Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy I
Budowa mostku w jednej pipidówie. Stary most wysadzony dynamitem, przez rzeczkę przerzucona prowizorka dla pieszych. Na kładce stoi kierownik budowy (to ja) wk***ony do łez z jakiegoś powodu, którego nie pamiętam. Koniec szychty, do pracy przychodzi stróżka - nudna baba cierpiąca na nieuleczalne rozwolnienie werbalne. Podchodzi do mnie i jak zwykle nawija a ja jak zwykle kombinuję jak ją zbyć. Dialog (w oryginale po śląsku):
- He kierowniku a ja jeszcze pamiętam jak ta rzeczka była czysta i żyły w niej bobry i ryby i raki ale wie kierownik to było bardzo dawno jak jeszcze byłam mała...
Ja jej wchodzę w słowo i odpalam:
- Tiaa a jeszcze dawniej to po tych łąkach biegały dinozaury!!
Ona zamilkła, patrzy na mnie i mówi:
- A tego to prawie nie pamiętam, bo wie pan, ja wcześniej to mieszkałam w sąsiedniej wsi...
* * * * *
Ej z tymi stróżami na budowie to ja miałem. Jeden z nich (robotnicy nazywali go Skunks, zgadnijcie czemu) miał zwyczaj w nocy podkradać im cukier i kawę ze słoików. Pewnego razu - godzina siedemnasta a jego nie ma. Zadzwoniłem po zmiennika - przyszedł, a brygada do domu. Drugiego dnia to samo - Skunksa nie ma w pracy, zmiennik przyszedł a brygada do domu. Trzeciego dnia pod szychtę już się lekko zapieniłem i zajechałem do niego do domu. Otwiera mi żona (Skunksowa... słowo... Od razu poznałem...). Pytam co z nim a ona mówi:
- Panie on już trzi dni mo taki drapszajs że mu za pierona nie pozwola z kibla wstować bo zaroz mom brunotne szlajfy na zolu...*
No cóż, człowiek chory - trudno. Jadę z powrotem na budowę a moje chłopki rotflują na podłodze w pakamerze.
- Co jest k***a pytam grzecznie.
Dopiero po tygodniu mi powiedzieli, że do cukru który Skunks kradł w nocy spawacze dosypali boraksu w stosunku 1:1...
*Panie on już od trzech dni ma takie rozwolnienie, że nie pozwalam mu za nic wstawać z toalety bo od razu mam na podłodze brązowe smugi.
* * * * *
A na jedną budowę przypałętał się do nas pies - mały pokraczny pokurcz. Moje Czerwone Brygady nazwały go Łachudra. Cieśla zrobił Łachowi budę ze sklejki pod pakamerą, dostał miskę i obrożę ze sznurka i wszystko byłoby słodko, gdyby nie to, że Łachu był straszliwą fleją i nie mógł się nauczyć srać w jednym miejscu.
Stróżem na budowie był mały długowłosy gnom bez zębów, którego nazywali Renegat, bo zawsze na szychtę przyjeżdżał na Komarku.
Renegat miał obowiązek w ciągu nocy robić obchód placu i z reguły to czynił, a dowodem były kaktusy Łachudry, które rano ostentacyjnie i z niemym protestem na twarzy zdzierał z butów.
Pewnego ranka przyjeżdżam na budowę, a tu w misce Łacha leży wielka, tłusta i na oko świeża wędzona makrela. Co jest kurde, myślę - dostawać dostawał ale z reguły jakieś resztki ze śniadania. Kto mu to dał? Chyba nie Renegat, bo go nie cierpiał.
Renegat podchodzi, zadowolony z siebie, i mówi:
- Jo mu to doł! Czytołech, że w rybach je fosfor i żech se pomyśloł, że jak sie pieron ryba zje to mono te gówna bydom w nocy trocha świecić...
* * * * *
Roboty rozbiórkowe na moście siarczystą zimą. Czerwone Brygady czasowo w niebieskich kufajach i uszankach, kują beton młotami pneumatycznymi. W zimie wilgoć zawarta w sprężonym powietrzu zamarza i młoty, jak to się mówi, "nie pierą".
Rada na to jest prosta - nie żadne smarownice czy inne tam magiczne wynalazki, tylko po prostu odkręca się wąż powietrzny i wlewa do młota trochę denaturatu - i po 5 minutach można normalnie pracować dalej. Metoda dobra, a że trochę śmierdziało, to już trudno. Podobno od smrodu jeszcze nikt nie umarł hiehie. Ale waliło od nas na całą wieś..
Obok budowy był sklep. Codziennie rano chodziłem tam - czasem jeszcze przed otwarciem, od tyłu - i kupowałem pięć - sześć flaszek denaturatu. Pewnego razu właściciel sklepu - zamiast, jak zwykle podać mi butelki, skasować forsę i schować się do ciepłego - wciągnął mnie do środka i powiada:
- Chopie jak wos na tyj budowie nie styko na gorzołka, to jo wom dom na krecha, ino nie pijcie mi tego...
* * * * *
Pewnego razu niewielka lokalna powódź zalała nam plac budowy. Zaalarmowali mnie, przyjechałem w niedzielę po południu razem z częścią Czerwonych Brygad, żeby jeszcze coś próbować uratować. Kierowcy kazałem wrzucić na Stara lekką łódkę z laminatu, która doraźnie służyła jako piaskownica wnukom brygadzisty, do tego wiosła, kamizelki i takie tam.
Plac znajdował się za wałem, w takim jakby zakolu bez odpływu, przy samej rzece, tak że fale nie szły już i woda była spokojna. Plac był zalany do poziomu gdzieś półtora metra - metr sześćdziesiąt. Pływamy łódką, łowimy co się da - jakieś kantówki, bale, puste i pełne beczki - wszystko, czego jeszcze woda nie zabrała, i holujemy to na suche. Jedni łowią, drudzy ładują na samochód, i tak na zmiany. Kierownik też dla kondycji postanowił se powiosłować.
Zeszło nam parę ładnych godzin i zaczynało zmierzchać. W łódce płynąłem z niejakim Gutkiem - ja wiosłowałem, a on trzymał towar na linie. Naraz Gutek strzelił karpia, otwarł oczy tak, że mu mało nie wypadły, podniósł drżącą rękę i pokazywał na coś za moimi plecami, mówiąc:
- Dydydydydydydydy.............
a blady był jak śmierć na urlopie.
Odwróciłem się i też się przestraszyłem - na powierzchni wody poruszała się ludzka głowa...
Po dłuższych oględzinach pokazało się, że głowa porusza się mniej więcej pionowo. Postanowiłem podpłynąć i obadać zjawisko, nie zważając na protesty Gutka, który klekotał zębami jęcząc "Zzzzzzzzzooommmmmmmbiiiiiiii..."
Okazało się, że to stróż szedł do pracy... Nawalony w drebiezgi... Nawet nie zauważył, że wlazł po szyję w wodę...
A na dodatek za kierownicę prowadził rower.
Wśród różnej maści ewenementów przyrodniczych, tworzących moje Czerwone Brygady, wyróżniał się - tak osobowością jak i urodą - niejaki Lechu, zwany "Nafta". Urodziwy to on był nad wyraz - twarz jak murzyński sandał, jedno oko na Maroko, drugie na Zanzibar, ale ukoronowaniem wszystkiego był NOS. Nos miał Nafta jak diabeł ch*ja, wielki, przepastny i czerwony, z dziurkami o średnicy pingponga. Ile razy kichał, bałem się, że mu mózg wypadnie... To tyle tytułem wstępu.
Budowa mostu przez Odrę - szczere pole dookoła, zimno jak szlag, śnieg leży. Przerwa śniadaniowa. Czerwone Brygady miały fajną ciepłą pakamerę, a u mnie właśnie nawalił grzejnik, więc pomyślałem, że pójdę do nich zjeść. Wychodzę od siebie, patrzę - Nafta siedzi na ławce przed budą i zajada kanapkę, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto miał po jednym zębie w każdej szczęce.
- Czemu Lechu siedzisz na mrozie?
- A bo mie wyp***lili z budy te ch*je dzięcioły jedne.
- A czemu?
- A bo im wadziło żech sie dropoł.
Wchodzę i pytam o co biega. No co k**wa jest, kierownik pyta to odpowiadać. Brygadzista mówi:
- A weź sie pan łodwróć i wejrzyj se pan na dźwierze...
Hehe... Najpierw trochę mnie zemdliło, ale opanowałem odruch zwrotny i wypytałem ich co i jak.
Okazało się, że Nafta siedział w swoim normalnym filozoficznym zamyśleniu na swoim miejscu na końcu budy... pakował dwa paluchy do swojego meganochala... kręcił z tego kulkę... i przez całą budę strzelał w drzwi... Podczas gdy wszyscy inni jedli... Bosheeeeee... Drapał się, owszem, ale gdzie?!
A kulki, wciąż przyklejone do drzwi, były wielkości groszków...
* * * * *
Pomysłowość, jaką Czerwone Brygady wykazywały w sytuacjach ekstremalnych, zaiste była godna podziwu.
Nowa budowa, sam początek - stoi tylko buda, latryna i skrzynka z prądem. Dzień znamienny -13 czerwca, czyli imieniny Antoniego. W Czerwonych Brygadach jest trzech Antonich, więc po szychcie zostaję zaproszony na sznapsa. Zasiadamy w budzie (jakieś 12 osób), zapalamy po szlugu, pierwszy Antoni odbija flaszkę - i konsternacja, bo okazało się, że nie ma do czego nalać. Jedyne, co mamy, to litrowy garnczek z obitą emalią , a z takiego naczynia pić wódki się przecież nie godzi, a już (cytat) "Na pewno k**wa nie przy kerowniku". Dyżurne kieliszki były zawsze z pietyzmem przechowywane w apteczce, a apteczka została na bazie…
Krótka burza mózgów, wspomagana soczystymi werbalnymi dynamizatorami - i brygadzista wpadł najwyraźniej na jakiś pomysł, bo uśmiechnął się chytrze i wyszedł. Po chwili wrócił, a kiedy zademonstrował swoją zdobycz, otrzymał „standing ovation”… Sześć flaszek wódki 'Dracula' migiem się rozeszło…
A ja pierwszy raz w życiu piłem wódkę z migacza, odkręconego z traktora…
* * * * *
Wypadki na budowie niestety się zdarzają. Moje Czerwone Brygady (choć z reguły robiły wszystko, żeby nie ulec wypadkowi, czyli po prostu migały się od roboty) czasami również się gdzieś tam obiły, podrapały czy wlazły na jakiś gwóźdź.
W takich przypadkach zgłaszało się wypadek, po czym na budowę przyjeżdżał funkcjonariusz BHP, który spisywał protokół powypadkowy. IQ tego gościa było chyba niewiele wyższe niż temperatura ciała, toteż Czerwone Brygady nazywały go krótko a dosadnie: "Behapizda" (pardon my French).
Kiedyś przy robotach zbrojarskich chłopki przeciągały pręty zbrojeniowe z wiązki pod nożyce, jakieś 20 metrów po równej drodze. Jeden się potknął i rozbił sobie ryja . Nic wielkiego, obmył się, zdezynfekowałem mu przygryzioną wargę wodą utlenioną i nazad do roboty, ale wypadek trzeba było zgłosić.
Wzmiankowany funkcjonariusz behape pojawił się po dwóch dniach, jak zwykle oszołomiony poczuciem misji. Wezwał poszkodowanego i świadków, przesłuchał, a jakże, i popełnił protokół. Oryginał zabrał, a kopię dostałem do akt budowy.
Przeczytałem go i walnąłem takiego rotfla, że o mało nie musiałem znów zgłaszać wypadku...
W protokole stało jak wół: PRACOWNIK DOZNAŁ URAZU WARGI WSKUTEK CIĄGNIĘCIA DRUTA.
* * * * *
Zima siarczysta, Czerwone Brygady teoretycznie pracują przy budowie wiaduktu nad torami kolejowymi, a praktycznie głównie spożywają konserwę tyrolską i herbatę z prądem i grają w pakamerze w skata o tytuł mistrza galaktyki.
Nie słyszeliśmy wcześniej, żeby gdzieś ktoś taki turniej ogłosił, więc poczuliśmy się w obowiązku to zrobić - otwarty, a co, bez wpisowego nawet, każdy mógł się zgłosić… Nawet Darth Vader, Ósmy Pasażer Nostromo czy Motomyszy z Marsa, gdyby miały ochotę. A że nie przyszli, to ich strata. Ale mniejsza z tym.
Czas na budowie miło płynął od 7 do 15. Ech, milutko się pracowało - piecyk w rogu, herbatka na stole, i te emocje: Schell! Herz! Einfach! Gran! Nulover!...
O piętnastej przychodził stróż. On w skata co prawda nie grał, za to umilał sobie czas w inny sposób - przy pomocy wody nie bardzo ognistej, której przynosił zawsze z sobą minimum 4 butelki.
Pakamery mieliśmy jeszcze wówczas nie schludne kontenerowe, tylko wielkie i ciężkie jak cygańskie wozy, ciągnięte na kołach. Wchodziło się do tego po drewnianych schodach.
Któregoś ranka po przyjeździe na budowę - było jeszcze ciemno - zabieram się do wchodzenia po oblodzonych schodach do mojego „biura”. Stróż stoi w drzwiach w obłoku piwnych oparów, z milutkim, szczerym uśmiechem na twarzy.
- Ostrożnie, bo ślisko - ostrzega mnie przyjaźnie.
Faktycznie, ślisko jak szlag, wchodzę, trzymając się poręczy. Stróż idzie do domu, krok na schodach i sruuuuuuu - poleciał… Wstaje, otrzepuje się i powiada z tym samym radosnym, szwejkowskim uśmiechem:
- Tyle dobrze, że już zamarzło…
Clue tego dowcipu zrozumiałem dopiero, kiedy nieco się rozjaśniło i zobaczyłem, że lód na schodach był ŻÓŁTY… Ten przemiły higienista, żeby się nie przeziębić, ilekroć go piwo do tego zmusiło - wystawiał tylko małego przez szparę w drzwiach i lał po schodach…
Heh… I tak miał szczęście, że się kiedyś przeciąg nie zrobił… Aua….
* * * * *
O Nafcie, jego urodzie i jego imponującym kicholu już pisałem. W każdym razie gość miał twarz jak tatarskie siodło, a nos jak komin pancernika.
Jak ktoś zna drogę z Katowic na Wisłę, to może sobie przypomina skrzyżowanie do Palowic między Woszczycami a Żorami, na którym zawsze stoją importowane panienki. Kiedyś wracaliśmy z budowy i Nafta się uparł, że się potarguje.
Czerwone Brygady zamarły w przeczuciu świetnej zabawy. Kierowca zatrzymał się przy najbliższej panience, a Nafta przez uchyloną szybkę rozpoczął negocjacje.
- Skolko w paszczu?
Panienka patrzy na niego, myśli chwilę i mówi:
- Jesli u tiebia ch*j takoj kak nos, sprasi u karowy...
Nafciarz walnął karpia, a rotfl z tyłu lublina skończył się dopiero po dwudziestu kilometrach.
Pewnego pięknego lata firma miała betonowanie sporego obiektu gdzieś w Małopolsce. Tysiąc paręset metrów sześciennych betonu - jakby nie liczyć, wychodziło ponad 40 godzin roboty. Praca na zmiany - jedni schodzą, drudzy wchodzą, gruszka za gruszką, kubik za kubikiem, hałas, upał, pot cieknący nogawkami - i tak po 10 godzin, do obłędu. Byłem tam razem z moją brygadą zaproszony na "gościnne występy", w ramach uzupełniania braków kadrowych małopolskiej grupy robót.
Zrobiła się noc. Czerwone Brygady, posilone legalnym sterydowym kurczakiem z hipermarketu i mniej legalnymi płynami z zapasów własnych, betonują w pocie czoła. Koło północy na budowę przyjechał Jaśnie Pan Projektant.
Gościu wymaga osobnej opowieści… Teraz powiem tylko, że był butny, chamski, do wszystkich z wyjątkiem kierownika budowy zwracał się per "ty", a sam wymagał tytułowania go "panem doktorem". Największy ubaw budziła jego pieczątka, którą dumnie stemplował wszystkie papiery, czy było trzeba, czy nie. Pieczątka, z zawartymi wszystkimi tytułami oraz numerami i zakresami rzeczowymi uprawnień, podkwaszona na samym spodzie (większą czcionką) laurką pt. "RZECZOZNAWCA", również z odnośnymi numerkami - ech, pewno nikt mi nie uwierzy, ale sam mierzyłem: format paczki fajek "setek" z filtrem…
Ot, sztywny gamoń, okulary jak zakonnice w epoce Gierka, dżinsy na kant zaprasowane, a grasejował jak owa sławetna snobistyczna hrabina u Magdaleny Samozwaniec.
W projekcie - co wykrył koleś, który był tam kierownikiem - było jedno dość idiotyczne rozwiązanie. Korzystając z wizyty Jaśnie Pana Doktora na budowie, kolega wraz z inspektorem nadzoru próbował mu wytłumaczyć, ze tę rzecz trzeba zmienić, bo… No, na użytek Bojownictwa niech zostanie po prostu: bo tak.
Siedzą i konferują w pakamerze. Doktorek, kiedy się dowiedział, że jakiś gostek w gumofilcach chce mu zmieniać Jaśnie Oświecony Projekt, nabzdyczył się jak japońska ryba fugu i w ogóle nie chciał rozmawiać. Kolega gadał jak do obrazu, a on nic. I na to wszedłem ja.
Świeżo odszedłszy od betonowania, wyglądałem, hm… jak człowiek, który świeżo odszedł od betonowania. Buty uwalane betonem po cholewy, spodnie całe w betonowej ospie, ręce brudne (bom się był potknął i wsparł), żółty kask (białe były na mnie za małe), nawet okulary miałem pokropkowane chlapiącą z pompy mieszanką. Za mną wsunął się skromnie mój brygadzista i przywarował pod ścianą, jak najbliżej drzwi.
Kolega wytęża pamięć, aby wyrazić się jak najkwieciściej (innej mowy JWP Doktor nie raczył w ogóle konotować) i przedstawia mnie:
- Panie doktoszsz, pan pozwoly - to jest mój pomocnik, pan S. Ł…ski. - Kolega był bowiem z centralnej Polski i wymowę posiadał coś jak Wojciech Młynarski w swoich kuplecikach.
Doktorek spojrzał na mnie i prychnął coś w węzeł krawata. Kolega dalej swoje: a może by tak Pan Doktor raczył… a może by ewentualllnie Pan Doktor zechciał rozważyć możlywość…
Znałem sprawę i kurwica mnie brała na ten bezdenny ambicjonalny debilizm, więc popełniłem straszliwe faux pas i włączyłem się do rozmowy, dając kilka krótkich i w moim pojęciu rzeczowych argumentów. Doktor pogardliwie zlustrował moją niezbyt czystą i zabetonowaną personę, zrobił minę jak kichający mops i warknął spod górnej wargi (cytat wierny):
- Do ciebie to pewnie nie dotrze, ale żeby rozmawiać o takich sprawach, to trzeba być co najmniej inżynierem, a nie jakimś tam majstrem od gruszek…
Brygadzista wyszedł i rotflnął na wycieraczce… Nigdy mnie drań nie lubił, a że jęzor miał jak łopata, to Czerwone Brygady przez parę tygodni powtarzały to sobie jako żart sezonu…
* * * * *
Jako zbrojarz pracował w mojej brygadzie niejaki Dawid, zwany Kej-Ef-Si. Ksywa wzięła się stąd, że kiedy Dawid przyszedł pierwszy raz na budowę, któryś z Czerwonych Brygad stwierdził, że ma on na sobie dokładnie tyle samo mięsa, co smażone kurczaki z Kentucky…
Wielkoludem Dawidek - jak jego biblijny imiennik - faktycznie nie był: miał jakieś 22 lata, na oko 160 cm wzrostu, chuderlawy, wagi - góra 50 kilo. Do tego stópka numer 36, pamiętam dokładnie, bo jak mu chciałem kupić obuwie robocze, to w hurtowni patrzeli na mnie jak na debila i komentowali, że pieczątki to robią piętro wyżej.
W którymś momencie Czerwone Brygady poddały się ogólnokrajowemu trendowi i zaczęły tłumnie odwiedzać salony tatuażu. Potem każdy dumnie prezentował swoje, hm, ozdoby: jeden logo Harleya - Davidsona, inny jakąś superlaskę, jeszcze inny smoka czy - to już był totalny total w wydaniu jednego młodziaka - serducho z imieniem narzeczonej...
Biedny Dawidek chodził jak struty, bo też by sobie coś tam dał wydziarać, ale po pierwsze chyba się bał, a po drugie, jak sam się przyznał, nie umiał w oferowanych wzorach znaleźć niczego, co odpowiadałoby jego osobowości. Aż któregoś dnia…
Było upalne lato i Czerwone Brygady wykonywały zbrojarskie roboty przygotowawcze na zapleczu - czyli po prostu szykowano elementy zbrojenia do wbudowania w obiekt. Wychodzę z biura, żeby sprawdzić postępy i rozprostować trochę kości. Chłopaki w tym upale porozbierani do pasa, pot się z nich leje, ale nie ma zmiłuj, praca wre. Na jednym ze stanowisk pracuje - tyłem do mnie i całej reszty - zbrojarz Dawidek Kej-Ef-Si. Podchodzę zobaczyć, jak mu idzie:
- I jak se radzisz, Dawidek?
- Yyyy…
- Co za k**wa yyyy?! I frontem do mnie, jak gadasz.
- Yyyy, se kierownik lepiej stąd idzie.
- Nie wk**wiaj szejka, Dawidku jeden. Frontem do mnie plizzzzz. Piłeś czy ki ch*j?
- Yyy nie piłem.
- No to k**wa nie bąkaj spod pachy, tylko się odwróć, jak do mnie gadasz.
- Yyyyy…
Odwrócił się i zrozumiałem, dlaczego miał takie opory.
Na astenicznej, zapadłej klacie Dawidka, między ramionkami chudymi jak zapałki, na tle cieniutkich żeberek, wystających jak z żeliwnego kaloryfera, pyszniła się świeżo wydziarana olbrzymich rozmiarów, cynicznie uśmiechnięta trupia czacha w ciemnych okularach i wojskowym hełmie w kolorach kamo… Ale nie to najbardziej powalało, bowiem pod nią, rżniętym gotykiem, był czerwono - czarny napis BORN TO KILL.
* * * * *
Jak pamiętam, co nieco już pisałem o niejakim Nafcie, który spośród Czerwonych Brygad wyróżniał się wyjątkowo medialną urodą, celnością w strzelaniu kulkami do celu i NOSEM, który okazjonalnie pożyczaliśmy od niego jako wydech do Steyra... Teraz też będzie o nim.
Któregoś dnia skoro świt jadę razem z Czerwonymi na budowę. Mój ulubiony brygadzista prowadzi, a ja usiłuję dać się ponownie ogarnąć falom alfa, z których boleśnie wyrwał mnie budzik. Jest piąta rano, więc człowiek mało co trybi, toteż kiedy na kolejnym przystanku zobaczyłem OGOLONE i ODŚWIEŻONE oblicze czekającego na nas Nafty, sądziłem, ze nadal błądzę w "rajskiej dziedzinie ułudy"...
Dojechaliśmy na budowę. Wysiadam z samochodu i na azymut kulam się w kierunku mojego biura na kółkach i czekającego w nim czajnika i słoika z kawą. Podchodzi do mnie na miękkich nogach Nafta i tekści co następuje:
- Paniekerownikukochanyjodziśśśśśśśśśśniemogerobić.
Ja na to tradycynie i dobrotliwie, bez cienia złości:
- Do budy kufffa, arbaj na grzbiet i do gefechtu, i nie denerwuj mnie bo ci kuffffa jaja wkopię między migdałki.
Nafta (po namyśle i ukręceniu kulki):
- Alepaniekerownikukochanyjodziśnapppppppprawdeniemogerobić.
Przypomnialem sobie, że wczoraj mówił, że ma jakieś imieniny w rodzinie i że może przyjść skuty. Wzruszam ramionami i mówię:
- Dobra * * * * * * ale zapomnij ty ** * ** * że ci zapiszę jakieś godziny!
(każda gwiazdka oznacza jeden dynamizator werbalny, a podwójna ten dotyczący jego genealogii w linii żeńskiej).
Nafta wsadził dwa paluchy do nosa (oznaka najwyższego skupienia myśli) i mówi:
- Kurwaapankerowniktojessssssstniesssssprawiedliwy... Wczorajmówiłemże będęssssssssssłaby...
Hm, myślę, no niby mówił, a głośno mówię:
- Ty, kufffa, żadnych kufffa zasad kuffa nie masz...
Nafta wyjął paluchy z nosa, suknią ochędożył (tfuj....) i rzecze:
- Mom zasady.
- Masz? Jakie?
Na to mój drogi niezapomniany współpracownik wyprostował się z godnością, strzelił kulką w kierunku wschodzącego słońca, obtarł paluchy o spodnie i prawi:
- Jak godom, że pija... to pija... A jak godom, że robia... to godom...(*)
Kawa musiała poczekać, aż wyrotflowałem z krzaków. No i jak tu się na takiego gniewać?
_____
(*)Jak mówię, że piję, to piję... A jak mówię, że pracuję, to mówię...
Na jednej z budów do wbijania w glebę stalowych pali używaliśmy dość archaicznego sprzętu o wdzięcznej nazwie "kafar wolnospadowy". Spłycając nieco zagadnienie bez utraty pointy, można sprawę opisac tak: kafar jest to takie ropożerne zwierzę na gąsienicach, które ma maszt, po którym porusza się tam i z powrotem dwu- i półtonowy ciężar. Spadając uderza on w pal i tym sposobem wbija go do ziemi. I o ten ciężar właśnie poszło.
Jak wiecie lub nie wiecie, ciężar ten nosi tyleż wdzięczną, co jak najbardziej techniczną nazwę "baba". Nasz kafar był już nieźle wysłużony (według słów operatora "..tym sprzętem jeszcze Hitler na Helu pale wbijał…") i, co za tym idzie, nie był już w najlepszym stanie. Troszkę reanimowany, wyposażony w uszczelki z dętek, silnik hydrauliczny dorabiany z rzecznej barki i w miarę nową linę, miał zaraz po tej budowie przejść na zasłużoną emeryturę.
Budowa była szybką, potężną robotą interwencyjną na Odrze po powodzi w 1997 roku. W ciągu 2 miesięcy miałem zbudować 140-metrowy prowizoryczny most stalowy z jednego brzegu na drugi. Byliśmy na świeczniku i odwiedzali nas wszyscy święci - nie jakieś tam leszcze z gminy czy województwa, ale oficjele z samej stolicy. Ba - pewnego razu na budowę zajechała Lancią, w osłonie smutnych panów w ciemnych gangach, jedna powszechnie wówczas znana posłanka. Łazi, pyta, a co to, a co tamto, a kiedy, a za ile, i jak ciężko, i czy wodę do picia mamy, i czy kibel nam regularnie wywożą, i czy przerwa śniadaniowa, i czy … kurde, normalnie o mało mnie nie spytała, jak się miewają hemoroidy żony brygadzisty. No i jakie problemy mamy na budowie. Łaziła wszędzie, a BOR-owiki za nią krok w krok.
Żeby rzucić jej cos na żer, powiedziałem, że wbijanie pali idzie nieco opornie, bo grunt twardy, bo rury grube itd. Kazała się zaprowadzić do kafara.
Kafar akurat miał przerwę w pracy, bo jego operatorzy, Grzegorze o ksywach Paskud i Cienias, próbowali przy akompaniamencie rozlicznych, smakowitych a głośnych dynamizatorów naprawić linę od rzeczonej baby, która właśnie była uprzejma się urwać niemalże u samej góry masztu. Pani posłanka stoi w gumiaczkach i kasku, patrzy w górę, pyta w czym problem itd. Coś jej tam mętnie tłumaczę, stoimy już dłuższą chwilę i nagle słyszę ze szczytu masztu bas Grzesia Cieniasa:
- Paskud! K**wa nie będzie się z nas jakaś stara baba napier*alać! Ty ją k**wa weź z przodu, ja ją k**wa wezmę z tyłu, brecha w ucho, młotem j*bnij centralnie, ja kluczem poprawie… A jak se nie odpuści, to k**wa zajebię ją, francę babilońską!!!
Hm. BOR-owiki wsadzili prawe ręce pod pachy… A ja musiałem - podobnie jak na wstępie szanownemu Bojownictwu - tłumaczyć pani posłance, że to nie o niej mowa…
* * * * *
Kiedyś zahaczył o Czerwone Brygady sezonowy cieśla. Wysoki i łysy, chodził w czarnym skórzanym płaszczu i czarnym kapeluszu "panama", do tego lekko utykał na nogę - więc siłą rzeczy nie mogli go nazwać inaczej niż Herr Flick . Był to typowy opowiadacz nieprawdopodobny - ile to nie wypił, gdzie to nie był, ilu to nie zaliczył, jednym słowem baron Munchhausen to przy nim cielęcy cyc.
Między innymi twierdził, że po wielu latach pędzenia samogonu potrafi dokładnie określić moc każdego alkoholu "na smaka". Zaintrygowało to moich domorosłych chemików spożywczych (mało który z Czerwonych Brygad nie miał w domu krzywej rurki), więc zaczęli mu nosić próbki do oceny. Michał zwany "Tupaj" (Te, młody, tupaj po browara!) miał właśnie na dojrzewaniu spory baniak zacieru, więc jak przeciurkało, przyniósł też.
A było to tak:
Dzień pierwszy. Tupaj nalewa Herr Flickowi z piersiówki, ten wypija, smakuje i wydaje werdykt: trzydzieści osiem, maksimum. Tupaj wk*rwiony sam smakuje i, uroczo i z wdziękiem operując językiem ogólnobudowlanym, zarzuca Herr Flickowi podłe kłamstwo i brak profesjonalizmu. Na arbitraż nie starcza przedmiotu sporu…
Dzień drugi. Tupaj, którego samogon po drugiej secie zwalał z nóg na dwie doby, wyciąga piersiówkę udoskonalonej przez noc politury (druga destylacja czy cóś) i nalewa Herr Flickowi bańkę. Herr Flick smakuje i powiada: lepsze, dużo lepsze. Ale więcej niż pięć dych nie ma za ch*ja dzwona. Tupaj ponowił swoje zawołanie bojowe z wczoraj i pieszczotliwie się wyraził o mamusi Herr Flicka, więc o mało nie doszło do rękoczynów.
Dzień trzeci, szychta. Tupaj wyciąga piersiówkę (mówi, że znowu udoskonalił), polewa bańkę, Herr Flick przechyla, robi: haaaaaa…, strzepuje kieliszek i powiada: Tupaj, rób tak dalej, to za tydzień te sześćdziesiąt osiągniesz. Tupaj zarechotał, a cała reszta Czerwonych wraz z nim. Ponieważ nie kumałem, o co chodzi (myślałem, że ze szczęścia), więc mi wytłumaczyli: trzecia piersiówka zawierała sklepowy spirytus rektyfikowany o mocy 96 procent…
Finałowa aria Tupaja:
- Herr Flick, ty to mosz jęzor choby zola od twoich stalkapów*…
~~~~
*…twój język wrażliwością na smak przypomina podeszwę twoich roboczych trzewików ze stalowymi noskami.
* * * * *
Kiedyś we dwóch z kolesiem Bolkiem (ale formalnie to ja byłem kierownikiem) prowadziliśmy budowę sporego wiaduktu nad koleją kawał drogi od domu. Czegokolwiek tam człowiek nie tknął - pojawiały się problemy, w lwiej części wynikające z idiotycznie i dyletancko wykonanej dokumentacji.
W miejscu, gdzie wypadał wschodni przyczółek, znajdował się nie ujęty w ogóle na dokumentacji stary, pełen szlamu zbiornik przeciwpożarowy. Tam, gdzie grunt miał być twardy, było miłe błotko o konsystencji sraczki, tam, gdzie miało być sucho, wykopy zalewała woda, tam, gdzie mieliśmy zbudować filar na normalnym, tzw. bezpośrednim fundamencie, pojawiła się jak z nieba sześciometrowej grubości warstwa torfu i trzeba było szybko wnioskować do projektanta, żeby zamienił fundament na pale… A rozmowy z projektantem przypominały zimowe wejście na ośmiotysięcznik w wykonaniu suchotycznego ślepca z kamieniem u szyi, bowiem wspomnianego projektowego bąka puścił nie kto inny, jak pewien doktor - ten sam, który parę miesięcy wcześniej tak pochlebnie wyraził się o mojej znajomości betonowozów.
Na negocjacje z Herr Doktorem zawsze posyłałem Bola. Osobiście wolałem nie jechać, bo każde spotkanie z tym napuszonym gamoniem stanowiło dla mnie ryzyko popełnienia czynu niekontrolowanego. Ale Herr Doktor swoje: nie, nie i nie - dokumentacja jest w porządku, to głupi wykonawca nie umie sobie poradzić. O ile w ogóle cokolwiek mówił, bo bywało, że w ogóle nie rozmawiał, jeżeli Bolo przyjechał bez spinki w krawacie.
I dalej "robił fugu".
Sprawa stała już na ostrzu noża, bo termin leciał, a robót wykonywać się nie dało. Po kolejnym remisowym starciu Bola z Herr Doktorem miarka się przebrała. Wziąłem wszystkie opinie geologiczne, wyniki pomiarów geodezyjnych oraz przelane na papier cuchnące bąki Doktora (podbite, a jakże, wspomnianą już imponującą pieczęcią), do tego napisałem dość paskudny w tonie paszkwil i całość osobiście powiozłem do siedziby inwestora, a z uszu leciał mi siwy dym.
Na zwołaną specjalnie w tej sprawie nadzwyczajną Radę Budowy (oprócz oczywiście Herr Doktora z chmarą wyfraczonych, wypomadowanych asystentów wyglądających, mówiących i zachowujących się jak jego młodsze klony), inwestor zaprosił jako konsultantów dwóch profesorów, których nazwiska w mojej branży są jak nie przymierzając Penderecki w muzyce czy Religa w kardiochirurgii.
Dwóch skromnych, siwych starszych panów siadło za stołem, i już na wejściu, kilkoma prostymi zdaniami, osadzili Herr Doktora w cuglach, po czym nie minęło pięć minut, jak miał na szyi chomąto, w ghasejującej mohdzie wędzidło, a obaj staruszkowie radośnie gnali go po majdanie batami.
Dali mu chwilę wytchnienia i poprosili, żebym ja, jako kierownik, przedstawił sytuację kompleksowo. Stanąłem przy ścianie zawieszonej mapami i rysunkami, zacząłem przemowę. A że byłem w dość silnym stresie, a poza tym mam tę wadę, że często słowa nie nadążają mi za myślą - więc moje wystąpienie, choć zawierało same fakty, było nieco chaotyczne. Hm, nieco… Powiedzmy.
Herr Doktor, osadzony chwilowo na miejscu przez swoich dwóch "woźniców", wrzasnął wściekle:
- Jak pan się wysławia? Pan plącze kolejność zdarzeń! To absuhd! Niech pan pozwoli mówić komuś, kto się zna na rzeczy! Ja nic z tego nie hozumiem!
Na to mniejszy staruszek uśmiechnął się i powiedział:
- Panie doktorze! Nikt z obecnych tutaj nic z tego nie rozumie - ale tylko Pan miał odwagę się do tego przyznać…
I to był dla Herr Doktora paradny czaprak z napisem "dureń"…
W Czerwonych Brygadach panowała atmosfera dość familiarna, bo prawie wszyscy pochodzili z trzech sąsiadujących z sobą wiosek i znali się od urodzenia. Byli tam jacyś synowie czyichś tam ciotecznych szwagrów, zięciowie babki czyjejś kuzynki, bracia cioteczni i kuzyni we wszystkich możliwych liniach. Nic się przed nikim nie mogło ukryć.
Tylko Kerownik był skądinąd…
Pewnego razu, obserwując robotę, zauważyłem brak jednego z ludzi. Wiedziony nieomylnym instynktem, udałem się przez pole do najbliższego sklepu - ale nie do środka, tylko na tyły, gdzie stał betonowy "hasiok", czyli śmietnik z klapą. Instynkt mnie nie zawiódł: inkryminowany Alojzy siedział sobie pod nim z flaszeczką mózgojeba potrójnie siarkowanego, uśmiechał się wesoło i grzał gębę w słoneczku.
- Co ty, k**wa twoja * * * ** * ** ** ** *, robisz?! - pytam łagodnie, nawet specjalnie, jak widać, nie dynamizując.
- Niech się kerownik na mie nie wścieko. Wnuk mi się urodzioł, to opijom… Wiycie... Pierwszy wnuk...
Serce mi zmiękło nieco, tym bardziej, że mnie osobiście kilka tygodni wcześniej urodził się syn i pamiętałem, co wtedy wyrabiałem. A raczej nie pamiętałem, hiehiehie... Odrzuciwszy propozycję siorbnięcia siarkofruta, kazałem Alojzowi natychmiast wracać na budowę, co uczynił nawet dość prosto. Resztę dnia spędził przy noszeniu worków i nawet nie odpisałem mu godzin.
Identyczny numer Alojz wyciął nazajutrz, z tym, że przez kilka godzin nie było mnie na budowie, a majster nie miał takiego instynktu jak ja i poszedł co prawda do sklepu, ale za śmietnik nie zawędrował - toteż parującego potrójnym siarkowym czachodymem Alojza przyprowadzili na budowę dopiero pod szychtę. Ale cóż - wnuk, pierwszy męski potomek starożytnego rodu Alojzów… Zostało mu wybaczone.
Ale kiedy trzeciego dnia znów się stracił, wziąłem brygadzistę na świadka i pognałem z nim za rzeczony śmietnik, aby odnaleźć Alojza i po sprawiedliwym procesie ukręcić mu łeb przy samej kości ogonowej. Po drodze mówię:
- Ja k**wa rozumiem - cieszy się chłop, ale ileż k**wa mać można opijać wnuka?!
Brygadzista (sąsiad Alojza zza miedzy) wywalił na mnie oczy jakby pierwszy raz w życiu zobaczył białego człowieka, i mówi, nie dowierzając:
- Alojzowi sie wnuk urodzioł?
- Hmm, no świetnie się tam ponoć znacie w tej wsi, to myślałem, że pan wie… Co? A może on nie ma wnuka?!...
- No mo… ale tyn jego wnuk je już ministrantym!!!
Stanąłem na środku pola i nieomal czułem, jak mi wyrastają ośle uszy. No tak. Wnuk się urodził. Ale ja nie spytałem KIEDY… O k**wa * ** ** * * * * ** ** ** … O ja cię p***lę *** * ** ** * ** ** * * *** … Dynamizatory fruwały jak grad… Oj, przeszedłem samego siebie…
Wróciliśmy oczywiście na budowę, a po Alojza posłałem samochód. Brygadzista mówi:
- Kerowniku, jo wos podziwiom.
- Za co? - pytam mile połechtany, oczekując laurki dla swego profesjonalizmu i zdolności w dziedzinie HR.
- Bo wyście som jedynym chłopym, kierego znom, co umi godzina kląć i się nie powtarzo…
…Był to jeden z nielicznych momentów w moim życiu, kiedy brakło mi riposty.
* * * * *
Jak ktoś ma pecha, to podobno nawet podczas uprawiania seksu może na gwóźdź trafić… Spawaczowi o ksywie Iksmen do łóżka co prawda nie zaglądałem, ale fakt jest faktem, że pecha chłop miał nie z tej ziemi. To wlazł na gwóźdź, to się oparzył (hitem były spalone na tyłku spodnie, kiedy przysiadł na papierosa na krawędzi świeżo przez siebie samego upalonej blachy), innym razem poraził go prąd podczas wkręcania żarówki, albo złamał palec otwierając konserwę…
Na jednej z budów Czerwone Brygady pod wodzą elektryka wkopywały słupy i wieszały na nich przewód zasilający prowizorkę. Iksmen, ponieważ był w grupie zwiększonego ryzyka, a samo jego nazwisko doprowadzało Behapizdę do stanu białej gorączki, dostał spokojne zadanie spawania kątowników na kojec dla psa naszego prezesa, więc nic mu nie groziło. Tak przynajmniej myślałem.
Pracuję sobie w pocie czoła w pakamerze nad kubeczkiem kawy, gdy nagle do środka wpadł elektryk.
- Panie kerowniku! Pódź pan wartko bo Iksmen slecioł ze słupa!
- Taki k**wa ch*j jak ogon Pokemona… Iksmen spawa kojec dla Pikusia…
- No ja… ale mi brakło chłopa to żech go zabroł…
I opowiada dalej w swoim języku, ale ja to oddam w przyzwoitej mowie zależnej:
Elektrykowi był potrzebny jeszcze jeden człowiek do naciągania przewodów, czy do czegoś tam, nie wnikałem, wiec zabrał Iksmena na moment od spawania. Iksmen naparł się, że wylezie na słup, ale spadł już z połowy drabiny, i to paskudnie - na plecy. Kiedy podszedłem, leżał na trawce i jęczał z bólu.
Natychmiast zadzwoniłem po pogotowie, kazałem go okryć kocem i czekaliśmy na karetkę. Karetka pojawiła się po dziesięciu minutach. Iksmen leżał z zamkniętymi oczami, palił papierosa i jęczał dalej, jak się zresztą okazało - nie bez powodu.
Z karetki wysiadł lekarz i pielęgniarka. Tworzyli ciekawą parę - ona wysmukła blond Nordyczka, a on - wręcz przeciwnie: niski, tęgi i… czarnoskóry. Podeszli do leżącego i pielęgniarka powiedziała kontrolnie, żeby otwarł oczy. Iksmen otwarł, spojrzał w twarz pochylonemu nad sobą lekarzowi i jęknął:
- Ojezujezujezuuuuuuu…
Lekarz pougniatał go tu i ówdzie, podniósł mu stopę, kazał poruszać palcami… W zamyśleniu potarł czoło i stwierdził:
- Cipa…
Trochę mnie zdumiało to słowo, ale w końcu też poniekąd medyczne. W końcu, myślę, chyba wie chłop, co robi. Lekarz stoi, myśli, marszczy czoło. W końcu podniósł Iksmenowi drugą stopę z ziemi i zakonkludował:
- Cipa…
Takiego postponowania cipy nie wytrzymał brygadzista. Odchrząknął i stwierdził:
- Wiycie co, dochtorze, jo tam ni ma uczony, ale na moje oko to je noga, a nie cipa…
Doktor spojrzał na niego przeciągle, po czym pochylił się ponownie nad leżącym Iksmenem i spytał
- Cipa nabo li noga?
Ło Matko Wszystkich Kaców… Biedak nie mógł zrozumieć, dlaczego pięciu dorosłych ludzi, włączając w to umierającego przed chwilą Iksmena, kula się po glebie i pluje dookoła…
A Iksmen miał jedno pęknięte żebro. Jak go potem spytałem, czemu tak jęczał na widok Murzyna, to spojrzal na mnie przeciągle i nic nie powiedział. Ale ja byłem przekonany, że kiedy się odwróciłem, narysował kółko na czole...
* * * * *
Kiedyś byłem w jakiejś sprawie w biurze nadzoru budowy. Pracował tam niejaki pan Wiesiu, który był QS-em, czyli po ludzku - inżynierem rozliczeniowym. Człek miał niewiarygodny talent do markowania roboty i stwarzania wokół siebie aury profesjonalizmu. Musiał, bo w tym, co robił, cienki był jak żebro bakterii, a całą robotę odwalała za niego asystentka.
W związku z tym udawał wieczne zalatanie, sprawy z nim załatwiało się (dosłownie) w biegu, a na spotkanie (tzn. sześć słów zamienionych na korytarzu między biurem a kserokopiarką) trzeba było się umówić dwa dni wcześniej.
I była jeszcze pani Stasia, sekretarka, która z kolei była biurową siłą spokoju i miała dość cięty język.
Złapałem pana Wiesia między kiblem a biurem, stanąłem na jego trajektorii i nawijam coś o płaceniu. Pan Wiesiu na to nie zwalniając nawet kroku:
- Panie daj pan spokój ja nie mam czasu ja mam do zrobienia miesięczne zestawienie miesięczny raport dla inwestora miesięczne rozliczenie miesięczne wykresy miesięczny harmonogram miesięczny plan płatności miesięczną fakturę...
I na to nadziała się Staśka. Słucha chwilę i mówi:
- Wiesiu, jak ty tak dalej będziesz zap***dalał, to ino patrzeć, jak krwawienia miesięcznego od tego dostaniesz...
Miałem kiedyś ciekawego typa jako inspektora nadzoru. Facet mówił w kilku językach, w tym po łacinie, nosił pelerynę zamiast płaszcza i był zafascynowany historią, kultura i mitologią starożytnego Rzymu. Psa (spaniela) nazwał "Kato" , syn jego miał na imię Oktawian, a sam, żeby już było do kompletu, nosił miano… Nie, nie powiem, bo już za dużo szczegółów było, a gościu chyba dalej pracuje w fachu, jeszcze ktoś go zidentyfikuje i będzie zgrzyt. Ale naprawdę - na imię miał bardzo po rzymsku i do tego Oktawiana jak ulał pasowało. Brelok do kluczy nosił w kształcie hełmu legionisty, a pod lusterkiem w jego samochodzie uroczo dyndała sławetna kapitolińska wilczyca z uwieszonymi u cycków dwoma takimi, co Rzym zbudowali…
Samochód miał oczywiście włoski - świetnej marki Cinquecento, w kolorze cesarskiej purpury (może nieco bliżej cynobru).
Pewnego razu, zwizytowawszy budowę i inskrypcyje adekwatne w dzienniku tejże piękną majuskułą poczyniwszy, owinął się peleryną jak senator togą i udał się w kierunku wzmiankowanego pojazdu. Ja siedziałem w pakamerze i jadłem bułkę z salcesonem. Wtem dźwierza mego skromnego triclinium rozwarły się z wielkim łoskotem i stanął w nich ON z rozwianym włosem, groźny jak ów centurion, co Petroniuszowi przyniósł był ongi nakaz bliższego zapoznania się z własnym mieczem. Stanął i rzecze:
- Na Jowisza… Po trzykroć k*rwa… Rydwan mi się spi*rdolił!!!
Umarłem. Ostatnią myślą było: Jakiż salceson tracę na tym świecie...
* * * * *
Kiedyś jednego sezonowego przyuważyły Czerwone Brygady, jak się w porze śniadaniowej onanizował w krzaczorach. Śmiechawa była, a jakże, i natychmiast nadali mu odpowiednią ksywę (Dżokej... hiehie...).
Na drugi dzień rano Dżokej przychodzi na budowę i chce się przywitać. Jego dialog z Lechem - Naftą:
-Graba Lechu.
-Spi*rdalaj z tą grabą, Dżokej - ja cudzych bab nie ściskam.
* * * * *
Nieraz zdarzało się, że po porannej odprawie musiałem na parę godzin wyjechać z budowy, żeby pozałatwiać jakieś sprawy. Zawsze w takim przypadku starałem się nałożyć Czerwonym Brygadom sporo więcej roboty, niż byli w stanie zrobić. Wiedziałem, że nadgorliwość nie była nigdy mocną stroną moich ludzi, i jak dostaną za mało do zrobienia, to zaraz po zakończeniu legną pokotem w słońcu albo zasiądą do skata, delegowawszy wcześniej jednostki mniej przedsiębiorcze po odpowiednie środki rozweselające. System sprawdzał się doskonale.
Pewnego razu wróciłem na budowę po kilkugodzinnej nieobecności. Wszyscy pracują w pocie czoła, tyle roboty, co mogli wykonać - wykonali, więc po raz kolejny pogratulowałem sobie pomysłu. Wyjąłem z auta przydziałowe dwie zgrzewki gazowanej mineralnej (było gorące lato, słońce prażyło jak na patelni) i wszedłem z nimi do budy Czerwonych Brygad, w której była lodówka. Wszedłem, spojrzałem i zdębiałem.
Na przywleczonej przez stróża leżance siedział bowiem Nafta. Właściwie to półsiedział, półleżał z głową odrzuconą na oparcie - i spał w pozycji "na popielniczkę". Jego szeroko rozdziawiony otwór gębowy celował prosto w sufit, uroczo eksponując dwa pozostałe jeszcze na posterunku zęby… Chrapał tak, że przy wydechu niemal widać było, jak przez tę hipopotamią paszczękę wypadają mu migdałki. Krążące wokół muchy najwyraźniej miały zamiar bliższego zapoznania się z wnętrzem jego jamy ustnej, toteż - mimo całego uroku tego widoku - zdecydowałem się człowieka obudzić.
Podszedłem, trącam go lekko - nic. Trącam mocniej - nic. Wsadzam mu całkiem niezłą sójkę pod żebro - nic… Tylko emanowany przy wydechu owocowy aromat pozwalał się domyślać, że to, co pił do śniadania, nie było bynajmniej maślanką. To mnie lekko podgrzało, więc potrząsnąłem nim solidnie i zadynamizowałem znacząco. Na to Nafta poruszył się, otwarł oko, podniósł głowę i już myślałem, że odniosłem sukces, ale nic bardziej mylnego. Oto bowiem głowa poleciała do przodu i śpiący zmienił pozycję z "na popielniczkę" na "na dzięcioła". Biorąc wdech spazmatycznie i skokowo podnosił opadłą na piersi głowę do pozycji mniej więcej pionowej, a przy wydechu opadała mu ona znowu, czemu towarzyszyła symfonia dźwięków wydawanych przez bezzębną paszczękę i kichawę wielkości organowej piszczały. Na dodatek przy tym opadaniu głowy olbrzymi nos dotykał dolnej wargi w sposób całkowicie urągający prawom natury. Przy próbie dokonania wdechu warga, wielkości ucha małego słonia, zatykała mu nos, więc podrywał się gwałtownie - i tak da capo…
Zrezygnowałem z prób obudzenia Nafty, za to stałem i dłuższą chwilę kontemplowałem opisany powyżej niesamowity wizualno - wokalny performance. Na to wszedł brygadzista.
- Weź no go obudź - mówię - bo ja już kuffa nie mam siły.
Brygadzista zabrał się do budzenia, a ja taktownie wycofałem się na zewnątrz. Słyszę naraz jebuduuuuuuu…..! i nieartykułowany wrzask Nafty, z którego dało się wyłowić tylko jedno cywilizowane słowo: ………waaaaaaaamaaaaaaaać! Przez uchylone drzwi słyszę dialog brygadzisty z Naftą:
- Czego k*wa ryczysz, debilu je*any?
- A bo mi się k*wa śniło że mnie dioboł dusi.
- Ty, taki stary chłop, a diobła się boisz?!
- E tam, diobła to ni… Ino on był wielki, kudłaty, broda mioł i czorne okulary… Jo myśloł, że to kierownik…
Na zakończenie większych budów organizowaliśmy zwykle tzw. "elegancki raut dla dystyngowanej elyty", co w języku ogólnobudowlanym oznaczało: totalne ścięcie białka przez Czerwone Brygady w towarzystwie lokalnego sołtysa, proboszcza i dyrektora naszej grupy robót. Na ten cel szła z reguły cała wygospodarowana na budowie "lewizna", pewna dotacja od prezesa oraz niebagatelna nieraz kwota, uzyskana przez Czerwone Brygady drogą zwrotu opakowań szklanych.
Tym razem było tak samo. Zakupiłem świnię oraz symboliczną ilość wódki (resztę potrzeb zabezpieczała produkcja własna), a mistrzem ceremonii uczyniłem stróża - tubylca. Za niewielką opłatą wynajął nam on sporą wiatę, pod którą zwykle trzymał ciągnik, i załatwił ubój świniaka. Pani stróżowa z kolei zaoferowała się skrzyknąć parę sąsiadek i całą tę padlinę odpowiednio przyrządzić. No i zapowiadało się ciekawie.
Pozapraszałem oficjeli: sołtys, sekretarz gminy, sklepowa i szefowa baru w jednej osobie, proboszcz. Zawiadomiłem kilku kolesi z firmy, w sumie spodziewałem się około 40 chłopa. Zaprosiłem również dyrektora mojej grupy robót. Równe było z niego chłopisko, świeć Panie nad jego duszą. Byłem mu coś winien za niebagatelną przysługę, którą mi był oddał parę miesięcy wcześniej, toteż postanowiłem go specjalnie uhonorować. Zakupiłem mianowicie - osobno, i specjalnie z myślą o nim - prosiaka, tudzież sporą i mocno nietanią flachę. Stróżowa - doświadczona weselna kuchara - miała upiec prosiaka w całości i na mój sygnał podać na stół. Idea była taka, żeby rzeczoną flaszkę prosiak trzymał w ryjku zamiast jabłuszka. A co - taką miałem fantazję.
Impreza się rozkręca. Ciepła letnia noc, ciemno, księżyc na nowiu, Czerwone Brygady wcinają werflajsz, obficie popijając wodą ognistą, wierchuszka u szczytu stołu nie pozostaje w tyle i też za kołnierz nie wylewa. Siedzimy i gadamy se o starych karabinach… Po paru flaszkach doszedłem do wniosku, że pora już na niespodziankę, toteż podniosłem się i poszedłem za dom, gdzie na rożnie w ogniu smażył się prosiak. Stróż, stróżowa i sąsiadki - wszyscy byli na stanowiskach, a błyski w ich oczach mówiły wyraźnie, że z danej im litrowej flachy Eliksiru Tupaja pozostało już tylko wspomnienie.
- Helmutku - mówię do stróża - ino nie zapomnij, jak przyniesiesz prosiaka, flaszkę w ryj włożyć.
Helmut potwierdził, więc wróciłem do gości. Kiedy pękła następna flaszka, zza rogu pojawił się pochód: przodem stróżowa z półmiskiem pieczeni, a za nią - Helmut ze szwagrem, dźwigający na długiej desce upieczonego prosiaka. Położyli go na stole, przywitani brawami. Wstaję więc, pełen pięćdziesięcioprocentowej, śliwowicowej weny, i chcę wygłaszać mowę, ale… jeden rzut oka na świniaka spowodował, że zamiast tego wymknął mi się jeno wyjątkowo szpetny dynamizator, totalnie dezawuujący żeńską linię rodziny stróża Helmuta.
- Helmut, ty barani członie! Gdzie k**wa jest flaszka? Miała być flaszka w ryju!!!
A Helmut na to dość niewyraźnie:
-Huhaj jeh hlahka, huhwa ho ho????
Spojrzałem i zdębiałem. Helmutek bowiem dość mętnie patrzył na świat przez wódczane opary i trzymał flaszkę w ryju - tyle że we własnym…
* * * * *
Pewnego razu - nie wiem, i wolę nie wiedzieć, jak - firmie udało się załapać kontrakt finansowany, jak to wówczas mówiono, "z Brukseli". W związku z tym prezes poczynił drastyczne kroki, mające ugruntować image firmy w oczach zagranicznych audytorów.
Czerwone Brygady dostały nowiutkie czerwone mundurki i - szał gwizdka - czerwone czapeczki bejsbolówki z logo firmy.
Kerownik dostał nowe gumofilce (stare, ze względu na liczbę łat, nadawały się tylko do izby tradycji firmy "Goodyear" :C) oraz prawie nowy i bardzo czerwony (głównie od łat farby antykorozyjnej) służbowy samochód.
Cały sprzęt mechaniczny poddano pracochłonnemu liftingowi za pomocą stalowych szczotek i hektolitrów odrdzewiacza, po czym pomalowano czerwoną minią (na lakiery nie starczyło…;) ).
Starym, wyglądającym jak wozy pana Drzymały, pakamerom amputowano kółka, bowiem Prezes był niedawno w Słowacji i zauważył, że przewożenie pakamer na samochodach jest bardziej trendy, i poddano je remontowi. Ponieważ wszystkie szczotki (w liczbie 10) oraz całą minię (w ilości jednej piętnastolitrowej bańki) zużyto wcześniej na maszyny, więc malowano chlorokauczukiem prosto na rdzę. Remont wnętrza zakończono na przewietrzeniu… A trzeba dodać, że tymi wozami to jeszcze protoplaści Romów do kraju Mieszka I przyjechali z Węgier przez Bramę Morawską…
Na moje biuro, po długich negocjacjach, Prezesunio wynajął zrujnowaną wiejską świetlicę. Zapłacił chyba z dwie półlitrówki (sołtys szczęśliwy był, że przez rok nie będzie musiał się o tę zagrzybioną ruinę martwić), i już kombinował, jak to sobie odbić z ceny kontraktowej…
No i zamiast tradycyjnych tubylców, postanowiono zatrudnić firmę ochroniarską.
Dostałem w ręce bardzo piękny i kolorowy folder, na którego pierwszej stronie stał sobie gostek, wyglądający jak ten sławetny antyterrorysta, co ze strachu się posrał, spojrzawszy w lustro. Dalej - jakiś łysy kolo leży wciśnięty twarzą w czarnoziem, a dwóch potężnych goryli (z logo firmy na plecach) łagodnie mu perswaduje: Ty, ty, brzydki bandyto… I hasła: "Profesjonalizm". "Zaufanie". "Bezpieczeństwo". "Uzbrojone formacje obronne"… Byłem pod wrażeniem. Rychło jednak okazało się, że dozorcy, których nam przysłała rzeczona firma, mieli tyle wspólnego z "uzbrojonymi formacjami ochronnymi", co moje Czerwone Brygady z porwaniem Aldo Moro.
Pierwszy miał koło 65 lat i ręce tak pokręcone artretyzmem, że miał trudności z wybraniem numeru na klawiaturze telefonu. Drugi - lat na oko nieco więcej, okulary grubości bulajów w łodzi podwodnej i tak potężną astmę, że męczył się wchodząc po czterech schodach… Żal mi było tych ludzi. Ale żal żalem, a ktoś budowy musiał pilnować, i to ktoś, na kogo widok złodziej nie umrze ze śmiechu.
Po kilku interwencjach firma przysłała mi na dozorcę chłopa około 40-tki, wielkiego jak szafa. Miał on manię naprawiania i poprawiania wszystkiego, co wpadło mu w ręce. Przy tym nie grzeszył szczególną inteligencją, a jego groźną twarz rzadko kiedy kalał cień myśli.
Pewnego razu w moim biurze zatkała się kanalizacja. Wezwane służby nie przyjeżdżały przez dwa dni, w końcu stróż (ksywa Rain Man) powiedział, że on to sam naprawi. Ja, mając w pamięci rozkręcony w drobny mak radiokaseciak "Grundig" oraz elektryczny czajnik, który po jego "naprawie" wywalił bezpieczniki na całej budowie, zakazałem mu tego z użyciem paru specjalnie dla niego stworzonych dynamizatorów. Niektóre były baaaaardzo wymyślne…
Następnego dnia przyjeżdżam na budowę, a Rain Man zadowolony z siebie z dumą prowadzi mnie do kibla. Patrzę - puste, spuszczam wodę - spływa… Byłem naprawdę pod wrażeniem…
…aż do momentu, kiedy po dwóch dniach z piwnicy zaczął wydobywać się smród. Otwarłem drzwi, zapaliłem światło, zszedłem ze schodów i zobaczyłem całą piwnicę zalaną fekaliami.
Zacny Rain Man naprawił kanalizację w ten sposób, że młotkiem wybił potężną dziurę w żeliwnej rurze.
Ech, wy orły, sokoły… uzbrojone formacje obronne…
Dalsza Galicja, remonty kilku niewielkich mostków na parunastu kilometrach drogi. Czerwone Brygady zakwaterowane po chałupach we wsi, Kerownik z majstrem takoż. Jeden reprezentacyjny apartament wynajęty na wszelki wypadek, bo miejsce ładne, od cywilizacji daleko, i często nas nawiedzał prezes, który z dala od jazgotliwej małżonki spędzał w tej wsi upojne chwile sam na sam z gazetą i flaszką.
Pewnego razu na te "wywczasy" prezes przywiózł z sobą gościa - naczelnika wydziału w gminie, czyli gościa, który za całą naszą robotę becelował. Przejechali się po budowach, pan naczelnik przejechał się po mnie, po majstrach, po robotnikach, że za wolno, ze za mało, ze brzydko, że coś tam. Stałem cicho w pozycji "ruki pa szwam", bowiem od razu zauważyłem - i robotnicy też - że gość jest w stanie lekko odmiennym, a takim w drogę nie wchodzę, w każdym razie nie na trzeźwo. Połaził, pokrzyczał, poobrażał kogo mógł i obaj z prezesem pojechali na dalszą odnowę biologiczną.
Reszta dnia minęła spokojnie. Wieczorkiem jak zwykle - trochę piwa, kolejna edycja nieustającego turnieju skata o tytuł Mistrza Galaktyki, trochę piwa, kolacja, trochę piwa… Parę minut po piątej rano, razem z kolegą poszliśmy nieco się orzeźwić do płynącej kilkaset metrów dalej zimnej, bystrej rzeczki. Zresztą nie tylko my - Czerwonym Brygadom też to dobrze robiło na nadwerężoną ślęczeniem nad kartami poranną kondycję, toteż zakręt rzeczki był tradycyjnym miejscem codziennego porannego leczenia kaca.
Nagle zza zakrętu wyłonił się wspomniany naczelnik. Śpiewając pod nosem, szedł zamaszystym krokiem marynarza, po mocno nieregularnej sinusoidzie, dzierżąc w rękach coś poetycznie wspaniałego po męczącej nocy - trzy butelki piwa, ewidentnie świeżo wyciągnięte z zimnej wody.
Minął nas obojętnie… Wymyliśmy się, wymienili uwagi na temat ciężkiego losu budowlańców w delegacji, i pojechaliśmy do roboty.
Ledwie minęła szósta, na budowę przyleciał prezes. Wziął mnie na bok i powiada:
- Sławek, trzeźwy jesteś?
- No kurde, panie prezesie, trzeźwy jezdem jak rzodkiewka w ogrodzie u księdza plebana.
- Pojedziesz z naczelnikiem do lekarza, bo chyba się zatruł alkoholem.
- Co mu jest? Widziałem go rano, na oko żył, ino chyba mu jeszcze grzmiało.
- K**wa jego mać, pier*olony kastrowany cap w d*pę jeb*ny przez stado napalonych kocurów… Rano nad rzeczkę poszedł, wrócił, wypił duszkiem flaszkę piwa co w rzeczce chłodził, a teraz, dzięcioł pie*dzielony, rzyga jak chory kot, jęczy i nic nie gada, a bladozielony jest jak dupa pani Dulskiej.
- Yyyy… A roboty kto popilnuje? - Nie było mi w smak jechać kilkanaście kilometrów z jakimiś cuchnącymi i emanującymi trujące miazmaty zwłokami na tylnym siedzeniu.
- Brygadzistę ustaw, wsiadaj w Witka i jedziemy.
Wziąłem od kierowcy kluczyki od Vito i poszedłem "ustawiać" brygadzistę. On mnie wysłuchał i powiada:
- Ja… Naczelnik, godocie… Tyn co nos sam wczoraj zjeboł choby święty Michoł diobła?
- Ja. Tyn som. Prezes padoł, że zachorował i rzygo.
Brygadzista odchrząknął i powiada (podaję w oryginale, ewentualne tłumaczenie na maila za opłatą):
- Bo wiycie, kerowniku. Rano my poszli nad rzeka coby się okąpać. Siedzimy se w piyńciu i kurzymy na gnotku, a naroz Tupaj pado: "Wejrzyjcie, idzie tyn ch*j, co nos wczorej zwyzywoł". Mieli my po piwie, bo kożdego suszyło, to my się woleli nie pokazować, coby nos nie widzioł i nie polecioł do prezesa kablować. Tuż siedzimy se w krzokach i czekomy. On prziszoł, seblek się, wrazioł trzi flaszki piwa pod kamień i poszoł się kąpać za winkiel, na głęboko woda. Siedzimy, kurzymy, naroz Hajna godo: "Jo ci ch*ju teroz pokoża gniew". Wyloz z krzaków, wzion te jego piwa z wody i my ich wypili... Chcieli my iść nazod, ale Hajna pado: "Ni ch*jutki, czekejcie, jo jeszcze nie skończoł". Wzion jedno flaszka, wyjon luloka, naloł do niej i kapsla zacis, że nic nie szło poznoć. My się zaczli kuloć choby gupki. Do drugij flaszki naloł Tupaj, a do trzecij Marian… Pozaciskali my kapsle kluczem i wrazili flaszki nazod tam, kaj były. To prezes pado, że tyn naczelnik rzygo? Jo się nie dziwia. Hehe, kerowniku, po flaszce szczochów jo bych tyż rzygoł…
Ło matko i córko… Nikt nie wie, ile powagi kosztowało mnie zachowanie powagi wobec jęczącego naczelnika, którego zamiast do lekarza, odwiozłem do domu…
* * * * *
Pewnego razu remontowaliśmy mały wiadukt na dwupasmówce. Oczywiście komplet atrakcji - mnóstwo znaków, zwężenie, pulsujące żółte światła, nocą - istna dyskoteka i szał w trampkach z wymianą akumulatorów, które to wszystko zasilały. No i oczywiście, jak to bywa, w godzinach szczytu koszmarne korki.
Zaraz za budową, przy szosie, był sobie niewielki zaśmiecony placyk, a na nim obleśna buda z "Osinobusa", tuningowana młotem i kątową szlifierką. Z dachu wystawał komin z kawałka rury, w środku zaś był grill zrobiony z zielonej beczki z napisem "BP" i prętów zbrojeniowych. Na grillu piekło się coś przypominającego na oko (i na nos) moczone w karbolu mielone odpady masarnicze. W budzie królował równie jak ona obleśny, otyły, spocony pierwolud z gołą babką wytatuowaną na przedramieniu, którego jedyną zaletą było to, że śmierdział nieco mniej niż zwłoki na grillu. Nazwa całości (pisownia oryginalna) - "Bar U Dzitka". Nieoficjalnie zaś wśród miejscowej ludności - "Kurwidołek".
Jako żywo, na placyku codziennie kręciły się panienki. Kilkudniowa obserwacja pozwoliła Czerwonym Brygadom odkryć, że placyk mają w leasingu dwie konkurujące ze sobą stajnie: "Biała" (dwie blondyny plus ruda, pimpuś w białej Audicy) oraz "Zielona" (trzy farbowane rude, tatusiek widocznie początkujący albo o zbyt miękkim serduszku, bo w starym zielonym Golfie). Któregoś dnia siedzę na progu pakamery i udaję, że pilnuję roboty, a w sumie popalam, opalam gębę w słoneczku i pociągam chłodne piwko. Naraz słyszę:
- Dzień dobry, przepraszam, czy mogę skorzystać z t o a l e t y?
Patrzę - mała ruda z zielonej stajni, w stroju służbowym… Nie chciałem mieć za wiele do czynienia z krewnymi i znajomymi "Dzitka" barowego, ale ujęło mnie to, ze naszą Toi-Toikę nazwała toaletą.
- Proszę - mówię i wracam do "pracy".
Panienka skorzystała i poszła, ale jak łatwo się domyślić, nasza budowa stała się od tego czasu ulubionym kącikiem "zielonych" panienek… Przychodziły - do kibelka, albo wody się napić, albo pogadać o ciężkich czasach, posępić szluga czy po prostu po to, żeby po paru godzinach sterczenia na posterunku posadzić tyłek gdzieś w cieniu. Czerwone Brygady dostały, poparty niezłą porcją ciężkiego kalibru dynamizatorów, oficjalny prikaz patrzenia w przeciwnym kierunku - nikt nikomu krzywdy nie robił i każda ze stron była zadowolona.
Któregoś razu jednak na budowę, nie wiadomo dlaczego, z piskiem hamulców zajechało wspomniane białe Audi. Wyskoczył z niego "tatusiek" drugiej stajni, obwieszony złotem i w upale kapiący dookoła brylantyną, i wrzasnął do mnie:
- Ty tam! Gdzie k*rwa są moje dziewczyny?!
Ja na to nabrałem powietrza i padło sławetne i długo później cytowane:
- Niech się pan nie unosi, panie przedsiębiorco rozrywkowy, nie denerwuje mnie podczas pracy i nie używa w stosunku do mnie ordynarnych słów. Albowiem rękę na serduszku kładę, żem wielce szacownych pracownic pańskiej firmy nie widział w dniu dzisiejszym i doprawdy nie wiem, gdzie mogą obecnie przebywać… - odpowiedziałem mu, przy czym tekst pisany kursywą dla przyzwoitości podaję w nieco zmienionej formie.
Na to z cienia za pakamerą wyszła ruda Milena od zielonego golfa i na cały regulator zatekściła:
- Bardzo uprzejmie pana proszę, miły panie z gustowną biżuterią, o wyglądzie latynoskiego chłopca kochającego inaczej, w imię ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, aby zechciał się pan łaskawie zostawić tego pana i innych tu obecnych w spokoju. Jesteśmy ludźmi interesu i rozumiemy, że przebywanie w cudzej strefie ekonomicznej może się skończyć karnymi sankcjami na niewyobrażalną dla pana obecnie skalę… - przy czym przypis jak wyżej… zresztą część - przyznaję - dopowiedziałem z głowy, bowiem po pierwszych trzech słowach ucho mi zwiędło i odmówiło posłuszeństwa. Moje hartowne ucho Kerownika...
On, zdumiony, wsiadł w Audicę i spalił gumy. Milena zaś, widząc moje zdumienie i wielkie jak spodki oczy Czerwonych Brygad, wzruszyła ramionami i powiedziała:
- A co, k*rwa. Co się będzie jakiś pi*rdolony OBCY alfons po NASZEJ, k*rwa, budowie szwendał…
Od tego czasu Zielona Stajnia i Czerwone Brygady żyły w najlepszej komitywie.
Czy popartej czynami - tego nie wiem, albowiem mogę mówić wyłącznie za siebie
Kiedyś pewna kopalnia zleciła nam rektyfikację małego mostku nad potokiem. Mostek nieco się był poskręcał i poprzesuwał na podporach wskutek szkód górniczych i należało go podnieść do góry, ustawić jak należy i opuścić. Sprawa prosta jak zjedzenie bułki z salcesonem - dwa "szlice" w asfalcie, kilkanaście hydraulicznych podnośników, parę pomp do tego, nieco złomu na tymczasowe podparcia, podnieść, przesunąć, pomierzyć, opuścić, "szlice" zalać Czarnym-Śmierdzącym-Na-Gorąco, i do domu karpiom robić kuku, bo właśnie zbliżała się wigilia. Tyle teorii.
Okazało się, że teoria w praktyce zbankrutowała. Kilkunastostopniowy mróz ściął olej hydrauliczny w podnośnikach, ludzie marzli, stary beton podpór pod podnośnikami trzeszczał kruszał. Pierwszego dnia roboty ciężarówka zabiła sarnę tuż koło gospodarstwa, w którym mieliśmy bazę. Zmarznięte na kość sarnie zwłoki leżały pod płotem. Jakieś złe fatum zawisło nad Czerwonymi Brygadami…
Mostek mieścił się na koszmarnym odludziu wśród samych lasów, gdzie prąd na drutach zawracał, a psy dupami szczekały. Gospodarz, który za astronomiczną kwotę wynajął nam nieużywany, pełen starych szmat garaż, do najbliższego sąsiada miał pół godziny rowerem. Zdziwaczało chłopisko samotnie na tym odludziu, to i nie dziwota, że kiedy nagle puste podwórko zaludniło się bandą ordynusów w czerwonych ubraniach, piekło stanęło chłopu przed oczyma jak żywe.
Robił co mógł, aby uprzykrzyć nam życie. Do gazet dzindziboły niestworzone smarował. Do wójta z donosami na nas jeździł. Kradł co mu w rękę wpadło. Gwoździe na podjeździe rozrzucał. Kiedyś przed wrotami "naszego" garażu wywalił parę taczek gnoju, bo, jak powiedział, "lepiej to pachnie niż wy, świniowule…" No i został się tym "Świniowulem" na wieki wieków, amen.
Zapytacie, czemu nie założyliśmy bazy gdzie indziej - otóż Administracja Lasów Państwowych nawet nie chciała o tym słyszeć. Świniowul, którego chałupa była oddalona od mostu o jakieś 100 metrów, pozostawał jedyną opcją. Wiedział o tym i czuł się mocny. Ja wiedziałem, że robota jest na szybko, więc siedziałem cicho. Zresztą jedna rzecz nam rekompensowała wszystko: garaż Świniowula bezpośrednio przylegał do kotłowni i było w nim rozleniwiająco cieplutko…
Skończyliśmy robotę dzień przed wigilią. Brygady spakowały swoje utensylia na Stara, ja rozliczyłem się ze Świniowulem, wsiedliśmy do Witka i w drogę. Mróz zelżał nieco, ale koło minus 10 stopni trzymało. Po paru kilometrach poczułem, że coś nie daje mi spokoju. Odwracam się do Czerwonych Brygad, piwkujących na tylnych siedzeniach, i pytam:
- Słuchajcie, jedna rzecz mi nie pasuje. Ta zabita sarna, ta zamarznięta, co przez dwa tygodnie przed bramą pod płotem leżała. Ku*wa albo ja ślepy jestem, albo dziś jej nie było…
Chłopy spojrzeli po sobie, a Nafta wyszczerzył swoje dwa "ostańce" i mówi:
- No co. Poszła se, k*rwa. Zimno jej się zrobiło i poszła się łogrzoć... Teroz se leży fajnie przykryto w ciepłym i się grzeje…
Aha… Pierdu, pierdu, znamy się na takich gadkach. Mlask, mlask. Ziew, ziew. Spanie mnie wzięło. Przypomniałem sobie błogie ciepełko garażu Świniowula i stos brudnych szmat w kącie. Ciepło. Stos szmat. Szmaty. Przykrywać. Padlina. Szmaty. Łojesoooooooosss………
Podskoczyłem jak oparzony na siedzeniu i odwróciłem się w stronę Czerwonych Brygad. Obleśnie roześmiane gęby wystarczyły mi za odpowiedź… Alojz skwitował rzecz krótko:
- Ku*wa w d*pe je*ana mać. Jak tyn zasrany ch*j ta capiąco chałpa na bezrok zdoło wywietrzić z tyj padliny, to możecie mi "ciulu" godać.#
~~~~~~~
#(....) Jeżeli ten (...) zdoła wywietrzyć dom ze smrodu padliny do przyszłego roku, to ja pozwalam nazywać siebie "ciulem".
* * * * *
Pewnego lata dostaliśmy zlecenie na rozbiórkę fundamentów maszyn w hali kuźni sporego zakładu. Żelbetowe bloki, na których stały wcześniej jakieś młoty udarowe, gilotyny do blach czy inne narzędzia do robienia hałasu, nie chciały się szczególnie poddać siermiężnym metodom typu kucie pneumatycznymi młotami, toteż zdecydowałem się na zastosowanie zaprawy ekspandującej. Rzecz jest następująca: wierci się w betonie, pneumatyczną wiertnicą, spore otwory - średnicy 5 centymetrów, długości zależnej od potrzeb, ale z reguły około metra - półtora, po czym wlewa się w nie Magiczny-Biały-Proszek-Rozrobiony-Z-Wodą-W-Ściśle-Określonej-Proporcji. Całość znacznie zwiększa objętość podczas wiązania i, trawestując Sienkiewicza, można rzec, że nie ma betonu, który by taki eksperyment wytrzymać mógł. Nie są to żadne dla fachowca arkana. Na drugi dzień beton jest popękany na bryły, co rozbiórkę całości znakomicie ułatwia.
No więc robimy, wiercimy, wlewamy, a całość przykrywamy gumami z taśmociągów, bo zaprawa ekspandująca, wiążąc, potrafi wystrzelić z otworu. A że całość na bazie wapna robiona - więc wszyscy w okularach, maskach na twarzach i w gumowych rękawicach. Dyrekcja zakładu nie chciała się zgodzić na to, byśmy zajęli jakąś zapasową szatnię, więc mieliśmy tam dwie pakamery i plastikowy kibel. Lato, cieplutko, może i lepiej było w tych budach niż w zimnych dziewiętnastowiecznych halach o ścianach grubych jak więzienie. A że ubezpieczenie tego wymagało, wziąłem stróża z tej samej firmy, która ochraniała cały zakład. Buractwo przysłanego mi przez firmę ochroniarską emerytowanego operatora kosy jednoostrzowej przechodziło tym razem wszelkie pojęcie, a o skali jego pijaństwa pojęcie mógł mieć chyba jedynie święty Antoni Padewski, patron rzeczy niemożliwych i niewiarygodnych.
Któregoś poniedziałkowego ranka przyjechałem na tę "budowę" i jakoś tak się zdarzyło, że pierwsze kroki musiałem skierować do kibla. Zamknąłem za sobą plastikowe drzwi, odwróciłem się, i zaspane oczy w zdumieniu przecierając, kontemplowałem następujący widok: popękany w jakichś stu ośmiu miejscach zbiornik, dziwną maź pod nogami i cuchnący, żółtobrązowy, grzybopodobny wykwit z otworu.
- Co to, k*rwa, jest? STRRRRRRRÓŻUU TWOJA MAAAĆĆĆĆĆĆĆ!!!
Stróż już siedział na swoim "Jubilacie" i najwyraźniej chciał spalić gumy, ale nie zdążył. Przyduszony do sprężarki wyjęczał:
- Nu co… Śmierdziało, bo gorunco… Tom pomyślał, że worek wapna wsypie! Jak w dumu!
- Jakiego ku*wa mać wapna?!
- Nu… tego tam - pokazał paluchem na okrytą plandeką paletę, stojącą pod zadaszeniem.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i zrozumiałem wszystko - worki na palecie zawierały naszą zaprawę ekspandującą.
Zbiornik kibla, jako się rzekło, w proszku był…
Stróż - jak łatwo się domyślić - na szczaw poszedł…
A sikać - niestety - trza było w pokrzywy…
Jeden z cieśli, których zatrudniłem pewnego lata, cierpiał na ciężką musofobię. Mówiąc po ludzku, chłopisko panicznie się bał i brzydził wszelkich małych włochatych stworzonek, ze szczególnym uwzględnieniem myszy.
Chłop miał posturę syberyjskiego drwala, siłę traktora, biceps jak moje udo i bronami rzucał na długość stodoły, ale na widok myszy dostawał drgawek, wpadał w panikę, właził na stół, krzesło, drabinę czy cokolwiek było w okolicy i oddalało go od podłogi, i trząsł się ze strachu, piszcząc przy tym głosem tak cienkim, jakby w dzieciństwie zbyt często zjeżdżał po poręczy. Nazywano go - dość przewrotnie - "Jerry".
Jesień miała się ku końcowi i wszelkie ogoniaste minisierściuchy z całej łąki pchały się na potęgę do naszych pakamer. Pozostawione bez zabezpieczenia śniadanie można było ze stuprocentową pewnością spisać na straty, a papier toaletowy zamykano w stalowej beczce po Epidianie, żeby nie został pocięty na wióry i nie posłużył do budowy gniazda dla kolejnych pokoleń myszy.
Biedny Jerry straszliwie się męczył. Wystarczyło, że ktokolwiek powiedział przy nim słowo "mysz" - i cała zawartość żołądka przechodziła do kategorii wspomnień. Ponieważ jednak Czerwone Brygady miały swoiste poczucie solidarności, a Jerry był dość lubiany, nikt nie starał się robić tego celowo.
Na zakończenie budowy, następnej wiosny, była jak zwykle impreza. Sekretarka zamówiła knajpę, był obiad, piwo i po parę setek na łeb.
Siedzimy wszyscy przy stołach i gadka idzie, jak to na imprezie, typowo marynistyczna. Wszyscy najedzeni, napici, rosół i rolada bezpieczne w żołądkach budowlanej braci, piwo i wóda płyną strumieniami, a nastroje są ogólnie wesołe.
Rozmowa zeszła na temat płacenia za nadgodziny. Żeby wyjaśnić temat, zacząłem szukać w teczce "szychtownicy". Postawiłem teczkę na stole i wykładam na stół: wczorajszą gazetę, parę zamówień, plik papierów, książkę, którą wziąłem do poczytania… Wreszcie dobywam szychtownicę i chcę się zabierać do wyjaśnień.
Jerry siedział po przeciwnej stronie stołu i patrzał na zawartość mojej teczki z niemym wyrzutem, mieniąc się na twarzy wszystkimi kolorami zjedzonego przed chwilą obiadu, z przewagą wyśmienitej śląskiej czerwonej kapusty. Nagle zrobił "bmmmmm", zerwał się i poleciał w sobie tylko znanym kierunku. Wrócił po kilku minutach, wściekły i mrukliwy, i jedyne co powiedział, brzmiało: "…w piiii**u…"
Nie gadał ze mną przez całą następną budowę.
Sporo czasu minęło, zanim się zorientowałem, o co mu właściwie chodziło.
Książka, którą położyłem na stole, nosiła tytuł "Myszy i ludzie"…
* * * * *
W pewną ładną, słoneczną sobotę miałem zaplanowane betonowanie.
Moja ślubna małżonka tegoż dnia postanowiła poddać się jakimś radykalnym zabiegom upiększającym w dość odległej miejscowości (siakieś tam taplania w śmierdzącym błocku i inne kosztowne fanaberie) i nie było gdzie upchnąć dzieci. Zgodziliśmy się, że pozostawienie ich samych w domu zmusiłoby nas do budowy nowego względnie do kosztownego i kłopotliwego przestawiania obecnego budynku na właściwe miejsce, ale consensusu nie było.
Krótka wymiana zdań zakończyła się moją kapitulacją. Cóż - postanowiłem dzieciom zafundować taplanie w błocku za darmo na budowie, doszedłszy do wniosku, że przebywanie w towarzystwie Czerwonych Brygad będzie dla moich młodych mniejszą traumą, niż widok matki, upapranej w czarnej mazi i przypominającej główną bohaterkę Blair Witch Project. Zapakowałem więc oboje młodych do samochodu i pojechałem na budowę.
Córka - na znak protestu przeciwko mojemu protestowi w temacie towarzyszenia matce - nie wyszła nawet z samochodu i oddała się lekturze któregoś tam tomu przygód Chorego Portiera. Młody natomiast był w swoim żywiole - wylazł, kazał się ubrać w pomarańczową kamizelkę (jak mówił - "kuloodporną"), mój biały kask - i wiooo- poleciał rządzić…
Operator pompy rozstawiał właśnie swoją maszynerię. Pompę mieliśmy nie byle jaką, 38 metrów wysięgu, Putzmeister na Volvie, nówka sztuka. Operator, lizus jeden, zdjął z pasa cały panel sterujący z dżojstikami, założył toto mojemu synowi i dał mu się pobawić. Młody aż dech stracił - kręcił dżojstikami na wszystkie strony, a pompa - w prawo, w lewo, w górę, w dół, aż gumowa rura na końcu wysięgnika zamiatała po nasypie… Młody miał wtedy sześć lat, stan jego przedniego uzębienia przypominał królika po czołowym zderzeniu, rozdziawił tę szczerbatą paszczę, aż mu ślina ciekła po brodzie, i bawił się tą ogromną zabawką z niesamowitym przejęciem.
Przyjechała pani inspektor. Wściekle ruda (syntetyk) wyjąca pięćdziesiątka, o głosie i słownictwie godnym czteropaskowego dresa i urodzie oraz posturze a'la big black sistah spod latarni na Brooklynie. Chcąc nie chcąc, musiałem zostawić syna w pakamerze pod opieką przodowego betoniarzy i pójść z tym koszmarnym babochłopem na obiekt, żeby dokonać odbioru.
Przodowym betoniarzy był Nafta. Młodemu przykazałem "słuchać pana Leszka", nie pakować łapek do gniazdek generatora ani do sprężarki, nie włączać piły tarczowej itd. Dostał ciesielski ołówek i parę kartek i miał bojowe zadanie - narysować budowę.
Nafta został zaś pouczony, w hermetycznym języku ogólnobudowlanym, że jeżeli nie dopilnuje mi dzieciaka, to jego genitalia, po bolesnym procesie powolnego smażenia oraz usunięciu przy pomocy piły łańcuchowej, zawisną w charakterze trofeum na szczycie dźwigu, po czym posłużą jako guma do żucia dla najbliższego gospodarskiego brytana.
Wróciłem po półgodzinie, zmęczony basowym rechotem i ordynarnością babochłopa, a nade wszystko oparami zapachu Poison, w których pływała jak trup smoka w formalinie. Patrzę - Młody spokojnie rysuje, a Nafta popala "męskiego" i rozmawia z kolesiami, nie żałując dynamizatorów. Rozpoczęła się robota.
Po trzech godzinach wziąłem dzieci i pojechaliśmy z moim zastępcą na obiad. Po drodze jeszcze jedna budowa, wysiadam na chwilę pogadać z operatorem dźwigu. Młody oczywiście za mną, ale bez entuzjazmu: dźwig malutki, 18 metrów wszystkiego. Córka czyta o jakimś ptaku z końską głową i świata nie widzi. Młody podchodzi do dźwigu i patrzy z wyraźną dezaprobatą.
-Co, Młody, fajna maszyna?
-Eee… Niefajna. Tamta masyna miała więksego ch*ja…
-Większe CO??
-No, tata, ch*ja… pan Lesek temu panu od pompy mówił: Romek, wystaw tego ch*ja dalej za ścianę…
Bez komentarzy, ale brygada rotflowała po glebie i mój kolega Bolek takoż. Jedziemy dalej
Młody dziarsko wysiada przed knajpą, zakłada ciemne okularki, patrzy spode łba i naraz pluuuuu - imponująco strzyka śliną przez szparę między zębami i spogląda na mnie z dumą.
-Co ty robisz, szczylu? - pytam.
-Pan Lesek mie naucył - odpowiada szczyl.
Cóż, stanem uzębienia mój syn znacznie przewyższał Naftę, a że pojętne bydlątko z niego jest, więc szybko podłapał co i jak. Hm. Bolek się trzyma za brzuch, coby przepukliny nie dostać…
Weszliśmy do restauracji. Siadamy, cos tam powybieraliśmy z karty, dorośli zapalili, dzieci nie… I czekamy, czekamy, czekamy… Po kwadransie interweniowałem u bufetowej i wreszcie przyszła obsługa, w postaci naburmuszonej i wybitnie nieefektownej kelnerki. Przyjęła zamówienia, burknęła coś, pociągnęła nosem i poszła.
-Co za denny babsztyl - mówię do Bolka, wypuszczając dym.
-Denny i brzydki - potwierdza Bolek.
-I leniwy - dorzucam…
Mój męski potomek pochyla się do mnie i teatralnym szeptem - na pół knajpy - zapodaje:
-Tata… Wies… Ja myślę, ze ona… ten… - (intensywny proces myślowy) - …ze ona juz więcej ch*jów w d*pie miała niz włosów na głowie…
Bolo wpadł pod stół, córka zakrztusiła się Tymbarkiem, aż zapluła okulary, a ja - uosobienie ojcowskiej powagi, pytam surowo:
-Co ty gadasz, szczylu jeden?!
-No co… Pan Lesek tak powiedział o tej bzydkiej duzej pani z cerwonymi włosami… Na budowie…
Nie utrzymałem powagi na twarzy… Pokulałem się w stronę Bolka, który właśnie zaczynał drugą rundę…
Zdarzyło mi się kiedyś (oprócz wielu innych życiowych błędów) że zawiesiłem spokojną pracę z Czerwonymi Brygadami i przeszedłszy na czasowy urlop bezpłatny poświęciłem się budowie autostrady z pewną firmą z południowego zachodu Europy.
Na temat tych naszych beżowych kolegów, ich kwalifikacji zawodowych, profesjonalizmu i podejścia do pracy można by napisać książkę i być może kiedyś to uczynię, a będzie to rzecz pośrednia między Jasiem Fasolą a Stephenem Kingiem z lekką nutką dekadencji w stylu Monty Pytona. Dość powiedzieć, że pod względem human relations praca w "Biedronce" przy tym była jak lunapark.
Doprawdy nie pojmowałem, po co warunkiem zatrudnienia na kierowniczym stanowisku była znajomość angielskiego. Większość beżowych nie kumała ni w ząb żadnego innego języka niż własny, a za tłumaczy pracowali Murzyni z Angoli, wykształceni i osiadli w Polsce. I to właśnie o jednym takim tłumaczu będzie.
Murzyni mieli potężny dylemat: bo z jednej strony beżowy język jako ojczysty, a z drugiej - zaszłości kolonialne, nieskrywany rasizm beżowych, do tego polskie wykształcenie, polskie rodziny i pobyt w Polsce od wielu lat. Nie bardzo wiedzieli, po której ze stron się opowiedzieć…
Pewnego razu rozmawiałem z głupim jak but beżowym majstrem za pośrednictwem takiego właśnie tłumacza imieniem Joao, a z racji tuszy zwanego Podwójnym Jaśkiem. Majster najpierw wygłosił długą i mocno dynamizującą tyradę, w której co trzecie słowo padało fodas* albo caralho*. Kiedy skończył, ja wygłosiłem swoją w podobnym tonie (ot taki beżowy ceremoniał powitalny), po czym poprosiłem Jaśka, żeby przetłumaczył takie cóś:
- Majster, na jutro rano na obiekcie numer 4 potrzebna będzie żaba.
"Żaba" oznacza skaczącą zagęszczarkę do gruntu. Podwójny Jasiek tłumaczy, przetłumaczył, majster jeszcze raz rzucił mi fodas! na pożegnanie i poszedł. Pytam Podwójnego:
- Jasiek… Ale ty wiesz, co to żaba? Żeby mi ten gamoń zamiast tego nie przywlókł siakiej żywej…
Jasiek spojrzał na mnie urażonym wzrokiem i rzecze:
- Ociwiście, zie wiem. Powiedziałem mu wsiśko jak tśeba. U nas teś na to mówią "ziaba"…
- U was? W Angoli? - Pytam zdumiony.
Podwójny Jasiek Biały Inaczej wytrzeszczył na mnie swoje czarne jak węgiel gały, zrobił mocno zdegustowaną minę i powiada:
- Cio ty pierdoliś… W jakiej k*rwa Angoli… U nas w Poznaniu!
~~~~~~~~~~
* fodas to dynamizator werbalny o wadze dyskusyjnej podobnej, jak nasza rodzima ku*wa, natomiast caralho oznacza pewną część męskiego ciała, zwykle niepokazywaną publicznie.
* * * * *
* * * * *
Pewnego razu zdarzyło mi się wraz z Czerwonymi Brygadami remontować chałupę. Trudno było w zasadzie nazwać to "remontem domu" - zabawa była bowiem dość ekstremalna i jako żywo przypominała próby reanimacji świńskiej półtuszy, wiszącej w rzeźni na haku. Dom - czy raczej jego szkielet - wyglądał bowiem tak, jakby ćwiczyła na nim celność jakaś początkująca młodzieżówka Al-Quaidy, a jedynym w miarę zadbanym elementem otoczenia był stary ogród z wybrukowanym bazaltową kostką placykiem pod grill. "W miarę zadbanym" nie znaczy absolutnie, że wyglądał przyzwoicie - oczyszczono jedynie i wysypano żwirem ścieżki, a poza tym wszędzie rósł perz i mlecze, szczeliny między kostkami pozarastał obrzydliwy, niebezpiecznie śliski mech, a pod płotem rosły medalowo dorodne łopuchy.
Dom stał na odludziu i stanowił własność pewnego pana, który nabył go drogą dziedziczenia parę lat wcześniej i wykorzystywał dotychczas jako letni domek i grillowisko. Jednakże niedawno ten pan poznał był innego pana, i temu drugiemu panu tak się spodobały wspólne wypady do rzeczonej posiadłości, że obaj panowie postanowili wyremontować dom i wspólnie w nim zamieszkać, zapewne po to, żeby swoją miłość (do grilla, oczywiście) odsunąć jak najdalej od miejskiego zgiełku i wścibskich oczu sąsiadów. Bodajże w tym celu pierwszy pan przeniósł był na drugiego pana część prawa własności… Pewien nie jestem, ale na tablicy informacyjnej budowy figurowały dwa nazwiska.
Dodać należy, że pan nr 1 był w pewnej municypalnej instytucji naczelnikiem tego wydziału, który odpowiadał za wydawanie kasy na mosty i drogi. Nie od rzeczy będzie również wspomnieć, że pan nr 2 był pana nr 1 bezpośrednim zwierzchnikiem w randze wiceprezydenta. Jeżeli wziąć jeszcze pod uwagę, że miasto było duże i nad rzeką, a nasz prezes miał nadzieję na parę smakowitych przetargów - wówczas z całego tego remontu domu robi się piękny przykład łapownictwa, korumpowania urzędników i wszelkich tych atrakcji, wyczerpujących znamiona przestępstwa i łamiących - oprócz prawa karnego - jeszcze parę innych ustaw.
Czy muszę dodawać, że za robociznę i materiały do remontu kochasie nie płacili ani grosza, a cała firmowa księgowość stawała na rzęsach fabrykując lewiznę i topiąc całość kosztów w budowach? Chyba nie muszę. Cała rzecz śmierdziała gównem na milę i bardzo chciałem skończyć to wszystko i wracać do normalności.
Roboty trwały od grudnia do września i obejmowały praktycznie rozwalenie rudery na proszek i wybudowanie od nowa od fundamentów po rozkosznego ceramicznego kogutka na szczycie dachu, łącznie z instalacjami, montażem sauny i siłowni, kafelkowaniem na milusi lilaróż, malowaniem, podwieszaniem sufitów i zabudową kuchni. Wreszcie skończyliśmy, a wówczas panowie dla pełnej nirwany zażyczyli sobie jeszcze uporządkowania ogrodu, czym doprowadzili mnie do klinicznego przypadku jasnej kurwicy. Czerwone Brygady zaczęły nawet jawnie marudzić, że nie będą się bawić w ogrodników, słyszałem jakieś głosy o strajku, taczkach i - do dziś nie rozumiem, o co szło - o jakichś zanieczyszczonych odchodami częściach rowerowych…
Na nic się to burczenie oczywiście zdało. Wypuściłem dym uszami, ustawiłem Brygady w szeregu z łopatami i kopaczkami (najbardziej kumaty dostał nożyce do żywopłotu, jak na ironię Edek mu było, i został się Edward Nożycoręki), kazałem zaintonować pieśń masową i porobić co należało… Osobiście zaś udałem się do Pana Nr 1 w celu wynegocjowania chociaż kilku flaszek na zachętę. Wynegocjowawszy bez problemu skrzynkę wódy (przy czym Pan Nr 1 dostał chyba tiku nerwowego, bo wciąż dziwnie do mnie mrugał), wróciłem dość zadowolony.
Archeologia w ogrodzie trwała trzy dni. Pakowaliśmy się do samochodu, czekając na obiecaną skrzynkę wódki, która miał przywieźć Pan Nr 2, wracając z pracy. Przyjechał, przywitał się, polazł do ogrodu. Naraz wraca biegiem z wrzaskiem i płaczem i mówi do mnie takim głosikiem, jakby w dzieciństwie za dużo jeździł po poręczy:
- Panie! No panieeeeee! Co wyście narobili nooooo? (z intonacją "A masz, ty brzydki wrogu"...)
- Ale Panie Wiceprezydencie, co Pan Wiceprezydent?
- No ale mój grillownik noooo… Placyczek znaczy się, nooooo… Ten z kosteczkami, nooooo… (Kilkujadek z "Kingsajzu", mówiący "Dziabnął mnie! Dziabnął!")
- Ładnie wyczyszczone, prawda? Pan Naczelnik kazał wszystko wyczyścić zanim Pan Wiceprezydent wróci, to wszystko ładnie wyczyszczone…Nawet mech wydrapany, kosteczkę piaseczkiem kazałem przesypać… Ładnie, i czysto, i ślisko nie będzie…
- Panieeee kochaaaaany… To ja po to ten meszek z całego ogródka nosiłem nooooo... W szparki utykałem nooo… Kefirkiem smarowałem, żeby meszek mi urosnął nooo… A pan mi wyrwał noooo… Mój meszek mi pan wyrwał, mój meszek, łeeeeeeee… - zawołał i uciekł, trzymając się za głowę.
Skrzynka wódki poszła się pieprzyć… Ja o mały figiel nie wyleciałem z roboty, a tyrada, jaką usłyszałem od prezesa na temat mojego stosunku do meszku Pana Wiceprezydenta, nie nadaje się do zacytowania.
Przetargi wszystkie wygraliśmy i nieprawdą jest, jakoby odbyło się to dzięki francuskiemu panelowi prysznicowemu oraz lilaróżowym kafelkom.
Podczas pracy na budowach wielokrotnie stykałem się z handlowcami, doradcami techniczno - handlowymi i akwizytorami rozmaitych firm. Jeżeli ktoś pamięta deszczową opowieść o Wojciechu Ksawerym, który rzutem na taśmę chciał mi sprzedać zaprawy szybkosprawne pewnego pechowego dnia, ma ogólne pojęcie na temat sposobu działania tej branży i mojego do niej stosunku.
Metody łowieckie były różne:
"Na sraczkę słowną" czyli inaczej "Na zmęczenie przeciwnika" - tu Wojciech Ksawery był bliski perfekcji, ale wielu aspirowało, i to z niezłymi rezultatami;
"Na leszcza" - Nooooo panie kierowniku, no chyba pan mi nie powie, że pan nie słyszał jeszcze o…
"Na profesjonalistę" - Panie kierowniku, my, fachowcy, rozumiemy znaczenie…
"Na astmatyka" - Khhh.... ehkm... czy pan kierownik pozwoli, żebym… khhhhh… zabrał panu kierownikowi trochę… ekhm… cennego czasu… khhhhh… pana kierownika…
Naszą ulubioną - co nie znaczy, że zawsze skuteczną - była metoda "na gadżety", której istoty nie trzeba chyba tłumaczyć. Nie wdając się w szczegóły można powiedzieć, że takie rzeczy jak długopisy czy linijki były zawsze łatwo "gubliwe" i każda dostawa była entuzjastycznie witana.
Pewnego razu do biur budowy autostrady zawitali przedstawiciele pewnej firmy z branży tworzyw sztucznych, mający już prawie w kieszeni kontrakt na dostawę elementów odwodnienia i kanalizacji kablowych. Stosowali nietypową odmianę metody "na gadżety", bowiem zamiast długopisów przynieśli nam… koszulki z reklamą ich systemu rynnowego. Reklama, dwubarwna, wielkości paczki papierosów, była nadrukowana na piersi, z lewej strony. Wybrałem jedną koszulkę w moim rozmiarze z myślą, że przyda się do roboty. Załatwiliśmy interesy, paczka koszulek rozeszła się po biurze, panowie zabrali podpisane kwity i pojechali w siną dal.
Najwdzięczniejszymi odbiorcami koszulek byli nasi laboranci, wiecznie upaprani w betonie, kurzu, glinie i asfaltach, wystający godzinami w palącym słońcu przy badaniach polowych albo przesiadujący w brudnym, zakurzonym i dusznym laboratorium.
Następnego dnia po wizycie panów z koszulkami przyjechałem rano do pracy i od razu, prosto z samochodu, poleciałem do laboratorium z jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawą. Widok, który jako pierwszy rzucił mi się w oczy, pozostawił wrażenie do dziś niezatarte. Jedna z laborantek, Iwona, małe okrągłe stworzonko obdarzone iście barokowym biustem, miała na sobie ową firmową koszulkę, która, hm, naturalną koleją rzeczy była - oględnie mówiąc - dość opięta.
Wskutek błędu druku lub działania innego podłego chochlika, reklama, zamiast z boku, kwitła w idealnie centralnym miejscu Iwonkowej imponującej klatki piersiowej, czyli w jedynym, hm, mocno wklęsłym jej miejscu. Była rozciągnięta do granic wytrzymałości materiału…
A brzmiała: "IDEALNA RYNNA"...
Żeby w fachu budowlanym cokolwiek zarobić, podstawą jest oczywiście solidny i wypłacalny inwestor. I nie ma tu żadnych sentymentów narodowych, wyznaniowych czy moralnych. "Jakby mi k*rwa zapłacili dwieście tysięcy za j*baną reklamę, tobym se, k*rwa, tampon do rzyci wsadził" - powiedział kiedyś prezes przed szerokim i różnorodnym audytorium, czym zyskał sobie nieśmiertelność wśród kawalarzy, podziw u pań oraz ksywę, idę o zakład, że nikt nie zgadnie jaką. W imię tej zasady wystarał się niegdyś o zlecenie na roboty budowlane od pewnej bardzo bogatej, mocno historycznej i obrosłej tradycją instytucji, posiadającej placówki w całej Polsce i za granicą. Choć programowo niedochodowa i statutowo niekomercyjna, dysponowała stałym i niewysychajacym źródłem kasiwa i dawała nadzieję na podźwignięcie firmy z ruiny, zakup nowych czerwonych mundurków, częściową spłatę żądań finansowych pewnego ogólnie szanowanego komornika, tudzież wymianę prezesowego mocno wysłużonego PT Cruisera na nieco nowszy model przedłużenia penisa.
Aby uniknąć kryptoreklamy, nie podam nazwy tej instytucji.
Powiem tylko, że na jej zlecenie mieliśmy za zadanie zbudować potężną dzwonnicę.
Kierownikiem - zgodnie z pragmatyką firmy - został mianowany człowiek, który się do tego najmniej nadawał, czyli niżej podpisany. Czerwone Brygady uległy mocnemu przetasowaniu, budowa bowiem polegała w dziewięćdziesięciu procentach na scalaniu i montażu sporej konstrukcji stalowej. Po skończeniu fundamentów odesłałem zatem cieśli, zbrojarzy i betoniarzy i zostałem sam na placu boju z brygadą czerwonych spawaczy. Słowo "czerwonych" nie oddaje we właściwy sposób istoty zjawiska, albowiem z powodu wzmiankowanej wyżej mizerii finansowej niejeden ze spawaczy zamiast zeszmaconej czerwonej kurtki nosił jakąś cywilkę albo świecił spod przedartych spodni białymi lub mniej więcej białymi kalesonami.
Z budowy ginęło wszystko - śruby, nakrętki, elektrody spawalnicze, resztki żelastwa, narzędzia, ropa, łopaty, konserwy… Nikogo nie złapałem za rękę, ale podejrzewałem, że moi pomysłowi ludzie w ten sposób starają się odkuć sobie dwumiesięczny brak wypłaty. Jak ja mało wtedy wiedziałem…
Siedziałem ja sobie kiedyś w mojej kierowniczej pakamerze, intensywnie pracując nad bułką z salcesonem, kawą "emerytką" i numerem periodyka "Miliarder", znalezionym pod wykładziną podczas wymiany podłogi i mocno już archiwalnym. Brygadzista zameldował, że kończą się gazy do cięcia. Szlag, myślę, kierowca z "Witka" pojechał z koparką na wymianę oleju. Kluczyki i dokumenty były oczywiście u mnie. Nie miałem do nikogo z ludzi wystarczającego zaufania, więc postanowiłem, że pojadę sam. Kazałem zapakować butle do samochodu, odpaliłem i pojechałem dwie wsie dalej, gdzie w dawnym GS-ie mieścił się punkt sprzedaży gazów technicznych. Jadę sobie tym białym Vito oklejonym firmowym szlaczkiem, ujechałem może z kilometr krętą dróżką wśród gospodarstw, kiedy nagle chłop, wyrzucający gnój z obory, na widok samochodu rzucił widły na kupę nawozu i wybiegł na drogę, machając ręką. Zjechałem na pobocze i opuściłem szybę. Na mój widok lekko się zdziwił, ale podszedł. Za nim ciągnął się aromat świeżego gnoju.
- Ke pasa, szeryf? - zagaiłem po śląsku.
- Ktoś ty je, młody? - zapytał, zezując na mnie spod daszka czapki z napisem Visit HAWAII.
- No dyć z budowy, obejrzyjcie se auto. Do gminy po gaz jada - mówię.
- Tyś sam je nowy?
- Ja, nowy, iyny dwa tydnie sam robia - co było prawdą, bo wcześniej byłem na innej budowie.
- A kaj je tyn szofer co zawsze? - wieśniak był podejrzliwy.
- Tyn pod fonsym, ruby, łysy? Rewir mo, heksa go chyciła - zełgałem gładko, nabierając pewnych podejrzeń. - A czamu sie pytocie? Mocie co do niego?
Chłopina potarł nieogolony policzek:
- Wisza mu kasa - wyznał w zafrasowaniu - za elektrody. Ino nie godej żodnymu na budowie, dobra? Trzimej - z kieszeni kurtki "Parmalat" wyjął pół litra i podał mi przez okno. - Znosz takiego, kierego wołajom Yksmen? Dej mu ta halba i powiedz, że bych wzion jeszcze z dycha tego rubego kabla co ostatnio. Ino nie godej żodnymu!
- Ja, szeryf, spoko, się załatwi. Bydźcie zdrowi, jada. Aha, jak wom leci, cobych wiedzioł co Iksmenowi pedzieć?
- Powiydz mu: stary Jorg. Bydzie wiedzioł.
Pożegnałem starego Jorga i pojechałem dalej z mieszanymi uczuciami. Ja ci pokażę, ty chamski cycku jeden, pomyślałem mściwie pod adresem kierowcy i jego lewych interesów. Gruby kabel, którego dziesięć metrów stary Jorg chętnie by zakupił od Iksmena, to oczywiście nowiutki przewód spawalniczy, który w niewytłumaczalny sposób zniknął z budy dwa dni wcześniej. Stary Jorg, Nowy Jork… Obmyśliłem dla obu delikwentów tak wyrafinowane męki, że sam Torquemada zbladłby z zawiści… W bojowym nastroju zajechałem na GS. Młody facet w kombinezonie wyszedł na zewnątrz, żeby pomóc mi wyładować butle i załadować pełne.
- Czejś, godej mi Łuki - śląski naród jest dość towarzyski. - Wiela tego mosz?
- Dwa acetyleny i szejś tlenówek.
- Kaj je Norbert?
- Wzion kopara i pojechoł na wymiana oleju - tym razem powiedziałem prawdę.
Łuki spojrzał na mnie dziwnie i zajął się wtaczaniem pustych butli do zasieku.
- Tyś je szofer abo robol? - spytał.
- Robol - odpowiedziałem, licząc na to, że w służbowym waciaku, przybrudzonych dżinsach, gumofilcach, rękawicach i czarnej czapce Norberta wyglądałem dość przekonująco.
- Bez mała tyn wosz kerownik żodnymu nie pozwalo tym autym jeździć, ino on a Norbert?
- Ja, ale dziś musioł - zaśmiałem się i wykonałem dwoma palcami typowo polski gest po szyi, na co Łuki zarżał z pełnym zrozumieniem.
- Jak sam od wos chłopy po gaz jeździli, to mi godali o tym waszym kerowniku… On je richtig taki ciul jak godajom?
- Ciuuuul?! Chopie, łon nie je zwykły ciul! Łon je ch*j jak dzwon, czepio się kożdego jak franca cipy, a roboty pilnuje choby pies! - Nie mogłem pozwolić umknąć okazji i wystawiłem sobie milutką laurkę.
Łuki oparł się o butlę z acetylenem, zapalił "Męskiego" i rzecze:
- Hehe, pilnuje, godosz… Chyba je ślepy. Jorg wyhandlowoł z budowy pół wagona elektrod, kable i śruby, bo od niego zięć szklarnia stawio za gliniokiem… Hynio, tyn co mo Zetora, wzion beczka ropy za trzy stówy… Wiesz kaj wójt buduje? Pod lasem? Kupił od Norberta karton konserw i sztyry nowe łopaty do tych co mu na budowie puce kładą… I ty mi godosz, że łon pilnuje? Widza, żeś je nowy…
- O ja pierkurwadolę - powiedziałem szczerze, zbierając szczękę z okolic drugiego guzika w rozporku.
- Słuchej dalej - mówi Łuki. - Ale tak jak Norbert tego kerownika w ch*ja zrobił, to chyba żodyn inny. Pedzioł mu, że jedzie koparką na serwis do miasta? Jaaaaa? A jo ci godom, że olej wymienił u mojego szwagra w stodole, a teroz mu na fucha fundamenta kopie, pół wsi już obkopoł… Czekej, zaroz dostaniesz faktura, napisza ci drożyj, tak jak Norbertowi. Aaa, i przypomnij mu, że mi leci stówa za te lewe rachunki.
Poszedłem do biura hurtowni, gdzie właśnie Łuki pisał mi fakturę, podśpiewując pod nosem coś w stylu "…bo Dżony Dżony Dżony polował na mamuty…" w modnym wówczas rytmie diskopolo. Podał mi gotową fakturę (zawyżoną o jakąś stówkę), którą miałem podpisać. Podpisałem… Po czym ruchem rodem prosto z kultowego westernu "W samo południe" wyjąłem z kieszeni waciaka pieczątkę, przystawiłem na oryginale i kopii, oryginał schowałem do kieszeni i wyszedłem zbaranianego Łukiego, kontemplującego stojące na moim podpisie odbite z pieczątki słowa "KIEROWNIK BUDOWY, SŁAWOMIR Ł…SKI".
Ze śmiercią w oczach kopniakiem docisnąłem drewniany klin trzymający butle, wskoczyłem do samochodu i spaliłem gumy z GS-owskiego placu.
Ktoś spyta, co z tym zrobiłem. Nic nie zrobiłem.
Honorowo dokończyłem dzwonnicę, po czym pojechałem do centrali i napisałem pewien składający się z dwu linijek dokument.
Podpisałem go i opieczętowałem identycznie jak tamtą pamiętną fakturę, po czym złożyłem na biurku prezesa.
Prezes był chwilowo nieobecny, kontemplując na parkingu swoją nowiutką Toyotę RAV4.
Poszedłem na zaplecze pożegnać się z robotnikami.
Następnego dnia byłem wolny.
Spore zadanie inwestycyjne w byłym mieście wojewódzkim w mniej więcej centralnej Polsce na długo pozostanie w mojej pamięci. Budowaliśmy kawał drogi wraz z estakadą nad parkiem, dwa przejścia podziemne i kładkę dla rowerzystów, do tego oczywiście setki metrów przekładek infrastruktury, bo teren silnie zurbanizowany.
Mieliśmy tam wszystkie możliwe atrakcje: TeleKomunę do spółki z Dialogiem i Netią, (część na słupach, część pod ziemią), wysokie, średnie i niskie napięcie, rury dwóch spółek wodociągowych, potężny kolektor kanalizacyjny biegnący do oczyszczalni, ciepłociąg zasilający pół miasta (ach, ten dyskretny urok komór rewizyjnych, raju dla szczurów oraz amatorów mózgojebów), a na dodatek gazociąg - a całość znajdowała się w przylegajacym do rzeki miejskim parku, będącym wraz z sąsiadującymi nieużytkami ulubionym miejscem spacerów mieszkańców, nocowania bezdomnych, picia meneli, handlu prochowych dilerów, wąchania rozpuchola, ofiarnej pracy prostytutek i patroli nowoczesnych potomków dzielnych szeryfów, czyli tzw. Straży Miejskiej.
Budowa jak budowa, trzeba tu i ówdzie coś wykopać, coś tam wbić w ziemię, dojechać sprzętem, zabetonować. Straż Miejska prędko wyczuła zapach paśnika i za każdy walający się po parku papierek mój portfel pęczniał od wypisywanych na kolanie mandatów. Miałem to oczywiście w głębokim poważaniu i tymi świstkami dekorowałem ściany biura tudzież używałem ich awaryjnie do czyszczenia gumiaków, ale chłopaki się nie przejmowali - dalej czaili się na każdego rzuconego peta, walili mandaty i straszyli komornikiem, co robiło na mnie zbliżone wrażenie jak wiadomość o pryszczu na tyłku towarzysza Kim Dzong Ila.
Do tego dochodziły wieczne kłopoty z właścicielami infrastruktury. Zwłaszcza dali nam popalić kanalarze oraz pewna lokalna kanapowa firemka drogowo-mostowa, zła, że to nie ona wygrała przetarg. Z kanalarzami sprawa była w sądzie o jakąś najechaną kołem i pękniętą studzienkę, i nie dało się gamoniom przetłumaczyć na polski, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą... Ale nie o tym chcę napisać.
Tempo roboty było wariackie, bo na którejś z cyklicznych popijaw z prezydentem miasta nasz drogi prezes (ksywa 'M.C. Tampon', może pamiętacie, dlaczego) obiecał w pijackim widzie skrócić termin o trzy miesiące w stosunku do kontraktowego. Poobiecywał mnie i Czerwonym Brygadom złote góry, morze piwa, po kaszance dla każdego, pół firmy i córkę za żonę i cholera wie co jeszcze, wynajął sobie pokój w hotelu i codziennie nas nadzorował, a jego dynamizacja przy mojej była jak wodospad Niagara przy strumyczku moczu pięciolatka. Kopanie, składanie rur, montowanie konstrukcji, izolowanie, zasypywanie - wszystko leciało jak za czasów Mateusza Birkuta, a krajobraz zmieniał się w kalejdoskopie.
Geodeci nie nadążali mierzyć, nie mówiąc o nanoszeniu nowych instalacji na mapy. Widząc geodetów siedzących w budzie przy rysunkach, M.C. Tampon dostawał białej gorączki i wyganiał ich na budowę nie szczędząc ostrej jazdy po genealogii, a ich nieśmiałe protesty kwitował zawsze 'Potem to k*rwa zrobisz, a teraz zap***dalaj niwelować'.
Kierownicy robót liniowych, a zwłaszcza wiecznie zakopany we wspomniany sądowy proces podwykonawca, prowadzący roboty na kanalizacji, byli tak zakręceni, ze siadając wieczorem do samochodów spoglądali w prawa jazdy, żeby sobie przypomnieć jak się nazywają. Szał gwizdka - albo paranoja dżezu, jak mówił jeden z nich.
Podpory estakady posadowione były na palach, dość głębokich ze względu na kilkumetrowe warstwy słabego gruntu, naniesionego przez rzekę. Kolega, prowadzący roboty palowe, miał robotę najłatwiejszą ze wszystkich: stawiał swoją potężną maszynerię nad wbitym przez geodetę palikiem, opuszczał świder i rury obsadowe, puszczał maszynę w ruch i wiercił w glebie dwudziestometrową dziurę o średnicy półtora metra, do której następnie wstawiał szkielet zbrojenia i wlewał beton. Potem przejeżdżał na następny palik i tak da capo.
Pewnego dnia rankiem właśnie miało się zacząć betonowanie pala. Otwór wywiercony na odpowiednią rzędną, zbrojenie odebrane i wstawione, czekamy na beton. Wszystko gra, myślę i poszedłem do mojej oddalonej o dwa rzuty beretką pakamery na tradycyjną poranną kawę - emerytkę oraz bułkę z salcesonem. Siedzę sobie i konsumuję, gdy nagle dzwoni do mnie kierownik róbót palowych.
- Sp***dalaj, Pituś, śniadanko jem.
- Panie Sławku, tu siakieś jaja są.
- Ke pasa ?
- Piątą gruszkę leję w tego sk*rwiałego pala i końca nie widać.
- Masz tam Tampona, to się go spytaj, hehe...
- Tampon każe lać dalej, kaca ma, bąki puszcza jak brontozaur i okulary zgubił.
- Hehe, to pewnie się do skarbu dokopałeś. Sp***dalaj, mówię, jak zjem to przyjdę. - Czerwony guziczek na telefonie zawsze był moim ulubionym.
Zjadłem, wyczyściłem gumiaki kolejnym mandatem, wyszedłem na słoneczko i pomalutku podążam w kierunku palownicy. Naraz przez papierosowy dym poczułem pewien zapach, aromat nie dający się z niczym innym pomylić, będący efektem pracy niestrudzonych miliardów bakterii coli i ich licznych krewnych - zapach kanalizacji. Mój nieomylny nos Kerownika natychmiast zlokalizował jego źródło, a mózg dokonał szybkiego wnioskowania...
- Wstrzymać betonowanie!!! - ryknąłem, rzucając się w kierunku palownicy.
Krótkie oględziny i równie krótkie śledztwo potwierdziły moje obawy. Pituś co prawda postawił palownicę idealnie nad palikiem, ale wbijając tenże palik geodeta posługiwał się planem, na który inny geodeta, popędzany przez prezesa, nie zdążył nanieść pewnej Bardzo Ważnej Kreski... Efekt był taki, że kolega Pituś PRZEWIERCIŁ PALOWNICĄ NA WYLOT KOLEKTOR ŚCIEKOWY FI DWA TYSIĄCE, ZBIERAJĄCY ŚCIEKI Z POŁOWY MIASTA...
Konsekwencje pijackich obietnic M.C. Tampona były następujące: sześć metrów sześciennych wysokiej klasy betonu wlane w główny ciąg kanalizacyjny miasta, które skutecznie tenże kolektor zatkały, powodując potężną cofkę i efekt strzelających toalet w położonych w sąsiedztwie i w lekkiej depresji budynkach spółki kanalizacyjnej; kolejny proces sądowy z wkurzonymi do białości kanalizatorami, którym przy spokojnej toaletowej lekturze porannej gazetki własne kupy zrobiły malowniczy come back. Najbardziej jednak ucierpiał biedny M.C.Tampon, który - za koncertowo wykonaną awaryjną naprawę - musiał wybecelować Czerwonym Brygadom oraz niżej podpisanemu sto procent premii.
Aha, byłbym zapomniał: wyczekałem na dzień po kolejnej popijawie Prezesa w ratuszu, zaniosłem mandaty do prezydenta miasta i korzystając z jego lekkiego zamroczenia powiedziałem, żeby komendant straży wsadził je sobie w buty, będzie wówczas wyższy i może nieco poszerzy mu się horyzont.
Czy to zrobił - nie wiem, ale więcej mandatów nie było.
Było to dawno, dawno temu, tak dawno, że niemalże w okresie prehistorycznym.
Czasy to były wspaniałe. Nie dość, że firma płaciła dobrze i regularnie, to na
dodatek co pół roku człowiek dostawał kompletnie za friko pastę BHP, mydło i
ręcznik, a do tego wymiatający szykiem czerwony mundurek, mający na plecach logo,
które można było nosić z dumą, i raz na rok prawdziwe gumiaki.
Naftę co weekend stać było wówczas na iście rakietowe ciągi, po których orbitował
nieraz niby Łajka i z równym wdziękiem spadał na ziemię po trzech dobach.
Tupaj kisił zacier nie z konieczności, ale wyłącznie w celach naukowych,
hobbystycznie, tudzież k'woli zachowania tradycji.
Kerownik czyścił gumiaki prawdziwym Kiwi PractiCremem i codziennie jadł na
śniadanie prawdziwy salceson, i nigdy nie zalewał kawowych fusów więcej niż jeden
raz.
Nawet M.C. Tampon był jeszcze po prostu zwykłym sobie Marianem C. …
Jednym słowem było to dawno, dawno temu, choć nie w bardzo, bardzo odległej
galaktyce, jeno w pewnej dziurze kawałek za Katowicami - jako żywo, niemniej niż
ta galaktyka zapuszczonej, odległej i dzikiej.
Budowaliśmy tam półtora kilometra drogi z jakimś zabawkowym mostkiem przez rów
melioracyjny, skrzyżowaniem i paroma przepustami. Prezes oczywiście robił to, co
zawsze: zamieszkał w wynajętym mieszkaniu tuż obok budowy, pił na umór z władzami
gminy, klął, pierdział, szalał i rządził. Kaca leczył codziennie na budowie,
przez co musiałem chłodzić piwo w strumyku zamiast w lodówce, bo prezes w
przystępie ułańskiej fantazji wyżarł z niej kiedyś nawet lód z zamrażalnika…
Lato było, cieplutko, pięknie, termin nie gonił. Budowa byłaby nawet przyjemna,
gdyby nie codzienne poalkoholowe dolegliwości gastryczne Prezesa, skutkujące
stałą obecnością w pakamerze sporej ilości gazów gnilnych. Uwalnianiu tychże
towarzyszyły niesamowite efekty dźwiękowe, głośne jak wybuch granatu i
fantazyjnie przez wyćwiczony mięsień modulowane w całym zakresie słyszalnych
częstotliwości - nic więc dziwnego, ze większość czasu spędzałem na świeżym
powietrzu.
Czerwone Brygady, doraźnie wsparte Niebieskimi z pewnej firmy drogowej, znały
swoje miejsce w szeregu i zasadniczo po obowiązkowej i zwyczajowej porannej
dynamizacji niewiele już miałem do roboty oprócz leniwego włóczenia się po
terenie, markowania roboty, popijania piwka w błogim chłodzie rowu melioracyjnego
i pilnowania, aby przez przypadek Czerwoni ani Niebiescy nie odważyli się robić
tego samego.
Któregoś razu z nudów postanowiłem wybrać się z kierowcami po materiał na budowę
nasypów, co oznaczało cały dzień błogiej nieobecności na budowie, bez
konieczności noszenia w budzie maski p-gaz i wysłuchiwania przeplatanych
barokowymi bąkami dziwnych dywagacji na temat mojej genealogii. Wycieczka na
żwirownię mogła być miłym przerywnikiem.
W tamtych szczęśliwych czasach nikt sie nie zastanawiał nad odległością
transportu. Wiadomo było, gdzie jest najlepsze kruszywo, i po prostu się je brało
bez szukania tanich półśrodków, i może dzięki temu drogi budowane 10 lat temu sa
w lepszym stanie niż te oddawane dzisiaj. Towar na nasypy wozili nam wynajęci
dostawcy z nadodrzańskich żwirowni za Raciborzem. Miałem w stałej dyspozycji 24
ciągniki siodłowe z naczepami typu 'łódka', stare, dychawiczne, setki razy
reanimowane, ale wciąż sprawne sztrucle wyśmienitej europejskiej marki,
pracowicie jeżdżące w tę i nazad, każdorazowo przywożąc około 30 ton pospółki czy
piachu.
Tego dnia była sobota, i na żwirownię jechaliśmy rankiem w dziesięć wozów.
Jedziemy sobie z Marcinem (czyli Cinkiem) spokojnie czteropasmówką jako ostatnie
auto kolumny, on opowiada jakieś gwoździowate kawały śmiejąc się do rozpuku, ja
spokojnie palę papierosa i popijam zimne piwko, chłodzone w jakimś cwanym
patencie podpiętym do klimy. Kabina obwieszona proporczykami, na których
uwidoczniono scenki, hm… dalekie smakiem od tych, o których śpiewał Grechuta
słowami: "Z nieskromnymi kobietami szkice nastrojowe". Przed nami kula się
jeszcze jeden z naszych, reszta wysforowała się jakiś kilometr do przodu, poza
tym - właściwie zero ruchu. Nagle wyprzedza nas coś, w czym pod dziesiątkami
rdzawych łat na białej blasze i bąblami spartaczonej szpachlówki z trudem
rozpoznałem starą audicę 'setkę', popularnie zwaną 'cygarem'. Wyprzedziwszy nas,
audica zrównała prędkość z naszym szalonym 70 na godzinę, pasażerowie zaś oraz
kierowca otwarli szyby i kolektywnie wystawiwszy przez nie pięści, pokazali nam
Międzynarodowy Gest Przyjaźni. Spełniwszy ambicje, zadymili z rury, wyprzedzili
zestaw jadący przed nami i poszli w długą.
Marcin czyli Cinek, skaleczony w sam środek swojej dumy kierowcy, ryknął jak
wściekły nosorożec, bluznął wielce oryginalną dynamizacją i łapnął za CB. Okazało
się, że ziomale z 'cygara' identyczny numer powtórzyli temu, który jechał przed
nami… To było wypowiedzenie wojny.
Słuchałem z zaciekawieniem rozmów Cinka z kolegami w samochodach będących przed
nami. Ciekaw byłem, co z tego wyjdzie… Znając osobliwe poczucie humoru naszych
truckerów, spodziewałem się niezłych atrakcji. I nie zawiodłem się. Cinek
odwiesił CB, zapalił i spokojnie jechaliśmy naprzód.
Po jakimś kilometrze ruch na drodze zamarł. Marcin (czyli Cinek) spokojnie
zatrzymał samochód na lewym pasie, włączył awaryjne i wysiadł z kabiny, a ja za
nim. Podeszliśmy nieco do przodu… Obrazek był następujący :
Korek na drodze stworzyło dziesięć ciężarówek, wszystkie czerwone z białym pasem
i wszystkie - co za traf, panie władzo! - tej samej firmy. Kierowcy dwóch
pierwszych dla pozoru pootwierali maski i grzebali coś przy silnikach. W środku
korka stało natomiast białe, poobtłukiwane audi 'cygaro', w którym siedziało
czterech nażelowanych i śmiertelnie przerażonych nastolatków. Sądząc po minach,
najwyraźniej wysilali właśnie zwieracze, żeby nie popuścić ze strachu w gacie…
Dodajmy, że epoka była zasadniczo przedkomórkowa, ruchu zero, sobota, odludzie i
znikąd pomocy.
Dookoła samochodu zebrało się ośmiu kierowców ciężarówek (z minami nie
przypominającymi w niczym Troskliwych Misiów, i zamiarami bynajmniej nie
dydaktycznymi) oraz jeden Kerownik w roli niezależnego obserwatora. Chłoptasie w
audi szczelnie zakręcili szybki i czekali, co będzie. Kiedy w rękach jednego z
'naszych' ni z stąd, ni zowąd pojawił się klucz do kół, kierowca ocenił, że warto
rozpocząć negocjacje i otwarł okno.
- Chłopaki - odezwał się grzecznie właściciel klucza - pokażcie no może jeszcze
raz te paluszki, co ?
- Ale… Ale panowie… My tylko tak… - bełkotał trzęsąc się niemiłosiernie
młodzieniec z audicy.
- Teraz grzecznie pojedziesz z nami, chłoptasiu, i bez sztuczek. Na sucho wam to
nie ujdzie - mówi Człowiek z Kluczem i mimochodem dorzuca: - I nie próbuj
wyprzedzać, wiesz przecież, że w tych lusterkach tak mało widać…
Kierowcy znali drogę jak własną kieszeń. Na tym odcinku czteropasmówki nie było
żadnego zjazdu ani skrzyżowania. Zaholowali swoje ofiary konwojem na najbliższy
parking i…
***
Zgadnijcie, ile czasu zajmuje czterem nastolatkom umycie własnymi gatkami szyb i
reflektorów w dziesięciu zabłoconych ciężarówkach? Dość powiedzieć, że żel kapał
ze spoconych łbów, a chłoptasie pracowali w takim tempie, że nasz pierwszy
samochód miał na wadze żwirowni tylko 10 minut obsuwy w stosunku do harmonogramu.
Aparat, zwany obocznie Czereśniakiem, główny zaopatrzeniowiec naszej firmy, był
tak nijaki, że aż oryginalny w swojej nijakości.
Ubierał się jak abnegat, jego płaszcz pamiętał ponoć jeszcze Gomułkę, a wąż w
kieszeni dawno zdechł z głodu.
Sięgał mi mniej więcej do pachy, a malująca się na jego twarzy inteligencja
przywodziła na myśl świątecznego karpia, leżącego już na kuchennej desce. Kiedy
nad czymś myślał, ruszał bezwiednie mięsistymi, rybimi ustami, co znów nasuwało
mi ichtiologiczne skojarzenia. Mało kto mógł się poszczycić, że to zjawisko
widział na własne oczy, bowiem procesy myślowe Aparata były jak jastrzębie - tak
rzadkie, że podlegały ochronie gatunkowej.
Włosy miał wiecznie pozlepiane w tłuste strąki. Niektórzy twierdzili, że wyciera
w nie paluchy po zjedzeniu na gazecie codziennej porcji wędzonych szprotów, które
stanowiły jego ulubiony lancz, w ten sposób te włosy impregnując - był bowiem za
skąpy, by sobie kupić parasol.
Do tego mówił kompletnie bez żadnej intonacji, dzieląc wyrazy na sylaby jak robot
z filmu "Miś Kolargol w Kosmosie". I wiadomo było powszechnie, że kiedy mówił,
trzeba było się odsunąć na nawietrzną. Niektórzy podejrzewali, że w młodości coś
zdechło mu w ustach i do dziś to przeżuwał, ale są to jedynie niczym
niepotwierdzone supozycje.
Ani gigantem fizycznym nie był, jak widać, ani tytanem umysłu tym bardziej.
Szczycił się enigmatycznym tytułem "Dyplomowanego Kogoś-Tam" i doprawdy, gdyby
Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii przyznawały istoty z innego wymiaru, byłby on
do niej pewnym i murowanym kandydatem. Ekonomię uprawiał pokrętną, pełną
niepojętych meandrów i hermetycznych tajemnic zaiste godnych Nostradamusa.
Chodził dumnie po biurach i magazynach, a z całej jego postawy biła trawestacja
słynnych słów Franza Maurera: To ja jestem EKONOMIA! Na dodatek miał iście
mesjańskie przekonanie o swej nieomylności i nigdy nikogo o nic nie pytał.
Ekonomia w wydaniu Aparata była dziwką nieprzewidywalną i nieokiełznaną, i
wielokrotnie płatała rozkoszne figielki różnym pracownikom firmy, w tym również i
mnie, a jeden z lepszych numerów opisuję poniżej.
Stal zbrojeniowa jest żebrowana - każda klasa inaczej - dla łatwego rozpoznania i
uniknięcia pomyłek, które mogłyby być tragiczne w skutkach. Każdy budowlaniec wie
o tym i odróżni poszczególne klasy bez problemu.
Pewnego razu zamówiłem spory transport stali - 120 ton, wysokiej klasy A-III
(dwuskośnie żebrowana), z przeznaczeniem na budowę sporego mostu. Pisemne
zamówienie, wraz ze szczegółową specyfikacją gatunku, ilości, średnic i innych
wymagań, wręczyłem Aparatowi osobiście. Budowa była jeszcze niezorganizowana i
jedynym, co mieliśmy na miejscu, był pusty plac, rozdzielnia prądu i buda z
wiecznie zawianym stróżem w środku. Na miejsce przyjechałem w dniu ostatniej
dostawy. Krótka inspekcja - ciśnienie na pograniczu wytrzymałości - łapię za
telefon i dzwonię do Aparata.
- Panie, co wy mi tu, kurrrrrrwa, za badziewie wozicie?
- No-jak-to-co, stal wo-zi-my… - zaklekotał z pretensją w głosie.
- Ale JAKĄ? Ja zamawiałem A-Trzy, a to jest A-Dwa. Prawie o połowę słabsza. Co ja
z tym sianem, kurrrrrna chata, zrobię?!
- A-le pa-nie, pa-nie, niech się pan u-spo-ko-i.
- Jak ja się mam uspokoić? Mam na placu, w pi*zdu mamuta, czterdzieści balotów
pierza, które na nic się nie przyda. Chyba że na złom. Zbrojenie mam robić, a z
czego?
Aparat pomilczał chwilę i zaklekotał:
- Ja pana naprawdę nie rozumiem, panie ĘŻYNIERZE. Przecież i ta jest żebrowana, i
tamta też. Tak. A w hucie była akurat WYPRZEDAŻ. Wy-prze-daż, rozumie pan, co to
znaczy? Znaczy, że TANIEJ, wiec czemu nie zaoszczędzić firmie paru groszy. Tak.
Wy, ĘŻYNIEROWIE, to nic się nie rozumiecie na ekonomii. Przecież stal to stal, co
za różnica. W rękach pan nie złamie. Tak. Najwyżej niech pan da trochę więcej tej
słabszej, a ja pana jakoś wytłumaczę przed prezesem. Tak. Ja pana naprawdę nie
rozumiem.
Strzeliłem telefonem w kolano, aż mnie zabolało, ale szybkie i skuteczne
rozłączenie klekoczącego debila było konieczne, bo zaczynało mi się dymić z uszu.
Przez dwadzieścia pięć lat pracy w zaopatrzeniu nawet tresowany szympans
nauczyłby się więcej niż ten bezdenny gamoń. Wyprzedaż twoja mać, pomyślałem ze
złością. I jeszcze "ja pana jakoś wytłumaczę przed prezesem"! Nie dość, ze
spartolił, to jeszcze może wina ma być po mojej stronie? A tłumaczenie, że stal
jest stalą, bo ani jednej, ani drugiej nie złamie się w rękach, przypominało mi
jako żywo encyklopedyczne wywody Xiędza Benedykta Chmielowskiego na temat konia,
albo też stary dowcip pt. "Czym się różni kiszony ogórek od wieży Eiffla". Czym?
Niczym, bo ani jednym, ani drugim się nie ogolisz.
W obliczu takiej koszmarnej ignorancji nie pozostało mi nic innego, jak tylko
rzucić dynamizatorem, zostawić rozładunek własnemu losowi, zatrąbić wsiadanego i
kolektywnie, wraz z moimi wiernymi Czerwonymi Brygadami, pojechać na piwo. Co też
uczyniłem.
Przyjechałem następnego dnia skoro świt. Złożone równiutko na placu sterty nikomu
niepotrzebnej stali pięknie połyskiwały poranną rosą, ale już z daleka rzuciły mi
się w oczy dziwne, rozległe, białe plamy na ich powierzchni. Podszedłem bliżej i…
Nie, to doprawdy było nie do uwierzenia. Nie dość, że bałwan kupił "na promocji"
nie taką stal, jak należało, to jeszcze po zakończeniu rozładunku kazał "dla
zabezpieczenia przed kradzieżą" POLAĆ STOSY STALI WAPNEM! Korodującym jak
cholera, alkalicznym, nie mającym prawa znaleźć się w betonie, nie dającym się
nijak usunąć WAPNEM! Stal zbrojeniową! Jak stos węgla czy paletę cegieł! Nawet
nie dzwoniłem do niego, bo bałem się, że nad sobą nie zapanuję. Wkurzony jak szop
pracz na pustyni zadzwoniłem do prezesa.
- Panie prezesie, mam na budowie sto dwadzieścia ton niewłaściwej stali i sądzę,
że…
Nic więcej nie zdołałem powiedzieć. Dowiedziałem się za to błyskawicznie, gdzie
mam sobie umieścić swoje zastrzeżenia. Prezes wyraził swą szybką i potoczystą
mową życzenie, bym natychmiast i niezwłocznie udał się na najbliższe pole
szczawiu i nie zabierał mu czasu podczas absorbującego procesu wyboru odświeżacza
powietrza do samochodu. Następnie zarzucił mi kwieciście: najpierw zoofilię,
zaraz później homoseksualizm, a na koniec kompleks Edypa, po czym usłyszałem
również sporo nowych i odkrywczych rzeczy na temat mojego pochodzenia, zawodu
szanownej rodzicielki oraz kondycji narzędzia, przy pomocy którego zostałem
rzekomo spłodzony… Na finałową arię, traktującą o moich inżynierskich
kwalifikacjach, spuszczę miłosiernie zasłonę milczenia. Nie pozostało nic innego
jak szybko zakonotować (celem włączenia do własnego repertuaru) co ciekawsze
związki frazeologiczne, powiedzieć "do widzenia" i wyłączyć się. Dynamizacji
werbalnej, powiadam wam, uczyłem się od najlepszych.
Po awanturze, którą rozpętałem, firma nadzorcza zażądała usunięcia całej dostawy
z budowy. Pechowa stal pojechała gdzieś w świat, a mnie przywieziono właściwą, co
Prezes przeżywał bardzo osobiście i czemu dawał wyraz w licznych telefonach do
mnie, w stylu, którego próbkę podałem. Koszta zbytecznego załadunku i transportu
pokryły oczywiście nigdy nie wypłacone premie Czerwonych Brygad, jak również
wpompowano w nie wątpliwy zysk, wynikający z równie wątpliwej "promocji".
A zaopatrzeniowiec dalej robi swoje. Od owego czasu jednak wyrażano się o nim w
firmie z dużo większym szacunkiem. Z normalnego "Aparata" stał się mianowicie
"Aparatem Siedmiolampowym".
Razu pewnego na budowę zawitała nad wyraz osobliwa delegacja. Na widok duetu,
który wygramolił się na lipcowe słońce z poobijanego służbowego seicento (wersja
"van" ze względu na VAT), Czerwone Brygady z wrażenia rzuciły robotę i jak jeden
mąż porozdziawiały paszcze i zrobiły okrągłe oczy. Było to tak, jakby na budowę
przyjechali razem Jay Leno i Conan O'Brien albo nie przymierzając Romuś
Koniogębny i Jądruś-W-Pasiastym-Krawacie… W każdym razie kabaret zapowiadał się
niezły, bo oto na placu budowy stanęły w całej krasie moje dwa ukochane
pieszczoszki: Aparat i Behapizda.
Pierwszy robił za kierowcę, drugi przyjechał na rutynową kontrolę. Po krótkich i
powitaniach Behapizda przebrał się w swój służbowy mundurek i ruszyliśmy na
budowę. No więc idziemy - ja w przepisowym kasku i wypastowanych trzewikach na
"olejoodpornej" podeszwie, on w swoim niezapomnianym kombinezonie z napisem
"Służba B…P" ("H" mu wcięło podczas pamiętnej jazdy na dupsku ze ściany wykopu,
kiedy to bohatersko ratował koparkę)i z nieodstępnym kapownikiem w dłoni, i
budzimy powszechną wesołość swoją nadętą powagą.
Behapizda coś tam popisała, za coś mnie tam opieprzyła, mandatem pogroziła za
braki w apteczce, zrobiła parę zdjęć, kazała wyrzucić z budowy wszystkie puste
puszki po piwie, po czym wróciliśmy do mojej kierowniczej kanciapy, gdzie przy
szklance herbaty czekał na nas Aparat.
Jako wybitny specjalista od oszczędności, osobnik ów nie cierpiał marnotrawstwa.
Zagotował więc sobie dzielnie wodę w czajniku, zalał wrzątkiem herbacianą
skarpetkę, po czym, ledwo zaczęła puszczać kolor, wyjął ją i położył na
spodeczku.
- Panie Sławku, ja sobie tu herbatkę pozwoliłem zrobić.
- Ależ panie Leonie, przecież nie ma sprawy.
- Ale widzi pan. Ja tu torebeczkę wyjąłem i zostawiłem na potem. Tak. Nawet nie
wycisnąłem za bardzo. Oszczędzać trzeba, panie ĘŻYNIERZE. Tak. Wy, ĘŻYNIEROWIE,
KEROWNIKI, to WOGLE ani WSZCZEGLE pojęcia o ekonomii nie macie. Tak. To może się panowie herbatki napiją?
- Dziękuję, panie Leonie, ja wolę mocną. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą,
zresztą miałem w lodówce co innego… Ale o tym za moment.
- Tak. Pan, panie ĘŻYNIERZE, to ma dopiero hrabiowskie maniery. Ja z tym coś
muszę zrobić. To jest przecież służbowa "Liptonka". Z jednej półtora, panie,
litra śmiało wychodzi. Tak. Hra-Biow-Skie Ma-Nie-Ry… - zaklekotał na to Aparat.
Tu wtrącił się mój faworytny funkcjonariusz służb "B…P", który z mistrzem
dynamizacji, M. C. Tamponem, z niejednej krzywej rurki już bimber spijał:
- K*rwa w d*pę mać! Leon, tyś chyba do cna och*jał! Twoje moczone skarpetki będę
pił, k*rwa, poj*bało cię już chyba dokumentnie! Tę twoją YKONOMJE to se, k*rwa,
zwiń w TROMBKIE i do d*py wsadź. Jak cię kiedyś który kierownik zaj*bie jak reksa
za te twoje pierd*lenie w podniebienie, to przynajmniej, k*rwa, zwłoki
zidentyfikują…
Aparat zdrętwiał. Jedną z jego zabawniejszych cech było bowiem to, iż nie znosił,
kiedy ktoś używał przy nim słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Wtedy
zapowietrzał się, robił się czerwony aż po swoją iście eskimoską fryzurę, rzucał
cytaty z Biblii i encyklik i generalnie powodował kapitalne rozładowanie
atmosfery, bo, doprawdy, każdy kabaret przy nim wysiadał. Doskonale wiedział o
tym prezes, który w chwilach chandry albo syndromu smutku postalkoholowego zwykle
wzywał Leona do siebie i jeździł po nim jak po burej suce, śmiejąc się do
rozpuku. Jakie zdziery robili sobie z tego robotnicy, kierownicy i majstrowie,
operujący na co dzień tzw. językiem ogólnobudowlanym - chyba opisywać nie muszę…
Ja natomiast zawsze przy nim trzymałem formę i nigdy, powtarzam: nigdy nie
zdarzyło mi się zakląć przy Aparacie. Ot, taka ułańska fantazja. Za to on miał
mnie prawie za świętego…
W każdym razie Aparat, czyli inaczej Czereśniak, swoją przykruchcianą
czereśniakowatością wprowadzał w siermiężne i monotonne życie budowy pożądany
element komiczny.
Łypnął zatem na spoconego Behapizdę, który już zdążył się przebrać z powrotem w
garnitur i właśnie zaczynał pisać protokół. Łypnął, jako się rzekło, ale nic nie
powiedział. Spokojnie siorbał swoją słomkową herbatkę z połową łyżeczki cukru, i
tylko patrzał na adwersarza z nienawiścią. Jak go znałem, to właśnie obmyślał
truciznę, w której zamoczy śmiertelne żądło. Wysiłek myślowy spowodował, że
zrobił tradycyjnego "karpika" i ruszał otwartymi ustami w sposób, który jako żywo
kojarzył mi się z oralnymi aktami płciowymi w wykonaniu panienek na obrazkach,
którymi wyklejone były budy Czerwonych Brygad.
Behapizda skończyła pisanie. Gorąco było jak diabli, a ja miałem w lodówce dwie
butelki "Karmi", zostawione przez sekretarkę.
- Panie inspektorze, khem… Wie pan… Tak gorąco jest, może by się pan napił czegoś
takiego… - zagaiłem. - Jeżeli pan Leon nie będzie miał nic przeciwko temu… - i
wyjąłem butelki z lodówki.
Leon Zawodowiec wzruszył tylko ramionami i dalej rozmyślał.
- No to cyk, panie inspektorze. Nie mam nic innego, to takie sobie jest. Nawet
upić się tym nie można…
Na to Leon podskoczył jak oparzony, warknął: "Nie spodziewałem się tego po panu,
panie ĘŻYNIERZE! Czekam w samochodzie!" i wymaszerował z kanciapy z miną
Raptusiewicza, mówiącego "Nie będę ja z ziemi zbierał, co Milczkowi z nosa
spadło!"
Behapizda wzruszył ramionami, spokojnie dopiliśmy nasze pseudopiwo, po czym
pożegnaliśmy się i odprowadziłem go do samochodu. Kiedy podeszliśmy, Aparat
właśnie kończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na mnie mściwie spod oka i
warknął:
- No. To ja teraz dzwoniłem do prezesa. Tak. On pana będzie wzywał. Tak. Jak pan
się mógł tak zachować, panie ĘŻYNIERZE. Pan mnie obraził. O-Bra-Ził. Żegnam się z
panem ozięble. Tak. - klekotał swoim beznamiętnym głosem jak bocian na gnieździe.
Odwrócił się gwałtownie, aż wyleniała, zatłuszczona grzywa opadła mu na oczy,
wrzucił wsteczny i odjechał z piskiem opon. "Wsiowy debil", pomyślałem dość
nieodkrywczo i wróciłem do budy. Nagle telefon. Numer zastrzeżony, więc pewno
prezes.
- Halo! Sławek, dzwonił Leon, żeś go, k*rwa, obraził.
- Że jak? Ja? Słowem nawet. Beha-… khem… -powiec świadkiem.
- Mówił, żeś brzydkiego słowa użył. Wiesz przecież jak ta j*bnięta p*zda na to
reaguje.
- Słowa? Jakiego, k*rwa, słowa?!
- NADUPIĆ. Żeś dał Beha-… hmmm… -powcowi ciemne piwo i powiedział, że tym się
nadupić nie można.
Musiałem przysiąść na stosie krawężników, bo zaczęło mi skręcać kichy ze śmiechu.
Przecież nie będę tłumaczył Tamponowi, że jego ulubiony Leon Zawodowiec, brudas i
abnegat, ma w uszach po pół kilo wosku jak niejaki Shrek, i że zamiast "nawet
upić" usłyszał "nadupić"… Nie będę, bo i po co? Tłumiony śmiech zaczął powodować
ból przepony i skurcze w szczęce, o łzawieniu oczu nie mówiąc, więc wykrztusiłem
tylko w słuchawkę:
- A co, k*rwa, może można?!
- Ja nie. Ty nie. Ale ta p*zda Leon po jednej flaszce by się czołgał po glebie. -
Rzucił spokojnie M.C. Tampon i dodał: - Tak trzymaj.
Oczywiście odwaliłem klasycznego ROTFLA i wpadłem w ogólny BRECHT, co skończyło
się doraźnie dość silną czkawką. Przeszła jednak bez śladu, kiedy "dla
zdrowotności" posłałem któregoś z młodych po flaszkę "Tyskiego".
Od tego czasu Leon Czereśniak, Aparat Zawodowy, który nigdy nie dowiedział się
prawdy, nie mówił o mnie inaczej jak tylko "Ł…ski, ten sługa bluzgającego
Szatana".
A "Karmi" nie cierpię. Bo nawet upić się nim nie można.
Wezwano mnie kiedyś do wypadku drogowego. Według informacji od policji rzecz przypominała jatkę: "Jeden poszkodowany, kompletnie zniszczony pojazd, uszkodzone oznakowanie, karetka reanimacyjna już w drodze". W te pędy włożyłem na siebie rynsztunek bojowy w postaci kamizelki "kuloodpornej" oraz kasku, wskoczyłem w locie do samochodu, którym nasz funkcjonariusz BHP (ksywa "Chluba", nie mylić z Behapizdą) już mijał bramę, żółty kogut na pełne obroty, klakson i wio, bo z tymi sprawami żartów nie ma.
Padał deszcz, temperatura około 13 stopni. Według opisu wypadek miał się zdarzyć na wykończonym już, ale zamkniętym dla ruchu odcinku drogi. Droga niby zamknięta, ale kto upilnuje dwunastu kilometrów?
Lecieliśmy na kogucie i klaksonie, na złamanie karku, mijając grupy pracowników, zajętych przedodbiorowymi robotami w stylu "genius touch": grabienie poboczy, obsiewanie trawą, ustawianie tych śmiesznych biało - czerwonych słupków z cyferkami oznaczającymi kilometraż, jakieś ostatnie, retuszerskie malowania mostowych poręczy. Miałem mocno podniesione ciśnienie perspektywą tego, co mogłem zastać na miejscu, więc tylko automatycznie zanotowałem w pamięci brak kamizelek u wielu z nich, czyli łamanie przepisów BHP, ustaleń kontraktowych i zdrowego rozsądku.
Na miejscu wypadku stał radiowóz. W radiowozie - znajomy sierżant. A wypadek wyglądał tak:
"Jeden poszkodowany" oznaczało pijaczka z podrapanym nosem i ręką, który teraz, owinięty w kawał geowłókniny, siedział na mokrym asfalcie obok kałuży wymiocin, cuchnął na milę przetrawionym mózgojebem, kiwał się w przód i w tył, puszczał bańki ze śliny i mamrotał coś pod nosem.
"Kompletnie zniszczony pojazd" okazał się, po przełożeniu z urzędniczego na ogólnoludzki, rozpieprzoną o barierę motorynką, pamiętającą jeszcze czasy świetności zakładów "Romet". Nawet przed wypadkiem musiała być w stanie agonalnym, bowiem na widok jej rdzawego koloru zbledłyby z zachwytu wszystkie gwoździe mego faworyta, m*****a_11.
"Uszkodzone oznakowanie" miało postać przewróconego gumowego pachołka.
"Karetki reanimacyjnej" oczywiście nie było, bo i po co. Była zwykła, widziałem tylko jej tył na zakręcie, gościa opatrzono i nie było sensu tracić więcej czasu.
Sierżant wysiadł z radiowozu z ucieszoną gębą. Zrozumiałem w lot - z miejscową policją byliśmy w dobrych układach i obu stronom często zdarzało się robić sobie nawzajem różne niewinne kawały, jak na przykład ten: wywleczenie mnie z cieplutkiego biura na deszcz i chłód oraz napędzenie mi stracha. Poprzysiągłem mu, w języku ogólnobudowlanym, perfidną i bolesną zemstę przy najbliższej okazji, podpisałem protokół i obaj z BHP-owcem pojechaliśmy z powrotem. Sierżant został, czekając na wsparcie, prawdopodobnie po to, aby zarzyganego pijaczka odtransportować tam, gdzie zwykle policja transportuje zarzyganych pijaczków.
W drodze powrotnej kolega Chluba postanowił zwrócić uwagę pracującym przy drodze robotnikom, żeby "nie lecieli, k*rwa, w ciula" i włożyli kamizelki ostrzegawcze. Chluba miał zwyczaj, kiedy zauważył robotnika bez kamizelki, zadawać na "dzień dobry" zawsze to samo pytanie: "Przepraszam, czy pan / pani tu, k*rwa, pracuje?" i dopiero po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej udzielał reprymendy.
Zatrzymaliśmy się zatem obok jednej z brygad, i ze zdumieniem skonstatowałem, że składała się ona wyłącznie z kobiet. BHP-owiec zadał swoje tradycyjne pytanie, któraś coś zagaiła i w toku rozmowy wyszło co następuje: były to bezrobotne, zatrudnione w ramach robót publicznych czy jakkolwiek się to obecnie nazywa, do niewykwalifikowanych robót. Wystraszyły się, tłumaczyły, że pada, że kamizelki na płaszcze przeciwdeszczowe są za ciasne i przeszkadzają w robocie, prosiły, żeby kierownikowi nie mówić, bo mogą stracić tę z trudem zdobytą robotę… Jako długoletni Kerownik rozumiałem to doskonale i oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru robienia z tego afery, byle zastosowały się do przepisów. Włożyły kamizelki, a my pojechaliśmy dalej.
Po przejechaniu może z kilometra Chluba Polskich Służb BHP pokazuje palcem na pobocze i mówi:
- K*rwa, paczpan, a te zaś bez kamizelek. Zaraz je opi*rdolę, ileż można tłumaczyć, jak krowie na rowie norrrrrmalnie…
Istotnie, poboczem szły dwie postacie pod parasolami. Postacie ewidentnie żeńskie. Zatrzymaliśmy się, on opuścił szybę i zapodaje basem swoją mantrę:
- Przepraszam, czy panie tu, k*rwa, pracują?!
Na to one spojrzały po sobie i jedna z nich odpowiedziała:
- Nie, k*rwa. Czekamy, aż drogę skończycie. Pracować będziemy potem, panie ładny…
Jego zatkało, a ja nie odwaliłem K.R.(*) tylko dlatego, że na siedzeniu pasażera w Corolli nie ma wystarczającej ilości miejsca na odwalenie K.R. przez faceta o parametrach fizycznych znacznie przekraczających statystyczną średnią…
__________
(*) K.R. = Klasyczny Rotfl. Copyright by Troll Corp.
Oto coś z zupełnie innej beczki ;) Oczekiwany przez wielu 'Kerownik' dziś powraca
w całkiem nowej, weekendowej, roli. Która lepsza - oceńcie sami.
W sobotni wieczór dzwoni do mnie koleś i referuje następującą rzecz: jego
siostrzeniec (17 lat, czteropaskowy Absolutny Brak Szyi, sterydy w płynie,
tabletkach i sprayu, złoty łańcuch jak z Harleya Indiana) pojechał na dyskotekę
do jednej z podmiejskich wsi, gdzie podrywał nie tę laskę, co należało, niezbyt
pochlebnie się wyraził o jednym z miejscowych ABSów i ogólnie zadarł z
niewłaściwymi ludźmi, co skończyło się doraźnie aktem przemocy fizycznej, a że
wróg był w przewadze, szczęka siostrzeńca została zlekka przestawiona. No i trza
było po młodzieńca jechać.
- To jedź, Krzysiaczku - mówię, wierny zasadzie, że pies szczeka, a karawana
idzie dalej, patrząc tęsknym i pożądliwym wzrokiem na świeżo otwartą flaszkę
Seagram i oszroniony tonik, z których właśnie zamierzałem zrobić właściwy użytek.
- Ale posłuchaj - Krzysiaczek nie dawał za wygraną - ty kawał chłopa jesteś, ja
też, ubierz się w czarny golf, wsiądziemy w Maksia i będziemy od razu poważniej
wyglądać…
Wybuchnąłem śmiechem. Maksiu to czarny Mercedes S mojego kolesia, ale jakoś nie
umiałem sobie wyobrazić mnie i Krzysia (wielki, łysy, muskularny i zwalisty, choć
muchy by nie skrzywdził, z zawodu psycholog dziecięcy z tytułem doktorskim) w
roli wykidajłów, adwokatów mafii czy wprost bandziorów. Ale Krzysiaczek nalegał,
więc ubrałem się w czarne spodnie i czarną koszulkę z napisem "You're DEAD MEAT
Buddy" (koszulka należy do mojej małżonki, jest na nią co prawda nieco za
obszerna, ale doszedłem do wniosku, że w ten sposób lepiej uwypuklę moje
fantastyczne umięśnienie :C, poza tym na golf było za ciepło), poczekałem na
Krzysia, który zjawił się rychło w podobnym rynsztunku, tylko na dodatek miał na
sobie trochę złota, tak na oko z siedemdziesiąt deka. Myślałem, że od śmiechu
dostanę kolki, ale Krzysiaczek tak skutecznie zaczął mi tłumaczyć różnicę między
byciem trendy a jazzy oraz podstawowe pojęcia z psychologii społecznej, że
poczułem się zabity i wdeptany w glebę jego elokwencją i erudycją, więc zamknąłem
gębę i jechałem w milczeniu.
Kiedy podjeżdżaliśmy pod dyskotekę, Krzysiu zapakował w zęby pół paczki gumy do
żucia. Druga połowę zaproponował mnie, ale odmówiłem, i konwencjonalnie zapaliłem
papierosa. Wysiedliśmy z Maksia - on kręcąc mordą jak czarna krowa z bordo kropki
ze sławetnego wierszyka, ja z papierosem w zębach. Ochroniarze przed drzwiami
zrobili karpia, niemniej chcieli za wjazd po 15 zeta bodaj. Krzysiaczek zrobił z
gumy balona i końcem palca ze złotym sygnetem (rozpoznałem spadek po ojcu z
herbem jakiegoś niemieckiego grafa) wskazał na napis: "Para - 15 złotych".
- A my jesteśmy parą - zakomunikował przez gumę łysemu przystawiającemu
pieczątki. - A poza tym, ziom, to mógłbyś nas właściwie wpuścić gratis - przy
czym wykonał ręką gest Dżedaja, mówiącego szturmowcowi "Nie potrzebujesz naszych
dokumentów" w kultowym IV Epizodzie. Krzysiu ze swoim gołębim sercem pasował do
tej roli jak pięść do oka, a ja myślałem, ze mnie skręci ze śmiechu i popuszczę w
spodnie… Ale łysy spojrzał na zegarek (było po 1 w nocy), wzruszył ramionami,
przybił nam na grzbiecie dłoni pieczątki świecące w ultrafiolecie i gestem
wskazał wejście.
- Szacun - rzucił mu Krzysiaczek na odchodnym, i znów puścił bąbla z gumy. Trochę
przesolił i pęknięty balon oblepił mu twarz, ale na szczęście nikt tego nie
widział.
Łomot wewnątrz starej gorzelni, przerobionej na dyskotekę, przechodził wszelkie
dopuszczalne granice. Leciała jakaś "techniawa", jak uświadomił mnie Krzysiaczek,
psycholog dziecięcy, na co dzień pracujący z trudną młodzieżą, rycząc mi do ucha
z odległości pół centymetra i oblepiając mi ucho gumą do żucia. Na tzw. parkiecie
spazmatycznie podrygiwało kilkadziesiąt osób obojga płci, zaduch był jak w rzeźni
(byłem, to wiem), a migające światła przypominały mi słodkie czasy, gdym jeszcze
w dużym Fiacie samodzielnie ustawiał zapłon przy użyciu samodzielnie
skonstruowanej lampy stroboskopowej.
Krzysiaczek wyciągnął się na całą imponująca wysokość swoich prawie 2 metrów i
zaczął wyglądać siostrzeńca. Oczywiście w warunkach jak powyżej, wszelkie próby
wypatrywania musiały się skończyć fiaskiem, więc wiedziony nieomylnym instynktem
psychologa dziecięcego podjął wędrówkę do najpewniejszego miejsca spotkania
krewniaka - to znaczy do bufetu.
Była tam inna droga, ale Krzysiu, bywalec raczej lepszej kategorii lokali, nie
wpadł na to i jak lodołamacz sunął przez parkiet, wyciągniętymi w przód rękami
rozgarniając całe bractwo Świętego Wita, ku jego niekłamanemu oburzeniu. Jako
żywo - na jednym z hokerów przy bufecie coś zaczęło świecić w rytm stroboskopu i
zorientowałem się, że to spodnie naszego "celu". Krzysiu podążał w tym kierunku
nie rozglądając się na boki, a za nim zamykał się tłum jak fala za ścigaczem.
Paru młodziaków o fryzurach Dokładnie Odmiennych niż Beatlesi podążało śladem
mojego przyjaciela, a wyraz ich twarzy (a raczej jego brak) był podobny do tego,
jaki miał Arnold Schwarzenegger, kiedy w filmie "Komando" wjeżdżał ładowarką
przez witrynę do sklepu z bronią.
Młodzieniec siedział samotnie nad kufelkiem piwa, a wygląd jego twarzy wyraźnie
świadczył o niedawnej bohaterskiej potyczce - kto kiedyś widział świeżego tatara,
ten wie, co mam na myśli, przy czym żółteczko na tatarze robiło za młodzieńca
lewe oko, bo prawego spod opuchlizny widać nie było.
Na widok Krzysia młodzieniec wstał i chyba powiedział "Wujek", co w nieopisanym
łomocie można było wywnioskować tylko z ruchu warg. Krzysiu podszedł do niego i
kiedy zamierzał mu pokazać znak do odwrotu, jakiś najwyraźniej niedorozwinięty
emocjonalnie dres położył mu rękę na ramieniu… Krzysiu odwrócił się… zobaczył
mnie z czarnym "You're DEAD MEAT Buddy" poza plecami swoich czterech oponentów,
po czym radośnie wskazał na mnie palcem, puścił balona z gumy i obserwował, jak
wskutek powolnego procesu myślenia łyse karki zaczynają kumać o co biega, i jak
po długotrwałym skrzypieniu zardzewiałych trybów w łysych czaszkach ich
właściciele odwracają cię powoli w moim kierunku.
"Sk*rwysyn" - pomyślałem z sympatią pod adresem mojego przyjaciela, patrząc na
czterech wielopaskowców, którzy gapili się teraz na mnie. Takie miny musiały mieć
pierwsze gady przeżuwające, u których ponoć mózgi mieściły się w grzbietach. Ale
stałem twardo, napinając klatę i szczerząc zęby w ponurym uśmiechu, po czym -
błyskawiczne olśnienie - podniosłem wolno palec i wskazałem nim na Krzysiaczka
gestem identycznym jak on przed chwilą. Znów powolny i bolesny proces myślenia,
powolne odwracanie głów… Dinozaury najwyraźniej poczuły się wzięte w dwa ognie,
bowiem po krótkim gulgotaniu w swoim plemiennym dialekcie i kilkukrotnym tarciu
karków przednimi łapami - rozpierzchły się poza potencjalny teren obławy. W tym
momencie ucichła na moment muzyka. Mogłem rozluźnić mięśnie klaty, które mnie już
zaczynały boleć. Byłem prawie w niebie.
Krzysiu kazał swemu siostrzeńcowi iść do toalety i umyć gębę zimną wodą, sam dla
bezpieczeństwa poszedł z nim (nawiasem mówiąc, znam go od lat i wiedziałem, że
adrenalina działa na niego moczopędnie). Ja wyszedłem do przedsionka - palarni,
odkrytym właśnie przejściem.
W przedsionku stało bądź siedziało, paląc papierosy, kilkanaście błyszczących,
spoconych, kapiących mejkapem dziewczątek, sądząc po rozmowie - mieszkanek
okolicznych zaścianków. Przystanąłem, słysząc nadlatujące zewsząd ciężkim gradem
"kwiatki", wyłuskałem papierosa, zapaliłem. Stoję za filarem i słucham.
To, co usłyszałem, zaiste jest godne przekazania potomnym. Niestety, hermetyczne
ze względu na język, ale nie podam tłumaczenia, by nie popsuć efektu.
- Kurna ale hic. Jo usz kurna chciała ciepnąć tego łysego ciula coch z nim
tańcowała, boch usz mioła cyntralnie mokro w majtach…
- A do mie podloz jedyn taki, żelu mioł na łepie z kilo i pyto się: zatańcujesz
bejbe?
- Hehe, widziołach, i co?
- Jo se myśla: jo ci dom "bejbe", pedale, i odmówiłach mu grzecznie: pedziałach,
że usz nie hulom, bo mie giry jebiom…
- Hehehe… Ida po browar, przynieść wom?
- Niiii… Ni moga sie durch nadupczyć, bo Tedik mo dziś obiecane, ale kola to bych
se bachła!
- A jo wom godołach, jak mie podrywoł tyn siwy z L.?
- Kiery? Tyn strażok, co ci się tak podobo?
- No ja, dorwoł mie jak żech prawie do kibla szła, myślałach że sie pojszczom. On
mi godo: Bydziesz mojo, a ja mu wartko: Okej, dom ci sie poderwać, ino szczocha
puszcza…
- Kiero idzie po to piwo? Idź wartko bo mi się lateks do rzyci lepi.
- Przyniesa ci, ale jak wróca z piwym, to bydź usz wyleziono…
Na tyle wystarczyło mi Marlboro "setki".
Krzysiaczek z siostrzeńcem wyszli przodem, ja za nimi… Łysy nadal stał przy
drzwiach, obserwując nas spod oka. Podejrzewam, ze w razie konfrontacji zrobiłby
z nas obu miazgę lewą ręką, ale czegóż nie robi dobra mimikra.
Wsiadając do Maksia, Krzysiu z ulgą wypluł zaklejającą mu usta gumę. Ja zaś nie
mogłem… po prostu nie mogłem się powstrzymać… Kiedy już otwarłem drzwiczki
wypasionej czarnej bryki mojego kumpla, i postawiłem but na progu, odwróciłem się
do Łysego, podniosłem niedbale dwa palce na wysokość czoła i powiedziałem:
- Szacun, wodzu. - na co Łysy odpowiedział takim samym gestem.
Po godzinie, z krótką przerwą na szpitalne ambulatorium, byliśmy w domu. W
ambulatorium też zrobiliśmy furorę, z wielkim trudem poznano tam Krzysia
(pracował kiedyś w tym szpitalu) w obwieszonym złotem Ojcu Chrzestnym.
Młodzieniec doznał jedynie powierzchownych obrażeń i naruszono mu nieco górne
uzębienie.
A mnie się na długo, długo odechciało wiejskich dyskotek. Ale za niewątpliwe
przeżycie poznawcze, jakie mimo woli mi zafundował mój przyjaciel, podzieliłem
się z nim tejże nocy butelką ginu "Seagram", który rozpiliśmy zgodnie z
upodobaniami - on mieszany z tonikiem, a ja czysty, tonikiem zapijając.
Ostatnio w szkole podstawowej, w której uczą się (hehehe...) moje dzieci, odbył
się festyn z okazji tzw. "Dnia Patrona". Prosto z pracy pojechałem do tej szkoły,
gnany nadzieją na prawdziwą ucztę kulturalną w postaci zespołowych występów
pierwszaków, prezentacji klas i korowodu przebierańców. Poza tym znów miałem
szansę spotkać wychowawczynie moich dzieciaków, paniusie żywcem przeniesione ze
starożytnej Abdery do współczesnego Rybnika, o intelekcie kurczaka z KFC i
egzaltacji Emilii z "Nad Niemnem".
No i te pyszne ciasta za złotówkę - po prostu nie mogło mnie tam nie być.
Na szkolnym boisku pobudowana prowizoryczna scena, przed sceną ławki. Na scenie
facet gra na akordeonie (taki śląski sport narodowy), a obok niego grupa
pierwszoklasistów płci obojga śpiewa pieśń masową, wśród nich (z tyłu na lewym
skrzydle, jako bas-baryton) mój syn - ośmioletni macho, w moich ciemnych
okularach i mojej czerwonej czapce daszkiem do tyłu. Przed sceną na ławkach -
stłoczeni siedzą rozanieleni zdolnościami pociech rodzice, uzbrojeni we
wszelkiego rodzaju utrwalacze wrażeń. Kamery i aparaty fotograficzne pocą się z
wysiłku...
Facet skończył grać, dzieci się wyśpiewały... Stoją na scenie w szyku luźnym i na
"spocznij", a facet rozpoczyna konkurs:
- Wiecie, dzieci, jak się nazywa ten instrument?
- Aaaa-Koo-Rdeee-Ooon - odpowiadają chórem szczerbate paszcze.
- Dobrze. A wiecie, dlaczego on ma niektóre klawisze białe, a inne czarne?
Cisza. Konsternacja. Nikt nie wie. Rodzice podpowiadają teatralnym szeptem, ale
nie jest łatwo podpowiedzieć dzieciakowi cokolwiek na temat oktawy, półtonów naturalnych i sztucznych itd. Facet z akordeonem pyta dzieci po kolei, ale nikt
nie wie.
W powietrze uniosła sie nieśmiało ręka chłopczyka w za dużych ciemnych okularach
i czerwonej ojcowskiej czapce... Akordeonista wskazał go palcem i pyta:
- Jak się nazywasz?
- Wojtek Ł...ski.
- Ty wiesz, jak to jest z tymi klawiszami? Dlaczego niektóre są białe, a inne
czarne?
Młodzieniec podszedł do mikrofonu, zastanowił się chwilę i wypalił:
- Dla jaj...?