Księżyc w Nowiu Ff. Rozdziały od 1-4, KWN oczami Edwarda FF


WSTĘP: MELANCHOLIA

Był środek nocy, a ja wciąż siedziałem wpatrzony w nią. Zapewne, gdybym był normalny, nie

byłoby mnie tutaj. Nie przyglądałbym się miłości mego życia podczas gdy ona spała. Ja jednak nie

byłem normalny- byłem potworem, który dopiero po blisko stuleciu swego życia poczuł, że znalazł

sens swego istnienia. Tym sensem była piękna i delikatna ludzka dziewczyna, która w tej chwili

rzucała się po łóżku. Zapewne miała w tej chwili koszmar. Ja jednak nie chciałem jej budzićzupełnie

nie wiedziałem dlaczego. Bella nie wiedziała, że tę noc miałem zamiar spędzić u jej boku.

Mieliśmy spotkać się dopiero rano przed szkołą, tuż po moim powrocie z polowania.

Polowanie było koniecznością jeśli Bella miała być blisko mnie, a pragnąłem tego bardziej niż

czegokolwiek innego na świecie. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nigdy nie

powinniśmy być razem, jednak by poczuć ją chociaż przez chwilę w swych ramionach, byłem

gotów na wieczne cierpienie. Bella przekręciła się na łóżku. Spojrzałem na nią. Dziś kończyła 18

lat. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, jak ją to przytłaczało. Od kilku tygodni chodziła przybita.

Uśmiechała się, odwzajemniała, a nawet częściej wymuszała pocałunki, jednak wszystkie gesty,

każde słowo skłaniały się ku temu, że miała przestać być moją równolatką. Dla mnie tak właśnie

powinno być.Gdybym nie istniał, a istnieć nie powinienem, żyłaby teraz jak każda normalna

dziewczyna. Miałaby normalnych znajomych, a nie przyjaciół w rodzinie wampirów.

Powoli nadchodził ranek, a musiałem jeszcze wrócić do domu. Niechętnie wstałem z bujanego

fotela w kącie pokoju, ucałowałem Bellę w czoło i wymknąłem się przez okno.

Biegłem tylko krótką chwilę do domu, a jednak poczułem się dziwnie wolny. Emmetta i Rosalie nie

było w domu. Carlisle i Esme, tak jak Alice i Jasper byli razem na górze, a ja nie chciałem im

przeszkadzać. Usiadłem w salonie przy moim fortepianie i zacząłem grać. Jak zawsze mimo iż nie

miałem przed sobą nut melodia, która wydobywała się spod moich palcy była tą, którą napisałem z

myślą o mojej jedynej miłości. Ta melodia powodowała, że czułem się szczęśliwy na jeden z

najdoskonalszych sposobów.

"Byłeś u niej?"

Mimo iż było to pytanie Alice doskonale znała na nie odpowiedź.

- Tak.

"Cieszę się, że ją masz. W pełni zasługiwałeś na kogoś takiego jak ona, kogoś kto uczni cię

szczęśliwym"

Nic nie odpowiedziałem. Po prostu grałem. Nie chciałem by cokolwiek zakłóciło ten idealny

moment wyciszenia.

"Cóż, widzę Edwardzie, że nie masz najmniejszej ochoty rozmawiać ze mną w tej chwili."

Wiedziałem, że jest to tylko prowokacja. Ten narwany chochlik zawsze tak robił. I tylko ja, który

dobrze znałem mechanizm działania jej sztuczek, mogłem się jej skutecznie oprzeć .

Wyjrzałem przez okno. Powoli zaczynało świtać. Za niecałą godzinę będę mógł zobaczyć Bellę.

Będę mógł poczuć jej zapach, poczuć jej miękkie usta na swoich. Ta myśl spowodowała, że

melancholijny nastrój, który dziś był powodem mych długich i niepokojących rozważań prysł jak

bańka mydlana. Pobiegłem po schodach do mojego pokoju. Pierwszym co wyczułem zaglądając do

szafy były jeansy i t-shirt, które jak najszybciej na siebie założyłem. Przerzuciłem plecak przez

ramię i zbiegłem na dół. Po domu kręcili się już pozostali. Carlisle, który szykował się do pracy,

Esme, która układała kwiaty po pokoju, Alice, która czekała na mnie już przy wejściu do garażu.

Od kiedy w zeszłym roku Rose, Emmett i Jasper zakończyli po raz kolejny swoją edukację w

liceum, poczułem że ludzie w szkole zrobili się bardziej rozluźnieni. Mieli w końcu trzech

Cullenów z głowy. Niby teraz z Alice integrowaliśmy się z pozostałymi, ale robiliśmy to tylko dla

Belli. Nie mogła stracić wspomnień znajomych z lat szkolnych, tylko z tego powodu, że jest z kimś

takim jak ja. Jeśli miałbym być szczery, byłoby mi dużo łatwiej to wszystko znieść, gdyby w tym

gronie zabrakło przebrzydłego Mike'a Newtona. Droga do szkoły minęła nam szybko. Alice o nic

nie pytała, a ja nic nie opowiadałem. W tej chwili najważniejsze dla mnie było tylko wreszcie ją

zobaczyć. Nieposłuszna myśl wyrwała się Alice.

- Będzie zła o ten prezent.

- Och Edwardzie nie przesadzaj. w sumie ten zakaz tyczył się bardziej ciebie.

Ale ja już jej nie słuchałem, ponieważ w tej chwili na parking szkolny wjechał sens mego istnienia.

Oparty o moje volvo czekałem by móc złożyć pocałunek na jej ustach. Gdyby nie to, że moje serce

przestało bić parę dekad wcześniej, jak nic jego bicie by przyspieszyło.

I. PRZYJĘCIE

Widziałem, że już mnie zauważyła, widziałem doskonale wyraz jej twarzy, kiedy uświadomiła

sobie co w swoich rękach trzyma Alice.

"Żadnych prezentów, nie chcę żadnych prezentów"- doskonale wyuczona na pamięć formuła

wybrzmiewała z jej ust jeśli tylko ktoś poruszył przy niej temat jej urodzin. Ze złością trzasnęła

drzwiami swojej wiekowej furgonetki i ruszyła w naszym kierunku. Nie mogłem pojąć, dlaczego

nie pozwoliła mi jeszcze, bym kupił jej jakiś nowy, cichy i bezpieczny samochód.

Jej wymówka zawsze brzmiała tak samo "Już samo to że przy mnie jesteś jest dla mnie

największym prezentem jaki możesz mi podarować". Jakby było w tym chodź odrobinę prawdy.

- Wszystkiego najlepszego Bello!- krzyknęła Alice, kiedy podeszła do niej.

- Cii!- no tak, bo jeszcze ktoś by usłyszał.

Alice dalej kontynuowała swoje wywody, nie zważając na reakcje Belli.

- Otworzysz swój prezent teraz, czy później?

Dostrzegłem gniewne spojrzenie rzucone mi przez Bellę.

- Żadnych prezentów.

- Dobra, wrócimy do tego później. I co, podoba ci się ten album, który przysłała ci mama? A aparat

fotograficzny od Charliego? Fajny, prawda?

W ogóle nie wydawała się zdziwiona wiedzą Alice. Bella znała tajemnice mojej rodziny i doskonale

wiedziała co też potrafimy.

- Tak, świetny. Album też.

- Moim zdaniem to bardzo trafiony pomysł. W końcu tylko raz w życiu kończy się liceum. Warto

wszystko starannie udokumentować.

- I kto to mówi? Przyznaj się, ile razy byłaś w czwartej klasie?

- Ja, to co innego.

Podeszły do mnie. Moja ręka machinalnie wyciągnęła się w kierunku jej dłoni byle tylko ja

dotknąć. Ścisnąłem delikatnie jej palce. Ten gest wystarczał za każde słowo, jakie mógłbym

powiedzieć do niej w tej chwili. Czułem, jak serce Belli zaczyna łomotać. Uśmiechnąłem się do

niej. Było to dla mnie takie niezwykłe, że kochałem ja, a ona w jakiś sposób odwzajemniała to

uczucie.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, mam ci nie składać życzeń, tak?- Spytałem mając nadzieję, że może

jednak zmieniła zdanie. A ja jak nic popędziłbym natychmiast za najcudowniejszym prezentem dla

niej. W takich chwilach żal spowodowany brakiem możliwości słyszenia jej myśli przybierał

gwałtownie na sile.

- Zgadza się.

- Chciałem się tylko upewnić. Mogłaś w międzyczasie zmienić zdanie. Wiesz, większość ludzi lubi

mieć urodziny i dostawać prezenty.

Alice na te słowa parsknęła śmiechem.

- Spodoba ci się, sama zobaczysz. Wszyscy będą dla ciebie mili i będą ci ustępować. Co w tym

takiego okropnego? - spytała retorycznie, ale i tak jej odpowiedziała.

- To, że się starzeję.

Przestałem się uśmiechać.

- Osiemnaście lat to jeszcze nie tak dużo - stwierdziła Alice. - Kobiety zwykle denerwują się

urodzinami, dopiero, gdy skończą dwadzieścia dziewięć.

- Ale jestem już starsza od Edwarda - wymamrotała.

Westchnąłem tylko. Więc to był jedyny powód.

- Formalnie rzecz biorąc, tak - powiedziała Alice pogodnie - ale w praktyce to przecież tylko jeden

mały roczek.

Bella jednak nie wydawała się za bardzo przekonana argumentami wysuniętym przez Alice. Odkąd

tylko byliśmy razem, nie było dnia, by nie poruszała tematu swojej ewentualnej przemiany. Nie

mogłem uwierzyć, że chciała dołączyć do rodziny potępionych, że była w stanie poświęcić swoje

życie dla wieczności spędzonej ze mną. Zapewne nie mógłbym spojrzeć w lustro wiedząc, że Bella

stała się potworem przeze mnie.

- O której się u nas pojawisz? - Alice zmieniła temat.

- Nie wiedziałam, że mam się dziś u was pojawić.- Wyczułem dziwne zaniepokojenie w głosie

Belli, kiedy usłyszała pełne entuzjazmu pytanie Alice.

- No, nie bądź taka - zaprotestowała. - Chyba nie pozbawisz nas frajdy?

Kolejny raz żałowałem, że nie mogę słyszeć jej myśli, jednak jej wyraz twarzy mówił

wystarczająco wiele. Nie chciałem jej do niczego zmuszać, ale doskonale wiedziałem, że całej (no

może prawie całej) rodzinie zależało na tym, by Bella przyszła dziś na przyjęcie urodzinowe,

którego główną organizatorką była moja kochana siostra.

- Podjadę po nią zaraz, jak wróci ze szkoły. - To wydało mi się najbardziej odpowiednie w tej

chwili.

- Po szkole pracuję! - Bella jak nic zwietrzyła podstęp.

- Nie dziś - poinformowała ją Alice, zadowolona z własnej zapobiegliwości. - Rozmawiałam już na

ten temat z panią Newton. Załatwi zastępstwo. Kazała złożyć ci w jej imieniu najserdeczniejsze

życzenia urodzinowe.

- To nie wszystko. E... - Zabrakło jej już w tej chwili wymówek. - Nie obejrzałam jeszcze Romea i

Julii na angielski.

Alice prychnęła.

- Znasz tę sztukę na pamięć!

- Widziałaś już film z DiCaprio - przypomniała Alice oskarżycielskim tonem.

- Pan Berty kazał nam obejrzeć tę wersję z lat sześćdziesiątych. Ponoć jest lepsza.

W takich momentach byłem wręcz zaniepokojony jej zachowaniem. Całkowicie człowiecze

zachowania czy okazje nic dla niej nie znaczyły. Prowadziła taki niby wampirzy tryb życia wciąż

pozostając człowiekiem.

- Możesz się stawiać, Bello, proszę bardzo, ale...

Znałem plan działania Alice doskonale. Miała na celu zmiękczyć serce Belli i działać bez

opamiętania tworząc dla Belli przyjęcie jej marzeń. Przynajmniej ona tak myślała.

- Uspokój się, Alice. Nie możemy zakazać Belli oglądania filmu. A już szczególnie w jej urodziny.-

Gdyby wzrok Alice mógłby mnie zabić, leżałbym już martwy.

- Właśnie.

- Przywiozę ją koło siódmej.- Alice rozchmurzyła się.

- W porządku. W takim razie, do zobaczenia wieczorem! Będzie fajnie, obiecuję! - W szerokim

uśmiechu zaprezentowała idealny zgryz.

Mały i wnerwiający chochlik ucałował policzek Belli i tanecznym krokiem poszedł w stronę

budynku w swojej głowie wymyślając już całą scenerie.

- Nie chcę żadnego... - kiedy zaczęła to mówić przycisnąłem swój palec do jej miękkich ust.

- Zostawmy tę dyskusję na później. Chodź już, bo się spóźnimy.

Delikatnie objąłem ją w pasie i ruszyliśmy ku głównemu wejściu do szkoły.

Stwierdziłem, że opiekowanie się Bellą to zajęcie wymagające mojej ciągłej obecności, stąd

też pojawił się u mnie pomysł zmiany mojego planu lekcji. Wystarczało spojrzeć tylko w oczy pani

Cope, by ta zrobiła co jej się powiedziało bez żadnych ale. Zbyt dokładnie chyba przysłuchiwałem

się jej mało grzecznym myślom, gdyż zdecydowanie tego dnia słyszałem za wiele.

"Ta Swan to ma dopiero szczęście. Oh gdybym mogła być w jej wieku."

Uważałem za niestosowne takie zachowanie, ale jak to sobie zawsze usprawiedliwiałem ich przede

mną "To tylko nieposłuszne myśli". Bella była najważniejsza i tylko ona się dla mnie liczyła. Z

początku irytował mnie stosunek innych, to jak twierdzili "Ona jest z nim tylko dla kasy", "Co ona

ma w sobie, czego ja nie mam?". Z całą pewnością żadna inna dziewczyna nie byłaby w stenie

zastąpić mi Belli. Dzisiejszego dnia była ona całkowicie poza światem żywych. I choć nie

słyszałem jej myśli mogłem chyba całkiem trafnie określić gdzie się znajdywała. Udzielił mi się jej

humor i powróciłem do rozmyślań z rana. Coraz częściej zastanawiałem się, czy aby na pewno

związanie się z Bellą było nieuniknione. Oczywiście kochałem każde jej spojrzenie, gest, uśmiech

na jej twarzy, to jak się czerwieniła, kiedy ktoś ją zawstydził, ale cały czas twierdziłem, że

zasługuje na kogoś lepszego. I choć tak właśnie myślałem, to ostatnia rzeczą, jaką bym sobie życzył

było to, żeby Bella chciała się związać z kimś takim jak Mike Newton. Dobrze, że przynajmniej nie

patrzy już na nią w ten dziwnie zachłanny sposób. Zawsze wtedy miałem ochotę rozerwać go na

strzępy, a powstrzymywałem się tylko dlatego, że Belli by się to nie spodobało. W sumie, gdyby

ona tylko tego chciała, moglibyśmy żyć tak, jak to dla nas zaplanowano. Ja wiecznie młody przy

starzejącej się Belli- nie sprawiałoby mi to problemu. Kochałbym ją do końca jej dni, a po śmierci

Belli zadbałbym o to, by jak najszybciej do niej dołączyć. Nie poruszałem już z nią tematu urodzin.

Po tym jak zrobiła się spokojniejsza, mogłem stwierdzić, że było to słuszne posunięcie. Po tych

kilku godzinach spędzonych na przedmiotach, które nie były w stanie już nauczyć mnie niczego

nowego, ruszyliśmy w stronę stołówki. Przyłączyła się do nas Alice, która wciąż była zajęta

planowaniem przyjęcia. Oboje zdecydowanie lepiej czuliśmy się siedząc przy stoliku z naszym

rodzeństwem, jednak Jasper, Rose i Em skończyli szkołę (po raz czwarty zresztą), a my siadaliśmy

ze znajomymi Belli. Nie chciałem jej ranić, mówiąc co tak naprawdę myślą o niej, nas jej

"przyjaciele", co nie oznaczało, że chciałem to tolerować. Siadaliśmy z brzegu. Wydawało im się,

że to oni podjęli taka decyzje, ale prawda jest, że za nic nie usiadłbym gdzie indziej. Tego dnia

również mogłem posłuchać dość niewybrednych myśli. Tu zawsze wydawało mi się dziwne

podobieństwo myśli Jessiki i Lauren. Zdecydowanie dwulicowość miały w genach.

"Przyszła królewna z księciem".

"Ależ ona paskudna, w ogóle do niego nie pasuje".

Przy stoliku siedzieli również z nami Ben i Angela. Uśmiechałem się sam do siebie na wspomnienie

mojej intrygi, która weszła w życie z pomocą Emmetta. Alice spojrzała się na mnie badawczym

wzrokiem.

"Co ci tak wesoło?"

- Nic, nic...

Dzień minął szybko. Umówiłem się z Alice, że to ona wróci dziś moim samochodem, natomiast ja

pojadę z Bellą. Zdecydowanie wyczuła ona podstęp już w drodze na parking. Błyskawicznie

otworzyłem przed nią drzwiczki od strony pasażera. Mimo że padł deszcz, nie śpieszno było jej

wejść do samochodu.

- Dziś moje urodziny. Chyba dasz mi prowadzić?

- Tak jak sobie tego życzyłaś, udaję, że nie masz dziś urodzin.

- Jeśli to nie moje urodziny, to nie muszę do was wpadać dziś wieczorem...- Czasami jej

zachowanie doprowadzało mnie do białej gorączki. Szczerze nie chciałem jej tego mówić, ale

kierowca był z niej marny.

- No dobrze, już dobrze. - Zamknąłem drzwiczki od strony pasażera, i obszedłem furgonetki, by

otworzyć te od strony kierowcy. - Wszystkiego najlepszego.- Nie mogłem się oprzeć by zrobić jej

na złość.

- Cicho! - Zdecydowanie żałowała, że nie usiadła po stronie pasażera.

Jadąc tak tym jej ślimaczym tempem chciałem dać jej wskazówkę, czego może się spodziewać po

dzisiejszym przyjęciu. Bawiłem się sędziwym jak i słabo działającym radiem.

- Strasznie kiepsko odbiera.

Moja wypowiedź zdecydowanie się jej nie spodobała.

- Jak ci się nie podoba, to wracaj do swojego volvo. - Bella zaczęła się robić drażliwa. I bynajmniej

nie chodziło tu o moja uwagę. Jej zdenerwowanie wydało mi się zabawne. Musiałem uważać, żeby

nie parsknąć śmiechem.

Droga minęła nam w milczeniu. Najwyraźniej złość na Alice jej nie przeszła. Nie ma co, miała

humor na zabawę. Kiedy podjechała pod swój dom, delikatnie ująłem jej twarz w moje dłonie. Była

bardziej krucha niż większość ludzi.

- Powinnaś być dziś w dobrym nastroju. To twój dzień.

- A co, jeśli nie chcę być w dobrym nastroju? - spytała. Jej serce znów zaczęło wykonywać dobrze

znane mi ewolucje. Gdyby mogła usłyszeć moje serce, wiedziałaby, że działa na mnie tak samo.

- Szkoda, że nie chcesz.

Delikatnie ją pocałowałem, jednak to przerodziło się w coś więcej.

Minęła chwila. Czułem, jak Bella obejmuje mnie za szyję, jak wpija się jeszcze mocniej w moje

wargi. Wraz z większą namiętnością obudził się we mnie potwór, który dawał o sobie znać.

Musiałem przestać, aby jej nie skrzywdzić. Pojawił się palący gardło ogień. Balansowaliśmy na

granicy moich możliwości, a ona nic mi nie ułatwiała. Pachniała tak smakowicie. "Przestań!"

krzyknąłem w myślach. Musiałem to przerwać. Delikatnie ja odsunąłem, zdejmując jej ręce z mojej

szyi. Pewnych granic nie można przekraczać.

- Błagam, bądź grzeczną dziewczynką - zamruczałem jej nad uchem, po czym pocałowałem ją

krótko w usta. Bella oddychała niczym po maratonie. Przyłożyła swoją dłoń do serca.

- Jak myślisz, przejdzie mi to kiedyś? Czy moje serce przyzwyczai się kiedyś do twojego dotyku?

- Mam nadzieję, że nie - byłem zadowolony, że właśnie tak na nią działam.

- Macho! Obejrzysz ze mną potyczki Montekich i Kapuletów?

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Rozłożyłem się w salonie, kiedy Bella włączała film. Osobiście nie przepadałem za tą sztuką,

jednak bliskość Belli wszystko wynagradzała. Oparła się o mój tors. Dla innych z mojego gatunku

mogłoby się wydawać, że mam normalna temperaturę ciała, jednak ona czuła chłód. Okryłem ją

kocem, by nie zmarzła.

- Wiesz, nigdy nie przepadałem za Romeem.

- Co masz mu do zarzucenia? - spytała, niemile zaskoczona.

- Hm, przede wszystkim najpierw jest zakochany w tej całej Rozalinie - nie uważasz, że to nieco

dyskredytuje stałość jego uczuć? A potem, kilka minut po ślubie z Julią, zabija jej kuzyna.

Przyznasz, że nie jest to zbyt rozsądne z jego strony. Popełnia błąd za błędem. W dużej mierze sam

jest sobie winny.- tak, skąd ja to znałem.

Słychać było tylko ciche westchnięcie.

- Nie musisz tu ze mną siedzieć.

- Posiedzę. I tak będę patrzył głównie na ciebie. - Była to najprawdziwsza prawda. Nigdy nie

miałem dość przyglądać się jej, czy też jej zachowaniu. - Będziesz płakać?

- Raczej tak. Jeśli pozwolisz mi się skupić.

- W takim razie nie będę ci przeszkadzał - Nie miałem jednak takiego zamiaru. Delikatnie

całowałem ją we włosy. Po jej ciele przechodziły miłe dreszcze ekscytacji.

Doskonale także znałem kwestie Romea, więc wkrótce zmieniłem taktykę i zacząłem szeptać jej do

ucha jego kwestie.

Patrzyłem na nią zafascynowany, kiedy popłakała się podczas sceny w której Julia budzi się i widzi

martwego Romea.

- Muszę przyznać, że mu poniekąd zazdroszczę - powiedziałem, ocierając jej anielską twarz z łez.

- Śliczna ta Julia, prawda?

Zupełnie mnie nie zrozumiała.

- Nie zazdroszczę mu dziewczyny, tylko tego, z jaką łatwością Romeo mógł ze sobą skończyć. Wy,

ludzie, to macie dobrze! Starczy dosypać sobie trochę ziółek do picia i...

- Co ty wygadujesz?

- Raz w życiu zastanawiałem się nad tym, jak się zabić, a z doświadczeń Carlisle'a wynika, że w

naszym przypadku nie jest to takie proste. Chyba pamiętasz, jak ci opowiadałem o jego przeszłości?

Sam nie wiem, ile razy próbował popełnić samobójstwo, po tym jak się zorientował... po tym jak

się zorientował, czym się stał... - Zupełnie nie wiem co mnie napadło, żeby to powiedzieć. Chyba

musiałem dać upust jakoś swoim emocjom. Widziałem jej poważną minę, musiałem jak najszybciej

rozładować sytuację. - A jak sama dobrze wiesz, wciąż cieszy się świetnym zdrowiem.

Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.

- Nigdy mi nie mówiłeś, że zastanawiałeś się nad samobójstwem. Kiedy to było?

- Na wiosnę... kiedy o mały włos... - Zdałem sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy Belli przy

mnie nie ma od razu opracowuję plan awaryjny,w razie, gdyby jej zbrakło w moim życiu na

zawsze.- Oczywiście koncentrowałem się na tym, żeby odnaleźć cię żywą, ale jakaś cześć mojej

świadomości obmyślała też plan awaryjny. Jak już mówiłem, to dla mnie nie takie proste, jak dla

człowieka.

Bella całkowicie zamarła. Z wyrazu jej twarzy mogłem odczytać głównie jedno- niedowierzanie.

- Plan awaryjny? - powtórzyła.

- Wiedziałem, że nie mógłbym żyć bez ciebie, ale nie miałem pojęcia, jak się zabić - Emmett i

Jasper na pewno odmówiliby, gdybym poprosił ich o pomoc. W końcu doszedłem do wniosku, że

mógłbym pojechać do Włoch i sprowokować jakoś Volturi.

- Jakich znowu Volturi? - spytała.

- Volturi to przedstawiciele naszej rasy, bardzo stara i potężna rodzina. Są dla nas jakby

odpowiednikiem królewskiego rodu. Carlisle mieszkał z nimi jakiś czas we Włoszech, zanim

przeniósł się do Ameryki. Pamiętasz? Wspominałem ci o nich.

- Jasne, że pamiętam.

- To ich właśnie nie należy prowokować. Chyba, że chce się umrzeć, rzecz jasna. To znaczy, jeśli

nasz koniec można nazwać śmiercią.- cóż, ja podchodziłem do tego dość sceptycznie.

Rozmawianie o śmierci nie było dla mnie niczym, co mogłoby jakoś mnie poruszyć. Przeżyłem już

swoją śmierć jako człowiek. Wątpiłem, czy wampirza może być gorsza. Bella natychmiast chwyciła

moją twarz w swoje dłonie i przysunęła się do niej.

- Zabraniam ci, zabraniam ci myśleć o takich rzeczach! Nigdy więcej nie bierz takiego wyjścia pod

uwagę! Bez względu na to, co się ze mną stanie, nie wolno ci ze sobą skończyć!

- Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie narażę cię na niebezpieczeństwo, więc to czyste

teoretyzowanie.

- Co ty pleciesz? Kiedy ty mnie niby narażałeś na niebezpieczeństwo? Ustaliliśmy chyba, że za

każdym razem, gdy przytrafia mi się coś złego, wina leży po mojej stronie, prawda? Boże, jak

możesz brać ją na siebie?

Jak bardzo chciałbym wierzyć w słowa, które powiedziała w tej chwili. Jednak moje sumienie

dawało mi wyraźnie do zrozumienia, jak jest prawda. Nawet samo to, że siedziałem z nią w tej

chwili w jej domu, sam, było wysoce nieodpowiednie. Powinienem odejść, ale nie mogę. Za bardzo

ją kocham.

- A co ty byś zrobiła na moim miejscu? - zapytałem.

- Ja to nie ty.

A była różnica? Ja i ona byliśmy jednością.

- Co bym zrobiła, gdyby tobie się coś stało? Chciałbyś, żebym popełniła samobójstwo?

Grymas bólu wstąpił na moją twarz.

- Ha. Rozumiem, o co ci chodzi, przynajmniej do pewnego stopnia. Ale co ja bez ciebie pocznę?

- Żyj tak jak dawniej. Jakoś sobie radziłeś, zanim pojawiłam się w twoim życiu i postawiłam je na

głowie.

Gdyby była tylko w stanie pojąć, że nic już nie będzie nigdy dla mnie takie samo jak wcześniej.

- Gdyby było to takie proste...

- To jest proste. Nie jestem nikim wyjątkowym.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie widziała, jak niesamowita jest. Była najbardziej wyjątkową

istotą, jaką spotkałem przez całe moje życie.

- Czyste teoretyzowanie - przypomniałem.

W tej chwili dosłyszałem warkot silnika radiowozu. Wyprostowałem się zdejmując sobie Bellę z

kolan.

- Charlie?

Uśmiechnąłem się do niej. Charlie już zaparkował. Chciał zrobić jej niespodziankę w dniu urodzin,

żeby nie musiała gotować. W pracy miał ciężki dzień. Przyszło jakieś zgłoszenie o mordercy

kierującym się na północ.

- Cześć, dzieciaki. Pomyślałem sobie, że będzie miło, jeśli odpoczniesz we własne urodziny od

gotowania i zmywania. Głodna? "Mogłem się domyślić, że będziemy mieli gościa."

- Jasne. Dzięki, tato.- Bella uśmiechnęła się do ojca.

Z początku Charlie nie rozumiał, dlaczego mimo tylu zachęt nigdy nie jadłem w ich towarzystwie.

Wkrótce jednak przestał się pytać myśląc iż po prostu jem wcześniej w domu przed przyjściem do

Belli. Niemałą ciekawostka był dla mnie fakt, że jego myśli było ciężej wyłapać niż pozostałych.

Nie było to niemożliwe, jednak przypuszczałem, że nie słyszę wszystkiego.

- Czy ma pan coś przeciwko, żeby Bella przyszła dziś wieczorem do nas do domu? - spytałem

grzecznie, kiedy skończyli już posiłek.

Bella spojrzała znacząco na Charliego. Nie mogła być pewna jego reakcji.

- Nie, skąd. To się nawet dobrze składa, bo Seattle Mariners grają dzisiaj z Boston Red Sox, a i tak

nie nadawałbym się na towarzysza solenizantki. - Sięgnął po aparat fotograficzny, który kupił jej na

prośbę Renee i rzuci go w jej stronę. - Łap!

Cóż, nie wiedziałem, czym jest to spowodowane, że Charlie nie zauważył jeszcze niezdarności

Belli. Chwyciłem aparat w ostatniej chwili.

- Niezły refleks - pochwalił mnie Charlie. - Jeśli Cullenowie szykują coś na twoją cześć, Bello,

powinnaś zrobić trochę zdjęć dla mamy. Znasz ją. Teraz, skoro masz już czym, będziesz musiała

szykować dla niej fotoreportaż z każdego swojego wyjścia.

- Dopilnuję, żeby obfotografowała dziś wieczorem wszystkie atrakcje - przyrzekłem, podając jej

aparat.

Natychmiast zrobiła mi zdjęcie.

- No to fajnie. Ach, przy okazji, pozdrówcie ode mnie Alice. Dawno już do nas nie zaglądała - dodał

Charlie z wyrzutem.

- Trzy dni, tato - przypomniała mu.

Doskonale zdawałem sobie sprawę z uwielbienia, jakim Charlie darzył moją siostrę. W końcu

wyręczała go w tych wszystkich dość niewygodnych dla niego sytuacjach tuż po wypadku w

Phoenix. O ile Alice darzył wręcz czcią, o tyle doskonale wiedziałem kogo poniekąd wini za cały

ten "wypadek".

- Pozdrowię ją, nie martw się.

- Bawcie się dobrze.

Charlie chciał się już nas pozbyć. Triumfalny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Natychmiast

chwyciłem rękę Belli i wyprowadziłem ją z domu. Na dworze przy furgonetce znów otworzyłem

przed nią drzwiczki od strony pasażera, ale tym razem nie zaprotestowała. Domyślałem się, że

powodem tego była jej niemożność w znalezieniu drogi do mojego domu, nigdy nie mogła znaleźć

zjazdu z drogi głównej. Wkrótce minęliśmy północną granicę miasteczka. Starałem się wycisnąć z

tej furgonetki chociaż marne 80 kilometrów na liczniku, jednak bez efektu. "Ach to moje volvo."

- Na miłość boską, zwolnij.

- Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy...- taki

zresztą miałem z początku plan na prezent, ale po jej reakcji na słowo urodziny natychmiast z tego

zrezygnowałem.

- Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam

nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny?

- Nie wydałem na ciebie ani centa.- była to w pewnym sensie prawda.

- Twoje szczęście.

- Wyświadczysz mi przysługę?

- Zależy, jaką - jak zwykle jakiś warunek. Mogłem się tego spodziewać.

- Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę

serca i przestań się dąsać. Oni tam już nie mogą się doczekać.

Miałem nadzieję, że to przemówi jej do rozsądku.

- Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.

- Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić...- wiedziałem, że ani Bella ani Rose nie cieszą się ze

wspólnego spotkania.

- Tak?

- Mówiąc „oni”, mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.

- Wszystkich? Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?

- Emmettowi bardzo na tym zależało.

- A Rosalie?

- Wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.- już mi to zresztą obiecała.

Zaczęła się martwić. Wiedziałem, że właśnie w ten sposób zareaguje na wiadomość o przyjeździe

Rosalie. Zresztą wcale się nie dziwiłem, nie podobało mi się jak się do niej odnosiła. Wypadało

chyba zmienić tor rozmowy.

- Skoro nie pozwalasz mi kupić sobie audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na

urodziny?

- Wiesz, o czym marzę - wyszeptała.

Wiedziałem i nie chciałem nawet o tym myśleć. Zbyt wiele wspólnie spędzonego czasu straciliśmy

na rozmowy na ten właśnie temat.

- Starczy już, Bello. Proszę.

- Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje...

Zza moich zębów dobył się warkot. Doskonale wiedziałem, do czego zdolna jest Alice.

- To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka.

- To nie fair!

Pozostało mi tylko zacisnąć zęby.

To, co mogłem przyznać, to to, że Alice zrobiła kawał dobrej roboty. Ja mogłem się spodziewać jak

to będzie wyglądać, ale Bella z całą pewnością nie.

Wydała z siebie cichy jęk.

- To przyjęcie na twoją cześć - przypomniałem jej - Doceń to i zachowuj się przyzwoicie.

- Wiem. - mruknęła ponuro.

Obszedłem auto, otworzyłem przed nią drzwiczki i podałem jej rękę.

- Mam pytanie.

Skrzywiłem się, ale pozwoliłem by mi je zadała.

- Jak wywołam ten film - powiedziałam, obracając w palcach aparat - to będziecie widoczni na

zdjęciach?

Zacząłem się śmiać. Byliśmy już chyba razem na tyle długo i wiedziała o mnie i o mojej rodzinie na

tyle by wiedzieć, że nie musi wierzyć we wszystkie mity na temat mojego gatunku. Atak wesołości

minął mi dopiero po wejściu do domu.

Wszyscy członkowie rodziny już na nas czekali i gdy tylko znaleźliśmy się w środku, powitali nas

gromkim: „Wszystkiego najlepszego, Bello!” Gdy to usłyszała zarumienia się i spuściła wzrok.

Salon był wręcz przesadnie udekorowany. Alice poustawiał gdzie się dało różowe świece i dalsze

wazony z różami. Koło mojego fortepianu stał stół nakryty białym, udrapowanym obrusem, a na

nim różowy tort, kolejny bukiet, szklane talerzyki i zapakowane w srebrny papier prezenty.

Wyczułem jej przerażenie. Przyciągnąłem ją do siebie i ucałowałem w czoło.

Najbliżej drzwi stali Carlisle i Esme. Moja przybrana matka uściskała ją i tak samo jak ja wcześniej

pocałowała Bellę w czoło. Potem podszedł do niej Carlisle i położył jej dłonie na ramionach.

- Wybacz nam, Bello - szepnął jej do ucha. - Alice była głucha na wszelkie prośby.

Następnie podeszli do niej Emmett i Rosalie. Mój brat cieszył się na spotkanie z Bellą. Twierdził, że

jej człowiecza niezdarność jest śmieszna no i jakby nie było dzięki niej coś się zawsze dzieje. Rose

natomiast najchętniej po prostu wyrzuciłaby ją za drzwi. Z całą pewnością nie miała zamiaru

uszanować mojego szczęścia.

- Nic się nie zmieniłaś - odezwał się Emmett, udając rozczarowanego. - Spodziewałem się wyłapać

z miejsca jakieś różnice, a tę zaczerwienioną twarzyczkę przecież dobrze znam.

- Piękne dzięki - powiedziała, rumieniąc się jeszcze bardziej.

Emmett zaśmiał się.

- Muszę teraz wyjść na moment. - Mruknął porozumiewawczo do Alice. - Tylko powstrzymaj się

przed robieniem głupstw, kiedy mnie nie będzie!

- Postaram się.

Z tyłu przy schodach stali Jasper i Alice. Chochlik natychmiast do nas podbiegł, by pocałować

Bellę w oba policzki i złożyć życzenia. Zauważyłem, że Bella rzuciła zaciekawione spojrzenie

Jasperowi. Zapewne zastanawiała się, dlaczego jako jedyny do niej nie podszedł. Po prostu

uważałem, że tak będzie rozsądniej.

- Czas otworzyć prezenty! - ogłosiła Alice. Wzięła Bellę pod rękę i podprowadziła do stołu.

- Mówiłam ci, Alice, że nie chcę żadnych...

- Ale cię nie posłuchałam - przerwała jej z filuternym uśmiechem. Zabrała aparat fotograficzny, a

wręczyła duże, kwadratowe pudło. - Masz. Otwórz ten pierwszy.

Bella natychmiast wzięła się za rozpakowywanie prezentu. Z jej twarzy można było odczytać

zaciekawienie, a później zdezorientowanie.

- Ehm... Dzięki.

Rosalie nareszcie się uśmiechnęła. Jasper się zaśmiał.

- To radio samochodowe z wszystkimi bajerami - wyjaśnił. - Do twojej furgonetki. Emmett właśnie

je instaluje, żebyś nie mogła go zwrócić.

Musiałem przyznać, że gdyby Emmet tego nie zrobił tej chwili prawdopodobnie to radio nie

znalazłoby swego miejsca na desce rozdzielczej w furgonetce.

- Dziękuję, Jasper. Dziękuję, Rosalie. Dzięki, Emmett! - zawołała.

Z zewnątrz, od strony podjazdu, dobiegł nas tubalny rechot chłopaka.

- A teraz mój i Edwarda. - Alice była taka podekscytowana, że piszczała jak mysz. Wzięła ze stołu

małą, płaską paczuszkę, którą widziała już rano na szkolnym parkingu.

Bella nie była zachwycona, kiedy dowiedziała się, że również mam dla nie prezent.

- Obiecałeś!

Zanim odpowiedziałem, do salonu wrócił Emmett.

- Zdążyłem! - ucieszył się i stanął za Jasperem, który przysunął się niespodziewanie blisko, żeby

mieć lepszy widok.

- Nie wydałem ani centa - zapewniłem ją. Nieposłuszny kosmyk wypadł jej zza ucha. Schowałem

go w to samo miejsce.

- Dobrze. Zobaczmy, co to - zwróciła się do Alice.

Alice zamarła, miała wizję. Ale było już za późno, by cokolwiek zmienić, Bella otwierała swój

prezent.

- Cholera - mruknęła.

Zacięła się papierem. Na jej palcu pojawiły się krople krwi, a jej zapach doleciał do Jaspera. W tej

chwili nie było ważne, że polował dziś. Instynkt zabójcy był silniejszy, a ogień, który pojawił się w

jego gardle był odczuwalny i przeze mnie.

- Nie! - ryknąłem, rzucając się do przodu. Popchnąłem ją z całą siłą na zastawiony stół. W tym

samym momencie zderzyłem się z Jasperem. Był w szale. Jego myśli były chaotyczne, w tej chwili

jego jedynym zadaniem było wtopienie jego zębów w gardło Belli.

Zaczął kłapać zębami koło mojej twarzy. W tym momencie doskoczył do nas Emmett, który złapał

go od tyłu w uścisk, ale on nie przestawał się szarpać.

A ona leżała koło fortepianu, z ręką we krwi.

I wtedy już wiedziałem, że przyjdzie podjąć mi ciężką decyzję.

II SZWY

Jasper wciąż kłapał swoimi zębami, a w jego oczach widać było tylko potwora drzemiącego w każdym z nas.

- Emmett, Rose, wyprowadźcie Jaspera na zewnątrz, proszę - rozkazał Carlisle tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jego myśli były niespokojnie - obawiał się o swojego najmłodszego syna.

Emmett skinął głową. Już się nie uśmiechał.

- Idziemy, Jasper.

Jazz nadal się wyrywał, a w jego oczach nie było nic ludzkiego. Potwór ukryty w nim, tak jak w każdym z nas, aż krzyczał z chęci posmakowania krwi Belli. W swojej głowie układał scenariusz, jak wyślizgnąć się z uścisku brata i wbić swoje kły w gardło dziewczyny...

Mimowolnie warknąłem na niego i przykucnąłem gotów do skoku, jeśli tylko ten spróbuje wykonać swój morderczy plan. Zapach krwi palił moje nozdrza wielokrotnie bardziej, niż wszystkich tutaj zebranych. Wstrzymałem oddech, przez co mogłem, chociaż przez chwilę zacząć racjonalnie myśleć.

Jedyną osobą, która wydawała się być usatysfakcjonowana całym tym zajściem, była Rose, która nie mogła odżałować, że Jasperowi nie udało się zabić mojej ukochanej. Kiedy tylko usłyszałem jej myśli, wpadłem w taki gniew, że jedynym pragnieniem silniejszym od zabicia blondynki było posmakowanie krwi Belli. Rosalie podeszła do Jaspera i trzymając się w bezpiecznej odległości od jego zębów, pomogła Emmettowi wyprowadzić go siłą przez szklane drzwi, które zawczasu uchyliła Esme - nie chciała mieć żadnych blizn na swojej nieskalanej twarzy.

„Próżna do końca”

Esme walczyła ze sobą, jak tylko mogła, ale doskonale wiedziałem, że już długo nie wytrzyma.

- Tak mi przykro, Bello - zawołała zawstydzona i szybko wyszła za tamtymi. Czuła się nieswojo, ale wiedziała, że jest to dużo lepsze wyjście z niezręcznej sytuacji niż narażanie dziewczyny.

- Będziesz mi potrzebny, Edwardzie - powiedział cicho Carlisle, podchodząc do stołu.

Słyszałem jego słowa, ale musiałem się upewnić, że Jasper będzie w bezpiecznej odległości od domu, nie mogłem ryzykować. Kiedy już ich myśli stały się słabo słyszalne, rozluźniłem pozycję.

Bella wciąż siedziała na podłodze z ustami szeroko otwartymi, tkwiła w szoku. Carlisle przykląkł przy jej ręce.


- Proszę - Alice pojawiła się z ręcznikiem, ale mój ojciec pokręcił przecząco głową.

- W ranie jest za dużo szkła.

Sięgnął po obrus i oderwał od niego długi, cienki pas tkaniny, po czym zawiązał tę prowizoryczną opaskę uciskową nad łokciem Belli. Widziałem, jak moja ukochana słabnie, ale wynikiem tego za pewne był zapach krwi, którego nie znosiła.

- Bello - spytał Carlisle. - Czy odwieźć cię do szpitala, czy wolałabyś, żebym zajął się tobą na miejscu?

- Żadnego szpitala - wyszeptała.

Nawet w takich momentach myślała o swoim ojcu i matce - nie chciała ich martwić, ale co byśmy zrobili, gdyby się okazało, że się przemieni, albo, co gorsza, umrze?

- Pójdę po twoją torbę - zaoferowała się Alice.

- Zanieśmy ją do kuchni - powiedział do mnie Carlisle, który wyrwał mnie z zamyślenia.

„To nie twoja wina Edwardzie”

Kiwnąłem tylko przecząco głową. Oczywiście, że była to moja wina. Odkąd dałem nam szansę na bycie razem, podpisałem wyrok śmierci na Bellę z nieokreślonym terminem.

Bez problemu ją uniosłem. To, że nie mogłem usłyszeć jej myśli w tym momencie było dla mnie jeszcze bardziej frustrujące niż zwykle.

- Poza tym nic ci nie jest? - Upewniłem się.

- Wszystko w porządku. - Głos jej drżał. Czyżby bała się mnie? Może wreszcie pojęła, kim tak naprawdę jestem, że nasz związek nie ma przyszłości. Jak mogłem w ogóle tak myśleć? Przecież kochałem ją, jak nikogo innego na świece. Odkąd pierwszy raz ją ujrzałem, stała się na początku częścią, a teraz całym moim życiem.

W kuchni czekała już na nas Alice, która chyba, jako jedyny domownik była myśli, że wszystko skończy się dobrze. Nie okazywała tego, ale była w rozsypce. Tu siedziała jej upragniona siostra, a w lesie miłość jej życia przeżywała katusze. Pewnie gdyby nie wierzyła w Jaspera, już by jej tu nie było. Przyniosła nie tylko czarną torbę Carlisle'a, ale i lampę kreślarską z silną żarówką. Obie postawiła na stole, a lampę zdążyła podłączyć do kontaktu. Usadziłem Bellę na krześle, a Carlisle bezzwłocznie się do niej przysunął i zaczął opatrywać jej rękę.

Stanąłem tuż obok niej, by w razie potrzeby jakoś pomóc, ale jej krew wciąż płynęła z rany i wkrótce nie mogłem trzeźwo myśleć. Natychmiast zacisnąłem szczęki i wstrzymałem oddech. Ona była najważniejsza i nie liczyły się katusze, jakie przyszło mi teraz cierpieć. Dla niej byłem w stanie się powstrzymać, wiedziałem to.

- Idź już, nie męcz się - zachęcała.


- Poradzę sobie. - Z mojej strony było to nic innego jak okłamywanie samego siebie. Nie mogłem już wytrzymać. Potwór we mnie zacierał ręce z powodu długo wyczekiwanej uczty.

- Nikt ci nie każe odgrywać bohatera - powiedziała. - Carlisle opatrzy mnie i bez twojej pomocy. Idź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.

Zaraz potem skrzywiła się, bo Carlisle czymś mnie boleśnie uszczypnął.

- Poradzę sobie - powtórzyłem.

- Musisz być takim masochistą? - Burknęła. Uśmiechnąłem się w myślach do siebie. Wydawało mi się, że stanowiło to aluzję do naszego pierwszego spotkania na łące.

- Edwardzie, sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziesz odnaleźć Jaspera, zanim oddali się za daleko. Na pewno jest załamany. Wątpię, żeby ktokolwiek oprócz ciebie mógł teraz przemówić mu do rozumu.- Carlisle najwyraźniej długo szukał wymówki, by przegonić mnie z domu.

„Nie mogę patrzeć, jak walczysz ze sobą synu”.

- Tak, tak - podchwyciła. - Idź poszukać Jaspera.

- Zróbże coś pożytecznego - dodała Alice.

Nie byłem zadowolony z tego, jak mnie wyganiają, ale podobnie jak Esme czułem, że jest to jedyne wyjście z sytuacji. Musiałem wyjść na dwór, odetchnąć świeżym powietrzem i co najważniejsze odnaleźć Jasper, który za pewne był wściekły na siebie.

Spojrzałem tylko ostatni raz na Bellę. Carlisle właśnie miał wyjmować pozostałości szkła z ręki. Zamknąłem za sobą drzwi i biegiem ruszyłem ku północnej ścianie lasu.

Za chwile usłyszałem myśli Alice, które mnie nawoływały. Zwolniłem nieco, by moja siostra mogła mnie doścignąć.

„Nie obwiniaj się, Edwardzie, nawet ja nie przewidziałam tego, co się stanie.”

- Alice, czy ty rozumiesz, że co dzień z mojego powodu Bella narażona jest na śmierć? Wiesz, ile dałbym za to, by móc być normalnym chłopakiem z Forks, który nie musiałby chronić swojej dziewczyny przed własnym bratem, bo ta zacięła się papierem? Dałbym za to chyba więcej niż Rose.

„Edward...”

- Daj spokój, Alice. Nie zrobię tego Belli. Nie zamienię jej w takiego samego potwora, jakim ja jestem.

„Ona nie postrzega ciebie, jako potwora”

- A powinna.


Kochałem Alice jak rodzoną siostrę. Była chyba najbliższym mi członkiem naszej rodziny potępionych, ale momentami denerwowała mnie bardziej, niż ktokolwiek inny. Zwłaszcza wtedy, gdy mimo wszystko miała rację.

Przyspieszyłem, nie chcąc dłużej być z nią sam na sam. Trop Jaspera był dość wyraźny, a wkrótce byłem wystarczająco blisko, by słyszeć jego myśli.

Były one mieszanką cierpienia, zła, pożądania, smutku i niepokoju. Nigdy dotychczas Jazz nie był taki chaotyczny. Nie mógł zapomnieć zapachu krwi Belli, pożądał jej, ale z drugiej strony nie chciał jej skrzywdzić, nie chciał tego zrobić, by nie być potworem, by nie zranić i nie stracić mnie.

- Jasper...

Wampir natychmiast spojrzał na mnie. W jego oczach malowało się szaleństwo i ból. Wiedziałem, jak bardzo musiał walczyć ze sobą, dla niego było to dużo trudniejsze niż dla nas. Dostrzegłem parę powalonych drzew, które musiał zniszczyć w przypływie gniewu.

- Edward, ja nie chciałem, tak mi przykro...

Ukrył twarz w dłoniach. Wszyscy milczeli. Rose stała wtulona w Emmetta a w jej głowie widniała tylko jedna myśl: „Musimy się jak najszybciej stąd wynieść.” Esme tak samo martwiła się o Jaspera, jak i o Bellę. Gdyby tylko mogła płakać, po jej policzkach spływałyby strumienie łez z bezsilności. Była też Alice, dla której najlepszym wyjściem z sytuacji była przemiana mojej ukochanej, o czym nawet nie chciałem myśleć. Wampirzyca bezszelestnie podeszła do Jazza, który spojrzał jej głęboko w oczy.

- Nie chciałem jej skrzywdzić.

- Wiem o tym. - Gestem ręki go uciszyła. Rozumieli się bez słów mimo tego, że nie słyszeli wzajemnie swoich myśli. On mógł pogłaskać ją po twarzy, pocałować nie martwiąc się o to, że w przypływie emocji ją zabije.

Nawet, jeśli nie umiałbym czytać w myślach, nie mógłbym być na niego zły. Furia, która we mnie narosła, skierowana była tylko i wyłącznie na mnie. Od momentu, w którym zakochałem się w Belli, straciłem zdolność racjonalnego myślenia. Przysłoniła mi cały świat, bo teraz to ona nim była, ale gdzieś w pogoni za szczęściem, którego niedane było mi wcześniej zaznać, zagubiłem troskę o moją rodzinę. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że codziennie wodziłem Jaspera i pozostałych na pokuszenie. Wizyty mojej ukochanej w naszym domu ciężko odbijały się na jego samopoczuciu. Był wściekły na siebie i na mnie. Kochał mnie jak brata i chciał dzielić ze mną moje szczęście, ale w obawie, że zabije najważniejszą dla mnie osobę, odsunął się ode mnie. Patrzyłem nieobecnym wzrokiem przed siebie. Oczami wyobraźni widziałem Bellę z wizji Alice, najpierw tę martwą, a później wampirzą; o zimnej i jasnej niczym marmur cerze i szkarłatnoczerwonych oczach. Czy jej szczęście z powodu przemiany miało jakąkolwiek rację bytu? A może ogarnęłaby ją złość


przyćmiewająca największy gniew, który zapewne wycelowany byłby we mnie - a tego nie chciałem. Jasper siedział na trawie skulony, a Alice wciąż go pocieszała, kiedy jej wzrok zrobił się mętny od wizji przyszłości. Widziałem to w jej oczach. Bellę, zrozpaczoną Bellę. I kolejna wizja, w której ktoś ją pociesza jakiś chłopak, a ona uśmiecha się do niego, aż wreszcie mrok i nic nie było widać. Siostra spojrzała tylko na mnie, a ja na nią pytającym wzrokiem.

- Co to miało być?

- Nie wiem. Przyszło samo, niczego nie wyszukiwałam. - W umyśle wampirzycy pojawił się kolejny obraz, wyraźniejszy od pozostałych - Bella, która chodzi sama po lesie, zgubiła się.

- Kiedy to się stanie?

„ Już wkrótce.”

- Powie mi ktoś, co tu się dzieje? - rzucił Emmett, jak zwykle podenerwowany, kiedy nie wiedział, co się wokół niego dzieje.

„Musimy stąd wyjechać, natychmiast.” To Rosalie zastanawiała się jak przekonać pozostałych do swojego planu. W pierwszym odruchu na moje usta rzucało się nieme „Nie”, ale kiedy pomyślałem o tym, jak mogłoby wyglądać życie Belli, gdyby mnie w nim nie było, albo gdybym umarł, tak jak to powinno być, ona mogłaby być jak każdy inny człowiek, a moja rodzina byłaby już na zawsze bezpieczna.

- Masz rację. - Słowa te paliły mi gardło gorzej niż pragnienie. Nie chciałem tego mówić, ale była to prawda, z którą nie mogłem się nie zgodzić.

- Że co, Edwardzie?- Rosalie widocznie była zaskoczona moimi słowami.

- Masz rację.- Powtórzyłem jeszcze raz. Czy mógłbym zostawić Bellę i skazać się na największe męki? Czy piekłem dla mnie miało być każde miejsce bez niej przy moim boku, bez jej zapachu, rumianych policzków, jej irracjonalnej miłości do mnie?

- Czy ktoś wreszcie powie mi, co się dzieje, bo chyba nie do końca rozumiem.

- Wyprowadzamy się z Forks.- Alice i ja powiedzieliśmy to razem, ale słowa wydawały się być cichym i ledwo dosłyszalnym szeptem.

Nowa wizja nawiedziła moją siostrę. Byłem sam i nikt nie wiedział gdzie, nawet ja nie rozpoznawałem tego miejsca. Zwinięty w kłębek siedziałem w jakimś kącie, chodź ciałem obecny, duchem będący zupełnie w innym miejscu. Było tam brudno, ciemno i obskurnie, ale nie zwracałem na to najmniejszej uwagi.

- Edward... - To Esme podeszła do mnie i przytuliła.

- Powinniśmy byli tak zrobić, zanim wszystko się zaczęło. - Zanim zacząłem żyć, oddychać i cieszyć się, że dane mi było zaznać smaku prawdziwego szczęścia i miłości, która w moim odczuciu miała być tą wieczną.


- Przecież żadne z nas nie chce stąd odjeżdżać, żadne z nas nie chce stracić Belli. - Moja matka starała się jakkolwiek wpłynąć na decyzję, którą nieświadomie już podjąłem. Moje oczy utkwione były w Rosalie. Na twarzach wszystkich wokół malowało się niedowierzanie i smutek. Jasper czuł się z tym szczególnie podle. Odczuwał to, co czuli inni i winił się za to, że chcę dla nich zrezygnować z własnego życia. Przez chwilę w jego głowie zaświtał pomysł opuszczenia rodziny, przy czym pojawiła się także obawa, czy Alice poszłaby z nim. Wiedziałem, że gdyby powiedziała tak, zrobiłby to bez wahania.

- Jasper, to by do niczego nie doprowadziło. - Wampir spojrzał na swoją żonę, po czym obrócił się do mnie.

- Nie musisz rezygnować, Edward, nie poddawaj się. - „Obaj wiemy, bez kogo tak naprawdę nie umiesz żyć.”- Ale to dodał już w swoich myślach.

- Wiem też, kto jest moją rodziną i wobec kogo mam pewne obowiązki. Bella ma prawo żyć normalnie bez tego, że ktoś ciągle naraża jej życie.

Jasper tylko westchnął.

„Więc o to chodzi.”

- Nie, nie o to. Prędzej czy później sam bym ją zabił. Wole żyć z przeświadczeniem, że jest tu w Forks, szczęśliwa z kimś, kto jej nie skrzywdzi, niż z piętnem mordercy ukochanej.

Jasper spojrzał po wszystkich wokół. Na twarzy Alice malowało się tylko niedowierzanie. Kochała Bellę jak siostrę i nie chciała jej tu zostawiać, Emmett całkowicie się wyłączył, nie wierząc w moje słowa w najmniejszym calu, dla Esme był to kolejny cios zadany tego dnia - strata kogoś bliskiego, członka rodziny była dla niej najgorszą rzeczą. Rosalie jako jedyna miała dziką satysfakcje z takiego obrotu sytuacji, ale na jej twarzy malowało się coś jeszcze - powątpiewanie w słuszność jej pragnienia. Zdałem sobie sprawę, że Bella wniosła do naszego domu dużo więcej, niż przypuszczałem. Przypomniało mi się niezadowolenie rodziny i strach, kiedy ta krucha, ludzka istota pojawiła się w naszym życiu, zupełnie nieświadomie mącąc nasz spokój. Teraz wydało mi się to śmieszne, bo stała się ona elementem, który, o ironio, zżył nas z sobą jeszcze bardziej. Alice zadrżała. Wizja Belli-wampirzycy zniknęła, za to coraz bardziej widoczna była, jak błąka się w ciemnościach po lesie. Wiedziałem, że jest to oznaka tego, że podjąłem już decyzje, od której nie zamierzałem odstąpić. Jasper wyczuł rozpacz Alice i moje zdeterminowanie. Zmaterializował się natychmiast przy mnie i chwycił za ramiona.

- Zabraniam ci, Edwardzie. Możesz skazywać siebie na męki, ale nie rób tego z całą naszą rodziną. Odejdę. Wrócę za parę lat, kiedy już będę bardziej wytrwały, ale nie pozwolę ci ich ranić- tu spojrzał na wszystkich obecnych.

- Jazz...- Alice spojrzała z tęsknotą na męża. - on już podjął decyzje. Widzę to bardzo wyraźnie.- Obróciła się w moją stronę- To nie musi się tak skończyć.

„Przecież nie chcesz tego, jeszcze bardziej niż my wszyscy.”


- Tak, to się powinno skończyć i uważam to za jedyne słuszne posunięcie. - W wampirzym tempie obróciłem się na pięcie i biegłem przed siebie. Słyszałem jak cały las cichnie - drapieżnik ruszył na polowanie - ale tym razem chciałem tylko poczuć się wolny, odpędzić od siebie wszystkie złe myśli. Nigdy dotychczas moje serce i rozum nie walczyły tak zaciekle między sobą. Kocham ją i wszystko to, co z nią związane. Kocham powietrze, którym oddycha, kocham, jak się uśmiecha, kiedy patrzy na mnie z ufnością świadoma tego, że w historii druga taka miłość się nie zdarzyła. Nie byliśmy Romeem i Julią, Panem Darcy i Elisabeth, czy Heatcliffem i Cathy, my byliśmy prawdziwi, a w swej prawdziwości połączyło nas uczucie tak niedorzeczne, że z czystym sumieniem i słusznie mogło być nazwane fantastycznym. Rozum za to krzyczał, że nigdy nie powinno było być „my” i „nas”- lew nie może zakochać się w jagnięciu, może tylko omotać biedne i niewinne stworzonko w jednym celu. Potwór we mnie pokiwał twierdząco z zadowoleniem. Ruszyłem w stronę domu. Przez okno widziałem Bellę i Carlisle'a. Biedna i nieświadoma nie rozumiała, że jest wśród potępieńców, żywych trupów łakomych na każdą krople jej krwi. Słyszałem, jak mój przyszywany ojciec opowiada jej moją historię. Powinna być mną przerażona, ale chłonęła każde słowo, pragnąc wiedzieć o mnie jak najwięcej. Była częścią mnie i miałem takie same pragnienia wobec niej. Jak na filmie widziałem wszystko, o czym mówił Carlisle. Ojciec, który już więcej nie powiedział nic do syna i matka, moja biologiczna matka, która kiedy patrzyła na mnie miała tylko na ustach: „Proszę, przeżyj, dla mnie”.

Pamiętałem, jak mówiła do Carlisle'a: „Niech go pan ocali”, „Musi go pan uratować”, jak zgasły jej oczy i zmarła. W tym momencie zostałem sam, by wkrótce posiąść nową rodzinę. Nie odczuwałem już smutku wspominając te wydarzenia. Religię za ludzkiego życia traktowałem bardzo poważnie tak jak i teraz i wiedziałem, że taka była kolej rzeczy - tak musiało być. Kiedy wchodziłem do domu kończył swoją historię. Miałem wrażenie, jakby nie mówił o mnie- o wymarzonym towarzyszu dla wiecznego życia.

- Odwiozę cię do domu.

- Ja ją odwiozę. - Wyszedłem niepewnym krokiem z cienia jadalni, wolniej, niż miałem to w zwyczaju. Wyraz mojej twarzy był całkowicie pozbawiony emocji. Nie mogłem się pogodzić z tym, co miałem zamiar zrobić. Widziałem zwątpienie na twarzy Belli, jakby coś przeczuwała.

- Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić - powiedziała.

- Nic mi nie jest. - Starał się nie dać po sobie poznać jak wiele wysiłku mnie to kosztuje. - Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.

Nie czekając na jej odpowiedź wybiegłem z domu w poszukiwaniu swojej siostry. Nie musiałem jej długo szukać- już nawiedziła ją odpowiednia wizja. Czekała na mnie stojąc pod drzewem nie daleko domu. Miała zatroskany wyraz twarzy- po raz pierwszy od wielu lat widziałem ją w takim stanie.

„Proszę cię Edwardzie, nie zabieraj mi jej i siebie.”


Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się blado.

- Przecież wiesz, że nigdzie się nie wybieram Alice.

Wtedy zobaczyłem to, co widziała ona- siebie samego siedzącego w jakiejś norze sam na sam z własną rozpaczą.

- Chcesz zabrać mi siostrę i samego siebie. Czy naprawdę nie widzisz, że nie będziesz w stanie bez niej istnieć.

Ton głosu mojej siostry był niemal błagalny. Ostatnimi siłami pragnęła wpłynąć jakoś na moją decyzje, ale szczęście Belli zawsze będzie dla mnie priorytetem, a życie z kimś takim jak ja nie można nazwać szczęśliwym.

- Zawsze będę ją kochać i nigdy nikt nie zajmie jej miejsca w moim sercu, ale nadszedł czas wyboru. Musisz zrozumieć, że nie każda bajka ma szczęśliwie zakończenie- moja i Belli z pewnością nie.

Opuściła swój wzrok na ziemię. Słyszałem w jej myślach jak ogarnia ją rozpacz, przeciwko której nie może nic zrobić.

- Alice- zwróciłem się do siostry- musisz mi coś obiecać.

Czarnowłosa spojrzała na mnie, a w oczach tliły się jej ostatnie iskierki nadziei.

- Zrobię wszystko.

- Nigdy więcej nie spojrzysz w przyszłość Belli.

Na jej twarzy malowało się niedowierzanie pomieszane ze smutkiem. Wiedziałem ile będzie ją to kosztować tak samo dobrze wiedziałem, że wysłucha mojej prośby.

- A teraz chodź Bella potrzebuje czegoś na przebranie.- Kiedy to powiedziałem biegiem ruszyłem w stronę naszego domu.

Weszliśmy tylnimi drzwiami. W pokoju zastaliśmy już czekających na nas Bellę, Esme i Carlisle'a. Mogłem usłyszeć jak Esme układa sobie to, co ma zamiar mi powiedzieć i jak Carlisle zastanawia się, o co chodzi w moim dziwnym zachowaniu, ale od strony Belli dochodziła do mnie tylko cisza, której teraz nie mogłem znieść jeszcze bardziej. Tak bardzo chciałem wiedzieć czy odnalazła już we mnie potwora, którym jestem i czy już zaczęła się mnie bać.

- Chodź - powiedziała Alice do Belli przerywając niezręczną ciszę. - Dam ci coś na zmianę. Tę bluzkę możesz, co najwyżej zachować na Halloween.

Ruszyły na górę powolnym, ludzkim tempem. Kiedy straciłem je z punktu widzenia spojrzałem na swoją matkę, której myśli krzyczały do mnie z bólu, jaki jej zadałem. Ona także widziała w tej kruchej, ludzkiej dziewczynie sens mojego istnienia, moją towarzyszkę


na wieczność oraz kolejne swoje dziecko. Carlisle w dalszym ciągu milczał wciąż mi się przypatrując. Miał nadzieję, że sam powiem mu, co się stało, że moje zachowanie uległo tak gwałtownej zmianie, ale stchórzyłem. Nie miałam odwagi powiedzieć swojemu ojcu, co zamierzam uczynić. Powoli sam zacząłem myśleć, że nie uda mi się jej tak po prostu zostawić. Była wszystkim tym, czego potrzebowałem do życia- była moim powietrzem i moim sercem, które po osiemdziesięciu latach na nowo obudziła. Stałem przy frontowych drzwiach czekając na nią. Kiedy ujrzałem ją na schodach, taką zmarnowaną i bezbronną poczułem się w obowiązku zapewnić jej nowe, lepsze życie beze mnie, mimo iż miałbym stracić swoje szczęście- nie mogłem już dłużej być egoistą.

- Zapomniałaś o prezentach! - Zawołała Alice. Wzięła ze stołu dwie paczuszki, w tym jedną w połowie odpakowaną, i podniosła aparat fotograficzny, który leżał pod fortepianem.

- Podziękujesz mi jutro, jak już zobaczysz, co to - powiedziała.

Esme i Carlisle życzyli Belli cicho dobrej nocy wciąż patrząc w moją stronę. Tak cicho, żeby Bella nie usłyszała szepnąłem tylko „Nie dziś” i wyszliśmy z domu na werandę oświetloną urodzinowymi lampionami, które Bella pośpiesznie ominęła. Wciąż milczałem, nawet wtedy, gdy otwierałem jej drzwi do furgonetki. Widziałem jak ukradkiem Bella zdziera z tablicy rozdzielczej czerwoną kokardę i wkopuje ją pod siedzenie mając nadzieję, że nic nie zauważyłem. Chciałem jak najszybciej zabrać ją stąd. Gaz miałem wciśnięty na maxa.

- No, powiedz coś - to było żądanie.

- A co mam niby powiedzieć? - spytałem, jakbym był nieobecny.

- Powiedz, że mi wybaczasz.

Poczułem jak coś we mnie pęka. Dzisiejszego wieczoru mało, co nie straciła przeze mnie życia i to mnie prosiła o wybaczenie.

- Że wybaczam? Co?

- Gdybym tylko było ostrożniejsza, bawilibyśmy się teraz świetnie na moim przyjęciu urodzinowym.

Ona myślała, że jest temu wszystkiemu winna, była winna temu, że byłem potworem- wątpię.

- Bello, zacięłaś się papierem! To nie to samo, co zabójstwo z premedytacją.

- Co nie zmienia faktu, że wina była po mojej stronie.

- Po twojej stronie? Gdybyś zacięła się w palec u Mike'a Newtona, przy Jessice, Angeli i innych swoich normalnych znajomych, to, co by się stało, jak myślisz? W najgorszym razie okazałoby się może, że nie mają w domu plastrów! A gdybyś potknęła się i sama wpadła na stos szklanych talerzy - podkreślam, sama, a niepopchnięta przez swojego chłopaka - co najwyżej poplamiłabyś siedzenia w aucie, gdy wieźliby cię, do szpitala! Mike Newton mógłby w dodatku trzymać cię za rękę, kiedy zakładaliby ci szwy, i nie musiałby przy tym


powstrzymywać się z całych sił, żeby cię nie zabić! Więc błagam, o nic się nie obwiniaj, Bello. Gdy to robisz, czuję do siebie tylko jeszcze większy wstręt.

Nie mogłem powstrzymać tej lawiny słów. Gdybym tylko mógł zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy by być człowiekiem. Przez te wszystkie lata nie zrozumiałem jednego- jak wiele straciłem pozyskując w zamian siłę, szybkość, nieśmiertelność. Nie wierzyłem sam sobie, że się do tego przyznaję, ale chciałem być takim Mike'm Newtonem odkąd tylko drogi moja o Belli się przecięły.

- Dlaczego, u licha, akurat Mike Newton miałby trzymać mnie za rękę?! - Spytała rozdrażniona.

- Bo uważam, że dla swojego dobra to z nim powinnaś być, a nie ze mną!

Wcale tak nie myślałem. Naprawdę nie chciałem, żeby ten przebrzydły Newton był z nią, ale wiedziałem też, że był dla niej kimś bardziej odpowiednim niż stu letni wampir z poważnymi problemami natury czysto emocjonalnej, który tak naprawdę był tylko maszyną do zabijania.

- Wolałabym umrzeć, niż zostać dziewczyną Mike'a Newtona! - Wykrzyknęła. - Wolałabym umrzeć, niż zadawać się z kimkolwiek oprócz ciebie!

„Nie wie, co mówi. Nie dała swojemu życiu takiej szansy”

- No, już nie przesadzaj.

- A ty w takim razie nie wygaduj bzdur.

Już nic nie powiedziałem. Nie chciałem jej bardziej ranić. Dzisiejszego wieczora wycierpiała już wystarczająco dużo.

- Może zostaniesz jeszcze trochę? - Zasugerowała wyrywając mnie tym samym z przemyślenia.

- Powinienem wracać do domu.

- Dziś są moje urodziny - powiedziała błagalnie prawdopodobnie mając nadzieję, że to jakoś wpłynie na moją decyzje.

- O czym kazałaś nam zapomnieć - przypomniałem. - Zdecyduj się wreszcie. Albo świętujemy, albo udajemy, że to dzień, jak co dzień.

Chciałem, żeby mój głos zabrzmiał nieco bardziej rozluźnienie i chyba się udało. Bella delikatnie się uśmiechnęła.

- Postanowiłam, że jednak chcę obchodzić te urodziny. Do zobaczenia w moim pokoju! - Dodała na odchodne.

Wyszła z furgonetki zabierając ze sobą prezenty.

- Nie musisz ich przyjmować.


- Ale mogę - odparła przekornie. - Przecież Carlisle i Esme wydali pieniądze, żeby kupić swój.

Przycisnęła pakunki do piersi i nogą zatrzasnęła za sobą drzwiczki. W ułamku sekundy znalazłem się przy jej boku.

- Daj mi je, niech się na coś przydam. - Powiedziałem zabierając od niej pakunki - Będę czekał na górze.

Uśmiechnęła się.

- Dzięki.

- Wszystkiego najlepszego.

Nie mogłem się powstrzymać i pocałowałem ją przelotnie, na co ona od razu wspięła się na palcach by przedłużyć pieszczotę- od razu się od niej odsunąłem i zniknąłem w ciemnościach zostawiając ja na podjeździe,

W jej pokoju panowała ciemność, która absolutnie mi nie przeszkadzała. Usiadłem na środku jej łóżka wraz z prezentami. Wziąłem jeden do rąk i zacząłem nim obracać całkowicie wyłączając się na wszystko, co mnie otaczało pozostając sam na sam z własnymi myślami. Bo co się stanie, jeśli to, co zamierzam zrobić nie jest jedynym wyjściem z sytuacji. Wtedy przypomniałem sobie wizję Alice, w której Bella jest taka jak ja- marmurowy posąg, wieczny, zatrzymany w czasie i zrozumiałem, że nienawidziłbym się aż po krańce wieczności za to, że uczyniłem ją potworem, który nie godny jest prawdziwego życia.

- Cześć - powiedziałem smutno, kiedy weszła do pokoju.

Chwiejnym krokiem podeszła do łóżka i usadowiła się na moich kolanach. Nie protestowałem.

- Cześć. - Oparła się plecami o moją klatkę piersiową. - Mogę już otwierać?

Byłem, co najmniej zaskoczony.

- Co już otwierać?

- Prezenty

- Skąd ten nagły przypływ entuzjazmu? - Zdziwiłem się.

- Rozbudziłeś moją ciekawość.

Podniosła pierwszą paczuszkę. Widziałem jak bardzo ostrożna stara się być.

- Pozwól, że cię wyręczę. -Jednym ruchem zdarłem papier, po czym wręczyłem Belli pudełko z prezentem od Carlile'a i Esme.

- Jesteś pewien, że mogę sama unieść pokrywkę?


Tą uwagę puściłem mimo uszu.

- Możemy polecieć do Jacksonville?- powiedziała trzymając w swoich dłoniach bilety lotniczce.

- Takie było założenie.

Przypomniałem sobie wizję Alice, która mówiła jak świetnie będziemy się tam bawić, nawet mimo tego, że bez przerwy będę musiał unikać słońca.

- Ale fajnie! Renee padnie, jak jej o tym powiem! Tyle, że tam jest słonecznie. Nie masz nic przeciwko siedzeniu cały dzień w domu, prawda?

Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu naprawdę wydała się podekscytowana faktem spotkania się ze swoją matką. Ku mojemu przerażeniu nadszedł ten moment- musiałem ją okłamać.

- Jakoś to wytrzymam. Hej, gdybym wiedział, że potrafisz tak przyzwoicie zareagować na prezent, zmusiłbym cię do otworzenia go w obecności Carlisle'a i Esme. Myślałem, że zaczniesz zrzędzić.

Starałem się nieco rozładować napięcie między nami. Zachować, chociaż pozory normalności nie raniąc jej bardziej niż będzie to konieczne.

- Nadal uważam, że przesadzili z hojnością, ale z drugiej strony masz pojechać ze mną! Super!

Parsknąłem wymuszonym śmiechem, chodź tak naprawdę, wewnątrz wyłem z rozpaczy.

- Żałuję, że nie kupiłem ci czegoś wystrzałowego. Nie zdawałem sobie sprawy, że czasami zachowujesz się rozsądnie.

„Ale nie martw się kochana dostaniesz od mnie najcenniejszy prezent, jaki mogę ci ofiarować- zwrócę ci wolność” pomyślałem kiedy odkładała voucher na bok i sięgała po kwadratową paczuszkę zawierająca prezent ode mnie i Alice.

- Co to? - Spytała zaskoczona.

Nic nie powiedziałem. Wziąłem od nie płytę i włożyłem do odtwarzacza, po czym nacisnąłem przycisk „play”. Po chwili z głośników dało się słyszeć pierwsze tony jej kołysanki. Poczułem się tak, jakby ktoś żywcem wydzierał mi serce z piersi. Spojrzałem na nią oczekując jakiegokolwiek komentarza, ale ona milczała. Mogłem tylko usłyszeć jak jej serce zaczyna szybciej bić. W jej oczach pojawiły się łzy, które prawie natychmiastowo wytarła wierzchem dłoni.

- Boli cię? - Zaniepokoiłem się.

- Nie, to nie szwy. To ta muzyka. Nawet nie marzyłam, że załatwisz dla mnie coś takiego. To najwspanialszy prezent, jaki mogłeś mi dać.


Mimo tego wszystkiego czułem się paskudnie. Miałem zamiar ja zostawić, co wydało mi się czymś zupełnie niedorzecznym. Zacząłem się wahać. Spojrzałem na nią wiedząc, że muszę usunąć się w cień, dać jej odetchnąć, ale nie mogłem.

- Przypuszczałem, że nie zgodzisz się, żebym kupił ci fortepian i grał do snu - powiedziałem po chwili

- I słusznie.

- Jak twoja ręka?

- W porządku.

Kłamała. Widziałem jak lekko przygryza wargi- zapewne z bólu.

- Przyniosę ci coś przeciwbólowego.

- Nie, nie trzeba - zaprotestowała, ale nawet nie zdążyła dokończyć, kiedy już stałem przy drzwiach jej pokoju.

- Charlie - syknęła ostrzegawczo.

- Będę cichutki jak myszka - przyrzekłem. W wampirzym tempie, nie robiąc najmniejszego hałasu zbiegłem do kuchni. Wyczułem gdzie znajdują się lekarstwa i bezzwłocznie wróciłem na górę.

Z głośników nadal płynęły łagodne tony kołysanki.

- Już późno - powiedziałem, po czym położyłem ją na łóżku delikatnie otulając kołdrą.

Rozluźniła się w moich objęciach.

- Jeszcze raz dziękuję - szepnęła.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Wciąż myślałem o niej. O jej włosach, oczach, uśmiechu. Czy będę w stanie żyć bez tego wszystkiego? Czy w ogóle bez niej będę miał dość sił by żyć.

- O czym myślisz? - Spytała cicho.

- O tym, co jest dobre, a co złe. - Na ile to możliwe nie chciałem jej okłamywać.

- Pamiętasz, postanowiłam, że jednak nie udajemy, że nie mam dziś urodzin?

Zmiana tematu całkowicie zbiła mnie z pantałyku.

- Pamiętam - potwierdziłem podejrzliwie.

- Tak sobie myślałam, że może z tej okazji pozwolisz mi się jeszcze raz pocałować...

- Masz dzisiaj dużo zachcianek.


Ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie tylko jej pragnienia.

- Owszem - przyznała. - Ale, proszę, nie rób nic wbrew sobie - dodała z lekka urażona.

Zaśmiałem się, a potem westchnąłem.

- Tak... Módlmy się, żebym nigdy nie zrobił czegoś wbrew sobie... - W moim głosie dało się wyczuć nutę rozpaczy.

Z początku był to bardzo subtelny pocałunek, ale kiedy poczułem jej wargi na moich i zrozumiałem, ze być może to ostatni raz przyciągnąłem ją mocniej do siebie rozkoszując się jej zapachem i delikatnością jej ust na moich. Delikatnie wplotłem swoją dłoń w jej włosy, co wręcz uwielbiałem. Bez wahania odpowiedziała na moje pieszczoty mierzwiąc mi włosy i mocniej wtulając się w mój tors. Bestia we mnie powoli budziła się wyrywając z kajdan, jakie jej założyłem.

Przerwałem pocałunek i na tyle delikatnie by nie urazić, Belli odsunąłem ja od siebie.

Opadła na poduszkę. Miała przyspieszony oddech i nieco nieobecny wzrok

- Przepraszam, przeholowałem.- Mi także brakowało tchu.

- Nie mam nic przeciwko.

Rzuciłem jej karcące spojrzenie.

- Spróbuj już zasnąć.

- Nie, chcę jeszcze.

- Przeceniasz moją samokontrolę.

- Co jest dla ciebie bardziej kuszące moja krew czy moje ciało?

Było to dla mnie kolejne zaskakujące pytanie, jakie zadała mi dzisiejszego wieczora.

- Pół na pół. - Uśmiechnąłem się wbrew sobie, ale zaraz na powrót spoważniałem. - Spij, już śpij. Dosyć miałaś igrania z ogniem jak na jeden dzień.

- Niech ci będzie.

Powoli zasypiała. W oczekiwaniach na jej wstąpienie w objęcia Morfeusza myślałem nad tym, co mam powiedzieć swojej rodzinie. Jak uargumentować podjętą przez mnie decyzje i jak zostawić Bellę tak by jak najmniej cierpiała, bym w końcu przestał być jej kajdanami.

III Koniec

Bella spała już od dłuższego czasu. Jej sen był niespokojny- wciąż rzucała się po łóżku, co chwilę mówiąc „ratunku”. To jedno słowo, które padało z jej ust dało mi absolutną pewność, co do decyzji, jaką powziąłem- nie jestem i nigdy nie byłem kimś odpowiednim dla niej. Zaślepiony miłością, jaką ją darzyłem nie zauważyłem jak wielkim egoistą jestem starając się na siłę utrzymać ją przy sobie. Była to też pierwsza noc od wielu miesięcy, kiedy przez sen ani razu nie wyszeptała mojego imienia. Nagle usłyszałem cichy pomruk samochodu jakieś pięćset metrów od domu Belli a zaraz potem pojawiły się czyjeś myśli
„Edward!”
To Alice jechała moim volvo i najwyraźniej pilnie chciała ze mną porozmawiać. Spojrzałem na zegarek, który stał na szafce nocnej- dochodziła czwarta nad ranem, a ja jeszcze nie rozmawiałem ze swoją rodziną. Jakaś część mojej świadomości chciała powstrzymać mnie, ale natychmiast zagłuszyłem w sobie ten głos. Podszedłem do lóżka, po czym złożyłem pocałunek na jej czole.
- Kocham cię i zawsze będę cię kochać nie ważne, co się wydarzy.
Po tych słowach spojrzałem na nią ostatni raz oczami zakochanego wampira i przybrałem maskę potwora bez uczyć. Wyskoczyłem przez okno jej pokoju i w mgnieniu oka byłem już obok Alice w samochodzie.
- Nie masz nic, przeciwko że wzięłam twój samochód bez pozwolenia?- Zaczęła niewinnie.
- Najwyraźniej miałaś jakiś ważny powód.
Byłem tego pewny. Myśli mojej siostry były chaotyczne, jakby nie mogła się skupić na tym, co widzi, słyszy i co chce powiedzieć. Mogłem tylko zobaczyć przebłyski wizji i usłyszeć strzępy, ale nie było to nic konkretnego, co mogłoby mnie nakierować na cel jej przyjazdu tutaj. Milczałem w nadziei, że sama powie mi, o co chodzi. Kątem oka dostrzegłem jak coraz mocniej zaciska swoje dłonie wokół kierownicy.
- Zaraz ją połamiesz.- Powiedziałem delikatnie się uśmiechając
- Przepraszam- natychmiast rozluźniła swój uścisk- widzisz nie wiem jak zacząć.
- Alice wiesz, że nie musisz mieć przede mną tajemnic. Jesteś mi najbliższa z całej rodziny.
Spojrzała na mnie i po raz pierwszy odkąd wszedłem do samochodu uśmiechnęła się
„Wiem o tym”.
- Chodzi o to, że powzięłam właśnie ostatnią próbę ratowania cię i nie wiem jak się za to zabrać.
Jej słowa mnie zaniepokoiły, ale jednocześnie dały mi stu procentową pewność, co do tematu, jaki miała zamiar podjąć.
- Chcesz porozmawiać o Belli?- To nie musiało być pytanie- ja po prostu to wiedziałem.
- Tak.
- Alice ile byłabyś w stanie zrobić dla Jaspera?
- Wszystko, ale to przecież wiesz. Tak samo jak ty byłbyś w stanie zrobić wszystko dla Belli.
- Więc chyba sama rozumiesz, że to jedyne słuszne wyjście. Na pewno nie zamierzam zamienić jej w wampira ani nie chcę by życie widziała tylko przez mój pryzmat. Chcę żeby była człowiekiem i żyła jak człowiek, żeby nic w jej życiu jej nie umknęło, dlatego musze odsunąć się w cień.
- A co zmierzasz potem?
- Po czym?
„Po jej śmierci”- mentalny głos Alice krzyczał do mnie. Był to jeden z tych rodzajów krzyków, które są głośniejsze niż te werbalne.
- Zamierzam zakończyć swoje życie.
Alice momentalnie zamarła.
- To bez sensu Edwardzie. Chcesz zostawić Bellę, chodź doskonale wiesz, że ona nie chce żebyś odchodził. A co z resztą twojego życia? Zamierzasz cierpieć przez ten czas. Czy wiesz, że razem z tobą my także będziemy cierpieć. Bella jest dla nas ważna tak samo jak i dla ciebie.
- To bez znaczenia.
- Jak możesz! Nie rozumiesz? Miłość niesie ze sobą wielkie szczęście, o wiele większe od bólu, który przynosi tęsknota.
- Więc może jestem masochistą.
Nie odezwała się już do mnie więcej dopóki nie dojechaliśmy do domu. Po raz pierwszy odkąd poznałem Alice widziałem jak się poddaje. Nie zaczekała na mnie tylko od razu wysiadła z samochodu.
- Czekamy w środku.- Rzuciła na odchodne, po czym podbiegła do Jaspera, który stał na werandzie. Kiedy wyczuł emocję, jakie targają jego żoną rzucił mi gniewne spojrzenie i przytulił ją mocniej do siebie.
Siedziałem w samochodzie zastanawiając się nad słowami Alice i zrozumiałem, że nie mogę już tchórzyć. Jeśli mam to zakończyć ma się to stać wkrótce i muszę zrobić to sam nawet, jeśli miałbym kłamać i zwodzić ukochaną.
Wszedłem do domu i od razu moim oczą ukazała się cała rodzina siedząca przy długim, drewnianym stole w pokoju, który miał robić za jadalnie.
Carlisle siedział na końcu stołu, a po jego lewej stronie siedziała Esme kurczowo ściskając jego rękę. Moja siostra stała w kącie przytulona do swojego męża, który rzucał mi spojrzenia pełne rozczarowania po tym, do jakiego stanu doprowadziłem Alice. Emmett siedział po środku od strony okna i był jakby nie obecny, obok niego siedziała, Rose, która jako jedyna była zadowolona z obrotu sytuacji- znowu.
- Chcesz nam coś powiedzieć Edwardzie?- Zaczął mój ojciec nawet nie patrząc w moją stronę.
- Chce abyśmy się stad wynieśli i zostawili Bellę w spokoju- powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
- Wreszcie jakaś rozsądna decyzja młodszy bracie.- Rosalie wyglądała na naprawdę zadowoloną.
Wszyscy się patrzyli to na mnie i na nią oczekując jakiejś reakcji. I chodź przychodziło mi to naprawdę ciężko muszę przyznać, że był to jeden z tych nielicznych razy, kiedy musiałem zgodzić się z blondynką.
„Pamiętaj robisz to dla niej”- pomyślałem, po czym odruchowo nabrałem powietrza w płuca. Ledwo wyczuwalny zapach krwi mojej ukochanej unosił się jeszcze w powietrzu, na co potwór we mnie uśmiechnął się szeroko.

Stałem na werandzie i przypatrywałem się odjeżdżającym samochodą. Rosalie oczywiście nie zgodziła się jechać jeepem Emmetta i razem z moim bratem ruszyli pierwsi jej czerwonym BMW. Później przyszła pora na Carlisle'a, który zadzwonił do szpitala w Forks i poinformował doktora Grenady o obiecującym angażu w Los Angeles, na który grzechem byłoby się nie zgodzić i Esme. Moja przyszywana matka spojrzała na mnie wzorkiem pełnym czułości.
„Jeśli kochasz, wtedy nie chcesz ranić.” Pomyślała, ale nie było to oskarżenie a raczej ostatnia, desperacka próba odciągnięcia mnie od mojego pomysłu.
- Jeśli zginęłaby przeze mnie to tylko, dlatego, że ją kocham. Ranienie to jedyny sposób na jej ocalenie.
Esme od razu odwróciła wzrok i ruszyła do czarnego Mercedesa.
Jako ostatni mieli wyruszyć Astonem Alice z Jasperem. Mały narwany chochlik rzucił się mi na szyję z takim impetem, że mało, co mnie nie wywróciła.
- Przecież wkrótce do was dołączę- starałem się uśmiechnąć, ale wyszedł mi tylko zniekształcony grymas.
- Wiem, ale kiedy znów odjedziesz nie pożegnasz się ze mną- w jej głosie dało się wyczuć zrozumienie. - Chodź Jazz czas na nas.
Jasper podszedł do mnie i położył rękę na ramieniu.
- Pamiętaj, że są drzwi, które raz zamknięte nigdy więcej nie mogą zostać otwarte.
- Wiem i taką mam nadzieję- to było oczywiste kłamstwo. Nie chciałem tego całym sobą, ale miłość bez poświęceń nie może być miłością.
Wraz z tym jak ostatni samochód wyjechał zamknąłem za sobą drzwi do życia, które chciałem mieć razem z Bellą, a do którego nie miałem prawa.
Czekałem na nią na szkolnym parkingu świadom tego, co miałem zrobić. Ból przeszywający mnie na wskroś był nie do zniesienia. Całe to staranie się dla jej dobra było niczym moja własne próba samobójcza. Zacząłem się jeszcze raz zastanawiać jak będzie wyglądać wieczność bez jej zarumienionych policzków, kaskady brązowych loków i tych czekoladowych oczu tak inteligentnych będących dla mnie jedyna przepustką do jej wewnętrznego świata. Czy wspomnienie mojego porzucenia szybko ją opuści i znajdzie pocieszenie w ramionach kogoś innego, ludzkiego. Na tą myśl kamyk znajdujący się w mojej dłoni zmienił się w kupkę piachu, którą bezzwłocznie wyrzuciłem. Zauważyłem jak powoli wjeżdża na parking- jak zawsze skupiona, skoncentrowana nawet na najdrobniejszych manewrach. Natychmiast podszedłem w jej stronę i otworzyłem drzwiczki od jej furgonetki.
- Jak samopoczucie?- Zapytałem widząc jej wymuszony uśmiech.
- Świetnie.
Szliśmy do klasy w milczeniu. Jak na prawdziwego masochistę przystało myślałem nad najbardziej łagodną wersją „opuszczenia” Belli. Ona natomiast równie odległa widocznie była pogrążona w rozmyślaniach, które z całą pewnością dotyczyły wczorajszego wieczora.
Lekcje mijały mi niepostrzeżenie. Od wyjścia z parkingu nie odzywaliśmy się do siebie stanowiąc jedynie dla siebie towarzystwo w milczeniu. Sytuacja uległa całkowitemu przeistoczeniu, kiedy po wejściu do stołówki Bella dostrzegła, że przy naszym stoliku nie ma mojego rodzeństwa.
- Gdzie jest Alice?
- Z Jasperem - odpowiedziałem bawiąc się batonikiem. Wydało mi się, że cokolwiek teraz nie wymyśle będzie oczywiste.
I kłamstwo- skarciłem sam siebie w myślach.
- Co z nim?
- Wyjechał na jakiś czas.
- Co takiego? Dokąd?
- W żadne konkretne miejsce.
- A Alice z nim.- To nie było już pytanie.
- Chciała mieć na niego oko. Będzie go próbować nakłonić do zatrzymania się w Denali.
Na chwilę jakby odpłynęła najwyraźniej starając sobie przypomnieć coś istotnego.
- Ręka ci dokucza? - Spytałem by wyrwać ją z tego zamyślenia.
- Kogo obchodzi moja głupia ręka!
Ta odpowiedź zbiła mnie z tropu. Nie odezwałem się już więcej. Gdzieś w głębi pojawiła się cicha nadzieja, że być może nienawidzi mnie i brzydzi się mojego gatunku po wydarzeniach z poprzedniego wieczora. Odprowadzałem ją na parking, kiedy przerwała nasze niezręczne milczenie.
- Wpadniesz do mnie później
Być obojętnym wydało mi się najlepszym w zaistniałem sytuacji. Powoli ją odstawiać od siebie, stopniowo kawałek po kawałku.
- Później?
- Dziś pracuję. Zamieniłam się dyżurami, żeby móc świętować swoje urodziny.
- Ach tak.
- To, co wpadniesz, kiedy wrócę, prawda?
Wątpiła. Wyczułem to od razu i chodź serce pragnęło być z nią już na wieczność rozum mówił mi zupełnie coś innego.
- Jeśli chcesz.
- Zawsze tego chcę. - Pragnienie siebie nawzajem, które nigdy nie powinno mieć miejsce. Bóg zapewne przeklął mnie już dawno.
- No to wpadnę.- Starałem się zabrzmieć najzwyczajniej na świecie.
Pojawiła się pustka, przeraźliwa pustka, która wypełniała mnie całego. Spojrzałem w jej czekoladowe oczy pełne nadziei i zrozumienie. Oczy, które nie wątpią, a wiedzą. Jedynym, na co się zdobyłem było ucałowanie czoła ukochanej. Zamknąłem za nią drzwi od jej furgonetki i ruszyłem w stronę swojego volvo.

Czekałem na nią na podjeździe wiedząc, że każda sekunda przybliża mnie do opuszczenia Belli już na zawsze. Ostatnie dwa dni były dla mnie mieszanką sprzecznych emocji. Co raz podejmowałem decyzję o porzuceniu swego niechlubnego pomysłu, ale kiedy patrzyłem w jej oczy, które od urodzin przepełnione były troską i bólem czułem, że dobrze postępuję. Dla mnie była to miłość na wieczność, ale miałem nadzieję, że Bella odnajdzie w przyszłości spokój i zaopiekuję się nią ktoś bardziej odpowiedni ode mnie. Moje przemyślenia przerwał hałas jej furgonetki. Gdyby moje serce nie przestało bić wiele lat temu jak nic by przyspieszyło. Spojrzałem przez okno i przypatrywałem się jej wsłuchując się w ciszę, która ją otaczała. Pragnąłem jej już na zawsze, była moją heroiną, ale każdy musi uwolnić się od uzależnienia. Moja pora przyszła właśnie w tej chwili. Z samochodu wyszedłem równo z nią odbierając jej torbę i ponownie odkładając na fotel pasażera.
- Chodźmy się przejść - powiedziałem widząc jej zdezorientowany wyraz twarzy.
Wydała się być zagubiona, jakby miała już wcześniej jakieś przeczucia. Czy mogłem to przegapić pogrążony w rozmyślaniach? Najwyraźniej tak. Nie czekałem na jej aprobatę. Po prostu chwiałem jej dłoń i pociągnąłem w stronę lasu. Nie zagłębialiśmy się za daleko, nie chciałem, żeby się zgubiła. Zza drzew wciąż prześwitywała ściana domu.

Oparłem się o pień drzewa. Czułem się jakby całe moje ciało było przeciw temu wszystkiemu. Nie mogłem wydobyć z siebie żadnego dźwięku, kiedy patrzyłem tak na nią. Była zaskoczona sytuacją, ale na pewno nic nie przeczuwała. Nie zasługiwała sobie na to, co zamierzałem uczynić, ale nie mogła się spodziewać niczego ponad to odkąd zgodziła się na romans z wampirem.
- Okej, porozmawiajmy.- Powiedziała, przerywając niezręczną ciszę, która zaistniała pomiędzy nami.
- Wynosimy się z Forks, Bello.
„Tak będzie dla Ciebie lepiej”- pomyślałem, jednocześnie sprawiając, iż na mojej twarzy zawitała maska obojętności.
Wydawała się zaskoczona. Jakby wypowiedziane przeze mnie słowa zupełnie do niej nie dochodziły.
- Bello, już najwyższy czas. Carlisle wygląda góra na trzydzieści lat, a twierdzi, że ma trzydzieści trzy. Jak długo jeszcze kłamstwa uchodziłyby nam tu na sucho? I tak musielibyśmy niedługo zacząć gdzieś wszystko od nowa.
Dezorientacja mieszała się z brakiem zrozumienie. Wciąż nie rozumiała, wciąż miała nadzieję, której musiałem ją jakoś pozbawić.
Zamknąłem się na wszelakie emocje i „uciszyłem” swoje serce.
Już wiedziała. Ten smutek, który miała wypisany na twarzy będzie mnie prześladować przez dekady. Chciałem do niej podejść i przytulić. Ucałować jej pełne wargi i zapomnieć o całym świecie-nie mogłem, nie teraz. W myślach zacząłem się karcić za powzięcie tej decyzji.
- Mówiąc „wynosimy się” - wyszeptała- masz na myśli...
- Siebie i swoją rodzinę - dokończyłem starając się by każde słowo zabrzmiało wystarczająco dobitnie.
Pokręciła głową, jakby się na to nie zgadzała. Jakby to wszystko nie miało dla niej najmniejszego sensu. Czułem, że wewnątrz targają nami te same emocje, z czego najsilniejsze miało być niedowierzanie- moje, że odciąłem się od sensu swojego życia, jej, że pomimo tylu zapewnień o mojej wiecznej miłości porzucam ją.
- Nie ma sprawy - oświadczyła. - Pojadę z wami.
„Nawet nie wiesz jak tak pragnę.”
Chciałem wiedzieć czy kiedyś zapomni o tym, co właśnie zamierzałem zrobić, o bólu, jaki jej sprawię. Czy kiedyś u jej boku pojawi się ktoś, kto będzie ją kochał, chociaż w jednym procencie tak jak ja wtedy będę mógł odejść z uśmiechem na twarzy mając w myślach „Jest szczęśliwa, bo kochając ją pozwoliłem jej odejść.”
- Nie możesz, Bello. Tam, dokąd się wybieramy... To nieodpowiednie miejsce dla ciebie.
- Każde miejsce, w którym przebywasz, jest dla mnie odpowiednie.
Kolejne desperacka próba bym został przy jej boku. Kusiła mnie jej krew, ale sto razy bardziej kusiła mnie ona sama, jej oczy, włosy, usta, każdy jej uśmiech i rumieniec.
- Ja sam nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie.
„Wreszcie mówisz jej prawdę.”
- Nie bądź śmieszny.
W jej głosie dało się wyczuć błaganie.
- Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu.
„Nie Bello, jestem najgorszą rzeczą, jaka przydarzyła ci się w życiu.”
- Nie powinnaś mieć wstępu do mojego świata.- Stwierdziłem wcale nie mijając się z prawdą.
- Słuchaj, po co tak się przejmować tą historią z Jasperem? To był wypadek. Nic takiego.
Na to wspomnienie mimowolnie się wzdrygnąłem.
- Masz rację - przyznałem. - Nic, czego nie należało się spodziewać.
- Obiecałeś! W Phoenix przyrzekłeś mi, że zostaniesz ze mną na zawsze.
„Chciałbym tego ukochana. Być przy tobie już na zawsze, po kraniec naszego istnienia.”
- Nie na zawsze, tylko tak długo, jak długo swoją obecnością nie będę narażał ciebie na niebezpieczeństwo - poprawiłem.
- Jakie niebezpieczeństwo? Wiem, tu chodzi o moją duszę, prawda? Carlisle o wszystkim mi opowiedział, ale dla mnie nie ma to znaczenia. To nie ma dla mnie znaczenia, Edwardzie! Możesz sobie wziąć moją duszę! Na co mi dusza po twoim odejściu? I tak już należy do ciebie.
Nie chciałem tego słyszeć. Opis jej stanu był opisem mojego stanu zmieniając jedynie duszę na serce.
Stałem tam ze wzrokiem wbitym w ziemie wymyślając w swojej głowie najbardziej absurdalny, a zarazem najbardziej przekonujący powód mojego odejścia.
- Bello, nie chcę cię brać ze sobą.
„Pragnie cię każda komórka mojego ciała. Nie pozwól mi odejść.”- Natychmiast wyrzuciłem ta nieposłuszną myśl, która wciąż do mnie wracała ze zdwojoną siłą.
- Nie... chcesz... mnie?- W jej ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej absurdalnie niż w moich.
- Nie - potwierdziłem bezlitośnie.
„ Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.”
Wpatrywała się w moje oczy tak intensywnie jakby szukała, chociaż najmniejszego dowodu na to, ze kłamię. Ostatnimi siłami broniła się przed moim kłamstwem zapominając o tym jak dobrym jestem aktorem. Potrząsała głową jakby miała nadzieję, że to tylko senny koszmar, z którego wkrótce się obudzi. Po raz pierwszy od wielu lat żałowałem tego, że Carlisle mnie uratował, że nie pozwolił mi wtedy zginąć.
- Hm. To zmienia postać rzeczy.
Spokój jej wypowiedzi sprawił, iż to ja zacząłem niedowierzać we wszystko to, co się wydarzyło. Myślałem, że zapewnianie jej o tym, że już jej nie kocham zajmie mi długie godziny, że zasianie, chociaż ziarenka niepewności, co do mojej miłości w stosunku do jej kruchej, ludzkiej osoby będzie prawie niewykonalne tymczasem ona przyjmowała to wszystko ze stoickim spokojem.
- Oczywiście zawsze będę cię kochał... w pewien sposób. „Zawsze, już na wieczność, miłością tak silną, że umrę wraz z tobą.” Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie, że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem. Bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy.
Niczego bardziej jak bycia człowiekiem nie pragnąłem w tej chwili. Wszystko byłoby prostsze, takie nieskomplikowane i chociaż moje życie nie byłoby wieczne miałoby ono sens i warto było by je przeżyć.
- Przepraszam za to, że nie wpadłem na to prędzej.- Powiedziałem po chwili.
- Przestań. Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.
„Chciałbym ukochana.”
- Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello.
Był to kolejny zadany przeze mnie cios, chociaż to nie ona była winna. Zupełnie nieświadomie przytaknęła.
- Skoro tak uważasz.
- Tak właśnie uważam.
- Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.
Chwila zawahania. Próba zwalczenia odruchu przerwania całej tej farsy. Po co zadawać sobie i jej więcej bólu może jest dla nas jeszcze szansa.
„Pamiętaj, że są drzwi, które raz zamknięte nigdy więcej nie mogą zostać otwarte.”
Słowa Jaspera utrwalone w mojej głowie dały mi siłę na ciągnięcie tej bezsensownej gry.
- Zgodzę się na wszystko - zadeklarowała nieco głośniejszym szeptem.
Uśmiechnąłem się sam do siebie w myślach.
„Zwątpiłaś w moją miłość, ale wciąż mnie kochasz- nie zasługuję na kogoś takiego jak ty.”
- Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie - rozkazałem jej z uczuciem, którego ta wypowiedź nie mogła zawierać, maska, pod którą się skrywałem zaczynała powoli się kruszyć. - Żadnych głupich wyskoków! Wiesz, co mam na myśli?
Kiwnęła głową.
Momentalnie się opanowałem i powróciłem do poprzedniej postaci.
- Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.
- Obiecuję.
- Przyrzeknę ci coś w zamian - oświadczyłem. - Przyrzekam, Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks. Nie będę więcej cię na nic narażał. Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
„Postaram się o to.”
Widziałem tylko jak zaprzecza. Jak nie chce tego do siebie dopuścić.
- Nie martw się. Jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sita. Czas leczy wszelkie wasze rany.
- A co z twoimi wspomnieniami? - Spytała.
- Cóż... Niczego nie zapomnę, ale nam... Nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym.
„Dlatego już na zawsze pozostaniesz w mej pamięci.”
Uśmiechnąłem się do niej jednocześnie powoli wycofując.
- To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej niepokoić.
Jej spokój zdał się być w tej chwili zburzony. Pomyślałem o Alice o tym, w jaki sposób rozdzieliłem je. Kolejna osoba, której zadałem niepotrzebny ból. Poczułem do siebie obrzydzenie spowodowane moim zachowaniem. Coraz bardziej przypominałem Rosalie, która myślała tylko o sobie, chociaż powątpiewałem czy ona jest równie egoistyczna, co ja.
Pokiwałem głową na jej nieme pytanie o moją siostrę.”
- Tak. Wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem się pożegnać.
- Alice wyjechała na dobre... - Powtórzyła.
- Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się od ciebie za jednym zamachem.
„Edwardzie stajesz się potworem, którym nigdy nie chciałeś być,”
- Żegnaj, Bello - powiedział kończąc przedstawienie.
- Zaczekaj! - Wykrztusiła, wyciągając ręce.
Podszedłem bliżej, ale tylko po to, żeby chwycić ją za nadgarstki i przycisnąć dłonie do tułowia. Nachyliłem się nieco całując jej czoło. Po raz ostatni czując pod swoimi wargami miękkość jej skóry oraz zapach krwi, który doprowadzał mnie do szaleństwa.
- Uważaj na siebie - szepnąłem.

Nie dałem jej już nic powiedzieć. Na przekór sobie ruszyłem w las pozostawiając za sobą jedynie delikatny podmuch i szelest opadających liści. Serce walczyło z rozumem o powrót do Belli. Ale w tym momencie ujrzałem nasz były już dom. Nie zwlekając ani chwili wsiadłem do mojego volvo i odpaliłem. Z impetem wyjechałem na drogę mając nadzieję, że dotrę do domu Belli wystarczająco szybko by nikogo nie spotkać. Tak jak się spodziewałem wszystko pozostawało tak jak było.

Wyjąłem notes z szuflady i jednym zdecydowanym ruchem napisałem na niej jak najbardziej przypominającym Belli pismem, że wyszła ze mną na spacer do lasu. Po czym wyszedłem na podjazd. Wszedłem do jej samochodu i wyciągnąłem radio starając się przy tym nic nie uszkodzić. Z prezentem w ręce wdrapałem się przez okno i postarałem się by znikły wszystkie rzeczy przypominające, Belli o mnie min. Płyta ze skompowanymi przeze mnie utworami oraz wspólne zdjęcie. I kiedy miałem już wychodzić, poczułem, że nie mogę zabrać tego ze sobą. Ujrzałem wtedy obluzowana deskę w podłodze i bez chwili namysłu pozostawiłem pod nią wszystkie przedmioty.
„Chociaż tyle mnie może pozostać przy tobie.”
Ostatni raz omiotłem ten pokój wzrokiem, po czym wyskoczyłem przez okno. Zapaliłem silnik swojego volvo przeklinając siebie w myślach za wszystko, co dzisiaj uczyniłem. Wciąż miałem przed oczami twarz Belli, twarz kobiety, którą jak ostatni tchórz zostawiłem samą w lesie, bo nie miałem dość odwagi by ją kochać.

Koniec miłości. Koniec mojego życia.[/url]

IV Obeserwacje

Docisnąłem mocniej pedał gazu chcąc jak najszybciej pozostawić Forks za sobą. Oczami wyobraźni wciąż widziałem Bellę, która błąkała się sama po lesie i chodź walczyłem ze sobą by nie wrócić do niej i błagać o przebaczenie czułem jak narasta we mnie poczucie winy.

„Pamiętaj, że to dla jej własnego dobra.”

Tak właśnie chciałem myśleć, chodź nie było to dla mnie proste. Zadziwiające było moje pragnienie ujrzenia Alice. Nie chodziło mi o rozmowę z moją siostrą, a raczej o doszukaniu się w jej oczach chodź cienia zrozumienia i aprobaty dla tego, co uczyniłem, chodź szczerze zaczynałem w to wszystko wątpić. Przekraczałem już granice Alaski, kiedy wśród ściany lasu mignął mi punkt poruszający się z taką prędkością, iż ludzkie oko nie było w stanie go dostrzec. Kiedy się zatrzymał w odległości stu metrów ode mnie od razu rozpoznałem posągową figurę Tanyi. Jej towarzystwo było mi w tej chwili wybitnie nie na rękę, ale skoro przebyła blisko trzysta kilometrów od swojego domu widocznie chciała ze mną porozmawiać bez świadków. Zatrzymałem swoje volvo na poboczu, a ona natychmiast zajęła miejsce pasażera. Ubrana była w wojskowe spodnie oraz oliwkową koszulkę, a swoje truskawkowe loki związała w wysoki koński ogon. Spojrzała na mnie z czułością, ale w tym spojrzeniu nie było tego podążania, które widziałem za każdym razem, kiedy patrzyłem w jej topazowe oczy, a raczej troska o przyjaciela, który gdzieś pobłądził.
- Witaj Edwardzie, stęskniłam się za tobą.- Wypowiedziała to bardzo cicho i ze spuszczoną głową, ale mimo wszystko ją usłyszałem.
- Witaj Tanya. Chyba nie sądziłaś, że zapomniałem jak do was trafić?- Starałem się wymusić na sobie uśmiech, ale jedynym, co mi z tego wyszło był niekształtny grymas na mojej twarzy.
„Przecież wiesz, że nie”- jej myśli były bardziej śmiałe niż słowa.
- Zawsze powtarzałaś mi, że nigdy nie będziemy prowadzić rozmowy w ten sposób.
Przypomniałem sobie jedną z naszych niewielu poważnych rozmów. W jednej z nich powiedziała, że cokolwiek by się nie stało, zawsze będzie chciała mówić mi, co myśli na głos, tak by nie musiała się później karać za swoje nieposłuszne myśli.
- Ludzie się zmieniają Edwardzie, nawet ja.
- Wampiry…- nawet nie zwróciła uwagi na moją poprawkę.
Miałem wrażenie, że wciąż mi się przypatruje, ale ja uparcie wpatrywałem się w jezdnie chcąc jak najszybciej zakończyć tą farsę.
- Carlisle nie chciał mi powiedzieć, co was do nas sprowadza, kiedy zadzwonił, mało tego, kiedy już przyjechał również nie był za bardzo rozmowny. Mogę wiedzieć, dlaczego?
Moje dłonie mimowolnie zacisnęły się na kierownicy, a frustracja wywołana jej pojawieniem się sięgnęła zenitu.
- Po to tylko przybiegłaś? Żeby akurat mnie się wypytywać, co się stało? Dlaczego nie mogłaś urządzić sobie pogawędki z Esme, Alice albo Rosalie- z nią na pewno znalazłybyście wspólny język na temat „przeszkody”, jaką przed wami postawiłem!
Wykrzyczałem w twarz wampirzycy, która zdała się być przerażona. Jeśli wyszła mi na spotkanie tylko z powodu Belli mogła już w tej chwili wyjść z tego samochodu.
„Nigdy taki nie był.”- Jej myśli wprowadziły mnie w jeszcze gorszy nastrój.
- Sama powiedziałaś, że wampiry się zmieniają, czyż nie?- Powiedziałem z ironią.- A dla twojej wiadomości chociażbyś była ostatnią wampirzycą na świecie moje stosunki wobec ciebie na pewno się nie zmienią, więc już w tej chwili możesz sobie podarować to całe przedstawienie zostawiając mnie i moje myśli sam na sam, z dala od twoich niestosownych fantazji.
Zdałem sobie sprawę, że był to pierwszy raz, kiedy świadomie pokazywałem swoją niechęć wobec kogokolwiek. Wampirzyca ostatni raz spojrzała w moje oczy. Dostrzegłem w nich ból i cierpienie, ale nie czułem bym zrobił źle cokolwiek, to ona powinna panować nad swoimi instynktami.
- Przepraszam.- Rzuciła na odchodne, pozostawiając jedynie za sobą swoją słodkawą woń i ginąc w mroku.

Wysiadłem z samochodu z impetem zatrzaskując za sobą drzwi. Podszedłem na taras widokowy i spojrzałem na góry. Były takie niedostępne, a ja świadom, bądź nie stawałem się taki sam.
Uderzyłem w metalową barierkę z całej siły dając upust swojej frustracji, pozostawiając w niej spore wgłębienie.
Lód na nowo zaczął skuwać moje serce.
Jechałem do celu mając cichą nadzieję, że już nikt nie wyjdzie mi na spotkanie. Chciałem pozbierać się po rozmowie, z Tanyą zanim dojadę do Denali i czekających na mnie jedenastu wampirów. Kierowałem rozmyślając nad tym, dokąd się udać- wiedziałem, bowiem, że długie przebywanie w towarzystwie mojej rodziny nie jest teraz dobrym rozwiązaniem. Postanowiłem, że pozostanę tam tak długo aż postanowię, co dalej z tym wszystkim zrobić.
„Mam nadzieję, że moi rodzice nie zapisali mnie do szkoły”- chciałem sam na sobie wysilić jakiś żart, cokolwiek, ale szkoła kojarzyła się z Bellą, bo prawdą jest, że wszystko zaczęło dla mnie istnieć dopiero z nią- kruchą ludzką dziewczyną, która uczyniła mój czarno-biały świat kolorowym.

Byłem już na miejscu. Dom klanu Denalii nic się nie zmienił- wciąż tak samo wystawny i starodawny jak kiedyś. Widziałem jak w salonie pali się światło i zdawałem sobie sprawę, że to Alice postawiła wszystkich na nogi w sprawie mojego przyjazdu.

„Wreszcie…”- myśli Esme były najgłośniejsze ze wszystkich, Zdecydowanie była ona tak samo dobra jak moja rodzona matka. Obie miały także ten sam błysk w oku, kiedy na mnie patrzyły.

Rozglądając się po okolicy dostrzegłem w górnym oknie zarys postaci. Wampirzyca stała ze skrzyżowanymi rękoma i wpatrywała się we mnie wzrokiem pełnym nienawiści.

"Rosalie."



Wyszukiwarka