Dashiell Hammett - Lep na muchy


Dashiell

Hammett

Lep na muchy

przełożyła Maja Gottesman Iskry, Warszawa 1987


Main nie żyje

Kapitan powiedział mi, że tą sprawą zajmują się Hacken i Begg. Zła­pałem ich, gdy wychodzili z pokoju detektywów. Begg wygląda jak pie­gowaty bokser wagi ciężkiej: jest łagodny jak szczeniak bernardyna, lecz mniej inteligentny. Mózgiem tej pary jest wysoki i chudy detektyw sierżant Hacken, już nie tak wesoły; jego wąska twarz jest ciągle zmar­twiona.

— Chcę wszystko, co macie o Mainie.

Tak rozmawiając przeszliśmy do pokoju detektywów, zastawionego biurkami jak szkolna klasa. Było tam kilku policyjnych detektywów po­chylonych nad raportami. My trzej usiedliśmy przy biurku Hackena i słuchaliśmy chudego detektywa.

— Main wrócił do domu z Los Angeles w niedzielę o ósmej wieczo­rem z 20 tysiącami w portfelu. Pojechał tam, by sprzedać coś dla Gun­gena. Dowiedz się, dlaczego miał tyle w gotówce. Powiedział żonie, że wracał z Los Angeles ze znajomym, nie podał nazwiska. Żona położyła się około 10.30, on został jeszcze i czytał. Miał te pieniądze, dwieście studolarowych banknotów, w brązowym portfelu.

Na razie wszystko jest O.K. Main siedzi w salonie i czyta. Jego żona śpi w sypialni. W mieszkaniu jest tylko ich dwoje. Budzi ją jakiś hałas. Wyskakuje z łóżka, biegnie do salonu. Zastaje tam męża mocującego się z jakimiś dwoma mężczyznami. Jeden jest wysoki i dobrze zbudowany, drugi niski, o raczej dziewczęcej budowie. Obaj mają gęby zasłonięte czarnymi chustkami i czapki naciągnięte na oczy.

Kiedy zjawia się pani Main, ten niższy zostawia Maina, przystawia jej pistolet do głowy i rozkazuje, by była grzeczna. Main i ten drugi nadal się szamoczą. Main ma w ręku pistolet, a zbir próbuje wykręcić mu nad­garstek. Udaje mu się to i Main wypuszcza broń. Zbir wyciąga swój pi­stolet, celuje w kierunku Maina i schyla się, by podnieść pistolet Maina.


0x08 graphic
Kiedy mężczyzna pochyla się, Main rzuca się na niego. Udaje mu się kopniakiem wytrącić zbirowi pistolet z ręki, lecz on ma już w drugiej ręce broń Maina. Leżą tak obaj przez parę sekund. Pani Main nie widzi, co się dzieje. I nagle — paf! Main pada, jego kamizelka płonie w miej­scu, gdzie przeszła kula, prosto w serce. Zamaskowany facet trzyma w ręku dymiący pistolet Maina. Pani Main mdleje.

Kiedy odzyskuje przytomność, w mieszkaniu oprócz niej i jej nieży­wego męża nie ma nikogo. Zniknął jego pistolet i portfel. Była nieprzy­tomna około pół godziny. Wiemy to, bo sąsiedzi słyszeli strzał, choć nie wiedzieli, gdzie strzelano, i podali nam czas.

Mieszkanie państwa Main jest na szóstym piętrze. Budynek jest ośmio-piętroWy. Tuż obok, na rogu Osiemnastej Alei, stoi budynek dwupiętro­wy; na dole jest sklep spożywczy, nad nim mieszkanie właściciela. Za budynkiem biegnie mała uliczka, jakby przejście. To tyle.

Kinney, patrolujący ten rejon, szedł właśnie Osiemnastą Aleją. Usły­szał strzał. Słyszał go wyraźnie, bo mieszkanie państwa Main jest po tej stronie budynku, wychodzi na sklep spożywczy, ale nie od razu umiał go umiejscowić. Stracił czas rozglądając się po ulicy. A kiedy doszedł do owego przejścia, ptaszki już wyfrunęły z klatki. Kinney znalazł jednak ich ślady — porzucili pistolet, który zabrali Mainowi i z którego go za­strzelili. Ale Kinney ich nie widział, nie widział nikogo, kto by mógł być mordercą.

Z okna na trzecim piętrze na klatce schodowej w domu Mainów łatwo przejść na dach budynku ze sklepem spożywczym. Chyba tylko kaleka miałby z tym trudności. Okno jest stale otwarte. Z dachu na dół, na tę małą ulicę, jest tak samo łatwo. Jest tam żeliwna rura, głęboko osadzo­ne okno, drzwi z wystającymi masywnymi zawiasami — prawie jak dra­bina prowadząca z góry na dół po murze. Begg i ja wdrapaliśmy się tam bez najmniejszego wysiłku. Tamci dwaj też mogli postąpić w ten sposób. Na dachu domu sklepikarza znaleźliśmy portfel Maina, pusty oczywiście, i chusteczkę do nosa. Portfel miał metalowe okucia. Chusteczka zacze­piła się o jedno z nich i poleciała razem z portfelem, kiedy te zbiry go wyrzuciły. — To chusteczka Maina?

Gungen, zajmujący się sprzedażą rzadkiej i starej biżuterii, był małym, zabawnym człowieczkiem. Nosił ciasny, mocno wywatowany w ramio­nach smoking. Jego włosy, wąsy i kozia bródka w kształcie łopatki były ufarbowane na czarno i natłuszczone tak, że błyszczały równie mocno, jak jego spiczaste, różowe paznokcie. Nie założyłbym się nawet o centa, że jego pięćdziesięcioletnie policzki nie były uróżowane. Wstał z głębi skórzanego fotela, by podać mi swą nie większą niż u dziecka, miękką i ciepłą rękę, kłaniając się i uśmiechając z głową przechyloną nieco na bok.

Przedstawił mnie swojej żonie, która nie wstając od stołu skinęła mi tylko głową. Widać było, że jest od niego trzy razy młodsza. Nie miała więcej niż 19 lat, a wyglądała na 16. Była jak i on nieduża, miała oliw­kową cerę i dołeczki na policzkach, okrągłe, piwne oczy i pulchne, uma­lowane wargi — robiła wrażenie drogiej lalki na wystawie sklepu z za­bawkami.

Bruno Gungen dość szczegółowo wyjaśnił żonie, że jestem z Kontynen­talnej Agencji Detektywistycznej i że wynajął mnie, bym pomógł policji znaleźć morderców Jeffreya Maina i odzyskać ukradzione dwadzieścia tysięcy dolarów.

Udawałem, że się z nim zgadzam.

Gungen spojrzał na żonę.

— Jest coś takiego, Enid, kochanie?

:— Ja nie wiem o niczym — odparła. Zaśmiał się i spojrzał na mnie rozanielony.

Mały, wymalowany człowieczek wykrzywił się w chytrym uśmieszku.

— To taka sztuczka — przyznał z zadowoleniem. — Chwyt zawodowy, jak to się mówi. Czy zna pan duszę kolekcjonera? To rzecz warta głębokich studiów. Proszę słuchać. Zdobywam złoty diadem wczesnej greckiej roboty lub, dokładniej, rzekomo wczesnej greckiej roboty, znaleziony w południowej Rosji, koło Odessy, także rzekomo. Nie wiem, na ile te przypuszczenia są prawdziwe, ale diadem jest niewątpliwie piękny.

Zachichotał.

— No i jest klient, niejaki pan Nathaniel Ogilvie z Los Angeles, cał­kowicie ogarnięty manią posiadania. Rzeczy, których sprzedażą się zaj­muję, warte są tyle, co pan za chwilę zrozumie, ile można za nie do­stać — ani mniej, ani więcej. Ten diadem — dziesięć tysięcy dolarów to najmniejsza suma, jakiej się za niego spodziewałem — został sprzeda­ny tak, jak sprzedaje się zwykle przedmioty tego typu. Ale czy złote
nakrycie głowy, zrobione dla jakiegoś dawno zapomnianego scytyjskiego
króla, można nazwać zwykłym przedmiotem? Oczywiście, że ńie. Więc Jeffrey wiezie owinięty w watę, wspaniale opakowany diadem do Los Angeles, by pokazać go naszemu panu Ogilvie'emu.

Nie mówi, w jaki sposób diadem dostał się w nasze ręce. Napomyka tylko o jakichś skomplikowanych intrygach, przemycie, coś o przemocy i bezprawiu, o konieczności zachowania tajemnicy. Dla prawdziwego ko­lekcjonera to wspaniała przynęta; dla niego nie ma to jak trudności. Jeffrey nie kłamie. O, nie. Mon Dieu, to byłoby nieuczciwe i podłe! Za­intrygował Ogilvie'ego i odmówił, i to bardzo zdecydowanie, przyjęcia czeku. Żadnych czeków, drogi panie. Nic, co zostawia ślady. Tylko go­tówka!

I to jest sztuczka, jak pan widzi. Ale co w tym złego? Pan Ogilvie jest zdecydowany kupić diadem, więc nasze małe kłamstewka powiększą tylko jego satysfakcję z zakupu; będzie bardziej cenił swój nabytek. A poza tym kto stwierdzi, że ten diadem nie jest autentyczny? A jeśli nawet nie jest, to to, co sugeruje Jeffrey, jest niewątpliwą prawdą. Pan Ogilvie kupił diadem za dwadzieścia tysięcy dolarów i stąd biedny Jef­frey miał tyle gotówki.

Machnął ku mnie swą różową dłonią, gwałtownie pokiwał ufarbowaną głową i zakończył:

Pan Gungen zaśmiał się, jakby moje pytanie go połaskotało, i zwrócił twarz ku żonie, tak że uśmiech był skierowany ku niej.

— Jak to było, kochanie? — przekazał jej moje pytanie.
Enid Gungen wydęła wargi i obojętnie wzruszyła ramionami.

Idąc ku drzwiom przeszła tuż koło niego. Gungen zmarszczył swój ma­ły nos i wywrócił oczami w karykaturze ekstazy.

— „Desir du Coeur" — rzuciła przez ramię i wyszła.
Bruno Gungen spojrzał na mnie i parsknął śmiechem.
Usiadłem i zapytałem, co wie o Jeffreyu Mainie.

Bruno Gungen pokazał mi wnętrza swoich różowych dłoni.

— A cóż w ogóle można o kimkolwiek powiedzieć? — zapytał.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, więc milczałem.

— Powiem panu — podjął po chwili. — Jeffrey miał konieczne w mo­jej branży dobre oko i gust. Nikt oprócz mnie nie ma takiego wyczucia w tych sprawach jak Jeffrey. A w dodatku ta jego uczciwość! Nie chciał­ bym, żeby pan miał co do tego wątpliwości. Nigdy nie miałem takiego
zamka, do którego i Jeffrey nie miałby klucza; i miałby do dziś, gdyby
żył.

Jest jednak jedno ale. W życiu prywatnym był niezłym łobuzem. Pił, był hazardzistą, lubił kobiety i dużo wydawał. O, tak, wydawać to on umiał! Z tym piciem, hazardem, kobietami i wydawaniem był... Bynaj­mniej nie był umiarkowany. Z pieniędzy, które odziedziczył, i z pięćdzie­sięciu tysięcy dolarów, które wniosła mu żona, nic już nie zostało. Na szczęście był ubezpieczony, inaczej jego żona zostałaby bez centa. Tak, to był prawdziwy Heliogabal.

Bruno Gungen odprowadził mnie do drzwi. Powiedziałem dobranoc i poszedłem żwirowaną ścieżką do samochodu. Noc była pogodna, ciemna i bezksiężycowa. Wysoki żywopłot tworzył czarne ściany po obu stronach posiadłości Gungena. Po lewej stronie zobaczyłem w tej czerni ledwo widoczną dziurę — ciemnoszarą owalną, wielkości ludzkiej twarzy.

Wsiadłem do auta, włączyłem silnik i odjechałem. Skręciłem w pierw­szą przecznicę, zaparkowałem i ruszyłem piechotą z powrotem w kie­runku posiadłości Gungena. Zaintrygowała mnie ta owalna dziura.

Kiedy doszedłem do rogu ulicy, zauważyłem idącą z przeciwnej strony 0x08 graphic
kobietę. Znajdowałem się

w cieniu rzucanym przez mur. Ostrożnie wy­cofałem się za róg i gdy zobaczyłem bramę obramowaną cegłami, prawie się do niej przylepiłem.

Kobieta przeszła przez ulicę; szła w kierunku zaparkowanych wzdłuż chodnika samochodów. Nie widziałem jej dokładnie, wiedziałem tylko, że to kobieta. Może wyszła z posiadłości Gungena, a może nie. Może to jej twarz widziałem na tle żywopłotu, a może nie. Równie dobrze mo­głem zagrać w ciemno. Postawiłem na tak i poszedłem za nią.

Szła w kierunku sklepu. Był tam telefon. Rozmawiała dziesięć minut. Nie wszedłem do sklepu, by ją podsłuchać, lecz pozostałem po drugiej stronie ulicy, zadowalając się obserwowaniem.

Była to dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat, średniego wzrostu, klocowata, o jasnoszarych, podpuchniętych oczach i grubym no­sie, z wystającą dolną wargą. Miała ciemne włosy i nie nosiła kapelusza. Otulała ją długa, niebieska peleryna.

Śledziłem ją aż do domu Gungena. Weszła tylnymi drzwiami.

Pewnie ktoś ze służby; nie była to jednak pokojówka, która po połud­niu otworzyła mi drzwi.

Wróciłem do samochodu i pojechałem do biura.

Podałem Fiske'owi — by przekazał Dickowi — adres i rysopis dziew­czyny, która dzwoniła ze sklepu. Potem jeszcze zapewniłem go, że znam historyjkę o Murzyniątku imieniem Opium i tę o tym, co powiedział pe­wien staruszek do swej żony na złotym weselu, także. Zanim zdążył mi zaproponować coś innego, schroniłem się w swoim pokoju, gdzie uło­żyłem i zaszyfrowałem telegram do naszego oddziału w Los Angeles z zapytaniem o ostatni pobyt Maina w tym mieście.

Następnego ranka wpadli do mnie Hacken i Begg i przedstawiłem im wersję Gungena wyjaśniającą, czemu Main miał przy sobie dwadzieścia tysięcy dolarów gotówką. Oni zaś powiedzieli mi, że pewien ich infor­mator doniósł im, że niejaki Bunky Dahl, miejscowy partyzant, który bywa czasem bandytą, mniej więcej od dnia śmierci Maina szasta pie­niędzmi.

— Jeszcze go nie mamy — rzekł Hacken. — Nie udało się nam go zlo­kalizować, ale wpadliśmy na trop jego dziewczyny. Oczywiście nie mo­żna wykluczyć, że te jego pieniądze pochodzą skądinąd.

O dziesiątej tego ranka musiałem pojechać do Oakland, by zeznawać przeciwko dwójce oszustów, którzy sprzedali duże ilości akcji nie istnie­jącego przedsiębiorstwa produkującego kauczuk. Kiedy o szóstej wieczorem wróciłem do agencji, zastałem na biurku telegram z Los Angeles.

Dowiedziałem się z niego, że Jeffrey Main zakończył swe interesy z Ogilvie'em w sobotę po południu, zaraz potem wymeldował się z ho­telu i wyjechał nocnym pociągiem, powinien więc dotrzeć do San Fran­cisco wcześnie rano w niedzielę. Ogilvie zapłacił za diadem nowymi stu-dolarowymi banknotami o kolejnych numerach; nasz oddział w Los An­geles dostał z banku Ogilvie'ego te numery.

Przed pójściem do domu zadzwoniłem do Hackena i podałem mu nu­mery banknotów i pozostałe informacje z telegramu.

— Nie mamy jeszcze Dahla — poinformował mnie.

Nazajutrz rano dostałem raport Dicka Fowleya. Dziewczyna opuściła dom Gungena o dziewiątej piętnaście poprzedniego wieczora, poszła na róg Miramar Avenue i Southwood Drive, gdzie czekał na nią jakiś męż­czyzna w buicku. Dick podał jego rysopis: wiek około trzydziestu lat, wzrost około 177 cm, szczupły, waga około 63 kg, cera zwyczajna, ciemne włosy i oczy, pociągła, szczupła twarz o spiczastym podbródku, brązowy kapelusz, garnitur i buty, szary płaszcz.

Dziewczyna wsiadła do auta i pojechali kawałek ku plaży wzdłuż Great Highway i z powrotem na Miramar i Southwood, gdzie wysiadła. Wyglądało na to, że wraca do domu, więc Dick zostawił ją i pojechał za mężczyzną do Futurity Apartments na Mason Street.

Mężczyzna wszedł do środka na jakieś pół godziny, a potem wyszedł razem z jakimś facetem i dwiema kobietami. Ten drugi mężczyzna był mniej więcej w jego wieku, miał około 172 cm wzrostu, ważył około 77 kg, miał ciemne włosy i oczy, ciemną cerę, płaską, szeroką twarz o wystających kościach policzkowych. Ubrany był w niebieski garnitur, szary kapelusz, brązowy płaszcz, czarne buty; miał też perłową spinkę do krawata w kształcie gruszki.

Jedna z kobiet miała około dwudziestu dwóch lat, była niską, szczupłą blondynką. Druga, o jakieś trzy, cztery lata starsza, ruda, średniego wzrostu, o zadartym nosie.

Wszyscy czworo wsiedli do auta i pojechali do Algerian Cafe, gdzie zostali do około pierwszej w nocy. Potem wrócili do Futurity Apartments. O trzeciej trzydzieści obaj mężczyźni wyszli i pojechali buickiem do ga­rażu na Post Street, a potem poszli piechotą do hotelu Mars.

Po przeczytaniu tego wszystkiego wezwałem Mićkeya Linehana, wrę­czyłem mu raport i poleciłem:

— Sprawdź, kto to jest.

Mickey wyszedł. Zadzwonił telefon. Bruno Gungen:

0x08 graphic
— Ten pierwszy facet — powiedział — ten, którego Dick widział z dziewczyną, nazywa się Benjamin Weel. Ma buicka i mieszka w Mar­sie, pokój 410. Jest kupcem, choć nie wiadomo w jakiej branży. Ten drugi jest jego przyjacielem, mieszka razem z nim od dwóch dni. Nic o nim nie wiem, nie zameldował się. Te dwie kobiety z Futurity to pro­stytutki. Mieszkają pod numerem 303. Ta większa występuje jako pani
Effie Roberts, a mała blondynka to Violet Evarts.

— Chwileczkę — powiedziałem i poszedłem do archiwum.
Zajrzałem pod „W" — Weel, Benjamin, alias Kaszlący Ben, 36, 312 W.

W teczce numer 36, 312 W wyczytałem, że Kaszlącego Bena Weela are­sztowano w Amador County w 1916 roku i posłano na trzy lata do San Quentin. W 1922 roku złapano go znów w Los Angeles i oskarżono o próbę szantażu pewnej aktorki filmowej, lecz sprawa upadła. Jego rysopis pasował do opisu faceta z buicka. Na zdjęciu zrobionym przez policję w Los Angeles w 1922 roku widać było młodego mężczyznę o ostrych rysach, z trójkątnym podbródkiem.

Zaniosłem zdjęcie do mego pokoju i pokazałem je Mickeyowi.

— To jest Weel sprzed pięciu lat. Połaź trochę za nim.

Kiedy Mickey wyszedł, zadzwoniłem do policyjnych detektywów. Nie zastałem ani Hackena ani Begga. W wydziale identyfikacyjnym był Lewis.

— Jak wygląda Bunky Dahl? — zapytałem go.

Poprosiłem Tommy'ego Howda, żeby po nie pojechał, i poszedłem coś zjeść. Po lunchu wybrałem się do sklepu Gungena przy Post Street. Pan Gungen był tego popołudnia jeszcze krzykliwiej ubrany, marynarka jego smokinga była jeszcze ciaśniejsza i bardziej wy watowana w ramionach; miał też szare spodnie w paski, karmazynowa kamizelkę i fantazyjny atłasowy krawat wyszywany złotą nitką.

Przeszliśmy przez sklep i potem wąskimi schodami na półpiętro do maleńkiego biura.

Bruno Gungen przechylił głowę i zachichotał:

Chichot przeszkodził mu w odpowiedzi, kiwał więc tylko potakująco głową, a jego bródka jak miotełka zamiatała mu krawat.

Uniósł wywatowane ramiona aż po uszy.

— Nie wiem. — powiedział radośnie. — Zatrudniam detektywa.

A skoro nie ma pan zamiaru nic robić w tej sprawie, to czemu pan nie zapomni o wszystkim, nie zostawi tego w spokoju.

Kiwnąłem głową. Znów chwycił mnie za rękę i poklepał ją. Oswobo­dziłem się i wróciłem do agencji.

Na biurku zastałem wiadomość, bym zadzwonił do Hackena. Zadzwo­niłem.

— Bunky Dahl nie miał nic wspólnego ze sprawą Maina — powie­dział. — On i facet zwany Kaszlącym Benem Weelem bankietowali tego wieczora w knajpie koło Vallejo. Byli tam od dziesiątej do po drugiej, kiedy zaczęli rozróbę i wyrzucono ich. Co do tego nie mam wątpliwości. Facet, od którego to wiem, jest w porządku, a dwóch innych jeszcze to potwierdziło.

Podziękowałem Hackenowi, zadzwoniłem do rezydencji Gungena i za­pytałem panią Gungen, czy mnie przyjmie.

— Ach, tak — powiedziała.

To chyba było jej ulubione wyrażenie, choć sposób, w jaki to powie­działa, nie wyrażał niczego.

Wziąłem ze sobą fotografie Dahla i Weela, złapałem taksówkę i uda­łem się do Westwood Park. Po drodze, rozjaśniając umysł dymem papie­rosowym, wymyśliłem wspaniałą serię kłamstw, które miałem zamiar opowiedzieć żonie mego kienta i dzięki którym chciałem zdobyć potrzeb­ne mi informacje.


Mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów od podjazdu do domu Gungena stał samochód Dicka Fowleya.

Szczupła, o ziemistej cerze pokojówka otworzyła mi drzwi i wprowa­dziła do salonu na piętrze. Gdy wszedłem, pani Gungen odłożyła Słońce też wschodzi i trzymanym w ręku papierosem wskazała mi krzesło. Ubra­na w pomarańczową perską suknię siedziała w brokatowym fotelu z jed­ną nogą podwiniętą i znów wyglądała jak droga lalka.

Obserwowałem ją zapalając papierosa; przypomniałem sobie moją po­przednią rozmowę z nią i jej mężem, a potem drugą z nim samym i zre­zygnowałem z bajeczki, którą wymyśliłem po drodze.

Po chwili wróciła i znowu usiadła w fotelu, tym razem podwijając pod siebie obie nogi.

Lalka zmarszczyła czoło i zacisnęła pulchne, umalowane wargi. Cze­kałem, dając jej czas, by coś powiedziała. Nie powiedziała nic. Wyjąłem fotografie Weela i Dahla i pokazałem jej.

— Ten ze szczupłą twarzą to przyjaciel Rosę. Ten drugi to jego kumpel, też oszust.

Szczupłą, ale równie silną jak moja dłonią ujęła zdjęcia i patrzyła na nie uważnie. Jej usta zmniejszyły się i jeszcze bardziej zacisnęły, ciemne oczy pociemniały. A potem powoli rozpogodziła się, powiedziała: „Ach, tak" i zwróciła mi zdjęcia.

— Kiedy powiedziałem o tym pani mężowi — rzekłem powoli — od­parł: „To pokojówka mojej żony" i zaśmiał się.

Enid Gungen milczała.

0x08 graphic
tylko jego żoną. I wątpię, czy jakakolwiek nowa zniewaga, którą pan lub on wymyślicie, będzie gorsza od tego, co już przeszłam.

Skwitowałem tę teatralną wypowiedź chrząknięciem i kontynuowałem:

To było bez sensu. Spróbowałem znowu.

Powtórzyła słowo „kochanka", jakby lubiła jego smak w swoich ustach.

Patrzyła na mnie swymi okrągłymi, piwnymi oczami.

Wykręciłem Davenport 20 i poprosiłem o połączenie z pokojem de­tektywów.

Stojąc w salonie, pani Gungen odezwała się tak cicho, że ledwo ją usłyszałem.

— Proszę poczekać.

Wciąż trzymając słuchawkę odwróciłem się i spojrzałem na nią.

W zamyśleniu szczypała swe czerwone wargi. Dopiero gdy odjęła rękę od ust i wyciągnęła ją ku mnie, odłożyłem słuchawkę. Wróciłem do salonu.

Byłem górą. Teraz przyszła kolej na nią. Przyglądała mi się przez mi­nutę lub dłużej, zanim zaczęła:

— Nie będę udawać, że panu ufam. — Mówiła z wahaniem, jakby na wpół do siebie. — Pracuje pan dla mojego męża, a dla niego nawet pieniądze nie są tak ważne, jak to, co ja robię. To wybór między dwoma zła­mi: z jednej strony pewność, z drugiej więcej niż prawdopodobieństwo.

Przerwała i zaczęła pocierać dłonią o dłoń. W jej okrągłych oczach pojawiło się wahanie. Musiałem jej pomóc, bo pewnie by się wycofała.

— Rozmawiamy w cztery oczy — zapewniłem ją. — Potem może' się pani wszystkiego wyprzeć. Uwierzą komu zechcą. Jeśli sama mi pani nie powie, wiem już, że dowiem się od tamtych. Odwołała mnie pani od tele­fonu, mam więc już tę pewność. Myśli pani, że powiem o wszystkim pani mężowi. No, ale jeśli wyciągnę to od tamtych, to on i tak przeczyta o wszystkim w gazetach. Jedyna pani szansa to zaufać mi. Warto z niej skorzystać. Tak czy inaczej decyzja należy do pani.

Pół minuty ciszy.

Wydęła swe czerwone wargi, jej oczy rozbłysły i na policzkach znów pojawiły się dołeczki.

Mieszkanie opuściliśmy osobno, trochę po siódmej. Prawdę mówiąc nie byliśmy wtedy w najlepszych stosunkach. Jeffrey nie był, teraz kiedy mieliśmy kłopoty, taki... Nie, nie powinnam tak mówić...


0x08 graphic
Przerwała i stała przede mną spokojna jak lalka, bo po prostu prze­rzuciła na mnie swoje kłopoty.

Z domu Gungena pojechałem prosto do hotelu Mars. Mickey Linehan siedział w hallu, przesłonięty gazetą.

Mickey zastukał do drzwi z numerem 410. Metaliczny głos zapytał:

— Kto tam?

— Paczka — odpowiedział Mickey udając boya hotelowego.
Szczupły mężczyzna ze spiczastym podbródkiem otworzył nam drzwi.

Podałem mu wizytówkę. Nie zaprosił nas do pokoju, ale też i nie po­wstrzymywał, kiedy wchodziliśmy.

Siedzący na łóżku mężczyzna popatrzył na nas i wyszczerzył zęby. Spieszyłem się.

— Chcę szmal, który wzięliście Mainowi — oznajmiłem.

Zupełnie jakby to przedtem trenowali, obaj równocześnie roześmieli się ironicznie.

Wyciągnąłem pistolet. Weel zaśmiał się chrapliwie.

Ręce Dahla błyskawicznie znalazły się w górze.

Weel wahał się, dopóki Mickey nie stuknął go w żebra lufą pistoletu.

— Przeszukaj ich — poleciłem Mickeyowi.

Przeszukał Weela, wyjął pistolet, jakieś dokumenty, trochę drobnych i specjalny pas na pieniądze. Potem zrobił to samo z Dahlem.

— Przelicz forsę — powiedziałem.

Mickey wyjął pieniądze z pasów, splunął na palce i zabrał się do roboty.

— Dziewiętnaście tysięcy sto dwadzieścia sześć dolarów i sześćdziesiąt
dwa centy — zameldował po chwili.

Wolną ręką poszukałem w kieszeni kawałka papieru, na którym zapi­sałem numery banknotów, jakie Main dostał od Ogilvie'ego. Podałem go Mickeyowi.

— Dobra. Schowaj pieniądze i pistolety i rozejrzyj się po pokoju, może znajdziesz coś jeszcze.

Kaszlący Ben wreszcie odzyskał mowę.

— Czy nie kazałem ci się zamknąć? — warknąłem idąc ku drzwiom.
Korytarz był pusty. Mickey zatrzymał się, trzymając Weela i Dahla na

muszce, podczas gdy ja przełożyłem klucz na zewnątrz. Potem zatrzas­nąłem drzwi, przekręciłem klucz, włożyłem go do kieszeni i zeszliśmy na dół.

Auto Mickeya stało za rogiem. Siedząc w samochodzie przełożyliśmy nasze łupy, oprócz pistoletów, z jego kieszeni do moich. Potem Mickey wysiadł i wrócił do agencji, a ja wykręciłem i ruszyłem ku domowi, w którym zamordowano Jeffreya Maina.

Pani Main nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat. Była wysoką dziew­czyną o ciemnych, kręconych włosach, szaroniebieskich, otoczonych gę­stymi rzęsami oczach i ciepłej, okrągłej twarzy. Jej pulchne ciało od stóp po szyję ubrane było na czarno.


0x08 graphic
0x08 graphic
Przeczytała moją wizytówkę, kiwnięciem głowy skwitowała wyjaśnie­nie, że Gungen wynajął mnie, bym znalazł morderców jej męża i wpro­wadziła mnie do szarobiałego salonu.

widoczną z okna część małej uliczki. Nadal się spieszyłem.

— Pani Main — powiedziałem odwracając się od okna; mówiłem cicho, starając się złagodzić ostrość moich słów — kiedy zobaczyła pani, że mąż nie żyje, wyrzuciła pani pistolet przez okno. Potem przyczepiła pani chusteczkę do portfela i też wyrzuciła. Portfel był lżejszy od pistoletu,
więc nie zsunął się z dachu. Dlaczego przyczepiła pani do portfela
chusteczkę?

Zemdlała.

Złapałem ją, zanim upadła na podłogę, zaniosłem na kanapę, znalazłem wodę kolońską i sole trzeźwiące i zastosowałem je.

— Czy wie pani, czyja to była chusteczka? — zapytałem, kiedy już przyszła do siebie i siedziała na kanapie.

Pokręciła głową.

— Tak! Roztrwonił swoje własne pieniądze i moje. I potem... potem zrobił coś takiego. On...

Przerwałem te oskarżenia.

Wymamrotałem coś uspokajającego i ulotniłem się.

Zapadała już noc, gdy po raz drugi tego dnia zadzwoniłem do drzwi Gungenów. Blada pokojówka poinformowała mnie, że pan Gungen jest w domu i poprowadziła na górę.

Rosę Rubury schodziła właśnie na dół. Zatrzymała się na podeście, by nas przepuścić. Stanąłem przed nią, a moja przewodniczka poszła do biblioteki.

— Jesteś załatwiona, Rosę — powiedziałem. — Daję ci dziesięć minut,


żebyś się stąd zmyła. Ani słowa nikomu. A jeśli ci się to nie spodoba, to dam. ci okazję obejrzenia paki od środka.

To zrobiło na niej wrażenie. Odwróciła się i popędziła na górę.

Bruno Gungen podszedł do drzwi biblioteki i rozglądał się za mną. Spoglądał zdziwiony to na dziewczynę, teraz już wbiegającą na trzecie piętro, to na mnie. Miał już na ustach pytanie, lecz je uprze­dziłem:

Jego kochana, tak jak tamtego wieczora siedząca przy stole, uśmiech­nęła się obojętnie i mruknęła: „Ach, tak", a jej słowa były tak samo obojętne, jak uśmiech.

Podszedłem do stołu i opróżniłem kieszenie.

Jego najdroższa ziewnęła.

— To było samobójstwo. Z rozpaczy, że okradziono go w okolicz­nościach, których nie mógł wyjawić.

0x08 graphic
podobnie z pokojówką pańskiej żony i że ona, jak wiele pokojówek, po­życzała sobie rzeczy pańskiej żony.

Nadął swe uróżowane policzki i tupnął prawie jak w tańcu. Jego oburzenie było równie śmieszne, jak zdanie, które je wywołało.

— Jeszcze zobaczymy! — Odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju,
wciąż powtarzając: — Jeszcze zobaczymy!

Enid Gungen wyciągnęła ku mnie rękę. Jej lalkowata twarz była cała w dołeczkach.

Wierzyłem jej.

Bruno Gungen z pianą na ustach wpadł do biblioteki i szarpał swą farbowaną bródkę, wściekły, że Rosę Rubury zniknęła.

Nazajutrz rano Dick Fowley poinformował mnie, że pokojówka, Weel i Dahl wyjechali do Portland.

Lep na muchy

Był to typowy przypadek córki marnotrawnej. Od paru pokoleń Hambletonowie są bogatą i dość znaną nowojorską rodziną. W historii Hambletonów nie było nic, co mogłoby wytłumaczyć przypadek Sue, naj­młodszej latorośli rodu. Z dzieciństwa wyniosła jakieś skrzywienie charakteru, które powodowało u niej niechęć do porządnej strony ży­cia i pociąg do wszystkiego, co brutalne. W wieku dwudziestu jeden lat, w roku 1926, zdecydowanie wolała Dziesiątą Aleją od Piątej, kanciarzy od bankierów i Hymie'ego Nitownika od szanownego Cecila Windowna, który się jej oświadczył.

Hambletonowie próbowali skłonić Sue do przyzwoitego zachowania, ale było już na to za późno — była pełnoletnia. Kiedy w końcu powiedziała im, żeby się wypchali, i poszła sobie, niewiele mogli na to poradzić. Jej ojciec, major Waldo Hambleton, porzucił wszelkie nadzieje ocalenia jej, nie chciał jednak, by wpakowała się w jakieś niepotrzebne kłopoty. Przyszedł więc do nowojorskiego biura Kontynentalnej Agencji Detek­tywistycznej i poprosił, żebyśmy mieli na nią oko.

Hymie Nitownik był filadelfijskim rzezimieszkiem, który po jakiejś kłótni ze wspólnikami przeniósł się z półatuomatycznym thompsonem, owiniętym w niebieską kraciastą szmatę, na północ, do tego wielkiego miasta. Nowy Jork nie był tak dobrym terenem do posługiwania się karabinem maszynowym jak Filadelfia. Thompson leżał więc bezuży­teczny przez rok czy dłużej, podczas gdy Hymie zarabiał na swoje wy­datki za pomocą pistoletu, polując na drobne okazje w Harlemie.

Trzy czy cztery miesiące po tym, jak Sue z nim zamieszkała, udało się Hymie'emu nawiązać dość obiecująco wyglądający kontakt z szefem pewnej grupy, która przybyła do Nowego Jorku z Chicago, by zorgani­zować miasto na wzór zachodni. Chłopcy z Chicago nie chcieli jednak Hymie'ego — chcieli jego thompsona. Kiedy pokazał im karabin, ważny załącznik do swego podania o pracę, zrobili mu kilka dziurek w głowie i uciekli z thompsonem.

Sue Hambleton pochowała Hymie'ego, spędziła kilka samotnych ty­godni, zastawiła pierścionek, by mieć co jeść, a potem dostała pracę kelnerki w pewnym szynku prowadzonym przez Greka nazwiskiem Vassos.

Jednym z bywalców knajpy był Babę McCloor, ponad sto kilo twar­dych szkocko-irlandzko-indiańskich kości i mięśni; ten czarnowłosy, nie­bieskooki, śniady olbrzym odpoczywał właśnie po piętnastu latach wa-


0x08 graphic
0x08 graphic
kacji spędzonych w Leavenworth za zrujnowanie większości urzędów pocztowych między Nowym Orleanem a Omahą. W czasie tego odpoczyn­ku zapewniał sobie pieniądze na napoje zabawiając się z przechodniami w ciemnych uliczkach.

Babe'owi podobała się Sue. Vassosowi podobała się Sue. Sue podobał się Babę. Vassosowi wcale się to nie podobało. Zazdrość przytępiła in­stynkt samozachowawczy Greka. Pewnego wieczoru nie otworzył drzwi do swego szynku, kiedy właśnie Babę chciał tam wejść. Babę jednak wszedł, wraz z kawałkami drzwi. Vassos wyciągnął pistolet, ale Sue uczepiła się jego ramienia. Zaprzestał prób strzelania, gdy Babę walnął go kawałkiem drzwi, akurat tym z mosiężną klamką. Babę i Sue wyszli razem od Vassosa.

Do tego momentu nasze nowojorskie biuro miało ją na oku. Nie była śledzona cały czas. Jej ojciec sobie tego nie życzył. Po prostu posyłaliś­my kogoś raz w tygodniu, by sprawdził, czy żyje, wyciągnął co się da od jej sąsiadów i znajomych, ale oczywiście tak, żeby się o tym nie do­wiedziała. Do tej pory wszystko było proste, ale po tej demolce w knaj­pie Babę i Sue zniknęli na dobre.

Po przetrząśnięciu całego miasta nasze nowojorskie biuro rozesłało do wszystkich oddziałów agencji w całym kraju informacje o tej sprawie, dołączając zdjęcia i rysopisy Sue i jej nowego przyjaciela. Było to pod koniec 1927 roku.

Dopiero po prawie roku dostaliśmy z Nowego Jorku telegram. Po roz­szyfrowaniu przeczytaliśmy:

major hambleton dostał dziś telegram od córki z San Francisco stop cytuję przyślij mi 1000 dolarów pod adresem 601 Eddis Street miesz­kanie 206 stop przyjdę do domu jeśli mi pozwolisz stop proszę powiedz czy mogę przyjść ale bardzo proszę przyślij pieniądze tak czy tak stop koniec cytatu stop hambleton daje upoważnienie na natychmiastowe wypłacenie pieniędzy stop poślijcie kogoś kompetentnego z pieniędzmi i niech umówi się co do jej powrotu stop jeśli możliwe niech w dro­dze towarzyszą jej mężczyzna i kobieta stop hambleton wysyła jej telegram stop informujcie natychmiast telegramem

Stary wręczył mi telegram i czek mówiąc:

— Znasz sytuację. Będziesz umiał to załatwić.

Udałem, że się z nim zgadzam, poszedłem do banku, wymieniłem czek na plik banknotów o różnych nominałach i tramwajem pojechałem na 601 Eddis Street. Była to całkiem spora kamienica na rogu Larkin.

Na skrzynce pocztowej w hallu, opatrzonej numerem 206, widniało nazwisko J. M. Wales.

Nacisnąłem guzik z numerem 206. Kiedy drzwi zabrzęczały, wszedłem do środka i minąwszy windę poszedłem schodami na pierwsze piętro. Mieszkanie 206 było tuż przy schodach.

Drzwi otworzył mi wysoki, szczupły, trzydziestoparoletni mężczyzna w eleganckim ciemnym ubraniu. Miał wąskie, ciemne oczy i pociągłą bladą twarz. Jego gładko zaczesane włosy przyprószone były siwizną.

Jego pociągła twarz pojaśniała.

Cofnął się i otworzył szeroko drzwi mówiąc:

— Proszę wejść. Właśnie przed chwilą panna Hambleton dostała tele­gram od ojca. Pisze, że ktoś przyjdzie.

Przeszliśmy przez mały przedpokój do słonecznego, tanio umeblowa­nego, lecz dość schludnego i czystego salonu.

— Proszę usiąść — powiedział mężczyzna wskazując brązowy bujany fotel.

Usiadłem. Mężczyzna usiadł naprzeciwko na obitej surowym płótnem kanapie. Rozejrzałem się po pokoju. Nie znalazłem niczego, co wskazy­wałoby na obecność kobiety.

Mężczyzna długim palcem pocierał nasadę swego długiego nosa i po­woli zapytał:

— Przyniósł pan pieniądze?

Powiedziałem, że wolałbym porozmawiać z panną Hambleton. Spojrzał na palec, którym pocierał nos, a potem na mnie i rzekł miękko:

Nic nie odpowiedziałem.

Spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Pokazałem mu pieniądze, które wziąłem z banku. Radośnie zerwał się z kanapy.


— Tak będzie najlepiej — powiedziałem.
Wyszedł zostawiając drzwi do przedpokoju otwarte.

Po pięciu minutach był z powrotem, z dwudziestotrzyletnią szczupłą blondynką w bladozielonej jedwabnej sukience. Była piękna, mimo nie­wielkiej bwisłości kącików jej małych ust i opuchniętych niebieskich oczu.

Wstałem.

— To jest panna Hambleton — powiedział mężczyzna.
Dziewczyna rzuciła mi szybkie spojrzenie i spuściła oczy, nerwowo ba­wiąc się paskiem trzymanej w ręku torebki.

— Czy może pani jakoś udowodnić swoją tożsamość? — zapytałem.

Usiedli na kanapie, ja zaś znowu na bujanym fotelu i przeglądałem to, co mi dała. Były to dwa listy zaadresowane do Sue Hambleton na ten adres, telegram od ojca proszący o powrót do domu, dwa pokwitowane rachunki sklepowe, prawo jazdy i książeczka kredytowa na niecałe dzie­sięć dolarów.

Zanim skończyłem przeglądać dokumenty, po zakłopotaniu dziewczyny nie pozostało ani śladu. Oboje patrzyli na mnie spokojnie. Wyjąłem z kieszeni fotografię, którą dostałem z naszego nowojorskiego biura na początku polowania, i porównałem twarz z fotografii z twarzą dziew­czyny.

Spojrzała na zdjęcie, a potem na mężczyznę.

— Aleś cwany — powiedziała do niego.

Patrzył na mnie przymrużonymi, ciemnymi i lekko błyszczącymi ocza­mi. Nie odrywając ode mnie wzroku burknął ostro do dziewczyny:

— Siedź cicho!

Siedziała cicho. Mężczyzna też siedział i patrzył na mnie. Siedziałem i ja, patrząc na niego. Gdzieś tykał zegar. Mężczyzna patrzył to w jedno, to w drugie moje oko. Dziewczyna westchnęła.

Dziewczyna zerwała się z kanapy, uderzyła mężczyznę w ramię i wrzasnęła:

— Ale jesteś sprytny! W co ty mnie wpakowałeś? To miała być dziecinna zabawa, co? Jak babki z piasku! Spójrz na siebie. Boisz się nawet powiedzieć mu, żeby spadał!

Stanęła przede mną, cała czerwona, i wrzeszczała na mnie z góry (wciąż siedziałem na fotelu).

— O co tu chodzi? — zapytałem.
Mówił szybko i chętnie.

— Pewien facet, imieniem Kenny, nadał mi tę robotę. Powiedział mi o tej Sue Hambleton i że jej stary ma forsę. Pomyślałem sobie, że spró­buję. Myślałem, że stary albo elegancko od razu przyśle pieniądze, albo wcale ich nie da. Nie spodziewałem się, że wyśle kogoś. Więc jak przy­szedł ten telegram, że wysyła kogoś, trzeba było zrezygnować.

Ale, cholera, to był tysiąc dolarów gotówką. Nie mogłem nie spróbo­wać. Mogło się udać. Wziąłem więc Peggy, żeby udawała Sue. Facet miał przyjść dziś, więc musiał być stąd, i można było liczyć, że zna Sue tylko z opisu. Z tego, co mówił Kenny, wynikało, że Peggy jest do niej cał­kiem podobna. Wciąż nie rozumiem, skąd masz to zdjęcie, przecież wysła­łem telegram do starego dopiero wczoraj. Wczoraj wysłałem też dwa listy do Sue pod ten adres, żeby mieć jakiś dowód dla listonosza.

— Dał ci adres Sue?

0x08 graphic
Wolno pokręcił głową.

Znów pokręcił głową, ale przygryzł górną wargę i w jego oczach wi­dać było namysł.

Dziewczyna stanęła trochę dalej, patrzyła to na mnie, to na niego. Widać było, że nas nie lubi. W końcu skoncentrowała się na nim i w jej oczach znowu pojawiła się złość.

Wstałem i powiedziałem:

— Rób, jak chcesz, ale skoro się upierasz, będę musiał zabrać was oboje.

Uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami i też wstał. Dziewczyna wepchnęła się między nas, twarzą do niego.

Próbował, obiema rękami. Sięgnąłem ponad jej ramionami, schwyciłem go za nadgarstek, a drugą rękę odepchnąłem.

Dziewczyna wysunęła się spomiędzy nas i stanęła za mną krzycząc:

— Joe ją zna. Te rzeczy dostał od niej. Jest w St. Martin przy 0'Farrell Street, ona i Babe'McCloor.

Słuchając dziewczyny uchyliłem głowę, by uniknąć prawego sierpo­wego Joe'ego, wykręciłem mu lewą rękę do tyłu, biodrem powstrzyma­łem jego kolano, a lewą dłoń wetknąłem mu pod brodę. Właśnie mia­łem mu zaaplikować coś z karate, kiedy przestał się rzucać i wyjęczał:

— Wszystko powiem.

— Byle szybko — zgodziłem się. Puściłem go i odsunąłem się trochę.
Mężczyzna rozcierał swój nadgarstek i mierzył groźnym wzrokiem

dziewczynę. Obrzucił ją czterema nieprzyjemnymi wyzwiskami, z któ­rych „głupia kretynka" było najłagodniejszym i rzekł:

— On blefował z tym więzieniem. Chyba nie myślisz, że stary Hambleton marzy o takiej reklamie?

Nie było to dalekie od prawdy.

Usiadł znów na kanapie, nadal masując nadgarstek. Dziewczyna pozo­stała na swoim miejscu i śmiała się z niego przez zęby.

Po pół godzinie takiej konwersacji wiedziałem już, że wiele się nie dowiem.

Poszedłem do telefonu w korytarzu i zadzwoniłem do agencji. Chłopak w centrali powiedział mi, że MacMan jest w pokoju detektywów. Po­prosiłem, aby mi go natychmiast przysłano, i wróciłem do salonu. Joe i Peggy odskoczyli od siebie jak oparzeni, gdy wchodziłem.

Po niecałych dziesięciu minutach przybył MacMan. Wpuściłem go i po­wiedziałem:

— Ten facet mówi, że nazywa się Joe Wales, a dziewczyna to rzekomo
Peggy Carroll z mieszkania 421. Złapałem ich na próbie wyłudzenia for­sy, ale zawarłem z nimi układ. Wychodzę teraz w tej sprawie. Zostań tu
z nimi. Nikt nie może stąd wyjść ani wejść i tylko ty możesz podejść do telefonu. Za oknem są schody przeciwpożarowe. Okno jest teraz zamknięte i lepiej go nie otwierać. Jeśli nasza umowa zagra, puścimy
ich wolno, ale jeśli zaczną coś kombinować podczas mojej nieobecności,
to możesz zrobić z nimi, co chcesz.

MacMan kiwnął swą twardą, okrągłą głową i ustawił krzesło między Joe'em i Peggy a drzwiami. Wziąłem kapelusz.

Idąc do St. Martin — tylko kilka przecznic od mieszkania Walesa — wymyśliłem, że zagram przed McCloorem i dziewczyną detektywa z agencji, który podejrzewa, że Babę brał udział w napadzie na bank w Alamedzie w zeszłym tygodniu. Nie brał w tym udziału — o ile pra­cownicy banku dobrze opisali tego, kto ich obrabował — więc moje rze­kome podejrzenie go nie przestraszy. Udowadniając swą niewinność może dostarczyć mi jakichś informacji. Przede wszystkim zaś chciałem zoba­czyć dziewczynę, by móc zameldować o tym jej ojcu. Nie miałem po­wodu przypuszczać, że Babę i Sue wiedzieli, iż ojciec kazał jej szukać.


0x08 graphic
Babę był notowany, więc nie było w tym nic dziwnego, że jakiś kapuś odwiedza go od czasu do czasu i próbuje mu coś przypiąć.

St. Martin był niewielkim trzypiętrowym budynkiem z czerwonej ce­gły, stojącym między dwoma wyższymi od niego hotelami. Na liście lokatorów, zgodnie z tym, co powiedzieli mi Joe i Peggy, przeczytałem: R. K. McCloor, 313.

Nacisnąłem dzwonek. Nic. Dzwoniłem cztery razy i nadal nic. Na­cisnąłem guzik z napisem „Dozorca".

Drzwi otworzyły się. Wszedłem do środka. W drzwiach do mieszkania tuż przy wejściu stała krzepka kobieta w pogniecionej bawełnianej su­kience w różowe paski.

Zacisnęła swe tłuste wargi, popatrzyła na mnie uważnie, zawahała się, ale w końcu powiedziała:

Znów się zawahała, uniosła w górę podbródek i brwi. Podałem jej swoją legitymację. To było w porządku, pasowało do hi­storyjki, którą miałem zamiar opowiedzieć na górze.

Jej twarz, gdy uniosła ją znad legitymacji, błyszczała z ciekawości.

— Proszę wejść — powiedziała cichym szeptem i cofnęła się do miesz­kania.

Wszedłem za nią. Usiedliśmy na kanapie.

Wyjąłem jego zdjęcie — z przodu i z profilu — zrobione w więzie­niu Leavenworth.

— To on?

Chwyciła je ochoczo, kiwnęła głową i powiedziała:

— Tak, to on. — Przeczytała rysopis na odwrocie i powtórzyła. — Tak, to on.

Opisała dziewczynę, która mogła być Sue Hambleton. Nie mogłem pokazać zdjęcia Sue; ujawniłoby to moje prawdziwe intencje, gdyby Sue i Babę się o tym dowiedzieli.

Znów zapytałem ją, co wie o McCloorach. Nie wiedziała wiele: czynsz płacili w terminie, prowadzili nieregularny tryb życia, czasem urządzali alkoholowe przyjęcia, często się kłócili.

— Może pani sprawdzić, czy są w domu?
Spojrzała na mnie niepewnie.

Na trzecim piętrze zostałem przy windzie. Kobieta zniknęła za rogiem w ciemnym korytarzu i usłyszałem odgłos dzwonka. Dzwoniła trzy razy. Potem usłyszałem brzęczenie jej kluczy i jeden z nich zachrobotał w zamku. Trzask zamka. Kobieta nacisnęła klamkę.

Potem nastąpiła długa cisza, zakończona krzykiem, który wypełnił korytarz.

Wyskoczyłem zza rogu, zobaczyłem przed sobą otwarte drzwi, wbie­głem do środka i zatrzasnąłem drzwi za sobą.

Krzyk ucichł.

Znajdowałem się w małym, ciemnym przedpokoju; były tam jeszcze trzy pary innych drzwi. Jedne były zamknięte. Drugie prowadziły do łazienki. Wszedłem przez trzecie.

Gruba dozorczyni stała w progu, tyłem do mnie. Odepchnąłem ją i zo­baczyłem to, na co patrzyła.

W żółtej piżamie lamowanej czarną koronką leżała na łóżku Sue Ham-bleton. Leżała na plecach, z rękami wyciągniętymi nad głową; jedną nogę miała podwiniętą, druga zwisała z łóżka, bosą stopą wsparta o pod­łogę. Ta bosa stopa była zbyt biała, by mogła należeć do osoby żywej. Twarz dziewczyny była tak samo biała, jak jej stopa, tylko od prawej brwi do kości policzkowej biegła opuchnięta, czerwona plama, były też jakieś zadrapania na szyi.

— Niech pani zadzwoni po policję — poleciłem dozorczyni, a sam za­
cząłem przeglądać szafy, szuflady i inne zakamarki.

Dopiero późnym popołudniem wróciłem do agencji.

Poprosiłem w archiwum, żeby sprawdzili, czy mamy coś na Joe'ego Walesa i Peggy Carroll i wszedłem do gabinetu Starego.

Odłożył papiery, które właśnie przeglądał, gestem zaprosił, bym usiadł, i zapytał:

— Widziałeś ją?


Wyszedłem z gabinetu. W archiwum czekały na mnie dwa wycinki gazetowe. Z pierwszego dowiedziałem się, że piętnaście miesięcy temu Joseph Wales, alias Holy Joe, został aresztowany wskutek skargi pe­wnego farmera nazwiskiem Toomey, twierdzącego, że stracił 2500 dola­rów na jakimś lewym interesie, który mu zaproponował Wales i trzech innych mężczyzn. W drugim wycinku była informacja, że sprawę umo­rzono, bo Toomey nie zjawił się w sądzie — prawdopodobnie został przekupiony przez Walesa, który, jak to często bywa, zwrócił mu część pieniędzy, a może i całość. To było wszystko, co mieliśmy w archiwum o Wałęsie; o Peggy Carroll nie było nic.

Wróciłem do mieszkania Walesa. Drzwi otworzył mi MacMan.

— Zadowolony pan teraz? — spytał z nadzieją Wales.
Dziewczyna stała przy oknie, przypatrując mi się z niepokojem.
Nie odpowiedziałem.

Pokręciłem głową.

Przestał gładzić brodę i zapytał z irytacją:

— O co więc chodzi? Czemu się pan tak zachowuje?
Stojąca za nim dziewczyna wtrąciła się z goryczą:

Dziewczyna wyszła chętnie, ale gdy MacMan zamykał już drzwi, wsu­nęła jeszcze głowę i zwróciła się do Walesa:

— Mam nadzieję, że rozwali ci nos, jeśli spróbujesz coś zataić.
MacMan zamknął drzwi.

— Zdaje mi się, że twoja przyjaciółka uważa, że coś przede mną ukrywasz — powiedziałem.

Wales spojrzał groźnie na drzwi.

— Potrzebna mi ona jak piąte koło u wozu — rzekł z żalem.
Zwracając się do mnie próbował nadać swej twarzy wygląd uczciwy

i przyjacielski.

Pokręcił głową i powoli podszedł do kanapy. Usiadł ciężko, nachy­lony do przodu, z dłońmi splecionymi między kolanami.

— W porządku — westchnął. — Niech pan pyta. Mnie się nie spieszy.
Podszedłem i stanąłem przed nim. Nachyliłem się i wziąłem go pod

brodę; nasze nosy prawie się dotykały.

To pytanie wytrąciło mnie z równowagi. Z trudem udało mi się po­wstrzymać od zmarszczenia czoła i w moim głosie było zbyt wiele spo­koju, gdy zapytałem:


Spuścił głowę i pocierał ręką o rękę.

Pozwoliłem mu pomyśleć i wsłuchiwałem się w tykanie zegara. My­ślenie wywołało krople potu na jego szarobiałej twarzy. W końcu usiadł prosto i wytarł twarz pstrokatą chustką.

— Będę mówił — powiedział. — Teraz już muszę. Sue chciała odejść od Babe'a. Mieliśmy razem wyjechać. Ona... Zaraz panu pokażę.

Wyjął z kieszeni złożony kawałek grubego papieru i podał mi. Wzią­łem go i przeczytałem.

Kochany Joe! Już dłużej tego nie zniosą. Musimy szybko wyjechać. Dziś wieczór Babę znów mnie pobił. Jeśłi naprawdę mnie kochasz, to niech to będzie szybko. Sue.

Pismo było typowe dla kobiety zdenerwowanej: wysokie, kanciaste i zwarte.

— No, ale została zamordowana — swierdziłem.

Nie odpowiedział.

Zaczęło się ściemniać. Podszedłem do drzwi i przekręciłem kontakt, ca­ły czas nie spuszczając Walesa z oczu.

Właśnie odsuwałem rękę od kontaktu, gdy za oknem coś trzasnęło. Trzask był ostry i głośny.

Spojrzałem w stronę okna.

Na schodach przeciwpożarowych przycupnął jakiś człowiek i zaglądał do środka przez szybę i firankę. Był potężnie zbudowany i o ciemnej karnacji; po tym poznałem, że to Babę McCloor. Lufa jego dużego, czar­nego pistoletu dotykała szyby. Stuknął w okno, by przyciągnąć naszą uwagę.

Udało mu się to.

Niewiele mogłem zrobić. Stałem i patrzyłem na niego. Nie widziałem, czy patrzy na mnie czy na Walesa. Widziałem go dość wyraźnie, ale ko­ronkowa firanka zamazywała szczegóły. Chyba jednak nie zaniedbywał żadnego z nas, a firanka nie zanadto przesłaniała mu widok. Był bliżej niej, a ja przecież zapaliłem światło.

Wales siedział nieruchomo na kanapie i wpatrywał się w McCloora. Jego twarz miała dziwny, zastygły i ponury wyraz; oczy też były ponu­re. Nie oddychał.

McCloor stuknął lufą w szybę i trójkątny kawałek szkła rozbił się na podłodze. Niestety hałas był zbyt słaby, by wywołać z kuchni Mac-Mana. Dzieliły nas dwie pary zamkniętych drzwi.

Wales spojrzał na wybitą szybę i przymknął oczy. Przymykał je po­woli, po troszeczku, tak jakby zasypiał. Jego zastygła, ponura twarz zwrócona była w stronę okna.

McCloor strzelił do niego trzy razy.

Kule zrzuciły Walesa z kanapy aż pod ścianę. Oczy wyszły mu na wierzch, zęby też, aż do dziąseł; język wypadł na zewnątrz. A potem głowa mu opadła i już się więcej nie poruszył.

Kiedy McCloor zniknął, rzuciłem się ku oknu. Odsunąłem firankę i właśnie otwierałem okno, gdy usłyszałem, że wylądował na ziemi.

Do pokoju wpadł MacMan, dziewczyna tuż za nim.

— Zajmij się tym — poleciłem mu wychodząc przez okno. — McCloor
go zastrzelił.


Mieszkanie Walesa było na drugim piętrze. Schody przeciwpożarowe kończyły się tu żelazną drabinką, która pod ciężarem człowieka opusz­czała się do poziomu betonowej nawierzchni podwórka.

Z podwórka było tylko jedno wyjście. Pobiegłem tamtędy.

Przestraszony, niski mężczyzna stał pośrodku chodnika i gapił się na mnie.

Potrząsnąłem go za ramiona.

— Przebiegał tędy taki duży facet? — Chyba krzyczałem. — Gdzie pobiegł?

Chciał coś powiedzieć, ale tylko pokazał ręką w kierunku drewnianego płotu przed pustą parcelą po drugiej stronie ulicy.

Tak się tam spieszyłem, że zapomniałem mu podziękować.

Prześliznąłem się pod płotem; szkoda mi było czasu na szukanie wejścia. Parcela była duża i zachwaszczona i ktoś nawet tak duży jak McCloor łatwo mógł się tam ukryć kładąc się na ziemi.

W oddali usłyszałem szczekanie psa. Może szczeka na kogoś przebie­gającego obok. Pobiegłem w tamtą stronę. Pies był na otoczonym drew­nianym płotem tylnym podwórku, na rogu wąskiego przejścia prowa­dzącego z parceli na ulicę.

Zajrzałem z góry przez płot, ujrzałem tam tylko samotnego ostrowłosego teriera. Pobiegłem wąskim przejściem, a on nadal warował przy swojej części płotu.

Schowałem pistolet do kieszeni i wybiegłem na ulicę.

Jakieś pięć metrów od przejścia, przed sklepem z cygarami, stał za­parkowany samochód. Jakiś policjant rozmawiał ze szczupłym mężczyz­ną o ciemnej twarzy, stojącym w drzwiach do sklepu.

— Którędy pobiegł ten duży facet, który minutę temu wybiegł z tego przejścia? — zapytałem.

Policjant milczał. Szczupły mężczyzna pokazał głową w dół ulicy.

— Tędy — powiedział i wrócił do rozmowy.

Powiedziałem „dziękuję" i poszedłem w kierunku rogu ulicy. Był tam automat telefoniczny do wzywania taksówek i dwie wolne taksówki. Półtorej przecznicy dalej jechał tramwaj.

— Czy ten duży facet, który był tu chwilę temu, wziął taksówkę, czy pojechał tamtym tramwajem? — zapytałem dwóch taksówkarzy, którzy stali oparci o jedno z aut.

Jeden z nich, wyglądający na sprytniejszego, powiedział:

Tramwaj tymczasem przejechał już trzy przecznice. Ulica była zatło­czona i nie bardzo widziałem, kto z niego wysiada. Dogoniliśmy go, gdy zatrzymał się przy Market Street.

— Niech pan jedzie za tramwajem — poprosiłem kierowcę wyskaku­jąc z taksówki.


Z tylnej platformy zajrzałem przez szybę do środka. W tramwaju było tylko osiem czy dziesięć osób.

— Na Hyde Street wsiadł taki duży facet — powiedziałem do konduktora. — Gdzie wysiadł?

Konduktor popatrzył na srebrnego dolara, którego obracałem w pal­cach, i przypomniał sobie, że duży facet wysiadł na Taylor Street. Sre­brny dolar zmienił właściciela.

Wyskoczyłem, gdy tramwaj skręcał na Market Street. Taksówka zwol­niła i kierowca otworzył drzwi.

— Na Szóstą i Mission Street — powiedziałem wskakując do środka.
Z Taylor Street McCloor mógł pójść wszędzie. Musiałem zgadywać.

Przeciwna strona Market Street wydała mi się prawdopodobniejsza. Było już ciemno. Musieliśmy pojechać aż do Piątej Ulicy, żeby wy­dostać się z Market Street, potem do Mission Street i z powrotem na Szóstą. Nie spotkaliśmy McCloora po drodze; na Szóstej też go nie było.

— Na Dziewiątą — poleciłem kierowcy i po drodze wyjaśniłem mukogo szukamy.

Przyjechaliśmy na Dziewiątą. McCloora nie było. Zakląłem i puściłem w ruch mój mózg.

McCloor to włamywacz. Poszukuje go całe San Francisco. Instynkt włamywacza mógł podsunąć mu pomysł skorzystania z pociągu towaro­wego. Stacje towarowe mieściły się w tej części miasta. Może też być na tyle chytry, by przyczaić się gdzieś, a nie zwiewać. W takim razie wcale nie przeszedł na drugą stronę Market Street. Jeśli się gdzieś schował, to i jutro też będzie go można szukać. Jeśli zaś ma zamiar się ulotnić, to trzeba go łapać teraz albo nigdy.

— Na Harrison — poleciłem kierowcy.

Pojechaliśmy na Harrison Street, potem na Trzecią, w górę Bryant na Ósmą, w dół Brannan znowu na Trzecią i na Townsend — ale nie spot­kaliśmy McCloora.

Kiedy zwierzyłem się glinie na dworcu z moich problemów, przedsta­wił mnie dwóm tajniakom, którzy też czekali na McCloora. Posłano ich tam po znalezieniu ciała Sue Hambleton. Śmierć Holy Joe'ego Walesa była dla nich nowiną.

Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem przed wejściem moją taksówkę. Jej klakson pracował zawzięcie, był jednak zbyt astmatyczny, bym go mógł usłyszeć w środku.

Mój czujny taksówkarz był cały podniecony.

— Taki facet, o jakim pan mówił, właśnie wyszedł z King Street i wskoczył do odjeżdżającej szesnastki.


Tramwaj zniknął za zakrętem Trzeciej Ulicy dwie przecznice przed nami. Gdy dojechaliśmy do rogu, był już cztery przecznice dalej i właś­nie zwalniał. Jeszcze się nie zatrzymał, gdy wyskoczył z niego jakiś fa­cet. Był wysoki, ale nie wyglądał na takiego, bo był bardzo szeroki w ramionach. Nie wytracił szybkości, lecz momentalnie przeskoczył chod­nik i zniknął.

Zatrzymaliśmy się tam, gdzie wyskoczył.

Dałem kierowcy pieniądze i powiedziałem:

— Niech pan jedzie z powrotem na Townsend Street i powie tamtym glinom na dworcu, że poszedłem za McCloorem na stację towarową Southern Pacific.

Wydawało mi się, że poruszam się bezszelestnie pomiędzy dwoma rzę­dami wagonów towarowych, ale nie przeszedłem jeszcze sześciu metrów, gdy zaświeciła mi w oczy latarka i jakiś ostry głos polecił:

— Stój spokojnie.

Stałem spokojnie. Spomiędzy wagonów wyłonili się jacyś ludzie. Jeden z nich wymienił moje nazwisko i dodał:

— Co tu robisz? Zgubiłeś drogę?

Był to Harry Pebble, detektyw policyjny. Przestałem wstrzymywać oddech.

— On tu jest. Właśnie przyszedłem tu za nim.
Pebble zaklął i zgasił latarkę.

Brzmiało to rozsądnie. Rozeszliśmy się, by czekać na McCloora.

Raz Pebble i ja zawróciliśmy jakiegoś chudego włóczęgę, który pró­bował wśliznąć się między nami na stację, a innym razem jeden z ludzi Pebble'a złapał jakiegoś trzęsącego się małolata, który z kolei chciał się wyśliznąć. Poza tym aż do przybycia porucznika Duffa i kilku samo­chodów pełnych gliniarzy nic się nie działo.

Większa część naszych sił utworzyła kordon wokół stacji. Reszta w ma­łych grupach rozeszła się po terenie, przeszukując metr po metrze. Zła­paliśmy jeszcze kilku włóczęgów, których przeoczył wcześniej Pebble i jego ludzie, ale nie było wśród nich McCloora.


Nie natrafiliśmy na żaden jego ślad, aż ktoś wdepnął w jeszcze jedne­go kolejowego włóczęgę, schowanego w cieniu wagonu. Przyszedł do siebie dopiero po paru minutach, ale i wtedy nie mógł mówić. Miał zła­maną szczękę, a kiedy zapytaliśmy go, czy to McCloor mu przyłożył, kiwnął głową. Zapytany, w którym kierunku udał się McCloor, wskazał ręką na wschód.

Poszliśmy tam i przeszukaliśmy stację Santa Fe.

Nie znaleźliśmy McCloora.

Pojechałem z Duffem do Pałacu Sprawiedliwości. MacMan był w ga­binecie kapitana z trzema czy czterema detektywami policyjnymi.

— Nie, chyba że Jordan to znachor, a nie lekarz.
Policjantka wprowadziła Peggy Carroll.

Blondynka była zmęczona. Jej powieki, kąciki ust i w ogóle całe ciało było obwisłe, a gdy podsunąłem jej krzesło, opadła na nie ciężko. 0'Gar kiwnął do mnie swą siwą, okrągłą jak kula głową.

0x08 graphic
Dziewczyna usiadła wyprostowana na krześle i powiedziała spo­kojnie i powoli:

— Nie — powiedziała z takim samym zdecydowaniem. Stuknąłem 0'Gara łokciem. Przybliżył do Peggy swą wystającą szczę­kę i wrzasnął:

— Co ty nam tu wciskasz? Wiedziałaś, że nie żyje. Jak mogłaś ją za­ bić nie wiedząc o tym?

Przywołałem pozostałych policjantów. Otoczyli ją i zgodnym chórem ciągnęli śpiewkę swego sierżanta. Przez następne parę minut dużo na nią wrzeszczano, krzyczano i ryczano.

Jak tylko przestała im pyskować, wtrąciłem się znowu.

Przekazałem to pytanie dziewczynie.

0'Gar prychnął, by pomyślała, że jej nie wierzy.

W niebieskich oczach dziewczyny pojawił się niepokój. Przygryzła dolną wargę i powiedziała powoli:

— Pokaż jej — powiedziałem do 0'Gara.
Wyjął lep z szuflady i pokazał jej z bliska.

Przyglądała mu się przez chwilę, a potem zerwała się z miejsca i obiema rękami schwyciła mnie za ramię.

0x08 graphic
Dałem znak 0'Garowi.

— Kłamiesz! — Rzucił się ku niej, wymachując jej przed nosem le­pem na muchy. — Ty ją zabiłaś.

Pozostali policjanci otoczyli ją i też krzyczeli. Peggy siedziała oszoło­miona i policjantka, która ją przyprowadziła, zaczęła się niepokoić. Wtedy powiedziałem gniewnie:

— W porządku. Wrzućcie ją do celi i niech to sobie przemyśli.
A potem zwróciłem się do niej:

— Przypomnij sobie, co powiedziałaś Joe'emu dziś po południu. Teraz
nie pora na kręcenie. Przemyśl to sobie dziś w nocy.

— Jak Boga kocham, to nie ja ją zabiłam — powiedziała.
Odwróciłem się do niej plecami. Wyprowadzono ją.

Uch! — ziewnął 0'Gar. — Ale jej daliśmy wycisk.

Wszyscy byli już po kolacji. MacMan i ja też poszliśmy coś zjeść. Gdy po godzinie wróciliśmy do pokoju detektywów, było tam prawie pusto.

— Ktoś dał cynk, że McCloor jest na Przystani 42, i wszyscy tam po­jechali — powiedział nam Steve Ward.

Wzięliśmy z MacManem taksówkę i ruszyliśmy ku Przystani 42. Nie dojechaliśmy tam.

Na Pierwszej Ulicy, tuż koło Embarcadero, taksówka nagle przyhamo­wała.

— Co...? — zacząłem i wtedy zobaczyłem stojącego przed samocho­dem dużego mężczyznę z dużym pistoletem.

Babę — mruknąłem i przytrzymałem MacMana, by nie wyciągał pistoletu.

— Zawieź mnie do... — mówił właśnie McCloor do przestraszonego kierowcy, kiedy nas zobaczył. Przeszedł na moją stronę i otworzył drzwi, trzymając nas na muszce.

Nie miał kapelusza. Jego włosy były mokre i przylepione do głowy; spływały z nich małe strumyczki wody. Ubranie też było całe mokre. Spojrzał na nas ze zdziwieniem.

— Wyłazić — rozkazał.

Gdy wysiadaliśmy, krzyczał do kierowcy:


— Czemu, do cholery, nie złamałeś chorągiewki, skoro masz pasa­żerów?

Kierowcy już nie było. Wyskoczył z auta i uciekał w najlepsze. McCloor rzucił za nim jakieś przekleństwo i szturchnął mnie lufą mówiąc:

— No, raz-dwa, spadajcie.

Nie poznał mnie najwidoczniej. Było dość ciemno i ja byłem w kape­luszu. Tam u Walesa widział mnie tylko przez parę sekund.

Odsunąłem się. MacMan też.

McCloor zrobił krok do tyłu, aby nie znaleźć się między nami i zaczął na nas wrzeszczeć.

MacMan rzucił się na rękę McCloora, tę, w której trzymał pistolet.

Ja walnąłem go pięścią w szczękę. Mógłbym równie dobrze uderzyć kogoś innego; McCloor nawet nie drgnął.

Odsunął mnie z drogi i przysunął MacManowi w gębę. MacMan pada­jąc zatrzymał się dopiero na taksówce, wypluł jeden ząb i czekał na jeszcze.

Próbowałem zaatakować McCloora z lewej.

MacMan skupił się na prawej; nie udało mu się uchylić przed pistole­tem, dostał w łeb i padł. Tak już pozostał.

Kopnąłem McCloora w kostkę, ale nie udało mi się go powalić. Prawą pięścią walnąłem go w krzyż, a w lewą złapałem pełną garść jego mo­krych włosów i zawisłem na nich. Potrząsnął głową i zachwiałem się.

Przyłożył mi w bok i poczułem, że moje wnętrzności i żebra złożyły się razem jak kartki w książce.

Uderzyłem go w kark. To było niezłe. Coś mu zaburczało w piersiach, lewą ręką zmiażdżył mi ramię i dołożył mi prawą, w której trzymał pistolet.

Przykopałem mu w coś i znowu uderzyłem go w kark.

Gdzieś z ulicy, od strony Embarcadero, usłyszałem gwizdek policyjny. Jacyś ludzie biegli ku nam.

McCloor sapnął jak lokomotywa i zrzucił mnie z siebie. Nie chciałem tego. Próbowałem się nie dać. Zrzucił mnie jednak i zaczął uciekać.

Pozbierałem się i wyciągając pistolet pobiegłem za nim.

Przy pierwszym rogu zatrzymał się i obrzucił mnie ołowiem — trzy strzały. Ja też — jeden. Żaden z nich nie był celny.

Zniknął za rogiem. Obszedłem róg szerokim łukiem, nie mając pe­wności, czy nie czeka na mnie przylepiony do muru. Nie czekał. Był ze trzydzieści metrów dalej, między magazynami. Biegłem za nim, a wa­żąc tylko 86 kg miałem lepszy czas niż on ze swoimi stu kilkunastoma kilogramami.

Przebiegł na drugą stronę ulicy, pobiegł w głąb lądu, z dala od wy­brzeża. Na rogu świeciła latarnia. Gdy wszedłem w jej światło, odwrócił się i wycelował we mnie swój pistolet. Nie słyszałem szczęknięcia iglicy, ale musiała szczęknąć, bo rzucił bezużytecznym już pistoletem we mnie.


0x08 graphic
Pistolet przeleciał około metra obok mnie i narobił hałasu uderzając w jakieś drzwi.

McCloor odwrócił się i zaczął uciekać. Pobiegłem za nim.

Posłałem obok niego kulę, aby dać znać, gdzie jesteśmy.

Przy następnym rogu chciał skręcić w lewo; zmienił zamiar i pobiegł prosto.

Przyspieszyłe'm, zmniejszając dystans między nami do jakichś 120, 150 metrów i zawołałem:

— Stój albo cię położę!

Skoczył w bok, w jakieś wąskie przejście.

Przebiegłem obok, aby zobaczyć, czy nie zaczaił się na mnie, i też tam wbiegłem. Światło padające z ulicy wystarczało,4 żebyśmy się mogli na­wzajem widzieć. Przejście było ślepe — z murem po obu stronach, za­kończone wysokimi betonowymi zabudowaniami z oknami i drzwiami, które przesłaniały stalowe okiennice.

McCloor stał naprzeciwko, niecałe sześć metrów ode mnie.

Wysunął szczękę, skulił ramiona, ręce przygotował do walki.

— Do diabła! — powiedział i spróbował.
Strzeliłem mu w prawe kolano.
Pochylił się do przodu.

Strzeliłem mu w lewe kolano. Upadł.

Rozmawiałem z McCloorem w szpitalu. Leżał na plecach, wsparty o po­duszki. Jego skóra była blada i naciągnięta wokół ust i oczu, ale nic poza tym nie wskazywało na to, że cierpi.

— Dlaczego zabiłeś Holy Joe'ego? — spytałem mimochodem, przyciągając sobie krzesło do łóżka.

— No, no, pytanie pod złym adresem.

Zaśmiałem się i powiedziałem mu, że to ja byłem w pokoju razem z Joe'em, kiedy to się stało. McCloor skrzywił się i rzekł:

Zacisnął usta, zmrużył oczy, pomyślał chwilę i rzekł:

Przyglądał mi się chwilę badawczo, zanim odpowiedział.

Skąd wiesz?

Dałem mu papierosa, przypaliłem, a potem zaprotestowałem:

— To niezupełnie się zgadza z tym, co wiem. Powiedz po prostu, co
się stało i co Sue powiedziała. Zacznij może od tego wieczoru, kiedy na­
biłeś jej śliwę pod okiem.

Namyślał się przez chwilę, powoli wypuszczając dym nosem.

— Nie powinienem tego robić, to fakt — powiedział w końcu. — Ale zrozum, nie było jej całe popołudnie i nie chciała powiedzieć, gdzie była, i pokłóciliśmy się o to. Co dziś jest? Czwartek. Więc to było w ponie­działek. Po tej kłótni wyszedłem i spędziłem noc w jakiejś melinie na Army Street. Wróciłem do domu o siódmej rano. Sue cholernie źle się czuła, ale nie chciała żadnego konowała. To było dosyć dziwne, bo śmier­telnie się bała choroby.

McCloor podrapał się w zamyśleniu w głowę, zaciągnął głęboko, prak­tycznie zjadając resztę papierosa. Wypuścił dym nosem i ustami jedno­cześnie, przyglądając mi się tępym wzrokiem poprzez chmurę dymu. Po­tem rzekł szorstko:

— No, a potem umarła. Ale jeszcze przedtem powiedziała mi, że Joe ją otruł.

— Powiedziała, w jaki sposób?
McCloor pokręcił głową.

0x08 graphic
przyuważył mnie strażnik i musiałem popłynąć w inne miejsce. Na brze­gu udało mi się wymknąć policji, ale potem znowu nie miałem szczęścia. Nie zatrzymałbym tej taksówki, gdyby miała złamaną chorągiewkę.

Potarł kciukiem dolną wargę i spokojnie zapytał:

I rzeczywiście. Już nic z niego więcej nie wyciągnąłem.

Stary siedział i słuchał, stukając delikatnie końcem długiego, żółtego ołówka i przyglądał mi się przez okulary swymi łagodnymi, niebieskimi oczami. Kiedy skończyłem, zapytał uprzejmie:

— Samobójstwo — odpowiedziałem i poprawiłem się na krześle.
Stary uśmiechnął się uprzejmie, ale sceptycznie.

— Mnie się to też nie podoba — westchnąłem. — I jeszcze nie jestem gotów, by napisać raport. Ale to jedyny prawdopodobny wniosek. Ten lep był schowany za kuchenką. Tylko głupiec próbowałby ukryć coś przed kobietą chowając to za jej własną kuchenką. Ale ona sama mogła to zrobić.

Peggy twierdzi, że Holy Joe miał ten lep. Jeśli Sue go schowała, to znaczy, że dostała go od niego. Mieli zamiar uciec i czekali tylko, by Joe, który był goły, zdobył trochę szmalu. Może bali się Babe'a i scho­wali tę truciznę, by mu ją wsypać, gdyby wcześniej rozszyfrował ich plan. A może przed ucieczką chcieli mu ją dać i tak.

Kiedy zacząłem rozmawiać z Joe'em o morderstwie, myślał, że to Babę wykitował. Może był i zdziwiony, ale jeśli już, to tym, że stało się to tak szybko. Bardziej się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że Sue też nie żyje. Jednak nawet wtedy nie był tak zdziwiony, jak w chwili, kiedy zobaczył McCloora żywego za oknem.

Sue umarła przeklinając Joe'ego; wiedziała, że została otruta, i nie pozwoliła McCloorowi wezwać lekarza. Czy to nie może znaczyć, że obra­ziła się na Joe'ego i sama zażyła truciznę zamiast dać ją Babe'owi? Trucizna była przed nim ukryta, ale nawety gdyby ją znalazł, to i tak nie zostałby trucicielem. Jest na to zbyt twardy. Chyba że przyłapał ją, jak próbowała go otruć, i kazał jej samej połknąć truciznę. To jednak nie wyjaśnia obecności arszeniku w jej włosach.

Domysły specjalistów nigdy nie wpływały na moje teorie.

— Lekarz opiera się na małej ilości arszeniku znalezionej w jej ciele — mniejszej niż dawka śmiertelna. A ilość trucizny znaleziona w żołądku po śmierci zależy od tego, ile dana osoba zwymiotowała przed śmiercią.

Stary uśmiechnął się dobrotliwie i zapytał:

Wyjął książkę z szuflady, otworzył tam, gdzie kawałek papieru służył za zakładkę, i podał mi, wskazując różowym palcem odpowiedni akapit.

Przypuśćmy więc, że naszą trucizną jest brucyna. Pierwszego dnia zażywasz pani jeden miligram, a dwa następnego; po dzie­sięciu dniach dojdziesz już pani do centygrama, po dwudziestu dniach następnych, stosując wciąż tę samą dozę, połkniesz pani trzy centygramy; dawkę tę zniesiesz pani jak najlepiej, a byłaby niebezpieczna dla kogoś, kto nie przedsięwziąłby tychże środków ostrożności; tak po miesiącu, pijąc zatrutą wodę z karafki, za­bijesz pani osobę, którą byś tą wodą poczęstowała, sama zaś na­raziwszy się tylko na lekką niedyspozycję .

— O, właśnie — powiedziałem. — O, właśnie. Bali się uciec nie zabija­
jąc Babe'a. Byli pewni, że będzie ich szukał. Sue próbowała się uodpornić
na arszenik. Przyzwyczajała swój organizm do niego, biorąc stale coraz


0x08 graphic
większe dawki, aby kiedy zdecydują się otruć Babe'a, mogła zjeść razem z nim zatrute jedzenie, nic nie ryzykując. Chorowałaby potem, ale nie umarłaby i policja nie mogłaby jej podejrzewać, bo przecież też jadła to zatrute jedzenie.

Wszystko się zgadza. Po tej awanturze w poniedziałek wieczorem, kie­dy to napisała do Joe'ego, nalegając na szybką ucieczkę, próbowała przy­spieszyć swą odporność i zbyt szybko zwiększyła swe przygotowawcze dawki, wzięła zbyt wiele. To dlatego przeklinała Joe'ego, to był jego plan.

— Może rzeczywiście przedawkowała próbując przyspieszyć — zgo­dził się Stary — ale niekoniecznie. Są ludzie, którzy mogą wykształcić w sobie zdolność przyjmowania dużych dawek arszeniku bez kłopotu, jest to jednak u nich pewien przyrodzony dar, taka właściwość organizmu. Normalnie każdy, kto próbowałby zrobić to co Sue Hambleton, skończył­by tak jak ona. Zatruwałby się powoli, trucizna by się kumulowała i w końcu spowodowałaby śmierć.

Sześć miesięcy później Babę McCloor został powieszony za zamordo­wanie Holy Joe'ego Walesa.

Dygitalizował Bodziokb



Wyszukiwarka