zsdc, Jacek Kaczmarski


Jacek Kaczmarski

18.12.1991

Wojna postu z karnawałem

(wg obrazu P. Breughla st.)

Niecodzienne zbiegowisko na śródmiejskim rynku

W oknach, bramach i przy studni, w kościele i w szynku.

Straganiarzy, zakonników, błaznów i karzełków

Roi się pstrokate mrowie, roi się wśród zgiełku.

Praca stała się zabawą, a zabawa - pracą:

Toczą się po ziemi kości, z kart się sypią wióry,

Nic nie znaczy ten, kto nie gra, ci co grają - tracą

Ale nie odróżnić w ciżbie który z nich jest który.

W drzwiach świątyni na serwecie krzyże po trzy grosze,

Rozgrzeszeni wysypują się bocznymi drzwiami.

Klęczą jałmużnicy w prochu pomiędzy mnichami,

Nie odróżnić, który święty, a który świętoszek.

Oszalało miasto całe,

Nie wie starzec ni wyrostek

Czy to post jest karnawałem,

Czy karnawał - postem!

Dosiadł stulitrowej beczki kapral kawalarzy

Kałdun - tarczą, hełmem - rechot na rozlanej twarzy.

Zatknął na swej kopii upieczony łeb prosięcia,

Będzie żarcie, będzie picie, będzie łup do wzięcia.

Przeciw niemu - tron drewniany zaprzężony w księży,

A na tronie wychudzony tkwi apostoł postu.

Już przeprasza Pana Boga za to, że zwycięży,

A do ręki zamiast kopii wziął Piotrowe Wiosło.

Prześcigają się stronnicy w hasłach i modlitwach,

Minstrel śpiewa jak to stanął brat przeciwko bratu.

W przepełnionej karczmie gawiedź czeka rezultatu,

Dziecko macha chorągiewką - będzie wielka bitwa.

Oszalało miasto całe,

Nie wie starzec ni wyrostek

Czy to post jest karnawałem,

Czy karnawał - postem!

Siedzę w oknie, patrzę z góry, cały świat mam w oku,

Widzę co kto kradnie, gubi, czego szuka w tłoku.

Zmierzchem pójdę do kościoła, wyspowiadam grzeszki,

Nocą przejdę się po rynku i pozbieram resztki.

Z nich karnawałowo-postną ucztą jak się patrzy

Uraduję bliski sercu ludek wasz żebraczy.

Żeby w waszym towarzystwie pojąć prawdę całą:

Dusza moja - pragnie postu, ciało - karnawału!

Jacek Kaczmarski

1.11.1990

Upadek Związku Radzieckiego

Korab klasztoru po Wigrach żegluje

Nucą na drutach jaskółki beztroskie

Syn żyłkę plącze, okoń haczyk czuje

Za widnokręgiem ma miejsce pucz w Moskwie.

Pompka pod stopą warczy, ponton rośnie

Kaczka gderliwie poszukuje kacząt,

Pokrzywa maki obrasta miłośnie

Świat wyczekuje co zrobi Gorbaczow.

Grzyby z robaków czyści gospodyni

Łeb kurczakowi gospodarz ucina

Na myśl o uczcie kot się w koprze ślini

Cała nadzieja w postawie Jelcyna.

Marsz po zakupy wśród trzcin, tną komary

W sklepie jest szkocka whisky, nie ma jajek

Szeleszczą ptasim rejwachem szuwary

Kreml obejmuje wyblakły Janajew.

Kluski w kociołku nad ogniem bulgocą

W dymnym zapachu wirują owady

Chłopiec z latarką łowi raki nocą

Mieszkańcy Moskwy wznoszą barykady.

Na szarym płocie jaskrawe ręczniki

Suszą się w słońcu po pysznej kąpieli

Za lasem śpiewy, dźwięki pijatyki

Czołgiści strzelać do ludzi nie chcieli.

Wód mrok przecina błyszczek na szczupaka

Dudni łabędzi lot nad samą wodą

Księżyc siwieje w łysinie rybaka

Pucz się załamał, pod sąd winnych wiodą.

Z wygasłych ognisk pełzną strużki dymu

Syn się przytula do mnie całym ciałkiem

Jelcyn tryumfuje, Gorbi wraca z Krymu

W łeb sobie strzela minister z marszałkiem.

Dni siedem szybko nad jeziorem zbiegło

Łabędź gniazd strzeże i szczupak poluje.

Za miedzą Litwa ma swą niepodległość

I ja się jakoś niepodległy czuję.

Jacek Kaczmarski

18.9.1991

Testament `95

(za F. Villonem)

W trzydziestym ósmym roku życia

Pod koniec dwudziestego wieku,

Co nic już chyba do odkrycia

Nie ma ni w sobie, ni w człowieku -

Za czarne pióro i atrament

Chwytam, by spisać swój testament.

Za mną już liczba chrystusowa

Ofiarnym kozłom przypisana,

Kiedy niewinna spada głowa

Za cudze grzechy - czyli za nas,

By z życia się wymknąwszy sideł

Uschnąć w relikwię wśród kadzideł.

Przede mną dziesięć lat niepewnych,

Gdy każdy zmierzch mężczyznę miażdży,

Od wewnątrz pośpiech szarpie gniewny,

A z nieba mu znikają gwiazdy.

Który to przetrwa ten - dożyje

Zaszczytu, że sędziwie zgnije.

Mniej ważne - ile czasu trawisz,

Niż - z jakim trawisz go wynikiem.

Niejedną twarz mi los przyprawił:

Byłem już zdrajcą i pomnikiem,

Degeneratem, bohaterem,

A wszystkie twarze były szczere.

Patrzono na mnie przez soczewki

Miłości, złości, interesu,

Przeinaczano moje śpiewki,

By się stawały tym, czym nie są.

Tak używano mnie w potrzebie

Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie.

Poza tym zresztą mam niewiele.

Wpływy przejadłem i przepiłem.

Co nieco w duszy tkwi i w ciele

(Co duszy wstrętne - ciału miłe),

Więc nie zostawiam potomności

Kont, akcji ani posiadłości.

Pierwszej małżonce mojej, Ince,

Nim się wyrazi o mnie szpetnie,

Zostawiam nasze wspólne sińce -

Pamiątki z wojny wieloletniej.

Ja się przeglądam w tych orderach,

Bo to, co boli - nie umiera.

Zaś drugiej mojej połowicy

Niczego nie zapiszę za nic,

Bo choćbym nie wiem jak policzył -

I tak mnie za rozrzutność zgani;

Więc nim się zrobi krótkie spięcie -

"Kocham cię" - piszę w testamencie.

Także synowi memu, Kosmie

Niewiele mam do zapisania.

Nie wiem co będzie, gdy dorośnie:

Czy zada cios mi, czy pytania

I próżno mi się dzisiaj biedzić,

Czy znajdę na nie odpowiedzi.

Paci zabawek nie pomnożę,

A zapisuję jej przestrogę,

Że choć się wiecznie bawić może -

Nie taką jej wyśniłem drogę.

Lecz snem nie będę córki dręczył:

Zjawi się drań, co mnie wyręczy!

Przykra to myśl, że - gdy czterdziestkę

Poranny wieszczy reumatyzm -

Tak łatwo w ten testament mieszczę

Wszystkie me lary i penaty:

Gitarę, książki i zapiski,

Butelkę po ostatniej whisky.

Nic nie zapiszę więc Wałęsom,

Pawlakom, Strąkom i Urbanom,

Co codziennością naszą trzęsą,

A ja ich muszę strząsać rano.

I przyjaciółki mej Grabowskiej

Grę z nimi biorę za słabostkę.

Zostały jeszcze pieśni. One

Już, chcę czy nie chcę, nie są moje.

Niech cierpią los swój - raz stworzone

Na beznadziejny bój z ustrojem.

Sczezł ustrój, a słowami pieśni

Wciąż okładają się współcześni.

Ja z nimi nic wspólnego nie mam

(To znaczy z ludźmi, nie z pieśniami)

Niech sobie znajdą własny temat

I niech go wyśpiewają sami.

Inaczej zdradzą wielbiciele

Że nie pojęli ze mnie wiele.

Partnerzy także źródłem troski -

Ciąży przyjaźni kamień młyński:

Niezbyt wysilał się Gintrowski,

Nazbyt wysilał się Łapiński.

Tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw -

Rozeszliśmy się bez melodii.

W ten czas tak marny, hałaśliwy,

Gdy szybki efekt myśl połyka,

Chóralne plączą się porywy,

Muzyka wszelka w zgiełku znika.

Lecz, chociaż z nieuchronnym smutkiem,

Każdy niech swoją nuci nutkę.

O, nie samotne to nucenie!

Ani obejrzy się pustelnik -

Zjawią się wielcy ocaleni

Z historii rusztów i popielnic

By szydzić wprzód a potem kusić

I do sprostania im przymusić.

Bo nie przypadkiem przeszli czyściec

Odsiani z mód wartkiego ścieku

Po to by istnieć (a nie błyszczeć)

I wieść dysputę o człowieku.

W przepyszne wciągną cię katusze

Nie byle jakie łby i dusze.

Dyskusja z nimi więc jest czysta.

Podstępna tylko z naszej strony.

Czym grozi nam antagonista

Co przed wiekami pogrzebiony?

A dodam jeszcze myśl, że i my

Niedługo już będziemy z nimi.

To samo pod rozwagę daję

Kochankom moim bez wyjątku:

Jakże do syta tym się najeść

Co końcem było od początku?

Imion rozkoszy więc nie podam,

Bo życia mało, czasu szkoda.

Dlatego też się kończyć godzi.

Nie wiem, czy jeszcze co napiszę,

Lecz tylem już wierszydeł spłodził,

Że jest czym okpić po mnie ciszę.

Zwłaszcza że póki słońce świeci

Wciąż będą rodzić się poeci.

Jak ja bezczelni i bezradni

Spragnieni grzechu i spowiedzi

I jedną nogą już w zapadni,

Dociekający co w nich siedzi,

Co wciąż nieuchronności przeczy,

Że może życie jest do rzeczy.

Jacek Kaczmarski

2-5.2.1995

Tezeusz

(wg Mitów Greckich)

Morze przebyłem z Minusem piłem i rozkochałem Ariadnę

Kiedy u wrót labiryntu stanąłem swoją wręczyła mi nić

Teraz już wiem że i z tymi przede mną tak samo było dokładnie

Kiedyś myślałem że los swój wygrałem że jest po co iść po co żyć

Z pochodnią w dłoni mieczem u boku w ciemną wsunąłem się czeluść

Zgniłe powietrze oślizgłe ściany krople lodowe na twarz

Cel taki prosty cios jeden mocny więc szybkim krokiem do celu

Życie przypięte do nitki w twym ręku kogoś na zewnątrz tam masz

Prócz kroków nie słyszę nic

Byle znaleźć potwora już po nim

Wtem staję i dławię krzyk

Nitka zwiotczała mi w dłoni

Gdybym tam wtedy spotkał potwora zabiłbym zabiłbym od razu

I może jeszcze trafił z powrotem gdzie zapach kobiet i mórz

Duszno wilgotno cicho i straszno natłok męczących obrazów

Więc póki siły dalej błądziłem z życiem żegnając się już

Widziałem ciała zmasakrowane potwór był widać żarłoczny

Rosła we mnie chęć by go zabić i trupem o ściany bić

Więc szedłem dalej zapamiętale nienawiść ćmiła mi oczy

Gdy na zakręcie wzdłuż korytarza napiętą ujrzałem nić

Czy wrócić po niej do bram

Zostawić tutaj rywala

Przed Ariadną tchórz stanąć mam

Nitkę napiętą przepalam

Biegnę w ciemnościach obijam ściany kanty nabiegłe wilgocią

Widzę jak się pojawia i znika i znów przebłyska

Gonię potwora miecza dobywam i z całych sił walę wzdłuż pyska

Broczy krwią charczy pada na ziemię i światło ucieka mu z oczu

Ile potworów błądząc zabiłem ilem przepalił już nici

Trupy wśród korytarzy życie śmierć pozbawione wykwintu

Nie chcę już słońca mórz i Ariadny przywykłem w ciemnościach do życia

Tu gdzie prawdziwy Minotaur wciąż drzemie wśród ścian Labiryntu

Gdzie każdy zazdrośnie swego potwora goni wśród ścian Labiryntu

Jacek Kaczmarski

1978

Traktacik o wyobraźni

Ma życie stanów rozmaitość:

Przesyt, niedosyt, czczość i sytość,

Jakość, nijakość, ruch i trwanie,

Kwitnienie i obumieranie.

Doprawdy - nadmiar mocnych wrażeń,

Splątanych ścieżek, przeobrażeń...

Szczęściem - ratuje ciągłość jaźni

Zbawienny uwiąd wyobraźni.

Są zatem tacy, którym za nic

Poznania przekraczanie granic,

Wiedza, co dzieje się dokoła,

Czemu Bóg milczy, Otchłań woła.

Ci, kiedy im się zadrżeć zdarzy

Liczą na księży lub lekarzy.

Żyją szczęśliwi, niepoważni -

Zbawienny uwiąd wyobraźni.

Inni, choć się nicością sycą -

Ufają wszelkim obietnicom,

Zaklęciom, czarom i loteriom,

Z obrzędem i śmiertelnie serio.

Nic to, że co dzień się kaleczą

Bo ich nadzieje sobie przeczą:

Największa bzdura ich nie drażni -

Zbawienny uwiąd wyobraźni.

A jeszcze inni - pojęć gracze -

Bawią się odwracaniem znaczeń

I, niezliczone czerniąc strony,

Stawiają domki z kart znaczonych.

Rozrywka płocha, życiochłonna,

Wolna od zasad, więc bezstronna.

Mistrzem jej, kto się głośniej zbłaźni...

Zbawienny uwiąd wyobraźni.

Jest jeszcze paru, co się błąka

Wśród kolumn, po zamierzchłych łąkach,

Gdzie z ruin, fresków i witraży

Sylabizują - co się zdarzy.

Wiedzą, czego nie wiedzą, durnie

Więc cierpią dumnie, żyją chmurnie,

Płoną na mrozie, marzną w łaźni -

Wolni więźniowie wyobraźni.

Ci, co się trwożą, co się leczą,

Co trwodze i rozumom przeczą,

Co zarabiają na żonglerce,

Ci, co przez szkiełko patrzą w serce -

Spotkają się na miejscu kaźni...

Zbawienny uwiąd wyobraźni.

Jacek Kaczmarski

9.9.2001

Twarze

Te twarze, twarze

Twarze, jak kamienie

Kamienie obrazy

Kamienie cierpienia

Kamienie pychy

W twarz ciskane z bliska

Zwietrzałe granity

Suche osypiska

Te twarze - głazy.

Pęknięte, obmyte

Kamienie bez twarzy

Mchami obszyte

Rozbłyszczone miką

Co świeci jak złoto

Z kamienną mimiką

Z kamienną głupotą

Z zabójczym łoskotem

Lawina i zamęt

Po co

Tylko po to

Żeby dojrzeć Diament.

Jacek Kaczmarski

22.12.1987

Sąd nad Goyą

Głuchy zdycha mało godnie:

Stęka, skarży się i gdera,

Cuchnie jakby robił w spodnie;

Balwierz żyłę mu otwiera.

Cieknie siła, upór, pycha,

Strach i miłość na poduchy;

Ze starości Głuchy zdycha,

Osiemdziesiąt lat żył Głuchy.

Duchy, zjawy i upiory

Kłócą się o krew pacjenta.

Nie usłyszy kłótni chory,

Ale widzi i pamięta:

Nagiej Mai pierś dziewczęca,

Księżnej Alby władczość warg;

Słońce się nad sierrą znęca,

Błyskiem broczy byczy kark.

Sępio wzrok królewski świeci

Nad jedwabnym łupem szat,

Saturn zżera własne dzieci,

Szatan się w rokoko wkradł.

Chłopski taniec, dworskie łaski,

Ciężar jąder plącze krok;

Słońce się nad sierrą pastwi

Much ucztuje rój wśród zwłok.

Osioł człeczy los odmierza,

Małpa się w zwierciadle gnie,

Płoną stosy od pacierza,

Ofiar Bóg-sadysta chce.

Głuchy zdycha mało godnie:

Stęka, skarży się i gdera,

Cuchnie, jakby robił w spodnie;

Balwierz żyłę mu otwiera.

Cieknie siła, upór, pycha,

Strach i miłość na poduchy;

Ze starości Głuchy zdycha,

Osiemdziesiąt lat żył Głuchy.

Duchy, zjawy i upiory

Kłócą się o krew pacjenta.

Nie usłyszy kłótni chory,

Ale widzi i pamięta:

Po pałacach i katedrach

Zdjęty strachem ludzki kał -

Świeżym mięsem trzęsie febra,

Osły dosiadają małp.

Wachlarzami nietoperzy

Popiół z sierry zmiata wiatr;

Kat ofierze swej nie wierzy,

Że i nad nim stoi kat.

Korsykanin zmywa z tronów

Zabobonów ciemną ciecz -

Grzebie w trzewiach wyzwolonych

Lepki od wolności miecz.

Słońce się nad sierrą toczy

I osusza czaszki z łez,

W nieme niebo wznosi oczy

Zakopany w piachu pies.

Głuchy zdechł i balwierz poszedł.

Duchy trupa wezmą stąd

I na sabat go poniosą,

Gdzie się wiedźm odbędzie sąd.

Co to ma być za malarstwo?

Stylistycznej jaźni brak!

Literackość! Efekciarstwo!

Chorej wyobraźni smak!

Szatan się ze śmiechu trzęsie,

Zapluwają się staruchy;

Goya myśli - miałem szczęście,

Żem i żył i umarł - głuchy.

Jacek Kaczmarski

27.7.1999

Siedzimy tu przez nieporozumienie

Siedzimy tu przez nieporozumienie

Ja Pietrow wpadłem tak przez moją Ksenię

Kłótliwy babsztyl ten wciąż robił mi na złość

No a Wasiliew drug ot polityczny gość

Więc wpakowali nas na państwowy wikt

O wpadce naszej nie dowiedział się nikt

I tylko w książce akt nasz przełożony ma

Więźnia Pietrowa Wasiliewa więźnia

A w szarej celi ojczyzny naszej ślad

My tam siedzimy i nasz gruziński brat

Kilku Litwinów kilku Łotyszów

A na dobitkę dwóch towarzyszów

Tu rozpruwacze patrzą na świat zza krat

A mordy takie że bez wyroku pięć lat

I oto między nich rzuciła losu gra

Więźnia Pietrowa Wasiliewa więźnia

Więzienny lekarz daje nam proszki

Lecz lubi sukinsyn nocne igraszki

Więzienny doktor taki pedrylek

Bierze każdego z nas na krótką chwilę

Mówi Wasiliew uciekać trzeba stąd

O nas na pewno zapomniał dawno rząd

No i stało się rano na zbiórce brak

Więźnia Pietrowa Wasiliewa więźnia

Więc uciekamy ścieżkami drogami

A rudy mętny pył gęstniał pod nogami

Pytam Wasiliewa czy on drogę zna

Pojęcia nie ma on no a tym bardziej ja

Więc że Mongolia celem naszym jest

Na zachód trzeba tam drogi naszej kres

A zachód pewnie jest tam

Gdzie słońce zachodzi nam

Uciekinierom zza więziennych bram

Gdy tak dumaliśmy upływał wolno czas

No i zaspaliśmy no i złapali nas

Jeden z oficerów wziął za nas orderów

I tak się ucieszył że nas po mordach zbił

I w ten sposób złapali znowu nas

I znów w więzieniu upływa wolno czas

I cała armia pilnuje teraz nas

Więźnia Pietrowa Wasiliewa więźnia

Jacek Kaczmarski

1973

Statki

Statki stoją dzień, dwa

I ruszają pod wiatr

Ale przecież wracają

Mimo szkwały i burze.

Przecież wrócę i ja

Starszy o parę lat

By odpłynąć gdzieś znów

By odpłynąć gdzieś znów

Na dłużej.

Wrócą wszyscy zza mórz

Wśród przyjaciół od serc

Oprócz kobiet kochanych

I oddanych w potrzebie.

Wrócą wszyscy prócz tych

Których brak jest jak śmierć

I nie wierzę już w los

I nie wierzę już w los

A tym mniej wierzę w siebie.

A tak bardzo chcę wierzyć

Że to wszystko nie tak

Że płonące okręty

Dotrą z nami do doków

Wierzcie mi wrócę znów

Do przyjaciół i spraw

I zaśpiewam wam znów

I zaśpiewam wam znów

Za pół roku.

Jacek Kaczmarski

1974

Strącanie aniołów

Chóry śpiewały chóry śpiewały chóry śpiewały milczał głos

Który powinien wszystko wyjaśnić

Szły tłumy białe szły tłumy białe

Nad umowną krawędź przepaści

Nad umowną krawędź przepaści

Nad umowną krawędź przepaści

Tam stali oni tam stali oni tam stali oni i stał on

Skrzydła im ścierpły w długiej niewoli

A wokół skroni a wokół skroni

Nie mają już aureoli

Nie mają już aureoli

Nie mają już aureoli

Udowodniono udowodniono udowodniono wszystkim bunt

I wszyscy dzisiaj będą strąceni

W twarzach znajomych w twarzach znajomych

Nie blask niebiański się mieni

Nie blask niebiański się mieni

Nie blask niebiański się mieni

Niektórzy dumnie niektórzy dumnie niektórzy dumnie prężą kark

Gdy w dół ich miecz ognisty spycha

Tłumaczą w tłumie tłumaczą w tłumie

Nie duma to lecz pycha

Nie duma to lecz pycha

Nie duma to lecz pycha

Niektórzy płaczą niektórzy płaczą niektórzy płaczą krzyczą w głos

Ich wrzask zagłusza chór anielski

Niektórzy skaczą niektórzy skaczą

Chcą być przeklęci pierwsi

Chcą być przeklęci pierwsi

Chcą być przeklęci pierwsi

Ostatni spadnie ostatni spadnie ostatni spadnie pierwszy z nich

Czerniejąc w locie po koronę

Po nim zostanie po nim zostanie

Biel tłumu głos stłumiony

Biel tłumu głos stłumiony

Biel tłumu głos stłumiony

Więc egzekucja więc egzekucja więc egzekucja dokonana

Anioł szatanem nazwie brata

Na chwałę Pana na chwałę Pana

Na chwałę Pana na chwałę Pana

I wieczną rozpacz świata

I wieczną rozpacz świata

I wieczną rozpacz świata

Jacek Kaczmarski

1980

Stworzenie świata

Stworzenie świata nie przychodzi łatwo

Pierwszego dnia pierwszego dnia

Oddzieliłem tylko od ciemności światło

I Ziemi nadałem kształt

Zdecydowałem co złe być ma co dobre

A to był całej rzeczy zaczyn

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył pierwszy dzień mej pracy

W działaniu trzeba poznać kolej rzeczy

Drugiego dnia drugiego dnia

Dzieliłem wody tak by niebo sklepić

Z jednego świata uczyniłem dwa

Tak kształt materii dążył z myśli prądem

Gdy z nieba w morza poszły deszczu strugi

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył pracy mej dzień drugi

W tworzeniu szkodzi marzeń niecierpliwość

Trzeciego dnia trzeciego dnia

Powoli kształty ziemskiego tworzywa

Dobyłem z oceanów dna

Dałem bogactwo roślin w owoc płodnych

Co bezmiar życia na ziemi roznieci

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył pracy mej dzień trzeci

Panować światu to sekrety mnożyć

Czwartego dnia czwartego dnia

Sypnąłem gwiazdy w ciemność ziemskiej nocy

I słońce w jasność dnia

W ruch poszły wszystkie pełnej władzy żądne

Dzień ruszył w pościg za nocą uparty

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył pracy mej dzień czwarty

Przepych określa panowania zasięg

Piątego dnia piątego dnia

Niebo ozdabiam w klucze plemion ptasich

Ożywiam morskie dna

Ptak się upaja traw rozgrzanych swądem

Wszelki stwór morski wśród fal się przewraca

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył piąty dzień mej pracy

I nie ma władzy bez czci i pokory

Szóstego dnia szóstego dnia

Poszły zwierzęta dzikie w ziemskie bory

I człowiek taki jak ja

Kobietę zmysły i myśli ma swobodne

Które gdy trzeba ujść mogą przez usta

Po czym uznałem dzieło swe za mądre

Na tym się skończył pracy mej dzień szósty

Oto porządek nie do zastąpienia

Wszelkie istnienie żyje swoim torem

Człowiek panuje wszelkiemu istnieniu

Władzę nad sobą uznając z pokorą

Siódmego dnia siódmego dnia

Ogarnął wszechświat jasny żar południa

Stworzywszy w tydzień rajski świat

Odpoczywałem przez cały dzień siódmy

Jacek Kaczmarski

1980

Sumienie i historia

Nieprzeliczeni ślą ubodzy duchem

Nieśmiałe modły spod nawału danin.

Snów grzechy upychają pod poduchę,

Sumienia - w depozycie na plebanii.

Względności prawd sumienni dociekacze -

Wszelkich nowinek najemcy karni

Przenoszą słowa nad granicę znaczeń,

Sumienia - prosto z pralni do kawiarni.

Ci kryształowi tak, że przezroczyści,

Oślepiający, gdy już błysną światu -

W łańcuchy zasad zakuwają myśli,

Sumienia - w sejfach na szyfry dogmatów.

To z nich się biorą tryumfalni kaprale -

Gorliwie podli, bezwstydnie potworni.

Z rozbitych luster sumień usypują szpaler,

Którym w buciorach włażą do historii.

Jacek Kaczmarski

11.2.1995

Syn marnotrawny

(wg obrazów H. Boscha i Rembrandta van Rijn)

Jestem młody, nie mam nic i mieć nie będę.

Wokół wszyscy na wyścigi się bogacą,

Są i tacy, którym płacą nie wiem za co,

Ale cieszą się szacunkiem i urzędem,

Bo czas możliwości wszelakich ostatnio nam nastał...

Mogę włóczyć się i żyć z czego popadnie,

Mogę okraść kantor, kościół czy przekupkę,

Żyć z nierządu albo doić chętną wdówkę,

Paradować syty i ubrany ładnie -

A chyłkiem, jak złodziej o zmroku wymykam się z miasta...

Mogłem uczyć się na księdza lub piekarza

(Duch i ciało zawsze potrzebują strawy),

Na wojaka mogłem iść i zażyć sławy,

Co wynosi i przyciąga - bo przeraża,

A młodość to ponoć przygoda, a wojsko to szkoła...

Mogłem włączyć się do bandy rzezimieszków,

Niepodzielnie rządzić lasem lub rozstajem,

Zostać mnichem i dalekie zwiedzać kraje

Rozgrzeszając niespokojne dusze z grzeszków,

A chyłkiem przez życie przemykam i drżę, gdy ktoś woła...

Jestem młody, jestem nikim - będę nikim.

Na gościńcach zdarłem buty i kapotę.

Nie obchodzi mnie co będzie ze mną potem,

Tylko chciałbym gdzieś odpocząć od paniki,

Co goni mnie z miejsca na miejsce o głodzie i chłodzie...

Ludzie, których widzę - stoją do mnie tyłem:

Ten pod bramą leje, ów na pannę czeka.

Nawet pies znajomy na mój widok szczeka...

Sam się z życia nader sprawnie obrobiłem,

Więc chyłkiem powracam do domu o zmroku - jak złodziej.

Jakaś ciepła mnie otacza cisza wokół,

Padam z nóg i czuję ręce na ramionach,

Do nóg czyichś schylam głowę, jak pod topór.

Moje stopy poranione świecą w mroku,

Lecz panika - nie wiem skąd wiem - jest już dla mnie skończona.

Jacek Kaczmarski

17.12.1991

Szulerzy

(wg obrazu Caravaggia)

Jeśli siadasz przy tym stole zważ, że światło nie najlepsze,

A partnerzy w każdym razie przypadkowi.

Popraw pludry, nim usiądziesz i pod boki się podeprzyj,

Bo pewności siebie brak nowicjuszowi.

Kart nie sprawdzaj - znakowane, ale nie daj znać, że wiesz to,

Bo obrażą się i wstaną od stolika.

Przegrasz tak czy owak, chyba że oszukasz, ale zresztą

Nie po kartach się poznaje przeciwnika.

Gramy patrząc sobie w oczy, ręce muszą chodzić same

I pod stołem decydować o rozgrywce.

Nie drgnij kiedy król, którego w ręku masz - twą weźmie damę -

Szuler ten, kto pierwszy nazwie się szczęśliwcem.

Nie ciesz się, gdy go odkryjesz; zwykle bywa trzech lub czterech -

Siadłeś po to tu, by zagrać uczciwego.

Swoje zapasowe asy trzymaj długo blisko nerek

Póki nie zostanie ci już nic innego.

Wtedy dołącz je do talii tak, by nikt nie spostrzegł sprawcy,

A gdy już się wyda, że jest kart za dużo,

Wstań od stołu z oburzeniem, walnij pięścią - Ha! Szubrawcy!

A więc temu to rozrywki wasze służą!

Unieważniam wszystkie partie! Pieczętuję stół i pulę!

Albo wzywam straż! I skandal! I rozróba!

Łotry znikną - ty usiądziesz, przetasujesz talię czule

I zaprosisz - kogo chcesz - by go oskubać.

Jacek Kaczmarski

19.12.1991

Rokosz

- Dosyć mamy tego, co było,

- Panowie szlachta! W górę czuby

- Nie da dobrocią się - to siłą

Strzec przed hetmanem praw swych zguby!

- Furda podpisy i układy!

- Kłamie inkaust, krew jest szczera!

- Układ, by powód był do zdrady,

Podpis jest, by się go wypierać!

- Dalej na Zamek!

- Dalej! Dalej!

- Precz z hetmanem!

- Precz!

W potrzebie wzywa nas ku chwale

Pospolita Rzecz!

Niech z czeluści piekieł bestie

Wyciągają ku nam szpony;

Hufce bronią nas niebieskie,

Świetliste bastiony.

Niech diabelskim wynalazkom

Bije ciemny świat pokłony,

Nas czekają z bożą łaską

Niedoczesne trony

- Dosyć mamy tego co jest!

- Panowie szlachta! Do pałaszy!

- Starczy po gardle ostrza gest

A kundel kanclerz się wystraszy!

- Furda odezwy, sądy, pozwy,

- Łżą płaczki, żeśmy rokoszanie!

- Ich matactw my ofiarne kozły

Padnie kraj, jeśli nas nie stanie!

- Dalej na wieżę!

- Dalej! Dalej!

- Precz z kanclerzem!

- Precz!

W potrzebie wzywa nas ku chwale

Pospolita Rzecz!

Niech z czeluści piekieł bestie

Wyciągają ku nam szpony;

Hufce bronią nas niebieskie,

Świetliste bastiony.

Niech diabelskim wynalazkom

Bije ciemny świat pokłony,

Nas czekają z bożą łaską

Niedoczesne trony

- Dosyć mamy tego, co będzie!

- Panowie szlachta! Do buławy!

- Niech jeden z nas na tronie siędzie

I weźmie w ręce nasze sprawy!

- Uniesiem razem władzy ciężar

W zamian ojczyzny skarbiąc miłość!

Wiedział nasz pradziad jak zwyciężać,

Niech zatem będzie tak, jak było!

- Dalej na szańce!

- Dalej! Dalej!

- Precz z pomazańcem!

- Precz!

W potrzebie wzywa nas ku chwale

Pospolita Rzecz!

Niech nam obce chwalą wzory

Niemce, Szwedy, Angielczyki -

Nie nauczą nas pokory

Czarcie ich praktyki!

Niechaj słucha się litery

Kto się nie ma za człowieka,

Nas za wiarę w zapał szczery

Wiekuistość czeka!

Jacek Kaczmarski

4.2.1993

Rondo, czyli piosenka o kacu na gigancie

Tydzień z hakiem dobrze było mi na świecie

Bo od rana do wieczora piłem wściekle

Aż mnie ścięło z nóg na amen tuż przy mecie

I pojąłem cały drżąc że jestem w piekle

W miejscu stanął czas i lęk ogarnął duszę

Za całego życia winy wieczną męką

By uniknąć jej wiedziałem wypić muszę

Ale jak na złość nie było nic pod ręką

Wszyscy krewni i znajomi stali wokół

Pochylali swoje współczujące głowy

Powtarzając na okrągło tylko spokój

Nic ci się nie stanie przecież jesteś zdrowy

Potem przyszedł lekarz razem z tłumem gości

Każdy z nich ze sobą przyniósł flaszkę wódki

I śpiewali że za siedem dni radości

Całą wieczność będę troski miał i smutki

I słyszałem jak bawili się do rana

Jak wznosili tuż za ścianą moje zdrowie

Kiedy czułem jak sufitu twarz pijana

Drwiąco patrzy na mnie spod przymkniętych powiek

Czas nie mijał ale trwał z uporem czasu

Który dobrze wie że czasu ma w nadmiarze

Minął wiek nim myśl zrodziła się z hałasu

By pogrążyć w jeszcze większym mnie koszmarze

Trzysta lat myślałem o tym co zrobiłem

Trzysta czego mi się zrobić nie udało

Trzecie trzysta się zbierałem na wysiłek

Żeby sprawdzić czy mnie słucha własne ciało

Kiedy wstałem puste było moje piekło

Śladu gości uczt i wrzawy już nie słychać

Tysiąc lat minęło jak się rzekło

Więc najwyższy czas wyskoczyć na kielicha

Tydzień z hakiem dobrze było mi na świecie

Bo od rana do wieczora piłem wściekle

Aż mnie ścięło z nóg na amen tuż przy mecie

I pojąłem cały drżąc że jestem w piekle

Jacek Kaczmarski

1988

Rozróżnienie

To, o czyją krew woła ostrze twego noża -

Czy w cudze ciało mierzysz, czy własne zahaczysz,

To, czy pragnie rozpalić, czy ugasić pożar -

Odróżnia wrzask wściekłości od wrzasku rozpaczy.

To, czy w czas dżumy włączasz się w klekotek grzechot

By ogłuszyć zarazę - czy szukasz - kto chory,

To, czy sobie wystarcza, czy czeka na echo -

Odróżnia hymn pychy od hymnu pokory.

To - jakimi słowami język twój cię stwarza,

Gdy wydajesz na ludzi wyroki portretów -

Czy chwali i obraża, czy z lękiem - obnaża -

Różni mowę trybunów od mowy poetów.

Jacek Kaczmarski

7.2.1995

Rzeź niewiniątek

Dzieci dzieci chodźcie się pobawić z żołnierzami

Bo w ostrzach mieczy słońce świeci konie chwieją łbami

W uszach oczach i nozdrzach wre stypa much

Matki matki puśćcie swe pociechy do wojaków

Bo włócznie pałki i arkany gratka dla dzieciaków

Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów

To nie krew na ostrzu miecza

To zaschnięty sok granatu

To nie włosy na arkanie

To zabłąkane babie lato

To nie skóry strzęp na włóczni

To proporzec wiatr odtrąca

To nie ognia ślad na pałce

Osmaliła się na słońcu

Ptaki ptaki chodźcie się pożywić po żołnierzach

Nie byle jakie to ochłapy na ich drodze leżą

W uszach oczach i nozdrzach wre stypa much

Piaski piaski dawno po was przeszły wojska w sławie

I nie chcą zasnąć rozrzucone czaszki po zabawie

Wciąż się śmieją i rozumieją bez słów

Jacek Kaczmarski

1980

Rycerze Okrągłego Stołu

Noc bez gwiazd nad Camelotem.

Żywi modlą się lub drwią.

Wampir ziemi zlany potem

Śpi, opity ludzką krwią.

Przeszły - wojna, głód i dżuma.

Sama nędza w nędzy łka.

Ruchu ust niewarta - duma,

- Dogmat - woła się na psa.

Ale przyszłość w ślepych gwiazdach;

Spokój - trumna tylko da.

Więc możliwość jeszcze - każda

Prawo do istnienia ma.

Siedzą przy Okrągłym Stole

Ramię w ramię i bok w bok.

Na ich tarczach lśnią symbole:

Orzeł, Krzyż, Czerwony Smok.

Ukarani, czy bezkarni -

Ciemność im na nerwach gra.

Bezimienni, legendarni -

Omawiają przyjście dnia.

Milczy z dala - winowajca

Merlin: mag człowieczych wad;

Z Lancelotem Mordred zdrajca

Grać zmuszeni za pan brat.

A namiestnik maga - Artur

Wie, że z niego tu się drwi,

Ale woli żądło żartów

Od widoku własnej krwi.

Jak ruinę się ocala -

Wierzy każdy z nich, że wie,

Może oprócz Percevala,

Który znaleźć Graala chce.

Ciąży na nich ciemny zaciek:

Wierność cieniom zgubnych złud,

A tu - ze sztandarów - gacie

Szyje umęczony lud.

Więc uzgodnią, że najwyższe

Dobro, co prowadzi w dal,

To ojczyzna. Symbolicznie

Przyjmą nazwę - Święty Graal.

Ruszą szukać głębin, mielizn,

Szczytów, ziaren, grot i plew,

Żeby dać ludowi Kielich,

W którym schła męczeńska krew.

Śmiać się będą z nich współcześni,

A potomni może - kląć.

Lecz przetrwają w mrocznej pieśni,

Warto po to w wieczność brnąć.

Może nawet i pociecze

Płyn, na który ceny brak;

Może wieczne średniowiecze

Wreszcie kiedyś trafi szlag.

Przyszłość w niewidomych gwiazdach,

Spokój - niech się w każdym tli,

Kto nie raz na sobie zaznał

Co kosztują cudze sny.

Jacek Kaczmarski

Landszaft z kroplą krwi

Za oknem jest łąka, jak dżungla obfita

Źdźbeł, liści i łodyg w labirynt poryta

Przez niezmordowane dżdżownice.

Za łąką - jezioro, w jeziorze dzieciaki

Pluskają się co dzień bez celu, dla draki,

By drżeć mieli o co rodzice.

Jezioro się kończy łagodnym wzniesieniem,

Na którym się pasą pod wieczór jelenie

I kosiarz się zmierzchem zachłyśnie.

Wzniesieniem przesuwa się brzytwa liliowa

I kroplą po ostrzu jej spływa krwi owal,

Gdy przetnie już słońce - jak wiśnię.

Psy milkną, dzieciaki przestają rozrabiać,

W szuwarach histeria panoszy się żabia

I tryton w akwarium zamiera...

I ty - nagle cicha - nie spuszczasz mnie z oka,

W bezruchu twych ramion jest prośba głęboka,

Bym blisko był - tutaj i teraz.

To noc tylko - mówię - nie pierwsza... - przerywasz,

Na usta dłoń kładziesz, kapłanka żarliwa,

Bym w złą czegoś nie rzekł godzinę.

Objęta - w przeczutą wsłuchujesz się grozę,

Za ścianą świat miota się w telewizorze

Na własną się łaszcząc padlinę.

Za oknem nic nie ma, nic nie ma, nic nie ma!

Więc trzymam się ciebie rękami obiema,

By wiedzieć, że chociaż ty jesteś.

I toczy nas noc po przepaściach ciemności,

Splecionych jak węże w znak nieskończoności,

Swych skór ogłuszone szelestem.

Podwójne nam tętno godziny odmierza,

Leżymy pośrodku rybiego pęcherza

I ciemne unosi nas morze.

Nie od nas zależy, co z nami się stanie,

Więc ujrzeć próbuję na drżącej membranie

Zmierzch, łąkę i dzieci w jeziorze.

Za błoną się wiją płomieni jelita,

Krtań ognia zmiażdżone dżdżownice połyka,

Aż przestrzeń od żaru drga.

I pęka nasz pęcherz, jak mydlana bańka...

Leżymy bezbronni na dłoni poranka

Nie w mocy, by cieszyć się z dnia.

Jacek Kaczmarski

12.9.2001

Legenda o miłości

On ją dostrzegł nagle, ona go dojrzała

I świat im zniknął z oczu, jak z dmuchawca puszek.

Ciało - jak powietrza - zapragnęło ciała

I czujnie się jęły obwąchiwać dusze.

Tyle niepewności i odwagi tyle!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...

Liczyli razem gwiazdy, biedronki i ptaki,

Bo na siebie liczyć nie śmieli na razie.

Każdy gest - sygnałem, każdy uśmiech - znakiem,

Los - szyderczym szyfrem, astrologią wrażeń.

Tyle prawd przewrotnych i tajemnic tyle!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...

Aż wręczył jej tulipan: prężny, łebski, gładki,

Purpurą nabrzmiały, jak płonącym mrokiem.

A ona na to róży rozchyliła płatki,

By spłynęły po nich życionośne soki.

Tyle tkliwych lęków w nieuchronnej sile!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...

Misterium energii - wulkan, błyskawice,

Szramy po pazurach i chwalebne sińce;

Zachłanną bachantkę skrzesał z bladolicej,

Ona - z trubadura - swego barbarzyńcę.

Tyle zapamiętań i przebudzeń tyle!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...

Gniazdo i pisklęta, spełnione pragnienia,

Uznali więc, że teraz stać ich już na wszystko:

Za dnia naprawiali usterki istnienia,

Nocą przy kominku strzegli paleniska.

Tyle dobrej woli, próżnych trudów tyle!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...

On ją zaczął zdradzać, choćby i w marzeniach,

Ona drżała - czując cudzych oczu dotyk...

Czas im siebie skąpił na wspólne olśnienia,

W bitwy się zmieniały codzienne kłopoty.

Tyle w nich oskarżeń i winy w nich tyle!

Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę.

I dopadł ich spokój. Ani się spostrzegli -

Już grzali zziębłe stopy, choć wygasł kominek.

I jeszcze z nawyku stare kłótnie wiedli,

Gdzie miłość błądziła, jak zbędny przecinek.

Tyle niespełnienia i przesytu tyle!

Ale już wiedzieli, że tylko przez chwilę...

Aż jemu się zmarło i ona w ślad za nim

Odeszła między gwiazdy, ptaki i biedronki.

Wszak byli na wieczność w sobie zakochani,

Nie cierpiąc nawet w kłótniach najkrótszej rozłąki.

Tyle było życia - konania w nich tyle...

Ani nie poczuli, że tylko przez chwilę.

Jacek Kaczmarski

22.2.2001

Cervantes

Ach gdyby ludzie się dzielili

Na wiernych i niewiernych

Myślałem w tej jedynej chwili

Gdy starły się galery

A Turków wrzask i nasze krzyże

Dym nad zieloną falą

Zepchnęły moje myśli niżej

Związały dłoń ze stalą

Ach gdyby prawda była prawdą

Że świat się lepszy stanie

Myślałem nad podwójną gardą

W poświście jataganów

A prochów swąd i krwi kleistość

Modlitwy głów odciętych

Kazały pytać ile istot

Powiększy poczet świętych

Ach gdyby sprawa której służę

Stała się sług swych godna

Myślałem idąc w jeńców sznurze

Krokami w rytm batoga

Handlarzy ludzkim ciałem chciwość

Zwierzęcość poniżonych

Prosiły myśl o inny żywot

W bezsenną noc wyśniony

Ach śmieszność tych co chcą powagą

I sensem los przesycać

Z niewoli wykupiony jadąc

Myślałem syt goryczy

Grubiaństwo brud i płatna miłość

Witały bohatera

Gdzie tym co będzie jest i było

Świat w śmiechu poniewiera

Tęsknotą w moim ciemnym domu

Miecz zardzewiały świeci

I niezniszczone lśnią bastiony

Nad równinami śmieci

Po pas w nich brocząc błędny rycerz

Przemierzam drogi chwały

Biją bezładne nawałnice

W moje ułomne ciało

Jacek Kaczmarski

1979

Czerwcowy wicher przy kominku

Dom mój na grzbiecie wiekowej żółwicy

Pełznie ku morzu w porywistym szkwale;

Po wielkiej bitwie rozproszone fale

Do drzwi łomocą w spienionej panice.

Szlochają okna oślepione pianą

I deszczu meduz ogród się spodziewa;

Jak żagiel gnie się ściana oceanu

Klucz ryb latających osiada na drzewach.

Za widnokresem, w płomienistych kwiatach

Rozkwita nagle koniec świata.

Bezmyślne palmy widowisku klaszczą,

Rekin na węże wśród traw się zaczaja,

Na dach opada bezszelestnie płaszczka

I legion głodnych krabów się wyraja.

Do szyby morski ślimak się przykleja -

Liliowo-złoty jak chiński mandaryn

I jego blaskiem owija zawieja

Chmur wodorosty i żółwia grzbiet stary.

Za widnokresem, w płomienistych kwiatach

Pyszni się słońcem koniec świata.

Nietoperz sadzy w kominku się miota

Wyżera chciwie gąsienice żaru

Spasłe garściami suchych liści lauru

Skurczonych krucho jak martwa tęsknota.

Słuchawkę pająk w sieć lepką oplata,

Głodna papuga coś po polsku gdera

I dziobem wiesza się na klatki kratach

Łypiąc na kurzem porosły bumerang.

Za widnokresem, w butwiejących kwiatach

Więdnie kolejny koniec świata.

Mój dom - na grzbiecie żółwicy w głębinie

Przez koralową galaktykę płynie.

Jacek Kaczmarski

15.7.1999

Da Capo [1988]

Na pogańskim łóżka ołtarzu

Rytualna kołdra w nieładzie

W załamania się kładzie gotyckie.

Z obrzędowego nakazu

Po zaklęciach - kończyny owadzie

Odtwarzają ruchy magiczne.

Prześcieradło - Poduszka i całun,

Chusta wszystkich w świecie Weronik

Dwa oblicza utrwali w trzecim.

Zasłuchany w rytm rytuału

Pod łóżkiem, jak los - przyczajony

Kot w ciemności oczami świeci.

Jacek Kaczmarski

29.4.88

Da Capo... [ 1997]

Jeszcze słońce nie zaszło, a już księżyc wisi

Niepotrzebne zwierciadło w liszajach nade mną

Po złocistej poświacie niesie czerep mnisi

Jakby mu się śpieszyło zapowiadać ciemność

I jak on - zimne myśli

Wciśnięte w bezsenność

Jeszcze terror nie ostygł, już się tyran szkoli

Chłoszcząc czas bezhołowia przywróci porządki

Z hardych złoży ofiary, a trzoda przyzwoli;

Byle doić ją co dzień i puszczać na łąki

Sama sobie pozwoli

Założyć postronki

Jeszcze myśmy nie starzy, a już w młodych siła

Bezgranicznie rozrzutna - za nic ma granice

Nasze skromne posłania bez słowa odsyła

I beztrosko odkrywa własne tajemnice.

A w nas - wiedza niemiła

Spacer pod księżycem...

Jacek Kaczmarski

17.8.1997

Dawid

(wg rzeźby Michała Anioła)

Prawym bokiem wyczuwam luźnej ręki drżenie

Barkiem, krzyżem i biodrem procy giętką szyję

Która dłoń lewą co wierzchem styka się z ramieniem

Łączy z prawą gdzie pocisk przed światem ukryłem

Bokiem do Filistynów

(Patrzę ze zdumieniem -

Chłopiec o białej skórze

Co wstąpił na groby)

Czuję duszy gotowość i ciała skupienie

Jak gdy cytrę ujmuję

By dźwięk trafny dobyć

Wzrok spod czoła spiętego pewnością widzenia

Patrzy dalej niż w środek goliatowej głowy

Oto ręki ruch jeden

I lotem kamienia

Ciskam w przyszłość królewską

Swój los dawidowy

Jacek Kaczmarski

1979

Dali

Niebem czystym i podniosłym niby snem geniusza Renesansu

Otacza cię radosny bełkot skretyniałych sybarytów

Milczą senne zwierzęta skóra skał uśpionych marszczy się w słońcu

W piasku ruin i popiołów Żyjący w Krzyku

W takiej scenerii sam siebie szarpię i pożeram

Dłoń gardło skręca w sznur głowa ma barwę starej krwi

Kłamstwa pewien tryumfalne hymny śpiewam

Bo tryumf i klęska razem są przeznaczone mi

Sieję po świecie deszcze barwnych larw

Ten i ów bada je z uporem wartym utrwalenia

Oczy moje dzielą światło na tęczowe kręgi barw

Uszy słuchają tylko szumów narządów ukrwienia

A oni ciała zmienili w zasobne kufry i komody

Niech patrzy malarz z Altamiry Tworzą Nowoczesny

Humanizm

Mój głos biorą za echo dawno przebrzmiałych epok

Albo za pisk przyszłości

Doganianej przez ich trzewiki z klamerkami

W takiej scenerii obwieszczam śmierć starego ładu

Z piersi wyciskam zatrute przezeń mleko

Ale na waszą niepamięć nie ma żadnej rady

Dwie trzy zbrodnie jak dwu - trzy - kropek

Zapowiedzą nowego człowieka

Oklapł czas

Przeminął smród

Stoję na kamieniu

Chłopczyk w mundurku i marynarskiej chustce

Skał skóra marszczy się w słońcu zwierzęta drzemią w cieniu

Przy moim łożu śmierci

Żądam ustawienia luster

Jacek Kaczmarski

1978

Davis Miles

Ja po prostu głębiej nasunąłem czapkę

Odwróciłem się i już.

Ci co mają na mą chrypkę trąbkę chrapkę

Muszą ruszyć w moją trasę

A pobudkę zagram czasem

Dla ich dusz.

Muzyka jest darem nieustannych zdumień

Co mi fraza co mi styl

Idę tam gdzie wszystko gra, nic nie rozumie,

Ale gdzie języka dotyk

Wtrąca podniebienia gotyk

W drwiący tryl...

Wygraj

Co się da

Póki diabła warta trwa

Gra!

Hektolitry tchu za sobą zostawiłem

Dla natchnionych prosty ślad

Ze zdumiewających klęsk czerpałem siłę

Z tryumfów wstyd i kapkę smutku

Przenikając powolutku

W inny świat.

Byłych, przyszłych czasów cieniom niezliczonym

Pogrążonym w święty rausz

Gram, gdy chcę pod wierny rytm wpółoswojony

Nieskończone canto grzechu

I na jednym brzmi wydechu

Cud i fałsz...

O czym

Mówić mam

Gdy nic nie rozumiem sam -

Gram!

Choć po prostu głębiej nasunąłem czapkę...

Odwróciłem się

I już.

Jacek Kaczmarski

2.11.1991

Dance Macabre

Brniemy, brniemy zaciekle

Dopóki życia staje

Danym za frajer Piekłem

Rzadko dostępnym Rajem

Zazwyczaj się udaje

Roztrwonić siły i zdrowie

Jedno, co pozostaje

To o tej drodze Opowieść

Na czym zdarłem podeszwy?

Co z wędrówki rozumiem?

Czym stał się mój Czas Przeszły?

- Gadać nie każdy umie

Ale bełkotu breją

Karmi sny niespokojne...

Tych, co gadać umieją

Mało kto zresztą pojmie

Są tacy, co pojmują

(To ich różni od zwierząt)

Poczęstują, współczują

Ale w Opowieść - nie wierzą

Więc sami brną zaciekle

Póki im życia staje

Niezrozumiałym Piekłem

Nie do pojęcia Rajem

Jacek Kaczmarski

Osowa, 19.8.2003

Dennis O'Reilly

(trad.)

Nazywam się Dennis O'Reilly,

Z Dublina niósł mnie prąd

Przez oceany świata,

Bym w Melbourne wyszedł na ląd.

Z torbą w ręku, śpiewem w duszy,

Z kijem, żeby mi nie szkodził nikt -

Australijskie chcę przemierzyć busze

Jak Irlandczyk chodzić zwykł.

A do Melbourne gdym, zawitał

Dziewczęcym sercom rad -

Witały mnie w zachwytach:

To ten irlandzki chwat!

Z torbą w ręku, śpiewem w duszy,

Z kijem, żeby mu nie szkodził nikt -

Australijskie chce przemierzyć busze

Jak Irlandczyk chodzić zwykł.

- Córko moja, córko płocha,

Jakże możesz zrobić to?

W Irlandczyku się zakochać

Kiedy nawet nie znasz go?

Z torbą w ręku, śpiewem w duszy,

Z kijem, żeby wam nie szkodził nikt -

Australijskie z nim przemierzać busze

Jak Irlandczyk chodzić zwykł?

- Matko moja, matko droga,

Tylko za nim iść ja chcę!

Iść przez busze wszak nie trwoga,

Gdy Irlandczyk strzeże cię!

Z torbą w ręku, śpiewem w duszy,

Stawiać czoła losom złym!

Australijskie chcę przemierzyć busze

Razem z Irlandczykiem mym!

Jacek Kaczmarski

1988

Drzewo genealogiczne

Rodowód mój nie sięga bursztynowych szlaków,

Mój praszczur się nie najadł na ciele Popiela,

I kiedy nie od razu budowano Kraków

Zabrakło także mojej krwi przedstawiciela.

Czy byli pod Grunwaldem - milczą kronikarze,

Jeżeli wzięli Moskwę - to ich tam zjedzono.

Brakuje mi pradziadów w głównym nurcie zdarzeń

Bym mógł ich dać za przykład pro publico bono.

Za to jacyś przodkowie (widzę po swych ustach,

Których krój Epikura psuje wstyd nieszczery)

Musieli czuć się dobrze przy Saskich Augustach

I z Ciołkiem zwiedzać chętnie ogrody Wenery.

A ponoć moim krewnym był żołnierz-poeta

Co za Kościuszki szyj chciał biskupów, magnatów;

Ach czyżbym po nim przejął jakobiński nietakt

I czci brak dla błękitnej krwi i purpuratów?

Nie słychać o mym rodzie w Noc Listopadową

I nie zasilał chyba styczniowych patroli,

Z Syberii żaden z moich z posiwiałą głową

Nie wracał, by napisać księgę swych niedoli.

Za to jakiś zmarznięty francuski gwardzista

Miło ogrzał się w jednym z litewskich powiatów,

A znów Tatar Potockich czarnym okiem błyskał

Do stołecznej działaczki "Proletaryatu".

Najświeższe drzewa rodu mojego gałązki

Spłonęły za murami w getcie i w Powstaniu,

Lub w powojennym gruncie przyjęły się grząskim

I wypuściły pączek - o nim w jednym zdaniu:

Chodziłem do kościoła - oglądać witraże,

W komunistycznej szkole miałem same piątki,

Od dziecka byłem głodny podróży i wrażeń

Nieświadom, że to złego miłe są początki.

Nie mam blizn po kajdankach, napletek posiadam,

Na świat przyszedłem w czepku, nie pod ułańskim czakiem;

Po dekadzie wygnania - polskim jeszcze władam,

Proszę więc o dokument, że jestem Polakiem.

Nie ma blizn po kajdankach, napletek posiada,

Na świat ten przyszedł w czepku, nie pod ułańskim czakiem;

Po dekadzie wygnania - polskim jeszcze włada,

Prosi nas (!) o dokument, że jest Polakiem!

Jacek Kaczmarski

11.1.1993

Dwie Skały (Two Rocks)

Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach

Na dwóch bliźniaczych zamieszkałem skałach.

Trzymam się obu w ciszy i zawiei -

Skały rozpaczy i skały nadziei.

Obie prastare i obie rzeźbione

Siłą żywiołów nieświadomych znaczeń;

Skałą rozpaczy - nadzieje stracone,

Skałą nadziei - przetrwane rozpacze.

Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach

Na dwóch bliźniaczych zamieszkałem skałach.

Od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu

Na skale grozy i skale zachwytu.

Obie potężne i obie wspaniałe

Wbrew horyzontom posągowe pozy;

Na skale grozy - zachwyty zwietrzałe,

W skale zachwytu - ciemna ruda grozy.

Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach

Na dwóch bliźniaczych zamieszkałem skałach.

Czekały na mnie przecież od początku:

Skała szaleństwa i skała rozsądku.

Obie lekarstwem przeciw nudzie ducha,

Obie modlitwy godne i przekleństwa;

W skale szaleństwa - rozsądku grań krucha,

W skale rozsądku - jaskinie szaleństwa.

Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach

Na dwóch bliźniaczych zamieszkałem skałach.

Jedna dla drugiej lustrem i wyrzutem,

A przecież z jednej energii wyklute.

Łączy je w głębiach niewidoczny korzeń

Którym na trwałe w sedno bytu wbite;

Tam, gdzie rozsądek - rozpaczą i grozą

Nadzieja - szaleństwem, szaleństwo - zachwytem.

Jacek Kaczmarski

14.10.1998

Dylemat

(wg opowieści wujka Ignasia)

W tej kamienicy, w której syn mój razem ze mną żył,

- Drewniane schody, brudne ściany, kibla biel -

Mieszkał przez ścianę jakiś podejrzany dla mnie typ,

No, ale ja byłem w AK - a on w AL.

Na schodach mijaliśmy się nie mówiąc sobie nic.

Dopóki noża w brzuch nie wsadzi - wszystko gra!

A wszystko nas dzieliło - łączył nienawistny fryc,

No, ale tamten był w AL - a ja w AK.

Spotkania nielegalne tam za ścianą raz po raz,

A ja nic na to nie poradzę choć w łeb strzel!

Bo przecież Niemca nie nasadzę na sowiecki zjazd,

Nawet jeżeli ja w AK, a on w AL!

W tym czasie syn mój, Józef, znikał z domu dzień z dniem,

A od nieszczęścia strzegłem go, Bóg prawdę zna!

Wtem widzę: stoi w drzwiach sąsiada z rozpalonym łbem,

Choć tamten przecież był w AL - a ja w AK.

Zerżnąłem pasem syna, miał już siedemnaście lat,

Najlepszy wiek, żeby najgłupszy wybrać cel -

- Chcesz walczyć - walcz! Ale jak Polak, nie jak kat!

Przecież twój ojciec jest w AK - a on w AL!

Syn spojrzał na mnie i powiada, że chce Niemca bić,

I że Polaka powołanie dobrze zna -

A w czyim spełni je imieniu - nie robi mu nic,

Że był w AL - więc może też być i w AK.

A czas się zbliżał, każdy czuł, że już nam ziemia drży

I okna domów cięły świat jak okna cel!

Tamci do lasu szli, a na ulice szliśmy my,

Bo my w AK - a oni byli wszak w AL!

No i się stało, co się stało, co się miało stać,

I syn mój zginął - ciężko rzec - pierwszego dnia.

Nie trzeba było mi chłopaka do Powstania brać,

No, ale nie był już w AL - już był w AK.

Ktoś powie - nie on jeden! Tak, lecz dla mnie właśnie on!

Nieszczęścia jakoś sprawiedliwiej, Boże - dziel!

Byleby żył! Za wcześnie Panie Twój ogląda tron!

Byleby żył!

Niechby już sobie był w AL!

Jacek Kaczmarski

1980

Dzwon

Twardy twardy sznur

Skórę kości trze

Ciągnę ciągnę w dół

Z rąk wymyka się

Patrzę patrzę wzwyż

Po sznurze się pnę

Gdzie ogromny spiż

Głosem w przestrzeń tchnie

Ogłuszyłeś mnie

Uderzyłeś w twarz

Ja tu kurczę się

Ty tam lśnisz i grasz

Nieustanny skłon

Ciało moje gnie

Jakbym chciał by dzwon

W górę wyniósł mnie

Bijesz bijesz wciąż

Kto na świecie wie

Że twój wielki głos

To jest ciało me

Jacek Kaczmarski

1978

Epitafium dla księdza Jerzego

(wg obrazu Janusza Kaczmarskiego)

Nie wyje wiatr, nie szumi las i śnieg nie pada.

Grzmot się nie toczy i nie szarpią chmur pioruny.

Trwa niezmącona noc człowieka i owada

Pod fioletowym niebem od dalekiej łuny.

Świetlista przepaść się nad głową nie otwiera,

Nie wzywa do niej w trwodze Głos Gromowy -

I wszystko żyje, chociaż śpi - a ja umieram -

Ciemniejszy fragment mroku pozbawiony mowy.

Krew płynie ze mnie, coś mi jeszcze opowiada

O bólu takim, jaki się nikomu nie śnił.

I trójca gwiazd w ramiona Krzyża się układa

I ja ze wszystkich sił przyciskam Go do piersi.

Narada. Rozkaz. Myśl zdradziecka.

Akcja. Orzełek. Mundur. Ślad.

Minister. Premier. Rakowiecka.

Rozwaga. Prowokacja. Ład.

Może był krzyk, oprawców strach i smród benzyny,

Szczekanie psów, smak knebla, gorzki protest ciała.

Twarz na tle lasu z rtęcią potu albo śliny,

Głos: Patrz, jak bijesz, bo znajdziemy się w opałach.

Może z powrotem szybko szli po własnych śladach

I jeden, ręce wycierając, rzekł: ohyda.

A drugi drżał, potykał się i w lęku biadał -

Nie nad tym co uczynił - ale, że się wyda.

Nie wiem, skąd nagle pewność mam, że już mnie nie ma,

Że już mnie wchłonął Ten, kto wszystkich nas pomieści.

Jest cień na progu mroku, cień z Gwiazdami Trzema

Z czaszką u stóp, na której szara zieleń pleśni.

Ksiądz Jerzy. Syn. Męczennik. On.

Ojczyzna. Bóg. Czerwony smok.

Napis na płótnie. Tłum. Płacz. Dzwon.

"Bezkrwawy do historii krok".

Jacek Kaczmarski

1985

Grajek

(wg G. Brassensa)

Grajek flet drewniany miał,

Na zamku raz koncert swój dał.

Król w nagrodę za piękną grę -

Dał herb mu i uśmiechnął się.

- Nie chcę herbu Jaśnie Panie -

Grajek rzekł zdecydowanie -

Gdy w kieszeni herb będę miał,

Coraz więcej wciąż mieć będę chciał -

Cały świat opuści mnie -

Świat mi powie - sprzedałeś się.

Skromna, biedna kapliczka ma,

Zbyt nędzna i szara się zda.

Już nie ugnę swoich nóg,

Gdy zgromi mnie z kościółka Bóg.

Mszy zapragnę zamawianej,

Mszy w katedrze odprawianej -

Gdy już będę z Biskupem na ty,

Gdy odpuści mi grzechy i sny -

Cały świat opuści mnie -

Świat mi powie - sprzedałeś się.

Izba ma, gdziem przyszedł na świat,

Okaże się celą bez krat.

Pryczę swą, gdzie pchły gryzą w brzuch -

Zamienię na jedwab i puch.

I zamienię moją norę

Na szlachecki zgrabny dworek -

A gdy dwór ten już będę miał,

Coraz więcej wciąż mieć będę chciał

Cały świat opuści mnie,

Świat mi powie - sprzedałeś się.

Potem będę się wstydził mej krwi -

I przodków - że biedni i źli.

Potem zobaczycie mnie,

Jak uciec z przeszłości swej chcę.

Mieć zapragnę wówczas śliczne

Drzewo genealogiczne,

Gdy błękitną krew będę miał,

Coraz więcej wciąż mieć będę chciał -

Cały świat opuści mnie,

Świat mi powie - sprzedałeś się.

I poślubić nie będę chciał

Tej, której już serce swem dał.

Żadnej z tych, co ścierają kurz

Swych uczuć nie daruję już.

Za to wezmę do domu swego

Córkę Granda Hiszpańskiego -

Gdy księżniczkę będę już miał,

Coraz więcej wciąż mieć będę chciał -

Cały świat opuści mnie -

Świat mi powie - sprzedałeś się.

Grajek, co drewniany flet miał

Zbiegł z zamku, gdzie koncert swój dał.

Bez zaszczytów, herbów i szat,

Bez sławy powrócił w swój świat.

Do swej chaty, do rodziny,

Do swych przodków, do dziewczyny,

Nikt nie powie o nim źle,

Nikt nie powie, że sprzedał się.

Wy osądźcie, bo to nie żart,

Ile dzielny ten grajek był wart.

Jacek Kaczmarski

1974

Góry

I oto znikło drżenie rąk

W krąg wieczny śnieg

I oto w przepaść runął lęk

Na wiek, na wiek

I nie ma po co w miejscu stać

Więc iść jak w dym

I nie ma takich szczytów świat

Gdzie nie wszedłbym

Wśród nieprzebytych górskich dróg

Jest dla mnie ta

Wśród niezdobytych grani stu

Tę wziąłem ja

Imiona tych co padli tu

Zapadły w śnieg

I nikt im nie zakłóci snu

Prócz mnie prócz mnie

Niebieskim blaskiem lodu ścian

Oblany skłon

I cudzych śladów tajny plan

Granicie chroń

I patrzę w marzeń swoich szlak

Powyżej głów

I święcie wierzę w czysty blask

Śniegów i słów

I nie wymaże we mnie wiek

Pewności że

Tu zniszczyć w sobie zwątpień ćmę

Udało się

Jacek Kaczmarski

1974

Grzeczna Pacia i wstrętni rodzice

Pacia bawi się od rana

Krąży jak pszczółeczka

Przekonuje tatę mama

Że to prawo dziecka

Rozrzucone po podłodze

Paci zabaweczki

Mama tatę karci srodze

Zajmijże się dzieckiem!

Pod ścianami lalki, misie,

Klocki, kredki i ubranka

A na lampie balon wisi

A pod lampą szklanka

Na stoliczku brudny talerz

Co go Pacia nie wytarła -

Dziecko zdradza wiele zalet

Wesołego dinozaura.

Bawi się od rana Pacia

Kochany huragan -

Mama w dresie, tata w gaciach

Sprzątają bałagan.

Jak tu nie zrozumieć dziecka

Że takie wesołe?

Wreszcie kąpiel i bajeczka:

Usypia aniołek.

Jacek Kaczmarski

1993

Hiob

Ta wyprawa była dla nas przyjemnością

Kiedy z gór zeszliśmy w kwitnące doliny

Parobcy porzucili domy broń i stada

Obrońcy zginęli śmiercią bohaterską

Równaliśmy z ziemią winnice i zasiewy

Nasze ręce dymiły ludzką krwią i tłuszczem

I z całej krainy nie pozostał po nas

Kamień na kamieniu ani zdrowy człowiek

Widzieliśmy łupów naszych właściciela

Cały w strupach i wrzodach trwał w pogorzelisku

Tuż przed naszym najazdem stracił wszystkie dzieci

W gruzach domu przez piorun zburzonego w nocy

Nie znał chyba ten człowiek łaski swego Boga

Lecz wielbił Go nadal choć nieludzkim głosem

Staliśmy milcząc dobić ktoś go chciał z litości

Ale stracił śmiałość wobec takiej wiary

"Gdy zgwałcili mi żonę - sławię słodycz jej ciała

Braci synów już nie ma - ja wciąż z nimi rozmawiam

Roztrzaskali domostwo - ja kamienie całuję

Zawlekli mnie na śmietnik - w słońce się wpatruję

Zmiażdżyli mi podbrzusze - miłość nie da się zgubić

Wyszarpali mi język - więc palcami coś mówię

Wykłuli mi źrenice - myśl się z myślą zaplata

Dzięki Ci Boże! Stworzyłeś najpiękniejszy ze światów!*"

Wódz gotowych na wszystko bitnych górskich plemion

Chciałbym być bogiem takich jak ten człowiek ludzi

Jeden starczył by dźwignąć i utrzymać w górze

Świat Boga i nicość przez Niego mu daną

Chociaż zniszczyć Go jednym mógł wzruszeniem ramion

"Gdy zgwałcili mi żonę - sławię słodycz jej ciała

Braci synów już nie ma - ja wciąż z nimi rozmawiam

Roztrzaskali domostwo - ja kamienie całuję

Zawlekli mnie na śmietnik - w słońce się wpatruję

Zmiażdżyli mi podbrzusze - miłość nie da się zgubić

Wyszarpali mi język - więc palcami coś mówię

Wykłuli mi źrenice - myśl się z myślą zaplata

Dzięki Ci Boże! Stworzyłeś najpiękniejszy ze światów!"

* Tekst Anny Trojanowskiej.

Jacek Kaczmarski

1979

Hymn

Kto w twierdzy wyrósł po co mu ogrody

Kto krew ma w oczach nie zniesie błękitu

Sytość zabije nawykłych do głodu

Myśl upodlona nie dźwignie zaszczytów

Kto się ukrywał szczuty i tropiony

Nigdy nie będzie umiał stanąć prosto

Zawsze pod murem zawsze pochylony

Chyba że nagle uwierzy w swą boskość

Kto w życiu oparł się wszelkim pokusom

Tu po tygodniu jest ostoją grzechu

Dawniej jedyną uciśnioną duszą

A teraz jednym z tysięcy uśmiechów

Z ran zadawanych kto krzyczał w agonii

Na męki dając ciało by myśl pieścić

Nie widzi sensu w nauce harmonii

Ani nie umie śpiewać o tym pieśni

Kto świat opuścił w zastanej postaci

Ten nie zaśpiewa hymnu dziękczynienia

Choćby i przez to miał zbawienie stracić

Nie ma o nie ma zadośćuczynienia

Nie dla wiwatów człowiekowi dłonie

Nie dla nagrody przykazania boże

Bo każdy oddech w walce ma swój koniec

Walka o duszę

Końca mieć nie może

Jacek Kaczmarski

1980

Ilu nas w ciszy

Ilu nas w bólu - tylu w nadziei,

Ilu nas płacze - tylu się śmieje,

Ilu nas więdnie - tylu rozkwita,

Ilu się żegna - tylu się wita.

Ilu nas w ciszy - tylu w kolędzie,

Ilu nas żyje - tylu nie będzie.

Ilu nas mężnych - tylu się trwoży,

Ilu się pyszni - tylu się korzy,

Ilu się plami - tylu oczyszcza,

Ilu się tworzy - tylu wyniszcza.

Ilu nas w ciszy - tylu w kolędzie,

Ilu nas żyje - tylu nie będzie.

Ilu nas jadło - tylu zgłodniało,

Ilu nas padło - tylu powstało,

Ilu nas śniło - tylu zbudzonych,

Ilu się wzbiło - tylu strąconych.

Ilu nas w ciszy - tylu w kolędzie,

Ilu nas żyje - tylu nie będzie.

Ilu nas w cnocie - tylu w podłości,

Ilu nas w blasku - tylu w ciemności,

Ilu w przepychu - tylu w łachmanach

I wszyscy przyszli powitać Pana.

Każdy był kiedyś dzieckiem w kołysce,

Zmiłuj się nad nami - Jezu Chryste…

Ilu nas w ciszy - tylu w kolędzie,

Ilu nas żyje - tylu nie będzie.

Jacek Kaczmarski

1.10.1993

Ja

Nie jestem piękny, a przyciągam wzrok,

Cieszy mnie wstręt w tworzących mnie spojrzeniach;

Sprytu nauczył mnie ułomny krok,

Co krok normalny w powód wstydu zmienia.

Wiem, że nawiedzam przyzwoite sny;

Bóg mnie spartaczył, jam wyrzut sumienia;

Dlatego wpełzam w dostojne zgromadzenia,

Gdzie racją bytu jest bezkarne - my!

A ja na złość im - nie należę.

I tak beze mnie - o mnie - gra.

Jednego nikt mi nie odbierze:

Ja jestem ja, ja, ja.

W karczmie tak siadam, by mnie widzieć mógł

Każdy obżartuch najzdrowszy i pijak;

To, co mi Bóg dał zamiast zwykłych nóg

Wokół półmiska bezwstydnie owijam.

Tym, co mam w miejsce rąk, odpędzam psy

Węszące łatwy łup w chromego strawie

I traci nastrój biesiadników gawiedź,

Co śpiewa przy mnie swoje śmieszne - my!

Bo ja na złość im - nie należę.

I tak beze mnie - o mnie - gra.

Jednego nikt mi nie odbierze:

Ja jestem ja, ja, ja.

Mam pod Ratuszem stałe miejsce, gdzie

Swój tors niezwykły wystawiam na pokaz:

Pomnik wyjątku, drżę z rozkoszy, że

Żadnego z radnych nie przepuszczę oka.

Gdy się dębowe już zatrzasną drzwi,

By przebieg obrad skryć przed losem plebsu

Wiem, że zdołałem trochę nastrój zepsuć

Tym, co tak godnie mówią, myśląc - my!

Bo ja na złość im - nie należę.

I tak beze mnie - o mnie - gra.

Jednego nikt mi nie odbierze:

Ja jestem ja, ja, ja.

W farze na najświetlistszą włażę z ław,

Gdzie przed ołtarzem tęcza lśni z witraży,

By, kiedy wierni proszą - Boże zbaw! -

Móc Mu pokazać, co z mej zrobił twarzy.

Więc patrzą na mnie, chociaż kapłan grzmi

Żeśmy jedynie niepoprawnym stadem,

Bom namacalnym przecież jest przykładem,

Że jest nieprawdą ich chóralne - my!

Bo ja na złość im - nie należę.

I tak beze mnie - o mnie - gra.

Jednego nikt mi nie odbierze:

Ja jestem ja, ja, ja.

Nie jestem sam. Odmiennych nas jest w bród!

Wciąż otorbionych wstrętem i respektem.

Bóg dał z kalectwem pokusę nam - i głód,

By się związać w pokręconych sektę.

Partia Potworków! Rząd zatrutej krwi!

Ach, cóż za ulga - unormalnić skazy!

Nakaz szacunku, a nie gest odrazy,

Wystarczy - ja! ja! ja! - zmienić w - my!!

Nie, nie chcę wpływać i należeć!

I tak beze mnie - o mnie - gra.

Jednego nikt mi nie odbierze:

Ja jestem ja! ja! ja!

Jacek Kaczmarski

28.11.1991

Jonathan Swift pod pręgierzem

Stoję pod pręgierzem, zdjęto mi perukę

I grube ubranie chroniące przed chłodem.

Drżę z zimna i złości - zaczynam naukę

Początkujący - twarzą w twarz z narodem.

Przechodzili dotąd tylko nocni stróże,

Bez zaciekawienia zerkali w przelocie.

Im krócej iść będą, tym spać będą dłużej,

A nie takie rzeczy ogląda się w nocy.

Stoję pod pręgierzem, ożywia się miasto

I pierwszy lord wchodzi w bramę parlamentu.

Pierwszą garścią błota ktoś przez twarz mi chlasnął,

Ktoś przeklął, ktoś się zaśmiał, ktoś kopnął ze wstrętem.

Przechodzą ożywieni i pyszni w pogardzie.

Plują w twarz, pod nogi, drą na mnie ubranie

Nie znając mnie wcale, a książek tym bardziej,

Lecz Pręgierz myśli i osądza - za nich.

Stoję pod pręgierzem, a wokół przystają

Karły o sercach z wyschniętego gnoju

I włochate stwory człekokształtną zgrają

Warczą na mnie w drodze z chlewa do uboju.

Stoję pod pręgierzem - doczekam tu zmierzchu.

To jedyne miejsce ostrości widz.

Nocni stróże mimo przed minutą przeszli -

Myśl mi się rozjaśnia w miarę, jak się ściemnia.

Niedługo u siebie, z niezaschłymi łzami,

Po całym dniu walki fechtunku na dusze

Piórem ostrym i lekkim poszarpię pergamin,

A inkaustu żaden piasek nie wysuszy.

Jacek Kaczmarski

1979

Kołysanka

W sierocińcu po dziedzińcu

Chodzą dzieci w koło

A za siatką wróbli stadko

Bawi się wesoło.

Rozćwierkały w świecie całym -

Stąd i ja wiem o tym

Że to wprawdzie sierociniec

Ale nie sieroty.

- Moja mama jest w Paryżu, a mój tata siedzi,

Siostrę miesiąc już w ukryciu trzymają sąsiedzi.

Z łóżka mnie nad ranem wzięli, kiedy tatę brali

Mówiąc: teraz my będziemy cię wychowywali.

Twoja stara zwiała szczwana i nieprędko wróci,

Stary wyrok ma nagrany, trójkę z karku zrzuci.

I co począć z takim fantem, niech się państwo głowi,

Chcesz być mały milicjantem? Popraw broń wujkowi!

Kim chcę być, ani ja myślę mówić byle komu,

Tylko martwię się kto przyjdzie mieszkać u nas w domu.

W sierocińcu po dziedzińcu

Chodzą dzieci w koło

A za siatką wróbli stadko

Bawi się wesoło.

Rozćwierkały w świecie całym -

Stąd i ja wiem o tym

Że to wprawdzie sierociniec

Ale nie sieroty.

- Tata z mamą są w obozie od pierwszej niedzieli,

Im jest znacznie niż mnie gorzej bo nic nie wiedzieli.

O tym, że ja tutaj jestem, nie wie nikt znajomy,

Żebym tak mógł chociaż jeszcze wysłać list do domu.

Ulepiliśmy bałwana w czarnych okularach,

Obsikaliśmy go z rana i stanęli w parach.

Baczność! Spocznij! Mówi do nas dziś Generał Straszak!

Wrona orła nie pokona, wiosna będzie nasza…

W sierocińcu po dziedzińcu

Chodzą dzieci w koło

A za siatką wróbli stadko

Bawi się wesoło.

Rozćwierkały w świecie całym -

Stąd i ja wiem o tym

Że to wprawdzie sierociniec

Ale czy sieroty.

- Tato był w kopalni, kiedy wojsko szło do boju,

Opowiadał górnik jeden, co uciekł z konwoju.

Opowiadał mojej mamie, że ich otoczyli,

Tato z szuflą stał przy bramie i tam go zabili.

Mamę wzięli do szpitala i pod drzwiami stoją,

Ale ja nie myślę wcale czekać aż nas zgnoją.

Gdy się skończy już to wszystko, gdzieś około lata,

Będę antysocjalistą - takim, jak mój tata.

W sierocińcu po dziedzińcu

Chodzą dzieci w koło

A za siatką wróbli stadko

Bawi się wesoło.

Rzucisz śniegiem zamiast chlebem

Wróbli sejm odleci

A po lodzie znów jak co dzień

Będą chodzić dzieci.

Jacek Kaczmarski

3.3.1982

Koń wyścigowy

(wg W. Wysockiego)

Za chwilę start wielkiego biegu za miliony.

- Więc doczekałem się nareszcie swego dnia!

Chrypną głośniki: Czarny Koń, dżokej w czerwonym!

- To dżokej mój, a Czarny Koń - to właśnie ja!

Nie na mnie skierowane publiczności oczy,

Na mnie nie stawiał nikt, pisano o mnie źle,

Ale ja wiem, że mogę gnać, co koń wyskoczy

I że zwycięstwo jest pisane właśnie mnie!

Start! Tunel toru za barierą się otwiera,

Do przodu rwę, wiatr z oczu mi wyciska łzy,

Dżokej w strzemionach staje, chłoszcze, jak cholera!

Na czarnej sierści rosną pierwsze pręgi krwi

Sam wiem, jak biec! Kopyta szarpią ruń na bruzdy,

Przeszkody tnę - jedna po drugiej - od niechcenia!

Ach, jak bym biegł! - Tylko bez siodła i bez uzdy,

Co chcą powstrzymać mnie od mego przeznaczenia!

Co mnie obchodzą publiczności dzikie wrzaski!

Co mnie obchodzi dżokej mój - czerwony karzeł?!

Ja tu dla siebie biegnę, nie z niczyjej łaski,

I - co potrafię - zaraz wszystkim wam pokażę!

Znikają z obu stron chorągwie, twarze, godła,

Ja czuję tor i tylko tor i kopyt takt,

Więc jeden ruch! - I wylatuje dżokej z siodła

I z pyska znika mi wędzidła słony smak!

Pędzę co sił, cóż dla mnie dyskwalifikacja -

Przegrywa stajnia, dżokej, widz - ale nie ja!

Nikt nie zagrozi mi - to dla mnie ta owacja,

Lecz meta nie jest końcem biegu - ani dnia!

Więc dalej gnam, nie wiedząc - czy to ja, czy nie ja,

O którym wrzeszczą, że oszalał! - Ich to rzecz!

Stać mnie na wszystko! - byle tylko bez dżokeja!

I raz na zawsze - z siodłem, uzdą, pejczem - precz!

Jacek Kaczmarski

13.4.1987

Krótka historia nawiązania stosunków polsko-francuskich

Ludwikowi Stommie

Zimno bardzo Francuzom w sarmackim królestwie,

Pryskają perły kolczyków u odmrożonych uszu,

Krzepną w koronę z lodu pióra na kapeluszu,

Gromadzą się w ostępach hiperborejskie bestie.

W zaspach bryłami burgunda porozsadzane beczki,

Armatnie kule melonów, złote grudki konfektów;

Nie ma dla majestatu polska zima respektu,

Zaśnieżonym bezdrożem żadnej przed władzą ucieczki.

Król w zawiei przybywa,

Wróżba to nieszczęśliwa.

Nim śnieg strugą pocieknie

Francuz tronu się zrzeknie.

Z lodu bramy Wawelu. Od powitalnych oracji

Aż Vistula stanęła - płynie kwiecista łacina,

Marznie władca, klnie świta, wicher jęczy w kominach

I nie skończą się hołdy nim wystygnie kolacja.

Huczą kłody lipowe, błyska dno złote w miskach,

Król widelcem w ząb stuka, o toaletę pyta;

Ze zmarszczonych sarmackich brwi francuska drwi świta,

Ciąży głowie korona, tron bez dziury uciska.

Król niejadek, niepitek,

Żaden z niego pożytek,

Choć kucając się spoci

Nie ma czego wyknocić!

Henryk pióra się chwyta, list za listem na Paryż,

Psują wzrok senatorzy, król wymyśla ustawy;

Za oknami jak bitwa zgiełk świątecznej zabawy -

Francuz wierzy w pergamin, lud w obyczaj prastary.

Jeszcze go nie widzieli, by pod stół się potoczył

Gdy antałki i dzbany puste ledwie w połowie

On ma swoje tancerki i tancerzy w alkowie

I ludowa pieśń niesie, że nie patrzy im w oczy:

Pan posturą nikczemny

Pacykuje pysk ciemny,

Poruchliwy i krewki

Ciowa chłopców i dziewki!

Wreszcie wieści z zachodu! W Luwrze wietrzą dywany!

Boczną furtką po nocy król z królestwa ucieka.

Przytrzymują za nogi zaspy, chaszcze i rzeka,

Płacz starosty: Cur fugis, Majestacie wybrany!?

Chroni w uszach kolczyki czapka z bobrów na głowie,

Pozostawił widelec i ideę klozetu;

Wyuzdaną miłością natchnął paru poetów,

Lecz nie dowie się Francja, jak jest wiosną w Krakowie!

Nie korony rządami

Stoi kraj nad krajami:

Nie poruszy kontusza

Byle brak Walezjusza.

Krzyż na drogę Walezy!

Zabierz jeszcze kanclerzy!

My świętujmy zapusty:

Pusty tron - to rok tłusty!

Jacek Kaczmarski

7.1.1993

Kuglarze

(wg filmu I. Bergmana)

- Jest z tego pieniądz na przehulanie,

Nie ma na dzieci, dom i ogródek,

Jest wędrowanie, taniec i granie

Dla drżących panien, chciwych rozwódek

Jest opętanie.

W pocie i ślinie, w cudacznej minie

Pełza iluzja od świata trwalsza,

Wskrzesza popioły, płodzi opinie,

Kiedy we wrzawie, wbrew rytmom marsza

Tańczę na linie...

Upijamy się po zajazdach,

Kładziemy się spać z kim popadnie

O zrzuceniu marząc kostiumu.

Ale muza, co mieszka w gwiazdach

Resztkę snu nad ranem ukradnie

I na łup nas wyda - tłumu.

- Lęku nie przeżył, kto bać się pragnie,

Miłość wysławia ten, kto nie kochał,

Moc śmierci głosi człowiecze jagnię,

Nad niewinnością wampir zaszlocha

Nim jej dopadnie.

Dlatego budzę podziw i trwogę

Na scenie z desek złożonych krzywo;

Czego nie mogą, bez trudu mogę,

Kiedy dla sytych, pijących piwo

Połykam ogień...

Upijamy się po zajazdach,

Kładziemy się spać z kim popadnie

O zrzuceniu marząc kostiumu.

Ale muza, co mieszka w gwiazdach

Resztkę snu nad ranem ukradnie

I na łup nas wyda - tłumu.

- Najprostszych pytań bez odpowiedzi

Żądają wiecznie widzowie młodzi,

W każdym z nich Boga kawałek siedzi

I kusi diabła, by mu dogodził,

By go nawiedził.

Ja, tłumacz grzechu, na prawa głuchy,

Pysznię się tryumfem nad nieuchronnym,

Przyzywam ciemne siły i duchy

By siłę dać bezsilnym, bezbronnym -

Zrywam łańcuchy...

Upijamy się po zajazdach,

Kładziemy się spać z kim popadnie

O zrzuceniu marząc kostiumu.

Ale muza, co mieszka w gwiazdach

Resztkę snu nad ranem ukradnie

I na łup nas wyda - tłumu.

- Komentatorzy grząskich wydarzeń,

Króle jarmarków, błazny odpustów,

Niedowarzonych szafarze marzeń,

Pochlebcy nie najszczytniejszych gustów -

Starzy kuglarze.

Na wyboistej drodze o świcie,

Mrący na niby w syku pochodni,

Wielbieni, szczuci, gładzeni, bici,

Głodni i syci, modni - niemodni -

Jak śmierć i życie.

Upijamy się po zajazdach,

Kładziemy się spać z kim popadnie

O zrzuceniu marząc przebrania.

Kiedy muza, co mieszka w gwiazdach

Resztkę snu nad ranem ukradnie

I pchnie nas - do grania. Do grania.

Jacek Kaczmarski

29.11.1991

Morze

To morze oddychało tak samo,

Gdy wyszliśmy z niego z precyzyjnym planem

Chwytając w skrzela ostry tlenowodór.

Nieśliśmy w genach pazury i pierze,

Obły kształt jaja i pierś z mlekiem matki,

Sierść, broń odruchów i bezbronną skórę.

To morze oddychało tak samo,

Kiedy w gatunkach rosła doskonałość

Niszcząc za sobą nieudane próby.

Nie będzie po nas następnych etapów:

Jesteśmy przecież ostatnim ogniwem

Co wie, jak korzystać z osiągniętych celów

Choćby za cenę istnienia łańcucha...

Służy nam kosmos i natura żywa,

Władzę nad duchem nakazuje pycha

I tylko to morze tak samo oddycha

Gdy doń wracamy - nie umiejąc pływać.

Jacek Kaczmarski

1.1.1988

Motywacja

Nie opiszę dziejów. Nie osądzę Wieku.

Nie złożę świadectwa, które kłamie Piekłu.

W sieć kościelnych sklepień nie wzniosę modlitwy.

Napiętym nadgarstkom nie podsunę brzytwy.

Nie myślę znieczulać kroplówką pokrzepień.

Nowego Człowieka ze słów nie ulepię.

Nie wydam wyroku na podłość i małość.

Oddam nieomylność gromkim trybunałom.

Nie wskażę, gdzie która ze stron świata leży -

Mądremu to na nic, głupi nie uwierzy.

***

Załatwię najwyżej osobiste sprawy

Tak, by nie potępić, ale i nie zbawić.

By z klęsk, rozczarowań, żalów obmyć myśli.

Otrząsnąć ze zwycięstw i z krzywd je oczyścić.

By móc podarować prywatne zachwyty

Komuś, przed kim zachwyt - goryczą zakryty.

By móc się podzielić swoim niepokojem

Z kimś, kto tak się boi przyznać: ja się boję!

By to, co słabością, bólem i kalectwem

Stało się modlitwą, światłem i świadectwem.

Jacek Kaczmarski

12.8.1997

Mucha w szklance lemoniady

Oliwnej lampy płomyk się wypalił,

W rodzynki się zmarszczyły winogrona.

Wbrew sobie, syty baśni, usnął kalif,

Za włos go szarpie małpka oswojona.

Śnij nieszczęsny, śnij szczęściarzu

O swej wierze i zwątpieniu,

Śnij o łasce, śnij o karze,

O oazie i pragnieniu.

O pustyni i wielbłądzie,

O bogactwie i o nędzy.

Kołowrotek śnij i kądziel,

Ład dywanu, chaos przędzy.

Wyśnij skrzydlatego konia

Wyśnij osła pod kieratem

Labiryntu sieć na dłoniach

Każdą zdobycz i utratę

Śnij korzenie i owoce

Śnij pałace i ruiny

Dni milczące, gwarne noce

Góry mrok i blask kotliny.

We śnie nie śpiesz się, masz czas

Snom daj płynąć, a nie płonąć

Śnij, jak śni się tylko raz

Swą maleńką nieskończoność

I tak minęła noc tysięczna pierwsza

Odpłynął śpiewny głos Szeherezady

Nie słychać w palenisku śmiechu świerszcza

Trup muchy pływa w szklance lemoniady.

Śnij nieszczęsny, śnij szczęściarzu

O swej wierze i zwątpieniu,

Śnij o łasce, śnij o karze,

O oazie i pragnieniu.

O pustyni i wielbłądzie,

O bogactwie i o nędzy.

Kołowrotek śnij i kądziel,

Ład dywanu, chaos przędzy.

Wyśnij skrzydlatego konia

Wyśnij osła pod kieratem

Labiryntu sieć na dłoniach

Każdą zdobycz i utratę

Śnij korzenie i owoce

Śnij pałace i ruiny

Dni milczące, gwarne noce

Góry mrok i blask kotliny.

We śnie nie śpiesz się, masz czas

Snom daj płynąć, a nie płonąć

Śnij, jak śni się tylko raz

Swą maleńką nieskończoność

Jacek Kaczmarski

20.7.1999

Niech...

Krwią niech szafuje - kto krew ma na zbyciu,

Krzyk niech podnosi - kto zapomniał mowy.

Zniszczeń niech żąda - kto w sobie ma nicość,

Niech głową w mur bije - komu nie żal głowy.

Forsą niech szasta - kto się w forsie tarza,

Obietnicami - kto słowo ma za nic.

Klątwy niech ciska - kto nie czci ołtarza,

Niech bluźni, kto żadnych nie uznaje granic.

A ty siej. A nuż coś wyrośnie.

A ty - to, co wyrośnie - zbieraj.

A ty czcij - co żyje radośnie,

A ty szanuj to, co umiera.

Niech wstydu się lęka - kto próżnią nadęty,

Niech strachu się wstydzi - kto mężny głupotą,

Niech pytań nie stawia - kto czuje się świętym,

Wyroki niech miota - kto schlebia miernotom.

Łzami niech kłamie - kto się współczuć wstydzi,

Śmiechem niech szydzi - kto nie zaznał skruchy,

W orszak niech wierzy - kto nie wie, gdzie idzie,

Orkiestr niech słucha - kto na głos jest głuchy.

A ty siej. A nuż coś wyrośnie.

A ty - to, co wyrośnie - zbieraj.

A ty czcij - co żyje radośnie,

A ty szanuj to, co umiera.

Niech nienawidzi - kto nie umie sławić,

Niech łże - kto w pychy uwierzył bezkarność,

Świat niech opluwa - kogo gorycz dławi,

Życie niech trwoni - kto je ma za marność.

Niech się nie zdziwi - kto wciąż zbawców słucha,

Że będzie rabem kolejnych cezarów,

Którzy okręcą kikut jego ducha

W po stokroć sprane bandaże sztandarów.

A ty siej. A nuż coś wyrośnie.

A ty - to, co wyrośnie - zbieraj.

A ty czcij - co żyje radośnie,

A ty szanuj to, co umiera.

I pamiętaj - że dana ci pamięć:

Nie kłam sobie - a nikt ci nie skłamie.

Jacek Kaczmarski

27.5.1995

Potępienie rozkoszy

Rzecz to powszechna dosyć

W heterogennych sferach

Że jemu coś się wznosi,

A jej się coś otwiera.

Czy temu winien Księżyc,

Czy tym się żywią dzieje -

Że jemu coś się pręży,

A jej coś wilgotnieje?

Choć może dość niesmacznie

Zagłębiać się w te treści -

Kiedy już on z nią zacznie

- Ona go w sobie zmieści.

I krzycząc wniebogłosy

W ud go pochwyci kleszcze...

On wkrótce ma już dosyć,

A ona wciąż chce jeszcze.

We wstydzie potem brodzi

I On i Ona - troszkę,

Bo przecież nie uchodzi

Znać na tym świecie rozkosz.

Bo kiedy raz jej już się

Poddało i zaznało,

To potem znów się musi

I ciągle im za mało.

A świat ten, wszyscy wiedzą,

Nie dla rozkoszy stworzon -

Bo jest wieczności miedzą,

Uprzężą i obrożą.

Kieratem i wędzidłem,

Nieodkupioną męką -

Wiedz o tym, gdy w malignie

Po rozkosz sięgniesz ręką.

Poznałem ten dylemat

I nieraz w nocy krzyczę -

Gdy sił na rozkosz nie mam,

Na wieczność już nie liczę.

Lecz żyć z nadzieją - znośnie,

I na nią chwile trwonię -

Że we mnie coś urośnie

I znów mnie coś pochłonie!

Jacek Kaczmarski

22.7.1999

Przy ołtarzu baru

(za Dave'em van Ronkiem)

Kolejna noc się kończy nam

Rozkoszy i koszmarów

I każdy z nas zostanie sam

Gdy zatrzasną już ołtarz baru.

Niech jeszcze hara w gardle gra

Anielska, człecza, czarcia.

Ściemnionym - niech doczekać da

Jutrzejszej godziny otwarcia.

Znowu wpełzamy, znów jest dziś

Kalecy aniołowie

I każdy z nas ma jedną myśl

I każdy zna na nią odpowiedź.

Aż przyjdzie bezpowrotny łyk

Co mózg posyła w diabły

Gdy nie zna odpowiedzi nikt

I pytań nikt nie ma żadnych.

Pęka mi serce - szkoda sił -

Jutro się samo sklei

Gdybym - jak dziś - w kołysce pił -

Nie znałbym łez beznadziei.

Ostatni toast milczy się:

Bar-Ołtarz - miejsce święte.

Za serce! - które dobrze wie

Że woli być pęknięte.

Jacek Kaczmarski

4.9.1998

Poranek

Słońce wstaje, złocą się gnojówki,

W rosy mgle ogródki i dachówki;

Pies przeciąga się w nastroju pieskim,

Pijak w rowie budzi się bez kieski.

Galant oknem zgrabnie się wymyka,

Dmucha w żar uczeń czarnoksiężnika.

Szewc wystawia warsztat na podwórze

Kroi nożem stopę w twardej skórze...

Stuk - puk, stuk - puk

Byleby biedy nie wpuścić za próg

Zrobię wszystko, co będę mógł:

Stuk - puk.

Na zapleczu szynku huczą beczki,

U rzeźnika pierwszy krzyk owieczki.

Nad stolarnią dym z wczorajszych wiórów,

W refektarzu ranna próba chóru.

Chleba zapach bucha z drzwi piekarza,

Po judaszach zorza się rozjarza,

Widać z wieży jak w podmiejskie pola

Idą żeńcy z sierpami u kolan.

Siuch - ciach, siuch - ciach

Byleby głodu nie groził strach

Trud całodzienny to spokój w snach:

Siuch - ciach.

Wybiegają dzieci z bram podwórek

Żeby pierwszą z kolan zedrzeć skórę.

Stróż opędza od nich się zawzięcie,

Sprząta rynek po wczorajszym święcie.

Rynsztokami płynie złota piana,

Złocą się owoce na straganach;

Sznura skrzyp i jęk na wszystkie strony:

To Dzień Boży - obwieszczają dzwony:

Ding - dong, ding - dong

Byleby żywych nie wypuścić z rąk

Strasząc ich wizją piekielnych mąk:

Ding - dong.

Sąd się jawny zaczął na Ratuszu -

Pokrzywdzonym i wykorzystanym

Sprawiedliwość doda animuszu,

Zadowoli wszystkie wolne stany.

Po to przecież była rewolucja:

Będzie wyrok, może egzekucja!

Pysznie uczestniczyć w epopejach!

Jest nadzieja dla nas! Jest nadzieja!

Chrup - chrup, chrup - chrup

Byle mieć komu wykopać grób,

By się wśród żywych nie pętał trup -

Chrup - chrup.

Jacek Kaczmarski

4.12.1991

Portret zbiorowy w zabytkowym wnętrzu

(wg obrazu F. Halsa)

Przy dębowym stole siadłszy bokiem

Wedle rangi, zasług i uznania

Spoglądamy w przyszłość czystym okiem

Kogoś, kto nic nie ma do dodania.

Wszak to myśmy zwyciężyli wreszcie

Choć w przegranych starciach życie zbiegło.

Oto mamy dla was niepodległość!

Nie czekajcie na nic więcej - bierzcie!

Język nasz surowy, humor prosty,

Głosy nam hartował ostrzał wraży.

Żadnej nie lękamy się riposty,

Z plebejskością bardzo nam do twarzy.

W zabytkowym wnętrzu, wśród sztandarów,

Atrybutów odzyskanych - godni,

Pozujemy - szczerzy i swobodni

Kondotierzy przemienieni w Panów.

Lata wspólnej walki dobrze służą

Tym, co w tryumfie nie chcą zginąć marnie:

Każdy z nas o każdym wie zbyt dużo,

Byśmy skłócić mogli się bezkarnie.

Koniec pozowania! Stół nakryty!

Dość już głodu zaznał bitny naród!

Kto nam tu zarzuca brak umiaru?!

Macie niepodległość! My - profity!

Zadrżą okna od żołnierskiej pieśni;

Po żołnierskiej zadrżą od kościelnej!

Pana Boga my na piersiach nieśli,

Żeby z waszych oczu zedrzeć bielmo!

Patrzcie! Krew uderza nam do głowy

Od sztandarów całowania wrząca!

Patrzcie, jak się tu popiersia strąca!

Cokół ma być przecież narodowy!

Księgi się po kątach w stosy piętrzą,

Ścieka ślinny płyn po białej ścianie,

Gdzie za chwilę tylko pozostanie

Nasz zbiorowy portret - w pustym wnętrzu.

Jacek Kaczmarski

3.12.1991



Wyszukiwarka