadoma rzecz…

Michaś: Nie o mnie idzie, panie wójcie, lecz o do­bro i całość instytucji, która z tak wielkim trudem powstała. Wprawdzie udałem się na kurs umyślnie w tym celu, by nabyć potrzebnych wiadomości i tu, w rodzinnej wiosce, pracować. Jednak nie muszę. Zatem, jeszcze raz powtarzam, nie o mnie idzie, lecz o grosz cudzy, o ludzkie oszczędności.

Marcin: Nic im się przy Figlu nie stanie.

Michaś: Kto wie? Zły człowiek dobrze rządzić nie będzie.

Marcin: Zły człowiek? Co ty pleciesz! Figiel zły człowiek?

Michaś: To osobnik, któremu absolutnie zaufać nie można.

Marcin: Ino nie pleć — proszę cię — nie pleć! Figiel człek uczciwy i sprawa skończona!

Michaś: Szachraj!

Marcin: Nieprawda!

Michaś: Są dowody...

Marcin: Gdzie? jakie? — Mów.

Michaś: Wiedzą o nich wszyscy, prócz was. Wy jedni wiedzieć o nich nie chcecie.

Marcin: Bo nie chcę. Światowym jest i w Ame­ryce byłem, to i wiem, co o kim myśleć. Tobie zaś radzę rachować się ze słowami, bo co nadto, to i niezdrowo. Do sądu drogę znamy.

Michaś (zabiera się do wyjścia): Szkoda — wi­dzę — i czasu i słów...

Marcin: Toś dobrze powiedział — szkoda!

Michaś: Obyście tylko nie zapłacili drogo za tę wiarę w człowieka, który pasożytuje na waszej skórze.

Marcin: Baj baju, a pójdziesz do raju. No, — powiesz jeszcze coś?

Michaś: Życzę wam, panie wójcie, byście w porę przejrzeli na oczy. Zostańcie z Bogiem! (Wycho­dzi.)

Marcin: Boże cię prowadź! A bodaj cię z twoim głupim paplaniem! Życzy mi, bym przejrzał na oczy... (Macha ręką.) E, szkoda — śpik! (Wcho­dzi Kuba.)

Scena 4, Marcin, Kuba.

Marcin: Jesteś już...

Kuba: Ano... mam rzec... tego...

Marcin: Wyraźnie gadaj. Byłeś u ciotki?

Kuba: Jak mówicie?

Marcin: Byłeś u ciotki?

Kuba: U ciotki? Juści, siedziały se obie na skrzy­ni, a stryk na progu fajkę kurzył... mam rzec...

Marcin: I co — gadałeś z nią?

Kuba: Z nią? To niby...

Marcin: Ze Zośką. Dlaczego nie przyszła?

Kuba: Ciotka?

Marcin: Psie ucho jedno, bo paska chwycę!

Kuba: Ojej! Gazdusiu…

Marcin: To mów do rzeczy! Dlaczego Zośka nie przyszła?

Kuba: Bo... bo.,, mam rzec... nie chce:..

Marcin: Nie chce? No, dam ja jej upór! Zbiję, na kwaśne jabłko stłukę! Zrozumie żaba, co to znaczy nie słuchać ojca!

Kuba: Jak mówicie?

Marcin: Gadała co więcej?

Kuba: Ano… mam rzec... tego...

Marcin: Kuba! bo jak cię prasnę!

Kuba: Już, gazdusiu, już... Powiedziałem pięknie i wyraźnie: raz zaraz, a na dwa wracaj. Wysłuchały, popatrzyły na się — i gruch w śmiech. Tak się wiecie, śmiały, aże stryka ciekawość wzięła i wlazł do izby.

Marcin: No i co?

Kuba: Tak ja znowu do nich głośno i wyraźnie: raz zaraz, a na dwa wracaj. Ale na nic. Wzięły się śmiać jeszcze głośniej, a i stryk z niemi…

Marcin (do siebie): Pewnikiem jakie głupstwo pal­nął. Trza mi tam samemu...

Kuba: A już najbardziej to się śmiały z tego kija...

Marcin: Z jakiego kija?

Kuba: Ano, że oberwie... ten oberwaniec, płanetnik...

Marcin: Kto taki?

Kuba: Dy Figiel...

Marcin (załamuje ręce): O rany boskie!

Kuba: Przeciężeście mówili...

Marcin: Zośka oberwie... capie głupi! głuchu! baranie!... Zośka! Zośka! A to mi sprawił!...

Kuba: Zośka? A ja myślał...

Marcin: To mi sprawił! to mi narobił! Zaraz to rozniosą, rozbębnią — i wstyd!,.. Bodaj cię pokrę­ciło! hyclu jeden! ty!.,, gnaty ci poprzetrącam! (Chwyta za laskę wiszącą na szafie.)

Kuba: Ojej! gazdusiu! (Ucieka przed Marcinem, i w drzwiach wpada na wchodzącego właśnie Kaspra i wywraca go.)

Scena 5.Marcin, Kasper.

Kasper (podnosząc się z podłogi): A tu co, diabli się żenią?

Marcin (dźwiga Kaspra): Wybacz Kaspruś, daruj chciałem sprać tego głucha i tak… niespodzia­nie…

Kasper: Myślałem, że kto zwariował... (siada.)

Marcin: Skaranie boskie z tą hołotą! Co dzień coś… same kłopoty i utrapienia i zgryz... Ani dnia spokojnego!... Pewnieś po paszport przyszedł...

Kasper: E, nie; kierownik mię wysłał do ciebie względem kasy. Chce, byś zwołał Radę Nadzor­czą i to jak najrychlej.

Marcin: Dy myślałem i ja już o tym, bo to ani tak, ani siak,.,

Kasper: Powiada, że ma dużo zajęcia, bo to i szkoła i biblioteka i kółko i kasa — nie sposób wszystkiemu podołać.

Marcin: Słusznie, że na jednego za ciężko.

Kasper: Powiada — póki nikogo odpowiedniego nie było, tom kasę trzymał. Ale skoro się taki znalazł, niech bierze księgi i pracuje — powiada...

Marcin: Do rzeczy mówił i mądrze. Mamy praw­dziwego fachowca do księgowości i do pieniędzy, to i po co kierownika męczyć. Najlepiej jak każdy robi to, co umie i do czego ma talent.

Kasper: Bo ;tak — szewc buty, krawiec portki.

Marcin: A fachowiec od kasy niech się trapi z kasą. — Jak ty, Kaspruś, myślisz, obiorą go?

Kasper: Bo ja wiem?

Marcin: Przecie uczciwy, stateczny, nie pijak, nie powicher — jedyny na dyrektora.

Kasper: O Michałku mówisz, czy o Figlu?

Marcin: O Figlu...

Kasper: To ci z góry powiadam, że nic z tego.

Marcin: Przecie fachowiec

Kasper: Ma papiery? czytałeś?

Marcin: Mówił, że ma, to mieć musi,

Kasper: I wierzysz mu?

Marcin: Juści, że wierzę. Człek z kościami ucz­ciwy i dobry, że do rany przyłóż.

Kasper: I patrzysz w niego jak w słonko?

Marcin: Bo patrzę. Światowym jest i w Ame­ryce byłem, to i wiem, co kto warta.

Kasper: Wiesz co, Marciś?

Marcin: Dy co?

Kasper: Mnie się zdaje, że tobie się coś popsuło w rozumie…

Marcin: Kaspruś, ino bez takich...

Kasper: Lubię powiedzieć prawdę w oczy. Nie masz dobrze w głowie i kwita.

Marcin: Kasper! nie zaczynaj też ze mną!

Kasper: Drażnią cię moje słowa? To nie rób głupstw, nie tucz Figla ciężko zapracowanym chle­bem, bo on z tych, co za chleb kamieniem, płacą. I dziecka nie trap głupimi swatami i kasie diabła nie stręcz. To ci mówię po przyjacielsku, jak gazda gaździe.

Marcin: Robię, co mi się podoba!

Kasper: Rób!

Marcin: I Zośkę weźmie i dyrektorem zostanie!

Kasper: Chyba wtedy, gdy ty będziesz rabinem, a ja królem polskim. Chyba wtedy! (Wstaje.) Kie­dy posiedzenie?

Marcin (odwrócony od okna): W niedzielę po nie­szporach.

Scena 6,Ci sami, Figiel.

(Wchodzi Figiel, osobnik młody, żywy w ruchach, uprzejmy do przesady, szczególnie wobec wójta Marcina.)

Figiel: Sługa uniżony pana naczelnika! dobry wieczór! A, pan dobrodziej podwójci! Moje sza­nowanie! Pewnie po paszporcik... zaraz... w tej chwili…

Kasper: Nie trzeba, panie...

Figiel: Aha, pewnie już pan naczelnik wystawił. Najserdeczniej dziękuję! (Do Kaspra:) Czemu pan Kasper nie siada?

Kasper: Zabieram się do domu. Pochwalony!...

Figiel (zatrzymuje Kaspra): O, nie! proszę siadać! Mam właśnie coś bardzo ważnego dla panów.

Kasper: Dla mnie?

Figiel: Wójt i podwójci, to główne dwa filary w gminie. Wprawdzie i sekretarz... ale ja nie lecę na pierwsze miejsca.. Wolę szary koniec. Wszak mówią: siedź w kącie, znajdą cię, Prawda? Ale o czemże to chciałem mówić? Aha mam! Otóż moi zacni i kochani panowie... (Do Marcina, który szu­ka zapałek:) Zapałeczka? W tej chwili służę. (Za­pala.)

Marcin: Bóg zapłać!

Figiel: Nie szkodzi. Otóż moi przezacni pano­wie, chcę was zawiadomić, że w mej sekretarskiej głowie zrodził się arcywspaniały pomysł.

Marcin: Ciekawym bardzo?...

Figiel: Rzecz arcypożyteczna, cudowna, jedyna!

Marcin: Mówcież raźno…

Figiel: Zaraz... powoli. Mówię zdawna: co nagle, to po diable. Jak panom wiadomo, mamy tysiąc złotych na budowę domu ludowego...

Kasper: Tysiąc i dwieście.

Figiel: Ja już tego ogonka nie liczę — i mówię tysiąc. Sumka ładna, cacana, — kwota, z którą można bezzwłocznie przystąpić do dzieła. Im wcześniej, tym lepiej. Radzę tedy uczynić pierw­szy krok na tej drodze przez kupno placu pod budowę. Za najlepsze, najodpowiedniejsze i najprzystępniejsze miejsce pod dom, uważam grunt pana Kaspra przy lipach.

Kasper: Przy lipach? Dy to skrawek...

Figiel: Wystarczy — musi wystarczyć. Stosowniejszego nie znajdziemy nigdzie, Idzie tylko o to, czy pan Kasper zechce tę parcelkę sprzedać.

Marcin: Coby nie sprzedał — sprzeda.

Figiel: Przecież pod wspólny dom...

Kasper: Dlatego też nie sprzedam — dlatego, że pod wspólny. Jak przyjdzie co do czego, to oddam darmo — podaruję.

Figiel: Doprawdy, złote serce u tego pana Ka­spra! Takich ludzi więcej, a raj na ziemi. Uwa­żam jednak, że to zbyt wielka ofiara. Jakiś tam mały prezencik, czy to w naturze, czy w gotówce — nie mówię. Ale żeby zaraz całą parcelę!... No, niech pan naczelnik powie, czy nie mam racji?

Marcin: W samej rzeczy.

Figiel: To za gruba rzecz na prezent… to warta najmniej tysiąc złotych.

Kasper: Tysiąc złotych?

Figiel: Więcej?

Kasper: E, pleciesz pan jak dziecko. Gdzieżby ta znowu aż tyle grosza za szmacik ziemi.

Figiel: Dadzą panu i ślicznie podziękują, A grosz się przyda, bo jak słyszałem — żenicie syna...

Kasper: I ożenię bez waszego tysiąca. Ja nie z tych, panie Figiel, co to dla grosza wyrok na du­szę piszą. Ja nie z tych! Ostańcie z Bogiem! (Wy­chodzi.)

Scena 7. Marcin, Figiel.

Figiel: Harda sztuka!

Marcin: Z takim szkoda zaczynać.

Figiel: Nie straciliśmy nic na tej rozmowie — owszem zyskaliśmy. Wiemy, co pan Kasper myśli i co o nim myśleć.

Marcin: Będzie głosował za Michałkiem.

Figiel: I Młyniec i Cieślik i Sojka...

Marcin: Czyli, że wszyscy...

Figiel: Prócz was, panie wójcie, — wszyscy.

Marcin: Hm… to źle!

Figiel: Bo niedobrze. Padniemy przy wyborach na obie łopatki.

Marcin: I wystawimy się na drwiny...

Figiel: To już wy sam, panie wójcie, bo mnie wtedy nie będzie. Dla takich, jak ja wszędzie chleb gotowy. Natychmiast po otrzymaniu wyniku gło­sowania opuszczam wieś i jadę do Warszawy.

Marcin: No, a Zośka?

Figiel: Panna Zosia? Ha, pozostanie dalej panną...

Marcin: Nawet mi o tym nie mówcie! To nie na moje stare lata! To wstyd! Ja bym tego nie przeżył!... Ani gadania! ani mowy!...

Figiel: Więc co?

Marcin: Musicie zostać dyrektorem! Żeby tam nie wiem co — musicie!

Figiel: Łatwo powiedzieć: musicie, bardzo łatwo. Ale jak? jakim sposobem? Chyba, że macie ocho­tę poświęcić coś grosza na głosy... Toby nas naj­pewniej doprowadziło do celu. Cieślik w potrze­bie, bo ma spłatę, a Sojka znany łakomiec. Trud­niejszy do zdobycia Młyniec, ale i on się ugnie... .

Marcin: Ileżby na to trzeba?

Figiel: Hm„, najmniej trzy stóweczki.

Marcin: Dam.

Figiel: Ofiara niezbyt wielka w stosunku do ko­rzyści...

Marcin: I cztery dam, byle stanęło na moim.

Figiel (do siebie): Coraz lepiej! (Głośno;) Widzę, że rozumek u pana naczelnika nie byle jaki. Nie ża­łujcie kilku marnych stóweczek, gdy idzie o skarb… O, tak! Figiel to skarb — to przyszła perła w rodzi­nie Marcina Wrzosa — to przyszły poseł na sejm Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, a może i prezy­dent!... Dziś jeszcze sam Figiel nie wie, gdzie pan Figiel usiądzie. (Na stronie:) Najpewniej w kry­minale!

Marcin: Daj wam Boże jak najlepiej! Będę od dziś odmawiał paciorek na waszą intencję, byście się jak najwyżej wydrapali. A co się tyczy wzglę­dem tego... może by dać na zapowiedzi?

Figiel: Na zapowiedzi? Skoro, uważa pan na­czelnik, sytuacja jest tego rodzaju, że lepiej będzie, gdy się ta sprawa uleży...

Marcin: Dy to przecie nie gruszka.

Figiel: To znaczy, że marny czas, Po pierwsze nie jestem jeszcze dyrektorem, po drugie jestem goły jak święty turecki. Brak mi ubrania, buci­ków, kapelusza... Noszę się nawet z zamiarem wzięcia zaliczki a conto posagu…

Marcin: Ileż wam potrzeba?

Figiel: Ho, ho! ile mi potrzeba!... Takie sumki tylko w bankach leżą...

Marcin: Dy mówcie śmiało.

Figiel: Nie dużo — pół tysiąca.

Marcin: Pół tysiąca? A na co wam tyle?

Figiel: Proszę liczyć: ubranie 200 zł, buciki 50. kapelusz i drobiazgi 50...

Marcin: To dopiero trzysta.

Figiel: A. prezent dla panny Zosi jako dla na­rzeczonej... Bez tego ani rusz! Niech się dziew­czyna ucieszy… niech pozna moje serce.

Marcin: Ano to dobrze — dostaniecie z wołów.

Figiel: Cudownie!

Marcin (na stronie): On jej chce prezent kupić, a ta głupia ucieka. Muszę iść do niej... (Bierze ka­pelusz.)

Figiel: Pan naczelnik wychodzi?

Marcin: Mam potrzebę... Siedźcie tu w izbie, a jakby kto przyszedł z jaką sprawą, to załatwcie.

Figiel: Załatwię wszystko jak należy. Do widzenia! (Marcin wychodzi.)

Scena 8, Figiel, Kuba.

Figiel (zaciera ręce): Idzie wszystko jak z płatka. Tego naiwnego wójta można będzie bez koszuli zostawić. Wyborny teren do finansowych operacji!

Kuba (wchodzi szybko): Proszę pana... tu... za ścianą...

Figiel: Co się stało?

Kuba: Mam rzec tu... jest...

Figiel: Kto? Mówże do licha!

Kuba: Jakiś włóczęga.

Figiel: Chwała Bogu! Myślałem, że ktoś z po­licji...

Kuba: Łazi koło domu i śledzi... Pewnikiem złodziejaszek! Chodźcie, panie,,. Figiel: Nie jestem stróżem, tylko sekretarzem.

Kuba: Porwie kożuch, albo buty gazdusia... La Boga!

Figiel: Po to przyszedł, by brać. Wynoś się!

Kuba: Jak mówicie?

Figiel: Zabieraj się, bo nie mam czasu.

Kuba: Weźcież, panie, kija i odpędźcie... Por­wie co...

Figiel: Do stu tysięcy!...

Scena 9. Figiel, Rączka.

(Wchodzi Rączka, miody, nieco przygięty, w kaszkie­cie i w podarłem ubraniu.)

Rączka: Niech się łaskawy pan nie irytuje. Ja go osobiście wyprowadzę. (Chwyta Kubę za koł­nierz.) Jazda! (Wyrzuca go za drzwi.) Widział pan? Co rączka to rączka. Ścielę się do stopek przezacnej persony!

Figiel: Wy co za jeden? skąd?

Rączka (śmieje się): Też pytanie! Stary i dobry znajomy...

Figiel: Nie pleć głupstw, tylko odpowiadaj na pytanie.

Rączka: To coś ostro... psia ci kostka!

Figiel: Stoisz przed urzędnikiem gminnym.

Rączka: Aha, to się chwali — urzędnik gminny!... Co głowa to spryt.., psia ci kostka!

Figiel (zły): Gadaj błaźnie do rzeczy, bo jak nie...

Rączka (śmieje się coraz więcej): Jak nie, to co?... He, he, a to z was aktor... Jak babcię kocham... moglibyście iść do teatru...

Figiel: Już mi cierpliwości brak!

Rączka: Jak już, to już… to dobrze. Bo, widzi­cie mam do was interesik — psia ci kostka — pry­watny...

Figiel: Nie załatwiam prywatnych interesów. Mów coś za jeden i czego chcesz!

Rączka: Ha, ha! a to figlarz z łaskawego pana. Prawdziwy komediant!

Figiel: Jeszcze słowo od rzeczy, a każę cię zam­knąć.

Rączka: Zamknąć?... To niby wy mnie, a ja was… Prawdziwa humorystyka! Figiel (na stronie): Wariat jaki, czy co?

Rączka (zanosi się od śmiechu): Teatr — psia ci kostka — teatr!

Figiel (wściekły): Do kroćset diabłów! Albo się dogadam z tobą, albo...

Rączka (kłania się z powagą): Wicek Rączka, do usług!

Figiel (zdziwiony): Rączka?!...

Rączka: To wyście mnie naprawdę nie poznali? No, patrzcie!... psia ci kostka... Przecie niedawno robiliśmy wspólne napad na kasę u...

Figiel: Dosyć!

Rączka: Pamiętacie? Za to was wylali z posady...

Figiel: Milcz! nikt cię o to nie pyta. Powiedz le­piej, po co cię tu diabli przynieśli?

Rączka: Ja, uważacie, jako gorący patriota po­wtarzam sobie zawsze: swój do swego po swoje... A że teraz interes nie idzie, bo to i pieniędzy brak i policjanci pilnują, więc.

Figiel (na stronie): Jak on mnie, do diabła zwąchał.

Rączka: ...więc musicie Wicusia poratować, Nędzusia, aż flaczki grają,.,

Figiel: Mnie się także nie rozwala. Jem kapustę z ziemniakami i ziemniaki z kapustą. Co ci dam?

Rączka: Chociaż pięć złociaszków na razie, a pó­źniej...

Figiel: A później?

Rączka: Podobno macie zostać dyrektorem kasy. O małom — psia ci kostka — nie zwichnął palca z radości! Na co chłopom pieniądze? Zrobimy opró­żnienie...

Figiel: Nic z tego moja Rączko. Jestem teraz czło­wiekiem uczciwym.

Rączka: Psia ci kostka! Tegom się po was nie spo­dziewał. A, jeśli tak, to tego… wobec... iż... dacie pięćdziesiąt.,.

Figiel: Czego — kijów?

Rączka: Pięćdziesiąt złociaszków.... o, tu. Wir­kowi Rączce na rączkę.

Figiel: Oszalałeś czy co?

Rączka: W moim fachu wariatów nie ma. Rącz­ka swój chłop... nie puści pary z buzi... byle dostał...

Figiel (na strome): To mi spadł na kark!

Rączka: No i co?

Figiel: Przyjdź po jarmarku do karczmy. Dam ci coś…

Rączka: Żadne coś! 50 złociaszków, albo...

Figiel: Przestań już mleć ozorem, bo mnie to do pasji doprowadza. Przyjdziesz to dostaniesz.

Rączka: Po jarmarku...

Figiel: Tak.

Rączka: Przybite! Wobec tego... iż., żegnam! Sługa łaskawego dobrodzieja! pa! do widzenia! (Wychodzi.)

Scena 10. Figiel sam.

Figiel: Złam pysk łotrze! pijawko! Diabli cię tu przynieśli na moje strapienie! Ale skąd się dowiedział? W jaki sposób trafił na ślad? Szczwany lis! - i pół stóweczki, jakby w błoto rzucił… Nie dam, to wyszczeka przed ludźmi - i po wszystkim. Nie ma co - musze dać i zatkać mu gębę. Bodaj go pokręciło!....

Kurtyna.

AKT DRUGI.

(Izba w karczmie u Jankiela. Drzwi z lewej i z prawej, w głębi okno. Stary szynkwas z prawej, stoły, ławy, stołki. Ściany odrapane, brudne, podłoga zabłocona, sufit zasnuty sieciami pajęczyn. Przy stole siedzi z powagą Fuchs, obok niego stoi Jankiel.)

Scena 1. Fuchs, Jankiel,

Fuchs: Ja tobie, Janklu, jeszcze raz powtarzam, że my musimy stanąć do walki,,, musimy się bro­nić... musimy wszystkimi siłami zwalczać tę an­tyżydowską robotę!... Inaczej zejdziemy na psy. Czy ty mnie rozumiesz, Janklu?

Jankiel: Och, przecie to jasne,,.

Fuchs: Wypowiedziano nam wojnę: idzie o wy­darcie nam handlu i pośrednictwa. Gra zaczęta. Jak grzyby po deszczu wyrastają po wsiach prze­różne spółki, składnice, zaś kasy ściągają drobne oszczędności i udzielają pożyczek tym, co się do handlu biorą. Tfu! aż niemiło patrzeć!.. Chłopy i baby kupcami! Do czego, to mój Janklu, podobne? Niedawno jeszcze były w tej wiosce dwa kramy nasze i twoja karczma, A dziś co? Kramy zban­krutowały i znikły, a ty Janklu ledwie że dyszysz.

Jankiel: Oj! Oj!

Fuchs: Tak dalej być nie może. Musimy stanąć jak jeden mąż do walki…

Jankiel: Do walki? Aj!

Fuchs: I z walki tej wyjść zwycięsko! Bronią nasza pieniądze i spryt. Taka broń nie lubi zawodzić.

Jankiel: No, jak ona jest, to nie zawiedzie, a jak jej nie ma…

Fuchs: Cicho! Znajdzie się. Ja przyjechałem tu do ciebie od Związku, by ratować zagrożona placówkę.

Jankiel: Bardzo zagrożoną.

Fuchs: Związek o każdym pamięta i każdemu, gdy zajdzie potrzeba z pomocą spieszy. Twoja rzecz słuchać poleceń naszych i mieć głowę na karku.

Jankiel: Stara już, ale rozum w niej jaki taki siedzi.

Fuchs: Wiec słuchaj. Wrócił tu do wsi nowo upieczony księgowy i stara się o miejsce dyrektora.

Jankiel: Tak, syn młynarza.

Fuchs: On jest z tych, co przewracają chłopom we łbach, łączą ich, a odsuwają od nas. On żadną miarą nie może zostać dyrektorem.

Jankiel: Ale jak go chłopi wybiorą?

Fuchs: Chodzi właśnie o to, by go nie wybrali. To nasz wróg. Należy uczynić wszystko, co możliwe, by ten młynarz przepadł przy wyborach i nie był dyrektorem w kasie.

Jankiel: Ja nie wiem, co tu można uczynić. On tutejszy, znają go wszyscy i lubią.

Fuchs: To nic. Trzeba postawić kontrkandydata, zmącić jednomyślność, rozniecić niezgodę.

Jankiel; Po co postawić? Jest taki, co się sam - sta­wia — pisarz gminny.

Fuchs: Doskonale! A cóż to za figurka, czy tu­tejszy?

Jankiel: Pan Bóg tylko wie, skąd on i co za je­den. Powiada, że jest uczony i fachowiec od pie­niędzy.

Fuchs: Porządny człowiek?

Jankiel: Jak śpi, to jest bardzo porządny...

Fuchs: Doskonale! wybornie! Taki właśnie powinien zostać dyrektorem. Tylko taki!

Jankiel: To będzie trudno, panie Fuchs, Ten pisarz ma tylko jednego wójta za sobą.

Fuchs: Wójta? Ależ to zupełnie wystarczy. Wójt. jako głowa gminy bardzo wiele może i jeśli się uprze, na pewno postawi na swoim. Miłych rzeczy dowiedziałem się od ciebie, Janklu. Już serce mi radośniej uderza... już widzę upadek kasy; zmartwione twarze chłopów — łzy bab… już słyszę przekleństwa pod adresem założycieli... Jankielu ciesz się i raduj! Będziesz wkrótce zbierał owo­ce naszej pracy!

Jankiel: Daj Boże! Tylko co do tej radości, to Jankiel woli nie cieszyć się zawczasu.

Fuchs: Nie wierzysz w moje słowa?

Jankiel: Ja przyznaję, że wójt może wiele, ale ksiądz i kierownik mogą więcej. Oni nienawidzą Figla.

Fuchs: Nie obawiam się tych panów. Ich stać tylko na słowa, ty zaś będziesz miał do dyspozycji i słowa i pieniądze. Te zrobią swoje. Myślę, że ci 5000 dolarów wystarczy. Pamiętaj jednak, że to pie­niądze Związku i że nie mogą pójść na marne. Rozdziel tę kwotę wedle własnego uznania i wy­płać z góry. Chłop obiecankom nie ufa.

Jankiel: Zrobię wszystko jak najlepiej.

Fuchs: Mam nadzieję, że nie pokpisz sprawy, tym bardziej, że idzie tu o ciebie — o twój byt. (Wsta­je.) No, życzę powodzenia!

Jankiel: Będzie tak, jak Związek kazał.

Fuchs: Musi! Słyszysz, Janklu? Musi! Adje.

Jankiel: Adje panie Fuchs. Do widzenia! (Od­prowadza Fuchsa do drzwi, poczem wraca na śro­dek i wpatruje się z lubością w banknoty dola­rowe.) No, teraz to i ja wierzę, że Figla wybiorą, a na kasę przyjdzie koniec. (Wchodzi Figiel.)

Scena 2, Jankiel, Figiel.

Figiel: Dzień dobry panie Jankiel!

Jankiel (chowa szybko pieniądze): Powitać pana sekretarza! Proszę siadać. Myślałem, żeś pan za­pomniał już o Janklu.

Figiel: Jakoś nie było czasu, no i — prawdę po­wiedziawszy — grosików.

Jankiel: To nie jest żadna wymówka, panie Fi­giel. Dziś mało kto ma zawsze grosz przy sobie, a

dużo pije.

Figiel: Piją na kredyt. Ja, niestety, nie należę do tych szczęśliwców....

Jankiel: Co pan sekretarz mówi! Pan sekretarz chce dokuczyć Janklowi... Czy ja kiedy odmówiłem!? Czym nie podał bez gotówki? Ja wiem, że pan nie gości się codziennie. Chłopu to ja mogę nie dać, ale nie mogę zrobić takiej niehonorowej rzeczy uczonej osobie. Może żytnióweczki?

Figiel: A daj żytniówki, dużą bombkę piwa i pa­pierosów kilka.

Jankiel: W tej chwili służę panu sekretarzowi.

Figiel: Jakoś ta pusto teraz…

Jankiel: Szkoda gadać. Pusto w szynku i w kie­szeni pusto. Chłopi coraz rzadziej zaglądają do karczmy, żałują grosza na kieliszek wódki, składa­ją pieniądze i zanoszą do kasy.

Figiel: Po prostu głupcy.

Jankiel: Bo głupcy. Myślą, że będą milionerami. Głupia myśl! Oni będą takimi samymi dziadami jak są, a ja z głodu umrę.

Figiel; Wszystkiemu winien mój Janklu postęp, cywilizacja,,,.

Jankiel: Tfu! cywilizacja!.. Czy to jest cywilizacja, jak chłop handluje skórkami? (Stawia przed Figlem wódkę, piwo i papierosy.) To jest pomyle­nie w rozumie. No, niech pan powie, czy to pasu­je chłopu stać za ladą? On sobie powinien stać na roli, a za ladą ten, którego Pan Bóg do handlu stworzył.

Figiel: Zupełna racja. (Bierze papierosa ze stołu.) Egipskie?

Jankiel: Panu teraz nie wypada palić innych. Pan będzie dyrektorem kasy.

Figiel: Jeszcze nie widomo, większość chłopów jest za synem młynarza.

Jankiel: To jest przecież młokos, śpik, niedawno za krowami chodził. Do kasy trzeba człowieka poważnego, uczonego i z praktyką.

Fuchs: Ale oni swoje.

Jankiel: Trzeba pogadać z nimi mądrze i nie na sucho. Na sucho to szkoda czasu i gardła. Jak się im naleje do gardła to od razu inaczej zaśpiewają.

Fuchs: Ale ja nie mam pieniędzy na imprezowanie.

Jankiel: A czy ja się pytam o pieniądze. Zapiszemy w książce i poczeka.

Fuchs: Ile mogę pożyczyć?

Jankiel: Nawet całą stówkę. Pan ma dobre serce, to ja panu pomogę. Dla mnie ta kasa to paskudna rzecz.

Fuchs: Dlaczego paskudna?

Jankiel: Ona tu jest na moja biedę. Jakby nie ta kasa to ten inwalida Szczygieł siedziałby pod kościołem, a tak to on otwarł sklep i żyje lepiej niż ja i pan. Pożyczyli mu kasy na handel i ma sklep.

Figiel: A co będzie, Janklu, gdy stanie dom lu­dowy?

Jankiel: Dom ludowy? Co to znowu nowego?

Figiel: Dom, w którym się będą chłopi schodzić w niedzielę i święta, czytać gazety, radzić nad po­lepszeniem swojej doli, słuchać odczytów...

Jankiel: No, to chwała Bogu, że nie więcej! Ja myślałem, że tam będzie jaka chłopska gospoda.

Figiel: Owszem, będzie i bufet.

Jankiel: Bufet? Ojoj.

Figiel: Na pewno będzie.

Jankiel: Ach, to już po mnie!

Figiel: A tak, wtedy żaden chłop nie zajrzy do karczmy.

Jankiel: Co Ja słyszę! Taki paskudny dom!... A skąd oni wezmą pieniądze na budowę?

Figiel: Pożyczą z. kasy.

Jankiel: Znowu z tej przeklętej kasy! Żeby ją diabli wzięli!

Figiel: Bardzo pobożne życzenie. (Śmieje się.)

Jankiel: Ja muszę tak mówić.,, ja muszę krzy­czeć,,., przeklinać!...

Figiel (wstaje): Powiedz lepiej, co byś dał za to, by kasy nie było?

Jankiel: Co bym dał? Wszystko! Wszystko bym dał!.,. Ta kasa to mój wróg!

Figiel: Więc dałbyś wszystko… to znaczy co?

Jankiel: Co?

Figiel: Mówmy Janklu liczbami, tak jak w in­teresie. Ile dasz za zgładzenie twego wroga ze świata?

Jankiel: A kto go zgładzi?

Figiel: Ja.

Jankiel: Pan? E, po co takie żarty...

Figiel: Mówię poważnie. Jeśli zechcę, to za pa­rę dni nie będzie z kasy ani śladu, oczywiście prócz poszkodowanych.

Jankiel: Ani śladu! Ach, słowa jak miód, jak zło­to! A jaki pan to zrobi, panie Figiel?

Figiel: Zanadtoś, Janklu ciekawy, a to niezdrowo. Wróćmy lepiej do liczb. Ile dasz?

Jankiel: Za ten krach?

Figiel: Tak, za ten krach.

Jankiel: Czy pan to mówi naprawdę, czy na żart?

Figiel: Za żarty tylko w teatrach płacą. Powta­rzam jeszcze raz, że mówię zupełnie poważnie. — Więc ile?

Jankiel: Czy ja wiem? Ja teraz w wielkiej bie­dzie,., ale dam.., całą gotówkę...

Figiel: No?

Jankiel: Dwieście złotych.

Figiel: Bzika masz, czy co?... Dwieście złotych!

Jankiel: Mało się panu widzi? Przecie to wiel­ki pieniądz…

Figiel: Daj się nim wypchać!

Jankiel: A trzysta?

Figiel: Ani trzysta, ani czterysta.

Jankiel: Aj waj!

Figiel: Żądam pół tysiąca złotych. Chcesz — daj, a nie — to siedź i zdychaj z głodu, Masz wóz i prze­wóz. Jankiel: Pan zaraz z góry na żyda. Niech pan sobie lepiej usiądzie — pomówmy spokojnie.

Figiel: Niby o czym?

Jankiel: Nu, o tym interesie.

Figiel: Jużem swoje powiedział. Pół tysiąca w gotówce, prócz tego piwa i wódki dla radnych ty­le, ile raczą wypić.

Jankiel: Aj waj! To bardzo drogi śpas… to nie na moje siły...

Figiel: Nie, to nie.

Jankiel: Niech pan sekretarz zrozumie.,.

Figiel: Nie, to nie! (Zabiera się.)

Jankiel: Co to za gorączka z tego pana Figla. Ja podwyższam, to pan powinien opuścić. To stary zwyczaj.

Figiel: Jutro zażądam tysiąc. Czas to pieniądz, mój stary.

Jankiel: Aj waj! Taka suma! co mnie ten wróg kosztuje! Ja to odchoruję, panie Figiel. Pół ty­siąca!...

Figiel: Dasz?

Jankiel: Co mam robić? Muszę dać. Pożyczę gdzie i dam.

Figiel: Zgoda. Przygotuj flotę na niedzielę.

Jankiel: A krach kiedy?

Figiel: W niedzielę.

Jankiel: No, to sygit. Będzie, co do grosza bę­dzie. Może kieliszek żytniówki?

Figiel: Daj — na oblanie sprawy. (Wchodzą radni Cieślik i Sojka.)

Scena 3, Ci sami, Cieślik, Sojka.

Figiel (zrywa się od stołu): A, panowie radni! Sługa uniżony! Moje szanowanie! Bardzo mi przy­jemnie.,. Jankiel: Powitać panów.

Figiel: Zapewne na szklaneczką piwa? Chwała Bogu! Będzie mała kompania.

Sojka: Lepsza pono mała niż duża.

Figiel: Racja, bardzo wielka racja. Siadajcie panowie, proszę.

Cieślik: Ano dy od tego ławki.

Sojka (do Jankla): Stary, daj ta co za dwa złote tylko uczciwego.

Figiel: O, za pozwoleniem! ja prosiłem do stołu, wiec moje prawo postawić na nim, co trzeba. Jan­kiel, flaszkę żytniówki i trzy kieliszki, Raz, dwa!

Jankiel: Służę panom. (Siadają wszyscy.)

Figiel: I cóż tam koło panów słychać?

Sojka: Jak to ta, panie, koło chłopa. Teraz ciężkie czasy.

Cieślik: Rok po roku kiepski.

Sojka: O grosz trudno, a wydatków, panie, co nie miara.

Cieślik: Z biedą nastarczyć, oj z biedą.,.

Jankiel: Proszę panów, żytnióweczka jak lustro.

Figiel(nalewa): Zdrowie szanownych panów!

Sojka: Daj nam Boże, co nie mamy, (Piją,)

Figiel: Najlepsza żytnióweczka na wszelki zgryz i strapienie.

Cieślik: Oj, ten zgryz!... Mam ja go i to wielki, bo spłat na karku, a tu ani rusz wykopać skąd. ta­ką sumę.

Sojka: Pono dwa tysiące?

Cieślik: A dwa. Powiadam wam, aż głowa trzeszczy, gdy człek pomyśli skąd tu tyle?...

Figiel: Jak to skąd? A od czego kasa? Jesteś pan członkiem Rady Nadzorczej, więc.

Cieślik: To też dlatego nie idę do kasy, boby po­wiedzieli, żem po to w Radzie, by się paść na cu­dzym.

Figiel: Austrjackie gadanie: paść na cudzym! Po pierwsze pożyczka wcale nie tuczy, po drugie z kasy może korzystać każdy. Byłem w świecie, to tu, to tam, ale podobnych stosunków nie widzia­łem nigdzie. Tu pożycza się tylko dziadom, ko­mornikom, w ogóle ludziom, którzy nie mają nic prócz koszuli na grzbiecie. Natomiast odmawia się gospodarzowi, którego stać na spłacenie po­życzki,

Cieślik: Tak u nas, akurat tak.

Sojka: Powiedzą, jako że gaździe nie trzeba.

Figiel: Głupcy! W Ameryce są milionerzy, lu­dzie bogaci, którzy mają złota jak diabeł owsa, a mimo tego zaciągają pożyczki.

Cieślik: No patrzcie!

Figiel: Pan nawet jako człowiek Rady ma pierw­szeństwo w uzyskaniu pożyczki. Bo i od czegóż pan tam jest — od parady?

Cieślik: W samej rzeczy...

Figiel: Dziś każdy, jeśli coś robi, winien mieć na oku interes i korzyść. Każda praca pochłania czas, a czas to pieniądz. Głupiec ten, kto pracuje dla drugich.

Sojka: Racja!

Cieślik: Mądra mowa!

Figiel: Zdrowie zacnych gospodarzy!

Sojka: Niech nam świeci!.,. (Piją)

Cieślik: Może się co odmieni, jak obiorą nowego dyrektora.

Figiel: Chyba na gorsze. Bo i cóż taki Michałek potrafi? Polizał coś niecoś nauki i ma się za fa­chowa. O, daleko do tego! Rachować to i Jan­kiel umie. Natomiast pożyczać pieniądze, pro­wadzić księgi, pisać weksle, obliczać uczciwe pro­centy może tylko fachowy człowiek, jak, na ten przykład, ja. Dyrektor musi nadto znać ludzi i wiedzieć komu dać, a komu odmówić.

Cieślik: Prawda! święta prawda!

Sojka: I słuszna. Dyrektor musi uważać, by ani jeden grosz nie przepadł.

Figiel: Pijcie panowie radni. Ja na przykład znam ludzi, wiem kto w potrzebie, kto nie. I jeśli panu Cieślikowi trzeszczy głowa, to tylko dlatego, że dyrektorem kasy nie jest Figiel. Ja bym łaskawe­mu panu w godzinie potrzebne dwa tysiące wy­liczył.

Sojka: Kto wie, czy mają tyle?

Figiel: Jest coś ponad trzy tysiące. Z tego ty­siąc pójdzie na kupno gruntu od podwójciego, a…

Cieślik: Jakiego gruntu?

Figiel: Przy lipach — jako plac pod budowę.

Cieślik: Przy lipach… te trzy zagonki?

Sojka: Za tysiąc złotych? Co wy też mówicie?

Figiel: Kasa daje tysiąc, a Kasper żąda tysiąc dwieście.

Sojka: La Boga! za taką odrobinę!...

Cieślik: Ludzie! ludzie!

Sojka: Sumienia nie ma, że śmie tyle żądać. To czyste zdzierstwo!

Cieślik: Złodziejstwo w biały dzień!

Sojka: No patrzcie, taki człek nabożny… taki święty!

Figiel; Mówią z dawna: kto stawa pod figurą, nosi diabła za skórą.,,

Cieślik: Bo nie inaczej.

Figiel: Pijcie panowie. (Piją.)

Sojka: Tysiąc za trzy zagonki!,,. Aż mi się w gło­wie mąci...

Cieślik: Świński pysk i tyle!

Figiel: Wybierali się już do kontraktu, ale coś za­szło i nie poszli. Podobno czeka Kasper, aż mły­narczyk zostanie dyrektorem i dołoży mu te dwie stóweczki.

Cieślik: Ehe! to to dlatego, tak lata i za Michał­kiem gębuje!... Dobrze to wiedzieć.

Sojka: Taki człek nabożny…

Cieślik: Świński pysk! Chciałby się na kasie wzbogacić… O, na nic bratku! Nie dam głosu, choćby mię piłą rznęli!

Sojka: Ani ja.

Cieślik: Nie dla wykpigroszów kasa!

Sojka: Wara, panie Kaspruś!...

Cieślik: Wara!

Figiel: (do siebie): Znakomicie idzie! (Głośno:) Zdrowie panów! Jankiel, nową flaszeczkę.

Cieślik: Nie ma co, mój kumotrze, tylko musimy pana Figla uprosić...

Sojka: Po co prosić? Obrać go dyrektorem i spra­wa skończona. Pan Figiel zgodny człowiek.

Figiel: Mam zwyczaj szanować wolę starszych. Co panowie uchwalą, to dla mnie święte.

Cieślik: O, to mi się podoba!

Sojka: Dwa słowa, trzy — i zgoda. (Jankiel stawia na stole nową flaszkę i wraca za szynkwas.)

Figiel: Zdrowie szanownych panów!

Sojka: I wasze…

Cieślik: Juści — i naszego kochanego dyrektora! Słyszycie, kumotrze? Naszego! (Obejmuje Figla.) Dajcież Figluś pyska! (Całuje go.)

Scena 4 Ci sami, Marcin, Młyniec.

Marcin: (wchodzi, za nim Młyniec):Oho! Będzie grad, bo się chłopy całują.

Figiel (Wstaje): Z miłości, panie naczelniku. Sługa uniżony pana Młyńca!

Jankiel: Powitać, powitać!

Figiel: Pozwólcie panowie do kompani.

Sojka: Siadajcie przy nas, wójcie.

Cieślik: Będzie weselej... (Marcin i Młyniec siadają! przy siole.)

Młyniec: Mówią, że w gromadzie siła...

Figiel (do żyda): Hej stary! dwa kieliszki dla gości.

Marcin (ogląda flaszkę): Coś tu, widzę, dobrego...

Sójka: Dy... z łaski pana Figla. Niech mu Pan Bóg da zdrowie!

Jankiel (stawia kieliszki): Może jaką przekąskę?

Figiel: Nie pytaj się, tylko przynoś.

Młyniec: A cóż to za uroczystość, że tak... tego?...

Cieślik: Pijemy zdrowie naszego kochanego dy­rektora. Niech mu gwiazda!... (Piją.)

Młyniec: Jakoż to... przecie nie obrany jeszcze...

Sojka: Ale będzie.

Cieślik: Jedyny człowiek do tego.

Jankiel (przynosi chleb i kiełbasę): Dobrze pan Cieślik mówi, jedyny...

Sojka: I odpowiedni.

Jankiel: Uczony i fachowy.

Młyniec: Dy i Michaś.. na ten przykład...

Cieślik: Ii... szkoda gadać!

Jankiel: To jest majster, a tamten czeladnik.

Cieślik: Już nam tu pan Figluś wyłożył jak i co...

Sojka: Otwarł nam oczy!

Marcin: Chwała Bogu! chwała Bogu!

Cieślik: Szachraje, cygany — i tyle!

Młyniec: Co wy też gadacie, ludzie, co? Znam przecie Michasia dobrze, bo od dziecka. Chłopak dobry, uczciwy, nie pijak…

Cieślik: Juści — tako samo święty, jak Kaspruś!

Figiel: Zdrowie wielmożnych panów!

Młyniec: Czekajże, bo nie rozumiem...

Cieślik: Szkoda gadać! Nie dam za młynarczy­kiem głosu, choćby mię pałką tłukli.

Sojka: Za panem Figlem idziemy i basta!

Młyniec: Dy nie mam nic przeciw panu Figlowi, Boże mnie uchowaj! Chcę ino, żeby grosz był w uczciwych rękach — koniecznie w uczciwych. Wszystkiego u nas pod dostatkiem, ino uczciwości brak. I przez to źle! Dziś takie czasy, że cygan na cygana jedzie i cygan ich popycha.

Cieślik: Pan Figiel nie z tych! Oho!

Sojka: Prawdziwy, jak mało który.

Jankiel: Bardzo „przezorny" człowiek.

Marcin: Dy ja mu córkę daję za żonę i nie boję się, bo wiem, w jakie ręce daję. A cóż ważniejsze — kasa czy córka?

Figiel: Zdrowie pana naczelnika!

Cieślik: Zdrowie na... na.,, naszego… dajże py­ska (Obejmuje Figla i całuje głośno. Wchodzi Michaś.)

Scena 5. Ci sami, Michaś

Michaś: Dobry wieczór!

Sojka: Patrzcie… Michałek!

Cieślik: A on tu po co?

Jankiel: A powitać, powitać! Co za gość!

Figiel: Ciekawym, co go tu sprowadza?

Michas: (siada w głębi przy drugim stole) Macie Janklu jaka dobra wódkę?

Jankiel: W tej chwili będzie.

Sojka (do Młyńca): Mówiliście: nie pijak...

Figiel: A całą flaszkę kazał sobie podać!

Młyniec: Ciekawe!... Przecież nigdy…

Marcin: No, no! wnet i wy przejrzycie na oczy.

Jankiel (podaje Michasiowi wódkę i kieliszek): Wódeczka, jak sam hrabski koniak. Coś fajn!,.. Pan u mnie pierwszy raz, to ja muszę poczęstować pana.

Michaś: Pierwszy i — ostatni.

Jankiel: Ostatni? Dlaczego ostatni?

Michaś: Bo wyjeżdżam.

Jankiel: Co ja słyszę! Daleko?

Michaś: W świat. Niema dla mnie chleba mię­dzy swoimi, więc muszę go szukać gdzieindziej.

Figiel: Pst! słuchajcie!

Jankiel: Och, jaka szkoda! (Na stronie:) Jedź na złamanie karku!

Michaś: Nikt tu za mną łez ronić nie będzie.

Jankiel: Niech pan tak nie mówi, panie Michaś. Szkoda będzie pana, wielka szkoda.

Figiel: Widocznie zwąchał pismo nosem i przy­szedł zalać robaka.

Sojka: Kieliszek po kieliszku doi.

Marcin: A mówiliście — nie pijak!

Michaś: Rzeczywiście, znakomita wódka.

Jankiel: Jankiel byle co nie poda,

Michaś: Znakomita!

Cieślik: A to doi!

Marcin: Jeden, po drugim — jak nałogowy pijak.

Młyniec: (wstaje i podchodzi do Michasia) Panie Michasiu, co was też napadło?

Michaś: Co mnie napadło? Wódka mi zapachniała i piję.

Młyniec: Chodźcie do domu, odprowadzę was.

Michaś: Jeszczem nie pijany… nie! Ale… tego… jak się nazywa … wnet będę. Zdrowie wasze.

Figiel: (do Marcina) Wynieśmy się stad.

Michaś: Panie Figiel:

Figiel: Jestem - do usług. (Zbliża się do stołu Michasia)

Michas: Pijmy obaj, nasze kawalerskie.

Figiel: Wiwat!

Marcin: (do Młyńca): Przejrzeliście już na oczy?

Młyniec: A niech go…

Sójka: Do djabła was odesłał.,. Młyniec: Pożałuje tego! Chodźmy. (Wychodzi, za nim wójt, Sojka i Cieślik.)

Scena 6, Michaś, Figiel, Jankiel.

Michaś: Do widzenia! do widzenia!.,. E.., tego,. pijmy (Pije, następnie śpiewa:) Kwiateczek, kwia-teczek... (Mówi:) Panie ten… właściwie, co to jest?

Figiel: Niby co?

Michaś: No to... tego,,, co tu jest?

Figiel: Karczma pana Jankla.

Michaś: Kar… czma?.,. Aha… wiem,,, (Wstaje i za­tacza się.) Psiakrew! z drogi!... jeszcześ tu!... (Po­tyka się i upada na podłogę.) Aaa!.

Figiel: To się spił!

Jankiel: Pierwszy raz, nieprzyzwyezajony do wódki. Co z nim zrobić?

Figiel: A nic — niech sobie leży,

Jankiel: Może nie wypada...

Figiel: To twój wróg.

Jankiel: Wróg, ale zawsze człowiek. Trzeba go położyć na ławie. Weź go pan za bary, a ja za no­gi. (Podnoszą go i kładą na ławie. Wchodzi Rączka.)

Figiel: Ani drgnął.

Jankiel: Jak się prześpi, to wstanie i pójdzie do domu.

Figiel: Bajecznie się składa. Spił się, obraził Młyńca, a z tego jeden głosik więcej... Ciesz się Janklu!

Jankiel: Pan Bóg na mnie łaskawy... (Wchodzi Rączka.)

Scena 7, Ci sami, Rączka.

Raczka: Ściele się do stopek łaskawego pana.

Figiel: A, to ty...

Rączka: A ja, psia ci kostka, we własnej osobie.

Figiel: Siadaj. (Do Jankla:) Janklu, dajno jakich pomyj dla tego oberwańca.

Rączka: Ha, ha! sympatycznie mnie prezentu­jecie… psia ci kostka!...

Figiel: Gdzieżeś bywał?

Rączka: E, szkoda trudu i nóg. Pusto wszędzie, głucho wszędzie...

Figiel (trąca go): Cicho!

Rączka: A co? Mówię przecie bardzo porządne słowa, jak sam. największy poeta… ten… jakże mu

to? Aha, Kościuszko. (Jankiel podaje kieliszek wódki.)

Figiel: Pij.

Rączka (pije i krzywi się): Pfuj! prawdziwe po­myje.

Jankiel (na stronie): Taki pysk i grymasi.

Figiel: A cóżeś ty chciał lepszego, hę? (Do Jan­kla:) Stary, dajno mu jeszcze papierosa i wyjdź na chwilę do żonki.

Jankiel: Wyjść? Skoro...

Figiel: Idź, idź, nie bój się. Przy mnie on zupeł­nie pewny.

Jankiel (daje papierosa): Ale tylko na chwilę. (Wychodzi.)

Figiel: I co — przyszedłeś po pieniądze?

Rączka: A jakże, psia ci kostka...

Figiel: Niestety — nie dostaniesz nic.

Rączka: Żarciki!

Figiel: Ani grosza.

Rączka: Zrywacie umowę?

Figiel: Tak,

Rączka: W takim razie… wobec. Iż.. (Wstaje.)

Figiel: Siedź!

Rączka: Nie widzę potrzeby….

Figiel: Siedź durniu i słuchaj, co powiem. Teraz czasy ciężkie, bardzo ciężkie. Darmo gołąbki nie lecą do gąbki. Odnowa w całym państwie, wobec tego i j...

Rączka (wstaje): E, nie zawracajcie głowy na lewo!

Figiel: Siedź spokojnie i słuchaj. Wobec tego i ja nie myślę popierać nieróbstwa. Zapłacę tylko za pracę. A trafia się właśnie...

Rączka: Trafia się? Co?

Figiel: Robótka.

Rączka: Niby tak zwane opróżnienie?

Figiel: Coś w tym guście.

Jankiel(w drzwiach): Panowie mnie wołali?

Figiel: Nie, nie; siedź tam przy dzieciach i nie przeszkadzaj nam.

Jankiel: Ja myślałem...

Rączka: Zamykaj drzwi… psia ci kostka!... (Jankiel znika za drzwiami.)

Figiel: Otóż, moja Rączko, możesz zarobić wię­cej niż 50 złotych.

Rączka: Mówcież wszystko, bo nie mogę usie­dzieć.

Figiel: Powoli — mamy czas.

Rączka: Pst! gadamy głośno, a tu ktoś…- (Wska­zuje leżącego Michasia.)

Figiel: Mój kontrkandydat na posadę dyrektora. Upił się z desperacji i leży jak nieżywy. W tej chwili nawet huk armat nie postawiłby go na nogi.

Rączka: Psia ci kostka!

Figiel: Otóż moja Rączko, dobro cudze biorąca, masz się zjawić u mnie w niedzielę po sumie.

Rączka: U wójta?

Figiel: U wójta. Przebierzesz się w mundur stró­ża bezpieczeństwa i zagrasz komedyjkę…

Rączka: Domyślam się… psia ci kostka!...

Figiel: W niedzielę po sumie omó­wimy szczegóły — ogolimy chłopów i — w nogi.

Rączka (wstaje): Za siódmy las! Psia ci kostka! Bardzo sympatyczna robótka!...

Figiel: Niezła. Zatem w niedzielę, moja Rączko, a teraz spać, (Wstaje z Raczka i wychodzi.)

(Chwila ciszy)

Michaś: (podnosi się z ławy): Czekajcie łotry! Dam ja wam `opróżnienie!'

Kurtyna spada

AKT TRZECI. Scena jak w akcie pierwszym.

Scena 1, Figiel, Jankiel.

Figiel (siedzi za stołem i notuje): Zaraz... zrobimy mały rachuneczek. Od tego starego idioty, wójta — 800 zł, pół tysiąca leży w skrzyni — razem 1300, kasa trzy tysiące — w sumie 4300... i od żyda 500 — razem 4800 zł. Śliczna sumka! Bez mała pięć tysięcy... pokaźna sumka! Wprawdzie odpadnie coś dla Rączki, no ale trudno...

Jankie1 (uchyla drzwi): Czy można?

Figiel: Proszę, proszę! Niema nikogo...

Jankiel (wchodzi): Dzień dobry panu dyrekto­rowi!

Figiel: Dzień dobry. Myślałem właśnie o was...

Jankiel: Niepotrzebnie. Żyd zawsze o terminie pamięta.

Figiel: I przynosi...

Jankiel: Pół tysiąca. Słowo, to słowo.

Figiel: To ślicznie! Niechże pan Jankiel siada.

Jankiel (siada): Usiądę, bo mam do pana kilka słów... Ja nie rozumiem, jak pan zrobi ten krach w jednym dniu... Przecie pan nie będzie, z prze­proszeniem, kradł...

Figiel: Oczywiście, że nie.

Jankiel: Nu... to jak?

Figiel: Stawiasz pytanie, na które wiesz, że od­powiedzi nie będzie. Powiedziałem, że kasę diabli wezmą i słowa dotrzymam. Czegóż chcesz więcej ?

Jankiel: Bo ja nie wiem... ja muszę być ostroż­nym,.. Pół tysiąca, to pieniądz, to majątek, któ­rego nie znajdzie na drodze. Ja bym wolał wy­płacić po krachu...

Figiel: Nie — tylko z góry.

Jankiel: Zawsze najprzód praca, potem płaca.

Figiel: W tym wypadku musi być odwrotnie.

Jankiel: Pan jest bardzo uparty. Co robić dam... (Wręcza Figlowi pieniądze.) Proszę, niech pan liczy.

Figiel (liczy): Są,

Jankiel: Teraz niech pan weźmie pióro, i pisze kwit.

Figiel: Kwit?

Jankiel: To nie moje pieniądze, tylko Związku. Ja muszę mieć dowód, wypłaty. Niech pan na­pisze...

Figiel: Hm… wołałbym nie pisać... Zresztą... (Pi­sze szybko i wręcza papierek Janklowi.) Masz!

Jankiel (czyta): ,,Ja niżej podpisany otrzymałem od pana Jankla Trauriga tytułem pożyczki kwotę 500 zł. Jan, Protazy, Nepomucen 3-ga imion Fi­giel”. — Niech i tak będzie. A dlaczego panu aż trzy razy na imię?

Figiel: Bom się trzy razy rodził. Nie wierzysz w to?

Jankiel: Pierwszy raz słyszę...

Figiel: To się wprawdzie rzadko zdarza, ale się zdarza. No, do widzenia, stary. Nie marudźmy, bo czas ucieka.

Jankiel: Kłaniam się nisko i życzę powodzenia... (Wychodzi.)

Figiel: Do miłego! (Chodzi po izbie.) Pieniądze związku... Hm... co to znaczy?... (Wbiega Kuba.)

Scena 2,

Figiel, Kuba.

Kuba(wystraszony): Proszę pana, bo ten... mam rzec ... ten...

Figiel: Co znów?

Kuba: Ten złodziejaszek, co tu raz był… mam rzec...

Figiel: Aha, Rączka przymaszerował. Dobrze

Kuba: On poluje? Juści, pewnikiem na buty, albo kożuch, co w komorze wisi.

Figiel: Tak, tak, z pewnością na kożuch. Wleź do komory i pilnuj. Kuba: Jak mówicie?

Figiel: Radzę, ci głucha istoto, byś wlazł do ko­mory i pilnował kożucha. Słyszałeś, mości Kubko?

Kuba: Cichutko.., dy ta taki to jak ten kot: ani się człek nie spostrzeże kiedy wejdzie i porwie, co mu się podoba.

Figiel: Tak, tak...

Kuba: Tyle czasy był spokój bez złodziei, aż tu znowu... Szkoda, że gazdusia nie ma... On by mu dał!...

Figiel: Idźże już i nie marudź.

Kuba: Kości by mu potrzaskał, albo i zatłukł jak psa, bo gazda okrutny dla takich, co za cudze łapią.

Scena 3, Ci sami, Rączka.

Raczka (wchodzi): Oho! ten już tu. Zaraz...

Kuba (ucieka): Ojej! ludzie! złodziej!...

Rączka: Psia ci kostka!... wieje aż miło! Naj­niższy sługa pana dyrektora! stawiam się na rozkaz zacnej i sympatycznej persony.

Figiel: Siadaj.

Rączka (zaciera ręce): Jestem dzisiaj w sympa­tycznym humorze. Dobry dzień. O czwartej gąska, o szóstej? porteczki — o, te — o ósmej flaszeczka ?, kroplami, a teraz po drodze ta chusteczka, (wyjmuje z kieszeni) a w niej cztery złociaszki. Dobry dzień, psia ci kostka!....

Figiel: Zwariowałeś, czy co? Któż widział nosić w biały dzień kradzione spodnie!

Rączka: A kiedy je będę nosił — w nocy?

Figiel: Nieostrożny jesteś...

Rączka: Za chwilę wdzieję inne. Gdzie macie urzędowy mundurek? Figiel: Słuchaj...

Rączka: Aha — wykładzik względem tego... Słu­cham sympatycznej osoby.

Figiel: Przede wszystkim przestań obracać ozo­rem.

Rączka: Ozorem… psia ci. Kostka...

Figiel: Dość! ani-słowa' Mundur znajdziesz na wozowni pod słomą. Będzie tam również karabin i bagnet. Wejdziesz tam ostrożnie, przebierzesz się i zaczekasz do naszego powrotu.

R ą c z k a: Do waszego?

Figiel: Gdy wrócę z wójtem od kierownika, zej­dziesz, również ostrożnie i przyjdziesz do izby jako nowa siła — Feliks Capek. Rączka (krzywi się):Capek? — Wymyślcie coś lepszego...

Figiel: Feliks Capek — to w sam raz do twojej gęby. Nie wiem tylko, czy potrafisz odegrać po­licjanta jak należy?

Rączka: Hi! ze mnie artysta jakich mało. By­łem przecie całe dwa tygodnie w teatrze i sie­działbym dłużej...

Figiel: Żeby nie srebrny zegareczek.

Rączka: A niech go diabli wezmą! Odebrali ce­bulkę — i do ula. Figiel: Toć najstosowniejsze dla ciebie mieszka­nie. Ale do rzeczy. Otóż jako policjant będziesz pilnował skarbu...

Rączka: Skarbu! psia ci kostka!...

Figiel: Stulże gębę! Co drugie słowo psia ci kostka. Możesz to sobie paplać jako Rączka, ale jako policjant — nie! Rozumiesz?

Rączka: Rozumiem. Jak nie, to nie. A kiedy opróżnienie?

Figiel: Gdy zostaniesz sam...

Rączka: Sam! psia ci...

Figiel (przy oknie): O dla Boga! wójt wraca... biegnie! Uciekaj! już!

(Rączka biegnie ku drzwiom, równocześnie wpada Marcin i porywa Figla w objęcia. Rączka nie spo­strzeżony wychodzi).

Scena 4, Figiel, Marcin.

Marcin: Figluś kochany! ciesz się! wygraliśmy!

Figiel: Już po posiedzeniu ?

Marcin: Już. Lecę co tchu, żeby wam oznajmić. Obrali was dyrektorem!

Figiel: Spodziewałem się tego...

Marcin: Bogu Najwyższemu chwała i dzięki. Czegośmy chcieli, to mamy!

Figiel: Kiedyż kasę oddadzą?

Marcin: Dy zaraz. Umyślnie przyszedłem po was.

Figiel: Doskonale! A cóż poczciwy pan Kasper?

Marcin: Powiadam wam, aż pozieleniał ze złości. Jeden głos przeważył na naszą stronę. To go najmocniej rozgniewało, wstał, naklął Cie­ślikowi i Sojce, trzasnął drzwiami i poszedł.

Figiel: Z pewnością prościutko do młyna.

Marcin: A gdzieżby. Będą na kupie lamentować do rana.

Figiel: I łezki ronić.

Marcin: Ma Kaspruś nauczkę do końca życia! Myślał, że mnie zwojuje, na drwiny wystawi na hańbę wobec całego narodu. To i ma! W sobotę damy na zapowiedzi, potem wesele, jakiego we wsi nie było. Wołu zarżnę, albo dwie krowy...

Figiel: O tym, panie naczelniku, pomówimy później. Teraz chodźmy do szkoły.

Marcin: Prawda, kierownik czeka, chodźmy. (Idą ku drzwiom. Równocześnie wchodzi Kuba.)

Scena 5, Ci sami. Kuba.

Marcin: Czego chcesz?

Kuba (z płaczem): La Boga! nie odchodźcie ga­zdusiu... ostańcie... bo ja sam… bo...

Marcin: Bo co?

Kuba: Już tu dwa razy zachodził... jakiś złodziejaszek...

Marcin: Kto taki?

Kuba: Jaki? A bo ja wiem? Dwa razy był tu w izbie... dwa razy! Ostańcie i nie zostawiajcie mnie… mam rzec... samego...

Marcin: O czym ten głuptas piecie? Nie rozu­miem...

Kuba: Był... sprawiedliwie, co był. I pan pisarz widział...

Figiel: Rzeczywiście, był i tu jakiś włóczęga. Roz­mawiałem z nim nawet. Był obdarty, patrzył wil­kiem, mówił niejasno i wykrętnie. Zdaje się jakaś podejrzana figurka.

Marcin: Doprawdy? Może złodziej, albo bandyta?

Figiel: Bardzo możliwe.

Marcin: No masz! świeży kłopot!... To i niema po co iść do kierownika. Zwącha. taki łotr pie­niążki, przyjdzie i zrabuje. Skąd go tu czarci przynieśli? Hm... źle! Trzeba poczekać z odbiorem.

Bo to z takim nijakich śpasów niema. Pchnie któ­rego z nas nożem, albo z rewolweru trzaśnie — i po wszystkim.

Figiel: Niema obawy, panie naczelniku. Za jaką godzinkę przyjdzie tu funkcjonariusz policji.

Marcin: Przyjdzie?

Figiel: Na pewno przyjdzie. Zawiadomiłem po­sterunek o tym ptaszku, prosząc zarazem o przy­słanie policjanta ze względu na grożące nam nie­bezpieczeństwo. Nie będziemy więc sami i nie mamy się czego obawiać.

Marcin: A to dobrze, to dobrze! Toście mądrze zrobili! Słusznie Jankiel mówi, że takiego czło­wieka jak mój kochany Figluś, na rękach powinni nosić.

Figiel: Więc chodźmy, bo czas ucieka.

Kuba: Gazdusiu! miejcież rozum… nie chodźcie!

Marcin: Siedź tu w izbie i krokiem się nigdzie nie ruszaj. My tu wnet...

Figiel: Za maleńki kwadransik.

Kuba (z płaczem): Zatłucze mie... zabije!... Buty porwie i kożuch... Marcin: Siedź!

Kuba (błagalnie): Gazdusiu!... (Marcin i Figiel wychodzą,)

Scena 6. Kuba sam,

Kuba (stoi chwilę przy drzwiach): Boże! Boże! Samego mnie zostawili… jak palec!... Co będzie co? przecież. nie upilnuje, nie obronię. Bo gdzież? Taki ano złodziej ma siłę w ła­pach, bo źre, a nic nie robi, — O, święty An­toni! weź mnie w swoją opiekę… i kożuch gazdusia... i buty! A wszystko przez tego zatra­conego Figla!... Zośka uciekła do ciotki, niema kio bydłu polać, niema kto śniadania uwarzyć, ani obiadu, ani wieczerzy jakiej. A gazda ino za mim — jak głupi... Jak i teraz. Poszli gdzieś z tym sowizdrzałem zostawili dom, a ty złodzieju chodź i bierz, co ci się żywnie podoba. (Siada przy oknie.) Może ta da Pan Jezus, że nie przyjdzie a może... (Zrywa się, spostrzegłszy kogoś za oknem.) O rany Boskie!... dy idzie!... Gdzie uciekać?... La Boga!... To już po mnie!... (Biega po izbie jak oszalały, wreszcie pada „plackiem" na podłogę i wsuwa się szybko pod łóżko krótka pauza poczym wchodzi Janicki, komendant posterunku, za nim Michaś i Kasper.)

Scena 7, Janicki, Michaś, Kasper, Kuba.

Michaś: W kuchni pustki i tu...

Janicki: Ciekawe — w całym domu ni jednej żywej duszy! (Spostrzega drzwi do drugiej izdeb­ki, otwiera je i zagląda.)

Kasper: Powinien być chociaż Kuba, bo Zośka u ciotki...

Janicki (wraca na środek izby): Doprawdy to wielka lekkomyślność ze strony wójta...

Kasper: Co mu tam... i o dom i o wszystko... Dziś ino Figiel, wybory i kasa...

Janicki: Mówił pan, że powinien być jakiś Kuba..

Kasper: Pastuch i służący.

Janicki: Gdzieżby się do licha, zapodział? Ob­serwując dom, nie widziałem, by z niego wychodził.

Michaś: Najprawdopodobniej zaszył się gdzieś w słomę i śpi jak suseł.

Janicki: Doskonała sposobność dla złodziei. Mogliby wszystko zładować na wóz i odjechać spo­kojnie.

Kasper: W biały dzień.

Michaś: I cóż z tym Kubą?

Janicki: Bo ja wiem?... czas ucieka.

Kasper: Zostawmy go w spokoju niech śpi. Zawadzałby nam tylko, bo to i głupie i głuche...

Janicki: Zatem do dzieła. Dwóch nas pozostanie w izbie, jeden zajmie stanowisko na dworze. Ten ptaszek gotów się bronić...

Kasper: O, to jak amen w pacierzu, że nie obejdzie się bez bitki. Janicki: Zrobimy- tak: pan Kasper ukryje się gdzieś poza domem, jednak niezbyt daleko. Pan Michaś jako najszczuplejszy z nas wejdzie pod łóżko, ja zaś do szafy. Cóż, zgoda?

Michaś: Doskonale.(Przyklęka przy łóżku.)

Kuba (spod łóżka): Ludzie! ratujcie!...

Janicki: A tam kto? (Wyjmuje rewolwer.)

Kasper: Wszelki duch!...

Michaś: Ależ to Kuba! (Wesoło:) Ślicznie do­gląda domu — ani słowa. (Do Kuby:) Wyłaź stamtąd...

Kuba: Darujcie życie!... nie zabijcie!...

Janicki: Wyłaź szybko! (Ciągnie go spod łóżka.)

Kuba: O la Boga.

Kasper: Drze się niecnota, jakby go piłą rznęli.

Kuba (staje trzęsie się cały i ze zdziwieniem spo­gląda po obecnych): To nie… to wy… o, Boże miło­sierny!... to wy... dobrzy ludzie... (Całuje wszyst­kich po rakach.)

Michaś: Cóżeś ty robi! pod łóżkiem?

Kuba: Dy ze strachu.... mam rzec... przed zło­dziejem…

Janicki: Przed złodziejem?

Kuba: Schowałem się, bo i po co takiemu stać na oczach... zawali w łeb raz i drugi — i trap...

Janicki: Ciekawe!

Michaś: Widziałeś go?

Janicki: Był tu już?

Kuba: Jak mówicie?

Kasper: Słuchaj dobrze co mówią.

Michaś: Czy widziałeś już tego opryszka?

Kuba: Czym widział? Przecie dwa razy... Kiedy wpadł do izby, za kark mię porwał i wyrzucił, a dziś...

Kasper i Michaś: Dziś?

Janicki: Cicho — niech się wygada.

Kuba: Niedawno był... Chciał mię bić, alem uciekł… ostali obaj z Figlem…

Janicki: Doskonale! Pan Figiel i spółka!

Kasper: Złodziejska spółka!

Michaś: Naradzali się...

Janicki: Jestem pewny, że ten opryszek jest tu gdzieś w pobliżu. Proszę zająć stanowiska. Dla pana Michasia wyznaczam dogodniejszą kryjówkę, w sieni za dużą skrzynią. (Do Kuby;)Ty zaś chłopcze, siedź tu sobie spokojnie, a język za zębami. Ani słowa o nas — rozumiesz?

Kuba: Ani do gazdusia?

Janicki: Do nikogo! (Michaś i Kasper wychodzą.)

Kuba: Wiem — ani mru, mru!. (Całuje Janickiego w rękę.) A chwyćcie go, panie, koniecznie chwyć­cie!.,.

Janicki: Dobrze chłopcze, byleś nas nie zdradził. Pamiętaj — ani słowa!

Kuba: Zacisnę zęby...

Janicki: Zaciś — i siedź. (Wchodzi do szafy. Chwila ciszy. Kuba siedzi na stołku uśmiechnięty, spoglądając często na szafę. Wreszcie wchodzi Figiel zirytowany, z księgami pod pachą, za nim Marcin z zawiniątkiem w ręce. Kuba wstaje i od­suwa się na bok.)

Scena 8, Kuba. Marcin, Figiel.

Figiel (rzuca księgi na łóżko): Powtarzam jeszcze raz, że tego gbura trzeba nauczyć rozumu!

Marcin (kładzie pieniądze z chustką) Dajcie pokój... co tam...

Figiel (chodzi po izbie): Koniecznie trzeba. Po­wiedział, że mi będzie patrzył na ręce. To gruba obraza! to obelga!

Marcin: Ależ…

Figiel: Skończony gbur! Muszę opisać go do in­spektora...

Marcin: Ależ kochany Figlusiu, kto by się ta takim głupstwem przejmował. Pies szczeka, a wiatr niesie. Nie warto wszczynać wojny, Wygadał się, wyfukał, ale dał.

Figiel: Bo musiał,

Marcin: Gorsza rzecz, że tego policjanta nie widać.

Figiel: Przyjdzie, na pewno przyjdzie.

Marcin (do Kuby): Kuba, był tu kto? Słyszysz? (Kuba nie odpowiada.) Gadasz, czy nie! Był tu kto? (Cisza.) A cóż on... ogłuchł zupełnie, czy oniemiał?... (Krzyczy:)Kuba! Kuba ci!.. No, patrzcie! jakby mu gębę zamurowało... Przemów­że co, do kroćset diabłów! — I nic — no nic! ani słowa! Czekaj, ja ci tu przywrócę mowę. (Porywa za laskę. Kuba, nie przestając się uśmiechać, ucieka z izby). Widzieliście? Poszedł, ale gęby nie otwarł...

Figiel: Ot głupstwo. Liczyliście pieniądze?

Marcin: Dwa razym przerachował. Trzaby je schować, ino że nie wiem gdzie?

Figiel: Tam, gdzie chowacie swoje…

Marcin: W skrzyni? Ano... dy najlepsze miejsce (Otwiera skrzynie.) Było już w niej grosza, ej było!... Raz sześć tysięcy reńskich — i to w szczerem zło­cie... Dziś człek ani nie marzy, o takich pienią­dzach. (Zabiera pieniądze ze stołu.) Schować w chustce jak są, czy?...

Figiel: Wszystko jedno... (Marcin wkłada pienią­dze do skrzyni.) Rzućcie tam i księgi. (Podaje Marcinowi książki kasowe.)

Marcin: A gdzie weksle?

Figiel: Są w dzienniku, w opasce. Tam im naj­wygodniej.

Marcin: Pewnie są?

Figiel: Ależ są, są! (Na stronie:) W mojej kieszeni! (Marcin zamyka skrzynię, a klucz chowa do kie­szeni.) Zabieracie klucz? Jak można coś podob­nego!...

Marcin: A bo co?

Figiel: Stanowczo się na to nie godzę! Jestem w pierwszym rzędzie odpowiedzialny za kasę, więc żądam, by klucz złożony został w jak najbezpiecz­niejsze miejsce. Kieszeń to najgorszy schowek, a klucz ma to od siebie, że lubi się łatwo wysunąć i wypaść.

Marcin (wyjmuje klucz): Może i dobrze ra­dzicie...

Figiel: Zupełnie dobrze. Po stracie klucza pewna strata pieniędzy.

Marcin: To gdzież go ukryć? Chyba w szafie...

Figiel: Nie — tam niewygodnie.

Marcin: No, to na piecu...

Figiel: Ani na piecu. Połóżcie go za obrazem św. Antoniego. To najpewniejsza kryjówka.

Marcin: A prawda! Nieboszczyk ojciec — niech mu tam światłość wiekuista! — zawsze ino tu pie­niądze chowali i nie było wypadku, by co kiedy zginęło. (Wsuwa klucz za obraz.)

Figiel (na stronie): Dziś i św. Antoni nie pomoże! (Wchodzi Rączka w mundurze funkcjonariusza po­licji. W dłoni karabin najeżony bagnetem, na głowie czapka za obszerna zakrywa czoło i uszy. Robi ko­miczne grymasy i ruchy i jak na urzędową osobę przystało zadziera głową do góry.)

Scena 9. Ci sami, Rączka.

Rączka (we drzwiach): Czy tu mieszka gospo­darz Marcin Wrzos? Figiel: Owszem — tu — prosimy bardzo.

Marcin: Powitać pana komendanta!

Rączka: Nie szkodzi. Przychodzę tutaj jako władza od najwyższej instalacji, wobec tego, iż było pismo pisane atramentem do władzy, przez co władza została sympatycznie poinformowana o grubszej kwocie i wobec tego...

Figiel (przerywa): Niechże wielmożny pan ko­mendant siada.

Marcin (podsuwa stołek): Pewnikiem nogi bolą.

Rączka (siada): Nie mówi się do władzy o no­gach, wobec tego iż pochodzi przeważnie z wyż­szych sferów. (Podaje Marcinowi karabin.) Zawieś, stary, tę broń na kołku, (Marcin wiesza.) Teraz czapkę. (Podaje Marcinowi czapkę, którą tenże wiesza.)Już — możecie spocząć.

Marcin (siada): Pan tu chyba niedawno nastał.

Rączka: Nie mówi się nastał, tylko wprowadził się w rządowy urząd i objął funkcjonowanie. Z mojej strony nastąpiło to wczoraj, to jest w so­botę, czyli w ostatni dzień przed niedzielą. A dziś jestem sympatycznie szczęśliwy, że moja poważna osoba została odkomenderowana do grubszych pie­niędzy... Ile też tego?

Marcin: Całe trzy tysiące.

Rączka: Tylko trzy?... No, ostatecznie wy­starczy...

Figiel (kłania się): Aleksander Figiel — do usług.

Rączka: Aleksander! O to pan na pewno z wyż­szych sferów. Poznać to nawet po pańskim wyglądzie.

Marcin (do siebie): Szkoda, że tu Zośki niema...

Rączka: Ja jestem Feliks Capek — to znaczy po matce Feliks czyli hrabia, a po ojcu Capek, bo miał capa na brodzie.

Figiel: Słyszałem — to jedna z najsolidniejszych rodzin w Polsce.

Rączka: Bardzo dobrze pan dobrodziej słyszał. Sympatyczna rzecz, że tak razem… dwie zacne per­sony.„ i przy grubszej kwocie... Ale zapomniałem zapytać, skąd przy was, wójcie, taka sumka?

Marcin: Odebraliśmy kasę od kierownika, jako że pana Figla obrali dyrektorem.

Rączka: Nie może być… psia ci!... Dyrektorem.

Marcin: Jedyny do tego …

Rączka (przerywa): To ślicznie! to bardzo sym­patycznie! "Wobec tego… iż... ażeby… należą się panu od mojej strony służbowe gratulacje.

Figiel: Bardzo dziękuję!

Rączka: Ja również. Bardzo mi przyjemnie. Pan jest dyrektorem kasy, a ja komendantem po­sterunku, czyli głównym stróżem bezpieczeństwa, o jedną rangę, jak pan wie, niższym od starosty. Wobec tego... iż… powinniśmy wypić bruderszaft... Taka uroczysta chwila w życiu i na sucho? (Do Marcina:) Hej, zacna głowo gminna, trzeba postawić co na stole. Jak wy sobie myślicie, że o głodzie i wodzie pilnować będę waszych skarbów?

Marcin: Niech się pan komendant nie gniewa... Co każecie, to będzie. Wszystko będzie.

Rączka: Litrową flaszkę szlachetnego trunku i dwa kilo kiełbasy. Marcin: Bardzo ładnie... (Bierze kapelusz.)

Figiel: Idziemy razem — pan naczelnik do Jankla, ja po kiełbasę. Rączka: Koniecznie dwa kilo! Mam piekielny apetyt.

Marcin (do Figla): Wy po kiełbasę... dyrektor kasy?

Rączka: Nic nie szkodzi, panie naczelniku.

Figiel: Chcę panu komendantowi osobiście usłużyć.

Marcin: A, chyba że tak... to i chodźmy.

Rączka: Brawo! to się nazywa poszanowanie wła­dzy!

Figiel: Chodźmy. (Wychodzi za Marcinem bez kapelusza)

Rączka (wstaje): Teraz mój popis — psia ci kostka.

Figiel (wraca): Zapomniałem kapelusza… (do Rączki:) Pieniądze w skrzyni, klucz tu, za obrazem. Czekam na ciebie w sadzie.

Rączka: Rozumiem. A zróbcie tam jakoś, by kieł­basa i wódka nie przepadły...

Figiel: Zgoda, Bywajcie lube ściany! pa! (Wy­chodzi.)

Scena 10. Rączka sam.

Rączka: Klucz za obrazem… (Wyjmuje.) jest... bardzo sympatyczny kluczyk! (Otwiera skrzynię.) Ho, ho! co tu ksiąg — jak u rabina. (Przewraca.) Jakaś chusteczka z damskiej główki... z pewnością z tysiącami... (Wyjmuje i rozwija) Zgadłem — psia ci kostka — złociaszki! Już dawno takiego połowu nie miałem, (Chowa pieniądze.) I mówią ludzie, że w Polsce bielusia... Aha, jeszcze kalendarz... (Przewraca w skrzyni, niektóre rzeczy wyrzuca.) A gdzież on?... No, patrzcie — niema! jak babcię ko­cham — niema... Musiał się Figiel omylić. (Prze­wraca dalej, wreszcie znajduje.) Sza! nie miel py­skiem — jest! Fiu! same stóweczki, a jakie wypra­sowane,,, (Liczy.) Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć — jak Figiel mówił. Jazda do innego lokalu! (Cho­wa.) Nie — cztery tu, a piąta osobno. Powiem Fi­glowi, że było cztery. — To niby już po robótce, — czyli że mundurek zbyteczny. (Zdejmuje ubranie policyjne, pozostając w swoim podartym.) Niby szkoda materji, ale najlepiej od urzędowych rzeczy z daleka. (Wrzuca ubranie do skrzyni, a także rzeczy przed chwilą powyrzucane, zamyka ją, a klucz wsuwa za obraz.) Tak, pozostawiam wszystko jak było. Adju! (Idzie ku drzwiom, w tej samej chwi­li wypada z szaty Janicki.)

Scena 11. Rączka, Janicki, Michaś, Kasper, Kuba.

Janicki: Stój! ręce do góry!

Rączka (przerażony): Pies! (Podnosi ręce.)

Michaś (wbiega z sieni i chwyta Rączkę z tylu): Nie ujdziesz nam, bratku!

Rączka: Psy! burżuje! łotry! (Stara się wyrwać z rąk Michasia i Janickiego, rzuca się broni. Do­piero przybycie i pomoc Kaspra kończy walkę. Ku­ba zaś, który wbiegł za Kasprem, skacze z radości i odgraża się Rączce.)

Kuba: Jest! on!.. a naści! a masz! trza ci było po cudze!...

Rączka (już skuty): Wściekłe psy!

Janicki: Milcz!

Kasper: Bo jak cię prasnę!...

Kuba: A naści! widzisz! teraz ja ciebie chwycę za kark…

Janicki: Teraz pozwoli zdegradowany `kolega', że mu odbiorę, co nie jego. (Rozpina marynarkę Rączki, wyjmuje z kieszeni skradzione pieniądze i składa je na stole.)

Rączka: Weź… dadzą ci order!

Janicki: Milcz! Spełniam obowiązek — nic więcej.

Kasper: Co gadać z takim… Wyciąć w zęby i kwita.

Kuba: Ty szpaku! ty!... czekaj, przyjdzie gazduś, to ci poprzetrąca kości.

Janicki: Idę po drugiego ptaszka — przepraszam — po pana dyrektora. (Wychodzi.)

Scena 12, Ci sami, Marcin.

Michaś: Zgłupieje wójt, gdy zobaczy...

Kasper: Juści — wystawi oczy jak talary.

Kasper: Pan dyrektor i przyszły zięć skuty, za­miast komendanta złodziejaszek. Gotowe mu się pomieszać w rozumie.

Marcin (wchodzi, trzymając flaszką w ręce, na wi­dok obecnych staje zdumiony): Co — wy tu?

Kasper: Ano, słyszeliśmy, że bal wyprawiasz…

Marcin: Do rzeczy mówcie — czego chcecie?

Kasper: Przecie mówię — na bal...

Kuba: Widzicie go! złodziejaszek! Weźcież pas...

Marcin: Co to niby znaczy? Wy tu… A gdzież komendant?

Michaś: Wyszedł po pana Figla…

Marcin: Po Figla?... Niby poco?... Jak?... Co się tu właściwie stało? (Wskazuje na Rączkę.) A to kto?

Michaś: To też komendant… ino że źle pilnował pieniędzy więc go skuli…

Marcin: Czyście wy powariowali, czy ja... (Rączka wybucha śmiechem.)

Kasper: Patrz, sam złodziej śmieje się z ciebie! Tyleś wymędrkował. Marcin: Złodziej… to niby... nie pojmuję...

Kuba: Cożeście oniemieli? Bijcie hycla, bo war­ta — nie stójcie! Kasper: Nie poznajesz go? To twój pan komen­dant… dla niegoś wódkę przyniósł… dla złodzieja!

Marcin (zupełnie ogłupiały spogląda raz na Ka­spra, raz na Rączkę): Dla złodzieja?! To ten… a pieniądze? (Biegnie pod obraz, wyjmuje klucz.) Jest! (Otwiera skrzynię przerażony:) Jezusie! gdzie pieniądze? gdzie moje pieniądze?... (Wyrzu­ca mundur i książki, wyciąga chustkę.) Pusta chuścina!... O Matko Boska!... okradli mnie, obrabo­wali!...

Kuba: A bijcież szpaka! (Za drzwiami słychać hałas i kroki. Wchodzi Fi­giel skuty i czerwony z gniewu za nim Janicki dźwiga w reku dużą kiełbasę.)

Scena 13. Ci sami, Figiel, Janicki.

Figiel: To gwałt! to bezprawie! Czego pan chce ode mnie?

Janicki: Tylko spokojnie, panie dyrektorze, spo­kojnie, (Do Marcina:) Dobry wieczór, panie wójcie! Jesteście mocno zdziwieni.. nie rozumiecie… zaraz, zaraz… (Doprowadza Figla do Rączki.) Stójcie tu sobie obaj — będzie wam weselej. (Do Marcina:) Tak, panie wójcie, — o mały figiel, a byłby was pan Figiel ogołocił z pieniędzy.

Marcin: Pan Figiel?!

Kasper: Juści — twój najsłodszy, najuczciwszy Figluś!

Marcin: Dla Boga! ludzie! nie mówcie!...

Janicki: Niestety, tak. Oto parka złodziei, która was chciała zrujnować. Pierwszorzędni fachow­cy. Jeden pożyczył munduru na przedstawienie, drugi się w niego ubrał. Na szczęście nie udała się sztuka…

Marcin: Co ja słyszę! co słyszę!

Kasper: Złóż ręce do Boga i dziękuj!...

K u b a: A walcież po łbie! nie stójcie!

Janicki: Byliście, panie wójcie, zbyt łatwowierni i naiwni. To słabostka, która sprowadza często bardzo przykre następstwa. Oto pieniądze i kieł­basa.

Marcin: Bogu Najwyższemu dzięki i wam, panie komendancie! (Ściska dłoń Janickiego.)

Janicki: Nie mnie dziękujcie, ale panu Michasiowi. On waszym zbawcą.

Michaś: Chciałem was uwolnić od pasożyta i zło­dzieja. Śledziłem każdy krok Figla, byłem w karczmie, udawałem pijanego i, leżąc na ławie, byłem świadkiem rozmowy tych oto niegodziw­ców. Reszty dokonał pan komendant.

Marcin: Już rozumiem, wszystko rozumiem! Bóg ci zapłać dobry chłopcze… i tobie, Kaspruś! (Ściska ich kolejno.) Moi przyjaciele dobrzy! Ura­towaliśmy grosz i mnie — i moje dziecko!

Michaś: Czy pozwolicie iść po Zosię?

Marcin: Leć, leć — przyprowadź! To tak... to tak! Za wysoko się nosiłem i za wysoko się­gałem. Żeby nie Opatrzność Boska…

Kasper: Byłby wstyd i gorzkie łzy po stracie!

Kurtyna spada.

Uwagi dotyczące wystawienia sztuki,

1. Charakterystyka osób.

Marcin Wrzos: gospodarz lat 50, średniego wzrostu, barczysty, wyraz twarzy pogodny. W ruchach powolny. Ma się za coś wyższego, jako że w Ameryce był i z różnych pieców chleb jadał. Ubrany po miejsku według amerykańskiej mody.

Figiel: mężczyzna lat 30. Twarz niesympatyczna, czoło niskie, nad nim kępa szczecinowatych włosów. Ruchy żywe, nerwowe, — głowa zadarta do góry. W stosunku do wójta uprzejmy do przesady. Ubranie na nim wytarte mocno i zniszczone, buciki dziurawe, kapelusz bez formy, wstążka pierwotnego koloru.

Michaś: młody, miły i przystojny. Ubrany po miejsku. Ruchy żywe, swobodne.

Kasper: starszy nieco od Marcina, wysoki, przystojny. Włos przypruszony siwizną. Twarz miła i pełna powagi. Ubrany po wiejsku, schludnie i dostatnio.

Kuba: chłopak lat około 16, niski, rozczochrany, o głup­kowatym wyrazie twarzy. Trochę głuchy. Mówi głośno, nie­które wyrazy rozciąga. Wobec Marcina zalęknięty. Ubrany po wiejsku, licho, — nogi bose.

Rączka: lat ponad 20, niski, szczupły. Twarz koścista, brzydka, — oczy wilka. Ubrany w podartą i poplamioną ma­rynarkę, na głowie pomięty kaszkiet, na nogach resztki butów — każdy z innej pary. Ruchliwy bardzo i zwinny. Ręce najczęściej w kieszeniach. Mówiąc przekrzywia usta i mruży jedno oko. Jako policjant przybiera komiczne pozy, zadziera głowę i mówi „wyższym stylem" — bez sensu.

Janicki: mężczyzna w średnim wieku, przystojny poważny. Włosy i wąsy ciemne.

Fuchs: lat około 40, niski, otyły. Twarz czerwoni, okolona ciemnorudawym zarostem. Na nosie złote okulary. Ubrany według ostatniej mody; przy kamizelce złoty łańcuch. Mówi z powagą uczonym językiem, akcentuje fałszywie.

Sojka, Cieślik i Młyniec, to przeciętne typy wiejskie. Najrubaszniejszy z nich Cieślik.

Jankiel Traurig jest również przeciętnym typem karczmarza. Żyd to już stary, przygarbiony, ubrany licho i brudno.

Uwagi reżysera. Tempo sztuki szybkie. Najwięcej uwagi winien zwrócić prowadzący na sceny z Kubą, Figlem i Rączką i te jak najstaranniej opracować. W scenie 5 aktu drugiego niech Michaś wylewa wódkę z kieliszka, próżny zanosi ust i wychyla. Podstępna ta gra powinna być widoczną dla widzów, nie może natomiast wpaść w oczy grającym na scenie.

III. Rekwizyty.

AKT I: Laska, fajki, pas,, kałamarz, pióro i jaka spora

książka na stole.

AKT II.: Flaszki, szklanki, kieliszki, papierosy, chleb, trzy flaszki z lekką herbatą, piwo.

AKT III.; Biała chusteczka r ,• ązełkiera, kolorowa chustka z pieniędzmi, kilka ksiąg kasowych, karabin z bagne­tem, flaszka, kiełbasa; w skrzyni kalendarz z banknotami, chustki, części ubrań, kawałek płótna i parę drobiazgów. Na łóżku koc i dwie poduszki, położone jedna na drugiej.

OSOBY:

Marcin Wrzos, naczelnik gminy

Figiel, sekretarz

Kasper Głąb, podwójci

Michaś, buchalter

Młyniec

Sojka gospodarze

Cieślik

Jankiel Traurig, karczmarz

Fuchs, żyd z miasta

Janicki, komendant posterunku Rączka, złodziej

Kuba, służący.

Rzecz dzieje się na wsi.

1



Wyszukiwarka