McBride Mary - Zabłąkane serca 03 - Gołąbka, serie, Zabłąkane serca


Mary McBride

Gołąbka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Terytorium Nowego Meksyku, 1878

Wygranie w pokera stu dolarów to jedna sprawa, a wygranie kobiety to już całkiem coś innego. Will Curry, gdyby wiedział, że tak się stanie, prędzej spaliłby te cztery .przeklęte króle, a nie wykładał je na stół. Przede wszystkim jednak nigdy by nie pojechał do Las Vegas, całą chwałę i wątpliwą przyjemność eskortowania więźnia przed oblicze władz hrabstwa San Miguel, cedując na swego zastępcę. Niestety, Will osobiś­cie wybrał się na tę wycieczkę, ponieważ zatęsk­nił za porządnym pokerem, a naprawdę ... to chciał wygrać duże pieniądze. Wybrał się. I wy­grał. A niech to szlag ...

- Przestań ciągnąć się tak za mną, słyszysz? Sunąc przez ciemności błotnistą drogą, jeszcze bardziej wydłużył krok. Jednak szelest halek za nim nadal był słyszalny. Przygarbił się i zaczął iść jeszcze szybciej, zaciskając palce na pasie z bronią, żeby stłumić w sobie naturalny odruch. Wyciąg­nąć broń, odwrócić się i wycelować.

- Zostaw mnie w spokoju, kobieto! Po prostu znikaj!

- Nie mogę! - dobiegł z tyłu zadyszany głos istoty przemieszczającej się biegiem. Inaczej prze­cież nie dałaby rady dotrzymać mu kroku. - Ja naprawdę nie mam dokąd iść!

Boże, ulituj się nade mną! Will zgrzytnął zębami i wbił mocno obcasy w błoto. Stanął. I stało się to, co nieuniknione. Rozpędzona kobie­ta wpadła na niego całym impetem. Nie był ułomkiem. Sześć stóp i trzy cale wzrostu, ważył dobre dwieście funtów, dlatego prawie nie poczuł uderzenia. Dla kobiety jednak była to poważna kolizja. Sądząc po wyrazie jej twarzy, w momen­cie zetknięcia się z jego ciałem ujrzała firmament pełen gwiazd.

Powinien był wykorzystać sposobność i umknąć.

Ale on, głupiec, złapał ją za ramiona i pomógł odzyskać równowagę. Co było błędem, bo kiedy poczuł pod palcami nagrzaną ciałem satynę i deli­katne kości, jakby trochę zmiękł. Opamiętał się jednak. Przecież to kobieta lekkich obyczajów, kobieta twarda, żadna krucha istota. Gęstwina czarnych włosów miała za zadanie wabić męż­czyzn, tak samo jak głęboki dekolt przy czer­wonej sukni. A niewinny wyraz szeroko otwar­tych oczu jest skutkiem tego, że dziewczyna porządnie rąbnęła się w głowę. Co na chwilę wybiło jej z głowy wszystko, co złe.

Zdjął ręce z jej ramion i cofnął się o krok.

_ Wracaj, kobieto, do Sharkeya - powiedział surowym głosem. - Tojakaś koszmarna pomyłka. - Przecież pan mnie wygrał!

Nie cofnęła się ani o krok. Skrzyżowała ramio­na na piersiach, zagryzła dolną wargę i wzięła . kilka głębokich oddechów. Bardzo głębokich. Will miał wrażenie, że pewne krągłe, połyskujące części jej ciała za chwilę wyprysną z dekoltu.

- Ma pan w kieszeni mój kontrakt l Spojrzenie Willa oderwało się od biustu natręt­nej istoty i spoczęło na jego własnej piersi, a dokładniej na kieszonce surduta.

- To?!

Wyciągnął złożoną we czworo kartkę i spojrzał na nią ze złością·

_ Byłem pewny, że twój szef dokłada do puli swoje udziały w kopalni srebra, a nie prawa do jakiejś ladacznicy!

Wyprostowała się, nagie, białe ramiona od· rzuciła w tył. Ale i tak wzrost miała raczej :mizerny, jakieś pięć stóp i cztery cale, nie więcej.

_ Tym niemniej wygrałeś mnie, pan - oświad­czyła. - I masz mój kontrakt: Prawdopodobnie wart jest dwieście, może trzysta dolarów.

_ Ochl czyżby? - Will przedarł kartkę i obiema połówkami P9machał jej przed nosem. - A teraz ile jest wart?

_ Do licha! Czy pan zdaje sobie sprawę, to pan robi?

T racę panowanie nad sobą, pomyślał Will. Robił coś, co W jego trzydziestosześcioletnim życiu przydarzyło mu się zaledwie dwa czy trzy razy. W naj trudniej szych sytuacjach potrafił za­chować zimną krew. Szczycił się tym, a teraz to nieduże, namolne stworzenie z dumnie uniesioną brodą, wycelowaną prosto w jego twarz, do­prowadzało go do stanu wrzenia.

- Co robię? A proszę sobie popatrzeć ... -wyce­dził i powoli, systematycznie zaczął drzeć obie połówki na ćwiartki, potem ćwiartki na maluśkie kawałeczki. Tak okrutnie potraktowany kon­trakt rzucił w górę i zacierając z zadowolenia ręce, spoglądał ze złośliwym uśmiechem, jak sypie się na nich papierowy śnieżek.

- Teraz naprawdę możesz się udać w dowol­nym kierunku - oświadczył, strzepując z rękawa kawałeczek papieru. - Do Sharkeya albo gdzie indziej.

U śmiechnął się dobrotliwie i szerokim gestem wskazał na kilkanaście domów, które wyrosły dosłownie w ciągu jednego roku z nadzieją, że całe Atchison, T opeka i Santa Fe zawita do nich następnego lata. W co drugim z tych domów był saloon albo dom gry, połączony z przytulnymi gabinetami dla par.

- To prawdziwy raj dla kobiet twojego po­kroju. Jest w czym wybierać. A ode mnie po prostu się odczep!

Odwrócił się na pięCIe i w ciągu minuty pokonał odległość dzielącą go od hotelu. Wbiegł po schodach, trzasnął drzwiami do s;vego pokoju

i przezornie zamknął na zasuwę. Spod tych drzwi nie ruszał się przez dobrą chwilę. Przeklinał i pocił się, jak człowiek zaszczuty, a nie ktoś, komu dzisiaj karta szła jak nigdy dotąd. Potem, mam­rocząc gniewnie, podszedł do okna. Odsunął nieco zasłonę i spojrzał w dół, na ulicę.

Zobaczył tylko kawałki papieru, niesione przez wiatr. Kobiety nie było. Poszła sobie. Dokąd? A to naprawdę było mu doskonale obojętne. Krzyżyk na drogę!

- Ejże! A ty dokąd, Josie?!

Josie Dove znieruchomiała na środku holu.

- Idę na górę. A ty, Ticku Farleyu, nie próbuj mnie zatrzymać. Mam bardzo pilną sprawę!

Wzięła się pod boki i wycelowała w młodego recepcjonistę spojrzenie o temperaturze stu stop­ni, które miało sprawić, że recepcjonista zmięk­nie. Nadzieja płonna, bo na twarzy chłopaka pojawił się obleśny uśmieszek.

- Pilną sprawę? Do kogo?

- Na pewno nie do ciebie! A szczerze mówiąc, to nazwiska nie znam. Taki wysoki, postawny mężczyzna, wszedł tu dosłownie przed chwilą. - Will Curry?

Curry ... To krótkie nazwisko pasuje do tego mężczyzny, pomyślała Josie. Jest taki silny, zde­cydowany. I nie były to jedyne jego zalety. Will Curry był także schludny, a jego dłonie - szczegół nadzwyczaj istotny - piękne. Palce długie, smuk­łe, paznokcie obcięte i czyste. Doskonale mogła sobie wyobrazić, jak te palce trzymają karty. Delikatnie, niemal pieszczotliwie. Tak samo za­pewne trzymają szklaneczkę whisky. To palce cierpliwego kochanka ...

- Tak. Chodzi mi o niego. Który to pokój? Tick rozciągnął usta w uśmiechu, dosłownie od ucha do ucha.

- T o on ci nie powiedział?

- Za pomniał.

- Aha.

Josie westchnęła. Dotarcie do mężczyzny o na­zwisku Curry i zadbanych dłoniach było dla niej teraz sprawą nadrzędną. Musiała to zrobić w taki czy inny sposób. Jednym ze sposobów mogło być wyrwanie Tickowi z rąk księgi gości, żeby samej poszukać potrzebnej informacji. Zdecydowała się jednak na coś innego, coś, czego nauczyła się, podpatrując dziewczyny od Sharkeya. Polegało to na zrobieniu kilku efektownych kroków połączo­nych z kołysaniem bioder, potem należało na­chylić się nad biurkiem i wyszeptać recepcjoniście kilka słodkich obietnic, których wcale nie zamie­rzało się dotrzymać.

Chłopakowi, zagapionemu w dekolt czerwo­nej sukni, mówienie wyraźnie zaczęło sprawiać pewną trudność.

- Jutro wie ... wieczorem? - wykrztusił.

- Tak, tak. .. - zagruchała.

- Całą noc?

- Aha ...

- Gratis?

- Naturalnie!

Zatrzepotała rzęsami i poruszywszy zachęca­jąco całym torsem, pochyliła się jeszcze bardziej, aby gamoń mógł sobie zerknąć w dołek między piersiami.

- Pokój 208!

- Dziękuję, Tick. Nie pożałujesz tego.

Pomknęła schodami na górę, z ręką uniesioną, przygotowaną już do pukania. Zanim jednąk dotarła do drzwi pomalowanych olejną farbą, wpadła na lepszy pomysł. Zadrapała w nie i za­skomlała, jak zabłąkany piesek. Wypadło to bardzo przekonywująco. Cóż się dżiwić, skoro w pew­nym sensie było to tak bliskie rzeczywistości. ..

Spoza drzwi zaczęły dobiegać pełne niezado­wolenia pomruki, a kiedy Josie nie ustawała w drapaniu i wydawaniu z siebie żałosnych dźwięków, drzwi zostały potrak'towane ciężkim butem. Zaskomlała wtedy głośniej, jeszcze bar­dzie żałośnie. W końcu drzwiami ktoś szarpnął ze złością. Josie natychmiast znalazła się w środ­ku. Dopadła do łóżka i wczepiła się w słupek. Na znak, że jeśli ktoś zapragnie usunąć ją stąd siłą, będzie musiał pozbyć się również łóżka. Co prawda temu rosłemu mężczyźnie nie sprawiło­by to większej trudności. Tym niemniej Josie słupka nie puszczała. Wilr Curry natomiast nie uczynił najmniejszego kroku w jej kierunku. Wyjrzał tylko na ciemny korytarz, potem od­wrócił się, spojrzał na nią z niesmakiem i po­trząsnął głową.

- Boże Wielki! Znowu ty! Powinienem był się tego spodziewać! Przyczepiłaś się do mnie jak mucha do lepu.

- Pan mnie wygrał!

- I co z tego? Zrozumże w końcu, że ja wcale cię nie chcę! Czy do ciebie to nie dociera?

- Chyba nie.

- W takim razie postaraj się zrozumieć, dobrze? Możesz chodzić za mną przez całe następne pięć lat. Pięćdziesiąt. Nawet pięćset. A ja i tak nie będę cię chciał. Teraz rozumiesz?

Chyba w końcu pojęła. Bo wydała z siebie okrzyk pełen rozpaczy i zaczęła lamentować.

- Och, mój Boże! Nikt, nikt nie ma takiego pecha jak ja! Kiedy w końcu natrafiłam na odpowiedniego mężczyznę, okazuje się, że on ...

Głos jej załamał się i przeszedł w żałosny jęk.

Opadła na plecy, chwyciła za poduszkę i zasłoniła nią twarz. Pierze prawie całkowicie stłumiło kolejne jęki. Potem nagle zamilkła.

Udusiła się?!

Boże, dopomóż! Will zrobił jeden krok do przodu.

- Ej, panienko? Jak się czujesz?

Wymamrotała coś niezrozumiale. Nie zrozu­miał z tego ani słowa. Zapalił więc lampę na stoliku nocnym i podkręcił knot, żeby dokładniej obejrzeć nie proszonego gościa. Tak naprawdę nie dojrzał zbyt wiele, tylko czerwoną satynę i mnóst­wo obnażonych kończyn, górnych i dolnych.

Chrząknął.

- Słyszysz mnie?! Pytam się, jak się czujesz!

- Przecież słyszę! I mówię: źle! Wcale się dobrze nie czuję!

Uniosła róg poduszki. Jedno wielkie zielone oko omiotło go od stóp do głów. Potem znów pełen rozpaczy okrzyk.

- Och, Boże!

I lament.

- Ojej ... ojej ... Niechże pan tylko na siebie spojrzy! Proooszę!

Will, nieco zdezorientowany, spojrzał w dół. Był w bieliźnie, ciepłe kalesony plus podkoszulek z długimi rękawami, całość zapinana na guziki. Prana była niezliczoną ilość razy, stąd kolor jasnoróżowy. Dziur kilka, ale przez żadną z nich nie można było dojrzeć tego, co stanowczo po­winno być zakryte. Podkoszulek. z trudnością dopinał się na szerokiej piersi. Ale i tak. ..

- Wyglądam przyzwoicie - stwierdził Will.

- Przyzwoicie?! Pan wygląda wspaniale! Bo taki pan jest! A pana dłonie są po prostu ... wytworne! Takie czyste!

Przycisnęła poduszkę do brzucha i uderzyła w nią ze złością.

- O, ja nieszczęśliwa! Kiedy nareszcie dopisało mi szczęście i znalazłam takiego mężczyznę jak pan, okazuje się, że ...

- Ze co?

- Przecież pan wie, o co mi chodzi!

- Nie, do jasnej cholery! Nie wiem! - Will z wielkim trudem hamował gniew. - Co ja?

-Jest pan mężczyzną, który lubi mężczyzn! - wygłosiła, podnosząc jedną z rąk o bardzo wąskich przegubach. - O wiele bardżiej niż kobiety!

- Na litość boską! Ty myślisz, że ...

Nie dokończył. Nagle zamknął usta, ponieważ do głowy przyszła mu pewna myśl, chyba niezła. Szkoda, że on sam n:a to wcześniej nie wpadł. Przecież to idealny sposób, żeby pozbyć się tej namolnej istoty.

Zwiesił głowę, starając się wyglądać na bardzo zawstydzonego. Westchnął.

- No cóż ... Nie pozostaje mi nic innego, jak się przyznać. Przejrzałaś mnie. Proszę, nie mów o tym nikomu.

Błagam, dodał w duchu. Wolał już, żeby brali go za złodzieja bydła albo oszusta. Ale nigdy za ... O, nie! Na samą tę myśl czuł, że oblewa się potem ..

Dziewczyna znów znikła za poduszką, mam­rocząc coś nie zrozumiale.

- Słyszałaś, co powiedziałem? l?roszę, abyś nie dżieliła się z nikim tą wiadomością.

- Ach! A kogóż to raptem ma obchodzić? Nagle usiadła. Prosto jak świeca, przyciskając poduszkę do podołka. Drobna twarz była ściąg­nięta, zielone oczy, pełne łez, lśniły jak dwa szmaragdy w stanie ciekłym. Jedna z łez wydo­stała się na policzek. Dziewczyna otarła ją szybko dłonią·

~ Zaraz sobie pójdę. Za chwilkę, tylko wezmę się w garść.

Chwilka nieco się przeciągnęła. Na poduszkę spłynęło morze łez, ręce dziewczyny były mokre od ciągłego ocierania twarzy. Ręce, jak zauważył Will, spracowane, zupełnie nie pasujące do reszty· osoby.

- Przestań się mazać! - burknął. I przysiadł obok niej. - Na pewno nie jest tak źle, jak myślisz.

- Jest gorzej niż źle, proszę pana! Przez cały wieczór, kiedy grał pan w karty, nie spuszczałam z pana oka. Przyglądałam się panu. I powiedzia­łam sobie: Josie, jeśli ktokolwiek może ci pomóc, to na pewno tylko on. A potem, kiedy Sharkey dorzucił do puli mój kontrakt, a pan wygrał, pomyślałam sobie, że to dobry znak. Prosto z nieba. I teraz już wszystko będzie dobrze ...

Załzawione oczy przesunęły się w lewo, w pra­wo, w górę i w dół, studiując dokładnie jego twarz.

- Myślałam, że to będzie pan. Ale niestety ...

- Ale dlaczego ja? I do czego miałaby posłużyć moja osoba?

- Do nauki, proszę pana. Chciałam, żeby to pan nauczył mnie wszystkiego, dzięki czemu zostanę najlepszą prostytutką na całym Teryto­rium Nowego Meksyku, a może i na całym Zachodzie. Niestety, terąz wiem, że pan tego nie może zrobić.

- T o może ... zajmiesz się czymś innym? - po­radził rozsądnie Will.

- Czym? - spytała i siąknęła głośno nosem. - Przecież ja niczego nie potrafię. T o znaczy, ja nie wiem, co potrafię. Do licha! Przecież ja nawet nie wiem, kim jestem!

Will rzucił okiem na zegarek, który położył na nocnym stoliku, nie zamykając koperty.

- Jest druga w nocy. Nic dziwnego, że twoja głowa nie pracuje należycie. Ja też, jak porządnie się nie wyśpię, z trudem przypominam sobie, kim jestem.

- Pan niczego nie rozumie - powiedziała i westchnęła głęboko. - Ja naprawdę nie wiem, kim jestem.

Jeszcze to! Will potrząsnął głową, zastanawia­jąc się w duchu, czy to aby nie jakiś senny koszmar, w którym psy drapią w drzwi i skomlą, a potem wpadają do środka w postaci kobiet. Miotają się po pokoju, krzyczą. O, teraz ona znów wali kułakiem w poduszkę. Jeszcze chwila i pierze będą fruwać po pokoju. Pierze i łzy. Boże Wszechmogący!

- Na pewno wiesz, kim jesteś. Przecież przed chwilą powiedziałaś mi, że nazywasz się ... - Do diabła! Jak ona się nazywa? Zupełnie wyleciało mu to z głowy. Nie, nie, już sobie przypomniał... - Rosie! T ak. Powiedziałaś, że na imię masz Rosie.

- Uśmiechnął się szeroko, zadowolony ze swej

doskonałej pamięci. - A więc Rosie ...

Wstała z łóżka. Zrobiła kilka kroków, zatrzy­mała się dokładnie na samym środku pokoju i spojrzała na niego. W jej oczach dojrzał żądzę krwi. Naturalnie, żądzę wilgotną od łez.

- Josie!

A niech to ...

- Josie Dove. Ale to nie jest moje prawdziwe imię i nazwisko.

Znów zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zdmuchując kosmyki włosów, opadające jej na twarz.

- W takim razie, jakie jest twoje prawdziwe imię? I nazwisko? - spytał. Odpowiedzi nie uzyskał. Zamiast tego dostał poduszką prosto w twarz.

- Czy pan w ogóle mnie słucha? - krzyknęła prawie histerycznie. - Nie znam swojego praw­dziwego nazwiska! Nie wiem, kim jestem!

ROZDZIAŁ DRUGI

Człowiek zdrowy na umyśle w tym momencie uśmiechnąłby się uprzejmie i powiedział wprost, że ogromnie mu przykro, ale to już naprawdę koniec miłej pogawędki. I wypchnąłby dziew­czynę za drzwi - tak jak stała, w tej czerwonej sukni, z nagimi ramionami i twarzą mokrą od łez. Może jeszcze życzyłby jej dobrej nocy, zaznacza­jąc, naturalnie bardzo uprzejmie, że żegnają się na zawsze. A następnego dnia z samego rana ów rozsądny człowiek wyjechałby sobie z miasta. Sam.

Will poprawił się w siodle, zdjął kapelusz i rękawem koszuli otarł pot z czoła. On zawsze był rozsądny. Bardziej rozsądny niż nakazywał zdrowy rozsądek - w jego rozumieniu, oczywiś­cie. T ak było zawsze, do tej minionej nocy. I teraz zastanawiał się ...

- A powiedz ty mi - krzyknął przez ramię - czy oni u Sharkeya przypadkiem nie dodają do drinków jakiegoś świństwa?

- Na przykład co? - zawołała Josie.

- Nie wiem. Ale słyszałem, że w saloonach, na Wschodzie i w San Francisco, potrafią dosypać gościowi narkotyku do drinka, a potem on, bieda­czysko, budzi się już w drodze do Chin czy Brazylii!

- U Sharkeya do drinków przede wszystkim wlewają za dużo wody, a za mało whisky! A ty co, czujesz się jak biedny marynarz, którego tym niecnym sposobem zmuszono do pracy na statku?

- Coś w tym rodzaju.

- Nie musiałeś tego robić, Will! Mówiłam ci. Pamiętasz?

- Tak.

Pamiętał wszystko. Kiedy przestała płakać, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Wdrapała się z powrotem na łóżko tylko po to, żeby przy­mknąć oczy. Na minutkę. I natychmiast zasnę­ła jak kamień. A on w różowych kalesonach stał i patrzył na nią, rozłożoną na środku jego własnego łóżka. Dla niego zostało po pół stopy z lewej albo prawej strony. Pamiętał - choć ona potem zaprzeczała gwałtownie - jak krzy­czała przez sen i drżała, jak wtulała się w nie­go, kiedy on z kolei ze wszystkich sił przywie­rał do tego szerokiego na kilka cali kawałka materaca.

Pamiętał też dokładnie spojrzenie, jakim następnego ranka obdarzył ją ten gamoń z re­cepcji. Obleśne. A ona jakby tego spojrzenia się przestraszyła, choć naturalnie zaklinała się, że to nieprawda.

- Mogłeś po prostu pożyczyć mi trochę pienię­dzy, żebym mogła wyjechać z miasta! - zawołała do niego teraz. - Na pewno bym ci oddała. Może i jestem kobietą lekkich obyczajów, ale na pewno uczciwą· Naprawdę!

Słyszał, jak uderzyła piętami niewielką kasz­tankę, po krótkiej chwili zobaczył ją tuż obok. I poczuł, bo gołe kolano, wyzierające spod pod­winiętej czerwonej spódnicy - ładniutkie jak brzoskwinia - otarło się o jego nogę.

- Słyszałeś? Powiedziałam ci przecież, że jestem uczciwa.

- Słyszałem.

- I co?

- A to, że jeśli sama nie wiesz, kim jesteś, to skąd wiesz, że jesteś uczciwa?

Na czole Josie pojawiła się głęboka zmarszczka. Ale tylko na moment.

- Ja to po prostu wiem. Will westchnął.

- Przede wszystkim to ty jesteś nieludzko uparta.

I jest pierwszorzędną amazonką. Trzymała się w siodle znakomicie. Jechała po męsku. Kiedy stary nicpoń w stajniach w Las Vegas chciał sprzedać im siodło damskie, nie posiadała się z oburzenia.

- To ja już wolę iść na piechotę! - rzuciła gmewnie.

A na padoku podeszła od razu do najlep­szego konia, który wcale nie był najpiękniejszy. Nieduża kasztanka, jej boki pokryte były bli­znami, ogon cienki, połowa włosów z niego wyszarpana, a w grzywie mnóstwo zielska. Ale miała szeroką pierś, a oczy były bystre i przejrzyste, jak letni dzień. WiII sam by wybrał tego konia, gdyby Josie go nie uprze­dziła.

- Biorę tę klacz - oświadczyła i to wzmogło jego ciekawość. Przecież takich umiejętności nie nabywa się w ciągu jednej nocy, tym bardziej jeśli te noce spędza się w burdelu.

- Powiedz mi, Jasie, a gdzie ta kobieta ciebie znalazła?

Jasie westchnęła i nachyliła się, żeby wyskubać z końskiej grzywy kolejny rzep. Prącowała nad tym cały dzień.

- Już mnie o to pytałeś.

- Ale pytam jeszcze raz.

- Powiedziała, że żołnierze znaleźli mnie w hrabstwie Union, nad rzeką. Szłam brzegiem North Canadian, to znaczy ledwo powłóczyłam nogami i gadałam od rzeczy. Zołnierze zawieźli mnie do domu pani Schumacher na obrzeżach Clayton. Ja, naturalnie, tego nie pamiętam. Pa­miętam tylko, jak pewnego dnia otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą uśmiechniętą twarz pani Schumacher.

- I nie wiedziałaś, jak się nazywasz?

- Nie pamiętałam niczego. - Rzuciła następny rzep przez ramię i dokończyła niemal radośnie: - W mojej głowie było pusto jak w kieszeni biedaka!

Will potrząsnął głową. Josie od samego począt­ku drażniła go swoją beztroską. Normalny czło­wiek, kiedy po obudzeniu ma w głowie pustkę, jest raczej tym zmartwiony.

- I to było zimą w 1876?

- T ak. Ale ocknęłam się dopiero na wiosnę, w kwietniu 1877, w domu pani Schumacher. - Przeczesała palcami grzYWę kasztanki i wy­tropiła kolejny rzep. - Ona mnie tak nazwała. Najpierw nadała mi tylko imię Josie. Bo jej się po prostu podobało. Ale po kilku dniach dodała jeszcze nazwisko. Dove*.

Will sposępniał, kiedy przypomniał sobie żałos­ny, prawie rozdzierający krzyk dzikich, szaro­brązowych gołębi.

- Dlatego, że byłaś ... smutna?

- Smutna? - Josie cmoknęła. - A skąd! Nazwała mnie tak ze względu ma moje przyszłe zajęcie. Pani Schumacher od początku miała na­dzieję, że dołączę do grona jej dziewcząt. A na­zwiska przecież, jak mi tłumaczyła, często ozna­czają rozmaite profesje. Może nie wiesz, ale "Schumacher" po niemiecku znaczy "szewc". Jedna z dziewcząt nosiła nazwisko Baker** inna znów Smith***. Ja miałam być przyuczona do

zawodu "zbrukanej gołębicy" ... Pani Schumacher . nigdy nie używała określenia "kobieta lekkich obyczajów". I w ten sposób zostałam Josie Dove.

Will po prostu milczał. Tylko patrzył na nią· Uśmiechnęła się·

- Zamknij usta, Will!

Kłapnął zębami i potrząsnął głową·

- A ciebie w ogóle nie ciekawi, jakie jest twoje prawdziwe nazwisko? I kim ty naprawdę jesteś?

Jej uśmiech jakby stężał. I znikł.

- Nie. Nie ciekawi mnie to ani trochę·

Uderzyła piętami swoją klacz i pognała przodem, zostawiając Willa w tumanie piachu.

Josie podciągnęła nogi, objęła rękoma kolana i wpatrzona w złocisto-czerwone płomienie od­dała się smętnym rozważaniom. Niestety, nic nie szło po jej myśli. Will Curry miał tylko wytworne dłonie i nic poza tym. Wcale nie był mężczyzną, jakiego szukała. A mimo to '. pojechała z nim _ w końcu wyboru zbyt wielkiego nie miała, zwłaszcza po tym, jak obiecała coś Tickowi Farleyowi z hotelowej recepcji. I teraz razem z Willem obozowała pod gołym niebem, gdzieś na zachód od Las. Vegas, a na wschód od miasta o nazwie Agate, gdzie ów Will ponoć mieszkał.

Westchnęła i podniosła oczy na mężczyznę, siedzącego po drugiej stronie ogniska. Ęutami do ognia. Na jednej z wyciągniętych nóg kołysał się talerz z fasolą i bekonem. Ciemnobrązowe włosy, zmoczone wodą ze strumienia, były

* Dove (ang.) - gołąb, gołębica. ** Baka (ang.) - piekarz.

*** Smith (ang.) - kowal.

gładko zaczesane. Ów mężczyzna miał piękne brwi, a bardziej niebieskich oczu Josie w życiu nie widziała - na ile, oczywiście, sięgała swoją krótką, bo mocno nadwerężoną pamięcią. Kiedy WiII uśmiechał się, koło oczu pojawiały się drobniutkie zmarszczki. Nie działo się to jednak często. Poza tym oczy te miały zwyczaj patrzenia na nią, na Josie. Patrzyły właściwie nieustannie i z wielką ciekawością·

Will Curry był przystojnym mężczyzną o pięknych dłoniach, niestety, nie był męż­czyzną, jakiego potrzebowała. I stanowczo za­dawał zbyt wiele pytań. Jakby dziwił się, że ją w ogóle nie interesuje jej prawdziwa tożsamość. A prawda była taka, że na po­czątku, owszem, była tym bardzo zaintere­sowana. Tak bardzo, że omal nie odchodziła od zmysłów. Ale teraz ... teraz nie chciała już tego wiedzieć.

- Bo lepiej tego nie wiedzieć, Liebchen!* - ostrzegła ją pani Schumacher.

Lottie Schumacher. Josie, przymknąwszy po­wieki, bez trudu mogła przywołać obraz owej damy. Bogactwo jej włosów, pofarbowanych na czerwień tak zmysłową, że natura mogłaby tylko sobie o niej pomarzyć. Usta pokryte grubą warst­wą szminki i palce, uginające się od pierścionków. Madame porażała Josie nie tylko swoim wymyśl­nym wyglądem. Okazała się prawdziwą skarb-

nicą wszelakich mądrości. Jakim cudem taka osoba trafiła do zapadłej dziury, pozostało dla Josie tajemnicą.

Owa dama udzieliła Josie trzech rad o pod­stawowym znaczeniu. Po pierwsze, wbiła jej do głowy, że o przeszłości lepiej niczego nie wie­dzieć.

- Wiele lat temu poznałam w Dreźnie pewną młodą kobietę, która straciła pamięć. T ak jak ty, Liebchen! Zamartwiała się tym, ale prawdziwy powód do zmartwienia zaczęła mieć wtedy, kie­dy doszła prawdy. Okazało się, że popełniła ohydną, zbrodnię i jej umysł, żeby ją chronić, wymazał wszystko z pamięci. Czasami więc lepiej nie wiedzieć, Josie. Na pewno nie bez powodu zapomniałaś o swojej przeszłości. Jesteś teraz słodka, świeża, jakby novyo narodzona. I niech tak już zostanie...

Josie nie wiedziała, czy naprawdę jest słodka, ale podobało jej się bycie świeżą i jakby nowo narodzoną. I wcale nie czuła się złym czło­wiekiem, który dokonał zbrodni. Ale ta za­pomniana przeszłość nie do końca chyba była dobra, bo na duszy Josie pozostała Ciemna plamka. Taka, jak pod skórką obitego jabłka. Czyli - kto wie... Jeśli Josie Dove zrobiła kiedyś coś przerażającego, lepiej o tym nie wiedzieć.

Druga rada, udzielona przez panią Schuma­cher, również zdawała się mieć głęboki sens . Przecież Josie nie wie, czy posiada jakiekolwiek

•• Liebehen (niem.) - ukochana, luba, moja miła.

umiejętności i wykształcenie, nie wie też, czy jest mężatką···

- Ależ na pewno nie! - zaprotestowała Josie. - Ja nie znam się na mężczyznach!

Tym niemniej, jak stwierdziła madame, praw­dopodobnie będzie musiała zarabiać na chleb jako jeszcze jedna "zbrukana gołębica".

- Uwierz mi, Liebchen, to o wiele lepsze niż bycie żoną. Będziesz miała nie tylko własne pieniądze, lecz także i niezależność.

Dla Josie zabrzmiało to zachęcająco. Wszystko zresztą, co prawiła jej Lottie Schumacher, wyda­wało się nadzwyczaj rozsądne. Także ta trzecia rada:

- Kiedy odzyskasz siły, Josie, przyglądaj się pilnie moim dziewczętom i przysłuchuj się im. Ucz się od nich. W naszym interesie, żeby odnieść sukces, trzeba umieć co nie co więcej niż tylko położyć się na plecach. Oddanie się mężczyźnie to nie wszystko, trzeba to zrobić bardzo umiejętnie. Wykazać się prawdziwym kunsztem!

Pani Schumacher uśmiechnęła się tajemniczo. Uszminkowane wargi rozciągnęły się jak dwie czerwone wstążki.

- A kiedy już zobaczysz wszystko i usłyszysz wszystko, Liebchen, poszukasz sobie jakiegoś mężczyzny nie obarczonego rodziną. Będziesz z nim pilnie ćwiczyć, póki nie osiągniesz stanu doskonałości. To najlepszy sposób. Cierpliwy, doświadczony mężczyzna o pięknych, zręcznych dłoniach nauczy cię wielu cudownych rzeczy, które kobieta powinna odczuwać. Dzięki temu będziesz wiedziała, jak postępować z mężczyz­nami, którzy nie potrafią sprawić, żebyś poczuła się cudownie. Ale ty i tak będziesz panować nad sytuacją, pojmujesz? Uwierz mi, to jedyny spo­sób, żeby odnieść sukces i być zadowoloną z tego, co się robi.

- Ale skąd ja mam wiedzieć, że to jest właś­nie ten mężczyzna? - spytała Jasie, a wtedy pani Schumacher paznokciem, polakierowanym na czerwono, dotknęła swego upudrowanego biustu.

- Będziesz wiedziała, Liebchen. Poczujesz to w tym miejscu. Na jego widok w twoim sercu pojawi się ogieniek. Jakby. ktoś zapalił zapałkę·

I tak się przecież stało! Wczoraj wieczorem, kiedy Josie po raz pierwszy ujrzała Willa Cur­ry'ego, w jej sercu zamigotało. Jakby rzeczywiście ktoś zapalił zapałkę. Albo wpadła tam malusieńka gwiazdeczka z ciemnego nieba.

S poj rzała ponad ogniskiem na piękne dłonie mężczyzny, którego wybrała. Teraz jedna z tych jego dłoni przemieszczała widelec z fasolą i beko­nem z talerza do ust. Czyniła to pewnie i z gracją· A usta, do których podążał widelec, były również pełne wdzięku i przepięknie wykrojone. Dlatego, cóż się dziwić, serce Jasie zatrzepotało, a z ust uleciało głębokie westchnienie.

- Och, cóż za niepowetowana strata ...

- Pardon?

Dłoń Z widelcem opadła. Oczy, niebieskie nadzwyczaj, spojrzały ponad ogniskiem na Josie. - Och, nic, nic ... Tak tylko sobie pomyśla­łam ... pomyślałam o ...

- O czym?

- Sama nie wiem. Może o pocałunkach? Chyba tak. O pocałunkach.

Potrząsnął głową. Cudownie wykrojone usta zacisnęły się mocno, wyrażając największą dez­aprobatę·

- Jesteś zbyt otwarta, Josie. Tak śmiałe wypo­wiedzi mogą cię wpędzić w nie złe tarapaty.

- Przecież o to chodzi, czyż nie tak? - Josie posłała mu promienny uśmiech. - Pewien rodzaj tarapatów to moja przyszła profesja! A propos profesji ... Pan wie, panie Curry, że prostytucja jest naj starszym zawodem świata?

- Raczej nie, panno Dove. Co do tego mam poważne wątpliwości.

- Ach, tak? A jakie?

- A takie, że pierwszy nieszczęśnik, który szukał pierwszej prostytutki na świecie, musiał mieć skądś w kieszeni parę monet!

Josie czuła, jak jej pewny siebie uśmiech nagle gaśnie.

- Może i tak. .. Ale powiedz, co ty właściwie masz przeciwko kobietom, które same zarabiają na chleb? - spytała zaczepnie, zaraz jednak zmi­tygowała się. - Och, dajmy temu spokój. Z tobą nie ma sensu o tym rozmawiać. Przepraszam, zapomniałam, że ty ...

- Co? Ze co ja?

- Ze ty w ogóle nie lubisz kobiet.

- Przeciwnie. Lubię je.

- Ale rozumiesz, o co mi dokładnie chodzi... - Westchnęła i podsunąwszy się bliżej ogniska, thwyciła za patyczek i zaczęła dziubać nim rozżarzone kawałki drewna. - I to właśnie jest ta niepowetowana strata.

Will odstawił talerz na ziemię i wymamrotał pod nos~m całą wiązankę soczystych prze­kleństw. Załował, że pozwolił jej uwierzyć w nie­typowe skłonności szeryfa Curry. Miał wielką ochotę sprostować, ale powstrzymał się. Taki kamuflaż w sytuacji jednak nieco dziwacznej był mu bardzo na rękę.

- No dobrze ... A więc powiedz ... Co masz przeciwko dziewczynom pracującym? - spytała ponownie Josie. .

- Nic. - Will wzruszył ramionami. - Zyj i daj innym żyć. To także moja dewiza. Ja tylko osobiście jestem przeciwny, żeby za coś ... takiego płacić.

To "coś takiego" przydarzyło mu się kilkakrot­nie i nie było warte złamanego szeląga. Za każ­dym razem kobieta była pijana, obojętna i obojgu bardzo się spieszyło, żeby mieć to już za sobą· Tych żałosnych epizodów nie tylko się wstydził. One odbierały mu nadzieję na odkrycie czegoś magicznego, co łączy kobietę i mężczyznę, kiedy są ze sobą bardzo blisko. Wierzył w to, głupiec, jednak z biegiem czasu pogodził się z faktem, że ta magia, nawet jeśli istnieje, dla niego jest nie osiągalna .

Josie znów sposępniała i wetknęła patyk mię­dzy rozżarzone kawałki drewna. Szczupłe, sprężyste nogi otuliła czerwoną satyną spódnicy. Dla Willa wybawienie. Był już zmęczony ciąg­łym poskramianiem chęci, żeby na nie spojrzeć. Niestety, było jeszcze na co spoglądać. Na lśniące okrągłe ramiona, o dekolcie nie wspomi­naJąc..

- Zyj i daj innym żyć - wymamrotał.

- Zgadzam się z tym całkowicie! Także ludziom o takich skłonnościach jak twoje - przytaknęła Josie głosem doskonale obojęt­nym, jakby mówiła o pogodzie. Ale zaraz west­chnęła. - Domyślam się, że pewnie istnieje ja­kiś dżentelmen, którego darzysz szczególnymi względami ...

Wtedy Will nie wytrzymał.

- Boże Wszechmogący! A daj ty mi wreszcie spokój, kobieto!

Zerwał się na równe nogi, gwałtownie, jak ktoś, kto podejrzewa, że jego spodnie stanęły w ogniu. Zaskoczona Josie wydała z siebie cichy okrzyk i gałtownie przesunęła się nieco w tył. Rozżarzony koniec patyczka odłamał się i opadł między fałdy czerwonej spódnicy. Zadymiło. I spódnica stanęła w ogniu.

Teraz Josie zerwała się na równe nogi i krzy­cząc wniebogłosy, zaczęła szarpać płonącą spód­nicą. Will chwycił ją w ostatni:.i chwili, kiedy gotowa była już ze strachu pędzić·przed siebie na oślep i przy okazji się spalić.

- Na ziemię! - krzyknął. .

Nie posłuchała. Przerażona, walczyła z nim, okładała go pięściami. Musiał podciąć jej nogi. Kiedy opadła na ziemię, rzucił się na nią i przykrył swoim ciałem, tłumiąc ogień.

Leżeli tak przez dłuższą chwilę. Will na górze, J osie rozpłaszczona pod nim. Między nimi tląca się satyna i nic więcej. Will czuł, jak serce Josie wali jak młot, tak mocno i szybko, jak jego własne. Uniósł się nieco na łokciach i spojrzał na jej śliczną twarz, oddaloną teraz zaledwie o kilka cali. .

Na tej twarzy dojrzał szczególny uśmieszek.

- Ale pożar. .. - wydyszała.

- Już się skończył. Wszystko w porządku.

- Och, wiem, wiem ... - Zatrzepotała powiekami. - Ale ja mam na myśli inny ogień. Twoja twarz, twoje oczy, Will.... Wyglądasz jak ktoś ...

- Kto przed chwilą przestraszył się jak diabli.

- A skąd ... - szepnęła. - Jak ktoś, kto rozważa teraz możliwość pocałunku.

Do diaska! Spostrzegła to! Bo to była prawda.

Myślał o tym i już same rozważania okazały się bardzo przyjemne. Pocałunek ...Poczuć pod swoi mi wargami te słodkie usta .

Idiota. Ugasiwszy jeden ogień, roznieca inny. Powinien teraz wszystkiemu zaprzeczyć, ale ...

Ciepły oddech musnął mu usta. Josie znów zaszeptała:

- Nie ociągaj się, Will. Zrób to.

Zrobił. Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust, nieporównywalnie bardziej miękkich niż to sobie wyobrażał. Najpierw tylko delikatnie przyciskał. Ale kiedy jej ramiona owinęły się wokół jego szyi, nastąpił koniec delikatności. Teraz był już tylko świadomy ust Josie, słod­kich i wilgotnych jak melasa. Rozkoszował się nimi. Póki ktoś nie jęknął i on, skonsternowany, uzmysłowił sobie, że to właśnie jęknął on ... sam.

Poderwał się, jakby suknia Josie nadal trawiona była przez ogień. On też. I, do diabła, tak było. Tak czuło się jego ciało. Jakby koszula i spodnie stanęły w płomieniach. Ciała nie mógł tak prędko ugasić, więc zajął się ubraniem. Trzepnął parę razy po spodniach, wzbijając kłębek kurzu. A Jo­sie tymczasem uniosła się na łokciach i wpiła w niego wzrok.

- Cóż to był za pocałunek ...

- Ale się skończył - mruknął.

- Ale ja wiedziałam, że jesteś w tym doskonały! Wiedziałam to od pierwszej chwili, kiedy ciebie zobaczyłam!

Will wyrzucił z siebie niegłośne przekleństwo i poszedł do swojej derki.

Josie natomiast nie ustawała w komentarzach. Na temat pocałunków w ogólności, także włas­nego nadzwyczajnego daru spostrzegawczości. Wspomniała też o zapalaniu zapałek w sercu.

Will z pasją miotał derką i kocem, szykując sobie posłanie. Ułożył się, przykrył i zamknął oczy. Niestety, uszu nie mógł zamknąć.

- Naturalnie, że człowiek o twoich skłonnoś­ciach może być dobry w całowaniu - ciągnęła niezmordowana Josie. - Dlaczego nie? Przecież fObią to po prostu dwie pary ust, w końcu nieważne, do kogo należą·

- Josie! Śpij!

Usłyszał westchnienie i szmer, czyli Josie wstała. Przez chwilę słychać było utyskiwania z powodu przypalonej sukni, potem Josie zaczęła układać się do snu. Przeciągała, szarpała, przytu­pywała, zupełnie jak pies, moszczący się na swoim posłaniu. A ostatnie jej słowa były już znajome, słowa wypowiedziane bardzo sennym głosem. I z ogromnym żalem:

- Cóż za niepowetowana strata ...

Następnego dnia, podczas jazdy przez wzgó­rza porośnięte szałwią, ciągnące się aż do Santa Fe, Will swój udział w konwersacji ograniczył do "tak" lub "nie". Pierwsze pełne zdanie wymówił dopiero po południu:

- Do Agate jeszcze dwie lub trzy godziny drogi na zachód. Ale jeśli masz już dość, możemy przenocować tutaj.

- Wcale nie mam dość! Też coś! - obruszyła się Josie, jadąca przed nim. - Tej nocy bardzo dobrze spałam.

- Nie płakałaś? Nie dygotałaś?

- Oczywiście, że nie!

- A właśnie, że tak!

Przecież widział na własne oczy, kiedy obudził się w środku nocy. Położył się wtedy koło Josie, objął ją i próbował uspokoić. A ona, zresztą tak jak poprzednim razem, nie okazuje mu ani odro­biny wdzięczności. 0, nie. Wsparła ręce na swo­ich czerwonych satynowych biodrach i wypiera się wszystkiego.

- A nie sądzisz, że gdybym to robiła, na pewno bym o tym pamiętała?

- Ja sądzę, Josie, że ty pamiętasz tylko to, co chcesz. A co nie po twojej myśli, puszczasz w niepamięć.

Rąbnął swego konia obcasem i teraz on zajął miejsce na czele.

Dwie godziny później, o zachodzie słońca, przejechali przez wzgórze San Angelo, u pod­nÓŻa którego rozłożyło się niewielkie miasto Agate. Schludne i porządne miasto wśród to­poli kanadyjskich, porastających brzegi stru­mienia, noszącego również nazwę San Angelo. Will z zadowoleniem omiótł wzrokiem zna­jome kąty i nawet na chwilę zapomniał o swo­im strapieniu, mianowicie o tym, co zrobić z Josie Dove, kiedy zawiezie ją do miasta. Zapomniał także dlatego, że miał jeszcze jeden dylemat, który koniecznie chciał rozwikłać te­raz zaraz.

- Posłuchaj, Josie. Jeśli chodzi o te moje skłon­ności ...

Josie uśmiechnęła się promiennie.

- Oczywiście, że nikomu nie powiem. Rozu­miem doskonale, że chcesz utrzymać to w tajem­nicy. A powiedz mi, Will, czy ty w swoim mieście też ... folgujesz sobie?

- Nie! Nie folguję! Do diabła! Ty niczego nie rozumiesz. Skłamałem. Ja ... ja wcale taki nie jestem!

Nie odezwała się od razu. Najpierw przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w mil­czeniu. Oczy rozszerzone były ze zdumienia, usta lekko rozchylone. A potem spytała, mówiąc na jakimś dziwnym przydechu.

- Nie jesteś?

- Nie jestem. I zapomnijmy w ogóle o tej kwestii. A teraz pojedziemy szybciej. Pora stawić się w pracy.

Nakierował konia i miał zamiar popędzić w dół wzgórza. Ale Josie powstrzymała go:

- Poczekaj, Will. Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak zarabiasz na swój chleb. .

- Nie przypominam sobie, żebyś mnie o to pytała!

Uśmiechnął się i wyciągnął z sakwy swoją odznakę·

- Towłaśnie robię, Josie - powiedział, przypinając odznakę na piersi. - A teraz jazda!

Josie popędziła klacz dopiero po chwili. Przez tę chwilę siedziała w siodle nieruchorno i patrzyła, jak szeryf Curry zjeżdża w dół wzgórza. Piękne dłonie pewnie trzymały wodze. Ramiona szeryfa były szerokie, a w siodle siedział znakomicie. Och, Boże, jaki to piękny mężczyzna! I, jak się okazuje, prawdziwy męż­czyzna!

Nagle uśmiech znikł z twarzy Josie. Coś szarp­nęło w środku, boleśnie. Ciemna plamka na duszy dała znać o sobie. Jeśli pani Schumacher miała rację i Josie rzeczywiście ma jakiś okropny czyn na sumieniu, nie powinna zadawać się z szery­fem. Niezależnie od tego, czy ów szeryf ma piękne dłonie, czy nie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ostatnim miejscem, w jakim Josie pragnęłaby się znaleźć, był areszt. Niestety, po przyjeździe do miasta Will poprowadził ją właśnie tam. Zostawił ją . w progu, a sam podszedł prosto do biurka, za którym siedział jakiś olbrzymi, brzuchaty mężczyz­na. Dokładniej, zwisał bezwładnie z mesła i chrapał.

- Wróciłem! - oznajmił Will. Chwycił za stosik korespondencji, przejrzał szybko koperty, po czym dość brutalnie walnął w jeden z butów, opartych o kant biurka. - Obudź się, Burley!

Zastępca szeryfa drgnął. Przetarł oczy, szarp­nął nerwowo szpakowate wąsy i uśmiechnął się półprzytomnie.

- Cześć, Will! Zdrzemnąłem się tylko mi­nutkę·

- Widzę ... - Spojrzenie Willa powędrowało na tyły biura, ku dwóm celom. W każdej z nich stała jedna wąska, chwiejąca się prycza, przykryta zgrzebnym kocem. - I kogo my tam dzisiaj mamy, Burley?

- Tych dwóch, CO zwykle. Hiram Freeze i Joe Broder. Byli na bańce. Stłukli lustro "Pod Zieloną Papugą", dlatego zaproponowałem im, żeby prze­spali się tutaj, zanim dokonają dalszych znisz­czeń. Poza tym nic się nie działo. A jak twoja wyprawa, Will? Widzę, że kogoś przywiozłeś ze sobą!

Burley wskazał głową na drzwi. Will wes­tchnął i dokonał prezentacji.

- Burleyu Watsonie, pozwól, że ci przedsta­wię. Panna Josie Dove.

- Miło panią poznać, panno Dove. - Usta Burleya pod sumiastym wąsem rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. - Niczego sobie. Ładniut­ka, prawda, Will? Jak myślisz? Bo mnie się wydaje, że ja jeszcze nigdy ...

Will przerwał mu krótkim:

- T ak.- I dodał: - Możesz sobie dalej drze­mać, Burley. Zobaczymy się jutro rano.

Wrócił do drzwi, chwycił Josie za łokieć i mruk­nąwszy:

- Idziemy ... - wypchnął ją na ulicę. - Za­stanawiałem się, czy nie zamknąć cię w celi na dzień lub dwa - powiedział. - Ale to chyba nie

najlepszy pomysł. .

Fatalny, pomyślała Josie. Zelazne pręty budzi­ły w niej przerażenie.

- A nie mogłabym zatrzymać się u ciebie? - spytała, spoglądając na niego niepewnie.

- Nie.

Niestety, w hotelu, jedynym zresztą w Agate, też nie mogła się zatrzymać: Odprawiono ich z kwitkiem.

- Wybacz, Will, ale w każdym z pokoi mamy podwójną liczbę gości!

T ak samo niełaskawa była właścicielka pensjo­natu. Może jeszcze bardziej, bo rzuciwszy jedno spojrzenie na sponiewieraną czerwoną satynę, zatrzasnęła im drzwi przed nosem.

- Wydaje mi się, że jednak zatrzymam się u ciebie - powiedziała Josie, starając się, żeby jej głos nie zabrzmiał zbyt entuzjastycznie, ale bez powodzenia.

- A mnie się wydaje, że jednak nie.

Chwycił ją za łokieć i poprowadził dalej ulicą·

- Dokąd idziemy, Will?

- "Pod Zieloną Papugę". To jedyne miejsce, skąd cię nie wyrzucą· .

Z tonu jego głosu Josie wywnioskowała, że "Pod Zieloną Papugą" to miejsce podobne do spelunki Sharkeya, czyli równie zadymione i cuch­nące piwem. Miejsce, gdzie ludzie mają zwyczaj wchodzić po schodach na górę i znikać na jakiś czas w pokojach na tyłach domu.

Wzdrygnęła się.

- Mnie wcale się nie śpieszy do tego mojego ... zajęcia -. powiedziała.

Will dalej ją ciągnął, póki nie wepchnął przez wahadłowe drzwi w kształcie skrzydeł nietoperza.

Jaskinia zła. Faktycznie, tylko tak to można nazwać, pomyślał Will, czując, jak Josie odrucho­wo wtula się w zagięcie jego ramienia. Dziwne, że dziś to miejsce wydało mu się jeszcze gorsze, bardziej mroczne i brzydkie. Może dlatego, że w zbitym lustrze nad długim barem z dębiny nie odbijał się, jak zwykle, blask świec, wetkniętych do mosiężnego żyrandola. Dziś świece świeciły jakoś smutno, na żółto, w kolorze starych gazet. Dlatego też oczy wszystkich, zwrócone teraz naturalnie na nich, były dziwnie mętne i bez blasku.

- A kto to jest, szeryfie? - zagadnął Jake Vestal, właściciel saloonu. Chudy jak szczapa, z rozbieganymi chytrymi oczkami zawsze koja­rzył się Willowi z łasicą, która właśnie dostrzegła tłustą kurę. Albo małą ładną gołąbkę.

- Słyszałem, że twoje lustro się rozprysło - powiedział Will. - Nic nikomu się nie stało?

Jake potrząsnął głową, nie odrywając oczu od Josie. Na pewno był bardziej zainteresowany nią niż zbitym lustrem.

- Jak się nazywasz, złotko? - spytał. - Szu­kasz może pracy?

Zanim Josie zdążyła odpowiedzieć, uczynił to nadzwyczaj opryskliwie Will:

- Nie. Nie szuka. A na pewno nie teraz. Objął ją w pół.

- Idziemy!

- Nie pasujesz do tego miejsca - wymamrotał, kiedy znów znaleźli się na ulicy.

Josie uśmiechnęła się promiennie.

- A więc dokąd mnie teraz za prowadzisz, Will?

- Do mnie! - Zacisnął zęby i wydłużył krok. - Naturalnie, tylko na jakiś czas. Do chwili, kiedy nie wpadnę na jakiś pomysł, co z tobą zrobić.

- Miłe miejsce, Will- powiedziała Josie. - Na swój sposób ...

Niewielki budynek z niewypalanej cegły, usy­tuowany w zachodniej części miasta, bardziej przypominał szopę niż dom mieszkalny. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że ona teraz w ogóle nie miała dachu nad głową, to skromne domostwo powinna potraktować jako dar od losu. Roz­glądała się więc tylko ciekawie po mrocznym wnętrzu, ale kiedy Will zapalił lampę, jej wzrok skupił się wyłącznie na męskiej twarzy. Na chwi­lę, bo' mars na wysokim czole i zaGiśnięte wargi kazały jej opuścić wzrok. Spojrzała wtedy na dłoń, stawiającą teraz lampę na stole. Tę dłoń ... Jej serce zatrzepotało.

- Gdzie stoi łóżko? - spytała. W podtekście: gdzie sypiasz, Will?

Will wszedł do małego korytarzyka i odsunął koc, jak się okazało, służący za drzwi.

- Proszę, tu jest sypialnia. Możesz zająć łóżko. Ja prześpię się na sofie. - Ale nie musisz ....

- Przestań! - To właściwie był już ryk, dowód, że resztką sił trzymał swoje nerwy na wodzy. - Jestem zmęczony! I nie będziemy już nad niczym debatować. Zgoda?

Wkroczył do sypialni. Zapalił następną lampę, po czym zajął się doprowadzaniem do porządku skotłowanej pościeli na wąskim żelaznym łóżku. Na stoliku nocnym leżała książka, na książce para okularów w drucianej oprawce.

Josie podniosła okulary i przyłożyła sobie do oczu.

- Twoje? - spytała.

Prawie wyrwał jej te okulary z rąk.

- A czyje niby mają być?

I dalej zajął się pościelą, Jasie natomiast wzięła do ręki książkę. Grubą, oprawioną w skórę, ze złoconymi literami na grzbiecie. .

- Charles Dickens "Wielkie nadzieje" - prze­czytała na głos. - Och, to cudowna powieść! Czytałam ją dwa razy. Jak tylko przeczytałam ostatnią stronę, zaraz wróciłam do pierwszej.

Will podetkał narzutę pod materac i wyprostował się.

- A kiedy czytałaś tę książkę, J osie? - spytał.

- Ja ... ja nie wiem ...

Palce Josie zacisnęły się kurczowo na skórzanej oprawie. Serce zabiło szybciej. W gardle jakby coś stanęło, w głowie szum, i jakiś błysk. Czyżby odrętwiała pamięć starała się coś jej podsunąć? Wspomnienie o czymś? A może - o kimś?

Potrząsnęła głową. Raz, drugi. Nie. Ona nicze­go nie chce wiedzieć.

- Josie?

Nie zauważyła, kiedy obszedł łóżko i stanął obok niej.

- Proszę... - powiedziała nieswoim głosem, podając mu książkę. - Z pewnością będziesz chciał poczytać.

- Przypomniałaś coś sobie, kiedy zobaczyłaś tę książkę?

- Nie. Wcale nie - zaprzeczyła stanowczo i próbowała zmusić swoje usta, żeby ziewnęły szeroko. - Przepraszam, Will. Długa jazda dała mi się jednak we znaki. Jestem bardziej zmęczona, niż myślałam. Mam jedną tylko prośbę. Kiedy będziesz stąd wychodził, czy mógłbyś zasunąć porządnie ten koc w drzwiach?

Wypraszała go. Wyszedł, choć najchętniej zadałby jej kilka pytań. Na pewno sobie coś teraz przypomniała. Może w końcu otworzyła się w jej głowie jakaś furtka? Daj Boże! Bo im szybciej Josie Dove odzyska pamięt, tym szyb­ciej Will Curry będzie mógł jej się pozbyć. Odesłać tam, gdzie jest jej miejsce. Bo tu na pewno me.

Rzucił książkę na stos gazet i rozejrzał się po niewielkim pokoju, tylko w połowie umeblowa­nym, który służył mu za salon, kuchnię i pokój jadalny. Teraz ma być to także jego sypialnia. Wściekły jak diabli, długo układał swoje słuszne ciało na małej sofie. Z gorzką świadomością, że do swego łóżka nie powróci, dopóki nie rozwiąże tajemnicy Josie Dove.

- Na litość boską, Will! Zatrzymaj się! Muszę zła pać oddech!

Will zatrzymał się w połowie schodów, wiodą­cych do drzwi, odwrócił się i spojrzał w dół, na Josie. Josie była ubrana w nową białą bluzkę i granatową spódnicę. Przypalona suknia z czer­wonej satyny pozostała w beczce na śmieci na tyłach sklepu, jednak nawet w tym nowym skromnym ubraniu wszystkie krągłości Josie były widoczne gołym okiem.

- I dokądże ty mnie prowadzisz teraz, Will?! Osłoniła ręką oczy przed słońcem i przeczytała szyld nad głową. Curtis Malone, fotograf. Port­rety. W atelier lub na łonie natury.

- Fotograf? Do licha! Co ty masz zamiar zrobić, Will?

Miał zamiar zrobić to, co wpadło mu do głowy ubiegłej nocy. Kazać się wypucować Josie, prze­brać w skromne, czyste szaty i zrobić jej zdjęcie. A zdjęcie to rozesłać do gazet na całym Teryto­rium, z nadzieją, że ktoś rozpozna Josie i uwolni Willa od kłopotliwej podopiecznej.

Poza tym zamierzał natychmiast przestać wpatrywać się zbyt intensywnie w jej śliczną twarz i łagodne krągłości.

Później również miał szereg innych zamiarów.

Przede wszystkim nie zwracać uwagi na pod­ekscytowanego Curtisa, który wręcz z lubością spoglądał na Josie. A kiedy pomagał jej przyjąć odpowiednią pozę przed aparatem fotograficz­nym, jego ręce stanowczo zbyt długo dotykały Josie. Potem, w drodze do domu Will próbował nie zapomnieć, że Josie, choć odziana w skromną bluzkę z wysokim kołnierzem i równie skromną spódnicę, nadal jest dziewczyną żyjącą z pracy ... własnych rąk.

Tą ostatnią myślą był tak pochłonięty, że omal się nie potknął, kiedy Josie nagle się zatrzymała. Koło pustego placu przy stajniach, na którym synowie Carsona - cała czwórka - grali sobie w piłkę.

- Co się stało? - spytał, spoglądając z niepoko­jem na jej twarz. Pod względem koloru niczym się nie różniła od śnieżnobiałej bluzki.

Josie odwróciła się nagle od dzieci Carsona i zamknęła oczy.

- Josie? Co się stało?

- Nic ... nic ... Sama nie wiem. Jeden z tych chłopców kogoś mi przypomina, to wszystko. Chodźmy już. .

Wzięła go pod ramię i pociągnęła za sobą, nie oglądając się na pusty plac. Ale kiedy przyszli do domu, nie mogła się uspokoić. Nadal bardzo blada, przemierzała pokój wzdłuż i wszerz, wyła­mując sobie nerwowo palce u rąk.

- Muszę wracać do pracy - oznajmił niepew­nym głosem Will, ze zdenerwowania mnąc w rę­kach swój kapelusz. Bo dokładnie w takim sa­mym stopniu, jak wcześniej chciał jej się pozbyć, teraz bał się zostawić ją samą. - Josie, czy z tobą wszystko w porządku?

- Oczywiście! - Opuściła ręce. Na bladej twa­rzy pojawił się nikły uśmiech. - Czuję się znako­micie. Idź już, Will.

Był już W połowie zarośniętego chwastami podwórza, kiedy usłyszał jej wołanie.

- Will!

- Tak?

- Czy mógłbyś poprosić tych chłopców, żeby grali gdzie indziej? W końcu jesteś szeryfem.

- Naturalnie, Josie. Chociaż oni właściwie nie sprawiają żadnego kłopotu, więc ...

- Tak, wiem, ale ... -Nagle jej posępna twarz wygładziła się. Uśmiechnęła się. - Och! Naturalnie, że nikomu nie przeszkadzają. Jaka ja jestem głupia!

Machnęła ręką, wskazując w stronę ulicy. - Idź już, Will! Zobaczymy się później.

O wpół do szóstej, gdy Josie usłyszała kroki Willa przemierzającego podwórze, w jej sercu zrobiło się zdecydowanie cieplej. Znów ogrzał je ten ogieniek zapalonej zapałki. Szybko zdjęła fartuch, przygładziła włosy i omiotła spojrzeniem pokój. Wszystko uładzone, poustawiane prosto i odkurzone. Kominy w lampach naftowych wyczyszczone. Na jednym z okien wisiała nowa zasłona z perkalu, w garnku na piecu kuchennym pykało mięso.

Spojrzała w okno. Głowa Willa pożeglowała najpierw pod pompę. Wyciągnęła szyję, żeby dojrzeć dokładniej. Zdumiewające, że mężczyzna podczas tak prostej czynności, jak odświeżanie się przed kolacją, może wyglądać tak imponująco!

Will przekroczył próg w chwili, gdy doprawia­ła mięso pieprzem.

- Kolacja prawie gotowa! - zawołała przez ramię. Cisza, więc odwróciła się. A Will stał i patrzył - nie, gapił się - na wysprzątany pokój. - Co to wszystko ma znaczyć? - spytał, wskazując ręką po kolei na piec kuchenny, od­kurzone blaty stołów i na nową zasłonkę·

- Po prostu trochę posprzątałam. Siadaj. Zaraz podam kolację.

Wzrok Willa powrócił do niej. I naprawdę trudno było zdecydować, co ma wyrażać to spojrzenie, tym bardziej że jedyne słowa, jakie wypowiedział, było to krótkie stwierdzenie:

- Dziś jest poniedziałek. I ruszył do sypialni.

Nie była to reakcja, jakiej oczekiwała Josie. Z drugiej jednak strony zdążyła już poznać Willa na tyle, żeby wiedzieć, że jest on raczej oszczędny w słowach. Poza tym jej niepotrzebne były żadne oracje. Pragnęła tylko jednego. Zaskarbić sobie względy tego mężczyzny.o pięknych dłoniach i skłonić go, by został jej nauczycielem w sztuce miłosnej. Jak najprędzej. Może nawet dziś wie­czorem.

Kiedy przekładała mięso na półmisek, z sypial­ni wynurzył się Will, zajęty dopinaniem eleganc­kiej koszuli z wykrochmalonym gorsem. Wy­glądał nadzwyczaj przystojnie i wytwornie. I jak ktoś, kto jest wściekły.

- Powinnaś była się mnie zapytać! - odezwał się poirytowanym głosem. Teraz upychał koszulę w spodniach. Na ślepo, bo wzrok jego utkwiony był W pięknie nakrytym stole. ~ A dziś jest poniedziałek!

- Już to mówiłeś, Will.

- Ale ja wychodzę. Jestem zaproszony na kolację, jak w każdy poniedziałek. Do Helen Hogan. Ona jest wdową, a ja od pewnego czasu ... dotrzymuję jej towarzystwa.

- Och ...

Will zauważył, że niby nadal się uśmiechała, ale ten uśmiech wysychał jak strumień w upalne lato. Nie szkodzi, trudno, do jasnej cholery ... Mogła się go wcześniej zapytać, ominęłoby ją rozczarowanie. On, co prawda, może i powinien był ją uprzedzić, ale czuł się usprawiedliwiony. Bo niby skąd miał wiedzieć, że kobieta lekkich oby­czajów potrafi zająć się domem? Nie miał pojęcia, czy taka osoba potrafi sprzątać, szyć, cerować albo - z lubością wciągnął w nozdrza smakowitą woń mięsa - albo gotować. A mięso Josie na pewno smakowało o niebo lepiej niż wymyślne potrawki, które Helen podawała na stół od lat.

- Przykro mi - rzucił tonem bardziej oprysk­liwym, niż zamierzał. - Zjedz sama.

Podniosła na niego zraniony wzrok. Pomyślała chwilę. I po twarzy przemknął nikły uśmiech.

- O której wrócisz, Will?

- Późno. Naprawdę późno.

- Po północy?

Potrząsnął przecząco głową.

- O pierwszej? O drugiej?

Czuł, że jego policzki płoną. Wpatrywał się w czubki swoich butów chyba całą minutę, zanim wymamrotał:

- Jeszcze później. Najprawdopodobniej rano.

Piętrowy, drewniany dom Helen Hogan usytuo­wany był we wschodniej części miasta, jak najdalej od spelunek i hoteli, dostarczających rozrywek wszelakiego rodzaju poszukiwaczom złota i przy­gód, ściągających tu ulicami Agate. Will do domu Helen podążał wolnym krokiem. Dwa razy omal nie zawrócił, ale powiedział sobie, że nie. Dotrze tam, przecież Helen, jak co poniedziałek, czeka na niego. Dlatego powinien tam pójść, bez względu na nowe okoliczności, które polegały na tym, że Josie, ze swoją śliczną twarzą i wcale niemas­kowanymi okrągłościami, burzyła w nim krew. Przez cały dzisiejszy dzień, kiedy robił obchód miasta, myślał o niej bez przerwy. A to mogło spowodować niejakie trudności tej nocy, którą miał spędzić z Helen. Nawet jeśli miały to być trudności tylko przejściowe.

Kobiety! Czasami, owszem, miał na nie chęt­kę, ale tak ogólnie traktował je jak zło konieczne. Chociażby dlatego, że czuł się przy nich raczej niezręcznie i głupio. Poza tym pragnął czegoś więcej niż to, co przypadało mu w udziale.

Największą porażkę poniósł trzynaście lat te­mu. W noc poślubną starał się być jak najbardziej delikatny i z niczym się nie śpieszyć, ale Evie i tak krzyczała wniebogłosy. Potem zawsze znaj­dowała jakąś wymówkę, byle tylko spać osobno. Podstawową wymówką był fakt, że Will już podczas ich pierwszego zbliżenia spłodził dziec­ko. Dziecko urodziło się martwe. Evie też umarła, przeklinając na łożu śmierci Willa.

- Zabiłeś mnie, Will ... - szeptała. A on po prostu chciał ją kochać.

Teraz jest Helen, która tęskni za małżeńską obrączką, ale z jego karesów nie czerpie żadnej przyjemności. Will czytał kiedyś książkę - kupił ją sobie w Albuquerque - zawierającą pewne suges­tie. Ale kiedy dotknął Helen w miejsce, jakie sugerowano w owej książce, uderzyła go po ręku. I nie zmiennie w każdy poniedziałek, kiedy było już po wszystkim, Helen, pewna, że Will zasnął, wstawała z łóżka i szła się umyć. Szorowała się i polewała wodą, znów szorowała się i znów polewała, jakby chciała zmyć każdy, najmniejszy ślad po WilIu. A rankiem, we wtorek, udawała, że nic się nie wydarzyło. Po prostu zjedli razem kolację i to wszystko.

Will otworzył furtkę. Do drzwi wejściowych podchodził jak skazaniec, a Helen, kiedy stanęła w progu, skojarzyła mu się ze strażniczką wię­zienną· T ak zresztą wyglądała, z tą ponurą miną i żółtymi włosami, ściągniętymi w ciasny węzeł.

Powitała go bardzo chłodno.

- Trzeba przyznać, że masz nerwy ze stali, skoro zdecydowałeś się dziś przyjść do mnie.

- Przecież dziś poniedziałek - powiedział zdziwionym głosem.

- Zgadza się· Ale chyba nie spodziewasz się, że wpuszczę cię do swojego domu, kiedy ty w swo­im masz tę· .. tę kobietę!

Will przeklął w duchu Burleya, który stanow­czo miał za długi język. Przeklął też tę - jak wyraziła się Helen - "tę kobietę", że w ogóle istnieje.

- To nie jest tak, jak myślisz, Helen.

- Ja po prostu myślę, Will, że dopóki ona nie wyjedzie, nie powinieneś w ogóle pokazywać mi się na oczy! Jak ty w ogóle śmiałeś przyjść tutaj, kiedy ona - orzechowe spojrzenie Helen prze­mknęło w dół ulicy - kiedy ona jest tam?!

No cóż ... Na pewno nie będzie długo, pomyślał smętnie Will, kiedy pięć minut potem sadowił się za swoim biurkiem. Do Helen nie czuł urazy. Jej zarzuty były w pełni uzasadnione, nawet jeśli nie do końca słuszne. .

Wyjął z mosiężnej podstawki pióro, zanurzył w kałamarzu i przystąpił do napisania jedenastu listów do gazet z całego Terytorium Nowego Meksyku. I kiedy atrament nie zdążył jeszcze wyschnąć, on już dołączał do listu fotografie. W sumie jedenaście. Dwunastą fotografię wrzucił do szuflady biurka. Jakby koniecznie chciał mieć pamiątkę. po kobiecie, którą wygrał w karty i która prawdopodobnie zrujnuje mu życie.

W domu zjawił się tuż przed północą. Josie siedziała dokładnie w tym samym miejscu, obej­mując jedną ręką garnek z zimnym mięsem w zgęstniałym sosie. Na widok Willa rozpromie­niła się.

- Will!

Poderwała się z krzesła i rzuciła mu się w ra­miona.

- Wiedziałam, że wrócisz! Po prostu wiedzia­łam! Jeśli masz ochotę, możesz wziąć mnie zaraz!

Will zdecydowanym ruchem oderwał od siebie ręce obejmujące go mocno w pasie.

- Boże Wszechmogący! Przecież ja ciebie nie chcę!

- Och ...

Josie z szumem spódnicy powróciła do stołu, czyniąc to bardzo efektownie, jakby nadal była w czerwonej satynie, a nie dystyngowanej grana­towej spódnicy. Opadła na krzesło i westchnęła.

- Trudno. To może jutro? Bardzo bym chcia­ła, żebyś mnie chciał, Will. Przecież ja muszę się tego wszystkiego nauczyć.

- Nie ode mnie ... - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Nawet gdybym cię chciał, Josie, to, uwierz mi, niczego nowego bym cię nie nauczył. Do diabła! Ty na pewno wiesz o wiele więcej niż ja!

- Wątpię - mruknęła. Podparła rękoma bro~ dę i popatrzyła na niego z zadumą. - Tak tyl­ko mówisz, Will, bo mnie nie chcesz. Nawet gratis. Powiedz mi, może ja jestem dla ciebie za brzydka?

Will długo wypuszczał powietrze. Wyszło z te­go bardzo głębokie westchnienie.

- Jesteś bardzo ładna, Josie, ale nie w tym rzecz. Ja naprawdę ... ja ... ja po prostu nigdy nie miałem szczęścia do kobiet.

Głowa Josie natychmiast się uniosła. Powieki zatrzepotały.

- Will? Chcesz powiedzieć, że z tobą jest coś nie tak? Rozumiesz, co mam na myśli ... taki pewien męski instrument...

- A z tym to na pewno wszystko jest w po­rządku! - warknął, urażony i wściekły, bo właśnie w tym momencie zaczął dość boleśnie odczuwać prawidłowe działanie owego "męskiego instru­mentu".

- Czyli, jak to się mówi, kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości?

- Coś w tym rodzaju.

Usiadł ciężko na sofie i zajął się ściąganiem butów, cały czas czując na sobie spojrzenie Josie. Podniósł głowę i zobaczył, że Josie ma twarz uśmiechniętą·

- Co jest? - burknął, przystępując do zdej­mowania skarpet.

- A nic ...

J osie wstała, przeciągnęła Się i zlewnąwszy szeroko, ruszyła do sypialni.

- Tak sobie tylko pomyślałam ...

- No to przestań myśleć - wymamrotał. - Idź spać.

Opadł na plecy, uniósł nogi i przerzucił je przez poręcz sofy. Zamknął oczy, ale już po chwili jedno otworzył. Josie stała w progu i nadal się uśmiechała. Boże, zlituj się nade mną ...

- Co jeszcze?!

- Nic. Tylko tak sobie pomyślałam, ze to wstyd, po prostu wstyd, żeby mężczyzna o tak pięknych dłoniach nie miał szczęścia w miłości! Ale ... - teraz uśmiechnęła się jakoś szczególnie - może to się zmieni?

I zanim zdążył powiedzieć, że bardzo w to wątpi, znikła za kocem zasłaniającym wejście do sypialni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W ciągu następnego tygodnia w kwestii szczęś­cia u Willa zaszły pewne zmiany, owszem. Ale na gorsze. Po feralnym poniedziałku nie było dnia, żeby nie miał powodu do użalania się nad sobą. Od spania na przeklętej sofie w karku strzykało, ale co tam kark, gorzej krzyż. Bolał bez przerwy. Cierpiało nie tylko ciało, dusza także, a to z dwóch powodów. Lodowatych spojrzeń, jakimi obrzuca­ła go Helen, ilekroć mijali się na ulicy. Oraz udręki w domu, czyli ciągłego opędzania się od coraz gorętszych zalotów Josie. Jednym słowem Will czuł się jak człowiek w kałuży własnego potu, trawiony gorączką co najmniej od tygodnia.

A na domiar wszystkiego w niedzielny pora­nek nie obudziły go, jak zwykle, dzwony z wieży kościoła Padre Diego, lecz huk wystrzałów. Wy­darzenie niezwykłe w mieście Agate, gdzie pijacz­kowie nie sięgają po broń, tylko okładają się pięściami, a poszukiwacze złota są zwykle tak umordowani, że zachowują się jak baranki.

Błyskawicznie naciągnął spodnie, zapiął pas z bronią. Chwilę później biegł ulicą, w stronę saloonu, przed którym zebrał się już spory tłum podnieconych mieszkańców Agate.

- Co się dzieje? - spytał Jake'a Vestala. Ten uśmiechnął się kwaśno.

- Joe Broder i Hiram Freeze. Wcześniej zbili mi lustro. A teraz wrócili, żeby potłuc całą resztę.

Will natychmiast ruszył ku wahadłowym drzwiom, ale Vestal chwycił go za ramię.

- Nie tędy, Will. Oni strzelają do każdego, kto podejdzie do drzwi.

- Tylne drzwi otwarte?

- Otwarte jest okno.

Will podążył uliczką na tyły spelunki i wy­rzucając z siebie całą wiązankę przekleństw, jakoś dał radę przepchnąć swoje rosłe ciało przez wąs­kie okno. Kiedy stopy dotknęły zimnych kafli posadzki magazynu, uświadomił sobie, że w po­śpiechu zapomniał o butach. I chwała Bogu, bo dzięki temu mógł bezszelestnie wsunąć się za bar i pochwycić obu pijaków. Bez użycia broni. Wystarczyło nimi potrząsnąć, żeby się opamięta­li. I znów chwała Bogu, bo Will, choć był szeryfem od dwunastu lat, a przedtem przez siedem lat żołnierzem, nienawidził sięgania po broń. Zwłasz­cza kiedy miał do czynienia z takimi niedoroz­winiętymi pijaczkami jak Freeze i Broder.

-. Myśmy się tylko trochę powygłupiali, Will - bełkotał Hiram, kiedy szeryf pchał ich obu przez

- No to będziecie mogli dalej się wygłupiać, chłopaki, ale w areszcie. Posiedzicie sobie kilka dni, a potem już na dobre pożegnacie się z Agate.

Wepchnął ich obu w potężne łapska Burleya Watsona. .

- Zamknij ich!

- Już się robi! - rzucił służbiście zastępca. Jego wzrok pomknął w dół. - Ej, Will, nie wygląda to za dobrze. Lepiej pokaż tę nogę doktorowi.

Will też spojrzał w dół. Czuł już wcześniej, że z nogą coś nie tak, ale nie sądził, że jest aż tak źle. A on stał na końcu krwawej ścieżki, zaczynającej się pod saloonem. Spomiędzy palców tryskała krew i wsiąkała w błoto. I nagle - jakby uwierzył, dopiero kiedy zobaczył, a skoro uwierzył, to zaczął czuć - stopa zaczęła boleć jak diabli. Jakby stanął na rozżarzonych węglach.

- Nie ruszaj się - powiedziała Josie, kiedy Will odruchowo próbował wyszarpnąć nogę z sęka­tych palców starszego pana. Powtórzyła dokład­nie słowa doktora, o wiele jednak łagodniej i z wielkim współczuciem. Nie tylko. Odsunęła też z czoła Willa wilgotne od potu pasmo włosów i położyła dłoń na jęgo ramieniu. A doktor nie­zmordowanie atakował poranioną stopę.

- Strasznie duża ta pinceta, doktorze - rzuciła Josie półgębkiem.

- Bo noga jest porządnie pokiereszowana, panno Josie! ~ Doktor zerknął na swojego pacjen­ta. - Cóżeś ty zrobił najlepszego, Will? Biegałeś boso po strzelnicy czy po gabinecie śmiechu? Połowa tego, co wydłubuję teraz z twojej stopy, to kawałki lustra!

W odpowiedzi Will tylko sapnął gniewnie i pociągnął kolejny łyk whiski z butelki, którą doktor przyniósł ze sobą w skórzanej torbie i zanim przystąpił do zabiegu, wręczył szeryfowi.

Kiedy Josie rankiem dojrzała Willa kuśtykają­cego do domu, omal nie pękło jej serce. Po kilku dniach, spędzonych pod jednym dachem, szeryf jawił jej się jako człowiek silny, niezniszczalny, poza tym trzeźwo myślący i prawdziwy stoik. A teraz wszystkie te zalety znikły. Whisky nie tylko uśmierzała ból. Rozwiązywała także język i kiedy doktor, skończywszy zaszywanie naj­większych ran, przemywał je jodyną, szeryf klął nadzwyczaj dosadnie.

- Nogę trzeba moczyć w gorącej wodzie z my­dłem - 'powiedział doktor na odchodnym. - I przynajmniej przez kilka dni nie stawaj na niej. Spróbuję wystarać ci się o jakieś kule, a póki co panna Josie będzie cię doglądać. Masz szczęś­cie, że właśnie teraz panna Josie gości u ciebie.

Will ponownie sapnął.

- O, tak. .. Mam szczęście ...

Podobnie zareagował, kiedy zajrzał do nich na chwilę Burley.

- Musisz dużo leżeć, Will- mówił zatroskany. - Ale trzeba przyznać, że jesteś prawdziwym dzieckiem szczęścia. Akura t teraz masz przy sobie ładniutką damę, która o ciebie zadba.

_ Szczęście ... - mruknął Will, kiedy drzwi zamknęły się za Burleyem, i znów pociągnął z butelki. Ułożył sobie zabandażowaną nogę na poręczy sofy, resztę ciała wyciągnął na sofie, westchnął i spojrzał na Josie. Spojrzeniem dziw­nym, dla Josie zaskakującym. Oczy Willa pod ciężkimi, półprzymkniętymi powiekami były prawie czarne. A kiedy przemówił, w jego głosie wyłowiła nutki zdecydowanie zmysłowe.

- Podejdź do mnie, Josie.

Omal nie zerknęła przez ramię, jakby szeryf odezwał się do kogoś innego. Ale podeszła, co prawda krokiem tak powolnym i ostrożnym, jakby bała się, że sofa stanie w ogniu. Albo sam Will. Który teraz - o zgrozo! - wsunął rękę pod jej spódnicę i zaczął przesuwać nią w górę, po jej nodze.

- Do licha! Co ty wyrabiasz, Will?!

Palce Willa rozcapierzyły się na jej udzie, jednocześnie usta rozciągnęły' się w szerokim uśmiechu.

_ To, czego sama chciałaś! Od tej pierwszej chwili, gdyśmy spotkali się w Las Vegas!

- O, nie, Willu Curry!

Josie zdecydowanym ruchem cofnęła się przed jego błądzącą ręką·

_ Co za niedorzeczny pomysł! Teraz to ty powinieneś wymoczyć nogę w mydlinach, tak jak kazał doktor!

Chwyciła za wiadro, wyszła za próg i popędzi­ła do pompy. Pompowała w tym samym tempie, w jakim biło jej serce. Jak oszalałe. Na litość boską, a cóż to ona wyrabia?! Cały tydzień marzy, żeby powiedzieć "tak", a jak przychodzi co do czego, mówi "nie". Chociaż na tej swojej prawej nodze nadal czuje dotyk ciepłych palców Willa ...

Woda szumiała w pompie. Josie na te dźwięki była głucha. W jej uszach dźwięczały słowa pani Schumacher:

- W tym mężczyźnie, którego sobie wybie­rzesz, Liebchen, prawdopodobnie trochę się zako­chasz. I dobrze. Dzięki temu będziesz odczuwać wszystko bardzo mocno. Ale nie wolno ci zako­chać się za bardzo. Tylko troszkę. Kiedy ten mężczyzna nauczy już cię wszystkiego, rzucisz go. Zapamiętaj to sobie.

Woda, zamiast do wiadra, lunęła na nogi Josie, zmuszając do powrotu do rzeczywistości. I do smu tnej refleksji. Czy ona aby nie zakochała się już za bardzo? Na widok utykającego Willa serce podskoczyło jej do gardła. Teraz nie może się uspokoić, bo Will pogłaskał ją po nodze ... A może jest inaczej, może ona po prostu drży ze strachu na myśl o tym, co by nastąpiło, gdyby powiedzia­ła "tak" ... Tak czy siak, wszystko to razem daje bardzo przygnębiający obraz. Kobiecie lekkich obyczajów nie powinno trzepotać serce, nie po­winna też czuć lęku, że Will raptem zrobił się taki chętny. Po prostu gotów jest udzielić jej nauk i należy to wykorzystać. Wystarczy wziąć wiadro i z powrotem podążyć do domu.

- Przepraszam.

Will powiedział to szczerze, ale ponieważ nie był przyzwyczajony do przepraszania, wypowie­dział te słowa po pewnym czasie. Kiedy Josie zdążyła nagotować wody w czajniku i naskrobać cieniutkich płatków mydlanych, które wrzuciła do niewielkiej miski. Will przez cały ten czas nie spuszczał z niej oczu, złorzecząc sobie w duchu. Zachował się jak głupek. Z powodu nadmiernej ilości mocnego trunku, także z wielu innych powodów: Pecha, jaki prześladuje go przez całe dorosłe życie, poza tym on za długo był bez kobiety, a teraz z kolei za długo przebywa z kobie­tą, której każdy ruch jakby obliczony był na to, żeby rozbudzić jego zmysły.

Nawet ubranie. Parę dni temu Jasie zrezyg­nowała ze skromnej bluzki z wysokim kołnie­rzem i zaczęła ubierać się jak miejscowe mek­sykańskiedziewczęta, czyli wcamisas, luźną białą bluzkę z dużym dekoltem. Granatową spódnicę

. przehandlowała na spódnicę perkalową, o wiele krótszą, dzięki czemu jej zgrabne kostki zostały wydobyte na światło dzienne. Jednym słowem, miała na sobie szaty zwiewne, które łatwo było nałożyć i równie łatwo - jak to sobie wyobrażał Will- można było zdjąć.

Przeprosił, bo naprawdę było mu przykro.

Nie tylko dlatego, że jej dotknął, łamiąc dane sobie słowo. Przysiągł sobie, że nie zrobi tego, między innymi dlatego, że jest ona kobietą lek­kich obyczajów. A Will, niezależnie od swoich niepowodzeń, nadal traktował stosunki dam­sko-męskie w sposób honorowy. Nie chciał wy­mieniać niczego na pieniądze. Poza tym - tu chodziło o J osie. J osie, o której myślał nieustannie każdego dnia i nie mógł się doczekać, kiedy po pracy wróci do domu. I zaczynał żałować, że tak pośpiesznie rozesłał jej fotografie do jedenastu gazet.

Jak ona patrzyła na niego, kiedy rankiem kuśtykał do domu na zranionej nodze! Jak potem krzątała się koło niego, starając się być jak najbar­dziej pomocna doktorowi! A teraz nadchodzi tu, ze skupioną twarzą i wzrokiem wbitym w miskę z gorącymi mydlinami. Jakby samo spojrzenie mogło powstrzymać mydliny od wylania się.

Ale trudno. Szeryf Curry jest człowiekiem przezornym. Nie widzi sensu w obdarzaniu uczu­ciem kobiety owianej tajemnicą, kobiety, która naj prawdopodobniej odejdzie, kiedy rozwiąże się zagadkę jej przeszłości.

- Przepraszam, Josie - powiedział jeszcze raz, siadając prosto. Zdjął bandaż z chorej nogi i pod­winął nogawkę. - To przez tę whisky. Dlatego tak gadałem ... i ... dotykałem. - Czuł, że jego policzki płoną. - Nigdy więcej to się nie po­wtórzy.

Josie przyklękła na podłodze, pomogła mu włożyć stopę do miski, potem uniosła swoje gęste, ciemne rzęsy.

- Nie spodobało ci się, tak? - spytała cicho. Will zacisnął zęby, żeby powstrzymać okrzyk.

Zarówno z powodu temperatury wody, jak i chę­ci gwałtownego zaprzeczenia. On przecież nadal czuł pod palcami gładką skórę jej uda, taką ciepłą ... Spojrzał w dół, na dekolt jej meksykań­skiej bluzki. Ciało obramowane tym dekoltem zapewne jest tak samo ciepłe jak jej udo. Albo może jeszcze bardziej? I na pewno bardziej ... miękkie.

- Oczywiście, że tak! - rzucił szorstko. - Po­każ mężczyznę, któremu by to się nie spodobało!

Josie nie odpowiedziała. Czekała, póki stopa Willa nie oprze się o dno miski. Wtedy jej ciepłe, śliskie od mydlin palce przesunęły się nieco wyżej i zaczęły delikatnie ugniatać łydkę·

- Przyjemnie? - spytała. Jakby było o co pytać.

- O, tak. ..

Will oparł się wygodnie i przymknął oczy, poddając się przyjemnym odczuciom. Jednak po kilku minutach zaczął się zastanawiać, czy nie poprosić Josie, żeby przestała. Bo było zbyt roz­kosznie, tej rozkoszy doznawała nie tylko noga, ale całe jego ciało.

- Och, biedaczek ... - Josie aż cmoknęła. - To musi strasznie boleć!

Spojrzał na nią nieprzytomnie, starając się jak najszybciej przenieść do głowy myśli, przebywa­jące teraz w okolicach lędźwi.

- A ... a co ma boleć?

- Twoja stopa, głuptasie!

Jej ręka przesunęła się jeszcze raz po łydce, od kostki po kolano. Will jęknął.

- Will? Może powinieneś napić się jeszcze trochę tej whisky?

0, nie! I tak wypił za dużo. Zanim jednak zdążył głośno zaprotestować, Josie, nachyliwszy się szybko, wyciągnęła rękę po butelkę, spoczy­wającą na drugim końcu sofy. A Will sięgnął po Josie.

- Nie. Nie chcę whisky.

Znieruchomiała. Nie dlatego, że posłuchała rozkazu Willa, nie dlatego też, że zaskoczyła ją dziwna zadyszka w jego głosie. Znierucho­miała z powodu jego ręki, spoczywającej wład­czo na jej żebrach. Ręka ta nie zmuszała do niczego, a jednocześnie - brała w posiadanie. W sercu Josie zapaliła się magiczna zapałka. I tym razem nie był to żaden ogieniek. Tym razem buchnął płomień.

Palce Willa zadrżały. Jakby ten płomień wyczuł.

- A niech to szlag ... Chcę cię, Josie.

Podejrzewała, i chyba słusznie, że istnieją setki sposobów, aby w sposób miły i uprzejmy zaprosić kobietę do łóżka. Opryskliwa wypowiedź Willa w niczym nie przypominała błagania zakochane­go mężczyzny. Zabrzmiała raczej jak wyznanie przestępcy. Ale dla Josie nie to było istotne. Najważniejsze - Will jej pragnął. A ona teraz absolutnie była nastawiona na "tak".

Zsunęła się błyskawicznie z jego podołka i po­dążyła do sypialni. Spódnica powiewała, furkota­ła jak zwycięska chorągiew.

Kiedy Will, ponury jak chmura gradowa, do­człapał do sypialni, ona, pozbywszy się spódnicy i halki, zdążyła już wsunąć się pod kołdrę.

- Może nie jest to taki dobry pomysł - powie­dział, przysiadając ciężko na brzegu łóżka. Zadysz­ka znikła, teraz mówił jakby z trudem i głos jego nieco drżał.

Josie westchnęła i kiedy zamierzała mu powie­dzieć, że lepszego pomysłu chyba jeszcze nigdy nie miał, nagle coś huknęło o ścianę domu. Potem słychać było śmiech i tupot nóg.

T uż za oknem rozległ się chłopięcy głos.

- Jak mam złapać, Aronie, kiedy ty ciągle rzucasz mi ją nad głową?!

- Niezdara! - krzyknął drugi chłopiec, stojący gdzieś dalej.

- Łap! - krzyknął chłopiec pod oknem. - I od­rzuć mi ją, jak trzeba, jasne?!

Will, mamrocząc gniewnie, zaczął wstawać z łóżka. Ale Josie złapała go za rękaw.

- Dzieciaki Carsona - powiedział. - Zaraz ich stąd przegonię·

- Nie. Nie odchodź, Will. Proszę ...

Jej głos zagłuszył brzęk stłuczonego szkła.

W oknie pokoju dziennego. Zaraz potem usłyszeli przestraszony krzyk.

- Do licha! Aron! Zbiłeś szeryfowi szybę! Will zaklął cicho. Miał dość już rozbitego szkła jak na jeden dzień, a poza tym paznokcie Josie nagle wbiły się w jego ramię jak szpony orła i wszystko wskazywało na to, że jeszcze przed końcem tego dnia szeryf Curry wykrwawi się na śmierć.

Spojrzał na Josie i przeraził się. Twarz była bielsza niż prześcieradło, które przyciskała do piersi. Zielone oczy ogromne. Ze strachu.

Ostrożnie uwolnił swoje ramię i wziął Josie za rękę·

- Wszystko w porządku, kochanie. Chłopcy po prostu gra ją w piłkę. Co prawda, nie idzie im to najlepiej ...

Nie słuchała go. Spoglądała gdzieś w dal ponad jego ramieniem. Niewidzącymi oczami. Will wi­dział już takie oczy, na polu bitwy. Tak patrzy żołnierz, zapamiętały w ogniu walki.

Złapał ją za szczupłe ramiona i potrząsnął.

- Josie, co się dzieje? Przypomniałaś sobie coś? Kilkakrotnie zamrugała oczami. Dopiero wtedy jej wzrok skupił się na jego twarzy.

- Co?

- Josie! Na dworze chłopcy grają w piłkę. Czy tobie z czymś to się kojarzy? Przypomniałaś sobie coś?

- Nie. Ja ...

Na moment w jej oczach znów pojawiła się pustka. I nagle zalśniły od łez.

- Nie ... Nic ...

Ale Will, odgarnąwszy jej z policzka pasmo włosów, dalej nalegał:

- Josie, powiedz mi, proszę. Chcę ci pomóc. Twoje wspomnienia są bardzo ważne. Pomogą dojść, kim ty jesteś naprawdę.

- A czy to takie ważne?

Strząsnęła jego ręce, opadła na plecy i naciąg­nęła kołdrę pod samą brodę·

- Czy to takie ważne? - powtórzyła sennym, jakby nieobecnym głosem. - Przepraszam, Will. Idź już. Chce mi się spać.

Nie, wcale nie był zrozpaczony faktem, że musiał porzucić rolę kochanka i znów stać się tylko szeryfem. W tej drugiej roli czuł się zdecy­dowanie lepiej, wiedział też, że odgrywa ją na­prawdę dobrze. Tym niemniej to, co wydarzyło się przed chwilą, nie dawało mu spokoju. Myślał o tym bez przerwy, kiedy kuśtykając, zbierał z podłogi kawałki rozbitej szyby. Dlaczego Josie ucieka od swoich wspomnień? Widok chłopców, grających w piłkę niewątpliwie coś jej przypomi­na. Ale ona sama nie chce wiedzieć, co. Nie chce wysilić się, nie chce po tej nitce dojść do kłębka ...

U siadł na sofie i por:anioną nogę znów włożył do chłodnych już mydlin, zastanawiając się w du­chu, jak by to było, gdyby on nagle stracił pa­mięć. Gdyby w głowie i w sercu miał pustkę· Nie byłoby tam wspomnień o matce i ojcu, ani słodkiej twarzyczki siostry, której nie ma na świecie od dwudziestu lat. Nie byłoby tam farmy w hrabstwie T azewell, w śtanie Illinois. Nie byłoby zapachu żyznej, czarnej ziemi. Nie byłoby tam niczego.

Jakże jemu tego wszystkiego brak! Chwycił za butelkę. Pociągnął łyk dla kurażu i zastanawiał się dalej. Wspomnienia ... Niektóre są tak drogie ser­cu. Ale kilka innych z chęcią by wymazał ze swojej pamięci. Okropne chwile podczas wojny. Ta nieszczęsna noc poślubna. Evie i jej oskarżenia na łożu śmierci. Lepiej, żeby ich nie było. Brak wspomnień może dać ukojenie. T a myśl nie była mu obca. Przychodziła mu do głowy co wieczór, kiedy z sypialni dobiegał żałosny płacz Josie, oznaczający początek jej koszmarnych snów.

Teraz też płakała.

Wypił ostatni łyk, dla kurażu, i wszedł do ciemnego pokoju.

- Już dobrze, złotko, już jestem ... - wymru­czał, układając się obok Josie na wąskim, żelaz­nym łóżku. I objął ją mocno ramionami.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przez szpary w okiennicach sączyło się świa­tło księżyca, zimne i srebrzyste jak woda w gór­skim potoku. Malowało jasne smugi na ścia­nach i padało na łóżko, znacząc na nim sreb­rzyste pasy. Will nie był do końca pewien, czy to jawa, czy sen. Dla półsennego umysłu jeden tylko fakt był niezbity. Will całuje Josie i doty­ka jej lśniącej nagiej skóry. Jego ręce były nadzwyczaj ożywione, działały zdecydowanie, czerpiąc wskazówki z każdego drgnięcia Josie i jej cichutkich zachęcających pojękiwań. A Will do tej pory zetknął się w łóżku tylko z krzykiem, ze łzami, ciszą i rozczarowaniem. Nigdy jeszcze nie słyszał takich westchnień i pomruków pełnych zadowolenia, jakie wyda­wała z siebie Josie. Kiedy jego palce przesunęły się po jej biodrze i trafiły na wewnętrzną stronę uda, ona... ona zaczęła jakby nucić, wprost do jego ust. I wcale nie odepchnęła jego ręki, gdy dotknął najbardziej intymnej części jej ciała. Wcale nie, nawet nie przerwała swojego nucenia, tylko głos stał jakby niższy, bardziej gardłowy ...

A Josie, półprzytomnej, w pewnej chwili prze­mknęła przez głowę myśl, że skoro ona teraz z pięknych dłoni tego mężczyzny czerpie wiedzę miłosną, powinna koniecznie rozpędzić tę mgłę, która zbiera się w jej głowie za każdym razem, kiedy Will jej dotyka w różne miejsca albo po­chyla się nad nią, żeby pocałować. Ona powinna myśleć jasno i wszystko, co teraz się dzieje, konotować w pamięci.

Pobożne życzenie, którego nie sposób było teraz spełnić. Uczyniła więc coś innego. Poddała się chwili. Poddała się chęci, żeby teraz właśnie nie myśleć. W ogóle. Tylko po prostu odczuwać. Wszystko. Jak zarost Willa leciutko drapie ją w policzek i zapala w całym ciele przedziwne iskierki. Jak ciepłe są jego cudowne delikatne dłonie, a skóra na ciele chłodna. Pod tą chłodną skórą wyczuwa się jednak upał w mięśniach. A serce Willa bije tuż przy sercu Josie.

Usłyszeć jego słowa. Krótkie, szorstkie. - Teraz.

O, tak. Teraz. Ta potrzeba wydawała się jak najbardziej naturalna i oczywista. Potrzeba jeszcze większej bliskości Willa. Potrzeba, żeby dotykał jej ciała w środku, w tym miejscu, które zmieniło się teraz w rozpalone jądro ziemi. Potrzeba, żeby Will rozniecił tam płomień jeszcze większy.

Kiedy uczynił to, jej oszołomiona głowa była jednak w stanie się zdziwić. Wcale tak nie bolało. Prawie w ogóle.

Więc dlaczego Will nagle znieruchomiał?

- Dla ... dlaczego ... - wydyszała - przestałeś? Och, rób tak dalej!

Nie spełnił jej prośby. Uniósł się na łokciach i spojrzał na nią. Połowa jego twarzy oświetlona była księżycową poświatą, druga połowa spowita w mrok. I na obu połowach widać było najwięk­sze zdumienie.

- Josie! Dlaczego mi nie powiedziałaś?!

- Ale ... ale co?

- Ze jesteś dziewicą, na litość boską!

Powieki Josie zatrzepotały. - A jeszcze jestem?

Will potrząsnął tylko głową, po czym opadł znów na Josie, składając głowę ~ ciepłym zagięClU jej szyi.

_ Jezu - szepnął. - Jak mogłaś o tym nie wiedzieć?

Sapnęła gniewnie.

- A to pytanie naprawdę jest nie na miejscu! Fakt. Skoro straciła pamięć, skąd niby miała wiedzieć, jaki jest... stan jej ciała. Głupio się spytał. A przed chwilą postąpił bardzo głupio. Co innego przespać się z dziewczyną z saloonu, co innego odebrać dziewczynie wianek. Mężczyzna, posiadający przynajmniej resztki przyzwoitości, nigdy tego nie zrobi, jeśli nie ma wobec tej dziewczyny uczciwych zamiarów.

Will wobec Josie nie miał żadnych zamiarów. Chciał po prostu tylko kochać się z nią, pewien, że nie on będzie tym pierwszym.

Podniósł głowę i spojrzał na śliczną twarz Josie, srebrzystą w księżycowej poświacie. Deli­katnie odgarnął jej z czoła pasma potarganych włosów i pocałował kącik jej ust.

- Wybacz, J osie - szepnął.

- Co mam ci wybaczyć?

- Skrzywdziłem cię. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że kobieta lekkich obyczajów może być dziewicą·

- Wcale mnie nie skrzywdziłeś, WilI. Sama tego chciałam. Chcę się wyuczyć wszystkiego, co jest mi potrzebne do uprawiania tej mojej nowej profesji ... Jak ją nazywasz, Will? Kobieta lekkich obyczajów? No więc od tej chwili pewnie już nią jestem. Zrobiłeś ze mnie, Will, kobietę lekkich obyczajów. To dobrze, że już nie jestem dziewicą. Dziękuję ci.

- Za co?

Josie poruszyła się pod nim, a dokładniej - po­ruszyła biodrami, czyli niezmiernie kusząco.

- Podobało mi się, WilI. Czy nie moglibyśmy zrobić tego jeszcze raz?

Po dwóch dniach - i dwóch nocach! - noga Willa zagoiła się na tyle, że mógł wrócić do pracy. Natomiast reszta ciała była wymęczona. W roz­koszny sposób.

- Nie wyglądasz kwitnąco, Will! - zauważył z niepokojem Burley, kiedy Will wkroczył do biura. - Jak tam twoja noga? W porządku? Nie chodziłeś, jak zalecił doktor?

- Nie.

Nie kłamał. Przecież on i Josie prawie nie opuszczali wąskiego, żelaznego łóżka, kochając się jeszcze raz i jeszcze raz. W taki sposób i owaki. I to były dwa najlepsze dni w życiu WilIa. Dla mężczyzny, który większą część swego dotych­czasowego życia spędził w przekonaniu, że ucie­chy cielesne nie są mu sądzone, te dwie doby były jak sen. Więcej. Jakby ktoś nagle i przypadkiem zabrał go ze sobą do raju.

Josie, nadal przekonana o ogromnym doświad­czeniu Willa, była też pełna uznania dla własnej pojętności. Will udzielał jej wskazówek dosłow­nie przez chwilę, potem przestał zawracać sobie tym głowę. Bo ona, nie wiadorpo jak i skąd, potrafiła wszystko. Will upajał się tym, i jeszcze czymś innym. Ten cud, który przeżywali razem, polegał nie tylko na zespoleniu ciał. Łączyły się ich dusze. Równie cudowne były chwile, kiedy międży jednym zbliżeniem a drugim po prostu gawędzili ze sobą, jak dwie osoby bardzo sobie bliskie. WilI nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek zwykła rozmowa o niczym spra­wiała mu tyle przyjemności. On w ogóle sobie nie przypominał, żeby kiedykolwiek był tak szczęśliwy. Dlatego teraz, po tych dwóch dniach - i dwóch nocach - zaczynał nabierać prze­konania, że zakochał się w Josie. Zakochał się, ale tak... ostrożnie, jakby tylko do połowy, kierując się zwykłą przezornością. Przezornością szeryfa. Nie wolno szafować swoim sercem i od­dawać je w całości komuś, kto nadal jest tajem­mcą·

Podszedł do biurka i przejrzał szybko zaległą korespondencję. Dokumenty prawne i listy goń­cze, tylko jedna koperta zaadresowana była na jego nazwisko. Otworzył. Okazało się, że to pewien siodlarz z Albuquerque oferuje swoje umiejętności.

- T o wszystko, co przyszło, Bur1ey? - spytał. - Z gazety nikt się nie odezwał?

- Nie. Przyszło tylko to, co masz na biurku.

Sam już nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, czy nie. Westchnął cicho. Otworzył szufladę i spojrzał na schowane tam zdjęcie ślicznej, ciemnowłosej kobiety, którą niby poznał już tak blisko, a tak naprawdę wcale jeszcze nie znał.

- Na pewno wkrótce się odezwą - powiedział Bur1ey, zaglądając mu przeż ramię.

- Mam nadzieję - odparł Will i zamknął szufladę. Nie do końca pewien, czy jego słowa naprawdę były szczere.

Josie ten dzień dłużył się w nieskończoność.Chociaż roboty miała sporo. Szycie, pranie, goto­wanie. Miała czym zająć ręce i głowę, ale co z tego, kiedy czas i tak mijał zbyt powoli, dokładniej od godziny dziewiątej, czyli od chwili, kiedy Will wyszedł do pracy, A teraz dochodziła czwarta i Jasie co kilka minut podchodziła do okna.

W końcu go zobaczyła. Utykając lekko na chorą nogę, przemierzał podwórze. Złocista od­znaka szeryfa pięknie błyszczała w słońcu. Jesz­cze chwila. Wreszcie Jasie mogła otworzyć drzwi i stanąć w chłodnym cieniu jego wysokiej postaci.

- Will... znowu kulejesz. Noga bardzo boli? _ Nieważne! - uśmiechnął się, objął ją wpół i przyciągnął ku sobie. - Tęskniłem za tobą, Josie. Przez cały dzień. T en przeklęty zegar w areszcie zanim wybił południe, odmierzył chyba ze dwa­dzieścia godzin. A potem następne dwadzieścia i dopiero była czwarta. Tyle godzin ...

Westchnął i oparł brodę o jej głowę· Rozmyślałem, Josie.

- O czym? .

- O tobie. O mnie. O nas. Z tobą jestem taki szczęśliwy, Jasie. Mam na myśli nie tylko łóżko. Dziś nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wrócę do domu i zobaczę cię. Kiedy cię obejmę, tak jak teraz. Do diaska, przecież ja się w tobie zakocha­łem! Może tak nie do końca, bo ... - Nabrał głęboko powietrza. Szeroka pierś uniosła się na moment, potem powietrze wydostało się ponow­nie na zewnątrz, w formie głębokiego westchnie­nia. - Bo widzisz ... Póki nie uzyskamy odpowie­dzi na nurtujące nas pytania, moja propozycja może wydawać się nieco przedwczesna. Ale ... ale chciałem prosić cię o rękę·

Josie zesztywniała. Nurtujące nas pytania ... Wiadomo, jakie. O przeszłość Josie, nieznaną i - jak przestrzegała madame - być może zło­wrogą· O czym Josie przypominała sobie nie­ustannie, ilekroć spojrzała na błyszczącą odznakę szeryfa. Przeszłość taka, że szeryf Curry, zamiast wsunąć Josie na serdeczny palec złocistą obrącz­kę, będzie musiał nałożyć jej stryczek na szyję.

- Ja ... ja nie szukam męża, Will - skłamała, pragnąc tymi słowami przekonać i jego, i siebie. - Ale ... - teraz postarała się, żeby jej głos za­brzmiał lekko i swobodnie - ale cieszę się, że mnie o to poprosiłeś.

Will sposępniał. Nie zamierzał się oświadczać.

Myśl o małżeństwie zaświtała mu w głowie dosłownie minutę temu, a słowa jakoś same uleciały z ust. Dla niego samego były ogromnym zaskoczeniem, tak samo jak fakt, że Josie od­mówiła. Zabolało, bardzo mocno, ale za wszelką cenę starał się nie pokazać tego po sobie.

- Ach, tak mi się wyrwało - rzucił lekko, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Zapom­nijmyo tym.

Josie uśmiechnęła się. Gęste rzęsy zatrzepotały kokieteryjnie.

- To był okropny dzień. Nie masz pojęcia, jak mi ciebie brakowało! - Znów objęła go wpół i przycisnęła policzek do szerokiej piersi. - Och, Will! Czy nie może być tak, jak teraz? Po prostu! A ja tak wielu rzeczy chciałabym się jeszcze nauczyć!

Nie czekając na jego odpo:viedź, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą do sypialni. Tam, gdzie odbywały się te rozkoszne lekcje.

PóźnieL kiedy zasnęła, a on objął ją ciasno ramionami, starając się nie dopuścić do niej noc­nych koszmarów, nadszedł czas rozważań i kon­kluzji. Kto wie, czy rzeczywiście ta obecna sytua­cja nie jest najlepsza. Szeryf Curry jest qłowie­Idem zbyt rozsądnym, żeby brać sobie za żonę kobietę o nieznanej tożsamości. Kobietę, którą nocą prześladują koszmarne sny, te sny z czasem mogą zacząć dręczyć i jego. Czyli najlepiej nie budować niczego trwałego, przynajmniej do chwili, kiedy nie będzie wiedział, kim ona jest naprawdę. O ile panna Josie Dove, stwierdziw­szy, że posiadła już upragnioną wiedzę, nie umknie wcześniej z Agate, aby nie dzielić się z nim tą wiedzą.

Minął lipiec i sierpień, a Josie nie odchodziła. Tylko lato umknęło. Nadszedł wrzesień, który zmienił topole i osiki w gigantyczne świece, żółciejące na tle niebieskiego nieba Nowego Mek­syku.

Will nabył większe łóżko. Bardzo dyskretnie, prosząc Burleya, aby odebrał je w Albuquerque i przywiózł w środku nocy. Nie było powodu, żeby dokumentować mieszkańcom Agate to, co było oczywiste. Mimo że zdecydowana więk­szość tych mieszkańców, kiedy poznała pannę Josie Dove bliżej, ze stoickim spokojem pod­chodziła do kolosalnej zmiany w warunkach życiowych szeryfa. Niestety, przeszłość panny Dove nadal owiana była tajemnicą, chociaż pro­wadzono poszukiwania na całym Terytorium Nowego Meksyku. Will bowiem ponownie chwycił za pióro i rozesłał listy do władz każdego hrabstwa Nowego Meksyku. Tym razem, za­miast fotografii, podał dokładny rysopis.

Zajęło mu to sporo czasu. Przez te rozmyś­lania. Kiedy napisał "ciemne włosy", nie było siły, musiał się troszkę rozmarzyć o hebanowych włosach Josie] na których słońce maluje niebieskie pasemka. lo tym, jak pięknie te włosy wyglądają każdego ranka, rozrzucone malowniczo na po­duszce. T ak samo wzmianka o zielonych oczach była przyczyną następnych kontemplacji. Prze­cież to suche określenie "zielone" w żaden sposób nie oddaje złożoności odcieni oczu Josie. Ani tego smutku, który pojawia się w nich tak często ... Dzika gołąbka. Josie Dove, niby promienna i szczęśliwa, nocą, we śnie, zanosząca się od płaczu.

- Josie? Ty naprawdę nie tęsknisz za wspo­mnieniami? - spytał pewnego popołudnia] kiedy robili sobie piknik na wzgórzu San Angelo. Josie, zanim odpowiedziała, najpierw starannie przeżuła piklowane jajko. Potem uśmiechnęła się, choć jej oczy, jak zauważył Will, wyraźnie posmutniały.

- Dla mnie liczą się przede wszystkim chwile, które spędzam z tobą, Will. I to będą moje wspomnienia. Nie potrzebuję innych.

- Ale powinnaś mieć, na przykład, urodziny. Do diabła, Josie! Przecież ty nawet nie wiesz, ile masz lat!

- A na ile wyglądam?

_ Nie wiem .... Dwadzieścia? Może dwadzieścia jeden.

- Podoba mi się. Którego dzisiaj mamy?

- Siedemnastego sierpnia.

Josie wyjęła z koszyka udko kurczaka] za­kręciła nim żartobliwie i mrugnęła do Willa.

_ Taki sam dobry dzień na moje urodziny] jak każdy inny] prawda? Złóż mi życzenia, Will!

Will aż sapnął gniewnie.

_ Do licha, Josie! Czy ty nie jesteś ciekawa ani trochę?

- Nie.

- Josie ...

- To moja przeszłość, Will, i będę ci ogromnie wdzięczna, jeśli nie będziesz się do niej wtrącał. A ja nie chcę do niej wracać. Na pewno nie było w niej nic dobrego, skoro o niej zapomniałam.

_ Och, przestań, Josie! Tyle w tym sensu, co w tych twoich dzisiej szych urodzinach! - rzucił opryskliwie, choć jednocześnie, nie po raz pierw­szy, pomyślał, że takie nastawienie Josie ma sens. W jej przeszłości musiahsię wydarzyć coś złego, czego dowodem były jej koszmarne sny. Ale Will chciał dojść prawdy. Nie należał do ludzi, którzy od niej uciekają. A poza tym nie był typem mężczyzny, który kupuje kota w worku, czyli żeni się z tajemniczą dziewczyną bez przeszłości. To nie było w jego stylu.

W miarę jednak jak lato mijało, pragnienie poznania prawdy u Willa słabło i w końcu doszedł do konkluzji o znaczeniu podstawowym. Naj­ważniejsze, że Josie, śliczna, świeża i słodka, podoba mu się, jak żadna kobieta dotąd. A fakt, że była dziewicą i jest osobą bez żadnych obciążeń z przeszłości, bez udokumentowanej daty uro­dzin i gromady krewnych, można uznać właś­ciwie za pozytywny. Dzięki temu Josie należy wyłącznie do niego, do Willa.

W rezultacie z początkiem września Will za­czął przeglądać pocztę z lękiem, a nie z ciekawoś­cią· A pewnego dnia powiedział sobie uczciwie, że on właściwie nie chce już niczego dociekać. Teraz powinien po prostu poślubić Josie i przeżyć z nią szczęśliwie sto lat, a może i więcej, w błogiej nieświadomości. Poślubić jak naj prędzej, chociaż­by ze względu na nową przypadłość Josie, polega­jącą na tym, że już drugi dzień z rzędu Josie po zjedzeniu śniadania robi się niedobrze.

ROZDZIAl. SZÓSTY

Helen Hogan zjawiła się w miejscowym aresz­cie znienacka. Po prostu ukazała się w progu i z miną ponurą jak gradowa chmura strząsnęła krople deszczu ze swojej czarnej parasolki. Zamk­nęła ją bardzo energicznie. Will uni~sł głowę znad stosu papierów. Helen HQgan ... Zółte wło­sy w porównaniu z bogactwem włosów Josie wydawały się bardzo cienkie i bez połysku. Po­stać, jak na kobietę, zbyt, wysoka i chuda. Tiur­niura w niczym nie mogła tu pomóc. Helen i tak wyglądała jak trzcina, która pragnie ucho­dzić za różany krzew. Czy to możliwe, że on z tą kobietą dzielił łoże w te wszystkie nie­szczęsne' poniedziałki?

- Dzień dobry, pani Hogan - odezwał się uprzejmie Burley z kąta, w którym stał piecyk i Burley nalewał sobie właśnie kawę. - Leje jak z cebra. Ale pani, jak widać, deszcz niestraszny.

- Chciałam rozmawiać z szeryfem! - oznaj­miła pani Hogan, a kiedy Burley z uśmiechem wskazał głową na biurko szeryfa, dodała z nacis­kiem: - Bez świadków!

Will, westchnąwszy cicho, powstał z krzesła. Wręczył Burleyowi plik listów gończych oraz młotek i kiedy zastępca z miną zbitego psa powlókł się na ulicę, Will ruchem ręki zaprosił panią Hogan, aby zajęła miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Przysiadła na brzeżku. Wyprostowana, sztywna jak wrzeciono z dębiny, palce zaciśnęła kurczowo na pasku torebki.

Will z kolei przysiadł na brzegu biurka i skrzy­żował ramiona na piersi.

- Miło mi cię widzieć, Helen - powiedział, myśląc jednocześnie, że w porównaniu z tą damą w kapelusiku ze słomki, wymyślnej tiurniurze i wykrochmalonych bawełnianych rękawiczkach Josie Dove wygląda jak dzikuska. Jak istota ludz­ka chowana przez kojoty. I, do diaska, taka była. W pewnych ... okolicznościach. Will z trudem stłumił uśmiech.

- Byłam cierpliwa, Will. Więcej. Wykazałam się wręcz nadludzką cierpliwością·

Helen nie patrzyła na niego. Jej wzrok był wbity w jakiś punkt pomiędzy jego kolanami a czubkami butów. Mówiła powoli, wyraźnie, jakby zwracała się do dziecka, które coś prze­skrobało. I Will w pewnym sensie tak się czuł. Jak zawsze. Przy Helen zawsze czuł się winny.

- Chyba tak, Helen - mruknął.

- Sądzę też, że jestem nadzwyczaj wyrozumiała. Ale moja cierpliwość w końcu się wyczerpała, tak samo jak nastąpił kres mojej wyrozumia­łości. Ta kobieta ... - Helen nerwowym ruchem naciągnęła mocniej jedną z rękawiczek - ta ko­bieta przebywa w twoim domu od trzech mie­sięcy! Ja tego dłużej nie wytrzymam. Wybieraj, Will.

Wybierać? Will przez moment wpatrywał się w nią w milczeniu. Doznając olśnienia. On ma wybierać? Przecież wybrał. Dokładnie trzy mie-

siące temu ...

_ Słusznie. T ak będzie fair - powiedział i zamilkł, nie bardzo wiedząc, co mówić dalej. Nie chciał przecież ranić Helen, nie chciał zburzyć dostojeństwa jej sztywnych pleców i zaciśniętych warg.

_ Bardziej niż fair, Will. Tak nakazuje zwykła przyzwoitość. Wygonisz tę ladacznicę ze swojego domu, a potem poprosisz mnie o rękę· - Uniosła głowę. Orzechowy wzrok przeszył Willa na wy­lot. - Uczynisz ze mnie uczciwą kobietę· W prze­ciwnym bowiem wypadku będę musiała opuścić Agate, gdzie wystawiłeś moją reputację na szwank.

Willowi w tym momencie przemknęły przed oczami te. przeklęte poniedziałkowe noce. Helen, wzdychająca cicho i z niesmakiem, potem wy­mykająca się z łóżka, żeby dokładnie obmyć swe zbrukane ciało. Zimna i układna wtorkowego poranka, jakby on nigdy jej nie dotknął. Helen, która wzbudzała w nim poczucie winy z powodu jego potrzeb cielesnych, a jednocześnie nie wahała się kupczyć swoim ciałem - tak jak Evie - w zamian za małżeńską obrączkę.

Miał wielką ochotę powiedzieć jej, że nawet gdyby wziął z nią ślub dwudziestokrotnie, w dwudziestu różnych kościołach, i tak nie zdoła uczynić z niej uczciwej kobiety. Ale zmilczał. Powiadomił ją tylko lakonicznie:

- Mam zamiar poślubić Josie Dove.

Twarz Helen zmieniła się nie do poznania.

Wyglądała na wstrząśniętą, zranioną, nawet blis­ką łez. Ale to trwało tylko moment i oczy o barwie jesieni zwęziły się w dwie szparki, suche, bez jednej łzy.

- Chcesz z nią się ożenić? Z tą ... tą ...

- Helen!

- A niech cię piekło pochłonie!

Zaciągnęła mocniej paski torebki i poderwała się z krzesła. Dostojeństwo znikło. Teraz Helen krzyczała, wymachując mu pięścią przed nosem.

- Przez wszystkie te lata, co tydzień, wyko­rzystywałeś mnie bezwstydnie! Byłam pewna, że chcesz się ze mną ożenić, tylko dlatego na to się godziłam. A ty ... ty masz zamiar ożenić się z tą wywłoką, którą znasz zaledwie od kilku miesię­cy! Czy ty w ogóle wiesz, co to moralność?! Nie ma w tobie za grosz przyzwoitości! Powinieneś się wstydzić! Wstydzić za to, co mi zrobiłeś!

Wstydził się. Oczywiście, że tak. Bo mimo wszystko ... Ale jeśli chodzi o przyzwoitość, to miał jej w sobie tyle, co każdy mężczyzna, który ma jakie takie pojęcie o zasadach moralnych.

Gdyby Helen pisnęła choć słowo, nigdy by jej nie dotknął. Ale ona przez cały czas zaciskała zęby i nigdy nie odmówiła. Teraz jednak nie ma sensu o tym mówić. Im więcej słów, tym dłużej Helen będzie się złościć i machać mu pięścią przed nosem.

Opuścił głowę i wbił wzrok w rowek, wy­żłobiony w drewnianej podłodze tuż przed czub­kami jego butów. Jednym słowem, starał się wyglądać na jak najbardziej skruszonego .

- Wybacz, Helen.

Helen, obrzuciwszy go na odchodnym jeszcze jedną, pełną jadu inwektywą, wypadła na ulicę· T rzasnęły drzwi, po chwili znów dały znać o sobie. Do biura wszedł Burley. Trzepnął mok­rym kapeluszem o kolano i burknął:

- Omal nie wykłuła mi oka parasolką! Zawsze mówiłem, że ta kobieta jest groźna jak grzechot­nik. Czego tu chciała, Will?

- Przyszła się pożegnać. Wyjeżdża z miasta.

- Bóg z nią, niech jedzie jak naj dalej stąd!

Burley wycelował. Kapelusz gładko wylądo­wał na kołku koło drzwi.

- Posłuchaj, Will...

Ale Will nie słuchał. Był już w progu. Rzucił przez ramię:

- Dopilnuj tu wszystkiego, Burley. Ja muszę na chwilę zajrzeć do domu.

Josie, mamrocząc gniewnie pod nosem, co pewien czas milkła po to tylko, aby przechylić się nad stosem drewna pod ścianą domu i wyrzucić z żołądka kolejną porcję ostatniego posiłku. Te dwie czynności wykonywała na przemian, z małą przerwą, kiedy nagle na plecach poczuła czyjąś dłoń. Zerknęła przez ramię i stwierdziwszy z ulgą, że to Will, uśmiechnęła się blado i znów pochyliła, czując powracające mdłości.

Nie, nie była chora. Nasłuchała się przecież wystarczająco, co gadały między sobą dziewczęta od pani Schumacher i te od Sharkeya. Wiedziała doskonale, że wpadła w ogromne tarapaty. Na­prawdę ogromne.

Deszcz już tylko siąpił. Will nieprzerwanie głaskał ją po ramionach, po głowie. Duża, silna dłoń była tak czuła i delikatna. Taka zapewne jest dłoń matki, pomyślała Josie i miała ochotę się rozpłakać. Za matką, której przecież nie pa­miętała.

Will nie odzywał się, tylko podał jej teraz chusteczkę. Jego twarz była skupiona, poważna, a jednocześnie w oczach tyle troski i niepokoju, że Josie znów zachciało się płakać. Jakże ona go kochała! Calusieńkiego, i bruzdy na czole, i po­krytą świeżymi bliznami stopę. Wszystko. Ko­chała gorąco każdy najmniejszy jego kawałeczek, świadoma, że popełnia błąd. Pani Schumacher mówiła przecież, że można zakochać się tylko troszkę, w celach edukacyjnych. Ale madame nigdy nie rozmawiała z Josie o tym, o co teraz zapytał Will.

- Dziecko? - spytał głosem tak samo pełnym czułości, jak jego dłonie. Josie skinęła głową i wzruszyła lekko ramionami. Była umęczona, ale starała się uśmiechnąć.

- Nic dobrego dla dziewczyny, parającej się takim zajęciem jak ja, prawda?

- Ale dla kobiety zamężnej to dobra wiadomość, Josie.

Josie umknęła spojrzeniem w bok, ku złocis­tym iglicom jesiennych koron osik nad rzeką·

- Nie jestem twoją żoną, Will ...

- A ja proszę, żebyś nią została. - Uśmiechnął się trochę nieśmiało i zdjął z głowy kapelusz. - Josie, może ja wtedy nie wyraziłem się do­statecznie kwieciście, tak jak to lubią kobiety, ale ...

- Nie o to chodzi, Will - rzuciła gwałtownie, cofając się o krok. Nagle znów zrobiło jej się słabo, ale tym razem słabość i zimny pot na czole spowodowane były czymś innym. T o był strach.

- Sam mówiłeś, Will, że najważniejsze jest rozwiązanie zagadki mojej przeszłości. A małżeń­stwo ... O, Boże! Will! - W jej oczach nagle pojawiło się przerażenie. - Czy ty się czegoś dowiedziałeś?

- Josie ....

Wyciągnął rękę, ale Josie odepchnęła ją i cofnęła się jeszcze kawałek dalej.

- Nie! Nic nie mów! Ja nie chcę o niczym słyszeć! Nie chcę!

Zerwała się do ucieczki, ale Will chwycił ją mocno za ramiona i przyciągnął do siebie. Objął, tak mocno, że jego klamra od pasa, wpIJająca się jej W plecy, parzyła jak żelazo rozpalone do białości. Ale jego słowa grzały przyjemnie jej ucho. I serce.

- Posłuchaj, Josie Dove! Powiem ci, co ja o tobie wiem. Jesteś piękna, dobra i hojna. Miękka i słodka, kiedy leżysz W moich ramionach. Dzięki tobie czuję się prawdziwym mężczyzną. Szczęś­liwym mężczyzną. I to wszystko, co o tobie wiem. Więcej nie muszę wiedzieć. Myślę, Josie, że żadne z nas nie żyło tak naprawdę, póki nie odnaleźliśmy siebie. I teraz nic innego się nie liczy, tylko ty i ja, i.. ..

Ciepłe palce Wiila zsunęły się w dół i przy­lgnęły do jej brzucha.

- I nasze dziecko. Mamy przed sobą przy­szłość, Josie. Zadnemu z nas nie jest potrzebna przeszłość.

Przez długą chwilę milczała, unieruchomiona między silnym, ciepłym ciałem Willa a jego dłonią spoczywającą władczo na jej brzuchu. Czuła się jak gąbka, wchłaniająca teraz ciepło. Jak zimno­krwiste stworzenie, które lgnie do wygrzanego słońcem kamienia. Zamknęła oczy. Ciemna plam­ka na jej duszy, plamka strachu o jej przeszłość, jakby zaczęła blaknąć. Przecież teraz jest bez­pieczna, przy Willu, w jego ciepłych, mocnych ramionach. A przyszłość... z takiej przyszłości można tylko się cieszyć.

Znów usłyszała przy uchu jego głos.

- Wyjdź za mnie, Josie. Kocham cię. Potrzebuję cię, na zawsze. Taką, jaka jesteś. Nie interesuje mnie twoja przeszłość.

Kiedy minęło uniesienie i Josie, naciągnąwszy na nich oboje skotłowaną kołdrę, przykleiła się do boku Willa, Will szepnął:

- Nie bolało cię, Josie? Bo ja sobie pomyślałem, kochanie, że może my nie powinniśmy ...

- Ciii.. - Przycisnęła palec do jego ust. - Nic nie bolało. Przecież ty jesteś najbardziej łagod­nym mężczyzną, jakiego znam. I najdroższym ...

Will zaśmiał się.

- Jestem jedynym, jakiego znasz! I jedynym, jakiego chciałaś ...

Przez chwilę leżeli w ciszy, tylko ręce Willa błądziły. Bawił się jedwabistymi włosami Josie i rozkoszował jej ciałem, miękkim i ciepłym, gdziekolwiek je dotknął.

- Załujesz czegoś, Josie? Wszystko przecież potoczyło się inaczej, niż to sobie umyśliłaś.

- Tak. Wszystko jest inaczej. Jestem pewna, że pani Schumacher byłaby ogromnie rozczaro­wana moim postępowaniem. Ale ja chcę być z tobą, Will, bo cię kocham. I czuję, że moje miejsce jest .przy tobie.

- Ale mnie nie przestaje martwić twoja ...

- Will! Obiecałeś zostawić moją przeszłość w spokoju!

- Dobrze, Josie, dobrze ...

Jego dłoń przemknęła po jej biodrze, rozkoszu­jąc się jego kształtem i miękkością·

- Josie .

- Aha - mruknęła sennym głosem.

- Możesz mieć urodziny, kiedy chcesz, kochanie. Co roku innego dnia, jeśli taki jest twój kaprys. Pod jednym tylko warunkiem. Zawsze spędzisz je razem ze mną.

Nie widział, ale czuł, że jej usta składają się do uśmiechu. I wtuliła się w niego jeszcze mocniej. - A ja przede wszystkim chcę, żeby już był nasz ślub, Will!

- Będziesz go miała, kiedy tylko zjawi się tu wędrowny kaznodzieja. Ma przyjechać w przy­szłym tygodniu ...

Znów ją pieścił, nagle Josie wydała z siebie cichutki dźwięk, jakby miauknęła. Ręka Willa znieruchomiała. Nie miał pojęcia, jak rozumieć ten dziwny dźwięk. Z kobietami w ciąży nie miał żadnego doświadczenia, przecież Evie od począt­ku nalegała na osobną sypialnię.

- Dobrze się czujesz, Josie? - spytał ostrożnie.

- Cudownie... - mruknęła. - I bezpiecznie. T ak bezpiecznie .

Jeszcze minuta, dwie i Josie zasnęła. Żadnego płaczu, jej oddech był miarowy. Po raz pierwszy od chwili, gdy Will ją poznał, Josie spała głębo­kim, spokojnym snem, bez krzyku i łez. Ale Will i tak nie wypuszczał jej z ramion. Na wszelki wypadek.

On sam długo nie zasypiał. Zamknął oczy dopiero wtedy, kiedy księżycowa poświata znik­ła, ustępując spokojnej, głębokiej czerni. Zapowiedź, że niebawem nadejdzie świt. A przed­tem, przez długie godziny leżał, wsłuchując się w równy oddech Josie. Był bardzo zadowolony, a nawet, co tu ukrywać, po prostu dumny, że dzięki niemu Josie w końcu poczuła się bez­pieczna.

Taka jest przecież rola męża, czy nie tak? W nocy czujny strażnik, a w dzień dostawca. Zeby rodzinie niczego nie brakowało.

Czuła się bezpieczna i spokojna. A on ... on, niestety, nadal się martwił zagadką jej przeszłoś­ci. Łatwo obiecać, że w tej sprawie nie kiwnie już palcem. Nie można jednak obiecać, że przeszłość sama tu się nie zjawi. Will, od chwili gdy został szeryfem, bardzo rzadko natykał się na ludzi, którym udało się umknąć cieniom przeszłości. W sumie w ciągu kilkunastu lat spotkał zaledwie kilka takich osób. Łamigłówki mają to do siebie, że lubią rozwiązywać się same ...

On sam wzywał tę przeszłość. Rozesłał prze­cież tyle listów. Jak na razie, niewiele to dało, ale kto wie, 'co się jeszcze zdarzy. Pewnego dnia wiatr przywieje skrawek gazety pod nogi kogoś, kto będzie wiedział coś o Josie. Albo jakiś mężczyzna, kiedy odwinie kanapkę z ka­wałka gazety, zobaczy nagle zdjęcie ukochanej. Albo jakaś kobieta, rozpakowując swoją najlepszą zastawę, pieczołowicie pozawijaną w gazetę, nagle na pomiętym skrawku zobaczy twarz daw­no zaginionej córki. Nigdy nic nie wiadomo. J ak z tymi królami w pokera. Dostaniesz cztery króle do ręki i okazuje się, że zmienia to całe twoje życie. Na zawsze. Wygrywasz kobietę zamiast pieniędzy

Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej i szepnął: - Jasie Dove ...

Nie była już tajemnicą, którą chciał - albo musiał - rozwikłać. Nie. Była jego miłością, naj­większą i za wszelką cenę chciał zatrzymać ją przy sobie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Masz stąd wyjść! - rzuciła gniewnie Jasie, wyciągając z włosów ostatniego papilota. - Na­tychmiast!

Widziała go w lustrze dokładnie. Leżał sobie na łóżku, w leniwej pozie. Ale w jego spojrzeniu było tyle czułości i zachwytu, że omal nie pożałowała swoich słów.

Omal.

- Wyjdź - powiedziała i sięgnęła po szczotkę. - Idź i zajmij się tym, co pan młody zwykle robi przed swoim ślubem. Ale ze mną nie powinieneś być. To przynosi pecha.

U śmiechnął się.

- Nie wiedziałem, że jesteś przesądna, Jasie.

I dalej nie ruszał się z łóżka.

- I nie byłam! - Jasie energicznie przejechała szczotką po włosach. - Dopóki senara Perez, kiedy wczoraj upinała moją suknię, nie opowiedziała mi wszystkiego o ślubach. Teraz wychodzi na to, że kusimy los. Bo w dniu ślubu, przed ceremonią, nie powinniśmy za często na siebie spoglądać. Naj­lepiej w ogóle.

Teraz Will roześmiał się w głos.

- A co robić, jeśli sypia się w tym samym łóżku?

W tym samym łóżku ... Tak przecież jest. Budzą się razem każdego poranka i kochają, półsennie, powoli i tak słodko. Stało się to już ich zwyczajem, Josie miała nadzieję, że nigdy go nie poniechają ..

Ale dziś jest dzień szczególny. Dzień ich ślubu.

- Idź stąd! - powtórzyła po raz kolejny, wska­zując palcem na koc, zasłaniający wejście do sypialni. - Spotkamy się w holu hotelu w samo południe, ani minuty wcześniej.

Will westchnął i w końcu posłuchał. Wyszedł z sypialni, ale dopiero wtedy, kiedy złożył na ustach Josie długi, leniwy pocałunek i Josie znów była o krok od zmiany swojej decyzji. Ale wy­szedł, a ona stanęła przyoknie i patrzyła, jak Will powoli idzie ulicą. Nowiutki czarny surdut leżał na nim doskonale. Czarnego jedwabnego krawata Josie teraz nie mogła zobaczyć, ale wiedziała, że zawiązany jest idealnie. Ponieważ zrobiła to własnoręcznie.

- Daj. Ja zawiążę - powiedziała po którejś z kolei nieudanej próbie Willa. Jej zręczne palce w kilka sekund nadały kawałkowi śliskiego mate­riału odpowiedni kształt. Tak, jakby całe życie zawiązywała mężczyznom krawaty. A ona ... ona nie przypominała sobie, ~eby robiła to wcześniej.

A może ... robiła? Zadrżała. Ciemna plamka nagle rozlała się na całą duszę, rozsiewając w niej mrok. W płucach zabrakło powietrza. Zrobiła więc szybko głęboki wdech i powiedziała sobie w duchu, że przecież nic się nie stało. Po prostu zawiązała krawat, to wszystko. A fakt, że zrobiła to bardzo dobrze, można potraktować jako zapo­wiedź przyszłego szczęścia.

- Coś się stało, Josie? - spytał cicho Will.

- Och, nic!

Jeszcze raz przygładziła krawat i uśmiechnęła się do Willa. Jak najbardziej promiennie.

- Proszę. Krawat zawiązany jest idealnie, sze­ryfie. A teraz naprawdę nie masz tu czego szukać. Idź sobie i czekaj na tę straszną chwilę, kiedy otworzy się zapadnia w podłodze i wlecisz tam, w stan małżeński. Na zawsze.

- W stan wiecznej szczęśliwości! - sprostował Will. I te jego słowa powtórzyła sobie teraz Josie, patrząc, jak Will· dochodzi do stajni, skręca w przecznicę i znika jej z oczu. Will. Za niecałą godzinę Josie zostanie jego żoną, a na wiosnę Josie zostanie matką. Czyli jej przyszłość jest wystar­czająco jasna, to wystarczająca porcja szczęścia, która wypełni całą tacę jej życia, wymiatając mroczne porcje przeszłości.

- Will?

W areszcie jakby nagle zrobiło się ciemniej. A to dlatego, że okazała postać Burleya wypełniła całe odrzwia, zasłaniając dzienne światło.

- Pomyślałem sobie, że powineneś o tym wiedzieć. Jakieś dziesięć minut temu dyliżans wjechał do miasta. Przyjechał kaznodzieja i jesz­cze kilku dżentelmenów. Sprawdzę ich po połu­dniu, jeśli chcesz. A chyba chcesz, bo nie sądzę, żebyś po ceremonii ślubnej wracał do biura.

Will spojrzał na zegar. Za dwadzieścia minut, tak jak to określiła Josie, uruchomi się zapadnia i Will zapadnie w stan małżeński. Dwadzieścia długich minut.

- Zastanawiam się, Burley, czy w ogóle tutaj wrócę·

Wcale się nie zastanawiał. Już zdecydował. Will Curry nie był człowiekiem, który ucieka od kłopotów, ale nie widział sensu dalszego siedze­nia w Agate, zamartwiania się i wyłamywania palców. Czekania na chwilę, kiedy przeszłość dopadnie Josie Dove.

Twarz zastępcy spochmurniała.

- Chcesz wyjechać ze względu na swoją żonę, tak?

- Częściowo ...

- A. .. do diabła, Will! Dlaczego? Tutejsi ludzie nie mają nic przeciwko niej. Helen wyjechała, nie rozpuszcza już po mieście tych wstrętnych plo­tek. Nikt, naprawdę nikt nie mówi nic przeciwko Josie. W hotelu zebrał się już tłum, wszyscy tylko "och" i "ach", rozpływają się nad Josie. Bo trzeba przyznać, Will, że twoja narzeczona wygląda nadzwycza j nie.

- To nie chodzi o to, Burley. Ja myślę, że i dla Josie, i dla mnie byłoby dobrze zacząć nowe życie w jakimś nowym miejscu.

- Ej, Will!

Burley oparł swój byczy kark o framugę drzwi i chrząknął znacząco.

- Nowe życie, powiadasz? A czy ty przypad­kiem nie chcesz dać mi do zrozumienia, że potomek jest już w drodze?

- Może i tak. ..

- Aha. W takim razie zapewniam cię, że nie robi to żadnej różnicy. Mieszkasz w Agate nie od dziś i zauważyłeś na pewno, że większość pier­worodnych rodzi się tu wyjątkowo wcześnie, po sześciu, siedmiu miesiącach. Ale dzieciaki są zdro­we i dorodne.

Zastępca zaczął sypać przykładami jak z ręka­wa. Córeczka Beasleyów, bl~źnięta Carmichae­lów, tak samo jego własna pociecha, Clarence. Ale Will go już nie słuchał. Coś innego zajęło teraz Jego uwagę·

Te kroki. Ktoś szedł po drewnianym chodniku. Powoli. I zatrzymał się przed drzwiami aresztu.

- Przepraszam pana. Szukam szeryfa.

Potężna postać Burleya przesunęła się na bok, wpuszczając do środka dzienne światło i jakiegoś młodego, nieznajomego mężczyznę. Miał na pew­no nie więcej niż dwadzieścia lat. Dobrze zbudo­wany chłopak o nastroszonych brązowych wło­sach, opadających na czoło i kołnierz kraciastej koszuli. Koszula nowiutka, miała jeszcze ślady fabrycznych zagnieceń. Szelki czyściusieńkie, niebieskie farmerki sztywne, chyba dziś włożone pierwszy raz.

Chłopak wyszykował się jak w konkury, po­myślał Will, nie odrywając od obcego bacznego wzroku. Broni młodzik chyba nie miał, ale na jego twarzy widać było osobliwą determinację. A ten złożony kawałek gazety trzymał w wyciągnię­tym ręku jak broń.

Gazeta. Will miał wrażenie, jakby jego serce nagle przesunęło się w jego piersi.

- Szukam szeryfa - powtórzył chłopak. - Sze­ryfa Curry.

Tego dnia Will nie nałożył odznaki. Nie chciał dziurawić nowiutkiego surduta. Surduta, w któ­rym nagle zrobiło mu się tak gorąco, jakby miał na sobie barani kożuch.

- Ja jestem Will Curry - powiedział i odchylił się nieco w swoim krześle. - Czym mogę ci służyć, młody człowieku?

- Lepiej pośpiesz się, chłopcze - rzucił od drzwi Burley. - Za kilka minut szeryf...

- W porządku, Burley - uciął szeryf. - Idź już na drugą stronę ulicy. Ja zaraz tam będę·

Zastępca wyszedł. A Will, spoglądając na zmię­ty kawałek papieru w garści chłopaka, powtórzył sobie w duchu, że to może oznaczać wszystko. Chłopak prawdopodobnie przeczytał o kopalni srebra wśród wzgórz i przyszedł tu, żeby wskazać mu drogę. Nie byłby zresztą pierwszy, który o to prosił. A może - Panie Boże, spraw, żeby tak było - może jest wędrownym handlarzem, będzie próbował sprzedać jakiś ostatni model kłódki albo brylantynę. Może temu chłopakowi skradziono konia, może szuka swojego psa. Albo pracy ...

Może szuka Josie.

Przez jedną obłąkaną sekundę Will wyobraził sobie, jak pakuje kulę prosto w młode serce. Potem ciało chłopaka wynosi ukradkiem przez tylne drzwi i porzuca gdzieś daleko, za wzgórzem San Angelo. Przez jedną obłąkaną sekundę .. ·

Duża wskazówka dotarła na swoje miejsce w górze cyferblatu. Zeszła się z małą· Zegar zaczął wybijać swój najdłuższy gong. Kiedy skończył, Will spytał ponownie spokojnym, opanowanym głosem:

- Jak się nazywasz, chłopcze? Po co przyjechałeś do Agate?

Jakby nie wiedział. .

- Lon, proszę pana. Nazywam się Lon Spreck­les. Przyjechałem z hrabstwa Union. A to jest powód.

Rzucił na biurko kawałek gazety. Will prze­czytał nagłówek: "Tajemnicza kobieta ... "

- Czy ona nadal jest w tym mieście, szeryfie? Francie Cotton? Domyślam się, że pan zna ją jako Josie Dove?

- Może. A czego ty od niej chcesz?

Spojrzał na chłopaka twardym, nie przychyl­nym wzrokiem. Chłopak wyprostował się. Mło­dzieńcza niepewność znikła, teraz bardziej przy­pominał przyciężkawego, trochę mułowatego męzczyznę·

- A ja nie wiem, czy to pańska sprawa, sze­ryfie.

- Wszystko, co się dzieje w Agate, to moja sprawa, młodzieńcze!

Otworzył szufladę, chwycił odznakę i wbił ją w gruby materiał klapy surduta. Otworzył też drugą szufladę i wyciągnął olstro z bronią. Tak na wszelki wypadek. Nie zamierzał w dniu swego ślubu chodzić z bronią, ale teraz w tym rynsztun­ku czuł się lepiej. Miał też większe szanse obronić siebie albo Josie przed obcym człowiekiem, który niespodzianie zjawił się wAgate.

- Pytam cię jeszcze raz - powiedział, przypi­nając olstro do pasa. - Czego chcesz od niej? I kim jest dla ciebie kobieta o imieniu Francie?

Chłopak zacisnął usta. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy.

- Ona ... ona, proszę pana, jest moją narze­czoną·

Josie zrobiła piętnaście kroków, zawróciła i ru­szyła w drogę powrotną. Wydawało jej się, że przebyła całą milę. A to tylko piętnaście kroków, między starym zegarem, którego mosiężne waha­dło pracowicie cięło zatęchłe powietrze wobudo­wie z orzechowego drewna, a gośćmi, usadowio­nymi w różnych, nie pasujących do siebie krzes­łach. Gośćmi, którzy zaczynali tracić cierpliwość.

Senora Perez, krawcowa, zatrzymała Josie na chwilę, żeby wyciągnąć z brzegu sukni jakąś niepotrzebną niteczkę. A potem, obdarzywszy j ą spojrzeniem na poły współczującym, na poły przepraszającym, wyciągnęła z torebki drewnia­ne jajo z naciągnięta nań dziurawą pończochą i zajęła się cerowaniem. Na prawo, obok po­chylonej nad robótką senory, Curtis Malone, foto­graf, założył lewą nogę na prawą, potem prawą na lewą, potem skrzyżował ramiona i mocno zacis­nął zęby, tłumiąc ziewanie.

Kiedy długie mosiężne wahadło przesunęło się i zegar wybił kwadrans, Josie znieruchomiała na środku holu. Kaznodzieja - miał chyba na nazwis­ko Tate - spojrzał na zegar, założył Biblię błękitną wstążką z frędzelkami i wszyscy usłyszeli głuchy odgłos zamykanej księgi.

- O pierwszej mam chrzest. Dwie mile stąd na południe. W Chivo Arroyo - powiedział niepew­nym głosem duchowny, a jego okrągła twarz zrobiła się różowa i wilgotna jal< świeżo ucięty płat szynki. - Czy to możliwe, żeby pan młody coś źle zrozumiał?

Josie potrząsnęła tylko głową. Wszyscy mil­czeli, dopiero po chwili Lucinda Watson trąciła łokciem obfity bok swego małżonka i odezwała się teatralnym szeptem:

- Zrób coś ...

- Ale co?

- Jak to ... co? Przyprowadź go tutaj.

Burley wyciągnął z kieszeni zegarek, sprawdził godzinę i porównał z tym, co pokazywały wska­zówki starego zegara.

- Może zegar w biurze się zepsuł czy jak. .. - mruknął. - Ale jestem pewien, że Will już tu idzie.

Wyciągnął rękę, zapewne po to, żeby pogłas­kać małżonkę uspakajająco, ale usta Lucindy zwęziły się w wąską kreseczkę. Prawie się nie poruszyły, kiedy szepnęła jeszcze raz:

- Idź po niego.

Zastępca spojrzał na Josie, na zegar, ponownie na Josie i wzruszył bezradnie ramionami.

- To może rzeczywiście przejdę się do biura i ..

- Nie ma potrzeby, Burley. Jestem tutaj.

Rosła postać Willa wypełniła odrzwia. N a tle jasnego słońca południa jego ślubny surdut wyda­wał się jeszcze ciemniejszy.

Przez hol, jak powiew przyjemnego wietrzy­ku, przemknęło ciche westchnienie ulgi.' Zaszeleś­ciło, kiedy senora Perez chowała do torebki robót­kę, a Curtis Malone zmieniał układ nóg na mniej swobodny. Bur1ey usiadł! a jego małżonka, wy­gładzając fałdy spódnicy, mruknęła:

- Najwyższy czas ...

Josie na widok wysokiej, słusznej postaci przy­szłego męża uśmiechnęła się. Ona przecież nosi pod sercem dziecko tego wspaniałego mężczyz­ny. I jest bezpieczna, szczęśliwa, tak szczęśliwa, że omal nie kręci jej się w głowie. Jak mogła, nawet przez chwilę, bać się, że ten cudowny dzień może zepsuć coś tak głupiego, jak brak niebieskiej podwiązki czy czyjeś przedwczesne spojrzenie na jej ślubną suknię?

- Możemy zaczynać?

Kaznodzieja wziął Biblię w obie ręce i wstał.

W szyscy wyprostowali się nieco w swoich krzes­łach i nieznacznie pochylili do przodu.

W tym momencie za Wille m coś zamajaczyło. Drugi człowiek, niższy i mniejszy od Willa. Kanciasta sylwetka, czarny cień na tle skąpanej w blasku słońca ulicy.

Sylwetka znajoma. Jak mrok w jej duszy. Znajomy i wzbudzający lęk.

- Francie?

Francie. T o imię przyfrunęło do niej. Jak ptak z szumem skrzydeł.

- Francie? To naprawdę ty? .

Mrok w jej duszy pęczniał, przetaczał się jak grzmot. Unosił, przesłaniał jej oczy. Ale nie do końca. Zobaczyła twarz.

- Lon.

Och, Boże! Poznała go. I wszystko wróciło. Mrok w duszy przejaśniał, ale nie ustąpił. Teraz nabrał koloru krwi.

Will stał w progu. Widział, jak radosna twarz Josie zmienia się. Radość ustępuje rozpaczy, zaraz potem twarz staje się pusta, bez wyrazu. I kiedy Lon Spreckles postąpił do przodu! Will uczynił to samo - żeby złapać pod łokieć osuwającą się na podłogę Josie.

- Francie - odezwał się załamującym głosem chłopak. Jego oczy były pełne łez. - Musisz mnie wysłuchać. Ja... od tamtego dnia ... nie mogę znaleźć sobie miejsca. Ale ja wtedy byłem pijany. Wszyscy byliśmy pijani. Jeździliśmy sobie konno

po okolicy i nagle ... jakbyśmy wszyscy wpadli w jakiś obłęd ...

Josie patrzyła na Sprecklesa bardzo świadomie, jasno. Will nigdy jeszcze nie widział u niej takiego spojrzenia. I dygotała na całym ciele, jak w febrze. Mógłby przysiąc, że słyszy, jak kości ocierają się o jej skórę. Oddech miała płytki, nierówny. Will zdawał sobie sprawę, że powinien wyrzucić teraz stąd tego chłopaka, a przynajmniej powiedzieć mu, żeby się zamknął.

Ale ... Panie Boże, przebacz ... jednocześnie tak łaknął prawdy, a był to jedyny sposób, żeby wyszła na jaw. Prawda, nawet ta najbardziej bolesna, lepsza jest niż niewiedza ... niż kłamstwo. Czyż Pismo Swięte nie mówi: Tylko prawda uczyni cię wolnym? Tylko prawda cię wyzwoli? Josie powin­na być wolna. A Will, niezależnie od tego, co kryje jej przeszłość, nie ustąpi. Poradzi sobie z każdą, nawet najbardziej twardą rzeczywistością z jej przeszłości. Josie zostanie jego żoną, a on, dla niej i dla ich dziecka, zbuduje solidne życie.

Kaznodzieja, przestępując z nogi na nogę, nerwowo postukiwał palcami w podniszczoną oprawę Biblii. Goście siedzieli w ciszy, z rękoma na podołkach. N a twarzach mieli u przej me uśmie­chy. Popatrywali na podłogę, na sufit, ale tylko przez moment, bo potem i tak spojrzenia wszyst­kich biegły ku Willowi. Jakby pytali się go, kto właściwie tę całą sytuację powinien rozwikłać.

Will zaklął w duchu. Kto? Wiadomo, że on. Mimo że serce w nim zamierało.

_ Siadaj! - polecił Lonowi Sprecklesowi. Chło­pak płakał, wcale się z tym nie kryjąc, i co chwilę ocierał rękawem oczy.

- Tak, proszę pana - powiedział potulnym głosem.

Will podprowadził do krzesła słaniającą się Josie i pomógł jej usiąść. Milczała, tylko dalej wpatrywała się w Lona. Jej twarz była bez wyrazu. Will nachylił się, pocałował ją w czubek głowy i szepnął, że wszystko będzie w porządku, że on się o to postara. Ale w głębi duszy czuł, że zanim będzie dobrze, będzie źle, naprawdę bar­dzo źle.

Spojrzał na zegar. To spojrzenie powiedziało mu, że Josie od pół godzipy powinna być jego żoną. I ostrzegło. Jeśli teraz nie zapanuje nad sytuacją, Josie może nigdy nie zostanie jego żoną·

- Wielebny ojcze - zwrócił się do kaznodziei. - W Agate nie brakuje zbłąkanych dusz, łaknących pociechy. Czy, ojciec nie mógłby teraz wyjść do nich ze Słowem Bożym, a my wszystko tu sobie wyjaśnimy i uładzimy?

Kaznodzieja ze zrozumieniem pokiwał głową i zacisnąwszy pake na swojej Biblii, ruszył ku drzwiom.

Will zwrócił się teraz do swojego zastępcy:

- Burley, będę ci wielce zobowiązany, jeśli zaraz wyprowadzisz stąd wszystkich gości.

Olbrzymi mężczyzna skinął głową, nie tyle ze zrozumieniem, co ze zwykłego posłuszeństwa. I obwieścił pozostałym:

- Słyszeliście, państwo, co powiedział szeryf. Wychodzimy. Dajmy im spokojnie pogadać.

W holu pozostały tylko trzy osoby. Lon Spreck­les, z twarzą mokrą od łez. J osie, bez sił, bezwładna jak szmaciana laleczka. I Will w swoim ślubnym surducie, ze złotą obrączką w kieszeni. Z wargami suchymi jak bawełna i sercem, które jak oszalałe waliło w jedno z jego żeber.

- Rozumiem, że przed dwoma laty coś się wydarzyło - powiedział, wkłada i ąc wiele wysiłku w to, aby głos jego był spokojny. - Nie pozostaje mi nic innego, jak cię wysłuchać, S preckles. Mów. Cały zamieniam się w słuch.

Usta chłopaka ledwo się poruszyły.

- Mów! - rzucił szorstko Will. - Przecież Josie niczego nie pamięta. Cóż takiego zdarzyło się przed dwoma laty?

Załzawiony wzrok Lona na sekundę spoczął na Josie, po czym powrócił do Willa.

- To nie moja wina! - wyrzucił z siebie zdławionym głosem. - T o oni, nie ja. Dagget­towie. T om Slade. Harlan i Shorty McKay. Oni nienawidzili Metysów. A najbardziej Joe Cot­tona.

- A kto to był Joe Cotton? - zapytał spokoj­nym głosem Will.

- Ojciec Francie. - Lon znów zerknął na Josie. - Ale ja nigdy go nie nienawidziłem, skarbie. Przysięgam ci. Pamiętasz, jak ja ...

- Ona niczego nie pamięta! - przerwał mu Will. - Opowiedz o jej ojcu.

- A więc ... On ...

- Nie. Nie mów - odezwała się nagle Josie drewnianym głosem. Jej oczy, kiedy spojrzała na nich, były puste. Bez blasku. Bez życia.

Will stanął za jej krzesłem i położył ręce na jej ramionach. Delikatnie, ale jednocześnie bardzo zdecydowanie.

- Mów, Spreckles - powiedział.

Młody człowiek nabrał głęboko powietrza, potem głośno je wypuścił. Jego spojrzenie prze­mknęło ku oknu i pozostało tam, jakby spog­lądanie na Jasie było ponad jego siły. Jakby bał się też napotkać wzrok mężczyzny stojącego za nią jak opoka.

- Dwa lata temu, w lecie, w 1876 roku, kiedy dotarła do nas wieść, co stało się z generałem Custerem*, niektórzy ludzie z hrabstwa Union, g~ównie mężczyźni, wpadli w gniew. Chcieli na własną rękę zemścić się na czerwonoskórych. Tych pełnej krwi i na mieszańcach, wszystko jedno. Na początku było to tylko takie gadanie przy whisky. Dopóki pewnego dnia nie pojechaliś­my do domu Cottona.

Will wyczuł po palcami, jak ramiona Jasie zadrżały spazmatycznie. Ale powiedział:

- Mów dalej, Lon.

- Na początku po prostu popychaliśmy go, szturchaliśmy. T o znaczy oni. Ja go prawie nie

* George Armstrong Custer, generał, zginął w 1876 r. podczas bitwy z Siuksami nad rzeką Little Big Horn.

dotykałem. Miałem w sobie tyle whisky, że ledwo trzymałem się na nogach. Nawet nie pamiętałem, po co tam właściwie przyjechaliśmy.

Spojrzał na podłogę i potrząsnął głową.

- Ja ... ja naprawdę nie zdawałem sobie spra­wy, jak daleko posuną się tamci. Dopóki nie założyli Joemu stryczka na szyję i ... Boże wielki ... Oni powiesili biednego Joe'go!

Urwał na moment, żeby otrzeć łzy. A Will zmełł w ustach przekleństwo.

- Francie - odezwał się znów chłopak drżą­cym głosem. - Ja nad tym boleję, bardzo. I wcale się nie dziwię, że po tym wszystkim, co widziałaś, pokręciło ci się w głowie.

- Ona to widziała? - Palce Willa zacisnęły się mocniej na ramionach Josie. - Patrzyła, jak wie­szaliście jej ojca?!

Lon Spreckles zwrócił ku niemu udręczone spojrzenie.

- Tak, proszę pana. A potem Shorty poszedł po siekierę i ona widziała jeszcze gorsze rzeczy.

ROZDZIAf. ÓSMY

Chciała uciec. Wyrwać się Willowi, chwycić spódnicę w garść i biec, biec póki starczy tchu. Jak najdalej od wstrętnego, załzawionego spojrzenia Lona.

- Zrobiłam to, co papa mi kazał.

To był jej głos. Inny. Głuchy, daleki, wydoby­wający się z głębi jakiejś jaskini. Głos z przeszło­ści, z dawnych lat, kiedy była Francie. Francie Cotton.

- Zawsze robiłam to, co powiedział papa.

W uszach zadźwięczał nagle głos ojca. Jego słowa słyszała dokładnie, o wiele lepiej niż swoje własne.

- Odłóż książkę, Francie, i zgaś lampę. Ze­psujesz sobie wzrok.

- Tak, papo.

- Zawiąż mi ten krawat, proszę, Francie. Nie mogę dziś ruszyć ani ręką, ani nogą.

- Tak, papo.

- Biegnij do szopy, dziecko. Ukryj się i choćby nie wiem, co się działo, masz stamtąd nie wy­chodzić.

- Tak, papo.

- Powtarzam. Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi.

- Obiecuję, papo.

Dotrzymała obietnicy. Ukryła się w szopie i przez szparę w ścianie widziała wszystko. Jak pijani mężczyźni popychają papę, biją go i kopią. A potem zakładają mu sznur na szyję.

Teraz znów to widziała. Przeżywała jeszcze raz, kiedy okrutne obrazy powoli przesuwały się jej przed oczami.

- "Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi".

- Obiecuję, papo.

Długo umierał. Wił się, wykręcał, chwytał się sznura i próbował podciągnąć do góry. Całe drzewo dygotało. Mężczyźni stali dookoła, śmiali się i pili zdrowie Custera i Siódmej Brygady Kawalerii. A Josie patrzyła. Tylko patrzyła. Do­trzymała obietnicy. Choćby nie wiem, co się działo ...

Mrok w jej duszy zebrał się w kulę i wepchnął się do gardła. Przełykała gwałtownie, żeby pozbyć się tej kuli i pozbyć wszystkiego, co wróciło do jej głowy. Chciała, żeby znów była tam błogosławio­na pustka ...

Wstała.

- Zabierz mnie do domu, Will - powiedziała spokojnym, zdecydowanym głosem. - Teraz!

- Francie - zajęczał Lon, kurczowo łapiąc za jej spódnicę. - Błagam, nie odchodź jeszcze. Powiedz, że mi wybaczasz. Musisz mi to powie­dzieć. Przecież ja po to tu przyjechałem.

Gwałtownym ruchem wyrwała mu się z rąk.

- Nie jestem żadną Francie - rzuciła gniewnie. Pochyliła się i przeklinając cicho, zaczęła staran­nie wygładzać fałdy sukni i usuwać ślady wilgot­nych dłoni. - Nie jestem Francie! Jestem Josie. Josie Dove. Odejdź stąd!

- Ale, Francie ... ty jesteś Francie Cotton ...

Lon znów wyciągnął ręce, ale Josie odwró­ciła się do niego plecami. W tym momencie Will uznał, że nadeszła pora na interwencję z jego strony. Usłyszał wszystko, co chciał usłyszeć.

- Idziemy!

Wziął Josie pod ramię, drugą ręką chwycił za łokieć Lona i wyprowadził ich przez drzwi. Prze­szli przez ulicę i skierowali się ku ławeczce przed aresztem, na której siedział Burley.

- Ślub się odbędzie? - spytał Watson z na­dzieją w głosie.

Will odpowiedział mu tylko mrocznym spoj­rzeniem. I rzucił rozkaz:

- Zamknij młodego Sprecklesa w celi i zadbaj o mego.

Młody człowiek zaczął protestować, ale Will go uciszył.

- Zamilcz, Spreckles! T o, że wyznałeś wszyst­ko i poprosiłeś Josie o przebaczenie, być może uspokoiło twoje sumienie. Ale wymiaru sprawiedliwości nie satysfakcjonuje. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Kiedy tu, na miejscu, sytuacja się jakoś wyjaśni - wzrok Willa przemknął po twa­rzy Josie - wtedy odwiozę cię do hrabstwa Union i już tam się tobą zajmą.

- Tak, proszę pana - Lon rzucił na Josie jeszcze jedno, mokre od łez spojrzenie i opuścił głowę. - Nie będę sprawiać żadnego kłopotu, szeryfie

- powiedział cicho.

Burley chwycił go mocno pod ramię i ruszył ku drzwiom aresztu. A Will objął Josie wpół.

- Idziemy do domu, kochanie.

Nie zauważył, kiedy sięgnęła ręką do olstra u jego boku i odskoczyła w bok. Jej twarz była śnieżnobiała, Will nigdy jeszcze w życiu nie widział tak białej twarzy. Spojrzenie jasne i przy­tomne. Płonące straszliwym gniewem.

Kaliber 45 wycelowany był prosto w serce Lona Sprecklesa.

Burley natychmiast wycofał się z linii ognia. A J osie przemówiła. Znów tym nieswoim, głuchym głosem, dochodzącym z bardzo daleka. Głosem przeszłości.

- Szeryfie? Słuchaj teraz uważnie, szeryfie! Musisz tego wysłuchać, bo powiem ci teraz, dlaczego zabiję tego człowieka. Dlaczego mam zamiar odszukać jego koleżków i zrobić z nimi to samo. To, co powinnam była zrobić dwa lata tęmu.

- Słucham, Josie.

Will wstrzymał oddech, wszystkie mięśnie jego ciała naprężyły się, gotowe do działania. Jon Spreckles zlany był potem. Chłopak nie wiedział, że Will nigdy nie nosi ze sobą od­bezpieczonej broni. Jeśli Josie pociągnie teraz za cyngiel, wszyscy usłyszą tylko ciche klik­nięcie. Will wcale nie zamierzał temu za­pobiec. O, nie. Chciał, żeby Josie pociągnęła za cyngiel. Ale tylko raz. Bo jeśli zrobi to po raz drugi, kula przebije serce Lona Sprecklesa.

. _ Powiesić to za mało, Will. Za mało, żeby zaspokoić ich żądzę krwi. Dlatego Shorty wszedł do szopy. Przeszedł tuż obok mojej kryjówki, tak blisko, że mogłam rozwiązać mu sznurowadła. A on przyszedł po siekierę· Kiedy odcięli papę z drzewa, widziałam, jak machali tą siekierą nad papą. I to im też nie wystaKzyło. Bo oni ... bo oni ... - głos J osie drżał, po policzkach płynęły dwa strumienie łez - kiedy skończyli. .. kiedy odrąbali głowę taty od szyi, zaczęli się nią bawić jak piłką· Zaczęli grać w piłkę, a tą piłką była głowa mojego ojca. Smiali się przy tym i wrzeszczeli. Ryczeli jak dzikie zwierzęta. Pijane bestie. Czy ty wiesz, Will, co oni robili? Oni ... oni rzucali sobie uciętą głową mojego papy. Ale ja nie wychodziłam z szopy, przecież papa mi nie pozwolił. Wyszłam, kiedy oni mieli już dość zabawy i odjechali. Wtedy pochowałam papę· Ja ... ja ... musiałam go pozbierać, Will. Każdy kawałek jego ciała. 1... złożyłam go ... w grobie ...

Jej głos zamierał, przeszedł w szept, drżący od łez. Drżała też ręka, trzymająca ciężką broń. Ale lufa nadal wycelowana była w serce Lona Spreck­lesa.

- A teraz... teraz, Lon, nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Zabiję cię. Potem wrócę do hrabstwa Union i odszukam całą resztę. Dopadnę ich i zabiję tak, jak powinnam to zrobić tamtego dnia.

Drżącym palcem nacisnęła na cyngiel. Will pozwolił jej na ten jeden strzał. Ten jeden, który nie miałby żadnych prawnych konsekwencji. Potem wyjął jej broń z ręki i schował do olstra. Zrobił to bardzo szybko, dzięki temu zdążył pochwycić Josie, osuwającą się na ziemię.

Tydzień później, w drodze powrotnej z hrab­stwa U nion, Will gnał na swym koniu jak szalony. Nie zatrzymywał się na popas, nie jadł, nie spał. Zanim wyjechał z Agate, uwożąc ze sobą skutego kajdankami Sprecklesa, zamknął Josie w celi. Zeby nie zrobiła czegoś nierozsądnego, czegoś, co mogłoby skończyć się śmiercią. Wiedział, że na Bur1eya zawsze może liczyć. Będzie strzegł Josie jak oka w głowie, ale teraz i tak Will był pełen niepokoju. Co zastanie po swoim powrocie? Czy Josie będzie dalej Josie - czy Francie? Czy będzie kochać go, czy też ich miłość, nadzieje i marzenia staną się dla niej jeszcze jedną łamigłówką z prze­szłości, którą będzie chciała wymazać z pamięci?

On sam przecież wracał jako inny człowiek. Inny niż tydzień temu, tamtego dnia, kiedy miał brać ślub. Tamten mężczyzna postępował zaw­sze zgodnie z zasadami kodeksu honorowego, obowiązującymi szeryfa. Szeryf doprowadza zło­czyńców przed oblicze sprawiedliwości. Ale spra­wiedliwości sam nie wymierza. A szeryf Curry w ciągu ostatnich kilku dni jakby zapomniał o jakichkolwiek kodeksach. Sam był sędzią i ławą przysięgłych. I przede wszystkim - katem. Co na to powie Josie? Czy dalej będzie go kochać, wiedząc, że on zrobił to dla niej, tylko dla niej?

Kiedy przywiązywał konia przed budynkiem aresztu w Agate, było już ciemno. W środku, w celi Jasie, migotało słabe światełko. Jasie, nadal w ślubnej sukni, siedziała na pryczy i popijała mleko. Na jego widok podniosła głowę i spojrzała na niego ponad brzegiem szklanki.

- Wróciłem.

Wolał najpierw powiedzieć tylko to, co oczywiste, a nie od razu wylewać z siebie wszystkie nadzieje i lęki. Bo on tak się bał. Kim ona teraz jest? Jego Josie, czy obcą kobietą o imieniu Francie, która dziwnym zbiegiem okoliczności nosi pod sercem jego dziecko?

Otrzepał spodnie z kurzu.

_ Brudny jestem - mruknął, choć na usta cisnęło się inne pytanie, to najważniejsze: Ko­chasz mnie, Jasie?

_ Bur1ey dobrze cię traktował? - spytał.

Chryste! Kogo on pyta? Josie czy Francie? Odstawiła pustą szklankę na podłogę i powoli podniosła się z pryczy. Wyprostowała się, podeszła do drzwi celi i obiema rękoma złapała za żelazne pręty. Jej twarz była śmiertelnie po­wazna.

- Willu Curry! - odezwała się surowym gło­sem. - Gotowa jestem założyć się o moje własne życie, że jesteś jedynym szeryfem na świecie, który w dniu ślubu zamyka swoją narzeczoną w celi! Oczekuję teraz od ciebie najgorętszych przeprosin! I to natychmiast!

Kąciki ust Willa zadrżały, ale powstrzymał uśmiech.

- Wybacz. T o było tylko dla twojego dobra, kochanie. - Opuścił głowę.- Muszę ci coś wyznać.

Prawdę· O tym, jak ścigał zabójców jej ojca, jednego po drugim, po całym hrabstwie Union. Jak doprowadził ich przed oblicze miejscowych władz, a Lon Spreckles zeznał, że to zabójcy jej ojca. Jak czynił wszystko zgodnie z przepisami i prawami miejscowymi. Z jednym wyjątkiem. W przypadku Shorty' ego, tego, który poszedł po siekierę·

Will zostawił go sobie na koniec. I kiedy mężczyzna uśmiechał się do niego drwiąco i za­pewniał, że z przyjemnością zrobiłby to jeszcze raz, Will zastrzelił go bez ostrzeżenia, bez cienia litości. Bez żalu. Złamał przysięgę szeryfa,. do­konując zemsty. Za Josie albo za Francie. Zeby ona nie miała nigdy możliwości uczynić tego sama.

- Ja też! Ja też muszę ci coś -vyznać, Will! Byłam szalona. Pierwszego dnia, kiedy znalaz­łam się w tej celi, cały czas wpatrywałam się w te żelazne pręty, a w sercu miałam tylko pragnienie krwawej zemsty. Ale potem coś się wydarzyło. Coś ... cudownego. Nasze dziecko ... - Twarz Jasie opromienił słodki uśmie.ch. - Na­sze dziecko poruszyło się we mnie. Will! Ja je poczułam! I nagle... nagle zaczęłam myśleć zu pełnie inaczej. Uświadomiłam sobie, że dla swego dziecka powi.nnam być taka, jak papa dla mnie. Chronić je. Zyję tylko dlatego, że papa tamtego dnia kazał mi się ukryć. Zyję i mogę teraz nosić pod sercem dzieciątko. Och, Will! Nagle poczułam, jakby duch papy był razem ze mną, zadowolony i dumny, że go posłuchałam. Wiem, że papa spoczywa w pokoju. Nie mog­łam go wtedy ocalić, ale śmierć byłaby dla niego jeszcze bardziej straszliwa, baraziej bolesna, gdyby widział, że ja też razem z nim umieram. Odzyskałam spokój, Will .. Nie ma we mnie żądzy krwi ani mroku w mojej duszy. Jest jasność i miłość. Na całe życie, do ciebie i nasze­go dziecka.

Will podszedł do drzwi i przykrył dłonią zaciś­nięte na prętach palce Jasie. Spojrzała na niego, spomiędzy tych prętów, niewinna jak ulubiony anioł pana Boga.

- A co ty chciałeś mi powiedzieć, Will? - spy­tała. - Przepraszam, nie dopuściłam cię do głosu.

Roześmiał się i podszedł do biurka, żeby wyjąć z szuflady klucze do celi.

- To, CO ty powiedziałaś, kochanie, przebija wszystko!

- Przepraszam, Will, ale nie rozumiem?

- Cokolwiek miałem ci powiedzieć, to teraz i tak nieważne. Zresztą, zapomniałem już o tym!

Następnego dnia całe miasto tłumnie przybyło na ślub. A ponieważ hol hotelowy nie był w stanie pomieścić takiej liczby osób, niezrażeni miesz­kańcy Agate poustawiali sobie krzesła na ulicy przed hotelem. Will nie posiadał się z radości, kiedy przekonał się, jaką sympatią darzą miesz­kańcy Agate jego przyszłą żonę. A jego tego ranka co najmniej tuzin osób po kolei odciągało na bok i każda wyrażała wielką nadzieję, że szeryf Curry pozostanie wAgate.

Co teraz Willowi wcale nie wydawało się złym pomysłem. Teraz, kiedy przeszłość Josie nie kład­ła się już na niej cieniem, nie było powodu do opuszczania miasta.

Przeszłość Josie. A może Francie? Do diabła, on nadal nie był pewien, kogo poślubi. Do rozmowy na ten temat nie było sposobności. W nocy brakło czasu na rozmowę, a potem, jeszcze przed świ­tem, Jasie po prostu wygnała go z domu.

- O nie, mój drogi! Tym razem zrobimy to, jak należy. Zadnego budzenia się razem. Co ma być stare, będzie stare. Co nowe, pożyczone, albo niebieskie ... takie właśnie będzie. Oczywiście, wcale to nie znaczy, że jestem przesądna, ale ...

A teraz Will spojrzał ponad głowami miesz­kańców Agate i sposępniał, kiedy po stronie zachodniej błękit nieba rozjaśniło na moment światło błyskawicy.

_ T ego właśnie nam potrzeba - mruknął niezadowolony do kaznodziei, który cierpliwie stał u jego boku.

_ Bez paniki, szeryfie. Słyszałem, że deszcz w dniu ślubu to dobry znak. Ale niech pan nie rozpowiada, że to ja panu powiedziałem ...

Kaznodzieja uśmiechnął się, zaraz jednak spoważniał.

_ Nachodzi pańska narzeczona, szeryfie.

Will nigdy w życiu nie oglądał kogoś piękniej­szego od Josie, która właśnie nadchodziła teraz ulicą. Josie w białej ślubnej sukni, z bukietem z nawłoci kanadyjskiej, ozdobionym liśćmi dzikiej hortensji. A kiedy stanęła obok niego i kaznodzieja przemówił, Will czuł, że jeszcze moment, a serce z nadmiaru szczęścia wyskoczy mu z piersi. Po

. prostu przebije gors wykrochmalonej koszuli. Był naj szczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Dzięki czterem królom, dzięki nim wygrał Josie Dove. Albo Francie. Albo - a, do diabła! - je obie.

_ Proszę powtarzać za mną - powiedział kaznodzieja.

- Ja, Will... - Ja, Will...

- Biorę ciebie ... hm ...

Kaznodzieja spojrzał znad modlitewnika. Dyskretnie kiwnął palcem i panna młoda podeszła bliżej. Szepnął jej coś do ucha, ona odszepnęła,

kaznodzieja uśmiechnął się i zaczął jeszcze raz, od początku.

- Ja, Will...

Will przełknął i powtórzył.

- Ja, Will...

- Biorę ciebie, Josie ...

Will uśmiechnął się.

- Biorę ciebie, Josie, za żonę. Josie Dove, moją wielką, prawdziwą miłość.

2008-05-28

em1



Wyszukiwarka