Znaki święte Romano Guardini
Całe ciało jest narzędziem i wyrazem duszy. Ona nie tylko przebywa w ciele, jakoby w domu swoim, ale mieszka i działa w każdym z członków, w każdej tkance, przemawia w każdej linii i formie i w każdym poruszeniu ciała.
Oto czynisz znak krzyża, czynisz go w sposób właściwy. Nie jest to jakiś tam gest niezdarny i pospieszny, nie wiadomo co oznaczający. Nie! Czynisz należyty znak krzyża, powolny, duży, od czoła do piersi, od jednego ramienia do drugiego. Czy czujesz, jak on obejmuje ciebie całkowicie? Zechciej skupić się, jak należy; wszystkie swe myśli i całe swe serce zbierz w jedno w tym znaku, co idzie od czoła do piersi, od ramienia do ramienia. A wtedy odczujesz, iż znak ten opasuje ciebie całego, ciało, twe i duszę, iż cię ogarnia, udostojnia, uświęca.
Czemuż to? Bo jest on znakiem wszystkiego i jest znakiem zbawienia. Na krzyżu Pan nasz odkupił wszystkich ludzi. Przez krzyż uświęca człowieka aż do najmniejszej tkanki jego istoty.
Przeto znak ten czynimy przed modlitwą, by nas natchnął ładem i skupieniem, by naszą myśl, wolę i serce zespolił z Bogiem. Czynimy ten znak po modlitwie, by w nas przetrwało to, czym Bóg raczył nas obdarzyć. Czynimy ten znak w pokusie, by nam dodał siły. W niebezpieczeństwie, by nas ochraniał. Podczas błogosławieństwa, aby pełnia żywota Bożego wstąpiła w duszę, żeby zapłodniła i uświęciła wszystko w jej wnętrzu.
Myśl o tym, ilekroć czynisz znak krzyża świętego. Jest to najświętszy znak, jaki istnieje. Czyń go w sposób właściwy: powoli, szeroko, z namysłem. Wówczas ogarnie on całą twą istotę, postać i duszę, twoje myśli i twą wolę, rozum i uczucie, pracę i wytchnienie; wszystko będzie przezeń utwierdzone, określone i uświęcone mocą Chrystusa, w imię Boga w Trójcy jedynego.
Więcej na następnej stronie
Całe ciało jest narzędziem i wyrazem duszy. Ona nie tylko przebywa w ciele, jakoby w domu swoim, ale mieszka i działa w każdym z członków, w każdej tkance, przemawia w każdej linii i formie i w każdym poruszeniu ciała. Atoli ręka i twarz są w szczególnej mierze narzędziem i zwierciadłem duszy.
Co do twarzy - rzecz nie wymaga dalszych wyjaśnień. Ale obserwuj kiedy kogoś - albo siebie samego - jak to za pośrednictwem ręki ujawnia się wzruszenie umysłu: radość, zaskoczenie, oczekiwanie!. Czyż nieraz szybkie podniesienie albo tylko lekkie drgnienie ręki nie mówi nam więcej niż słowo? Czy słowo mówione nie wydaje się niekiedy czymś prostackim wobec cichej, tyle wyrażającej wymowy ręki?
Ręka jest - prócz twarzy, a raczej tuż po niej najbardziej uduchowioną częścią naszego ciała. Oczywiście silna i mocna jako narzędzie pracy, jako broń do ataku i obrony, ale przy tym zbudowana nader delikatnie, rozczłonkowana, ruchliwa, opatrzona siecią czułych i wrażliwych nerwów. W sam raz taki sprzęt, takie narzędzie, z pomocą którego człowiek może uzewnętrznić i odsłonić własną duszę, jak również porozumieć się z duszą cudzą. Albowiem i to porozumienie odbywa się za pomocą ręki. Czyż nie jest podjęciem cudzej duszy, gdy ktoś chwyta wyciągnięte ku sobie dłonie wraz z całym zaufaniem, radością, zgodą czy bólem, który się w nich wypowiada?
Stąd też jest rzeczą zrozumiałą i konieczną, że ręka ma i tam swoją wymowę, gdzie dusza szczególnie wiele wyraża lub doznaje: wobec Boga. Tam, gdzie sama chce się oddać i przyjąć Boga w modlitwie.
Gdy człowiek skupia się w sobie, gdy w duszy przebywa sam na sam z Bogiem, wówczas dłoń przyciska się silnie do dłoni, palec zwiera się o palec, jak gdyby wewnętrzny strumień, mogący wezbrać na zewnątrz, należało przewodzić z jednej ręki do drugiej i kierować go z powrotem ku wnętrzu, by wszystko pozostało tam w głębi, przy Bogu. Skupienie się w sobie to tyle samo co strzeżenie utajonego Boga, Ono głosi: „Bóg jest mój, ja zaś do Niego należę - i jesteśmy z sobą sam na sam, tam wgłębi”.
Tak samo zachowuje się ręka, gdy zagraża jakaś udręka duchowa, jakiś ból czy wielkie nieszczęście. Znów dłoń przywiera do dłoni - a dusza w ten sposób zmaga się sama z sobą, póki nie zdoła przemóc się i uciszyć.
Natomiast gdy ktoś staje w kornej, pełnej szacunku postawie przed Bogiem, wówczas wyprostowana dłoń spoczywa płasko na drugiej dłoni. Gest ten jest świadectwem silnego rygoru, opanowanego szacunku. Jest to korny, harmonijny sposób wypowiadania słów własnych oraz ochoczego i uważnego słuchania słów Bożych. Jest on też wyrazem uległości i poddania, gdy ręce, którymi się bronimy, równo związane, oddajemy w ręce Boże.
Bywa także, iż dusza otwiera się całkowicie przed Bogiem, w wielkiej radości lub podzięce; iż jak w organach otwierają się w niej wszystkie rejestry i pełnia wewnętrzna rozlewa się hen daleko. Zdarza się również, iż w duszy wzbija się i krzyczy tęsknota. Wówczas człowiek rozwiera dłonie i wznosi je wzwyż rozpostartą powierzchnią, by strumień duszy mógł płynąć swobodnie a dusza mogła w obfitości brać to, czego łaknie.
Wreszcie i tak bywa, że ktoś ogarnia siebie samego wraz ze wszystkim, czym jest i co posiada, by w zupełnej uległości oddać się Bogu, wiedząc, iż chodzi tu o ofiarę. Wówczas składa ręce i ramiona na krzyż na piersiach.
Piękna i wielka jest wymowa ręki. Kościół mówi o ręce, iż dał nam ją Bóg, byśmy „nieśli w niej duszę”.
Bierz więc poważnie tę świętą mowę. Sam Bóg jej słucha. Ona przemawia z głębi duszy. Ona też może mówić o lenistwie serca, o roztargnieniu i o innych wadach. Trzymaj ręce, jak należy, i staraj się, żeby wnętrze twoje była naprawdę zgodne z tą zewnętrzną postawą.
Temat, który omawialiśmy tutaj, jest delikatnej natury. O podobnych rzeczach mówi się właściwie niezbyt chętnie, coś w nas się zżyma przeciw nim. Tym większą skrupulatność powinniśmy pod tym względem okazywać w życiu praktycznym. Nie róbmy z naszego postępowania jakiejś próżnej, sztucznością zaprawionej zabawy, ale niech ta będzie mowa, przez którą ciało z całą szczerością oznajmia, co myśli dusza.
Więcej na następnej stronie
Jak zachowuje się człowiek, gdy wzbiera pychą? Wyprostowuje się, wznosząc głowę, barki i całą swą postać. Wszystko w nim mówi: „Jestem większy niż ty! Więcej znaczę niźli ty!”.
Natomiast gdy ktoś jest pokorny duchem, gdy czuje się małym, wówczas pochyla głowę, zgina całą swą postać, słowem, „uniża się”. I to tym głębiej, im większy jest ten, kto przed nim stoi, a im mniej on sam znaczy w oczach własnych.
Kiedy zaś odczuwamy wyraźniej swoją małość, jak nie wtedy, gdy stajemy przed Bogiem? Wielki Bóg, który był wczoraj, jak i dzisiaj, jak po stu latach i po tysiącu! Który napełnia i ten mój pokój, i całe miasto, i szeroki świat, i niezmierzone gwiaździste niebo. Bóg, wobec którego wszystko jest jakby pyłek drobny. Święty Bóg, czysty, sprawiedliwy, Bóg nieskończonej wspaniałości... Jakiż On wielki... a ja taki mały! Tak mały, iż w ,ogóle nie mogę się z Nim porównać; tak mały, iż jestem niczym wobec Niego!
Narzuca się sama przez się, że przed Jego obliczem nie można jawić się w dumnej postawie. Człowiek „staje się mały”, radby swoją postać uczynić. jeszcze niższą, by nie wydawała się zarozumiałą - i patrz., już złożył w ofierze połowę swej wysokości: człowiek klęczy. A jeżeli i to nie wystarcza jego sercu, tedy może się jeszcze i pochylić. A schylona postać mówi: „Ty jesteś wielki Bóg, ja zaś jestem nicością!”
Gdy zginasz kolano, niechże to nie będzie czynność jakaś pospieszna i niedbała. Włóż w nią całą duszę! Ale duszą klękania jest warunek, by i serce w czci głębokiej skłoniło się przed Bogiem. Gdy wchodzisz do kościoła lub z niego wychodzisz, albo gdy mijasz ołtarz, uklęknij niska, głęboko, powoli, a niech przy tym i pospołu całe twe serce przemawia: „Mój wielki Boże...”.
W tym właśnie okazuje się pokora i prawda - i to za każdym razem przyniesie dobro twojej duszy.
Więcej na następnej stronie
Mówiliśmy już, że szacunek względem nieskończonego Boga wymaga określonego i stosownego zachowania się. Bóg jest tak wielki, a my wobec Niego tak mali, że świadomość tego faktu ujawnia się nawet zewnętrznie: czyni nas ona małymi, każe nam przyklękać.
Ale szacunek może się ujawnić jeszcze w inny sposób. Dajmy na to, że siedziałeś właśnie, spoczywałeś lub zabawiałeś się rozmową, aż tu przychodzi ktoś wielce szanowny i czcigodny - i zwraca się do ciebie. Cóż byś uczynił wtedy? Zerwałbyś się natychmiast na równe nogi i w wyprostowanej postawie słuchałbyś słów jego lub dawał odpowiedzi. Co to oznacza?
Stanie oznacza przede wszystkim, że bierzemy w karby samych siebie. Zamiast niedbałej, swobodnej postawy siedzącej przybieramy inną, znamionującą karność i opanowanie. Jest to znak, że uważamy. W staniu wyraża się naprężenie i czujność. Jest ono też oznaką gotowości: bo kto stoi, może natychmiast wyruszyć w drogę, może bez zwłoki wykonać polecenie, przystąpić zaraz do roboty, jaką mu wyznaczono.
Ono jest drugą stroną czci w stosunku do Boga. Klęczenie było objawem czci nabożnej, trwającej w spokoju; stanie zaś uzmysławia cześć czujną i czynną. Taką cześć okazuje sługa baczny, żołnierz w zbrojnym rynsztunku. Ona to ujawnia się w staniu.
Wstajemy, gdy rozbrzmiewa radosna nowina: na Ewangelię podczas Mszy świętej. Stoją rodzice chrzestni, gdy w imieniu dziecka składają ślubowanie wiary. Stoją dzieci, gdy podczas pierwszej Komunii świętej ponawiają to ślubowanie chrzestne. Stoją przed ołtarzem oblubieńcy, gdy słowem wierności zawierają związek małżeński. ,Podobnie dzieje się przy wielu innych czynnościach.
Niekiedy i jednostka silniej odczuwa i wyraża treść swej duszy, gdy modli się stojąco. Pierwsi chrześcijanie czynili to chętnie. Pewno znasz spotykany często w katakumbach wizerunek „oranta”, stojącego w dostojnie spływającej szacie z rozpostartymi ramionami. Postać ta stoi swobodnie, pełna jasnego ładu, spokojnie słuchając słowa gotowa do radosnego czynu.
Czasami człowiek nie może należycie uklęknąć - w klękaniu przeszkadza mu ścisk lub skrępowanie. Wówczas postawa stojąca spełnia cel: daje większą swobodę. Ale stać należy porządnie - na obu stopach, bez szukania podpory; kolana winny być utrzymane równo, nie zaś niedbale przygięte. Całe ciało wyprostowane i opanowane.
A wówczas modlitwa staje się jednocześnie wytężona i swobodna: w szacunku i w gotowości do czynu.
Więcej na następnej stronie
Ilu ludzi umie kroczyć w pochodzie? Pochód to nie bieganie i nie pośpiech, lecz ruch powolny i spokojny. I nie powłóczenie nogami, ale mocne, zdecydowane posuwanie się naprzód. Kto kroczy, ten nie wlecze się, tylko idzie sprężyście, nie przygięty, lecz, owszem, wyprostowany swobodnie. Nie okazuje niepewności, przeciwnie, posuwa się jednomiernie, stanowczo, rytmicznie.
Prawidłowy pochód ma w sobie jakąś szlachetność. Jest swobodny, a jednak utrzymany w dobrej karności. Lekki a mocny, prosty a wytrzymały, spokojny a pełen siły prącej wciąż naprzód. A w sile tej, za1eżnie od tego, czy kroczy mężczyzna czy kobieta, występuje rys albo bojowej gotowości, albo uroku. Kroczenie w pochodzie to dźwiganie albo zewnętrznego ciężaru, albo też i wewnętrznego świata jasnej ciszy.
Jakże piękny bywa taki pochód, gdy odbywa go się z całą nabożnością! Sam w sobie może stać się prawdziwym nabożeństwem! Takim bywa już jako zwykłe przechodzenie przed Bogiem, pełne czci i świadomości - tak jak się kroczy w kościele, w domu Pana Najwyższego, a zwłaszcza przed Jego oczyma. Albo też towarzyszy się Bogu jakby w orszaku, na przykład gdy kroczymy w procesji... czyż w czasie takiego Bożego pochodu myślisz o niesfornym tłoczeniu się, niechętnym włóczeniu się noga za nogą i rozglądaniu się wokoło? Byłby to zaiste fakt radosny i podniosły, gdyby, oprowadzając Pana po ulicach miasta, albo przez niwy stanowiące „Jego posiadłość”, wszyscy szli z sercami rozmodlonymi, gdyby mężczyźni stąpali w dzielnej postawie, kobiety z macierzyńską godnością, dziewczęta w powabie czystej i pogodnej krasy młodzieńczej, młodzieńcy w pohamowaniu junackiej siły...
Tak więc pochód błagalny lub przebłagalny mógłby się stać ucieleśnioną modlitwą! Mógłby się stawać wcieloną świadomością winy i niedoli, ale poddaną rządom chrześcijańskiej ufności - tej, która wie, że jak jedna siła w człowieku, a mianowicie spokojna, pewna siebie wola, jest mocniejsza ponad inne siły, tak też ponad wszelką niedolę i wszelką winę możniejsza jest jedna potęga: Bóg żywy.
Czy miarowy krok pochodu nie jest wyrazem prawdziwego szlachectwa istoty ludzkiej? Wyprostowana postać, panująca nad sobą, niosąca samą siebie, spokojna i pewna, pozostaje wyłącznym przywilejem człowieka. Kroczyć prosto to tyle, co być człowiekiem.
Ale my nie jesteśmy tylko ludźmi - jesteśmy czymś więcej. „Boskiego jesteście rodzaju” - mówi Pismo święte. Odrodziliśmy się z Boga do nowego życia. Chrystus w. nas, żyje w szczególnie głęboki sposób przez sakrament Ołtarza. Jego Ciało przebywa w ciele naszym; Jego Krew krąży we krwi naszej. Albowiem On sam powiedział: „Kto pożywa Ciało moje i pije Krew moją, ten jest we mnie, a ja w nim”, Chrystus rośnie w nas, a my w Nim wzrastamy coraz to dalej, szerzej i wyżej, aż „dorośniemy do pełnych lat Jezusa Chrystusa”, aż On „ukształtuje się w nas”, a wtedy cały byt i działanie, „czy jeść będziemy, czy spać, czy zajmować się czymkolwiek”, w pracy i zabawie, w radości i płaczu, wszystko stanie się życiem Chrystusowym.
Świadomość tej tajemnicy mogłaby znajdować tak radosny, pięknem i siłą rozbrzmiewający wyraz w prostym i należytym sposobie chodzenia. Krok naszego pochodu mógłby się stać ukazanym w głębokim podobieństwie spełnieniem Bożego nakazu: „Przechadzaj się przede mną i bądź doskonały”.
Ale niechże się to dzieje w prostocie i szczerości! Jedynie z prawdy, nie z próżnej woli wynijść może piękno tej sprawy.
Więcej na następnej stronie
Właśnie rozpoczęła się Msza święta. Kapłan stoi na miejscu przewodniczenia. Wierni modlą się: „Spowiadam się Panu Wszechmogącemu..., że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!” A ilekroć wymawiają słowo „wina”, biją się w piersi.
Czegoż to jest znakiem, że ktoś bije się w piersi?
Zastanówmy się nad tym. Ale w tym celu musimy odprawić należycie sam obrzęd. A więc nie poprzestaniemy na lekkim dotknięciu się odzieży koniuszkami palców. Nie! Zamkniętą pięścią trzeba się w pierś uderzyć! Może widziałeś kiedy na starych obrazach świętego Hieronima klęczącego na pustyni i bijącego się w pierś kamieniem potrząsanym w ręku. Jest to, naprawdę uderzenie,. nie jakiś tam wytworny geścik. Jest to cios, który powinien ugodzić we wrota naszego świata wewnętrznego l i wstrząsnąć nimi.
Gdy już to uczynimy, możemy dociekać, co oznacza to uderzenie.
Świat ten winien być pełen życia, pełen światła i siły. Jakże jednak jest w rzeczywistości? Przed nami piętrzą się tak poważne postulaty, obowiązki, potrzeby, wołania i decyzje, a przecież tam wewnątrz ledwie coś się czasem poruszy na te głosy. Tak liczne winy ściągnęliśmy na siebie, a jednak one wcale nie budzą w nas troski. „Pośrodku życia otoczeni jesteśmy śmiercią” - a nie myślimy o tym wcale. Naraz woła głos Boży: „Zbudź się! Rozejrzyj się wokoło! Opamiętaj się! Odmień się! Czyń pokutę!”. To wołanie uwidocznia się uderzeniem w piersi. To uderzenie ma przeniknąć pierś, zaalarmować ów świat wewnętrzny, by się zbudził, przejrzał i nawrócił do Boga.
A kiedy się zbudzi i opamięta, wtedy staje mu przed oczyma świadomość, jak zmarnował powagę życia, jak przekroczył nakazy Boskie, jak zaniedbywał obowiązki „przez swoją winę, swoją winę, bardzo wielką winę”. W pętach tej winy leży pojmany, a jedna tylko istnieje droga ratunku, mianowicie wyznać bez ogródek: Zgrzeszyłem myślą, mową i uczynkiem przeciwko Duchowi Świętemu i przeciwko obcowaniu Świętych. Wówczas dusza staje po stronie Boga i oświadcza się za Nim przeciwko sobie samej. Myśli o sobie samej podobnie jak Bóg to czyni. Gniewa się na swój grzech i karze siebie uderzeniem.
Takie więc jest znaczenie tego, że człowiek bije się w piersi: on budzi siebie samego. Otrząsa ze snu, przywołuje do czujności świat wewnętrzny, iżby ten usłyszał wołanie Boże. Staje po stronie Boga i karze samego siebie. A więc jednocześnie odbywa się opamiętanie, skrucha, zmiana usposobienia.
Dlatego to kapłan i lud wierny biją się I w piersi, gdy podczas modlitwy. Na początku Mszy wyznają swe grzechy. Podobnie czynimy, gdy przed Komunią św. ukazuje nam Ciało Chrystusowe i gdy mówimy: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie”. Także podczas litanii i suplikacji, gdy oskarżamy się, mówiąc: „My grzeszni, Ciebie prosimy, wysłuchaj nas, Panie!”.
Z czasem osłabiono znaczenie tego zwyczaju. Wierni biją się w piersi niekiedy nawet podczas Podniesienia Hostii i Kielicha po Przeistoczeniu. Albo kiedy na Anioł Pański wymawiają słowa: „A Słowo Ciałem się stało”. Tu już właściwy sens ustąpił na plan drugi i czynność jest tylko ogólnym wyrażeniem czci i pokory. Ale powinna by jej pozostać nadal surowa powaga i świadomość tego, iż jest wezwaniem do opamiętania i samokarceniem skruszonego serca.
Więcej na następnej stronie
Rozważaliśmy już tyle rzeczy, ale czy uświadomiliśmy sobie, co czyniliśmy przy tym?
Jakkolwiek zawsze chodziło o rzeczy znane od dawna, to jednak ukazywały się nam one w nowym świetle. Były to rzeczy, które widywaliśmy po tysiąc razy, ale teraz przyjrzeliśmy się im w sposób właściwy, a one otworzyły się przed nami i odsłoniły nam prawdziwe piękno. Wsłuchaliśmy się, one zaczęły przemawiać. W czynności i sprawy, których dokonywaliśmy już wiele razy, wczuliśmy się należycie, spełniliśmy je z rozwagą, a wszystko, co się w nich zawiera, stało się nam bliskie.
Jest to wielkie odkrycie! Musimy więc zdobywać to, co posiadaliśmy już od dawna, by stało się naprawdę naszym. Musimy się nauczyć należycie patrzeć, należycie słuchać, należycie postępować. Jeąt to wielka nauka patrzenia, uzyskiwanie wiedzy. Póki do niej nie dojdziemy, wszystko pozostaje dla nas nieme i ciemne. Ale gdy już ją uzyskamy, wówczas odsłania się ona przed nami, otwiera swe wnętrze, a na tej podstawie, z jej istoty, kształtuje się jej zewnętrzna postać. I przekonasz się wtedy, że właśnie rzeczy zrozumiałe same przez się, codzienne nasze sprawy kryją w sobie największą głębię. W tym co najprostsze zawiera się największa tajemnica.
Weźmy na przykład stopnie. Niezliczone razy wchodziłeś po nich na górę. Ale czy sobie uświadomiłeś, co się działo podczas tego w tobie? Albowiem coś w nas się dzieje, gdy kroczymy pod górę. Tylko że to „coś” jest nader ciche i subtelne, tak iż łatwo je przeoczyć.
Oto odsłania się wtedy głęboka tajemnica. Jedno z owych wydarzeń, jakie wynikają z dna naszej ludzkiej istoty: tak zagadkowe, iż niepodobna rozwikłać go mocą rozumu, a przecież każdy je pojmuje, gdyż rości sobie do tego prawo najgłębsza tajń naszej duszy.
Gdy wstępujemy po stopniach, wówczas podnosi się wzwyż nie tylko nasza noga, ale i cała istność nasza. Podnosimy się nawet duchowo. A jeśli czynimy to z rozwagą, tedy przewidywaniem naszym obejmujemy podnoszenie się aż ku owym wyżynom, gdzie wszystko jest wielkie i doskonałe: ku niebu, w którym mieszka Bóg.
Ale jednocześnie wykrywamy tajemnicę. Czyż Bóg jest w górze? Ależ „góra” i „dół” nie istnieją dla Niego! Do Boga dochodzimy jedynie wtedy, gdy stajemy się czystsi, szczersi i lepsi. To polepszanie się i doskonalenie jakąż może mieć łączność z fizycznym wznoszeniem się w górę? Jakąż łączność może mieć zachowanie czystości z przebywaniem w górze? Ale tu już niepodobna wyjaśnić nic więcej. „Dół” jest po prostu z natury swej przenośnią na oznaczenie tego, co złe i małe; „góra” zaś jest symbolem tego, co dobre i szlachetne; przeto proste dążenie wzwyż mówi nam o wznoszeniu się naszej istoty ku Najwyższemu, ku Bogu. Nie potrafimy tego wyjaśnić, ale tak jest: wyczuwamy to i widzimy.
Dlatego to z ulicy do kościoła wiodą stopnie. Mówią one: „Idziesz w górę, do domu modlitwy, zbliżasz się ku Bogu”. Z nawy kościelnej znów prowadzą stopnie do prezbiterium. Mówią one: „Teraz wchodzisz do miejsca najświętszego ze świętych”. A dalej stopnie wiodą do ołtarza. Kto na nie wstępuje, do tego one przemawiają, jak niegdyś Bóg do Mojżesza na górze Horeb: „Zdejm obuwie swoje, bo miejsce, na którym stoisz, ziemia święta jest”. Ołtarz jest progiem wieczności.
Jakież to wielkie! Prawda, że odtąd będziesz już z głębokim uświadomieniem wchodził na stopnie? Wiedząc, że wiodą one w górę? Będziesz pozostawiał w dole wszystko co niskie i naprawdę dążył w górę?
Ale co tu wiele mówić! Rzecz w tym, żeby rozjaśniło ci się we wnętrzu twej duszy, by zdarzyły się i w tobie Chrystusowe „wejścia pod górę”.
Więcej na następnej stronie
Już nieraz wchodziliśmy przez nią do kościoła, a za każdym razem ona coś mówiła. Czy słyszeliśmy tę mowę?
I do czego służy ta furta? Może zadziwi cię to pytanie. Pomyślisz sobie: „do tego, żeby ludzie mieli którędy wchodzić i wychodzić”; odpowiedź przecież nie wydaje się trudna. Zapewne. Ale do wchodzenia i wychodzenia nie potrzeba aż furty! Ku temu służyłby byle jaki otwór w ścianie, a mocna zapora z dylów i tęgich desek wystarczyłaby do otwierania i zamykania. Ludzie mogliby tędy wchodzić i wychodzić: byłoby to urządzenie tanie i odpowiadające celowi. Tylko... nie byłaby to „furta”. Ta chce czegoś więcej, niż służyć prozaicznemu pożytkowi: ona przemawia.
Bo oto, gdy przechodzisz przez jej odrzwia, budzi się w tobie uczucie: „Teraz; opuszczam to, co było na zewnątrz świątyni; wchodzę do wnętrza”. Po zewnętrznej stronie jest świat szeroki, piękny, pełen silnie tętniącego życia i pracy; ale nie brak w nim. też rzeczy brzydkich i niskich. Świat ten ma w sobie coś z targowiska: każdy w nim biega tu i tam, na każdym kroku spotykamy blichtr i przechwałki. Nie chcemy nazywać świata pozbawionym świętości, choć mielibyśmy do tego niejakie prawo. Przez furtę natomiast wkraczamy w przybytek odgraniczony od gwaru i targowiska, cichy i błogosławiony: w sanktuarium, siedzibę świętości.
Powiesz: wszystko jest dziełem i darem Boga. Wszędzie możemy Go spotkać. Każdą rzecz powinniśmy przyjmować z ręki Bożej i uświęcać ją myślą nabożną. To prawda. A mimo to ludzie od wieków zdawali sobie sprawę z tego, że niektóre miejsca są szczególnie uświęcone, wyodrębnione i przeznaczone Bogu.
Furta kościelna stoi między światem zewnętrznym a wnętrzem przybytku, między targowiskiem a świętością, między tym, co należy do całego świata, a tym, co poświęcone Bogu. Gdy kto przez nią przechodzi, ona przemawia do niego: „Pozostaw zewnątrz wszystko, co nie należy do wnętrza, wszystkie światowe myśli, pragnienia, troski, ciekawość i próżność. Wszystko, co nie poświęcone, pozostaw za .progiem. Oczyść się, bo wstępujesz w miejsce święte”.
Nie wolno wbiegać pospiesznie przez furtę! Winniśmy wchodzić przez nią powoli i otwierając furtę, jednocześnie otwierać nasze serce, by posłyszało, co ona mówi. Co więcej, powinniśmy przed nią zatrzymać się na chwilę, by nasze przechodzenie było krokiem oczyszczenia i skupienia.
Ale furta mówi jeszcze coś więcej. Zwróć na to uwagę, że gdy przechodzisz, mimowolnie podnosisz głowę i oczy. Wzrok twój unosi się wzwyż i rozpościera w przestrzeni; pierś rozszerza się, w duszę wchodzi tchnienie wielkości. Wysokie sklepienie kościelne jest jakby obrazem nieskończonej wieczności, nieba w którym sam Bóg mieszka. Prawda, że góry są jeszcze wyższe, że niezmierzony jest obszar błękitu ponad światem tam na zewnątrz. Ale tam wszystko jest otwarte, bez granic ni kształtu. Natomiast tu jest przestrzeń wyodrębniona dla Boga, dla Niego uformowana, przekształcona na obraz świętości. Patrząc na strzelające w górę filary, na szerokie, silne mury, na wysokie sklepienia, czujemy: Tak, to jest dom Boży, gdzie Bóg zamieszkał w sposób szczególnie bliski.
A furta prowadzi człowieka w obręb tego tajnika. Ona mówi: „Odrzuć to, co małe, wraz ze wszystkim, co ciasne i trwożne. Precz wszystko, co przygniata człowieka i zniża go do ziemi! Wyprostuj pierś! W górę oczy! Miej duszę swobodną! Oto jest świątynia Boża, a zarazem obraz twój własny. Bo przecież zarówno ciało twoje, jak i dusza jest żywą świątynią Boga. Rozszerz tę świątynię, uczyń ją przestronną i wysoką!”.
„Podnieście się, wrzeciądze! Rozewrzyjcie się, wiekuiste bramy, iżby wszedł Król chwały” - woła Pismo święte.
Posłuchaj tego wezwania. Cóż ci pomoże dom z kamienia i drzewa, jeśli sam nie jesteś żywym domem Boga? Na cóż ci się zdadzą wysoko sklepione portale i ciężkie podwoje rozwarte na oścież, skoro w tobie samym nie otwiera się żadna furta i Król chwały nie może wkroczyć do wnętrza?
Więcej na następnej stronie
Jakież osobliwe przeznaczenie przypadło duszy naszej! Z wszystkimi sprawami świata tak jej się wiedzie, jak niegdyś pierwszemu człowiekowi, gdy Bóg kazał mu ponazywać zwierzęta: nigdzie nie znalazł się towarzysz jego bytu. Wobec wszystkich istot i rzeczy dusza ludzka miewa to poczucie: „Jestem inna”. Żadna z umiejętności świata nie rozprasza w niej tej świadomości, żadne poniżenie jej nie wykorzenia: „Jestem inna, niż wszystko inne w świecie. Wszystkiemu obca, Bogu jedynie pokrewna”.
A mimo to dusza ma też niejakie pokrewieństwo z wszystkimi rzeczami. W styczności z każdą z nich czuje się jakby u siebie w domu. Wszystko do niej przemawia: każda postać, ruch czy wyraz. A ona za ich pośrednictwem niestrudzenie usiłuje wypowiedzieć najgłębszą treść swej istoty, uczynić ją symbolem własnego życia. Gdziekolwiek spotka jakąś silną postać, czuje, że w niej wypowiada się coś z jej własnej istoty, czuje, że przypomina jej się coś takiego, co tkwi w niej samej.
Czy nie jest tak w istocie? Tu właśnie tkwi podstawa do wszelkich porównań. Będąc każdej istocie obcą do głębi, dusza przemawia do niej: „To nie ja!”. A jednocześnie wszystkiemu pokrewna w jakiś niewytłumaczony sposób, odczuwa rzeczy i zdarzenia jako obrazy swego własnego bytu.
Oto porównanie szczególnie piękne i wyraziste: świeca. Nie mówię ci co prawda nic nowego: na pewno tobie samemu też nieraz przychodziło to na myśl.
Przypatrz się, jak świeca osadzona jest w świeczniku. Szeroko i masywnie rozparła się podstawa, z której bezpiecznie wznosi się trzon świecznika, powyżej zaś wystrzela świeca, ciasno objęta kielichem i podparta wystającym obrzeżem. Niepostrzeżenie odmładza się jej postać: spoista i silna, choćby strzelała nader wysoko. Tak ona stoi wśród otaczającej ją przestrzeni, smukła, w niepokalanej czystości, a przecież ciepło stonowana w swym kolorze: przez jasny swój kształt wyróżniająca się z wszelkiego chaosu.
Ponad nią chwieje się płomyk, a przezeń świeca czyste swe ciało przemienia w ciepłe, promienne światło.
Czy wobec niej nie budzi się w tobie jakieś niezmiernie szlachetne uczucie? Spójrz, jak ona stoi niezachwianie w jednym miejscu, wyprostowana na całą wysokość, czysta i dostojna. Zważ, jak wszystko w niej mówi: „Jestem gotowa!”. Jak ona stoi wytrwale tam, gdzie stać jej kazano, przed Bogiem. Nie uchyla się w niczym, w niczym nie zgina. Cały jej wygląd świadczy o zdecydowanym, przytomnym pogotowiu. Tak spala się ona w swym przeznaczeniu, niepowstrzymanie, stapiając się w żar i światło.
Powiesz może: „I cóż sama świeca wie o tym? Przecież ona nie ma duszy!”.
Więc daj jej duszę!
Niech ona stanie się wyrazem duszy twojej! Niech zbudzi się w niej wszelka szlachetna gotowość: „Jestem tu, o Panie!”. Wówczas owa strzelista i czysta postawa .wyda ci się wyrazem własnego twego usposobienia. Niech cała twoja gotowość okrzepnie w prawdziwą wierność. Wówczas będziesz mówił w duchu: „Panie, w tej świecy oto ja sam stoję przed Tobą!”.
Nie uchodź z drogi swemu przeznaczeniu. Trwaj mężnie. Nie pytaj ciągle: dlaczego i po co. To właśnie stanowi najgłębszy sens życia, by stapiać się w prawdę i miłość ku Bogu, jak stapia się świeca w żar i światło.
Więcej na następnej stronie
Tajemniczym żywiołem jest woda. Jest czysta i prosta; „wstydliwą” nazwał ją święty Franciszek. Jest skromna i bezpretensjonalna, jak gdyby sama przez się nie chciała nic znaczyć. Rzekłbyś, że z własnych celów wyzuta, istnieje tylko po to, by służyć innym, oczyszczać i pokrzepiać. Ale czy widziałeś ją kiedy stojącą cicho na wielkiej głębinie, gdy ciągnęła w swoją toń twą duszę i twoje uczucia? Czy zdałeś sobie sprawę, jak pełna tajemnicy była owa głębia? Jak wydawało ci się, że tam w dole woda pełna jest wszelkich cudów, zarazem powabniejsza i - bardziej złowroga?
Albo czy kiedyś nadsłuchiwałeś, jak woda pędzi rozhukana, płynie i szumi, płynie i szumi bez ustanku? Albo może przyglądałeś się wirom, które kołują, burzą się i kłębią, porywając i chłonąc wszystko, co napotkają po drodze? Nieraz wtedy bije z wody moc jakaś melancholijna, rozdzierająca smutkiem serce ludzkie...
Pełna tajemnicy jest woda. Prosta, jasna, bezinteresowna: gotowa oczyszczać to, co zbrukane, pokrzepiać to, co spragnione. Jednocześnie zaś jest niezgłębiona, niespokojna, pełna zagadki i przemocy: kusi i nęci w topiel, ku zgubie. Zgoła jakby symbolem była tych tajemniczych otchłani, z których wypływa zdrój życia i rozbrzmiewa zew śmierci; a można ją też nazwać symbolem samego życia, które wydaje się tak jasne, a bywa tak zagadkowe.
Przeto rozumiemy, czemu Kościół czyni wodę symbolem i pośredniczką Boskiego życia czyli łaski.
Ze chrztu wyszliśmy niegdyś, jako nowi ludzie, „odrodzeni z wody i z Ducha Świętego”, gdy umarł w nas i zginął człowiek dawny.
Wodą święconą, czyniąc znak krzyża św., zwilżamy czoło, pierś i ramiona. Ten prapierwiastek, zagadkowy i jasny, prosty i płodny, staje się tu i symbolem i środkiem nadprzyrodzonego pierwiastka żywotnego - łaski.
Poświęcając wodę, Kościół oczyścił ja od drzemiących w niej ciemnych mocy. Nie jest to jedynie próżny frazes! Kto ma duszę wrażliwą, ten już odkrył ów czar siły natury, jaki nieraz bije z wody. Jest to tylko siła natury? Czyż nie ma w tym czegoś ciemnego, pozanaturalnego? W naturze, w całym jej bogactwie i pięknie kryje się też coś złego, coś demonicznego. Przytępiająca duszę kultura miejska sprawiła, że człowiek tak często nie ma wcale wyczucia w tym względzie. Ale Kościół wie o tym dobrze, przeto „oczyszcza” wodę od wszelkich czynników wrogich Bóstwu, „poświęca” ją i modli się do Boga, by ją uczynił narzędziem swej łaski.
Gdy chrześcijanin wchodzi do domu Bożego, wówczas skrapia czoło, pierś i ramiona, czyli całą swoją istotę, wodą czystą i oczyszczającą, by dusza oczyściła się od zmazy. Czyż to nie piękny zwyczaj? Oto w znaku krzyża spotyka się tu łaska, oczyszczona z grzechu natura i człowiek spragniony czystości!
Albo weźmy pod uwagę chwilę wieczornego zmierzchu. „Noc nie jest przyjaciółką człowieka” - powiada przysłowie. Jest w tym nieco prawdy. Dla światła jesteśmy stworzeni. Gdy gaśnie światło dnia i światło świadomości, człowiek, poddając się mocy snu i mroku, zwykł żegnać się znakiem krzyża św. i wodą święconą, symbolem wyzwolonej, oczyszczonej od grzechów natury, mówiąc tym samym: „Niech mnie Bóg strzeże od wszystkiego, co ciemne!” A kiedy rankiem wstaje ze snu, z mroku i nieprzytomności, by rozpocząć życie na nowo, żegna się w ten sam sposób. Jest to jakby lekkie przypomnienie owej wody świętej, przez którą na chrzcie wstał ku światłości Chrystusowej. Wówczas w znaku krzyża spotyka się wybawiona dusza z wybawioną naturą.
Więcej na następnej stronie
Późnym wieczorem jesiennym idziesz przez pole. Ciemno i chłodno dokoła. W martwej, rozległej pustce samotną czuje się dusza; całym swym żywym pożądaniem szuka czegoś, co mogłoby dla niej być oparciem, ale nic nie odpowiada na zew jej tęsknoty. Ogołocone z liści drzewa, zimny łańcuch gór, bezludny obszar równiny - wszystko zamarło!
Prócz niej samej, nie ma żadnej istoty żyjącej w tym pustkowiu, jakie się ściele wokoło!
Naraz na zakręcie drogi rozbłyska jakieś światełko... Czyż ono nie woła do nas z oddali? Czy nie jest jakby odpowiedzią na poszukujący zew duszy? Czyż nie wydaje się nam czymś oczekiwanym, koniecznym?
Albo siedzisz o późnej godzinie w posępnym pokoju. Otaczają cię szare, obojętne ściany i nieme sprzęty domowe. Wtem słyszysz odgłos dobrze ci znanych kroków; czyjaś wprawna ręka zaczyna rozniecać ogień w piecu... We wnętrzu pieca odzywa się radosne trzeszczenie, płomień wzbija się wzwyż, a spoza otwartych drzwiczek pada czerwony odblask na cały pokój. Miłe ciepło rozlewa się wszędy... Prawda, jak wszystko od razu się zmieniło? Rzekłbyś, że we wszystko wstąpiła dusza. Zupełnie, jakby w przygasłym obliczu zbudziło się nagle życie.
Tak, ogień jest pokrewny temu, co żyje; jest najczystszym wizerunkiem naszej żyjącej duszy, obrazem tego wszystkiego, co - żyjąc - przeżywamy w swym wnętrzu. Jest ciepły i świecący, zawsze w ruchu, zawsze ulatujący ku górze. Gdy patrzymy na płomień wzbijający się niestrudzenie w górę, podatny na każde tchnienie wiatru, a jednak nie dający się odwieść od swej dążności wzwyż, jaśniejący światłem i rozlewający strumienie ciepła, czyż wtedy nie odczuwamy głębokiego pokrewieństwa z owymi czymś, co w nas samych również zawsze płonie i świeci i pnie się w górę, choćby nie wiem jak często było spychane w dół przez panoszące się wokoło siły przyziemne? A gdy widzimy, jak płomień przetwarza, ożywia i rozjaśnia całe swoje otoczenie, jak od razu staje się żywym ośrodkiem każdego miejsca, gdzie zabłyśnie - czyż nie jest to obraz jaśniejącego w nas tajemniczego światła, które zostało rozniecone na tym świecie, aby przenikać wszystko i dawać wszystkiemu siedlisko i przytułek?
Tak jest, nie inaczej. Gorejący płomień jest obrazem naszego wnętrza, tego, co silne, co dąży wzwyż i jaśnieje, a więc: obrazem ducha. Ilekroć spotykamy płomień, mamy wrażenie, jakoby coś żywego przemawiało do nas w jego kłębieniu się i blasku. A ilekroć chcemy dać komuś znać o naszym życiu, gdy chcemy, by życie nasze nabrało wymowy, wówczas często rozniecamy płomień.
Więc też rozumiemy, jak płonąć on musi tam, gdzie właściwie powinniśmy być zawsze: przed ołtarzem. Tam powinniśmy stać nabożnie i uważnie, skupiając całą swą żywotność, jasność i siłę w stronę tajemniczej i świętej Bożej bliskości. Jak Bóg się ku nam zwraca, tak my powinniśmy -się zwracać ku Niemu. Tę powinność wyznajemy, zapalając tam mały ogienek jako obraz i wyrażenie naszego życia.
Tym płomykiem w lampce wiecznej - czy zdajesz sobie z tego sprawę? - jesteś ty sam. On oznacza twoją duszę.
Tak, oznacza twoją duszę... powinien ją oznaczać! Albowiem ziemskie światełko samo przez się nic jeszcze Bogu nie mówi: musisz przeto uczynić je wyrazem twego życia zwróconego ku Bogu. Tam, w pobliżu świętości Bożej, powinien znajdować się ten punkt, w którym dusza twoja goreje, gdzie cała się ożywia w Bogu, cała staje się płomieniem i światłem dla Niego. Tak całkowicie powinna tam się zadomowić, iżby cichy płomyk lampy był naprawdę wyrazem twego wnętrza.
Staraj się o to. Niełatwo ci to przyjdzie. Ale gdy się ku temu przybliżysz, wówczas po takich chwilach jaśniejącej ciszy będziesz mógł spokojnie wracać pomiędzy ludzi. Wtedy płomyk pozostanie na miejscu, w pobliżu świętości Bożej, ty zaś będziesz mógł mówić do Boga: „Panie, to moja dusza. Ona po wszystkie czasy jest przy Tobie”.
Więcej na następnej stronie
Na skraju lasu rośnie ostróżka. Jej ciemnozielone liście powyginały się w kapryśne skręty. Smukłe wystrzela łodyga, giętka, a przecież mocno zbudowana. Kwiaty - jakby wycięte z ciężkiego aksamitu, a błękitna ich barwa lśni tak cudnym połyskiem drogiego klejnotu, iż całe powietrze wokoło wydaje się nią napełnione...
A teraz wyobraźmy sobie, że ktoś przyszedł nagle i zerwał ten kwiat, potem zaś, znudziwszy się nim, rzucił go w ogień. Cóż by się stało? Ot, minęłoby chwil kilka, a z całej tej jaśniejącej świetności pozostałoby tylko wąskie pasemko szarego popiołu.
To samo, czego tu dokonał ogień w ciągu niewielu krótkich chwilek, czyni czas w stosunku do wszystkiego, co żyje: czy to będzie wytworna paproć, czy strzelista dziewanna, czy potężny pień dębu, lekki motylek czy rącza jaskółka, zwinna wiewiórka czy wół ociężały. W różny sposób to się dzieje: raz wolniej, raz prędzej; raz wskutek rany, kiedy indziej z choroby, to znów wskutek ognia lub głodu. Jednakże kiedyś każde kwitnące życie stać się musi popiołem.
Z krzepkiej postaci pozostanie jeno sypka garstka pyłu, którą lada wiatr rozwieje; z jaśniejących barw - jeno szara miazga; z życia wzbierającego ciepłem i czuciem - marna, martwa ziemia. Mniej nawet niż ziemia: po prostu tylko popiół!
Tak samo dzieje się i z nami. Jakiż dreszcz nas przejmuje, gdy patrzymy w otwarty grób i w jego wnętrzu widzimy - obok kilku szczątków kości - garstkę szarego popiołu.
Pamiętaj, człowiecze: iż jesteś prochem i w proch się obrócisz!
Popiół jest oznaką znikomości. Znikomości naszej, nie cudzej. Naszej - więc i mojej własnej! Moją nietrwałość on mi ukazuje, gdy kapłan z nastaniem wielkiego postu kreśli mi na czole krzyż popiołem - niegdyś zielonych - gałązek z ubiegłej Niedzieli Palmowej:
Memento, homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris!
Wszystko staje się popiołem: dom mój i odzież, sprzęty i majętność, moje pola, lasy i łąki... I ten pies, który mi towarzyszy, i to bydlę w mojej oborze. Ta ręka, którą piszę, i oko, co mi pomaga w czytaniu, i całe ciało moje... Ludzie, których kochałem, i ludzie, których nienawidziłem, i ci wreszcie, których się obawiałem. To, co mi się na ziemi wydawało wielkim, i to, co małym, co godnym wzgardy... wszystko, wszystko stanie się popiołem...
Więcej na następnej stronie
„Widziałem, jak anioł przyszedł, i stanął przed ołtarzem, mając kadzielnicę złotą. I dano mu wiele kadzenia... I wstąpił dym kadzenia z modlitew świętych z ręki anioła przed Boga.”
Tak powiada Księga Objawienia (Ap 8,3.4).
Ileż w tym wzniosłego piękna, gdy jasne ziarenka kadzidła padną na żarzące się węgle i gdy z rozkołysanego trybularza popłynie dym wonny! Jest to jakby melodia opanowanego ruchu i miłego zapachu. Czynność pozbawiona wszelkiego praktycznego celu, czysta jak pieśń. Piękna rozrzutność drogich klejnotów. Ofiarna, hojna, wszystkiego się wyrzekająca miłość.
Tak było wtedy, gdy Pan siedział w Betanii, i gdy Maria, przyniósłszy słoik drogocennego olejku nardowego, wylała tę wonność na święte Jego nogi, wycierając je własnymi włosami, a woń napełniła dom cały. Ludzie ciasnego umysłu szemrali: „Na cóż ta utrata?” Ale Syn Boży odrzekł: „Dajcie jej pokój, uczyniła to na pogrzeb mój”. Była to tajemnica śmierci, miłości, woni i ofiary.
Podobnie ma się sprawa z kadzidłem: jest w nim tajemnica piękności, nie wiedzącej o żadnych korzyściach, ale powstającej samorzutnie. Tajemnica miłości, gorejącej i spalającej, przechodzącej nawet przez śmierć. Także i tutaj zatrzymuje .się. oschły umysł i pyta: Na co to wszystko?
Jest w nim i ofiara woni, a wszak i Pismo święte powiada: Takie są modły świętych. Kadzidło jest symbolem modlitwy i to właśnie owej modlitwy, która nie myśli o żadnej korzyści; która nie pragnie niczego, lecz jawi się jak Gloria po każdym psalmie; która wielbi i pragnie Boga darzyć dziękczynieniem, „iż On jest taki wspaniały”.
Oczywiście do takiego symbolu niekiedy domiesza się i pewne kuglarstwo. Wonne obłoki dymu mogą sprowadzać przytłaczający nastrój tajemnicy, religijne omamienie zmysłów. O ile tak się zdarzy, tedy sumienie chrześcijańskie postąpi słusznie, stawiając swoje veto i zwracając się z modlitwą ku „Duchowi i prawdzie”; ono nas upomni, byśmy byli szczerzy i skromni. Ale w sprawach religijnych spotkać też można i pewnego rodzaju filisterstwo: pochodzi ono z ciasnoty umysłu i oschłości serca, jak to było z owym zrzędzeniem Judasza z Kariotu. W takich wypadkach modlitwa przeradza się w duchową interesowność: bywa dokładnie odmierzona i po mieszczański! rozsądna.
Ludzie tego rodzaju nic nie wiedzą o królewskiej pełni modlitwy, tej pełni, która pragnie hojnie szafować. Nie wiedzą, co to znaczy głębokie uwielbienie, nie wiedzą nic zgoła o duszy modłów, tej, która nie pyta „dlaczego” i „na co”, ale wznosi się wzwyż, jako że jest miłością i wonią i pięknem.
Im zaś więcej miłuje, w tym większym stopniu jest też ofiarą, a woń płynie z pochłaniającego ją ognia.
Pożądamy i pragniemy zjednoczenia z Bogiem; musimy pożądać tej jedności - zniewala nas do tego najszczersza wewnętrzna konieczność. Dwie drogi ku temu ukazuje nam sama dusza. Różnią się one między sobą, dochodzą jednakże do tego samego celu.
Pierwsza droga zjednoczenia wiedzie przez poznanie i miłość.
Poznawanie jest to tyle, co jednoczenie się. Poznając te czy inne przedmioty, przenikamy je i wciągamy je w siebie; one stają się naszą własnością, cząstką naszego życia. Podobnie, zjednoczeniem jest wszelka miłość: bynajmniej nie dążnością tylko ku zjednoczeniu, ale już samą jednością. Ile człowiek miłuje, tyle do niego należy.
Ale taka miłość ma cechę szczególną. Często określamy ją mianem miłości „duchowej”. Nazwa to niezupełnie trafna; wszak duchową jest też inna miłość, o której później będzie mowa. Przez tę nazwę rozumie się, że owa miłość powoduje zjednoczenie nie w byciu, ale w ruchu; w świadomości i usposobieniu.
Czy znajdziemy dla niej może jakiś kształt zewnętrzny? Jakieś podobieństwo?
Owszem, i to przepiękne: żar i światłość.
Oto przed nami stoi świeca, dźwigając jarzący się płomień.
Źrenica nasza dostrzega to światło, bierze je w siebie, jednoczy się z nim, a przecież go nie porusza, nie styka się z nim wcale. Płomień pozostaje sobą, źrenica też sobą, jednakże dokonywa się wewnętrzne zjednoczenie, chciałoby się rzec: złączenie wzajemne, pełne czci i czystości, bez żadnego zetknięcia i zmieszania, poprzestające na samym tylko widzeniu.
Jest to głębokie podobieństwo owego zjednoczenia, jakie dzięki poznaniu odbywa się między Bogiem a duszą. „Bóg jest prawdą” powiada Pismo święte. Kto poznaje prawdę, ten posiada ją w duchu. Bóg przebywa w myśli, która Go prawdziwie poznaje. Bóg żyje w duchu, który prawdziwie o Nim myśli. Przeto „poznawać Boga” znaczy tyle, co jednoczyć się z: Nim, jak oko jednoczy się z płomieniem w oglądaniu światła.
Z płomieniem możemy się jednoczyć jeszcze w inny sposób: przez żar. Odczuwamy go na twarzy, na ręce. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak on nas ogrzewa i przenika, a przecież płomień sam w sobie stoi nieporuszony.
Taką jest miłość: żarem swym wiąże nas z płomieniem Bożym, a przecież nie porusza, nie dotyka go wcale. Albowiem Bóg jest dobry, a kto kocha Dobro, ono też żyje dlań w duchu. Dobro jest moje, skoro je miłuję; a w jakiej mierze je kocham, w ta-kiej mierze ono do mnie należy, aczkolwiek wcale go nie dotykam. „Bóg jest miłość - powiedział Jan święty - a kto mieszka w miłości, w Bogu mieszka, ,a Bóg w nim”.
Poznawać Boga i kochać Boga to tyle, co jednoczyć się z Nim. Dlatego to wieczna szczęśliwość będzie oglądaniem i miłością. Oznacza ona nie łaknące „stawanie u drzwi”, ale najgłębsze bytowanie wewnętrzne, spełnienie i nasycenie.
Już poprzednio widzieliśmy, iż płomień jest podobieństwem duszy. Teraz w nim rozpoznajemy jeszcze podobieństwo Boga żywego, „albowiem Bóg jest światłem i nie masz w Nim ciemności”. Jak płomień wysyła światło, tak Bóg śle prawdę. A dusza przyjmuje w siebie prawdę i przez nią jednoczy się z Bogiem, jak nasza źrenica patrzy w światło i staje się przez nie zjednoczona z płomieniem. Jak zaś żar wysyła z siebie płomienie, tak Bóg śle dobroć grzejącą. Kto Boga miłuje, ten się z Nim jednoczy w dobroci, jak ręka i twarz z płomykiem, gdy odczuwają jego ciepło.
A jednak płomień trwa w miejscu nieporuszony, czysty, dostojny. Tak jako powiedziano o Bogu, iż „mieszka w niedostępnej światłości”.
Świecący, żarzący się płomieniu, obrazie Boga żywego!
I otóż teraz dobrze rozumiemy, czemu to podczas uroczystości Wielkiej Soboty świeca paschalna staje się symbolem Chrystusa - kiedy to diakon wśród radosnego śpiewu ogłasza jej płomień „światłością Chrystusową”, lumen Christi, i gdy zapala się od niej światła w kościele, by wszędzie jaśniała i jarzyła się światłość i żar Boga żywego!
Więcej na następnej stronie
Ale jeszcze jedna droga wiedzie ku Bogu. Nie moglibyśmy o niej mówić, gdyby jej nie wskazały słowa samego Chrystusa i gdyby liturgia nie szła z taką pewnością jej torem.
Jednoczyć się można nie tylko przez patrzenie i przez miłość, przez świadomość i usposobienie. Istnieje też zjednoczenie z Bogiem, gdzie nie .sama jeno tylko wola i poznanie rwie się ku Bogu, ale cała nasza żywa istota. „Serce moje i ciało moje rozweseliły się w Bogu żywym” - mówi psalm (Ps 83,3). A zaspokojenia zaznamy dopiero wtedy, gdy złączymy się z Nim również przez życie i byt nasz.
Nie znaczy to, iż ma nastąpić jakieś zmieszanie się bytu i życia. Twierdzenie podobne byłoby nie tylko zuchwałe, ale i niedorzeczne, albowiem nic stworzonego nie może się mieszać z Bóstwem. A jednak może się dokonywać inne jeszcze zjednoczenie, niźli to, które płynie tylko z poznania i miłości. Jest to łączność istniejącego życia.
Tej łączności pożądamy; musimy jej pożądać, a pożądanie to znajduje wyraz nader głęboki. Kładzie go nam na usta samo Pismo święte oraz liturgia: chcielibyśmy przez życie nasze tak się połączyć z Bogiem, jak ciało nasze łączy się z jadłem i napojem. Przeto łakniemy i pragniemy Boga. Nie dość nam Go poznać, nie dość tylko kochać. Chcemy Go objąć, zatrzymać, mieć u siebie; tak, powiedzmy śmiało,, chcemy Go pożywać i pić, brać Go całkowicie w siebie, póki się Nim nie nasycimy, nie zaspokoimy, całkowicie nie będziemy Nim napełnieni. Liturgia Bożego Ciała mówi przecież słowami Pana: „Posłał mnie Ojciec, który żyje. Jak ja żyję przez, Ojca, tak ten, kto mnie pożywa, żyje przeze mnie”.
Czy nie jest tak w istocie? Sami z siebie, na mocy własnego naszego prawa nie odważylibyśmy się stawiać podobnego żądania: obawialibyśmy się niechybnie, iż popełniamy przestępstwo. Ale skoro sam Bóg nam to oznajmia, serce nasze mówi: „Tak musi być naprawdę”.
Powtarzamy raz jeszcze: nie można tu mieć na myśli nic takiego, co by się nie zgadzało z czcią Bogu powinna; nic takiego, co by stwarzało choćby pozory, że chcemy zatrzeć granice oddzielające nas, istoty stworzone, od Boga. Ale możemy przyznać się do tego, co Bóg sam jako tęsknotę wlał do naszego serca. Możemy - i powinniśmy - cieszyć się z tego, czym obdarowuje nas Jego przeogromna dobroć. Chrystus mówi: „Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja prawdziwym napojem... Kto pożywa Ciało moje i pije Krew moją, we mnie mieszka, a ja w nim”. „Jako Ojciec dał Synowi, aby miał żywot sam w sobie, tak ten, kto mnie pożywa, mieć będzie żywot przeze mnie”.
Pożywać Ciało Jego... pić krew Jego... Jego pożywać... przyjmować w siebie żywego Boga-Człowieka ze wszystkim, czym On jest i co On posiada - czy jest to więcej, niż moglibyśmy sami sobie życzyć? I czy nie jest to wszystko, czego życzyć sobie musi najtajniejsza głąb naszej istoty?
Taki to jasny wyraz znajduje ta Tajemnica w postaci chleba i wina.
Chleb jest pożywieniem. Pożywieniem szlachetnym, które naprawdę nas żywi. Pożywieniem jędrnym, które nigdy się nam nie sprzykrzy. Chleb jest prawdziwy i dobry - określenie to brać należy w jego głębokim i ciepłym znaczeniu. I oto Bóg w postaci chleba staje się żywym pokarmem dla ludzi. Święty Ignacy Antiocheński pisze do wiernych z Efezu: „Łamiemy się chlebem: niechże to będzie nam umocnieniem ku nieśmiertelności”.
Jest to pokarm, który całe nasze jestestwo nasyca obecnością Boga żywego, sprawiając, że my w: Nim jesteśmy, a On w nas.
Wino jest napojem. Wyrażę się jaśniej: jest to napój nie tylko gaszący pragnienie; takim napojeni jest woda. Wino dokonywa czegoś więcej „rozwesela serce człowieka”, jak powiada Pismo święte. Zadaniem wina jest nie tylko gasić pragnienie, ale ponadto wino ma być napojem radości, pełni, przepełnienia.
„Jakże piękny jest mój puchar pełen upojenia” - powiada psalmista. Czy rozumiesz, co znaczą te słowa - i że upojenie oznacza tu co innego niż nie-umiarkowanie? Wino jest jaśniejącą pięknością, wonią i siłą, która rozjaśnia wszystko i rozprzestrzenia. I oto pod postacią wina Chrystus daje nam krew swoją Boską i świętą; nie jest ona tylko racjonalnym, trzeźwym i poczciwym napojem, ale nadmiarem boskiej cenności. „Sanguis Christi, inebria me”, „Krwi Chrystusowa, bądź moim upojeniem”, modlił się św. Ignacy Loyola, mąż rycerskiego, gorącego serca. A święta Agnieszka mówi o Krwi Chrystusowej jako o tajemnicy miłości i niewysłowionego piękna: „Mleko i miód piłam z ust jego, a krew Jego uczyniła miłymi wargi moje”, czytamy w modłach na dzień tej świętej.
Chlebem i winem stał się dla nas Chrystus - pokarmem i napojem. Możemy Go pić i pożywać. Chleb to wierność i niezłomna stałość. Wino to śmiałość, radość ponad wszelką miarę ziemską, to woń i piękno, szerokość i swoboda bez granic, upojenie życiem, posiadaniem i szczodrotą...
Więcej na następnej stronie
Różnorodne siły są w człowieku. Siłą poznania może on ogarniać rzeczy znajdujące się wokoło: gwiazdy i góry, morza i rzeki, zwierzęta i drzewa oraz wszelkie otaczające go ludzkie istoty - i wciągać je w obręb swego świata wewnętrznego. Może je kochać, może też nienawidzić i odpychać je od siebie. Może chwytać swoje otoczenie i kształtować je wedle swej woli. Mnogie i zmienne fale radości i pożądania, miłości i smutku, ciszy i podniecenia przeciągają przez jego serce...
Ale najszlachetniejszą jego siłą jest zrozumienie, że ponad nim jest coś wyższego; w ślad za tym idzie cześć dla owej Istoty wyższej i przeznaczenie do tej czci samego siebie. Człowiek umie uznać Boga ponad sobą, umie Go wielbić i oddawać samego siebie, „ażeby Bóg był przezeń uświetniony”.
To, że wielkość Boga jaśnieje w duchu, że człowiek składa hołd tej wielkości, i że nie zamykając się samolubnie we własnym „ja”, wznosi się ponad siebie, siebie samego poświęca, ażeby Bóg był uświetniony - to właśnie nazywamy ofiarą.
Moc ofiary jest najgłębszą własnością człowieka, W najskrytszej głębi człowieka przebywa owa jasność i cisza, z której ofiara wznosi się ku Bogu.
Widomym znakiem zewnętrznym tego, co w człowieku najgłębsze, najcichsze i najsilniejsze jest ołtarz. Stoi on w najświętszym miejscu kościoła, szeregiem stopni wzniesiony ponad resztę przestrzeni, która sama jest wyłączona z obszaru działalności ludzkiej, wyodrębniona jak świętość duszy. Stoi zbudowany mocno na masywnym cokole, jak ta nie-kłamliwa wola w człowieku, wiedząca o Bogu i zdecydowana stanąć w Jego sprawie. A na cokole spoczywa płyta, mensa, miejsce przystosowane wybornie do składania ofiary: swobodna, równa płaszczyzna, bez żadnych zakamarków i załomów. Nie masz tu żadnych praktyk niejasnych, schowanych w półcieniu - wszystko tu jasne, dostępne spojrzeniom każdego. Tak samo powinna się odbywać ofiara w sercu: powinna być jasna wobec Bożego spojrzenia, wolna od wszelkich zastrzeżeń i podstępów. Ale oba ołtarze należą do siebie wzajemnie: ów ołtarz zewnętrzny, stojący na powszechnym widoku, i ten drugi, wewnętrzny. Pierwszy z nich jest sercem kościoła; drugi - najgłębszym przybytkiem żywej piersi ludzkiej, tej duchowej świątyni, której wyrazem i podobieństwem jest owa świątynia widoma, zewnętrzna ze swymi ścianami i sklepieniem.
Więcej na następnej stronie
Rozpościera się je na ołtarzu. Jako korporał, jako całun Boży spoczywa ono pod kielichem i pod Hostią. Kapłan, gdy sprawuje świętą służbę, też jest w nie odziany: w albę, białą szatę. Płótno pokrywa stół Pański, na którym, podaje się chleb Boży...
Cennym materiałem jest dobrze utkane płótno: czyste, cienkie a mocne. Gdy leży przede mną, tak białe i świeże, mimo woli przypominani sobie jedną z moich przechadzek po lesie przyodzianym w szatę zimową. Natknąłem się wówczas nagle na zwał świeżego spadłego śniegu, leżącego w niepokalanej bieli pomiędzy czarnymi jodłami; widok ten tak mnie wzruszył, że nie odważyłem się wkroczyć swymi niezdarnymi butami na ową białą przestrzeń, ale z szacunkiem wielkim obszedłem ją wokoło...
Podobnie spoczywa płótno, rozpostarte na przyjęcie świętości.
Przede wszystkim winno ono leżeć na ołtarzu, gdzie odprawia się Ofiara Boża. Niedawno mówiliśmy o tym, jak ołtarz wznosi się ponad swoje otoczenie, będąc najświętszym miejscem pośrodku świętości. Rozmyślaliśmy nad tym, że ołtarz zewnętrzny jest podobieństwem ołtarza wewnętrznego w głębi duszy. Nie! czymś więcej niż podobieństwem: ołtarz widomy nie tylko jest znakiem serca, tego ołtarza wewnętrznej ofiarności, lecz oba ołtarze należą do siebie wzajem, tajemniczym sposobem łączą się w jedno. Właściwym doskonałym ołtarzem na którym składa się ofiarę Chrystusową, jest żywa . jedność ich obu.
Dlatego to płótno tak silnie przemawia do naszego serca. Zdajemy sobie sprawę, że musi mu coś odpowiadać w naszym wnętrzu. Odczuwamy to jako idące ku nam wezwanie, wyrzut, tęsknotę. Jedynie z czystego serca płynie należyta ofiara, płótno zaś jest uzewnętrznieniem czystości, takiej jaka powinna być w sercu, jeżeli ofiara ma się podobać i miłą być Bogu.
A mówi nam ono wiele o czystości. Cienkie i wytworne bywa płótno utkane należycie. Brutalne i gwałtowne usposobienie nie zrodzi czystości: z grubiańskimi postępkami nie miewa ona nic wspólnego. Jej mocą jest moc subtelności; szlachetną bywa jej skromność.
Ale żyje w niej siła. Dobrze uprzędzione płótno bywa mocne. Nie jest to jakaś tkanina pajęcza, którą potarga byle dech wiatru. Prawdziwa czystość nie jest rzeczą ułomną i wiotką; nie ucieka przed życiem, nie błąka się, marząc, pośród snów ułudnych i wygórowanych ideałów. Prawdziwa czystość ma rumiane wargi, pełne radości życia, i silną garść dzielnego wojownika.
Jedną jeszcze refleksję budzi płótno w rozważnym umyśle: oto nie od razu było ono tak cienkie i czyste, jak je teraz widzimy. Kiedyś było szorstkie, niepozorne, musiano je często myć i bielić na słońcu, zanim nabrało owej wonnej świeżości. Bo czystość nie jest dana od początku. Niewątpliwie jest ona łaską; niewątpliwie są tacy ludzie, którzy ją noszą jako dar w duszy, tak iż cała ich istota ma w sobie mocną świeżość najgłębszej i fundamentalnej nie-skazitelności. Ale tacy ludzie to wyjątki. To, co pospolicie zwiemy czystością, jest często czymś niepewnym, problematycznym i świadczy tylko o tym, że jeszcze na ów teren nie uderzały nawałnice. Prawdziwa czystość ujawnia się nie na początku, ale dopiero w ostatecznym wyniku. Zdobywa się ją długą i rześką praca.
Płótno spoczywa na ołtarzu, białe, cienkie, mocne. Wcielenie czystości, szlachetności serca, świeżej mocy.
W Objawieniu świętego Jana jest mowa o „wielkiej rzeszy, której nikt nie zdołałby przeliczyć, zebranej ze wszystkich narodów, plemion, pokoleń i języków; stała przed tronem, odziana w bisior świetny a czysty”. A ktoś zapytał: „Któż są ci, przy-odziani w szaty białe, i skąd oni przybyli?” I usłyszał odpowiedź: „To są ci, którzy przybywają z wielkiego ucisku i którzy obmyli swe szaty we krwi Baranka. Dlatego stoją teraz przed tronem Bożym i służą Mu dniem i nocą”.
„Odziej mnie w szatę białą, Panie” - modli się kapłan, wkładając na siebie albę przed sprawowaniem Ofiary świętej...
Więcej na następnej stronie
Kiedyś, wiele już lat temu, spotkałem się z kielichem. Oczywiście widywałem ich już wiele różnymi czasy, ale spotkałem się z nim właśnie wtedy, w Beuron, gdy uprzejmy mnich, którego opiece powierzone były święte sprzęty, pokazywał mi skarby zakrystii kościelnej.
Kielich ten stał na szerokiej podstawie, mocnej a bezpiecznej, z której ostrym zarysem wystrzelał trzon bardzo smukły. Mniej więcej w jego połowie widniała wyrazista głowica, a na samym wierzchołku, tam gdzie wąski pierścień ostateczną więzią skupiał i łączył majestatyczną jego siłę, rozwijała się rzeźba subtelnych, krzepkich liści, wśród których spoczywała cuppa, czara kielicha, w kształcie serca.
Jakże odczułem wtedy znaczenie świętej tajemnicy!
Jakby z bezpiecznego, głębokiego podłoża wznosił się dźwigający trzon w karnie skupionej mocy, a z niego wykwitała owa postać, która tylko jedna jest: podjęciem i opieką.
O czysta, o święta tajemnico, o naczynie, ukrywające na błyszczącym dnie swoim Boskie krople, niewysłowione misterium straszliwej, słodkiej krwi, która jest czystym ogniem, czystą miłością!
I myśl moja poszła dalej. Nie, to nie było myślenie - to była wizja, odczuwanie. Czy tu właśnie nie ukazuje się nam świat?... i jego stworzenie, mające w ostateczności jeden tylko cel, jedyny? ...człowiek, istota żyjąca w duszy i ciele, jego bijące serce... Czy nie powiedział wielkich słów święty Augustyn, mówiąc, iż w tym leży najgłębsza istota mego człowieczeństwa, że „zdolny jestem ogarnąć Boga”?
Więcej na następnej stronie
Był ranek. Wszedłem właśnie na szczyt górski i obejrzałem się poza siebie. Nisko w dole leżało jezioro, a wokoło w świetle porannym sterczały góry, wielkie i ciche. Wszystko było czyste, przestwór niebios głęboki i rozległy, a drzewa o szlachetnie ukształtowanych gałęzistych koronach tchnęły świeżością!
I całe moje jestestwo tak było przepełnione jasną, radosną mocą, iż zdawało mi się, jakoby w mym wnętrzu biły jakieś niewidzialne, bezszmerne zdroje, jakoby wszystko unosiło się w jaśń i w dal.
Zrozumiałem, że człowiekowi może serce wezbrać ponad brzegi, tak iż on staje, wznosi oblicze i rozkłada dłonie, rozpościera je w kształt wielkiej czary, podnosząc w górę ku nieskończenie Dobremu Ojcu światła, ku Bogu, który jest miłością, i ofiaruje Mu wszystko, co tu wokoło i tam w głębi stoi jaśniejąc i wzbierając w przepełnej ciszy. Tak jest, musi mu się zdawać, jakoby z czary jego rąk szło wszystko w górę, jasne i czyste.
Tak to właśnie niegdyś Chrystus stanął na szczycie, na wyżynie ducha, i złożył Ojcu swemu miłość swoją, swoje pulsujące życie jako ofiarę całkowicie doskonałą. Na tej wyżynie, której przedprożem była góra Moria, gdzie Abraham spełniał swą ofiarę. Przed nią zaś było owo miejsce, gdzie król-kapłan składał dań przebłagalną. A jeszcze i to miejsce, gdzie w pradawnych czasach ofiara Abla jasnym. i prostym słupem szła w niebiosa.
Wiecznie sterczy ku niebu ta wyżyna, wiecznie rozpościera się dłoń Boża, i wiecznie wznosi się w górę dar ofiarny, gdy kapłan - nie! nie on sam... przecież człowiek jest jedynie słabym narzędziem! - stoi u ołtarza, podnosząc na rozwartych dłoniach, ofiarną czarę, patenę, z leżącym, na niej białym chlebem. „Przyjmij, Święty Ojcze, wszechmogący, wieczny Boże, tę niepokalaną Hostię, którą ja, niegodny sługa Twój, ofiaruję Tobie, Bogu mojemu,, żywemu i prawdziwemu, za niezliczone grzechy, przewinienia i niedbalstwa moje za wszystkich obecnych..., aby tak mnie jak im posłużyła ku zbawieniu na żywot wieczny”.
Więcej na następnej stronie
Błogosławić może tylko ten, kto ma władzę. Błogosławić może tylko ten, kto umie stwarzać. Błogosławić może tylko Bóg.
Błogosławiąc spogląda Bóg na swoje stworzenie.. On je przyzywa po imieniu. Wszechmogąca miłość Boża zwraca się ku sercu stworzenia, ku jądru jego istoty, a z ręki Bożej płynie moc, która użyźnia, która powoduje wzrost, która uzdrawia i ulepsza: „Chcę na was spoglądać i pomnażać wasz urodzaj”.
Tylko Bóg może błogosławić. Albowiem błogosławieństwo jest postanowieniem w sprawie tego, co istnieje i co działa. Błogosławieństwo jest wyrokiem Pana stworzenia, przyrzeczeniem i obietnicą Pana Opatrzności. Błogosławieństwo jest dobrym losem.
Buntem tchną słowa Nietzschego: „Z modlących staniemy się błogosławiącymi”. Wiedział on dobrze, co ma przez to rozumieć. Jedynie Bóg może błogosławić, bo On jest Panem życia, my zaś z istoty swojej jesteśmy tylko proszącymi.
Przeciwieństwem błogosławieństwa jest przekleństwo. Oznacza ono wyrok śmierci, pieczęć potępienia. Przekleństwo również zwraca się przeciwko sercu, przeciwko obliczu; jest rozkazem Pana, zamykającym krynicę życia.
Lecz w tej mocy błogosławienia i klątwy Bóg dał udział wszystkim tym, którzy są powołani do tworzenia życia: a więc rodzicom („Błogosławieństwo ojcowskie utwierdza domy dziatek” [Syr 3,11]) i kapłanowi. Ich to zadaniem jest stwarzać życie: cielesne i duchowe, życie natury i życie łaski. Do tego zostali przeznaczeni z istoty rzeczy i z urzędu.
A władzę błogosławienia może uzyskać tylko ten, kto jest zupełnie czysty: kto nie szuka samego siebie, ale chce być całkowicie sługą Boga Żyjącego.
Zawsze jednak pozostaje ona władzą Bożą. Gdy kto rości sobie samowolnie prawo do jej posiadania, ona odmawia mu swej pomocy. Z natury rzeczy jesteśmy tylko odbiorcami, proszącymi. Do błogosławienia uprawnia nas jedynie łaska Boska - tak samo, jak tylko dzięki łasce Boskiej możemy mieć władzę prawdziwego rozkazywania.
Podobnie, jak z władzą błogosławienia, ma się rzecz z mocą klątwy. „Przekleństwo matki podruzgoce je” - zniszczy domy, życie, zdrowie.
To, co ma swój wzór w naturze, spełnienie znajduje w łasce. Albowiem tym, co właściwie działa w błogosławieństwie, co stanowi właściwy nurt owego prawdziwego, istotnego błogosławieństwa, z którego wszystko w naturze czerpie swe odbicie - jest własne życie Boga. Bóg błogosławi samym Sobą. Błogosławiąc, daje samego Siebie. Zapłodnieniem życia Bożego jest Jego błogosławieństwo - „do uczestnictwa w Boskiej naturze”. Tu już ujawnia się łaska, czysty dar, dany nam w Chrystusie.
Takim jest błogosławieństwo, w którym Bóg się nam udziela - w znaku krzyża.
Mocy Boskiego błogosławieństwa użyczył On tym, którzy Go tutaj zastępują. Otrzymali tę moc ojciec i matka dzięki mistycznej sile chrześcijańskiego małżeństwa. Kapłan tę moc posiada dzięki mistycznej sile swych święceń. Przez misterium chrztu i królewskie kapłaństwo bierzmowania moc ta jest dana temu, kto „miłuje Boga z całego serca swego, i ze wszystkich sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego”.
Tym wszystkim dał Bóg władzę błogosławienia - każdemu w inny sposób, w miarę jego powołania. Dał im władzę, by błogosławili życiem Jego własnym.
Zewnętrzny swój wyraz błogosławieństwo uzyskuje za pośrednictwem ręki, a dokonywa się za pośrednictwem jej gestów. Rękę kładzie się na głowie adepta, podczas bierzmowania i podczas święceń kapłańskich, by przez nią przepływało to, co przychodzi z wysoka, to co wytryska z Ducha Bożego. Ręka formuje znak krzyża na czole .albo poprzez całą postać człowieka, ażeby się w ciele ludzkim rozlała pełnia Boża. Albowiem ręka jest szafarką: ona tworzy, ona kształtuje, ona podaje.
Na koniec błogosławieństwo bywa dokonywane i przez Osobę Najświętszego: Ciałem Chrystusowym w sakramencie Ołtarza. Ale dokonywać się ono powinno w największym szacunku i w stateczności tajemnicy.
Więcej na następnej stronie
Przestrzeń w naturze ma wymiary - owe trzy wymiary znane nam .wszystkim. One to świadczą, iż w przestrzeni panuje nie chaos, lecz ład: uporządkowanie rzeczy znajdujących się bądź obok siebie, bądź jedne ponad drugimi, czy kolejno poza sobą.
Ład ten sprawia, że życie nasze może się rozumnie budować i poruszać; iż możemy wznosić różne dzieła, nadawać im kształt i w nich mieszkać.
Również i przestrzeń nadprzyrodzona, przestrzeń święta, ma swój ład, swój porządek: jego fundamentem jest misterium.
Kościół jest zbudowany w kierunku od zachodu ku wschodowi, ku tej stronie, z której ukazuje się słońce. Przebiega przezeń cięciwa łuku słonecznego. Świątynia Boża ma ugaszczać pierwsze i ostatnie dnia promienie.
Chrystus jest słońcem świętego świata. Kierunek jego drogi jest porządkiem świętej przestrzeni, wszelkiej budowy i kształtu, nastawionym dokładnie w kierunku wiecznego zbawienia.
Podczas czytania Ewangelii przenosiło się dawniej mszał na lewą stronę, ku północy, jako że ołtarz zwrócony jest ku wschodowi. Z południa wychodzi święte Słowo i podąża na północ. Nie chodzi tu wyłącznie o historyczne przypomnienie, że słowo to kiedyś przybyło od Morza Śródziemnego, ale o coś więcej.
Południe - to pełnia światła, podobieństwo nadprzyrodzonej jasności, północ zaś jest symbolem zimna i mroku. Ze światła pochodzi Słowo Boże, On sarn, który jest światłem, który w ciemności świeci i przenika mroki, patrząc: czy tam będzie przyjęty.
Trzecim wymiarem jest kierunek z góry ku dołowi. Kapłan, gdy przysposabia się do świętej Ofiary, podnosi w górę kielich i patenę. Albowiem Bóg jest „w górze”, jest „Święty na wysokościach”. Człowiek proszący wznosi w górę ręce i spojrzenie - z głębokości, de profundis, „ku świętym wyniosłościom”. Gdy zaś biskup czy kapłan błogosławi podczas poświęcenia, wówczas zniża dłoń na głowę klęczącego lub na leżące przed nim przedmioty. Albowiem wszelkie stworzenie jest „nisko”, a błogosławieństwo przychodzi z góry, od Najwyższego.
Taki jest trzeci wymiar świętej przestrzeni. Jest nim kierunek duszy: wytyczony tęsknotą, modlitwą, ofiarą. Kierunek Boży: łaski, spełnienia, sakramentu.
Tak oto idą trzy kierunki świętej przestrzeni:
Najpierw kierunek po linii wschodzącego słońca, którym jest Chrystus. Na jego spotkanie biegnie wzrok wierzących; od niego płynie promień światła Bożego w nasze serca. Wielki świt duszy i zstąpienie Boga.
Następnie kierunek z północy na południe, kędy mrok spoziera ku światłu jaśniejącemu w Boskim Słowie. I światło to płynie z gorejącego serca, by świecić i ogrzewać.
Wreszcie kierunek z dołu wzwyż: poryw duszy w tęsknocie, modlitwie i ofierze, z głębokości hen ku Tronowi Boga Najwyższego. Odpowiedzą na ten poryw jest spełnienie, schodzące w łasce, w błogosławieństwie i sakramencie.
Więcej na następnej stronie
Wnętrze kościoła mówi o Bogu. Ono należy do Pana, jest całe przepełnione Boską obecnością. Jest to przecież Dom Boży, wyodrębniony od świata, zamknięty ścianami i sklepieniem. Przestrzeń ta zwrócona w głąb, ku temu, co skryte: mówi ona o tajemnicy Bożej.
A przestrzeń na zewnątrz? Ten wielki przestwór ponad równinami, rozciągający się bez granic na wszystkie strony? Przestwór, który na wysokościach rozpina się w nieskończoność, który głęboko leży w dolinach, opasany górami - czy nie jest i on związany z świętością?
O, z pewnością i on również! Z domu Bożego wyrasta w powietrze wieża, biorąc go również w posiadanie Bogu. Na wieży, umocowane ramą belkową, wiszą dzwony, ciężkie, spiżowe. Rozkołysane od nasady, chwieją się całe to w jedną, to w drugą stronę. Wyraziście zarysowane ich bryły na przemian wznoszą się w górę, to znów opadają, wysyłając ustawicznie w dal szeroką dźwięk za dźwiękiem. Płyną fale harmonijnych tonów: to żwawe i przenikliwe, to pełne i ciężkie, to znów głębokie, powolne, huczące. Wylewają się z wieży, idą nurtem przez dal rozległą, napełniając ją zwiastowaniem świętości.
Zwiastowaniem dali, zwiastowaniem Boga bez miar i bez granic, zwiastowaniem tęsknoty i nieskończonego wypełnienia.
Nawołują człowieka tęskniącego, którego serce stoi otworem dla dali ogromnej.
Zaprawdę! Słysząc głos dzwonów, mamy poczucie dali! Gdy głos ten z wieży mknie po równinie na wszystkie strony hen, w nieskończoność, wówczas tęsknota wraz z nim ciągnie w dal, póki w końcu nie uświadomi sobie, że zaspokojenie znajduje się nie na rozpływających się w błękicie krańcach równin, ale w ich obrębie.
Gdy z kościoła na górze dźwięki dzwonów spływają w dolinę, albo gdy wzbijają się w błękitną wysokość, wówczas pierś się wznosi i czuje, iż jest o wiele szersza niż kiedykolwiek.
Innym znów razem tony dzwonów przeciągają przez przyćmioną zieloną ciszę leśną, nie wiadomo skąd, z daleka, z daleka... O, co wtedy budzi się w człowieku! Powstaje i odżywa niejedno, co już od dawna uległo zapomnieniu, iż człowiek stoi w zadziwieniu, nadsłuchuje, zamyśla się: „Co to takiego?... ach, co?”...
Wtedy to odczuwa się dal. Zda się, jakby dusza rozpościerała ramiona, wyprężała się tam kędyś daleko, odpowiadała na odległy zew nieskończoności.
„Tak rozległy jest świat” - mówią dzwony.
„Tak pełno w nim tęsknoty... Bóg wzywa... w Nim tylko jest spokój”.
O Panie! szersza niźli świat jest dusza moja. Głębsze niż wszystkie doliny jest jej pożądanie. A jej tęsknota boleśniejsza niż zagubiony kędyś w dali dźwięk dzwonów.
Ty, Panie, jedynie możesz ją zaspokoić... Ty jeden.
Więcej na następnej stronie
Każda godzina dnia ma swój ton własny. Ale trzy z tych godzin spoglądają na nas szczególnie jasnym obliczem: jutrznia, wieczór, a pośrodku nich pora południa. A każda z nich jest uświęcona w sposób inny.
Poranek
Oblicze poranku świeci jaśniej i silniej niż inne godziny dnia. On jest początkiem. Tajemnica narodzin ponawia się z każdym porankiem. Wychodzimy ze snu, w którym odmłodziło się nasze życie, i mamy tę jasną, silną świadomość: „Żyję! Jestem! Istnieję!” A to przeżywanie istnienia staje się modlitwą. Ono zwraca się ku Temu, od którego pochodzi: „Boże, Tyś mnie stworzył; dziękuję Ci za to, że żyję. Dziękuję Ci za wszystko, co posiadam i czym jestem”.
W owej chwili nowe życie czuje swą siłę i podnieca do czynu, przeto zwraca się do nadchodzącego dnia i ku jego zadaniom. I to również staje się modlitwą: „Panie, w Twoim imieniu i w Twojej sile rozpoczynam ten dzień. Niechże on będzie dziełem dla Ciebie!”
Taką jest święta godzina poranka. Oto budzi się życie. Głębią swej istności niesie Bogu czystą podziękę stworzenia, dźwiga się do nowej twórczości i zwraca się do zajęć dziennych, idąc od Boga i podług mocy Bożej.
Czy widzisz, jak wiele zależy od pierwszej godziny dnia? Ona jest jego początkiem, jego wstępem. Co prawda można też dzień zaczynać bez żadnych wstępów, staczać się weń bezmyślnie i bezwolnie. Wówczas nie jest to właściwie dzień, ale jakiś strzęp czasu bez oblicza i bez treści. Dzień w znaczeniu ścisłym jest to droga: wymaga kierunku. Dzień jest to praca: ta wymaga jasnej i zdecydowanej woli. Dzień to całe twoje życie. Życie twoje jest jako dzień. Koniecznym dlań jest oblicze.
Ową wolę, kierunek i jasne, wpatrzone w Boga oblicze daje dniowi i życiu naszemu godzina poranka.
Więcej na następnej stronie
Wieczór
I wieczór ma swą tajemnicę. Jest nią tajemnica śmierci.
Dzień ma się ku końcowi; człowiek przysposabia się do tego, by zapaść w ciszę snu. Poranek był przepełniony poczuciem siły odnowionego życia; pod wieczór życie już jest zmęczone i szuka wypoczynku - przeto wszędzie wokoło rozbrzmiewa tajemnica śmierci. Często nie słyszymy jej głosu: nasze wnętrze jeszcze jest przepełnione obrazami bieżącego życia, pochłonięte życzeniami i planami na dzień nadchodzący. Niekiedy tajemnica ta brzmi w nas bardzo cicho jak dalekie przeczucie. Ale bywają też wieczory, w które czujemy, jak życie nachyla się ku wielkiej pomroczy, „kiedy nikt nie będzie mógł już nic zdziałać”.
I wszystko zależy od tego, czy rozumiemy tajemnicę śmierci. Umierać - znaczy nie tylko, że życie dobiega kresu. Umieranie jest ostatnim wysiłkiem naszego życia, jego ostatecznym czynem, rozstrzygającym wszystko. To, co się dzieje w życiu czy to jednostki, czy narodu, nigdy nie bywa gotowe lub ukończone. Zawsze zależy jeszcze, co z tego zrobi człowiek albo społeczeństwo. Według tego, jak się oni do tego ustosunkują, stworzą coś nowego z tego, co już się dokonało, zmieniając rzecz bądź na gorsze bądź na lepsze. Przypuśćmy, że jakiś naród dotknęła wielka żałoba, wielka kieska. Stało się co prawda - ale przecie nie wszystko jeszcze skończone! Naród może rozpacza, ale może też opamiętać się w bólu - i zacząć od nowa. Wtedy dopiero dokona się to, co się stało już dawno. Oto więc co oznacza śmierć w swej najgłębszej istocie: jest ona ostatnim słowem, z jakim człowiek zwraca się w stronę swego ubiegłego życia; jest ostatecznym wyrazem twarzy, jaki człowiek ukazuje życiu. Idzie wówczas o wielką decyzję, czy człowiek weźmie raz jeszcze w ręce całe swoje życie: Albo skrucha rozpoznaje błędy i przewinienia i boleje nad nimi; dziękczynienie i pokora składają Panu hołd za dane przez Niego dobro, i wszystko oddaje się bez zastrzeżeń Bogu w ofierze; albo też człowiek rezygnuje i dopuszcza do tego, by życie stoczyło się w kres bez godności i siły. Wówczas życie właściwie nie dochodzi do kresu, ale po prostu ustaje. Nie ma ono ani własnej postaci, ani oblicza.
Tak wygląda wzniosła „sztuka umierania”: sztuka czynienia minionego życia jedyną afirmacją dla Boga.
Zważ teraz: każdy wieczór powinien być ćwiczeniem się w tej wzniosłej sztuce, by dawać życiu istotne zakończenie, które dopiero zapewnia całej przeszłości ostateczną wartość i wiekuiste oblicze.
Godzina wieczorna jest godziną dokonania. Stajemy przed Bogiem, przeczuwając, że kiedyś staniemy przed Mm twarzą w twarz, by ponieść ostatnią odpowiedzialność.
Czujemy, co się zawiera w słowie: „Stało się”. Mieści się w nim dobro i zło, strata i roztrwonienie. Stawiamy się wobec Boga, „dla którego żyje wszystko”, tak przeszłe, jak przyszłe, wobec Boga, który może darować i przywrócić żałującemu rzecz utraconą. A w Jego obecności nadajemy minionemu dniowi ostateczny wyraz. Co za dnia było niezupełnie w porządku, to ogarnia i .rozważa nasza skrucha; co było dobre, od tego pokorna i szczera wdzięczność nasza oddała wszelki cień próżności. A wszelką niepewność, wszelką ułomność, nędzę i smutek osłania bezwarunkowe zaufanie w Boską wszechmocną miłość.
Więcej na następnej stronie
Godzina południowa
O poranku zaczyna się życie i podnosi się w górę zrazu szybko i radośnie; następnie piętrzą się przeszkody, droga w górę staje się wolniejsza. W końcu życie dochodzi do zenitu i wypoczywa przez krótką chwilę. Niebawem poczyna się zniżać. Opada coraz to ociężałej, aż na ostatku, po krótkim, nowym ożywieniu się zachodzi w milczenie nocy.
Pomiędzy pochodem wzwyż a zachodem, w połowie drogi, na dnia przełęczy, jest krótka, przedziwna chwila wytchnienia: południe. W ową chwilę życie nie spoziera w przyszłość, albowiem nie posuwa się naprzód. Nie zaczęło się również schodzenie w dół, przeto życie nie ogląda się jeszcze poza siebie, w przeszłość. Stanęło - ale nie wyczerpane jeszcze, nie zmęczone: ten postój pełen jest jeszcze całej mocy biegu. Stanęło pośrodku samej tylko teraźniejszości. A jego spojrzenie idzie w dal - nie! nie idzie w ogóle ani w czas ani w przestrzeń: ono dąży w wieczność.
Jakże głęboką jest chwila południa! Nie odczujesz jej w mieście, gdzie wszystko rozbrzmiewa hałasem, gdzie nie masz ani milczenia, ani przerwy w ruchu. Ale wyjdź poza miasto, przejdź się pomiędzy łanami zboża, albo przez ciche wrzosowisko, latem, gdy słońce stoi w zenicie, a cały obszar wkoło goreje żarem... Jak wtedy wszystko staje się naraz pełne głębi! Stoisz w miejscu - i wszelki czas kędyś ginie. Spogląda na ciebie wieczność.
Wieczność przemawia o każdej godzinie, ale dla południa jest ona najbliższą sąsiadką. Bo oto wtedy czas staje w miejscu, czeka, otwiera się przed tobą. Południe jest czystą teraźniejszością, pełnią dnia.
Pełnia dnia... Bliskość wieczności... Oczekiwanie - i całkowita otwartość... Z dala odzywa się dzwon na Anioł Pański. ...Jego głos niesie milczącemu południowi słowo zbawienia: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo”... „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi - i poczęła z Ducha Świętego... Oto ja służebnica Pańska - niech mi się stanie według słowa Twego... A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami...”
Raz już nadeszła godzina południowa dnia ludzkości, „pełnia czasu”. I był człowiek, w którym stała ta pełnia i oczekiwała. Człowiekiem tym była Maryja. Ona nie spieszyła się, nie spoglądała ani przed siebie, ani poza siebie; W Niej samej przebywała pełnia czasu, czysta teraźniejszość, otwarta dla wieczności, przebywała w niej - i czekała. A wieczność nachyliła się, nadeszła wieść, a wieczne Słowo stało się Ciałem w Jej czystym łonie.
Dzwon ogłasza te wieść naszemu dniowi. W godzinę południową dnia chrześcijańskiego wiecznie odżywa tajemnica południa ludzkości. Przez wszystkie czasy dźwięczy pełnia czasu.
Całe nasze życie powinno być sąsiadem wieczności. Zawsze powinna by w nas być ta cisza, co otwiera się ku wieczności i nadsłuchuje. Ale życie jest zgiełkliwe i zagłusza ją swym krzykiem. Dlatego przynajmniej w uświęconej godzinie, na „Anioł Pański” powinniśmy zatrzymać się w miejscu, oddalić wszystko, co ciśnie się ku nam natrętnie, stać w cichości i wsłuchiwać się w tajemnicę, w której „wiekuiste Słowo, gdy wszystko spoczywało w głębokim milczeniu, zstąpiło z królewskiego tronu”.
Zstąpiło raz tylko w zewnętrznych dziejach świata, ale czyni to wciąż na nowo w każdej ludzkiej duszy.
O, jakże w tym momencie ciszy można się czuć głęboko zjednoczonym z innymi, którzy stanęli w miejscu równie cisi i skupieni! Jakież głębokie można mieć obcowanie, jakże daleko pozdrawiać i błogosławić...
Więcej na następnej stronie
My, ludzie, staliśmy się gruboskórni. O wielu rzeczach głębokich i subtelnych nie wiemy już wcale. Jedną z nich jest słowo. Mniemamy, jakoby ono było czymś zewnętrznym, bo nie umiemy już odkrywać jego wnętrza. Mniemamy, że jest ono czymś znikomym, bo już niezdolni jesteśmy odczuwać jego siły. Ono nie uderza, nie popycha, jest tylko wiotkim wytworem brzmienia i dźwięku, ale jest delikatnym ciałem dla jakiegoś pierwiastka duchowego. Istota danej rzeczy oraz coś z własnej naszej duszy, co budzi się wobec tej rzeczy, spotykają się i znajdują wyraz w słowie.
A raczej tak być powinno. I tak było za pierwszego człowieka.
Na pierwszych stronicach Pisma świętego czytamy, że Bóg „przywiódł zwierzęta do Adama, aby zobaczyć, jak je nazwie”. Otwartymi zmysłami i bystro widzącą duszą człowiek patrzył poprzez postać w głąb istoty i to, co widział, wypowiadał w imieniu, w nazwie. A jego dusza odpowiadała stworzeniu. I poruszało się w niej coś takiego, co pozostawało w szczególnym związku z istotą owego stworzenia, bo przecież człowiek jest ogółem i jednością całego dzieła twórczości Bożej. A te dwie rzeczy: istotę zewnętrznego przedmiotu i wewnętrzną odpowiedź, brzmiącą w samym człowieku, obie żywotnie z sobą zjednoczone, wypowiadał on w dźwięku imienia.
W nazwie przeto, w imieniu, zamknęła się cząstka świata i cząstka ludzkiego wnętrza. A ilekroć człowiek wypowiadał jakieś imię, budził się w jego duchu istotny obraz danej rzeczy - i rozbrzmiewało znów to, co w jego własnym wnętrzu odpowiedziało niegdyś owemu obrazowi. Imię przeto było tajemniczym znakiem, za pomocą którego człowiek rozumiał świat i samego siebie.
Słowa są imionami. Mówienie zaś jest wzniosłą sztuką posługiwania się imionami, nazwami rzeczy, posługiwania się istotą rzeczy oraz istotą własnej duszy w nadanej im przez Boga harmonii.
Ten wewnętrzny stosunek do dzieła stworzenia i do własnego „ja” nie utrzymał się wszakże. Człowiek zgrzeszył, rozerwał się związek. Przedmioty stały się dlań obce, nawet wrogie. Już on nie patrzył na nie czystymi oczyma, ale spozierał chciwie, zaborczo, jednocześnie zaś niepewnym spojrzeniem winowajcy. A one zamykały przed nim treść swej istoty. Nawet i własna istota stawała mu się niedostępna, bo w samolubstwie swoim pragnął nazbyt własnego popisu. On już nie posiadał samego siebie jak dawniej. Nie wiódł już tego życia, co po dziecięcemu spoglądało we własną duszę. Dusza mu się wymknęła z pola widzenia - i człowiek stał się nieświadom siebie, bezsilny.
Teraz słowo-imię w jego myślach nie obejmuje istoty rzeczy i człowieka w żywej jedności. I nie jaśnieje mu z niej teraz myśl Boża o powiązanym w ładzie i pokoju dziele tworzenia.
On w niej dostrzega jedynie rozerwany obraz; napływa doń jedynie zmącony ton zasadniczy, pełen niejasnego przeczucia i tęsknoty. A kiedy człowiek posłyszy słowo we właściwym brzmieniu, wówczas staje, nadsłuchuje, zamyśla się - i nie może odnaleźć znaczenia. Tak pozostaje oszołomiony, omotany zagadką i odczuwa boleśnie, że raj został utracony.
Ale i to już przeszło. My, ludzie, staliśmy się tak powierzchowni, że nie zachowaliśmy nawet żalu po tej ruinie i zmąceniu słów. Zaczęliśmy wymawiać imiona coraz prędzej, coraz powierzchowniej, zewnętrzniej - i coraz to mniej myśleliśmy o ich istocie. Podawaliśmy je dalej, jak się podaje pieniądz - z ręki do ręki: nie patrzy się, jak on wygląda, co na nim się znajduje, myśli się tylko o tym, ile się za niego dostanie. Tak właśnie słowa przebiegać poczęły pospiesznie z ust do ust. Ich treść wewnętrzna przestała już przemawiać; już nie brzmiała w nich istota danej rzeczy; dusza przestała w nich wypowiadać samą siebie. Stały się tylko liczmanami słów, zdawkową monetą. Oznaczały rzecz daną, ale jej nie ukazywały. Były tylko znakami służącymi do tego, by inni wiedzieli, czego człowiek chce, co myśli i czego pragnie.
Więcej na następnej stronie
Toteż mowa z jej imionami i nazwami nie jest już pełnym odczucia przestawaniem z istotą rzeczy, spotkaniem rzeczy z duszą. Nie jest już wcale tęsknotą za utraconym rajem, ale gorączkowym po-brzękiem zdawkowych monet słownych, podobnie jak maszyna do liczenia rejestruje pieniądze, o których nic a nic nie wie.
Tylko niekiedy wzdrygamy się nagle. Ni stąd ni zowąd z jakiegoś słowa coś na nas zawoła, jakby z głębin otchłani. To woła na nas treść istotna słowa.
Albo też słowo widnieje na papierze - i wy-błyska z czarnego znaku liter. Oto występuje z niego „imię”, istota, odpowiedź duszy. Wówczas odczuwamy znowu pierwotne przeżycie, z którego wynikło niegdyś słowo, jakim dusza spotkała się z istotą rzeczy. Czujemy zdumiewającą wizję, ten chwyt duchowy, za pomocą którego człowiek ogarniał istotę stojącego przed nim nowego przedmiotu - iż własnego swego wnętrza przekuwał je w twór nazwy. Kroczymy w dal, pogrążamy się w głębie, a słowo znów jest owym pierwszym dziełem, do którego Bóg powołał ducha ludzkiego. Ale niebawem wszystko niknie z powrotem i maszyna do liczenia poczyna turkotać na nowo...
Być może, że kiedyś tak pojawiło się nagle przed tobą słowo „Bóg”.
Gdy rozważymy to wszystko, rozumiemy, czemu to wierni Starego Testamentu w ogóle nie wymawiali imienia Bożego, ale zastępowali je słowem „Pan”. To bowiem wskazywało na szczególne wybranie narodu izraelskiego: odczuwał on bardziej niż inne narody bliskość Bożą, rzeczywistość Bożą; silniej niż inne narody zdawał sobie sprawą z Jego wielkości, wzniosłości i grozy. Przez Mojżesza oznajmił Bóg swoje imię: „Jam jest, którym, jest - oto imię moje”. On, „który jest”, który nie potrzebuje nikogo innego, który stoi całkowicie Sobą jako ogarnięcie wszelkiej siły i wszelkiego bytu.
Imię Boga było Izraelitom obrazem jego Istoty. Istotę Boga widzieli promieniejącą z Jego imienia. Imię to było dla nich jak Bóg sam i tak lękali się Jego imienia, jak niegdyś na górze Synaj trwożyli się obecnością Pana. Bo przecież Bóg mówi o swym imieniu tak, jak o Sobie samym: „Moje imię tam będzie” - powiada o świątyni. A w Księdze Objawienia obiecuje wiernemu, że „chce uczynić go kolumną w świątyni Bożej” i „wypisać na nim swoje imię”, czyli że chce go poświęcić i ofiarować mu samego Siebie.
Tak rozumiemy przykazanie: „Nie będziesz brał imienia Boga, Pana Twego nadaremno”. Rozumiemy słowa modlitwy, których nauczył nas Zbawiciel: . „Święć się imię Twoje”. I to, że cokolwiek czynimy, powinniśmy zaczynać w imię Boże.
Tajemnicze jest imię Boga. Z imienia tego przebłyskuje Istota Nieskończonego, Istota Tego, „który jest”, który istnieje w niezmierzonej obfitości swego bytu i nieskończonej wielkości.
A w słowie tym żyje też najgłębsza treść naszej własnej duszy. Nasze najściślejsze jestestwo odpowiada na zew Boga, albowiem należy do Niego nierozłącznie. Stworzone przez Niego i dla. Niego, nie zazna spokoju, póki się z Nim nie zjednoczy. Wszak nasze „ja” nie ma innego celu, jak tylko ten, by wszystko, całe nasze dostojeństwo, dusza naszej duszy zawiera się w słowie „Bóg" i wyrażeniu „mój Bóg”.
Mój Bóg - mój początek i cel mój, zaczątek mego życia i kres jego, uwielbienie, tęsknota i skrucha, słowem, wszystko!
Imię Boże jest właściwie wszystkim. Przeto chcemy prosić Boga, by nas nauczył „nie brać Jego imienia nadaremno”, ale je „święcić”. Chcemy Go prosić, by imię Jego zajaśniało nam w całej wspaniałości. Imię to nie powinno nam nigdy stać się martwą monetą, przechodzącą bez wrażenia z ręki do ręki. Powinno być zawsze dla nas nieskończenie drogie i cenne, po trzykroć święte!
Chcemy czcić imię Boże, jak czcimy Boga samego. I chcemy też w tym imieniu czcić świętość własnej naszej duszy.
|