15.07.2006
SZCZECIN - NEUBRANDENBURG - FALKENBERG - LIPSK - MONACHIUM - GARMISCH
PARTENKIRCHEN (KOLEJĄ) - GRAINAU
Kilka lat temu obiecałem sobie, że wrócę rowerem w Alpy i przejadę trasę, którą pokonał Piotrek w
2001 roku. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Maciek dał się namówić na wspólny wyjazd i razem
mieliśmy wspinać się na alpejskieprzełęcze i szczyty.
Z niemałymi przygodami dotarliśmy w sobotę o 6:55 na Dworzec PKP w Szczecinie. Jedyny tego
dnia pociąg, którym mieliśmy szanase dojechać do Garmisch Partenkirchen, odjeżdżał o ... 6:55.
Udało się! Zaopatrzeni w Schones Wochenendeticket mogliśmy koleją przemierzyć całe Niemcy. Za
32 euro pięć osób może jeździć pociągami (RB, RE, IRE) w sobotę lub niedzielę od godz. 0:00 do
3:00 dnia następnego. Podobny bilet na jeden rower kosztuje 3 euro.
W Garmisch Partenkirchen byliśmy o 23.00. Przejechaliśmy tego dnia jeszcze ok. 10 km. Na nocleg
zatrzymaliśmy się w Grainau. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy pobliskich gór.
16.07.2006
GRAINAU - EIBSEE - ZUGSPITZE - EIBSEE
dystans: 12 km (rower)
różnica wzniesień: ok. 150 m. rowerem; 4000 m w marszu (2000 m w górę i 2000 m w dół)
Mieliśmy nadzieję kupić rano jakąś mapę ze szlakami prowadzącymi
na Zugspitze. Niestety, nie udało się. W jednym z hoteli
dostaliśmy jedynie jakąś mapkę, ale to nie było to, czego
szukaliśmy. Z Grainau ruszyliśmy ostrym podjazdem do Eibsee.
Postanowiłem podprowadzać rower, by nie nabawić się jakieś
bezsensownej kontuzji, która mogłaby uniemożliwić mi wejście na
Zugspitze. Nachylenie podjazdu wynosiło ok. 10-12%.
W kurorciku Eibsee nad jeziorem Eibsee znajduje się uroczy
hotel. Tam właśnie uzupełniliśmy zapas wody, a nasze rowery
zostawiliśmy na przyhotelowym parkingu. Ruszyliśmy w kierunku
gór z przekonaniem, że napotkani turyści pozwolą nam zerknąć na
swoje mapy. Nadzieje były płonne. NIKT (!!!) nie miał mapy. W
dodatku oznakowanie szlaków pozostawiało wiele do życzenia.
Niemcy mogą pod tym względem uczyć się od Polaków lub
Słowaków.
Do wysokości 2600 m.n.p.m. maszerowaliśmy dość raźno.
Ostatnie 350 metrów przewyższenia było dla nas prawdziwą
udręką. Straciliśmy siły, oddychaliśmy ciężko. Muszę przyznać, że
50 metrów pod szczytem nie byłem pewien, czy dam radę dotrzeć
do celu. Widoki zapierały dodatkowo dech w piersiach. Tuż przed
szczytem nadeszła gęsta mgła. Nie byliśmy pewni, czy idziemy we
właściwym kierunku. Szczyt zniknął nam z oczu w kilka chwil.
Na górze zastaliśmy prawdziwie piknikową atmosferę.
Prawdziwe tłumy. Turyści jedzą, piją piwo, kupują pamiątki. Ale
zaraz, przecież po drodze spotkaliśmy może 10 osób. Drugie tyle
weszło może od strony lodowca. Jak ci ludzie znaleźli się na
Zugspitze? Czy oni też zdobyli ten szczyt? Właściwie, to nie
wszyscy byli zainteresowani wejściem na właściwy szczyt
Zugspitze znajdujący się kilka metrów dalej. Czy tak musi
wyglądać turystyka górska? Czy z Alp trzeba robić lunapark? I
dlaczego ktoś zabetonował wierzchołek góry?
17.07.2006
EIBSEE - MITTENWALD - INNSBRUCK - HALL IN TIROL
dystans: 95 km
max speed: 74 km/h
Oj, ciężko było zwlec się rano z posłania na zielonej trawce. Całe szczęście, że kierownictwo wyprawy
zarządziło odpoczynek i leniuchowanie do południa. Śniadanko o 13, kąpiel w jeziorku Eibsee o 13.30 i
już o 14.00 byliśmy na trasie. Zaliczyliśmy jeszcze popołudniowe zwiedzanie Garmisch Partenkirchen i
mogliśmy w końcu ruszyć w wyższe partie Alp.
Pierwszy poważny podjazd mieliśmy za Mittenwaldem. Jakie było nasze zdziwienie, gdy kilometr za
szczytem zobczyliśmy znak zakazujący dalszą jazdę rowerem. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy
się, że innej drogi do Zirl nad Innem nie ma. Musielibyśmy wrócić do Mittenwaldu i tam szukać
objazdu. Decyzja mogła być jedna - jedziemy dalej - w dół. Po chwili przekonaliśmy się dlaczego
postawiono zakaz wjazdu dla samochodów z przyczepami kempingowymi i dla rowerów. Zjazd był
potwornie stromy (15%) i kręty. Strach pomyśleć co stałoby się, gdyby któremuś z nas puścił
hamulec. W dodatku trwały jakieś roboty drogowe. Prawie na samym dole zaczęli na nas trąbić.
Zjechaliśmy do Zirl i spokojne wzdłuż rzeki Inn pojechaliśmy do Innsbrucka. Znałem tę drogę sprzed
5 lat, kiedy wracałem z Piotrkiem z Włoch.
W Innsbrucku byliśmy wieczorem i dzięki temu
moglśmy poczuć klimat tego miejsca - kawiarenki,
muzyka klasyczna, stylowa architektura, piękna
górska sceneria. Mieliśmy małe problemy z wyjazdem
z miasta, bo akurat trwały roboty drogowe, a na
dodatek zrobiło się ciemno. Na szczęście natknęlśmy
się na miłą, młodą innsbruczankę na rolakch.
Dziewczyna biegle władała językiem angielskim i
Maciek dopełnił formalności.
Aglomeracja ciągnęła się jeszcze wiele kilometrów.
Dopiero w Hall in Tirol znaleźliśmy kilka metrów
kwadratowych wolnej ziemi na nocleg.
18.07.2006
HALL IN TIROL - SCHWAZ - STRASS IN ZILLERTAL - ZELL AM ZILLER - GERLOS - KRIMML
dystans: 105 km
max speed: 74 km/h
Słońce przygrzewało potwornie, a trasa tego dnia była dosyć wymagająca. Przed południem
wjechaliśmy w przepiękną dolinę Zillertal. Jechaliśy przypiekani słońcem ale zachwyceni pięknem
przyrody. Za Zell am Ziller zaczęła się prawdziwa mordęga. Niekończące się serpentyny, prażące
słońce, stromy podjazd nadwyrężyły nasze siły. Odzyskaliśmy je w okolicach Gerlos. Jeśli macie
nadmiar kasy, to polecam wypoczynek w tym alpejskim kurorciku. Miejscowość wygląda jak z
obrazka. Żadnych śmieci, złamanych ździebeł trawy, odrapanych budynków, czy dziur w chodniku.
Pod wieczór zmierzyliśmy się z jeszcze jednym podjazdem. Wdrapaliśmy się na punkt widokowy
nad wodospadami Krimml. Pierwszy raz wjechaliśmy rowerami na wysokość ponad 1600 m.n.p.m.
Zjazd był szaleńczy. Na drodze nie było żadnych samochodów, tylko te zakręty mogłyby być
łagodniejsze. Najszybszy odcinek znajduje się na samym końcu. Jest tam długa prosta, na której
przekroczyliśmy 70 km/h. Były idealne warunki do dalszej jazdy, nawet zmęczenie gdzieś odeszło.
Tylko ta pora. Było już ok. 22.00 i robiło się ciemno. Na znaleziene noclegu straciliśmy prawie pół
godziny. Wszystko zagospoarowane, nawet w górach.
19.07.2006
KRIMML - MITTERSILL - ZELL AM SEE - FUSCH - 1750 M.N.P.M
dystans: 69 km
różnica wzniesień pokonana rowerem: ok.1000 metrów
Tego dnia zaczęło się prawdziwe wspinanie. W żywność zaopatrzyliśmy się w supermarkecie
HOFER w Zell am See. Zapas bułek, soku, dżemu, mielonki, czekolady i wody musiał starczyć na dwa
dni. Porządnie obładowani ruszyliśmy na Grossglockner Hochalpenstrasse. Podjazd był konkretny.
Nie przypominam sobie, żeby na odcinku 20 km. był jakiś płaski fragment trasy. Zadziwiające było,
że na wysokości 1300 m.n.p.m. koło drogi leżał śnieg. Zdawaliśmy sobie sprawę z ogromnego
wysiłku, który nas czekał, ale zawziętość i siła ducha dodawały nam sił. Patrząc w górę widzieliśmy
niekończące się serpentyny. Z każdym kilometrem utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że damy radę.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na wysokości 1750 m.n.p.m. Miejsce było idealne. Mały plack na
górskiej łące niedaleko drogi. Widok na Taury był niesamowity. Słychać było kojący szum
wodospadów znajdujących się po drugiej stronie dolinki na stokach górskich. Postanowiliśmy rozbić
namiot ze względu na spadek temperatury w nocy.
Musieliśmy iść na orientację. Żaden napotkany turysta nie podążał na Zugspitze i nie był nam w
stanie przekonywująco opisać trasy na ten szczyt. Niemcy Zugspitze zdobywają kolejką górską. Są
oczywiście wyjątki, ale tylko te, potwierdzające regułę. Dopiero kierownik jednego ze schronisk
wysokogórskich znał trasę i zapisał nam na kartce dokładny przebieg szlaku. Przez większość drogi
nie było ani jednej tabliczki z napisem "ZUGSPITZE".
Widoki od strony Eibsee i austriackiego Ehrwaldu nie są powalające. Dodatkowo ciszę przerywał
szum kolejki linowej biegnącej z Ehrwaldu na szczyt. Pogoda była jednak wyśmienita: niebo
praktycznie bez chmur, ciepło i bezwietrznie. Droga do granicy kosodrzewiny była raczej
monotonna. Przerażał nas trochę ogrom masywu Zugspitze. Wrażenia zmieniły się, gdy znaleźliśmy
się nad granicą lasu. Dopiero tam poczuliśmy prawdziwy, wysokogórski klimat.
Właśnie w nocy przeżyliśmy najbardziej zatrważającą przygodę tej wyprawy. Około północy
usłyszeliśmy dziwne pomruki dochodzące z odległości 15-20 metrów. Odgłosy się zbliżały. Pierwsza
myśl - niedźwiedź! Próbowaliśmy się uspokać, że to kozica. Strach wynikający z realnego
zagrożenia nie pozwolił nam wyjść z namiotu. Na ucieczę nie było szans. Rowery były spięte.
Przeleżeliśmy tak może pół godziny, aż zmęczene i sen zwyciężyły. Nie dowiemy się nigdy co to był
za stwór straszący po nocach. Niedźwiedzie podobno w tamtym rejonie nie występują.
20.07.2006
1750 M.N.P.M - EDELWEISSPITZE (2571 m.n.p.m.) - HOCHTOR (2504 m.n.p.m.) -
- EDELWEISSPITZE - ZELL AM SEE - SAALFELDEN
dystans: 75 km
różnica wzniesień pokonana rowerem: ok.1100 metrów (tylko ^)
Nie przygotowywałem się do tej wyprawy a jednak się udało. Nie odstawałem od Maćka aż tak
bardzo, choć ostatni odcinek na Edelweisspitze musiałem podprowadzić. Przełożenia nie były
dostosowane do takich nachyleń. Na szczycie tłok jak na jarmarku. Najbardziej śmieszył mnie widok
zblazowanych, znudzonych motocyklistów zsiadających ze swoich ścigaczy i rozglądających się za
jakimś barem czy hamburgerem. Szczyt został zamieniony w duży parking dla samchodów i
motorów. Z powodu korków trudno jest zrobić dobre zdjęcie. Czy nie można było zamknąć wjazdu
na Edelweisspitze na wysokości przełęczy 150 metrów niżej? Na szczęście rowerzyści też tam
docierają. Sakiarzy jednak na samej górze nie spotkaliśmy. Było za to sporo kolarzy. Jeden z nich -
austriacki żołnierz - zaprezentował nam swój rower. Istne cudo. Ważył może 3-4 kilogramy. Przy
naszych maszynach było to prawdziwe piórko.
Jeszcze tylko wizyta na Hochtorze i można wracać na niziny. Zjazd trwał może 20 minut. Hamulce
grzały się niemiłosiernie. Serpentyny uniemożliwiały rozwinięcie prędkości powyżej 70 km/h.
Przeżyliśmy z Maćkiem chyba najlepszy zjazd w życiu. Wieczorem spokojnie dojechaliśmy do
Saalfelden i rozbiliśmy obozowisko nad rzeczką. W nocy test bojowy przeszedł mój namiot z
supermarketu (cena 49,90 zł; kupiony 4 lata temu). Mimo naszych obaw ulewa nas nie zmoczyła.
21.07.2006
SAALFELDEN - LOFER - SALZBURG - FREILASSING
dystans: 82 km
Całkiem przyjemny był ten ostatni dzień w Alpach. Trasa prowadziła wzdłuż rzeki Saalach opadając
nieco, dzięki czemu nie męczyliśmy się zbytnio. Zwiedzanie Salzburga nużyło nas trochę, ale to ze
względu na wysoką temperaturę i tłumy turystów w mieście Mozarta. Nocowaliśmy w niemieckim
miasteczku Freilassing, z którego następnego dnia mieliśmy dotrzeć koleją do samego Szczecina.
Sytuacja skomplikowała się jednak, bo spóźnliśmy się na pociąg w Chemnitz i do Polski dojechaliśmy
dzień później i to nie koleją, a na rowerach.