Kilka dni temu otrzymaliśmy niezwykły list od naszego stałego czytelnika. Jego nadawcą był Maciej Bernhardt, emerytowany prof. Politechniki Warszawskiej i uczestnik powstania warszawskiego w 1944 roku. List zawierał obszerny, liczący kilkadziesiąt stron pamiętnik, ze wspomnieniami z tragicznych wydarzeń końca II wojny światowej. Wspomnienia Profesora to, w moim osobistym odczuciu, niezwykłe i poruszające źródło. Pozwalają one poznać dzieje powstania, nie jako zbiór statystyk i naukowych hipotez, ale przeżycia prawdziwych ludzi. Lektura „Wspomnień” wywarła na mnie bardzo silne wrażenie. Mam nadzieję, że równie dużą uwagę wzbudzi u naszych Czytelników.
Od dzisiaj w każdy poniedziałek i czwartek będziemy publikować kolejne części zapisków, za których nadesłanie raz jeszcze serdecznie dziękuję Profesorowi.
Kamil Janicki
redaktor naczelny „Histmag.org”
Maciej Bernhardt (zdjęcie aktualne; fot. z prywatnych zbiorów autora) - Emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej i Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz).
Dwa alarmy
Na pierwszą zbiórkę alarmową w dniu 28 lipca 1944 roku (piątek) stawiła się cała nasza sekcja, prócz Andrzeja Krupińskiego. Chyba były jakieś kłopoty z jego zawiadomieniem. Nie pamiętam jednak szczegółów. Nie pamiętam też kto mnie zawiadomił, ani pożegnania z Rodzicami.
Miejscem zbiórki była mała czynszowa kamienica, chyba dwupiętrowa, przy ulicy Podleśnej, na dolnym Marymoncie, w pobliżu ogrodzonego lasku CIWF (obecnie AWF). Spotkało się nas tam kilkudziesięciu stłoczonych w niewielkich piwnicach. Część przygotowywała butelki zapalające przeznaczone do walki z czołgami. Przelewali ostrożnie benzynę z beczki do dzbanków, a z nich do butelek „monopolek”. Butelki te następnie były dokładnie korkowane, lakowane i oklejane papierem nasyconym substancją, która w zetknięciu z benzyną powodowała - jak się później okazywało, nie zawsze - samoczynne jej zapalenie.
Cała ta robota była dość niebezpieczna, w związku z dużą liczbą ludzi, stłoczonych, napiętych i zdenerwowanych, kręcących się zupełnie niepotrzebnie. Do tego po północy rozpoczął się nalot radziecki i jak zwykle bomby sypały się gęsto i zupełnie przypadkowo. Trudno było nawet domyślić się w co celowali. Dwie bomby wybuchły nieprzyjemnie blisko. Na strychu budynku siedzieli obserwatorzy, którzy mieli nas uprzedzić przed wizytą niepożądanych gości. Na szczęście nie zauważyli żadnych ruchów oddziałów niemieckich.
Rano otrzymaliśmy rozkaz rozejścia się do domów i pozostawania w pogotowiu alarmowym. Dla wielu z nas rozkaz ten stworzył naprawdę trudną sytuację. Część w miejscu zamieszkania była już „spalona” i nie bardzo miała gdzie wracać. Niektórzy wydobyli przechowywaną specjalnie na tę okazję „prywatną” broń i mieli kłopoty z jej ponownym ukryciem, a obawiali się, i słusznie, oddać ją służbie uzbrojenia. Wobec wielkich niedoborów broni, szansa jej odzyskania przy następnym alarmie była nikła.
Autor na fotografii z 1945 roku. Wróciłem do domu z Hanką Rychłowską, moją narzeczoną. Rodzice przywitali nas jakbyśmy wracali z długiej i ciężkiej kampanii. Bałem się siedzieć w domu, gdyż - jak mówiła nasza gosposia Marynia - „cała kamienica wiedziała, że syn pana doktora poszedł do leśnych”. Na szczęście Niemcy nie mieli głowy do zajmowania się drobiazgami w rodzaju wyłapywania pojedynczych, zdekonspirowanych żołnierzy, a konfidenci niemieccy i nadgorliwi „granatowi” policjanci znikli z horyzontu i zapewne szykowali sobie alibi na „po wojnie” lub po prostu wiali razem z Niemcami.
W niedzielę 30 lipca wczesnym popołudniem, przy pięknej, słonecznej pogodzie, poszedłem z Hanką „przejść się po mieście”. Nie był to zapewne najmądrzejszy pomysł. Nie byłem jednak w stanie wysiedzieć w domu.
Dziwne, ale pamiętam dokładnie trasę naszego spaceru. Wyszliśmy z domu przy ulicy Miodowej i szliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Świata obstawione było wojskiem. Wolałem nie sprawdzać co się tam dzieje. Skręciliśmy w Chmielną i przez Bracką doszliśmy do Placu Trzech Krzyży. Mimo pięknej pogody ulice były prawie zupełnie wyludnione.
Na placu wylot Alei Ujazdowskich zastawiony był kozłami z drutu kolczastego i workami z piaskiem. Za nimi widać było samochód pancerny, a dalej „budy” żandarmerii. Nie było najmniejszego sensu pchać się dalej. Skręciliśmy więc w Żurawią i przez Kruczą, Szpitalną, Plac Napoleona, Świętokrzyską, Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wróciliśmy nie niepokojeni przez nikogo do domu.
Podobno w poprzednich dniach Niemcy ewakuowali się pospiesznie z hotelu "Bristol" wyrzucając z okien swoje rzeczy wprost na stojące na chodniku ciężarówki. Trzydziestego lipca nic podobnego się nie działo. Hotel był obstawiony kozłami z drutem kolczastym, okna na parterze były częściowo zasłonięte workami z piaskiem. Przed hotelem stały wzmocnione posterunki, ale nie było śladów paniki, czy pospiesznej ewakuacji.
W domu byliśmy koło godziny piątej, może wpół do szóstej. Do kolacji siedzieliśmy w stołowym pokoju i rozmawialiśmy z Mamą, która spokojnie robiła porządki w szafkach kredensu. Nie przypominam sobie gdzie był Ojciec. Być może przyjmował pacjenta. Czasami zdarzało się to także i w niedzielę. Raczej chyba zszedł na dół do apteki, na pogawędkę z jej właścicielem, magistrem Dobrzańskim.
Zaproponowałem, aby Hanka została u nas na noc. Przecież spodziewamy się alarmu w każdej chwili. Może być także wcześnie rano i będą kłopoty z powiadomieniem. Uprzedzano nas, aby starać się nie zawiadamiać telefonicznie. Telefony mogą zostać wyłączone bez uprzedzenia, a ponadto na pewno są na podsłuchu i nagły gwałtowny wzrost liczby rozmów musi wzbudzić podejrzenia u Niemców.
Mama zgodziła się tym razem bez trudności, choć nie lubiła, gdy Hanka nocowała u nas. Nie miała nic przeciw niej, ale uważała, że to nie wypada, aby panna nocowała w domu narzeczonego. Chciałem zatelefonować do pani Rychłowskiej, aby ją zawiadomić, że Hanka nie wróci na noc do domu. Mama wyjęła jednak mi słuchawkę z ręki, mówiąc, że jej bardziej wypada przeprowadzić taką rozmowę.
Kolacja była, jak zwykle, około siódmej. Ojciec przyniósł najświeższe i „murowane” wiadomości z frontu. Nastrój był dobry, rozmowa toczyła się, jak zwykle, o codziennych wydarzeniach i kłopotach oraz oczywiście o sytuacji na froncie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to moja ostatnia kolacja z Hanką, Mamą i Siostrą i w domu rodzinnym.
Rozmowa przy stole toczyła się jeszcze długo po kolacji. Później Hanka poszła do mego pokoju, który jej odstępowałem, gdy nocowała u nas.
Nie pamiętam następnego dnia oraz poranku i przedpołudnia kolejnego. Chyba nic specjalnego się nie działo. Wydaje mi się, ale być może było to kilka dni wcześniej, że właśnie wtedy namówiłem Mamę, że warto na wszelki wypadek dokupić nie psującej się żywności. Mama była przeciwniczką „chomikowania” i robienia wielkich zapasów. Tym razem się zgodziła, ale chyba głównie dlatego, abym się czymś zajął. Wiem, że kupowałem razem z Hanką na Podwalu i ulicy Piekarskiej jakieś kasze, olej, cebulę, a także świece i baterie do latarki.
Wacław Bernhardt, ojciec autora. Fotografia z 1945 roku. Siedzieliśmy z Mamą i Hanką przy obiedzie. Ojciec był w swym gabinecie. Jakiś niespodziewany pacjent oderwał go od stołu. Przy drugim daniu wpadł do nas, dosłownie jak bomba, Jurek Miller, dowódca naszej sekcji. Spieszył się potwornie, bo miał jeszcze wiele spraw do załatwienia. Kazał nam jak najprędzej stawić się na umówiony punkt zborny.
Nie dokończyłem obiadu; szybko przebrałem się w przygotowane na tą okazję ubranie: solidne cywilne spodnie, bluzę przysposobienia wojskowego z kompletem dystynkcji i oficerskim pasem głównym (tę samą, którą miałem we wrześniu 1939 roku!). Na epoletach bluzy miałem numer 21, przedwojennego pułku piechoty, któremu podlegał nasz hufiec Przysposobienia Wojskowego.
Solidne, nowe wojskowe niemieckie buty kupiłem już kilka miesięcy wcześniej na Kercelaku. Moje dotychczasowe wojenne doświadczenia w pełni potwierdzały znaną mi opinię, że najważniejszą częścią munduru żołnierza są buty. Wszystkie inne części ubioru dają się czymś zastąpić lub względnie łatwo „zorganizować”. Z butami jest najtrudniej. A niewygodne, nierozchodzone buty to - jak mawiał nasz sierżant z PW - gorzej niż zacinający się karabin. Wyjąłem tylko z nich gwoździe, słusznie rozumując, że nie powinny robić niepotrzebnego hałasu.
Na bluzę PW nałożyłem szary, zniszczony, letni płaszcz. Na ramieniu przygotowana zawczasu torba ze zmianą bielizny, swetrem, ręcznikiem, przyborami do golenia, podręczna miniapteczka (przygotowana przez Ojca), do tego jeszcze menażka, manierka i tzw. przybornik (nóż, widelec i łyżka we wspólnym uchwycie) - wszystko z wyposażenia PW oraz płaska latarka elektryczna i kozik ogrodniczy, znakomity nóż przydający się „do wszystkiego”.
Mama zapukała do gabinetu i wywołała Ojca. Pamiętam jak wybiegł z gabinetu w rozwiązanym fartuchu. Był zły, bo nikt nie śmiał mu przeszkadzać w przyjmowaniu pacjentów. Pożegnał się ze mną nieco oschle - nie lubił okazywać swoich uczuć. Serdecznie natomiast pożegnał się z Hanką, w stosunku do której utrzymywał dotychczas wyraźną rezerwę, choć zawsze był wobec niej bardzo uprzejmy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powstanie nie będzie zabawą, choć w najczarniejszych przypuszczeniach nie podejrzewałem jego rzeczywistego przebiegu.
Ojciec był ciężko chory na serce. Liczyłem się z tym, że nie ma dużych szans na przeżycie emocji powstania. Mama trzymała twardą ręką rządy w domu. Cechowała ją duża odporność psychiczna, którą nie raz podziwiałem podczas różnych dramatycznych zdarzeń okupacyjnych. Tym razem załamała się i rozpłakała. Podeszła do swej toaletki i wyjęła z niej medalik i „święty” obrazek i dała mi je. Obrazek, zniszczony przez długotrwałe noszenie w portfelu, lecz starannie oprawiony, stoi dziś w moim domu na honorowym miejscu. Wyjęła jeszcze jeden ze swych pierścionków z pięknym dużym brylantem i koniecznie chciała, abym go wziął. Odmówiłem; pamiętam dokładnie swoje słowa: „ja sobie zawsze dam jakoś radę, a wam może się jeszcze bardzo przydać. Nie wiadomo co was czeka”.
Mama płakała, namawiała mnie, abym wziął lepszy letni płaszcz, ten stary taki zniszczony. „Mamo, przecież on jest bardzo jasny, będę w nim zbyt dobrze widoczny, lepszy ten stary”. Mama wciąż płakała. Nigdy przed tym nie widziałem jej w takim stanie. Chyba przeczuwała, że już nigdy się nie zobaczymy.
Maciej Bernhardt z Matką, Stefanią. Fotografia z 1933 roku. Mama zginęła wraz z przybyłymi do naszego domu po kilku dniach powstania, moją siostrą Danutą, jej małym synkiem Jackiem oraz matką Hanki - Marią Rychłowską - 26-go sierpnia, gdy nasz dom został zbombardowany. Ojciec opatrywał w tym czasie rannego w piwnicy w drugiej oficynie i dzięki temu ocalał. Nasza gosposia była w sąsiednim domu w piwnicy, gdzie była studnia artezyjska; poszła tam po wodę i też ocalała.
Pożegnanie przeciągało się. Bałem się, że i ja się za chwilę rozkleję. Chcąc tego uniknąć zrobiłem się nagle nieco szorstki i cyniczny. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Trzeba było wziąć jasny płaszcz i choćby zostawić go na pierwszej kwaterze. Dziś wiem, że pierścionek też nie był już nikomu niestety potrzebny. Wtedy uważałem, że nie mam prawa zabierać go Mamie. Ale pewno byłoby jej lżej, gdyby wiedziała, że mam od niej coś wartościowego, co może mnie też uratować w jakiejś krytycznej sytuacji. Inna rzecz, że gdybym go nosił na palcu to i tak straciłbym go, jak straciłem zegarek, zerwany mi z ręki przez kulturträgera w mundurze SS.
Z Hanką Mama pożegnała się serdecznie, ale jakby nieobecna. Taką ją widziałem po raz ostatni.
Ulica Podleśna
Wsiedliśmy z Hanką w tramwaj na przystanku na rogu Miodowej i Kapitulnej. Bez przeszkód dojechaliśmy na Marymont, a następnie doszliśmy na ulicę Podleśną. Punkt zbiórki był ten sam, co parę dni wcześniej. Przeczyło to elementarnym zasadom konspiracji, ale widocznie nie było to już istotne. Sekcja nasza zebrała się w komplecie wczesnym popołudniem. Nie bardzo rozumiałem dlaczego zbierano nas w takim pośpiechu. Na punkcie zbornym nic się nie działo. Koledzy z innych drużyn przychodzili jeszcze do późnego wieczora, część już po godzinie policyjnej.
Noc przeszła spokojnie. Organizacja była sprawniejsza niż poprzednio. Wydano nam gorącą herbatę, chleb i zupę. Nie wiem, czy była to inicjatywa mieszkańców tego domu, czy też działały już nasze służby kwatermistrzowskie. Czuło się, że wybuch Powstania, to kwestia najbliższych godzin.
Nasza sekcja została zakwaterowana nie w piwnicy, a w przypominającym werandę pomieszczeniu, chyba na pierwszym piętrze. Było nam dość zimno. Pamiętam, że wyciągnąłem sweter ze swej torby. Hanka też się przebrała. Siedzieliśmy na ławce okryci moim płaszczem. Rano rozdano nam biało-czerwone opaski z nadrukowanym orłem, literami WP (Wojsko Polskie) i numerami plutonu (nasz miał numer 237) oraz legitymacje Armii Krajowej. Poznawaliśmy kolegów, dowódców, spotykaliśmy znajomych, o których wiedzieliśmy, że należą do konspiracji (a raczej, że nie jest możliwe, aby nie należeli), ale nie wiedzieliśmy, że są w tej samej kompanii, czy nawet plutonie.
Opaska powstańcza (fot. Zu, ze zbiorów Wikipedii, licencja CC ASA 2,5). Około godziny pierwszej po południu dowódca naszego plutonu, porucznik „Dunin”, wezwał mnie, Waldka Misiorowskiego („Papawer”) i jeszcze kogoś z naszej sekcji, chyba Zbyszka Przestępskiego („Gozdawa”). Gdyby to był Jurek Miller „z urzędu” objąłby dowództwo, a ponadto jego energia i wybitna indywidualność musiałyby spowodować, że udział jego utrwaliłby się w mej pamięci.
Dunin wyznaczył mnie na dowódcę tej poważnej jednostki bojowej i wydał nam polecenie dotarcia na Plac Wilsona do sklepu ze sprzętem ogrodniczym i wyrobami żelaznymi (obecnie mieszczą się w tym miejscu delikatesy) i zgłoszenia się tam z karteczką o „nijakiej” treści, którą mi właśnie dał, do pana o pseudonimie, którego dziś już nie pamiętam. Mieliśmy tam otrzymać broń, którą należało dostarczyć na ulicę Podleśną, na naszą kwaterę. Mieliśmy jechać jeszcze „po cywilnemu” i surowo nam przykazano, aby nie dać się wmieszać w żadną przypadkową akcję.
Wsiedliśmy do tramwaju we trójkę. Był to wóz starego typu o otwartych platformach, prawie zupełnie pusty. Jechało zaledwie kilku pasażerów. Stanęliśmy na przedniej, pustej, platformie przeznaczonej „Nur für Deutsche”. Na drugim, czy trzecim przystanku wsiadł na naszą platformę mocno zalany żołnierz w mundurze z odznakami artylerii przeciwlotniczej. Miał trochę kłopotów z utrzymaniem się w pozycji pionowej, a w kaburze szturmowe parabellum z długą lufą; nasze marzenie z czasów okupacji!
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że rozbrojenie pijanego szkopa nie sprawiłoby nam żadnych trudności. Ale otrzymany rozkaz był dla nas święty i choć z żalem, trzeba było zrezygnować z łatwego i bardzo potrzebnego łupu. Szkop musiał coś wyczuć, a może nie wytrzymał naszych łakomych spojrzeń, bo wszyscy trzej pożeraliśmy wzrokiem jego pistolet, gdyż na najbliższym przystanku wysiadł i oglądał się niepewnie za siebie.
Do sklepu na Placu Wilsona dojechaliśmy bez przeszkód. Sklep był dosłownie zawalony różnego rodzaju łopatami, grabiami, kilofami, łańcuchami itp. Pana, którego pseudonimu nie pamiętam, nie musieliśmy szukać. Podszedł do nas sam. Nie miał wątpliwości kto i po co przyszedł. Był to postawny mężczyzna o twarzy południowca i czarnych, lekko szpakowatych włosach. Później zobaczyłem go w Kampinosie jako majora „Serba” (po przejściu na Żoliborz zmienił pseudo na „Żubr”).
Otrzymaliśmy od niego dwa polskie karabiny w idealnym stanie, jeszcze tłuste od resztek smaru, rozebrane, aby ułatwić ich transport oraz cztery pistolety: jedną FN-kę kalibru 7,65, dwie mocno zniszczone szóstki i „przedpotopową” dziewiątkę. Do tego wszystkiego trochę amunicji: kilka magazynków z nabojami do kb oraz garść różnej amunicji pistoletowej. Jak się później okazało ta ostatnia była częściowo niesprawna.
Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich w Warszawie podczas okupacji. Widoczny tramwaj linii numer 3.
FN-ką „zaopiekowałem się” sam. Wybrałem kilkanaście sztuk amunicji kalibru 7,65, załadowałem 7 sztuk do magazynka, a resztę wsadziłem do kieszeni. Karabiny nieśliśmy rozebrane, zawinięte w szary papier. Pozostałe trzy pistolety wsadzili do kieszeni koledzy.
Po wyjściu ze sklepu, zanim jeszcze doszliśmy do przystanku tramwajowego usłyszeliśmy pierwsze, dość dalekie strzały. Jak wiadomo, na Żoliborzu pierwsze walki wybuchły przedwcześnie. Żandarmeria natknęła się przypadkowo na oddziały harcerskie przenoszące broń. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z jazdy tramwajem. Nie było go zresztą widać na horyzoncie. Skręciliśmy z ulicy w ogródki działkowe. Założyliśmy opaski powstańcze, zmontowaliśmy i załadowaliśmy karabiny i ruszyliśmy na piechotę w stronę ulicy Podleśnej.
Dostaliśmy się w daleki i na szczęście niecelny ogień karabinowy. Klucząc przez zupełnie nieznany nam teren, jakieś ogródki działkowe, podwórza biednych marymonckich domków, posuwaliśmy się „na nos” w kierunku ulicy Podleśnej, dostając się raz po raz w ogień karabinowy. Traciliśmy powoli nadzieję na to, że uda nam się dołączyć do naszych kolegów.
Sytuacja stawała się coraz gorsza. Odgłosy strzałów dochodziły ze wszystkich stron, ale nigdzie nie widzieliśmy oddziałów powstańczych. Słyszeliśmy serie broni maszynowej, wybuchy granatów. Dostawaliśmy się zupełnie niespodziewanie pod ogień. Nie mogliśmy się zorientować, skąd do nas strzelają. Utykaliśmy do tego, w zupełnie nieznajomym terenie, na jakiś płotach, murkach, podwórzach bez wyjścia. Wreszcie, gdy już zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, zobaczyliśmy za rogiem ulicy „nasz” dom na Podleśnej. Właśnie wychodzili z niego gęsiego nasi koledzy.
Dowódca kompanii, porucznik „Starża” na wszelki wypadek obrugał nas za spóźnienie, tak jakbyśmy zrobili sobie spacer dla przyjemności. Przynieśliśmy jednak broń, której w oddziale było nieprawdopodobnie mało. Nasza była dosłownie na wagę złota. Przekazaliśmy ją „Starży”. Ja zupełnie „zapomniałem” o swojej siódemce, choć niemiłosiernie gniotła mnie zatknięta z tyłu za pasek od spodni. Na szczęście nikt nie pytał o żadne dokumenty dotyczące broni, nie żądał żadnych meldunków.
Oddział przeskakiwał małymi grupkami ulicę pod ostrzałem z CIWF-u i biegiem przesuwał się w kierunku Górnego Marymontu. Gdybyśmy przyszli dosłownie 5... 10 minut później, nie byłoby żadnego śladu po naszym oddziale i chyba nikt nie potrafiłby nam udzielić informacji gdzie go szukać. Może szkoda, że nie spóźniliśmy się, może pozostaliby wtedy przy życiu wszyscy moi najbliżsi: Hanka, koledzy i przyjaciele...
Przed Powstaniem zostaliśmy dość dokładnie zapoznani z naszym pierwszym zadaniem bojowym. Mieliśmy opanować teren i budynki CIWF-u (obecny AWF), w których kwaterowali Niemcy i zamienili w rejon umocniony. Jedyną, teoretyczną szansą zdobycia tego rejonu było działanie przez zaskoczenie. O zaskoczeniu nie było już mowy. Strzelanina na Żoliborzu i Marymoncie trwała od co najmniej dwóch godzin. Do tego uzbrojenie naszej kompanii było praktycznie żadne: kilka karabinów, dwa, czy trzy pistolety maszynowe i może ze dwadzieścia pistoletów. Jedynie granatów było sporo. Przeważnie tzw. "sidolówki", produkcji konspiracyjnej. Niezawodne i skuteczne, jako granaty zaczepne, ale mało przydatne w obronie.
Atakowanie bez zaskoczenia rejonu umocnionego, obejmującego duży, częściowo zalesiony teren, naszymi siłami mógł zamierzyć jedynie jakiś nieodpowiedzialny fantasta.
Nasza kompania nie wykonywała swego zadania i dzięki temu nie ponieśliśmy niepotrzebnych strat. Pozostałe natomiast atakowały CIWF od strony głównego wejścia i wartowni. Skutek był do przewidzenia: duże straty i brak powodzenia. Ataki z różnych stron miały zdezorientować Niemców i zmusić ich do podzielenia swych sił. Dawały też większe prawdopodobieństwo, że któryś z nich się powiedzie. Założenie było teoretycznie słuszne, tylko nie przy takim stosunku sił, uzbrojenia i braku zaskoczenia.
Wędrowaliśmy po górnym Marymoncie i Żoliborzu zupełnie nieznanymi, dla mnie, uliczkami, przeskakiwaliśmy jakieś płoty. Trwało to do wieczora. Nikt z nas nie wiedział dokąd i po co idziemy. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: naszego podstawowego zadania nawet nie próbowaliśmy realizować.
Przed wieczorem mieliśmy pierwszego rannego. „Władek” (Władysław Brzozowski) z naszej sekcji, wystawił zza murku za jakim się schował, gdy dostaliśmy się w niespodziewany, ostrzał z broni maszynowej, dosłownie koniec łokcia i pocisk strzaskał mu staw łokciowy. Był to czysty przypadek, gdyż chyba nawet strzelec wyborowy nie był w stanie trafić do tak małego celu, tym bardziej jeszcze, że strzelano do nas z dość dużej odległości.
Byłem obok Władka, gdy został ranny i w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co się stało. Wydawało mi się, że uderzył się łokciem o mur i za bardzo się rozczula nad bolesnym, ale niegroźnym zdarzeniem. Prawda była jednak zupełnie inna. Rana była niegroźna dla życia, ale bardzo „złośliwa”, zwłaszcza w warunkach wojennych. Pomimo starannej opieki w szpitalu powstańczym (w pierwszych dniach było to jeszcze możliwe) Władkowi pozostała sztywna ręka w łokciu na zawsze.
Być może zranienie uratowało mu życie, gdyż nie brał dzięki niemu udziału w masakrze pod Boernerowem.
Boernerów - wymarsz
Wieczorem ulokowano naszą kompanię w piwnicach domu, którego położenia nie jestem w stanie określić nawet w przybliżeniu. Byliśmy wszyscy bardzo zmęczeni, głodni i kompletnie zaskoczeni rozwojem sytuacji. Nie próbowaliśmy wykonywać zadania, do którego przygotowywaliśmy się; byliśmy tragicznie źle uzbrojeni, a przebieg naszej wędrówki i miny bezpośrednich przełożonych wyraźnie wskazywały, że nasi dowódcy nie bardzo wiedzą, co robić.
Nastroje były podłe, ale przeważała raczej złość na nieudolność organizacyjną, niż zwątpienie w powodzenie powstania.
Ktoś przyniósł wiadomość, że mamy iść do Kampinosu po zrzuty broni. Za chwilę wiadomość tę zdementowano. Po pewnym czasie znów zaczęto na ten temat mówić po kątach naszej piwnicy. Na dworze tymczasem zaczął padać rzęsisty deszcz. Lało jak z cebra. Jeżeli naprawdę mieliśmy przebijać się do Kampinosu, to wtedy była idealna okazja: deszcz dobrze tłumi kroki, widzialność w nocy i podczas ulewy jest praktycznie żadna i o celnym ogniu nie może być mowy. Nic się jednak nie działo. Wzrastało tylko nasze zmęczenie i zdenerwowanie sytuacją.
Fragment mapy sztabowej obejmującej Żoliborz, Marymont, Boernerów i początki Puszczy Kampinoskiej wraz z odręcznymi adnotacjami autora (kliknij aby powiększyć).
Dobrze po północy, gdy większość z nas usnęła ulokowawszy się jakoś po kątach piwnicy, zarządzono alarm i wyruszyliśmy marszem ubezpieczonym, jak nam powiedziano, do Kampinosu po broń. Deszcz jeszcze trochę mżył, ale po kilkunastu minutach przestał padać. Ktoś złośliwy stwierdził, że nasze dowództwo w trosce o żołnierzy czekało na poprawę pogody.
Jak się później dowiedziałem, wyszedł wtedy z Warszawy do Kampinosu cały batalion kapitana „Serba” (późniejszego majora „Żubra”). Każda z trzech kompanii batalionu szła inną drogą. Nasza II kompania por. „Starży” obejmowała plutony 212, 237 i 239. Drużyna „Boya” z 237 plutonu pozostała na wysuniętej placówce na Bielanach. „Boy” (podchor. Jan Ogulewicz - odznaczony krzyżem VM) nie otrzymał rozkazu o dołączeniu do plutonu i nie zawiadomiono go o wymarszu kompanii do Puszczy.
Nie udało mi się ustalić, czy było to skandaliczne niedopatrzenie, czy też nie dotarła łączniczka, której powierzono to zadanie. Jestem jednak przekonany (na podstawie późniejszych zdarzeń), że było to zaniedbanie. Łączniczki, znające dobrze teren, jeszcze w wiele dni później chodziły bez większych trudności pomiędzy Żoliborzem i Bielanami. Nie słyszałem też, aby wysłana przez dowódcę kompanii łączniczka przepadła lub wróciła, nie mogąc się przedostać. Tego rodzaju wiadomości rozchodziły się błyskawicznie. Znaliśmy i ceniliśmy nasze dziewczyny; wiedzieliśmy o losach każdej z nich. Tym bardziej nie mogła nam umknąć informacja dotycząca łączniczki dowódcy kompanii.
Autor na fotografii z 1945 roku. Nie było z nami drużyny „Boya”, ale za to przyłączyła się trudna do określenia liczba ludzi, którzy nie dotarli do swoich jednostek, a także co najmniej kilku cywili. Nie wiem, ilu nas szło. Na ten temat są bardzo rozbieżne opinie. W AK obowiązywała przedwojenna organizacja. Kompania miała trzy plutony, pluton - trzy drużyny, drużyna z kolei 18-19 ludzi, podzielonych na trzy sekcje. Sekcja stanowiła najmniejszą, okupacyjną jednostkę organizacyjną, stworzoną ze względów konspiracyjnych.
Sekcyjny znał (teoretycznie) tylko pięciu swych podwładnych i dowódcę drużyny. W praktyce, zwłaszcza w ostatnim okresie przed powstaniem, gdy nie było już czasu na reorganizację, często sekcje były liczniejsze. Tak np. w mojej, mającej do wiosny 1944 roku przepisowy stan 1+5, doszedł wspomniany wcześniej „Władek” - kuzyn Staszka Witoszyńskiego, który uciekł z rodzicami z Kresów Wschodnich przed bolszewikami oraz Hanka, która dołączyła krótko przed powstaniem. Na takie rozszerzenie składu sekcji otrzymaliśmy zgodę przełożonych, z tym że Hanka miała zostać przeniesiona do grupy łączniczek lub sanitariuszek. Oczywiście istniały sekcje, które z różnych powodów nie były kompletne, a na pewno i takie, do których nie dotarli wszyscy ich żołnierze. Szła także z nami grupa cywilów (być może kandydatów na żołnierzy, którzy mieli być wcieleni w Puszczy), którzy uzyskali zgodę dowódcy kompanii. Według mnie szło nas około 180 ludzi.
Szliśmy marszem ubezpieczonym. Szpicę prowadził ppor. „Zych” (Zdzisław Grunwald), następnie szedł dowódca naszej kompanii por. „Starża” (Jerzy Terczyński) z plutonami 239 i 212. Zamykał kolumnę marszową ppor „Dunin” (Jerzy Mieczyński) z plutonem 237. Z tego też plutonu wydzielono straż tylną.
Wyruszyliśmy gdzieś z terenu Marymontu i przeskoczyliśmy ulicę Słowackiego mniej więcej w tym miejscu, gdzie dziś znajdują się estakady trasy Armii Krajowej. Po zachodniej stronie ulicy znajdował się niemiecki park saperski. Przechodziliśmy w odległości około 200 do 250 metrów od niego. Niemcy musieli go opuścić lub woleli nie ryzykować walki, gdyż nie odezwał się z ich strony ani jeden strzał.
Następnie szliśmy pomiędzy domami Zdobyczy Robotniczej (obecna ulica Żeromskiego). Natknęliśmy się tam na dwa samochody ciężarowe wyładowane kartonami niemieckich papierosów. Jeden z nich był nieco ostrzelany, drugi robił wrażenie sprawnego. Próbowaliśmy go uruchomić, ale nasi dowódcy przywołali nas do porządku, że nie mamy czasu na zabawy i nie wolno robić hałasu. Napchaliśmy więc kieszenie i chlebaki papierosami. Była to nasza pierwsza, choć przypadkowa zdobycz. Nie wiedzieliśmy też, komu ją zawdzięczamy. Prawdopodobnie samochody zostały ostrzelane, ich obsługa zginęła lub zbiegła. Jednocześnie ci co je ostrzelali, nie mogli się do nich dostać z powodu ognia ze stanowisk niemieckich. Po nocy obie strony wolały widocznie siedzieć cicho, albo się wycofały.
Następnie przechodziliśmy przez tzw. Szwedzkie Góry, czyli resztki potężnych umocnień ziemnych z czasów wojen szwedzkich. Obecnie nie pozostał po nich nawet ślad. Znajdowały się na terenie późniejszego lotniska Bemowo, mniej więcej na wysokości Piasków lub Chomiczówki.
Byliśmy teraz w świetnych nastrojach. Wcześniejsze przygnębienie minęło. Wreszcie widać było zorganizowaną akcję (o braku drużyny „Boya” nic w naszej sekcji nie wiedzieliśmy); szliśmy ubezpieczonym marszem po broń do Kampinosu. Wśród maszerujących rozpoczęły się rozmowy, niekiedy zbyt głośne; ktoś się zaśmiał, ktoś potknął i głośno zaklął, komuś zabrzęczała manierka.
Nie mogło to ujść uwadze dowódców. Do naszej sekcji, do której dołączyło w marszu także kilku kolegów z innych pododdziałów, podszedł dowódca plutonu ppor. „Dunin” i zdrowo objechał nas półgłosem.
Żeby rozdzielić to „towarzystwo dyskusyjne” zatrzymał mnie i trzech bliżej mi nieznanych kolegów z plutonu. Kazał nam zaczekać na straż tylną i zluzować ją.
Straż tylna nadeszła niemal natychmiast po przejściu oddziału. Nie utrzymywali zaleconej im odległości. „Dunin” zrugał ich za to solidnie. Kazał przekazać nam posiadane przez nich dwa karabiny, zabrał ich ze sobą i biegiem gonili kolumnę. Nam kazał iść za ostatnimi jej żołnierzami w odległości nie mniejszej niż 250 metrów. Ruszyliśmy do przodu, gdy ostatni koledzy z kolumny przeskakiwali brukowaną „kocimi łbami” (dziś nieistniejącą) drogę łączącą Boernerowo z Wawrzyszewem.
Za tą drogą widać było duże pole, częściowo zastawione świeżo zżętym zbożem. Po lewej stronie rozpoznałem lasek boernerowski. Daleko po prawej wydawało mi się, że rozpoznaję zarysy starego fortu rosyjskiego, jednego z tych, co otaczały ze wszystkich stron Warszawę. Znałem ten teren dość dobrze. Przechodziłem tędy niejeden raz podczas terenowych zajęć wojskowych, prowadzonych w małych grupkach. Udawaliśmy wyprawę na majówkę. Przyjeżdżaliśmy do Boernerowa tramwajem ze swymi dziewczynami i typowym wyposażeniem majówkowym i czułymi parkami wędrowaliśmy do lasu. Tam chłopcy zbierali się osobno i zaczynali swoje zajęcia, a dziewczyny odbywały swoje szkolenie i zarazem stanowiły nasze ubezpieczenie. Nieraz odbywało się to pod samym nosem Niemców.
Tym razem zaniepokoiłem się: przecież Jurek Miller uprzedzał mnie jeszcze przed kilku dniami, że w Boernerowie stoi niemiecka jednostka pancerna. Pomyślałem, że musieli się wynieść - „przecież nasz wywiad działa doskonale i dowództwo musi wiedzieć, co w trawie piszczy”. Nie pchaliby się przed samym nosem Niemców. „Zresztą czoło kolumny musiało już przejść, a więc moje obawy są bez podstaw” - myślałem.
Masakra II kompanii
Gdy dochodziliśmy do drogi, którą przed kilkoma minutami przeskoczyli ostatni żołnierze kolumny, zauważyliśmy, że dotychczasowy ich marsz zamienił się w bieg. Zaczynało właśnie szarzeć. Widać było jakiś ruch na skraju lasku z lewej strony. Za chwilę odezwał się z niego jeden karabin maszynowy, za nim drugi i trzeci. Gdzieś od przodu, z prawej strony, odezwało się po chwili także działko małego kalibru (granatnik?). Oddział został wzięty w dwa ognie.
Większość chłopców nie była jeszcze „ostrzelana”, nie mieli żadnego doświadczenia bojowego lub mieli niewielkie. Zalegli i powoli czołgali się do przodu. Nas Niemcy jeszcze nie dostrzegli. Przeskoczyliśmy drogę i wpadliśmy pomiędzy kopki zboża. Chcieliśmy dołączyć do oddziału. Pomiędzy kopkami przesunęliśmy się szybko o 100, może 150 metrów. Dalej było czyste pole.
Niemcy położyli gęstą zaporę ogniową od lewej strony (z lasku), gęstniał także ogień gdzieś od przodu, z prawej strony. Ogień z broni maszynowej był dokładnie widoczny. Niemcy stosowali w taśmach amunicyjnych co 4. lub 5. nabój smugowy lub świetlny. Z każdą chwilą robiło się coraz widniej. Po paru minutach - przynajmniej tak mi się wydawało - było już zupełnie jasno. Sytuacja stawała się beznadziejna. Niemcy mieli tak doskonałe warunki obserwacji i byli tak „wstrzelani”, że każdy najmniejszy ruch na polu powodował lawinę celnego ognia.
Zbyszek Łukowiecki i Andrzej Krupiński. Drugi z nich zginął w masakrze pod Boernerowem. Niemcy zajęci ostrzałem oddziału zauważyli naszą straż tylną dopiero po dobrej chwili. Pozwoliło to nam na wyjście poza linie ostatnich kopek zboża na kilkadziesiąt metrów. Czołgając się, natknąłem się na rannego ppor. „Dunina”, dowódcę naszego plutonu. Przed chwilą został ranny w brzuch. Był jeszcze zupełnie przytomny. Podał mi swoje nazwisko (zapomniałem je oczywiście i „odkryłem” ponownie dopiero po wojnie) i prosił o zawiadomienie rodziny. Po chwili mówił już z wyraźnym trudem. Pamiętam, że zadałem mu najgłupsze pytanie jakie można było zadać w takiej sytuacji: „czy bardzo pana boli”. Skrzywił się i z wielkim wysiłkiem powiedział: „„Starża” wyszedł za późno, uprzedzałem. Nie przejdziecie, spróbujcie się cofnąć, może się wam uda”. Jeszcze coś usiłował powiedzieć i nagle zamilkł. Nie zrozumiałem jego ostatnich, wyszeptanych z najwyższym wysiłkiem słów.
Rozejrzałem się: dokoła przede mną widać było leżących, nieruchomych powstańców, chyba nie żyli. Nieco dalej zobaczyłem żółtą zamszową wiatrówkę; taką miał Zbyszek Przestępski.
Gdy w lecie 1945 roku przyjechałem na teren tej masakry z ojcem Andrzeja Krupińskiego i matką Zbyszka Przestępskiego, okazało się, że się nie myliłem. Na terenie pola, które opisuję, było wiele pojedynczych grobów oraz jeden zbiorowy. Tych co zginęli pochowali okoliczni chłopi w tym miejscu, gdzie padli. W grobie zbiorowym byli ranni wzięci żywcem i dobici lub rozstrzelani. Udało mi się dość dokładnie ustalić miejsce, do którego doczołgałem się 2 sierpnia 1944 roku o świcie. Wskazałem na jeden z najbliższych grobów i powiedziałem: mniej więcej w tym miejscu wydawało mi się, że widzę wiatrówkę Zbyszka. Zaczęto kopać - pod ziemią była zamszowa wiatrówka przeszyta czterema pociskami.
Ojciec Andrzeja, szukając jego ciała, odkopał jeszcze kilka innych grobów . Nie znaleźliśmy nikogo z naszej sekcji. Do przeszukania wszystkich trzeba było dużo więcej czasu i ludzi. Pan Krupiński stwierdził, że zorganizuje ekipę, z którą to przeprowadzi. Wpierw musiał wracać do pracy na Śląsk. Wróciłem razem z nim. W tym czasie pracowałem na Śląsku Opolskim. O kolejnej swej wyprawie na pole boernerowskie nie zawiadomił mnie. O tym, że przeszukał wszystkie groby i nie znalazł Andrzeja dowiedziałem się dużo później od matki Zbyszka Przestępskiego („Gozdawa”).
Hanka Rychłowska, narzeczona autora. Zginęła pod Boernerowem. Mam wielki żal do ojca Andrzeja, że nie dowiem się już, gdzie zginęła i w którym grobie jest pochowana Hanka.
Niemcy musieli zobaczyć, że podniosłem głowę, gdyż tuż obok mnie przeleciały dwie krótkie serie z karabinu maszynowego. Przywarłem do ziemi. Częściowo zasłaniało mnie od strony lasu ciało ppor. „Dunina”. Spojrzałem do tyłu. Nie widziałem żadnego z moich kolegów ze straży tylnej. Nie mam pojęcia co się z nimi stało. Czołgaliśmy się w niewielkiej odległości od siebie. Chyba żaden mnie nie wyprzedził. Nie było też widać żadnego rannego czy poległego. Czyżby zdążyli się wycofać, gdy ja rozmawiałem z ppor „Duninem”? Trwało to tak krótko, że nie mogli być daleko. Zawołałem półgłosem, następnie głośniej. Nie było żadnego odzewu.
Niemcy nie mogli słyszeć, byli o wiele za daleko. Bałem się jednak ruszyć, bo byli bardzo dobrze wstrzelani i na pewno jeszcze obserwowali pole. Strzelanina niemal ucichła. Od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały karabinowe, raz czy dwa odezwała się krótka seria z karabinu maszynowego.
Od strony Boernerowa usłyszałem warkot zapalanego silnika czołgowego. Znałem ten odgłos dobrze. Podczas szkolenia mieliśmy praktykę w zakładzie ślusarskim położonym blisko niemieckich wojskowych samochodowych warsztatów naprawczych. Nie było w nich wprawdzie czołgów, ale były ciężkie ciągniki artyleryjskie, które miały identyczne silniki. Miałem możność obserwowania ruchu na podwórzu warsztatów, a także zapamiętałem charakterystyczny głos uruchamianego i nagrzewanego silnika. Nie mogłem się mylić, to na pewno uruchamiano czołg.
Po pewnym czasie ruszył i zakosami jechał po polu. Dowódca siedział w otwartej wieżyczce z pistoletem maszynowym w ręku i od czasu do czasu posyłał krótką serię. Na pewno dobijał rannych. W pewnym momencie, gdzieś niedaleko mnie - wydawało mi się, że z jednej z kopek zboża padł pojedynczy strzał karabinowy. Czołg na chwilę zatrzymał się, z trzaskiem zamknęła się klapa na wieży i pojechał dalej.
Nie wiem, kto strzelał i czy trafił Niemca siedzącego w wieży. W chwili strzału patrzyłem w drugą stronę. Ale wiem, że szliśmy bez broni. Kazano nam zostawić wszelką broń w Warszawie (ja oczywiście „zapomniałem” o mojej siódemce i miałem ją przy sobie). Dwa karabiny były w naszej straży tylnej, ale nikogo z kolegów nie widziałem już od dłuższej chwili. Wiem, że uzbrojona była także szpica i straż przednia. Czyżby strzelał ktoś ze straży tylnej?
W chwilę później na drogę Boernerowo-Wawrzyszew wyjechał samochód terenowy z czterema Niemcami. Był tak blisko mnie, że mogłem rozróżnić markę. Był to - dokładnie pamiętam - Stoewer (czyli czeska Tatra produkowana na licencji w Szczecinie). I znów padł pojedynczy strzał karabinowy gdzieś niedaleko ode mnie, kilka krótkich serii z pistoletu maszynowego od strony drogi i samochód odjechał tyłem w stronę Boernerowa. Środek drogi, brukowany dużymi „kocimi łbami” był bardzo wąski i wypukły; na obu poboczach był głęboki piasek. Niemcy bali się zawracać, woleli wyjechać tyłem.
Spodziewałem się, że za chwilę przyjedzie tu czołg lub kilka samochodów Niemców. Ku memu zdumieniu zrobiło się zupełnie cicho.
Z daleka dochodził tylko odgłos odjeżdżającego czołgu, ale i on wkrótce ucichł. Gdzieś w pobliżu usłyszałem skowronki. Uświadomiłem sobie, że śpiewają już od dłuższego czasu, tylko w napięciu nerwowym nie zwróciłem dotąd na to uwagi. Nie wiem, jak długo leżałem w bezruchu, bojąc się odwrócić nawet głowę. Był piękny, gorący dzień. Spojrzałem wreszcie na zegarek. Ze zdumieniem stwierdziłem, że dopiero dochodzi godzina piąta. Gotów byłbym przysiąc, że jest już po południu.
Kolejny fragment mapy sztabowej. Adnotacje autora na temat masakry pod Boernerowem (kliknij aby powiększyć).
Zacząłem powoli i ostrożnie wycofywać się w kierunku najbliższych kopek zboża. Przypuszczałem, że muszę być doskonale widoczny. Czołgałem się bardzo wolno, dosłownie przywarty do ziemi. Gdy dotarłem wreszcie do pierwszych kopek zboża byłem tak zmęczony, że wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie ruszyć się dalej.
Nie umiem określić, jak długo odpoczywałem. Wydaje mi się, że bardzo długo, ale dziś wiem, że w tego rodzaju sytuacjach traci się całkowicie poczucie czasu. Mogło to być równie dobrze kilkadziesiąt sekund, jak i kilka minut. Pamiętam, że strasznie chciało mi się pić. Nie miałem przy sobie manierki, którą jeszcze na Żoliborzu napełniłem wodą. Nie mam pojęcia, kiedy i jak ją zgubiłem. Pamiętam, jak wyrzucałem „zdobyczne” papierosy, bo przeszkadzały mi czołgać się. Manierkę miałem solidnie przypiętą do pasa głównego. Nie wydaje mi się, abym ją odpiął. Widocznie musiała się oderwać podczas czołgania. Po nocnym ulewnym deszczu na kłosach zboża wisiały pojedyncze kropelki wody. Leżąc pod kopką, spijałem wszystkie, których mogłem sięgnąć. Okazuje się, że w ten sposób nie można wprawdzie ugasić pragnienia, ale można usunąć straszną, paraliżującą suchość w ustach.
Nie było słychać żadnych odgłosów od strony pola i lasku boernerowskiego. Zdecydowałem więc czołgać się pomiędzy kopkami w kierunku wsi Wawrzyszew. Ostatnie z nich były ustawione prawie naprzeciw pierwszych domów wsi oraz 10, może 20 metrów od drogi. Nie wiedziałem, czy w Wawrzyszewie są Niemcy, nie wiedziałem też, czy obserwują drogę.
Wziąłem z najbliższej kopki jeden snopek, podniosłem tak, aby zasłaniał moją bluzę PW, po czym spokojnym (tak mi się przynajmniej wydawało) krokiem przeszedłem drogę i wszedłem w najbliższe podwórze. W obejściu nie było nikogo, nawet pies nie zaszczekał. Rzuciłem snopek na ziemię i skacząc przez ogrodzenia, biegłem ile sił w nogach w stronę Żoliborza, jak najdalej od Boernerowa.
Któryś z płotów był wyższy od innych, a może ja byłem już zbyt zmęczony. Nie dałem rady przeskoczyć. Usiadłem pod nim na ziemi. Z małego murowanego domku wyjrzała kobieta w średnim wieku. Kiwnęła na mnie ręką. Podniosłem się z trudem i dość chwiejnym krokiem doszedłem do drzwi i wszedłem do wnętrza. Na stole stał dzbanek z mlekiem i napoczęty bochen chleba. Nagle poczułem, że jestem potwornie głodny. Usłyszałem: „we wsi nie ma Niemców, niech pan siada i coś zje”.
Zacząłem jeść i po chwili usnąłem na siedząco.
Ostatniej nocy nie zmrużyłem nawet oka, a poprzedniej też raczej spaliśmy niewiele. Obudziło mnie szarpanie za rękaw. Gospodyni budziła mnie gwałtownie: Niech pan ucieka, Niemcy chodzą po wsi, chyba kogoś szukają. Ukroiła grubą pajdę chleba, wepchnęła ją do torby, dosłownie wyciągnęła mnie na podwórze. Wciąż jeszcze na wpół spałem. Gdzieś z daleka słychać było niewyraźne krzyki. Ocknąłem się natychmiast i pomaszerowałem przez opłotki w stronę Bielan.