Tom I
Wenus z Milo
Doktor Tomasz Judym przebywał od piętnastu miesięcy na praktyce chirurgicznej w Paryżu. W wolnych chwilach zwiedzał piękne miasto, spacerując po jego ulicach i pilnie obserwując Francuzów. Zachwycał się pięknem tamtejszej przyrody, architektoniczną spuścizną francuskich artystów, a nawet powozami arystokratów, które także przypominały swoiste dzieła sztuki.
Gdy pewnego upalnego dnia postanowił odwiedzić galerię w Luwrze, pod posągiem Wenus z Milo z rozmyślań nad losem bogini wyrwały go odgłosy rozmowy prowadzonej po polsku. W taki sposób poznał cztery Polki: bogatą starszą ziemiankę - panią Niewadzką, jej dwie wnuczki: siedemnastoletnią Natalię i piętnastoletnią, gadatliwą Wandę Orszańskie oraz ich guwernantkę - dwudziestokilkuletnią Joannę Podborską, pełną wdzięku kobietę. Tomasz rozpoczął z nimi pogawędkę na temat podziwianego posągu - symbolu piękna i miłości, a potem zaoferował im swe usługi jako przewodnika po Paryżu, wyjaśniając, że jego nazwisko nie wywodzi się ze znakomitego rodu z Wołynia, ponieważ był synem szewca, warszawskiego pijaka: „Ja pochodzę z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo byle jakich Judymów... (…)Ojciec mój był szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciepłej ulicy”.
Następnego dnia cała piątka wybrała się wycieczkę do Wersalu. Podczas drogi rozmawiali między innymi o obrazie Pierre'a Puvis de Chavannese'a „Rybak”, symbolu nędzy, bólu, poniżenia i rozpaczy. Nazajutrz po tym spotkaniu panie opuściły stolicę Francji, a: „Judym pożegnał je ostentacyjnie i wrócił trochę znużony do swojej klety”.
W pocie czoła
Na koniec czerwca, w rok od spotkania kobiet w Paryżu, Judym wrócił do Polski i zamieszkał w wynajętym pokoiku hotelowym. Po dobrze przespanej nocy postanowił odwiedzić swego brata Wiktora. Szedł ulicą Krochmalną, która wyglądała jak dawniej. Nic się na niej nie zmieniło, odkąd ostatni raz nią podążał. Po jednej i drugiej stronie drogi pootwierane na oścież drzwi sklepików zapraszały potencjalnych klientów. Niestety, nawet nie wchodząc do środka widać było, że na podłogach tych sklepików znajdowały się zaschnięte grudy błota, których nikt nigdy nie sprzątał: „W każdym z takich sklepów czerniała na podłodze kupa błota, która nawet w upale zachowuje właściwą jej przyjemną wilgotność Po tym gnoju pełzały dzieci okryte brudnymi łachmany i same brudne nad wyraz. Każda taka jama była siedliskiem kilku osób, które pędziły tam żywot na szwargotaniu i próżniactwie”.
Nieopodal były pracownie stolarskie, zakłady fryzjerskie, kramy kupieckie. Judym rozpoznawał twarze Żydów, których pamiętał z czasów dziecięcych. Na rogu ulicy siedziała ta sama Żydówka, co przed laty. Nadal sprzedawała gotowany bób, fasolę i groch. Roznosiciele wody gazowej oferowali ją przechodniom, odmierzając porcje w oblepionej brudem szklance. Środkiem ulicy płynął odkryty rynsztok, który, z uwagi na panujące ciepło, bardzo śmierdział: „Judym szedł prędko, mrucząc coś do siebie. Mury o kolorze zakurzonego grynszpanu albo jakiejś zrudziałej czerwoności, niby pstre, ubłocone gałgany, nasunęły mu się przed oczy. Ciepła... Chodniki były jak niegdyś zdruzgotane, bruk pełen wądołów (…)”.
Na ulicy Ciepłej mijał już przechodniów bez cylindrów, co świadczyło o niższym statusie zamieszkujących tam ludzi:„Ogół idących podobny był do murów tej ulicy. Szli ludzie w ubraniach do pracy fizycznej, najczęściej bez kołnierzyków: Przejeżdżająca dorożka zwracała uwagę wszystkich”. Chodzili tamtędy jedynie spieszący do fabryk robotnicy.Dziedziniec jego dawnego domu rozchodził się w trzy strony. Z jednej mieściła się nowa fabryczka, z drugiej skład węgla, a trzecia z kolei prowadziła do kilkupiętrowej oficyny. Gdy wszedł do sieni, usłyszał odgłosy dochodzące z sutereny zajmowanej przez ślusarza Dąbrowskiego. Na wysokości strychu rozpoznał okienko, przy którym często bawił się, będąc dzieckiem: „Miał przed sobą okienko bez szyb, pewien rodzaj strzelnicy w murze. Cegła, zamykająca ten otwór z dołu, była tak wyślizgana przez dzieci, które się tam bawiły, że przybrała kształt owalny. Ileż to razy on sam, Judym, wyłaził przez ten otwór na zewnątrz muru i wisiał w powietrzu!”.
Wszedł do ostatniej sieni poddasza i zapukał do drzwi mieszkania swego brata. Nikt jednak nie otwierał. Z kwatery obok wyjrzała dziewczyna i powiedziała, że ciotka z dziećmi zeszła na podwórko. Z przejścia, w którym stała panienka, dochodziły do uszu bohatera krzyki jej chorej babki, o której wnuczka powiedziała, że jest „wariatką”. Tomasz instynktownie zajrzał do środka: „W kącie, pod piecem, siedziało widmo człowiecze, za ręce i nogi przywiązane do haka wystającego z ziemi. Siwe kudły nakrywały głowę i ramiona tej istoty, a jakieś stargane łachmany resztę ciała. Czasem spod włosów ukazywały się straszliwe oczy jak
dwa błyskające płomienne miecze, kiedy niekiedy usta ciskały ładunek okropnych wyrazów”. Na pytanie Judyma, czemu nie oddadzą jej do szpitala, jej wnuczka odpowiedziała, że nie mają na to pieniędzy, a poza tym nie ma miejsca w ośrodku (tak powiedział im lekarz). Judym zszedł na dół. Na podwórku zauważył bawiącą się gromadę dzieci, pilnowanych przez jego ciotkę - Pelagię. Kobieta przywitała bratanka chłodno, ponieważ miała powściągliwą naturę. Była siostrą ojca Judyma. Mieszkała z Wiktorem i jego rodziną. Opiekowała się dziećmi, gotowała obiady, a w zamian zajmowała u nich jedną izbę. Poinformowała Tomasza, że jego brat pracuje już w innej fabryce, w stalowni, a Teosia, jego żona - w fabryce cygar. Wśród bawiących dzieci Judym rozpoznał latorośle Wiktora - Franka i Karolinę, które zaraz przybiegły przywitać się z wujkiem. Pelagia oznajmiła, że być może Wiktor pojawi się wieczorem (nieraz nie wracał do domu przez trzy dni, oddając się pracy). Podała bratankowi adres fabryki, w której pracowała Teosia, mówiąc, by poszedł do niej się przywitać. Do fabryki cygar szedł ulicami pełnymi nędznych i odrapanych budynków. Wszedł na jej teren. Stróż za drobną opłatą pozwolił mu wejść dalej, a potem przywołał okrytego pyłem kapcana (biedak), by poprowadził Tomasza na halę, na której pracowała Judymowa. Najpierw weszli do magazynu, na którym pracowało około stu kobiet, siedzących przy stołach i zwijających cygara. W następnym kobiet było już więcej - około trzystu - i również zwijały papierosy. Przeszli obok sionki, w której suszyły się liście tytoniu, obok młyna mielącego liście i sieczkarni okrajającej różne rodzaje tytoniu do izb, w których pakowano towar (paczki cygar). Ludzie pracowali tam w pośpiechu. Za wszystkimi pomieszczeniami, w najgorszej i najbardziej ponurej izbie, stało parę stołów z pracującymi przy nich ludźmi. Było tam ciemno wskutek pozamykanych okien, przysypanych rudym prochem tytoniowym, a w dusznym powietrzu nie było prawie nic widać.Tomasz rozpoznał wśród nich swą bratową, pracującą obok gazowego płomyka i naklejającą na blaszane formy fabryczne etykiety (otaczając puszkę etykietą, kleiła ją lakiem, który topiła w gazowym płomyku). Przekazywała to mężczyźnie wsypującemu do formy odmierzone porcje tytoniu. Wszyscy ludzie pracowali niczym maszyny „na najwyższych obrotach”. Gdy Teosia dostrzegła bohatera, zobaczył w jej ochach łzy i rozpromienioną twarz: „Gdy Judymowa ujrzała szwagra, ręce jej drgnęły i nie trafiły z lakiem do płomienia, aż oczu stoczyły się dwie łzy grube prędzej, nim z ust wybiegło słowo radosnego powitania. Stanęła w pracy i oczyma pełnymi łez patrzała na gościa”
Szwagier powiedział jej, że poczeka do przerwy obiadowej, podczas której będą mogli spokojnie porozmawiać. Gdy wybiła godzina dwunasta, wszyscy wyszli na zewnątrz, by spożyć posiłek (bratowa bohatera zawsze szła na obiad do domu). Tomasz towarzyszył Teosi w drodze do domu. Była bardzo ucieszona jego wizytą, przez całą drogę coś mówiła. Dzięki temu dowiedział się, że Wiktor nie zawsze przychodził na przerwę do domu, ponieważ jego fabryka była dosyć daleko. Jadał obiady u Waisów, znajomych z pracy, na ulicy Czerniakowskiej. Gdy weszli do mieszkania, ciotka już przyrządzała posiłek. Tomasz spostrzegł, że jego brat z żoną i dziećmi zajmowali drugą izbę, w której stały dwa łóżka i komoda. Można tam było ręką dotknąć sufitu, ponieważ było to tzw. niskie poddasze. Wśród zdjęć wiszących na ścianie Judym zobaczył swój portret w studenckim mundurze. Nie zastawszy brata, pożegnał się z Teosią i Pelagią, obiecując, że przyjdzie wieczorem. Udał się na spacer do Ogrodu Saskiego, gdzie wśród dużej ilości ludzi posiedział na ławce do zmroku. Rozmyślał o swych ideach z fizjologii, zastanawiał się, jak leczyć gruźlicę, budować szpitale. W końcu powziął postanowienie, że z Wiktorem zobaczy się rano, po czym poszedł do restauracji. Nazajutrz o piątej rano poszedł do swego brata, by w końcu się z nim przywitać. Na szczęście zastał go w domu, lecz i tak rozmowa po długiej rozłące odbyła się w drodze fabryki Wiktora - nie mógł się spóźnić. Starszy Judym był wysokim mężczyzną. Bardzo ucieszył się z widoku swego brata. Gdy Tomasz zapytał, czemu zmienił pracę, usłyszał, że Wiktor posprzeczał się z majstrem: „Ścierpieć my się nie mogli i dość. Mówi, że ja nie na robociarza, że w kamaszkach, w żakiecie chodzę, w krawacie... To, mówi, nie tego... A jemu psiąkrwi co do moich kamaszków! Idę do roboty jak każdy inny f a c e t, w takiej, o, koszuli i w takich portkach...”. Był nawet zadowolony z nowej posady w innej fabryce. Jej właściciel sprowadził gruszkę Bessemera - piec do wytopu stali w kształcie gruszki. Choć bolały go od tej maszyny oczy, to już się przyzwyczaił…Tomasz powiedział mu o swym wczorajszym spotkaniu z ciężko pracującą Teosią, na co Wiktor odparł, że jego życie nie jest takie lekkie, jak młodszego brata, ponieważ nadal nęka go bieda, choć pracował bardzo ciężko. Czuł żal, że kiedyś ciotka zabrała tylko Tomasza na wychowanie, a on musiał zostać z ciągle pijanym ojcem: „Twoje życie było jak różyczka w ogrodzie, a moje, uważasz... Jak się ty będziesz ubierał, mnie to nic a nic nie obchodzi, chociaż to ubranie, twoje, nosisz z tej racji, że cię, widzisz, ciotka wzięła. Bez tego to cóż byś ty był? A jak sobie ja kupię żakiet, tom do tego żakietu doszedł własnymi pazurami, jakbym go z muru wygrzebał”. Wówczas bohater wyznał, że jego życie u boku siostry ojca nie było wcale takie słodkie: „Zdaje ci się - rzekł - że moje życie było jak różyczka w ogrodzie. Żebyś ty wiedział...”.
Gdy był dzieckiem, to jego wybrała, a odrzuciła starszego bratanka. W młodości była kobietą lekkich obyczajów, co spowodowało, że dzięki urodzie - z sutereny „ruszyła w świat”. Zarobiła wtedy dużo pieniędzy, za które, będąc już dojrzałą, kupiła mieszkanie i rzuciła prostytucję. Codziennie zapraszała wielu gości, z którymi grywała w karty. Właśnie wtedy wzięła Tomka do siebie. Traktowała go jak chłopca na posyłki. Gdy przegrała dużo pieniędzy, wynajęła jeden pokój za małą opłatą ubogiemu studentowi, który miał uczyć Tomasza. Potem z kolei posłała bratanka do szkoły, którą opłacała. Z pozoru atmosfera między nimi przypominała sielankę, ale tak naprawdę młody Tomasz sypiał na sienniku w przedpokoju, który mógł rozłożyć dopiero po wyjściu ostatniego gościa. Nikt nie brał pod uwagę, że musiał wstawać najwcześniej, uprzątnąć siennik, biegać po sprawunki, służyć lokatorom (było ich coraz więcej), którzy często go bili: „Prał mię, kto chciał: ciotka, służąca, lokatorzy, nawet stróż w bramie wlepiał mi, jeśli nie kułaka w plecy, to przynajmniej słowo, często twardsze od pięści. I nie było apelacji”. Oprócz tego ciotka wyganiała go z domu. W przypływie łaski oddawała mu czasem swe dziurawe trzewiki (nie miał własnych porządnych butów), co było powodem docinków kolegów i przeziębień (chodził z prawie bosymi stopami po śniegu). Uczył się i odrabiał lekcje w najróżniejszych miejscach - w kuchni, w przedpokoju. Prawdę o tamtych czasach wyznał Wiktorowi dopiero teraz…Dochodzili właśnie do dzielnicy fabrycznej. Zatrzymali się i usiedli na trawie, a do ich uszu dochodziły odgłosy kutego żelaza. Z kominów fabrycznych unosił się dym, a ulicą jeździły wozy ciągnięte przez konie. Podszedł do nich pomocnik inżyniera - młody, wysoki technik w kapeluszu i z krótką bródką. Wiktor z dumą przedstawił mu swego brata - doktora, po czym zapytał, czy mógłby pokazać mu fabrykę. Dochodziła siódma, gdy starszy Judym poszedł do pracy, a młodszy, w towarzystwie technika - zwiedzał zakład. Oglądał hale. Na jednej heblowano długie sztaby żelaza, na innej kilku ludzi spawało relsy (żelazne szyny). Z hali kowalskiej przeszli do odlewni żelaza i stali, gdzie z powodu dymu i zapachów przeróżnych kwasów nie było czym oddychać. W jednym kącie stało naczynie w kształcie gruszki, z szeroką podstawą i górą zakończoną zwężającym się otworem. Ta maszyna obracała się na poziomej osi, która wprowadzała do niej ogrzane powietrze z maszyny wiatrowej. Pochylała się tak, że jej zawartość mogła wylać się jedynie w odpowiedniej chwili. Teraz stała pionowo, naładowana surowcem i koksem. Puszczano do niej prąd powietrza o temperaturze ośmiuset stopni, które z dołu wdzierało się do niej i pchało do góry. Potem wybuchało czarnym kopciem, niekiedy z płomieniami. Kłęby w jednej chwili napełniły pomieszczenie, a po chwili dym stawał się coraz bledszy. Gdy koks się spalił, buchnął wieli płomień. Przy gruszce stało kilku ludzi. Technik dał im znak, by wrzucili do jej wnętrza krzemionkę, która w temperaturze tysiąc czterystu stopni asymilowała mechanicznie z żelazem. Wzrok nie był w stanie znieść blasku ognia, który nagle wypełnił halę. Tomasz ujrzał swego brata, zanurzającego kominiarską miotłę w cieczy buchającej z maszyny. Pracował na najniebezpieczniejszym i najcięższym dla zdrowia stanowisku. Dopiero teraz Tomasz zrozumiał, jak ciężko jego brat zarabiał na nędzne życie
:„Wtedy doktor poznał w tej czarnej osobie swego brata - i serce zapaliło się w nim, jakby w nie zleciała iskra z płomienistego ogniska”.
Mrzonki
Doktor Czernisz był niezwykłym człowiekiem, mającym sławę znakomitego lekarza także poza Warszawą. Pochodził z biednej rodziny, przez całą drogę życiową nikt mu nie pomagał finansowo, ani w szkole, ani na studiach. Do wszystkiego, co osiągnął, doszedł ciężką pracą i ambicją. Ożenił się dopiero po czterdziestce, gdy był już zamożnym człowiekiem na stanowisku. Jego żona była piękną kobietą, w młodości emancypantką, która z uwagi na obowiązki domowe i wychowywanie dzieci poświęciła się rodzinie. Państwo Czerniszowie prowadzili zawsze pełen gości i znajomych otwarty dom. Jednego dnia w tygodniu spotykała się tam inteligencja różnych zawodów, a drugiego - w środę - lekarze prowadzili tam odczyty, wymieniali uwagi i poglądy na tematy medyczne. W tych potkaniach uczestniczyły największe medyczne sławy i mniej liczący się lekarze. Judym, po powrocie z Paryża, został również zaproszony na „lekarską środę”. Poszedł z myślą o odczycie swego wypracowania na temat higieny. Zastał w salonie wielu lekarzy, a wśród nich sławy, o których czytał w najznakomitszych pismach. Był zachwycony, a zarazem wystraszony: „Siedział w swym fotelu sztywnie, ze zdrętwiałymi nogami, które jak kłody tkwiły na miękkim dywanie i przechodził męczarnie oczekiwania”.
Doktor Czernisz przedstawił go gościom i oznajmił, że bohater wrócił po dwuletnim pobycie w Paryżu i odczyta swój referat (Tomasz za granicą już czytywał swe wypracowania, ale tu miał wielką tremę): „…Kilka uwag czy Słówko w sprawie higieny…”.
W pierwszej części pisał o stanie współczesnej higieny, dezynfekcji stosowanej w szpitalach - wtedy lekarze słuchali z zaciekawieniem. Gdy w drugiej zadał pytanie o stan higieny z„życiu motłochu”, nie otrzymując odpowiedzi, opowiedział o noclegowej sytuacji w Paryżu, o instytucji hotelu Chateau-Rouge, w którym spędził jedną noc, obserwując życie tamtejszych biedaków. Płacili za nocleg sześć centymów, które w dzień musieli zarobić pracując jako pomocnicy tragarza lub zbierając niedopałki papierosów, z których wybierali resztki tytoniu, by je później sprzedawać w torebkach spieszącym do fabryk robotnikom. Nocleg trwał tylko do pierwszej w nocy. Potem, bez względu na pogodę byli wyrzucani na dwór. Jedni szli spać pod most, drudzy w zakamarki biednych ulic, na ziemi, gdzie popadło. W tym budynku, który niegdyś był hotelem, spało w sali około pięciuset osób. Pierwszą izbę zajmowały kobiety z dziećmi, ze względu na obecność w niej pieca, drugą mężczyźni, a trzecią wszyscy, bez względu na płeć (spano w niej na podłodze i stołach). Tomasz opowiadał o dzielnicy nędzy i biedy Cite Jeanie d'Arc, gdzie jedno nędzne mieszkanie przypominające chlew, w którym trzyma się ziemniaki, kapustę, a nawet prosiaki, zajmują dwie rodziny z dziećmi. Potomstwo bawiło się w rynsztokach, a kobiety oddawały się prostytucji. Chałupy te stały wśród otwartych śmietników, pełnych szerzących się chorób i zarazków. Ludzie nie mieli pojęcia o higienie. Potem zaczął mówić o Warszawie, jej ubogich dzielnicach usytuowanych za murem powązkowskim, zwanych placem Parysowskim. Żydzi mający tam warsztaty i sklepiki, spali, żyli i pracowali w tych właśnie miejscach, sprzedając swe towary - w takich warunkach rodziły się i wychowywały ich dzieci. Wszyscy tłoczyli się w niewyobrażalnym brudzie. Na wsiach było tak samo. Ludzie jedli mięso jedynie dwa razy do roku z okazji świąt. Szerzyły się zarazki i choroby zakaźne.Gdy Judym w pewnym momencie stwierdził, ze lekarze potrafili jedynie tępić bakterie u bogaczy, a nie widzieli braku higieny biedoty (mówił w formie „my”), zabrał głos doktor Kalecki. Wygłosił opinię, że cele miłosierdzia w Paryżu pochłaniają dziesięć milionów franków rocznie, po czym przypomniał, że w Warszawie powstawały wystawy higieniczne, przytułki noclegowe czy kąpiele dla bezdomnych: „Kolega prelegent ubolewał tutaj nad dolą parobków, żydostwa itd. W istocie rzecz się ma i tu, i tam nieświetnie, ale z naciskiem to muszę sformułować, choćby się kolega Judym miał na mnie gniewać, że to nie są rzeczy lekarza (…)Mamy przed oczyma wzrost ducha miłosierdzia, ofiarności, istnego zapału klas wyższych do spieszenia z pomocą tam, ku tej nizinie, którą dr Judym z taką swadą maluje. Ileż to ofiar spłynęło do sakwy jałmużniczej w ciągu tego roku, ile łez otartych zostało bez żadnego frazesu, w sekrecie nawet przed obrońcami "ludu"”.
Następnie odezwał się doktor Płowicz, zapewniając, że lekarze nie trzymają w ręku władzy, jak myślał Judym, na co ten odparł, że lekarze w Warszawie są „sługą w społeczeństwie jedynie bogatych”. Zaproponował zebranym, by wydali uchwałę nakazującą walkę z biedą. Już miał rozpocząć trzecią część odczytu, ale nie zdążył…Rozgorzała wówczas ostra dyskusja. Judym stracił pewność siebie i nie uzyskał aprobaty dla swych planów. Nie został poparty przez choćby jedną osobę. Goście zaczęli przechodzić do sali jadalnej, do której Tomasza zaprosił Czernisz. Kolacja skończyła się bardzo późno, a Judym został na niej zignorowany: „Nikt nań uwagi nie zwracał, więc mógł w przerwach między pytaniami gospodyni ćwiczyć do woli swój esprit d'escalier. Kiedy niekiedy tylko zatrzymywało się na nim w przelocie czyjeś spojrzenie i wówczas widział w nim drwinę, której bezlitosne oblicze zakryte było kapturem towarzyskiej przyzwoitości”. Rozgoryczony, postanowił wtedy wrócić do domu.
Wymknął się niepostrzeżenie. Po wyjściu natknął się na doktora Chmielnickiego, także puszczającego towarzystwo, który zaproponował bohaterowi wspólny, ze względu na późną porę, powrót piechotą. Starszy medyk zapytał o samopoczucie Tomasza po odczycie elukubracji (rzecz z trudem wypracowana, bez talentu), skrytykowanym przez kolegów po fachu. Gdy Judym wyznał, że żałuje tego wystąpienia, usłyszał, by nie zawracał sobie głowy „byle czym”, że medycyna to tylko fach, a nie mrzonki o naprawianiu świata biednych: „Medycyna to interes jak każdy inny.”. Doszli tak do ulicy Długiej, przy której mieszkał bohater. Wówczas pożegnał Chmielnickiego (ten przywołał doróżkę i skierował się do swego domu przy ulicy Krochmalnej).
Smutek
Był początek października, gdy Judym spacerował w Alejach Ujazdowskich, w świecącym słońcu. Wchodząc do parku, udał się na sam jego koniec. Rosły tam piękne topole, srebrne wierzby i świerki. Czasem dobiegał do jego uszu dziecięcy śmiech. Obok drogi usłanej liśćmi znajdowały się baseny wodne. Między drzewami widać było przejeżdżające powozy na gumowych kołach. Judym rozmyślał o swej młodości, gdy posiadał w sobie ogromną energię, dużo planów, z których teraz żaden nie mógł zaistnieć. W jakąkolwiek stronę, w którą by się nie zwrócił ze swymi ideami - natrafiał na ścianę nie do przebicia. Czuł ogromny smutek i zniechęcenie: „Smutek, smutek... Rozkuwał marzenia z kajdan myśli i przenikał duszę na wskroś, jak noc przenika wodę. Zostawał z człowiekiem sam na sam niby ulotny a niewątpliwy cień jego postaci. W którąkolwiek stronę, od jakiej rzeczy wzrok było obrócić, wił się po ziemi niedocieczony a wszędzie obecny”.
Gdy przechodził na drugą stronę alejki, w jednym z mijających go powozów dostrzegł trzy panienki, z którymi zwiedzał Wersal. Panna Natalia również go poznała, na dowód czego skinęła głową, a on uniósł rękę do kapelusza na znak przywitania. Kobieta powiedziała coś do panienek Joanny i Wandy, siedzących po drugiej stronie powozu. „Judym szedł w swoją drogę ze spuszczonymi powiekami, zatopiony w marzeniach”.
Praktyka
Na ścianie kamienicy przy ulicy Długiej i na drzwiach mieszkania zajmowanego przez Tomasza Judyma, umieszczono tablice o popołudniowych godzinach przyjmowania pacjentów. Bohater rano pracował w szpitalu na oddziale chirurgicznym jako asystent, po czym jadał na mieście, a od siedemnastej do dziewiętnastej czekał na pacjentów w swym mieszkaniu… Od września do lutego nikt nie przyszedł, co Judym tłumaczył skutkiem każdej początkowej praktyki.Jego mieszkanie składało się z trzech pokoi, z których jeden był przeznaczony na gabinet lekarski, w którym stał stolik, obok stołki i stara sofa, drugi na poczekalnię dla pacjentów, z kanapą, dwoma fotelami i kilkoma stołkami, a trzeci na sypialnię doktora, który wszystkie meble kupił samodzielnie. Pani Walentowa, żona bednarza, pracowała u niego jako gospodyni i portierka do otwierania drzwi pacjentom (którzy nie przychodzili). Kobieta mieszkała również w tej samej kamienicy (w suterenie), miała piętnastoletnią córkę, z którą pod nieobecność Tomasza panoszyły się w jego mieszkaniu (wypalały jego świece, wyjadały jedzenie: „Cukru i bułek dr Tomasz nigdy w szafie nie znalazł, choćby się z głodu wił pod jej drzwiami, natomiast nie zamiecione okruszyny słały się wszędzie, a szczególniej w łóżku... Jedna poręcz wyściełanej otomany, kupionej za gruby pieniądz, wkrótce okryta została jakimś szczególnym tłuszczem, a druga uczerniona s z u w a k s e m i zwalana błotem, jak to mówią, do cna”). Z pieniędzy, które dostawała od doktora na domowe wydatki rozliczała się tylko na papierze, a nie w towarze (pokazywała mu jedynie faktury, nie przynosząc żadnego jedzenia). Na początku trochę się kryła ze swym postępowaniem, lecz potem już nie. Gdy doktor chciał dowiedzieć się, gdzie są jego pieniądze, Walentowa wyliczała mu swe nieszczęścia, w rezultacie czego mężczyzna zamykał się w swym gabinecie: „Z początku dr Tomasz usiłował wytworzyć stosunek pełen życzliwości, braterski. Nim upłynął miesiąc, już walczył, a w listopadzie był zwyciężony i wzięty do niewoli. Odtąd, jeżeli nawet zastał Zośkę wylegującą się na kanapie z k o p y t a m i obarczonymi błotem, jeżeli nawet spostrzegał Walentową żłopiącą herbatę z arakiem przy stole obficie zastawionym jego wiktuałami, stosował jedynie możliwą, aczkolwiek mało skuteczną metodę włoską: guarda e passa. Nie było innej rady... Zamykał się w swoim "gabinecie", a resztę mieszkania oddawał in direptionem”. Coraz boleśniej zdawał sobie sprawę, że spadek, który otrzymał po śmierci ciotki, z dnia na dzień maleje, a pacjentów nie ma z powodu odczytu przedstawionego u doktora Czernisza na jesieni (potępiono go za głoszone idee). Przez te wszystkie miesiące i popołudnia czekał na pacjentów w swym gabinecie, a Walentowa siedziała na krześle w przedpokoju, by, w razie czego, otworzyć drzwi. Tylko raz spełniła swój obowiązek - gdy przyszła kobieta, która jednak nie była pacjentką, lecz wolontariuszką zbierającą pieniądze na stowarzyszenie nawracające dziewczyny na dobrą drogę (Judym dał jej rubla). W końcu marca przybiegła Wiktorowa z tajemniczą i niesprecyzowaną w powieści wiadomością o mężu:„Rozpowiadała, jak co było, głosem z płaczu oślizgłym blisko godzinę, a później, wymieniwszy wszelkie szczegóły skrupulatnie, zabrała się i odeszła do swej fabryki”. Po wysłuchaniu kobiety Judym uznał, że musi teraz pomagać bratowej i dzieciom. Po pracy w szpitalu poszedł do ich mieszkania, w którym zastał tylko dzieci i ciotkę, która nie darzyła sympatią jego i swej siostry nieboszczki (tej samej, która kiedyś zabrała Tomasza na wychowanie). Doktor, patrząc na dzieci brata uznał, że należy zrobić wszystko, by umożliwić im naukę (ale jego finanse były w opłakanym stanie, nie wiedział, jak rozwiązać problem dalszej edukacji bratanków). Wyszedł z mieszkania Wiktora o zmroku, gdy po chwili na ulicy spotkał doktora Chmielnickiego, który wiedząc o złej sytuacji Judyma dotyczącej jego prywatnego gabinetu - zaproponował mu wyjazd na prowincję. Powiedział, że jego kolega - doktor Węglichowski, mieszkający i pracujący w Cisach, szuka asystenta i akurat przebywa w Warszawie. Bohater, po dłuższych namowach, zgodził się na spotkanie z lekarzem (powiedział, że zaprasza Węglichowskiego do swego prywatnego gabinetu w godzinach przyjęć). Po rozstaniu z Chmielnickim, Judym postanowił opuścić stolicę Polski, ponieważ nie było tu miejsca dla jego praktyki. Brał pod uwagę również sytuację bratowej: „Tak, tak... Trzeba dokądś iść, to darmo. Wiktorowa się nie wyżywi, a i ja czyż długo bym potrwał z taką sumą pacjentów jak obecnie. Pojadę. Może nie na zawsze, może na rok, na dwa. Może gdy wrócę, będzie, do stu tysięcy diabłów, co innego". Następnego dnia przyszedł do niego doktor Węglichowski, mający około pięćdziesięciu lat. Zapytał bohatera o powód decyzji dotyczącej opuszczenia Warszawy. Judym - nie ukrywając nic - opowiedział o wygłoszonym przeszło pięć miesięcy temu odczycie oraz o odwróceniu się od niego lekarskiego środowiska (doktorowi doniesiono o tym nawet na prowincji). Węglichowski przedstawił Tomaszowi ofertę pracy w Cisach (pensja sześćset rubli rocznie, bezpłatne korzystanie z lokalu, światła, opału i utrzymanie). Judym mógł rozpocząć tam prywatne praktyki. Opowiedział również o zakładzie uzdrowiskowym oraz małym szpitaliku, które były własnością pani Niewadzkiej (tej, którą Judym poznał w Paryżu).Lekarze umówili się nazajutrz na spotkanie w mieszkaniu Chmielnickiego. Judym miał wówczas dać ostateczną odpowiedź w sprawie przyjęcia pracy w Cisach.
Choć było mu żal opuszczać Warszawę, nie miał innego wyjścia: „Już się zdecydował na wyjazd. Rozpoczynał jak gdyby nową stronicę życia. Czasami błąkał się w jego myślach zgryźliwy frazes: "Filister zabiera się do robienia kariery, filister, filister" - lecz szybko ta gorzka nuta ginęła w cichej rozkoszy, jak tęsknota ściskająca piersi”.
Swawolny Dyzio
Pod koniec kwietnia Judym opuszczał Warszawę i jechał objąć stanowisko w Cisach. Za zaliczkę na poczet przyszłego wynagrodzenia, wynoszącą sto rubli, pozałatwiał wszystkie zaległe sprawy. Spakował walizkę i pojechał na dworzec, po czym kupił bilet i wsiadł do pociągu. W przedziale zastał starszego oficera i dwie panie. Po chwili do towarzystwa dosiadła się jeszcze kobieta z dzieckiem i masą bagaży. Chłopczyk miał na imię Dyzio, dziesięć lat i był bardzo niegrzeczny (całą podróż zaczepiał pasażerów), nie słuchał matki. Tak bardzo drażnił bohatera („Zaglądał mu w oczy, wpierał się w niego ramieniem, łokciem, kolanem, wreszcie wywlókł spod ławy swój bat, koniec biczyska wtłoczył w nogę doktora Tomasza i zaczął nim oburącz świdrować. (…)Na ławce leżał kapelusz Judyma. Chłopczyk chwycił go w ręce sposobem cyrkowym, zaczął kręcić, wyrzucać w górę i łapać na patyk.), że Judym prawie całą drogę spędził na korytarzu.Potem, gdy z uwagi na przesiadkę w podróży - musiał zmienić wagon, okazało się, że znowu dzieli przedział ze znajomą parą. Gdy w końcu dojechał do wyznaczonej stacji, czekał na niego powóz z furmanem w błyszczącej liberii, przysłany przez administratora uzdrowiska. Po powrocie z bufetu, do którego pobiegł po zakup papierosów - Tomasz zastał w powozie matkę z niesfornym Dyziem (później dowiedział się, że powóz również był przysłany po nich). Był tak niezadowolony, że chciał nawet zrezygnować ze wspólnej jazdy, ale wytłumaczył sobie, że jakoś „to” wytrzyma. Okazało się, że współtowarzyszka jego podróży również podążała do Cisów. Podczas jazdy mijali karczmy, lasy, a niestrudzony podróżą chłopczyk wynalazł sobie nową zabawę, polegającą na… drapaniu doktora w łydki! Gdy to mu się znudziło, brał w ręce błoto z posadzki powozu i wciskał coraz bardziej zdenerwowanemu Judymowi do kamaszków. Wtedy miarka się przebrała! Po kilkakrotnym zwróceniu uwagi dziecku w obecności matki, gdy to nie poskutkowało - Judym nakazał furmanowi zatrzymanie powozu. Wziął wówczas Dyzia na kolano i ukarał go wlepiając mu jakieś trzydzieści klapsów, ku przerażeniu krzyczącej matki. Po tym Tomasz oznajmił protestującej kobiecie, że nie zamierza dalej dzielić z nią jednego powozu - zabrał furmanowi swą walizkę i kazał mu ruszać. Mimo próśb woźnicy i zapewnień, że do Cisów jest jeszcze długa droga, Tomasz miał już dość podróży w takim towarzystwie. Gdy został sam, zaczął rozglądać się po okolicy, cały czas klnąc ze złości. W oddali ujrzał wieś i poszedł w jej kierunku. Chodził tam „od chałupy do chałupy”, szukając kogoś, kto zawiózłby go do Cisów. W końcu znalazł woźnicę z końmi.
Podczas jazdy, na rozstaju drogi mężczyzna zatrzymał się i udał do sklepu z trunkami, ponieważ musiał kupić butelkę gorzałki, którą opróżnił potem do połowy. Choć ziemia była błotnista, pijany woźnica pospieszał stale konie. Mijali wsie, objeżdżali lasy, pędzili przez pastwiska, a woźnica cały czas śpiewał i popijał gorzałkę. Ponieważ jechali bez opamiętania po „wałach” ziemi, w pewnym momencie wóz wywrócił się do przydrożnego rowu, co niezmiernie rozśmieszyło pijaka. Judym był cały umazany błotem. Zdenerwowany, zostawił mamroczącego mężczyznę, i niosąc bagaż ruszył przed siebie. Zbliżał się wieczorów, gdy doszedł w końcu do miasteczka Cisy. W pewnym momencie minęły go dwie amazonki na koniach (rozpoznał w nich Wandę i Natalię) w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nie został jednak rozpoznany - przecież panny pamiętały go jako pięknie ubranego towarzysza wycieczki po Wersalu, a nie brudnego i spoconego przybłędę. W miasteczku bohater poprosił żydowskiego tragarza o zaniesienie walizki do zakładu uzdrowiskowego, ponieważ sam już ledwo stawiał kroki. Gdy w końcu znalazł się w swym nowym mieszkaniu, wskazanym przez zakładowego portiera, umył się i przebrał, dając przedtem zabrudzone palto do wyczyszczenia. Jego służbowa kwatera składała się z dwóch pokoi, a raczej salonów. Za oknami rozciągał się piękny widok na aleję otoczoną z dwóch stron drzewami, za którą ciągnął się mur okalający cały cisowski park. Bohater czuł, że odnalazł swe miejsce na świecie: „Czuł w sobie zjednoczenie z tym, na co spoglądał. Przez jego ciało zdawała się płynąć siła natury stwarzająca rozrost drzew i wykwitanie liści. Judym uczuł w sobie tę siłę i uczuł władzę spożytkowania jej w wielkiej pracy. Nadzieja trudów, które przewidywał w tym miejscu, poiła go rozkoszą. Patrzał w przestrzeń i uderzał ją silnymi oczyma. Nareszcie, nareszcie! Oto miejsce, gdzie mu będzie wolno włożyć jarzmo i drzeć starą glebę głęboko sięgającym pługiem. (...)Nie pożałuje ramion, nie będzie skąpił potu! Niechże wiedzą, jak się wywdzięcza ten z motłochu, kogo przyjmą do swej kultury, komu udzielą cząsteczki swych praw do czynu”.
Cisy
Oto opis uzdrowiska: „Zakład kuracyjny Cisy leży w dolinie między dwoma łańcuchami wzgórz porosłych pięknym lasem. Środkiem doliny przepływa strumień tworzący w samym parku dwa stawy, z których drugi jest motorem maszyn zakładowych. Dokoła stawów ściele się olbrzymi park łączący się z lasami na wzgórzach sąsiednich. Zakłady kąpielowe (tj. łazienki, hydropatia, natryski etc.) mieszczą się w gmachu zwanym, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, "Wincentym", a stoją nad drugim stawem. Z tej samej strony na wzgórzu świeci się wspaniały kursal, otoczony gajem roślin, klombów kwiatowych, gazonów, trawników, alejek zacisznych i szpalerów. W obrębie parku tudzież poza nim, przy drogach dążących w różne strony, a nawet wprost wśród lasu stoją wille. Jedne z nich skupiły się w szereg jak chaty we wsi, inne szukają samotności i odgradzają się od świata gąszczami ogrodów”. Na drugi dzień po przyjeździe Tomasz zwiedził miejscowość. Zapoznał się z chemicznym składem źródeł, maszynami wprowadzającymi wodę do wanien kąpielowych, z księgami kancelaryjnymi i procedurą funkcjonowania hotelu. Zakład leczniczy był instytucją akcyjną, o stałym kapitale. Wspólników było dwudziestu kilku, a wszystkim kierowała rada zarządzająca, z prezesem (moskiewskim adwokatem) na czele. Pierwszym wiceprezesem komisji kontrolującej był wspólnik Leszczykowski z Konstantynopola, a drugim bogaty przemysłowiec Stark z Warszawy. Funkcję dyrektora pełnił doktor Węglichowski, administratora Jan Bogusław Krzywosąd Chobrzański, a kasjera Listwa (to właśnie żona tego cichego i skromnego mężczyzny i pasierb jechali wtedy z Judymem). Cisy miały przebogatą historię. Znane ze swych wód już w ubiegłym stuleciu, należały od pokoleń do rodziny Niewadzkich. Ostatnim właścicielem był mąż poznanej przez Tomasza w Paryżu starszej pani. Po powrocie z zagranicy na stare lata, Niewadzki zaczął pomagać potrzebującym. Kąpiele wodne w parkowych źródłach uznano za skuteczne, więc wybudował on w Cisach zakład leczniczy. Na powstanie całego kompleksu przeznaczył kilkadziesiąt morgów, nie wyłączając parku, źródła, części przylegających lasów i budynków. Założył stowarzyszenie, do którego zaprosił swych przyjaciół z całego świata. Największym udziałowcem został jego kolega - Leszczykowski, pochodzący spod Cisów syn ubogiego szlachcica (w młodości wyrzucony podczas burzy na brzegi Bosforu w jednym surducie i dziurawych butach. Pracował wtedy jako tragarz portowy, zamiatacz ulic, roznosiciel gazet, aż wreszcie został bogatym przemysłowcem i właścicielem ogromnych magazynów oraz kupcem). Niewadzkiego znał jeszcze z czasów uczęszczania do szkoły wojewódzkiej. Ze swego nazwiska zostawił trzy litery, by łatwiej było je wymówić przy transakcjach handlowych „persko - turecko - angielsko - francuskich”. Skrót nazwiska brzmiał teraz „M. Les”. Mężczyzna był filantropem - utworzył fundusz „ciche kasy”, z których pieniądze przeznaczał na naukę młodych i zdolnych. Na początku budowy zakładu w Cisach, źle zarządzający dyrektor stawiał gmachy i wille urządzone z ogromnym przepychem. Te inwestycje doprowadziły do ruiny powstający majątek. Goście zjeżdżali tam nie dla leczenia, lecz rozrywki („Zakład usiłował zyskać sobie opinię stacji letniej europejskiej i urządzał się coraz wykwintniej (…)”). W tym czasie zmarł założyciel stowarzyszenia - pan Niewadzki. Mimo, iż Cisy nie przynosiły wtedy dochodów, przystąpił do spółki pan z Konstantynopola (M. Les). Włożył swój kapitał, zwolnił dotychczasowego dyrektora, a na jego miejsce przyjął doktora Węglichowskiego, by dźwignął stowarzyszenie z postępującej ruiny. Przerobiono łazienki i przystosowano wszystko na uzdrowisko dla cierpiących ludzi (a nie, jak dotychczas, dla pragnących zabawy: „Następny rok nie był już wcale szeregiem zabaw, tańców, teatrów, wyścigów, gonitw, strzelań do gołębi, polowań etc., lecz istotnym sezonem kuracyjnym. Wzięto się do reorganizacji łazienek, hotelu itd., słowem, do budowania istotnej stacji leczniczej”).Doktor Judym w początkowych dniach pobytu w uzdrowisku otrzymał list od M. Lesa, w którym prosił on o zawarcie listownej znajomości, przesłanie swego zdjęcia i częstą korespondencję. Cisy były teraz, od czasów nowego dyrektora: „zakładem uczęszczanym, renomowanym, znanym powszechnie”. Administrator majątku - Krzywosąd, był starym, przystojnym i wysokim kawalerem z wąsami. Przeszedł Europę wzdłuż i wszerz, znał dużo języków, znał się na malarstwie, sztuce i kulturze: „Nosił długie, spuszczone w dół wąsy, które zarówno jak resztki włosów na skroniach czernił tanią farbą, wskutek czego miały kolor zielonkawoszary. Ubierał się prawie zawsze w długie buty, szerokie hajdawery i coś w rodzaju czamarki. (...) Jeżeli była mowa o chemii, wtrącał się do takiej rozmowy częstokroć trafnie. Jeżeli kto zaczął dyskurs o malarstwie, rzeźbie, literaturze, kucharstwie, złotnictwie, rymarstwie, podrabianiu obrazów, handlu starożytnościami, krawiectwie, szewstwie, płatnerstwie, a przede wszystkim o wszelkiego rodzaju mechanice,(…)Na wigilię on sam gotował zupę i przyrządzał ryby. (...) W całych Cisach pełno było dzieł jego. Sam reparował wszelkie maszynerie, murował z murarzami, rąbał i piłował z cieślami, heblował i malował ze stolarzem, kopał z ogrodnikiem”. W Paryżu był retuszerem, w Londynie pracował w fachu rusznikarskim. Potem w Monachium pełnił funkcję kierownika stronnictwa, a także trochę pozował malarzom ze względu na swą urodę. Po upływie kilku lat: „wyszedł na fabrykanta starożytności. Czasem udało mu się zlepić z ułamków według istniejącego wzoru jakąś podobiznę starożytnego sprzętu czy mebla i odstąpić to antykwariuszowi, wymyć sczerniałe malowidło kupione za byle co i puścić w świat jako "szkołę włoską" czy "holenderską". Szczególniejszą miłością "wójta" cieszył się styl gotycki”. Był autorem wielu dzieł oraz posiadał bogate zbiory. M. Les (poznali się za granicą) kupował od niego bezcenne antyki i pamiątki po królach. Po powrocie do kraju, za zgodą kolegi, został administratorem Cisów. Judym poszedł do Krzywosąda, by złożyć pierwszą wizytę. Jego mieszkanie przypominało lokal mistrza. Po kątach piętrzyły się stosy żelastwa, a na ścianach wisiały obrazy jego pędzla.
Kwiat tuberozy
Poznawanie Cisów tak zajmowało Judymowi czas, iż jeszcze nie obejrzał dokładnie szpitala. W końcu postanowił odwiedzić miejsce swej pracy. Za bramą parku biegły dwie lipowe aleje, z których jedną przybywało się z zewnątrz, a drugą szło do pałacu, kościoła i szpitala. Zbliżając się do zabudowań folwarku, przeszedł koło probostwa. Dalej wśród drzew stał budynek szpitala. Najpierw wszedł do kaplicy, w której brakowało jeszcze posadzki, bocznych ołtarzy w nawach, konfesjonałów, ławek. Trafił akurat na mszę, odprawianą przez księdza. W ławkach kolatorskich (przeznaczonych dla fundatora lub jego spadkobierców) siedziały trzy znajome Judymowi panny - Natalia, Wanda i Joanna. „Z brzegu siedziała panna Natalia. Doktor poznał ją bardziej przez słodkie zemdlenie zmysłów, przez jakiś chłód wewnętrzny ściekający po twarzy i piersiach niż siłą wzroku”.Po skończonym nabożeństwie Tomasz przywitał się z panienkami, przedstawił się księdzu, który zaprosił wszystkich na plebanię. Bohater opowiedział kapłanowi o okolicznościach poznania panienek i ich babci, a potem został zaproszony „na papieroska”. Okna pokoju, w którym palili, wychodziły na drogę lipową, po której szedł w stronę plebanii młody mężczyzna (Judym już go widział w towarzystwie panienek, gdy przyjechał do Cisów). Po zapytaniu wielebnego o dane przechodnia, usłyszał, że to „łobuzina” - pan Karbowski, kuracjusz. Pochodził z bardzo bogatego rodu, a odziedziczony po ojcu majątek przepuścił w ciągu dwóch lat. Bawił się w Monte Carlo, Monako, Paryżu, a teraz grywał w karty z kuracjuszami, pożyczając pieniądze od lokajów, „Żydków” czy felczerów: „No, no... Straciłem do niego serce, bo umie oszwabić biednego człowieka. Przychodzi, dajmy na to, do felczera, który przez sezon uskładał sobie pewną sumkę, i prosi go o zmianę dwudziestu pięciu rubli. Głupi Figaro zachwycony poufałością "takiego pana" wywleka z szuflady rubeliansy i rozkłada na stoliku. Ten zgarnia to do pugilaresu, później udaje, że zapomniał wziąć ze sobą dwudziestopięciorublowego papierka, i każe felczerowi przyjść do hotelu. Zajdziesz, mówi, to sobie weźmiesz, bo mi się teraz nie chce lecieć po pieniądze - idę akurat do zamku... Lokaje nauczeni nie dopuszczają golibrody do "pana hrabiego", a on tymczasem rżnie w karty licząc na to, że wygra owe dwadzieścia pięć rubli i odda”. Od roku nie płacił za hotelowy pokój w zakładzie.Gdy wszedł na plebanię, przedstawił się doktorowi, po czym przywitał z księdzem i panienkami. Był wysokim, dobrze ubranym młodzieńcem, którym interesowała się wyraźnie panna Natalia: „od chwili wejścia do salki młodego człowieka była blada jak papier. Usta jej przymknęły się w sposób szczególny, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem, a cała twarz stała się tak piękna, że niepodobna było oczu oderwać”. Po krótkiej rozmowie, panienki, które postanowiły wracać, pożegnały się ze wszystkimi i odjechały.
Przyjdź
Judym siedział w swym mieszkaniu przy otwartym oknie, wdychając powietrze po zakończonej burzy. Miał wrażenie, jakby czekał na coś, lub na kogoś. Z naturą współgrał duchowy stan doktora: „Płonął od głębokiej radości. W pewnych sekundach wznosiły się w jego sercu jakieś tchnienia uczuć podobne do tych, co kołysały wierzchołki drzew. Wówczas na jego usta wybiegały dźwięki pieszczotliwe a zapalające, jakby z ognia. Mówił nimi do drzew wielkich, do młodych krzewów, do jaskółek szybujących wysoko nad szczytami po świetlistej otchłani. Tajemnicza radość pociągała wzrok jego ku końcowi alei, a serce ulatywało z głębi piersi jak zapach. Na coś niesłychanego czekał, na przyjście czyjeś...”.
Zwierzenia
W tym rozdziale autor przytacza fragmenty pamiętnika pisanego przez Joasie Podborską, w którym dziewczyna opisuje swoje życie i snuje refleksje oraz plany na przyszłość. Kobieta przyszła na świat w szlacheckim dworku we wsi Głogi. Z powodu wczesnego osierocenia, musiała od dziecka sama myśleć o swym wykształceniu i utrzymaniu. Przy niewielkiej pomocy ubogiej ciotki, Joasi udało się ukończyć kieleckie gimnazjum, po którym została guwernantką. Pracowała na tym stanowisku u bogatych warszawskich Żydów. Pewnego dnia, jadąc tramwajem, jej wzrok spoczął na przystojnym młodzieńcu w cylindrze (potem okazał się Judymem). Potem dostała pracę w Cisach, gdzie zajmowała się wnuczkami pani Niewadzkiej. Raz udało się jej na krótko odwiedzić rodzinne strony. Pojechała wtedy do Kielc i Mękarzyc, które stanowiły majątek jej wujostwa. Niestety, krewni czuli się lepszymi niż zwykli ludzie, traktowali swych pracowników z pogardą. Joasia pojechała wtedy jeszcze na rodzinny grób w Krawczykach oraz odwiedziła utracony dwór w Głogach. W czasie tej wycieczki wrażliwa i dostrzegająca krzywdę innych dziewczyna boleśnie zdała sobie sprawę ze swej samotności i bezdomności: „Gdzież oni są? W co się obrócili? Dokąd odeszli z tego miejsca? Całe moje ciało trzęsło się aż do głębi serca: Rozsypywałam się w proch przed śmiercią, z błaganiem, ażebym była godna posiąść tajemnicę. Gdzie jest mój ojciec, gdzie jest matka: gdzie Wacław?...”.
Tom II
Poczciwe prowincjonalne idee
Teraz Judym wstawał o szóstej rano, robił obchód sali z zabiegami kąpielowymi, sprawdzał porządek w łazienkach, u źródeł, by przed godziną ósmą pojawić się w szpitalu. Od dziesiątej przyjmował chorych żebraków z pobliskich okolic, a po obiedzie zajmował się bawieniem dam, z którymi chodził na spacery. Otaczały go teraz zastępy kobiet. Bywał na balach i towarzyskich rautach. Rozzuchwalony powodzeniem u kobiet, próbował zbliżyć się do pani Natalii, do której czuł słabość. Szpital zaczął funkcjonować dopiero, gdy bohater uruchomił go na nowych zasadach. Dotychczas składowano w nim buraki, rupiecie i inne niepotrzebne rzeczy. Doktor zaczął odbierać rozkradzione łóżka załatwiał kołdry, sienniki, poduszki i talerze. Z polecenia pani Niewadzkiej, otoczono teren budynku nowym parkanem, a ogrodnik miał zadbać o sad wokół szpitala.Dozorczynią została pani Wajsmanowa, która otrzymywała od M. Lesa za pośrednictwem bohatera czterysta rubli pensji rocznie, darmowe mieszkanie i wyżywienie. Doktor szukałnowych dostawców żywności…To wszystko było ciężką pracą, ale w połowie lata szpital zaczął w końcu funkcjonować: „Tak tedy już w połowie lata szpital był ożywiony i pełen zdechlactwa. Kaszlano tam, stękano, sapano - aż się doktorskie serce radowało. W ogródku wygrzewały się na słońcu stare, uschnięte babska, zgniłe dzieci dygocące w potach malarii, rozmaite "głupie" Żydki i wszelkie inne ptaki niebieskie, co ani sieją, ani orzą... Nie było tygodnia, żeby doktor nie palnął operacji. Wycinał kaszaki, bolączki, wiercił, przekłuwał, ekstyrpował, urzynał, przylepiał itd.”. Czasem do szpitala zaglądał doktor Węglichowski, by zobaczyć, jak Judym sobie radził. W końcu lata goście zaczęli opuszczać uzdrowisko, a szpital zapełnił się dziećmi chorymi na febrę (charakteryzowała się dreszczami, a w przeszłości jej odmianą była malaria). Ta epidemia wybuchła w folwarcznych czworakach. Doktor odkrył powód choroby: „Plenipotent majątku, człowiek nadzwyczaj energiczny i świetny agronom, z rzeczułki bezpożyteczne płynącej skorzystał w ten sposób, że na skraju parku, w trzęsawisku podmytym przez tajemne źródła, wybrał kilka sadzawek idących jedna za drugą. Woda przez właściwie urządzone "mnichy" spadała z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane były w torfiastym gruncie. Ił, porzucony na brzegach i groblach, macerował się w słońcu i we właściwym czasie służył do użyźniania roli. Woda odpływająca stamtąd łączyła się podłużnym basenem ze stawami, które rozlewały się w parku zakładowym, co bardzo upiększyło wiecznie kwaśne pobrzeża. Miejsce i tak już mokre, przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewało ze siebie ciężki opar, którego słońce strawić nie mogło. Tam to właśnie (w czworakach i we wsi leżącej na drugim brzegu łąki) grasowała frybra”. Gdy napomknął o tym, że przyczyną febry były zanieczyszczone sadzawki, nikt nie potraktował tej informacji poważnie, dalej zarybiano bajorka i oddawano dochód ze sprzedaży ryb zakładowi uzdrowiskowemu. Raz nawet doktor zapytał o możliwość przeniesienia czworaków w suche miejsce, ponieważ od wilgoci chorowały dzieci, lecz plenipotent udał, że nie usłyszał tej propozycji. Jedne dzieci opuszczały, a inne przychodziły do szpitala. Choć Tomasz leczył je chininą, zdawało się, że tej epidemii nie będzie końca (najlepszym
lekarstwem byłoby suche mieszkanie). Pewnego dnia, gdy został zaproszony do pani Niewadzkiej, która słyszała o jego pomyśle przesunięcia czworaków, dowiedział się, że panna Podborska chciała oddać swój pokój dla jego pacjentów: „Chciała oddać swój pokój w skrzydle na pomieszczenie malaryków, żeby od nich szpital uwolnić. Ona tam zresztą ma jakieś swoje mrzonki, na czym się nie znam. Ale że to jest przecie jasne jak płomyk i czułe jak powój, więc nie mogę temu nie ulegać.”. Właścicielka majątku postanowiła jednak wygospodarować dla dzieci pustą piekarnię, suchą i widną. Miała to być niespodzianka dla Joasi na jej listopadowe urodziny: „Dopiero w listopadzie otworzy się tę salę malaryjną i odda jej pontyfikalnie. Uważasz? Ona tam będzie sobie z tymi brudasami radziła. To jej rzecz... Pod pańskim zresztą dozorem lekarskim...”.
Starcy
Doktor Węglichowski zajmował wraz z małżonką willę na wzgórzu, która należała do M. Lesa. Dom z zewnątrz nie wyglądał imponująco, lecz to były jedynie pozory: „Miała jednak rozmaite zalety wewnętrzne: były tam alkowy, piwniczki i spiżarki, skrytki, strychy itd. tak pobudowane, że czyniły, z niej bezcenne gniazdo”. Gdy doktor został dyrektorem, mieszkaniec Konstantynopola poprosił go w liście, by za darmo zamieszkał w jego domu, czym uchroniłby go przed potencjalnymi złodziejami. Węglichowski przyjął propozycję pod warunkiem, że będzie samodzielnie opłacał czynsz. W tej sytuacji M. Les poprosił w kolejnym liście, by nowy gospodarz jego domu za pieniądze z komornego kształcił jakiegoś człowieka z Cisów. Comiesięczne sumy przeznaczono na naukę ogrodnika, zdobywającego wykształcenie w Warszawie. Doktorowa była pięćdziesięcioletnią kobietą o rumianych policzkach, która zajmowała się domem. Codziennie zapraszała do siebie Cisowski światek: księdza, Krzywosąda, Judyma oraz kilku kuracjuszy (grywano w winta). W trakcie tych spotkań Tomasz odnosił wrażenie, że więcej go z tymi ludźmi dzieliło, niż łączyło. Nie dostrzegali ludzkich wypadków, cierpień, nie chcieli w Cisach wprowadzać żadnych zmian (nawet tych mających na celu poprawę warunków
leczenia). Bohater coraz boleśniej odczuwał swą samotność: „Toteż w żaden sposób nie mógł znaleźć drogi do tych ludzi. Czuł to na każdym kroku, że musi albo wziąć z ich rąk ster spraw cisowskich, albo z nimi współdziałać w taki sposób, aby im się wydawało, że to oni robią. Już po upływie kilku miesięcy przekonał się, że tylko to drugie jest możliwe. Administrator i dyrektor byli tak silnie ze sobą złączeni i tak świadomie trzymali wszystko, że o pracowaniu pomimo nich mowy być nie mogło”. By poznać mechanizm prowadzenia zakładu, zgodził się w zastępstwie Krzywosąda uporządkować rachunkowe księgi Cisów. Z nich dowiedział się o funkcjonowaniu kuchni i folwarku. W wolnej chwili zajmował się naprawami, przeróbkami, coraz bardziej wykorzystywano go w zakładzie we wszystkich pracach. Na szczęście wynagradzali mu wszystko mieszkańcy wioski, którzy go bardzo lubili. W zimie często chodził piechotą do chorych na ospę czy tyfus. W głowie zaczął świtać mu pomysł przebudowy parku.Jego korespondencja z M. Lesem była bardzo bogata, przez co obaj panowie poznali się bliżej. Judym napisał mu nawet o swych projektach przerobienia stawów, w wyniku czego tamten listownie przedstawił doktora radzie zarządzającej. Pomysł został jednak odrzucony, a członkowie rady oburzyli się na Judyma, zarzucając mu spiskowanie. Krzywosąd przedstawił tę sprawę całkiem inaczej sponsorowi Cisów. M. Les poradził w dalszych listach bohaterowi skorzystanie z„cichej kasy” (był to fundusz finansowy utworzony przez M. Lesa na potrzeby kształcenia lub pomocy w ważnych kwestiach), lecz ten nie użył tych pieniędzy. Cały czas miał nadzieję, że przedstawi swój projekt mającej się wkrótce zebrać w Cisach komisji rewizyjnej. Była to trzyosobowa grupa wspólników, badająca co roku zakładowe księgi. Przebiegłość Węglichowskiego i Krzywosąda umacniała ich w przekonaniu, że wszystko jest w największym porządku. Gdy w końcu przyjechali do zakładu, pierwszy z nich wykazał się sprytem, informując, że Judym nie należy do członków stowarzyszenia i nie ma prawa brać udziału w naradzie. Zaproszono go jedynie na kolację, organizowaną przez panią Węglichowską: „Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi…”.Wieczorem spotkał w salonie doktorostwa członków komisji, i - nie chcąc czekać dłużej - przedstawił im swój projekt przebudowy Cisów. Choć wysłuchali w spokoju, zaraz po zakończeniu owy Tomasza - Węglichowski wybuchł, że przecież nie będą dla niego niszczyć okolicznych krzewów, które dużo kosztowały. Krzywosąd wtrącił, że basenu też nie wolno ruszać, ponieważ wiosną, w czasie roztopów, to w nim zatrzymywał się nadmiar wody oraz „Jeśli podnieść dno rzeki, to woda z brzegów wystąpi i zaleje park...”. Po gorącej dyskusji, w której Judym nie mógł zrozumieć racji tych dwóch, ponieważ na pierwszym miejscu stawiał dobro kuracjuszy i osuszenie Cisów, a nie krzewy i basen, stwierdził, że: „- Należy w takim razie zrobić tylko małą poprawkę w ogłoszeniach, w opisach Cisów. Nie należy twierdzić, że tu leczą, przypuśćmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo tego tutaj spodziewać się nikt nie może”. Wywołał tym wściekłość Węglichowskiego. Jeden z kontrolerów stwierdził, że Tomasz jest w błędzie, ponieważ liczba kuracjuszy stale rosła, więc okolica zakładu z pewnością nie pogarsza stanu zdrowia przyjezdnych. Krzywosąd zapewnił, że M. Les dałby pieniądze na projekt Judyma, lecz było to zbędne, ponieważ są ważniejsze sprawy i wydatki, niż przebudowa. Wówczas bohater poczuł się przegrany, zamilkł i siadł na uboczu. Komisja odjechała, a stosunki dyrektora i administratora względem doktora znacznie się ochłodziły: „Odrzucenie go wydało mu się i ruiną zdrowia kuracjuszów, i postępkiem przeciwspołecznym. Mała w istocie swej kwestia wyrosła w jego myślach do niebywałych rozmiarów i zakrywała inne sprawy, stokroć większej doniosłości. Tak gzyms dachu chlewika stojący na prost okna, z którego patrzymy, zakrywa rozległy łańcuch gór dalekich”. Węglichowski przeklinał dzień, w którym zaproponował Judymowi stanowisko w zakładzie.
„Ta łza, co z oczu twoich spływa…”
Wiktor Judym, za pieniądze od Tomasza (które ten odłożył z pensji), wyjeżdżał za granicę. Wczesnym lutowym rankiem całą rodziną wsiedli do dorożki, i odjechali w nieznanym kierunku. Ich podróży towarzyszył ostry wiatr, a oni tulili się do siebie. Mijali kamienice, ulice, a w pewnym momencie przejechali obok posłańca ulicznego, który z zimna tupał nogami i rozcierał sobie dłonie dla rozgrzewki. Na ulicy Srebrnej i Towarowej dorożka musiała trochę zwolnić, z uwagi na wyboje na drodze. Zza budynków wynurzały się kształty fabrycznych murów, na widok których Wiktorowi zakręciła się w oku łza. Po minięciu ostatniej rogatki, jechali miedzy parkanami, ogradzającymi sady, zostawiając za sobą miasto. Wiktor myślami był już daleko. Około południa dorożka zatrzymała się przed samotnym budynkiem na pustkowiu. Na dole znajdował się sklep, a w głębi lokal. Właścicielem tego gmachu był Żyd, którego Wiktor poprosił o butelkę wódki na rozgrzewkę. Cała rodzina, a nawet woźnica, wypili po kieliszku trunku. Nieznajomi wzbudzili powszechne zainteresowanie Żydów, który wyszli przed budynek, by dokładniej się im przyjrzeć. We mgle, w oddali było widać zarysy domów
, a jakiś Żyd powiedział, że mieści się tam dworzec kolejowy. Najbliższy pociąg miał za trzy kwadranse odjechać do Sosnowca. Wiktor z rodziną zaczął iść w tamtym kierunku. Postanowił, że bliscy odprowadzą go do pierwszych zabudowań, a potem wrócą do czekającej dorożki i odjadą z powrotem do Warszawy. Gdy tak szli, Teosia myślała nad słowami, które zamierzała powiedzieć mężowi. Czuła się niedobrze po wypitym kieliszku wódki. Z zamyślenia wyrwał ją Wiktor, który zatrzymał się i zaczął żegnać. Gdy zapytała, czy jej aby nie rzuci, otrzymała zapewnienie, że nie. Obiecał, że gdy tylko dostanie pracę, zaraz przyśle im pieniądze, po czym pożegnał się z dziećmi i odszedł w kierunku dworca kolejowego. Teosia długo jeszcze patrzyła za swym mężem, a potem wróciła z Frankiem i Karolą do dorożki. Wszyscy odjechali do domu.
O świcie
O świcie Judym wybrał się do pobliskich wiosek, by odwiedzić chorych. Był początek kwietnia. Idąc brzegiem lasu, w powietrzu czuł wilgoć, odpowiednią tej porze roku. Przysiadł na pniu i wsłuchał się w ciszę, gdy usłyszał nagle turkot zbliżającego się wozu. Okazał się, że jechała nim panna Podborska z woźnicą. Tomasz podszedł się przywitać. Był zdziwiony, widząc ją o tak wczesnej porze. Wyglądała na zmęczoną i zdenerwowaną. Zwierzyła się mu, że wraca właśnie z Woli Zomeckiej, gdzie
była u spowiedzi. Bohater nie uwierzył jej, że w nocy, podczas siarczystego deszczu - wybrała się z taką sprawą. W końcu przyznała się, po namowach woźnicy Felka, że Natalia uciekła z Karbowskim. Poprzedniego dnia jej podopieczna - Natalka, bez zgody babki opuściła dom, by wziąć ślub z Karbowskim w Woli Zomeckiej. Dlatego Joasia jechała tam w nocy, lecz nie zdążyła namówić jej do zmiany decyzji. Gdy przybyła, było już po ślubie, a młodzi wyjechali za granicę. Dziewczyna zostawiła jedynie list do babki, który teraz wiozła Joasia. Napisała w nim, że skoro jest pełnoletnia, majątek po matce pobierze w całości w banku. Guwernantka obawiała się o dalsze losy podopiecznej oraz o to, że ludzie pomyślą, że nie sprawdziła się w roli nauczycielki. Gdy zapytała Judyma, czy nie jest mu przykro z powodu odejścia ukochanej, zaprzeczył stwierdzając, że mąż Natalii będzie teraz mógł przepuścić majątek żony. Podborska bała się także reakcji starszej pani. Wsiadła do bryczki i odjechała do domu. Judym dopiero teraz uświadomił sobie, że chyba ją kocha: „Zamknąwszy oczy patrzał w głębinę swej duszy. W tej chwili schyliła się ku niemu cicha wiedza, wesoły szept męczącej zagadki, rozstrzygnięcie trudnego pytania, proste jak czysta prawda. Powitał je radosnym śmiechem: "Ależ tak! Rozumie się! Przecie to jest moja żona".
W drodze
Na początku czerwca Judymowa otrzymała list od męża, przebywającego w Szwajcarii, w którym prosił, by wraz z dziećmi do niego dołączyła. Pracował obecnie w fabryce, zarabiając więcej niż w Warszawie. Teosia sprzedała meble, otrzymała paszport, pożegnała się z ciotką, spakowała kilka tobołków, zabrała dzieci i wyruszyła w nieznaną drogę do Szwajcarii. Franek i Karolka zasnęli w wagonie, a ich matka rozmyślała o Pelagii, która teraz została sama. Po przejechaniu granicy, następnego dnia dojechali do Wiednia. Czekał tam na nich towarzysz Wiktora, mający się nimi zaopiekować (tak ustalił Judym w liście). Zabrał ich do swego mieszkania, w którym czekała jego nie znająca polskiego żona. Żyli w ubogiej dzielnicy. Wiedenka nakarmiła Wiktorową i jej dzieci. Kazała, by przespali się przed czekającą ich dalszą podróżą. Wieczorem cała trójka poszła na dworzec w towarzystwie kolegi Judyma, który kupił im bilety do Winterturu w Szwajcarii i powiedział, by na stacji Amstettem przesiedli się do drugiego pociągu, który miał ich zabrać do Salzburga, a potem do Wiktora. Teosia miała zapamiętać te nazwy. Usiedli w zatłoczonym wagonie i już po chwili we trójkę jechali przed siebie. W czasie drogi Karola płakała, a Franek był zmęczony i rozkapryszony. Panujący zaduch spowodował, że Judymowa…zasnęła. Gdy otworzyła oczy - ujrzała pusty wagon, po czym wysiadła z dziećmi na małej stacyjce. Zapytała urzędnika kolejowego o Amstettem i pokazała swój bilet, a on zaczął coś jej tłumaczyć w swym języku. Wtedy instynktownie zrozumiała, że przespała stację, na której miała się przesiąść. Objuczona bagażami, nie wiedziała, co dalej począć. Dzieci były głodne i zmęczone, a Karolcię bolała głowa. Choć Teosia chciała wrócić na peron, została przepędzona przez urzędnika. Cała trójka, zlana potem, poszła w stronę nieznanego miasta. Judymowa nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. W końcu zatrzymała się na moście, na którym panował hałas. Gdy usiadła na ziemi, poczuła, że opadły ją siły. Podszedł do nich policjant i szybko
przepędził ich z tego miejsca. Teosia była wystraszona i zrezygnowana. Gdy zobaczyła nagle dorożkę zmierzającą w stronę dworca, w której siedziało młode państwo, coś ją tchnęło, że być może oni jej pomogą. Chwyciła dzieci i tobołki, z zaczęła biec za dorożką (w jednej chwili wróciły jej siły). Pojazd zatrzymał się przed dworcem, a Judymowa już stałą obok niego. Usłyszała, jak para…mówi po polsku. Z wrażenia osłabła. Zatrzymała młodą panią, która akurat wysiadała z dorożki. Dobra podróżniczka udzieliła jej pomocy w zorganizowaniu dalszej części podróży, gdy Teosia pokazała jej bilet i wytłumaczyła zdarzenia, które ją spotkały. Nakazała jednocześnie tragarzowi, by zabrał od zmęczonej matki rzeczy, a jej towarzysz poszedł z biletem żony Wiktora do kasy. Wskutek reklamacji miała wrócić pociągiem do Amstettem, a stamtąd, po przesiadce, jechać dalej. W czasie rozmowy, gdy Teosia powiedziała swe nazwisko, okazało się, że państwo znało jej szwagra-doktora. Przedstawili się jako Karbowscy (była to Natalia ze świeżo poślubionym małżonkiem), po czym zaprowadzili całą trójkę do trzeciej klasy, a sami jechali w pierwszej, do Włoch. Podczas postoju pani Natalia przychodziła do Judymowej, ponieważ bardzo martwiła się o jej dzieci. W nocy państwo Karbowscy w Amstettem pożegnali się z żoną Wiktora, ale przedtem, z ich polecenia i za drobną opłatą - konduktor ulokował Teosię w kolejnym, nowym pociągu, w którym zajęła zamknięty przedział. Całą trójka jechała tak cały następny dzień i noc. Około jedenastej pociąg stanął w Winterturze. Gdy usłyszała tę nazwę, choć bała się opuścić bezpieczny wagon, wzięła wszystko i wyszła z pociągu. Na peronie czekał na nich Wiktor, który na powitanie usłyszał wyrzuty, że skazał ich na taką podróż. Szybko jednak złość ustąpiła szczerej radości. Judym wziął Karolcię na jedną rękę, w drugą włożył pakunki, i wszyscy ruszyli do wynajętego mieszkania. Gdy minęli kilka uliczek, doszli w końcu do kamienicy, w której Wiktor zajmował dwa malutkie pokoiki na drugim piętrze. Po krótkim czasie Wiktor zostawił ich, a sam poszedł do fabryki. Dzieci również opuściły Teosię, która szybko zasnęła. Drzemkę przerwało jej pukanie do drzwi. Stał w nich krzyczący mężczyzna. Gdy nic nie rozumiała, pokazał jej trzymane w rękach liście. Po jego wyjściu zamknęła drzwi na klucz, schowała się pod kołdrę i zapadła w głęboki sen. Obudziło ją kolejne pukanie. Po otwarciu drzwi zobaczyła na progu męża, dzieci i tego mężczyznę. Okazało się, że Karola i Franek zerwali Szwajcarowi liście winogrona, oplatające całą ścianę pędami. Po wyjściu obcokrajowca Wiktor już wiedział, że Szwajcar wyrzuci ich z mieszkania, a nie miał nadziei na znalezienie drugiego w tak niskiej cenie. Powiedział żonie, że wyjadą do Ameryki, gdzie będzie pracował w fabryce przy piecu, przy którym pracował w Warszawie. Zapewniał, że będzie zarabiać więcej: „Moja kochana, Bessemer jest wszędzie na świecie
. Ja idę za nim. Gdzie mi lepiej płacą, tam idę. Mam tu siedzieć w tej dziurze? Nie ma głupich!... W oczach Judymowej wędrowały wciąż ściany, okna i sprzęty. Upadła na poduszki jak bezwładne drewno i osłupiałymi oczyma patrzyła się w malowane deski sufitu, który się z nią dokądś, w nieskończoność, w zaświaty posuwał, posuwał...”.
O zmierzchu
Doktorowi czas upływał na leczeniu ludzi w szpitalu, odwiedzaniu okolicznych dworów i wiejskich chałup. Czasami o zmierzchu widywał się w parku z panną Podborską, która pod swoją opieką miała już jedynie Wandę. Cała trójka chodziła na wspólne spacery. Tomasz w myślach nazywał Joannę swą narzeczoną, chociaż nie poprosił jej o rękę. Jego skryte uczucie wzmagało się coraz bardziej: „Judym był jakby szalony na samą myśl, że zobaczy swoją "narzeczoną". (...) A gdy mógł widzieć te oczy, w których uśmiechał się z rozkoszą cudowny wdzięk miłości, zdawało mu się, że krew zaczyna wypływać z jego serca, że słodka śmierć na podobieństwo fali oceanu otacza go i niesie do stóp tego zjawienia. Radość i słodycz tych obcowań była tak niezrównana, że nawet wszelkie żądze cielesne tłumiła”. Pewnego czerwcowego ranka, idąc do wioski, spotkał ją przypadkiem. Była sama, ponieważ panna Wanda jeździła konno z plenipotentem (Podborska zwierzyła się doktorowi, że po takich przejażdżkach miewała bóle w okolicach serca, co zinterpretował jako skutek zmęczenia organizmu). Kobieta wyznała mu, że jakieś trzy lata temu widywała go, gdy jeździł warszawskimi ulicami tramwajem. Gdy zapytał, czemu zwróciła na niego wówczas uwagę, nie uzyskał odpowiedzi. Obiecała, że poczeka aż będzie wracał od chorych. Choć opatrywanie i badanie mieszkańców okolicznych wiosek skończyło się bardzo późno, bo zapadł już zmierzch, zdziwił się bardzo, gdy zobaczył ją czekającą w umówionym miejscu. Wracali razem przez pola przy lesie, a ich twarze oświetlało zachodzące słońce. Gdy Tomasz ponownie spytał o powód jej spojrzeń kilka lat temu w tramwaju, na swoje pytanie odpowiedział samodzielnie. Uświadomił Joannie, że już wtedy czuła, że to on zostanie jej mężem: „- Pani musiała wówczas po prostu przeczuć..: - Co przeczuć? - Wszystko, co ma nastąpić. -Cóż takiego? - Że to ja właśnie będę mężem twoim”. Teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo mu na niej zależało. Objął ją mocno, zanurzył usta w jej czarnych, bujnych włosach. Z oczu płynęły mu łzy, gdy zaczął ją całować. Wtedy właśnie oświadczył się ukochanej, która: „Podniosła głowę, żeby usłyszeć... Wtedy uczuła na swych wargach niby rozżarzone węgle. Szczęście jak ciepła krew wpłynęło do jej serca falą powolną Słyszała jakieś pytania, słowa ciche, święte, spod serca. W ustach swych wyrazów znaleźć nie mogła. Mówiła pocałunkami o głębokim szczęściu swym, o dobrowolnej ofierze, którą witała...”.
Szewska pasja
Administrator zakładu leczniczego - Krzywosąd, jak co roku z grupą robotników pracował przy odszlamowywaniu stawów (czyli usuwaniu osadu z dna stawów). W pierwszej połowie czerwca, gdy do Cisów napływali kuracjusze, robotnicy pracujący przy stawach zaczynali chorować na febrę. Wtedy Krzywosąd wymyślił taki oto sposób usuwania szlamu: „(…)wpadł na myśl genialną. Nic nikomu nie mówiąc, kazał w pewnym miejscu rozkopać groblę do gruntu, wstawić w ten otwór pochyłą rynnę z desek szerokości łokcia i puścić na nią strugę wody, która sączyła się na dnie spuszczonego stawu. Utworzyło to rodzaj kaskady, która zlatywała dość bujnie do koryta rzeki. Wówczas Krzywosąd postawił kilkunastu silnych ludzi z taczkami, innych z rydlem, rozkazał im wybierać szlam, zwozić go po narzuconych deskach do rynny i rzucać w to drewniane łożysko strumienia. Woda pędząca z wysoka porywała szlam i niosła go w stronę Morza Bałtyckiego”. Ciężkie wozy już nie przewoziły po parku błota i torfowiska. Judym powiedział robotnikom, że spływający do rzeki szlam podrodze
zatruje wodę, którą oni poili swe zwierzęta i gasili swe pragnienie, a ci odparli, że choć przychodzili już skarżący się ludzie - zostali odprawieni przez administratora i pomysłodawcę projektu. W pewnym momencie, gdy Tomasz dostrzegł Krzywosąda i Węglichowskiego wezbrała w nim wściekłość, ponieważ „najciemniejszej ludności” dostarczali do picia zanieczyszczoną wodę, stając się odpowiedzialnymi za ich choroby. A przecież rolą zakładu leczniczego było leczyć, a nie truć! Gdy podszedł do nich, nie mógł pohamować swych nerwów. Zapytawszy, co robią, usłyszał, że Krzywosąd „wymywa” staw. Rzekł wtedy: „Przekonałem się, że to, co częstokroć zowiemy rolą zakładu w historii okolicy, przypisywanie mu jakiegoś społecznego czy higienicznego znaczenia, jest tylko rodzimą blagą, efektem, reklamą, obliczoną na głupotę histeryczek. Dla mnie tedy jest to widok taki sam jak każdy inny”. Oburzył tym dyrektora, który stwierdził, że jego obserwacje są zbyteczne, ponieważ nie była to jego sprawa. Po jego odejściu, administrator zaśmiał się z Tomasza szyderczo, przez co został nazwany osłem, złapany za gardło i odepchnięty z całej siły przez bohatera. W konsekwencji wpadł do stawu w rzadkie bagno, a gdy robotnicy zaczęli go wyciągać, bohater odszedł, klnąc ze złości: „Judym nie widział, co było dalej. Oczy mu zaszły wściekłością, jak bielmem. Szedł drogą klnąc głośno, ordynarnie...”.
Gdzie oczy poniosą
Tego samego dnia Judym otrzymał od doktora Węglichowskiego pisemne wypowiedzenie z pracy: „Wobec tego, co zaszło, spieszę oświadczyć Sz. Panu, że umowę naszą, zawartą przed rokiem w Warszawie, uważam za rozwiązaną”. Bohater był świadomy, że pismo jest efektem zajścia z Krzywosądem. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, nie miał gdzie wracać... Nagle w otwartym oknie stanęła Joanna, znająca już jego sytuację. Przyszła pytać o jego plany, a on tylko przytulił jej głowę do swej piersi i otrzymał od niej pierwszy pocałunek. Po jej odejściu doktor był gotowy nawet do przeproszenia dwóch kolegów, nie chciał jej zostawiać samej… Nie mógł jednak tak postąpić, ponieważ nie mieściło się to w jego przekonaniach. Tej nocy, nękany różnymi myślami, zasnął dopiero nad ranem. Było mu żal opuszczać zajmowane mieszkanie, do którego zdążył się już przyzwyczaić: „Był już brzask, gdy Judym zasnął na krótko. Zbudził się przeziębły. Usiadł na łóżku i zdumionym wzrokiem patrzał dokoła siebie. Jak młyński kamień spadła wtedy na jego piersi konieczność wyjazdu. Już nie rozmyślał nad nią ani jej pragnął odsunąć, tylko zbierał w sobie siły do dźwigania”. Rano spakował walizkę, nie pożegnał się z nikim, wsiadł do bryczki i odjechał w kierunku stacji „z rozdartym sercem”. Po dojechaniu na najbliższy, przypadkowy peron, czekając na dworcu, został rozpoznany przez swego kolegę. Był to Korzecki - szczupły, trzydziestokilkuletni mężczyzna. Ich znajomość zaczęła się w Paryżu, a potem wspólnie odwiedzili Szwajcarię, gdzie kolega leczył swe podupadające zdrowie (cierpiał z powodu nerwowego wyczerpania). Tomasz towarzyszył mu wtedy od zakładu do zakładu, w charakterze lekarza i przyjaciela. Często sprzeczali się z powodu różnicy poglądów, aż po którejś kłótni Tomasz sam wrócił do stolicy Francji. Teraz Korzecki, przyglądając się uważnie koledze i domyślając się, że ma kłopoty, zaproponował mu pracę lekarza fabrycznego i wspólny wyjazd do Zagłębia Dąbrowskiego, gdzie zajmował stanowisko inżyniera. Judym zgodził się na propozycję, lecz był w tak złym stanie nerwowym, że nie mógł nawet kupić sobie biletu (wyręczył go kompan). O godzinie siedemnastej byli już w Zagłębiu, po czym wsiedli do powozu i pojechali do domu Korzeckiego. Po drodze mijali stare i nowe domy, widząc ciągnące się ulicami bajora i doły.
Gdy wyjechali za miasto, wszędzie widzieli kominy fabryczne, w pobliżu wyrw wznosiły się ogromne hałdy. Powóz wjechał na szosę, wiodącą do kopalni „Sykstus”. Mijali tam ludzi pracujących przy kopaniu rowów. Po wjechaniu na teren kopalni, wysiedli obok sortowni, po czym weszli do środka jakiegoś budynku. Korzecki poprosił, by Tomasz poczekał w pierwszej izbie, a sam poszedł dalej. Judym rozejrzał się w koło, oglądając dokładnie pomieszczenie:„spostrzegł przed sobą atrament, pióro i jakiś skrawek szorstkiego papieru. Zaczął pisać krzywymi literami: "Joasiu, Joasiu! Cóż pocznę bez Ciebie! Życie moje zostało przy Tobie, całe serce, cała dusza. Zdaje mi się ciągle, że któreś z nas umarło, a drugie błąka się po ziemi wśród nieskończonego cmentarza... W duszy mojej jęczy przeraźliwy dźwięk dzwonu. Jak jąkała wymawia sylaby pewnego wyrazu, którego dosłyszeć nie mogę...". W momencie powrotu kolegi z informacją, że jadą dalej, bohater natychmiast podarł list. Po drodze Korzecki pokazał mu lecznicę, przed którą stali ludzie. Gdy zapadał wieczór zatrzymali się przed piętrowym, odrapanym budynkiem. Weszli do dużego, trzypokojowego i prawie pustego mieszkania inżyniera. Pewien człowiek, który wniósł bagaże, po chwili przyniósł talerze i widelce, a „Wkrótce potem zjawił się Korzecki z wiadomością, że będzie befsztyk i piwo”. Tomasz czuł się ogromnie zmęczony, tęsknił za Joanną, a jego kolega zwierzał się ze swych myśli o śmierci: „Ja mam zanadto wyedukowaną świadomość. To jest ścierwo obolałe! Nieszczęściem, katuszą jest posiadanie prawdy”.
Glikauf!
Następnego dnia Judym przebudził się w mieszkaniu Korzeckiego i zobaczył, że gospodarza już nie było. Wypił szklankę mleka, po czym poszedł zobaczyć osadę fabryczną. Stały tam murowane, piętrowe domy z czerwonej cegły, które tworzyły miasteczko. Na jednej z ulic znajdowały się długie budynki, liczące około pięćdziesięciu okien. Nigdzie nie widział kwiatów czy drzew. Pod domami nie rosła nawet trawa. Z jednej strony szosy w dużym rowie płynęła rzeka, w której woda miała rudy kolor. Dzień był mglisty, a szosę przecinały szyny biegnące w różne strony. Przy jednym z domów zatrzymał Tomasza jakiś człowiek z wiadomością, że inżynier czeka na niego w budynku. Gdy wszedł do olbrzymiej izby, przedzielonej balustradą, przy stole zastał starszego sztygara i dozorcę. Odczytywano właśnie listę robotników, idących na szychtę i rozdawano im chleb. Judym z Korzeckim założyli grube skórzane buty, kaftany, w rękach mieli mosiężne lampy, i w takim rynsztunku zjechali windą pod ziemię. Wyszli z niej na korytarz, oświetlony elektrycznymi lampkami. Zobaczyli mnóstwo pracujących ludzi. Wozy z węglem ciągnęły konie. Bohaterowie poszli dalej w miejsce, gdzie skończyło się światło. Oświetlali teraz drogę kagankami trzymanymi w dłoniach. Spód korytarza pokrywały kolejowe szyny, po których jeździły wózki z fedrunkiem, ciągnięte przez wyczerpane konie. Na dole kopalni, między podobnymi korytarzami, panował przeciąg. Górnicy laskami prochu wysadzali ściany, z których sypały się bryły węgla. Mężczyźni poszli do szybu, który miał ich zabrać na powierzchnię. Woda lała się strugami, kapała i ciekła ścianach. Stanęli w mokrej windzie, wypełnionej wrzeszczącymi, przemokłymi, zezłoszczonymi ludźmi. W ciągu jednego momentu wywieziono ich na powierzchnię. Szli stamtąd ciemnym, wilgotnym i nieskończenie długim korytarzem. Strop pochylał się tu i ówdzie, wyginał belki i miażdżył okładziny. Ciemności nie oświetlały nawet ogniki górnicze. Czasami wózki ciągnięte przez konie wypadały z szyn. Poganiacz, kiedy musiał wstawić wózek na szyny, bił konia batem. Tomasz powiedział koledze, że powinien zabronić takiego postępowania swym pracownikom, na co usłyszał:„Ja zabraniam, zabraniam z całej duszy, ale już nie mam siły...”. Pod ziemią Korzecki witał się z górnikami słowem Glikauf, co oznaczało życzenia szczęścia i powodzenia w pracy: „Było w tym dźwięku coś ściskającego serce. Przywierał do mózgu obraz figur tych starców, ledwie dających się z mroku wyróżnić, tych czarnych brył, które za życia mieszkają w grobie, śnią w nim przez resztę dni swoich jak pająki, czekając cierpliwie na chwilę, kiedy już na zawsze wstąpią do ziemi, kiedy wejdą w jej zimne łono na "szychtę" wieczną. Łańcuch ciemnej niedoli przykuwa ich do miejsca. W starczym drzemaniu widzą pewno ciepłe słońce wiosenne i jasne łąki, kwiatami zasiane...”.
Pielgrzym
Korzecki poprosił pewnego dnia Judyma, by poszedł z nim z wizytą do Kalinowicza - dyrektora i inżyniera kopalni. Tomasz ujrzał w cienistym ogrodzie „pałac”, do którego wprowadził ich lokaj. Ujrzeli tam wyściełane krzesła, puszyste dywany i piękne obrazy na ścianach. Po wejściu Kalinowicza, człowieka otyłego i z łysiną, zachowującego się wyniośle, Korzecki przedstawił mu Judyma. Bywając tu wcześniej, zauważył nowy nabytek gospodarza - ścienny, zachwycający zegar, kupiony w Monachium. Mężczyźni przeszli do sąsiedniego pokoju - gabinetu urządzonego z przepychem. Na meblach stało mnóstwo figurek,fotografii i książek. Dyrektor pochwalił się obrazem zakupionym w Mediolanie od artysty, który jeszcze nie dokończył dzieła (właśnie to zachwyciło Kalinowicza). Przeszli potem do pracowni, gdzie przy stole siedziała dziewiętnastoletnia panna, z jasnymi, błękitnymi oczami, w różowej sukni. Okazało się, że to Helena, córka dyrektora. Znowu wszyscy przeszli do salonu. Wtedy dwudziestoletni młodzieniec przywitał się z Korzeckim, przedstawiając się Judymowi jako syn Kalinowicza. Tomasz przysłuchiwał się dyskusji o samobójcach, prowadzonej przez towarzystwo. Rozmawiali o wielu sprawach: o tym, że chorych umysłowo nie powinno się zamykać w szpitalach, o wykształceniu dzieci (które w Szwajcarii szły do wspólnego domu zabawy, gdzie poznawały abecadło, co było początkiem ich edukacji). Głos zabierali głównie Korzecki i syn Kalinowicza. Na dworze rozpętała się burza i wiał wiatr, a Helena, przy każdym błysku, spoglądała w okno. Kolega Judyma zaczął mówić o cierpieniu fizycznym i psychicznym, a Tomasz myślał tylko o narzeczonej, do której wysłał list, podając nowy adres. Panna Helena zaprosiła wszystkich do sąsiedniego pokoju na herbatę. Młody syn gospodarza powiedział, że skończył politechnikę i zamierza pisać doktorat. Dużo mówił o pomocy lekarskiej w kopalniach, o tym, że lekarz mający pod kuratelą kilka fabryk, musi jeździć z miejsca na miejsce, ponieważ ma dużo chorych pod swą opieką: „Nie chcę ubliżać nikomu, ale taka, na przykład, pomoc lekarska odbywa się w sposób zupełnie pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, "mający pod sobą" z osiem fabryk, jedzie z miejsca na miejsce...”. Młody Kalinowicz nie krył swojej niechęci do Zagłębia. Krytykował pracujących tam robotników mówiąc, że nieoszczędzają
pieniędzy, popadają w długi (według niego robotnik nie powinien korzystać nawet z mydła, ponieważ to zbytek dla „takich” ludzi: „Wszędzie zbytek, zbytek! We wszystkich warstwach społeczeństwa życie
nad stan, rozrzutność...”). Po wypiciu herbaty, gdy zapadł wieczór, dyskutanci przeszli ponownie do salonu. Lokaj oznajmił Korzeckiemu o przybyciu posłańca. Judym, myśląc, że być może to list od Joanny, udał się za kolegą (tan jednak zapewnił, że tajemniczy pakunek to materiał na ubranie). Po dwóch godzinach mężczyźni wracali do domu. Po drodze inżynier wstąpił jeszcze do krawca… Judym zaobserwował, że podczas wizyty u dyrektora, jego kolega był dziwnie podekscytowany dyskusją. Cały czas zabierał głos, a w drodze powrotnej mówił do siebie.
Asperges me…
Korzecki zawsze w okresie Wielkanocy odwiedzał zaprzyjaźnioną rodzinę zubożałej szlachty, która dzierżawiła kilkusetmorgowy folwark donacyjny (majątek skonfiskowany Polakom przez zaborcę, a potem przekazany urzędnikom rosyjskim, którzy często dzierżawili go… Polakom). Pewnego razu po przyjściu do mieszkania kolegi, z którym obecnie mieszkał, Tomasz zobaczył nieznajomego gimnazjalistę. Okazało się, że to Oleś - członek zaprzyjaźnionej rodziny Daszkowskich, który czekał na bohatera. Poprosił doktora, by pojechał z nim do matki, chorej od dawna na płuca, nie wstającej już z łóżka. Przed podróżą zjedli obiad. Folwark był oddalony o dwie mile od Zagłębia (w Zabrzeziu). Korzecki kazał chłopcu pozdrowić rodziców, po czym odprowadził dwójkę na dół, gdzie czekały podstawione konie. Judym dostrzegł łzy w jego oczach („Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu jego płynęły dwie łzy samotnice. - Da Bóg, zobaczymy się wkrótce... - powtórzył na swój sposób”). Jechali bryczką długą drogą przebiegającą przez las i pola. Dotarli do opustoszałego dworu. Chora leżała na posłaniu pod lipami. Na powitanie wyszedł jej mąż i córki. Judym zaczął badać kobietę. Była wychudzona i cierpiała na suchoty. To było ostanie stadium choroby. Gdy zapytała o swój stan, bohater nie chciał powiedzieć prawdy, kłamał, że ludzie na wsi żyją z taką choroba, muszą tylko dbać o siebie: „Proszę pani... nie będę ukrywał, że to jest stan dość ciężki, ale z tym ludzie żyją, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadków tego rodzaju. Ja pani przepiszę szczegółową kurację”. Zabronił jej wysiłku i pracy, kazał pić koniak i mleko. Zaproszono go na obiad, a potem, gdy mieli przenieść chorą do sypialni, ona chwyciła doktora za rękę prosząc, by przedłużył jej życie:„Panie konsyliarzu, niech się pan zlituje i trochę, trochę przedłuży mi jeszcze życia. Ja pragnę, muszę jeszcze żyć!”. Kobieta obawiała się o losy syna, który bardzo ją kochał, a teraz stał przy parkanie i płakał. Daszkowska opowiedziała, że gdy kiedyś zostali sami na gospodarstwie - Oleś złapał kurę i ugotował jej obiad. O córki lękała się mniej. Żałowała, że pan Korzecki nie przyjechał, ponieważ bardzo chciała go zobaczyć. Judym czuł, że kobieta jest świadoma rychłego końca. Po wieczornej kolacji doktor wracał tą samą drogą do domu. Myślał o chorej kobiecie, dla której nie widział już nadziei i ratunku:„Zdawało mu się, że ta chora kobieta, której nic pomóc nie mógł, jest to najbliższa jego istota. Były chwile, kiedy mu się widziało, że to on sam leżał na tym posłaniu, wpatrywał się w gasnące światło, że jego usta szeptały cichą modlitwę... Sennym, drzemiącym okiem wpatrywał się w całe życie tej kobiety, przechodził je wzdłuż ostrymi myślami i widział jak na dłoni”.
Dajmonion
Doktor otrzymał posadę fabrycznego lekarza i własne mieszkanie w pobliżu kopalni. Czasem spotykał się z Korzeckim na długie, wieczorne rozmowy. Nie znał nikogo innego. Pewnego popołudnia Tomasz otrzymał przez posłańca list od kolegi, w którym ten pisał: „Objawia się we mnie jakieś od Boga czy od bóstwa pochodzące zjawisko... Zdarza się to ze mną począwszy od dzieciństwa. Odzywa się głos jakiś wewnętrzny, który ilekroć się zjawia, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego... To, co mnie obecnie spotkało, nie było dziełem przypadku; przeciwnie, widoczną dla mnie jest rzeczą, że umrzeć i uwolnić się od trosk życia za lepsze dla mnie sądzono. Dlatego właśnie owo Dajmonion, ów głos wieszczy nie stawił mi nigdzie oporu”. Po tej lekturze bohater, mimo, że wiedział o dziwactwach Korzeckiego, zamówił powóz, by szybko do niego dotrzeć. Ledwo wyjechał za bramę, z przeciwka gnał po niego powóz. Gdy stanął, furman krzyczał, że przyjechał właśnie po niego. Tomasz przeczuwał, że stało się coś najgorszego. Przesiadł się z powozu do powozu i pognał do mieszkania inżyniera. Na schodach stali jacyś ludzie, a w drugim pokoju na sofie leżał Korzecki z roztrzaskaną głową, w kałuży krwi. Judym pochylił się nad ciałem. Dotarło do niego, że kolega nie żyje. Rozejrzał się po pokoju, w którym wszystko było w nieładzie, a na stole leżał anatomiczny atlas, otwarty na stronie z wizerunkiem głowy. Rysunek był zakreślony czerwonym ołówkiem, a obok niego wypisane były cyfry i literki. Do pokoju wszedł wysoki
blondyn (to on przyniósł nieboszczykowi tajemniczy pakunek), po czym podszedł do Korzeckiego, pozapinał mu surdut, poprawił włosy, usiadł obok jego nóg i…patrzył.
Rozdarta sosna
Wrześniowego ranka Judym szedł po Joasię na dworzec kolejowy. Otrzymał od niej kartkę, że przejazdem będzie w Zagłębiu, ponieważ jechały z panią Niewadzką i Wandą do Drezna na spotkanie z Karbowskimi. Babka chciał spędzić dwa dni w Częstochowie. Podborska miała jednego dnia odwiedzić kuzynkę, dlatego chciała się z nim spotkać.Gdy wysiadła z pociągu, Judym oniemiał na jej widok. Była piękna: „Gdy szła ze schodków wagonu cudna jak uśmiech szczęśliwy, jakoś dziwnie urocza, rozpiękniona, Judym doświadczał śmiertelnych dreszczów. Zdawało mu się, że u jej stóp u jej nóg najdroższych umrze z boleści...”. Poprosiła, aby pokazał jej fabryki, na co przystał. Zwiedzali fabrykę, gdzie przyglądali się pracy górników. Po wyjściu z budynku było już południe. Szli ulicami między domami, gdy Tomasz spytał znienacka, gdzie zamieszkają. Usłyszał, że gdzie zechce. Obiecała, że on założy szpital taki, jak w Cisach, a ona będzie mu pomagać. Snuli plany o wspólnym domu, meblach, szczęściu. Judym w pewnej chwili powiedział, że musi leczyć biednych, ponieważ pochodzi z motłochu i musi spłacić swój dług, walczyć o poprawę ich warunków mieszkaniowych i zdrowotnych. Joasia spojrzała na jego zmienioną twarz, po czym spytała, jaki związek z nimi mają te wszystkie sprawy. Odrzekł, że jest odpowiedzialny za tych ludzi, nie może mieć żony, ani żadnej rzeczy czy uczucia, póki nie zmieni losu tych ludzi:„Otrzymałem wszystko, co potrzeba... Muszę to oddać, com wziął. Ten dług przeklęty... Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony, ani jednej rzeczy, którą bym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mię nie trzymał!”. Na te słowa kobieta stanęła, obiecując, że nie będzie mu przeszkadzać w spełnianiu tych zamiarów. Gdy usiedli pod drzewem, cichutko płakała, a po jakimś czasie wstała, mówiąc: „Szczęść ci Boże”, na co odpowiedział: „Daj Panie Boże”. Joanna odeszła, a Judym uciekł. Szedł brzegiem lasu, z daleka widząc kopalnię. Położył się w zawalisku w głębi ziemi, a nad sobą widział niebo. Wydawało mu się, że słyszy płacz niedawnej narzeczonej: „Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta. Widział z głębi swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy. Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga. Nie wiedział tylko, kto płacze... Czy Joasia? - Czy grobowe lochy kopalni płaczą? Czy sosna rozdarta?”.