ŚWIĘTOŚĆ - LEGENDA O ŚW. KRZYSZTOFIE
Był sobie człowiek, który chciał służyć najpotężniejszemu na tej ziemi. Szukał więc kogoś takiego i znalazł jednego z najpotężniejszych władców, żyjących w owym czasie na ziemi. Zaciągnął się pod jego sztandary.
Nie musiał jednak długo czekać, aby stwierdzić, że ten potężny władca boi się. Sam powiedział zresztą do niego: Boję się tylko jednego, szatana! Udał się więc nasz bohater na poszukiwanie szatana. Przyłączył się do bandy straszliwego rozbójnika, który robił spustoszenia wszędzie, gdzie się pojawił. Głośno wypowiadane imię tego zbója przyprawiało ludzi o drżenie.
Nasz bohater był zawsze blisko swego wodza i dlatego mógł po krótkim czasie stwierdzić; że i on się boi: omijał mianowicie z daleka wszystkie przydrożne krzyże i kapliczki.
A nasz bohater w dalszym ciągu chciał służyć tylko najpotężniejszemu, nieustraszonemu. Udał się w dalszą drogę i szukał wiele lat. Pewien pustelnik poradził mu, żeby na swych szerokich ramionach przenosił podróżnych przez rzekę, a wtedy będzie mógł służyć samemu Chrystusowi, najpotężniejszemu Panu. Posłuchał rady pustelnika. Pewnej nocy usłyszał cichą prośbę dziecka: Przenieś mnie na drugą stronę! Przetarł oczy, nikogo nie mógł dostrzec, dopiero po chwili zauważył dzieciaka. Bez zwłoki posadził go na swoje ramiona i ruszył w stronę rzeki. Z każdym jednak krokiem ciężar stawał się większy, a rzeka głębsza. Pierwszy raz w swoim życiu poczuł strach, zaczął się bać, że zginie, że utopi się on i dziecko, które trzymał w ramionach. Chyba ciężar całego świata zwala się na mnie - pomyślał.
Więcej niż cały świat niesiesz teraz - powiedziało do niego dziecko. Na ramionach niesiesz swojego Pana, tego, który niebo i ziemię stworzył. Jestem Jezus Chrystus, któremu ty teraz służysz. I, jak dalej mówi legenda, człowiek ten został ochrzczony i otrzymał imię Krzysztof, co znaczy: nosiciel Chrystusa.
RÓŻANIEC - STUDENT
Na początku XIX wieku pewien student jadący pociągiem z Dijan do Paryża usiadł obok skromnie ubranego starszego mężczyzny, który odmawiał Różaniec. Student przerwał mu pytając: Czy pan rzeczywiście wierzy w ten zabobon? Niech pan lepiej wyrzuci ten Różaniec przez okno i przestudiuje, co nauka ma na ten temat do powiedzenia.
Nauka? Nie rozumiem tej nauki. Może by pan mi ją wyjaśnił? - poprosił skromnie mężczyzna. Proszę mi dać swój adres, to prześlę literaturę na ten temat - odpowiedział student. Mężczyzna wyjął z kieszeni płaszcza wizytówkę. Było na niej napisane: Ludwik Pasteur, Dyrektor Instytutu Badań Naukowych; Paryż.
RÓŻANIEC - PAPIEŻE I NIE TYLKO O RÓŻAŃCU
Papież Leon XII każdego roku swojego pontyfikatu pisał encyklikę na temat Różańca, niestrudzenie nawołując do jego odmawiania.
Papież Pius XII, który sam odmawiał wszystkie 15 tajemnic, bardzo często przypominał: Pokładamy wielką ufność w Różańcu Świętym jako środku na uleczenie zła, które trapi nasze czasy.
Jan XXIII w czasie swego pięcioletniego pontyfikatu mówił 38 razy na temat modlitwy różańcowej i także codziennie odmawiał cały Różaniec.
Jan Paweł II natomiast mówi prosto, że jest ona jego ulubioną modlitwą.
Św. Karol Boromeusz przypisywał nawrócenia i uświęcenia wielu wiernych w swojej diecezji nabożeństwu różańcowemu. Jako biskup zarządził, aby przy każdym kościele w jego diecezji umieszczono figurę Maryi.
Św. Klemens Hofbauer nawracał największych grzeszników przez gorliwe odmawianie Różańca. Kiedy jestem wzywany do chorego - mówił - którym, wiem, że nie chce pojednać się z Bogiem, odmawiam po drodze Różaniec. I kiedy przychodzę do niego jestem pewny, że bardzo będzie chciał przyjąć sakramenty Kościoła.
Arcybiskup Sheen, słynny kaznodzieja zapytał: Chcielibyście wiedzieć, dlaczego jest tyle chaosu we współczesnym świecie? Nie odmawia się wystarczająco wielu różańców.
RÓŻANIEC - SKUTECZNOŚĆ MODLITWY RÓŻAŃCOWEJ
Zadziwiające, że dzieciom w Fatimie Matka Boża przedstawiła się mówiąc: Jestem Królową Różańca Świętego. Mogła przecież użyć swojego największego i najwspanialszego tytułu i powiedzieć: Jestem Bożą Rodzicielką. Mogła wybrać swój drugi tytuł: Jestem Niepokalanym Poczęciem.
Nazwala siebie jednak „Królową Różańca Świętego”. Uczyniła to dla podkreślenia znaczenia Różańca. Maryja prosiła o tę modlitwę we wszystkich sześciu objawieniach.
Kiedy zapytano Hiacyntę, na czym najbardziej zależało Matce Bożej, odpowiedziała: Na codziennym odmawianiu modlitwy różańcowej.
RÓŻANIEC - ŚW. LUDWIK
Św. Ludwik de Montford, kiedy miał pięć lat, rozpoczął codzienne odmawianie Różańca.
Jako kapłan mówił: Gorąco was proszę o odmawianie Różańca każdego dnia. Kiedy zbliży się śmierć, będziecie błogosławić ten dzień i tę godzinę w której przyjęliście tę zachętę. Ten, kto sieje w swoim sercu błogosławieństwo Jezusa i Maryi, zbierze też wiekuiste błogosławieństwo w niebie...
Kiedy Zdrowaś Maryjo odmawiane jest z uwagą, nabożeństwem, pokorą, staje się młotem przeciwko diabłu, uświęceniem duszy, marszem kroczących do nieba, pieśnią Nowego Testamentu, radością Maryi, chwałą Trójcy Świętej.
PRZEBACZENIE - PRZYJACIELE
Było pięciu chłopców, a byli to prawdziwi przyjaciele.
Jutro zrobimy sobie wspaniałą wycieczkę - zaproponował któryś z nich. A więc zbieramy się o 7 rano! - dodał inny.
Czterech chłopców przyszło punktualnie. Na piątego musieli czekać dokładnie godzinę. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Tak nie robi przyjaciel! Bawimy się w chowanego - ktoś zaproponował. Doskonale! - podchwycili pozostali. Rozbiegli się i ukryli. Czterej chłopcy czekali długo na to, aby piąty ich szukał i znalazł. Piąty chłopiec, nic nie mówiąc, poszedł sobie do domu. Pozostali popatrzyli na siebie. Tak nie robi przyjaciel!
Wieczorem grali w piłkę. Ktoś tak fatalnie kopnął, że strzaskał szybę w oknie. Zgłosiło się czterech. Przeprosili, obiecali, że nazajutrz wszystko będzie naprawione. Piąty przypatrywał się wszystkiemu z daleka, schowany za słupem z ogłoszeniami. Czterech ze zdziwieniem popatrzyło na siebie. Tak przecież nie postępuje przyjaciel! Niech sobie tam stoi, jemu nie można ufać, nie można liczyć na niego, nie można na nim polegać...
Wtedy ten piąty się przeraził: Co? Nie można mi ufać? Nie można na mnie liczyć? Nie można polegać na mnie? Koledzy, przyjaciele, można na mnie polegać, można liczyć na mnie, można mi zaufać! Wierzcie mi! Spróbujcie jeszcze raz? - powiedział bardzo cicho, jakby tylko do siebie. Tamci jednak, ponieważ byli jego przyjaciółmi wszystko słyszeli i zrozumieli o co chodzi. Podeszli do niego, podali mu ręce i uśmiechnęli się na znak pojednania i przebaczenia. Ten piąty też się uśmiechnął. Był zawstydzony, ale szczęśliwy.
PRZEBACZENIE - MIEĆ ODWAGĘ PRZYZNAĆ SIĘ
Mahatma Gandhi, wielki przywódca Indii, często opowiadał zdarzenie z własnego życia.
Kiedy miałem piętnaście lat - mówił - dopuściłem się kradzieży. Jak do tego doszło? Zrobiłem trochę długów, których nie miałem z czego oddać. Ukradłem więc ojcu złotą bransoletkę i sprzedałem ją, aby mieć pieniądze. Po pewnym czasie nie mogłem jednak unieść ciężaru przestępstwa, sumienie nie dawało mi spokoju. Postanowiłem się przyznać. Podszedłem do ojca, aby mu opowiedzieć o wszystkim. Ze wstydu i strachu nie potrafiłem otworzyć ust. Napisałem na karteczce i ją mu podałem. Czekałem na surową karę.
Ojciec przeczytał moje wyznanie, zamknął oczy i po chwili podarł karteczkę. Już jest dobrze. Już jest dobrze, mój synku - powiedział i przytulił mnie do siebie. Okazało się, że wiedział wcześniej o wszystkim. Czekał jednak cierpliwie, abym przyszedł sam do niego i opowiedział o tym czynie. Od tego dnia kochałem ojca jeszcze bardziej.
OPĘTANIE - ZNALAZŁEM SŁUSZNĄ DROGĘ
Nazywam się Aleksander i mieszkam w Rzymie. Od około pięciu lat dręczony byłem fizycznie przez złego ducha. Było to tak, jakby ktoś wbijał mi igły w całe ciało, zwłaszcza w życiowe organy. Czułem ukąszenia, ciosy nożem i podobne cierpienia. Byłem u wszystkich egzorcystów w Rzymie, uczęszczałem na spotkania różnych grup charyzmatycznych, ale wszystko bez skutku. Jestem wdzięczny wszystkim, bo od wszystkich uzyskałem pomoc, nawet jeśli nie uzdrowienie.
Od około roku znalazłem właściwą drogę całkowitego wyzwolenia: codzienna Msza św. i post. Z mojego doświadczenia wynika, że jest to najpotężniejszy sposób prowadzący do uzdrowienia, po spowiedzi z grzechów i Komunii św. Ta forma wskazana nam jest wyraźnie przez Jezusa w Ewangelii wg św. Mateusza: Ten rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem (Mt 17, 21 ).
Teraz dziękuję i chwalę Pana za wszystkie cierpienia, jakie dopuścił na mnie i moją rodzinę, albowiem dostrzegłem ich wartość.
OPĘTANIE - ŚWIADECTWO EGZORCYSTY
Minął już rok od czasu, kiedy w mojej misyjnej pracy zacząłem pełnić niezwykle trudną i ważną posługę egzorcysty. Ze studiów teologicznych wyniosłem przekonanie, że całą naszą uwagę mamy koncentrować na osobie Jezusa Chrystusa, natomiast niewłaściwe jest zbytnie podkreślanie istnienia i działania złych duchów.
Po przyjeździe na nową placówkę misyjną w Doniecku dowiedziałem się, że kilka osób z mojej parafii wybiera się do księdza greko katolickiego - egzorcysty, z prośbą żeby sprawdził, czy ich choroby nie są spowodowane działaniem złego i aby pomodlił się o uzdrowienie. Kiedy słuchałem historii ich nieszczęść i chorób w swojej nieświadomości bezradnie rozkładałem ręce. Zaniepokojony opowiadaniami o tym, co się dzieje podczas egzorcyzmów, postanowiłem pójść razem z nimi, aby samemu ocenić czy nie jest to przejaw zbiorowej histerii. Jednak to, co tam zobaczyłem i przeżyłem było dla mnie wielkim duchowym wstrząsem. Po prostu w sposób namacalny doświadczyłem przerażającej obecności złych duchów oraz wszechmocy Jezusa, który przez egzorcystę uwalniał ludzi z szatańskich zniewoleń. Dopiero wtedy prawda o istnieniu złych duchów dotarła do mnie w sposób niemal namacalny, a słowa Jezusa z Ewangelii: „W imię moje złe duchy będą wyrzucać” stały się rzeczywistością.
Podczas egzorcyzmu a szczególnie podczas wymawiania imienia Jezusa, Maryi, pokropienia wodą święconą, błogosławieństwa krzyżem lub Biblią, złe duchy reagowały z niezwykłą wściekłością zdradzając w ten sposób swoją obecność w człowieku. Oczy opętanych były nienaturalnie szkliste i pełne maniakalnej nienawiści.
Widziałem, że złe duchy przebywające w opętanych odznaczają się nadludzką siłą, potrafią rozumieć i mówić najrozmaitszymi językami. Reagują z nienawistną agresją wobec kapłanów i rzeczy poświęconych, takich jak medalik, krzyż lub woda święcona.
Dopiero wtedy to namacalne doświadczenie obecności złego, w całej pełni uświadomiło mi do jakiego przerażającego zniewolenia prowadzi grzech, że szatan istnieje naprawdę i nienawidzi Pana Jezusa i wszystkich ludzi, że prowadzi on przewrotną politykę ukrywania się i wmawiania ludziom, że nie istnieje.
Do tej pory prawda wiary o istnieniu złych duchów była dla mnie teoretyczną możliwością, a słowa Chrystusa z Ewangelii, o walce z mocami ciemności martwą literą. Było mi bardzo głupio, że jako ksiądz w swojej nieświadomości bagatelizowałem sobie obecność i działanie szatana. Dopiero bezpośrednia konfrontacja z duchami nieczystymi podczas egzorcyzmów sprawiła, że przebudziłem się z głębokiego duchowego letargu. Dotarła do mnie z całą wyrazistością prawda, że ulegając pokusie życia takiego, jakby Bóg nie istniał, ludzie wierzą, że pieniądze, seks, władza mogą dać im pełnię szczęścia. Odrzucając Boga popadają w niewolę szatana, który prowadzi ich najprostszą drogą do zguby wiecznej.
Uświadomiłem sobie wtedy, że jako kapłan i misjonarz muszę pełnić misję Jezusa, który przyszedł „aby zniszczyć dzieła diabła”, a więc z całą mocą mam rozbudzać w świadomości moich parafian potrzebę coraz pełniejszego jednoczenia się z Chrystusem przez modlitwę i sakramenty oraz konieczność walki z szatanem. Do takiej walki wzywa Pismo św., a życie chrześcijańskie oznacza mówienie zawsze „tak” Chrystusowi i „nie” szatanowi.
Pracuję w kraju, gdzie od Rewolucji Październikowej panowało komunistyczne imperium zła, które dokonało niewyobrażalnego zniszczenia w sferze duchowej i gospodarczej tamtejszego społeczeństwa. W okresie komunistycznym w krajach byłego ZSRR wymordowano w bestialski sposób około 200 tysięcy kapłanów prawosławnych i katolickich oraz przeszło 20 milionów ludzi wierzących (są to dane z wydanej niedawno książki „Czarna księga komunizmu” napisanej przez francuskich historyków).
Wszędzie tam, gdzie jest radykalna negacja i nienawiść do Boga i Kościoła, mamy do czynienia z niszczącą działalnością diabła. Wszędzie tam, gdzie wiara w Jezusa jest zwalczana ze świadomą nienawiścią, mamy do czynienia z bezpośrednim działaniem szatana.
W tym kontekście słowa papieża Pawła VI, które wypowiedział w 1972 roku stały się dla mnie niezwykle aktualne i żywe. Papież mówił, że: Jedną z największych potrzeb Kościoła jest obrona przed tym złem, które nazywamy złym duchem. Wiemy, że ten ciemny i niepokojący byt istnieje naprawdę i ze swoją zdradziecką przebiegłością wciąż działa. Jest to nieprzyjaciel ukryty, który zasiewa błędy i niepowodzenia w historii ludzkiej.
Od tamtego doświadczenia z nową wrażliwością patrzyłem na moich parafian. Już nie tylko teoretycznie, ale praktycznie zacząłem rozróżniać normalną działalność szatana (czyli pokusy), od jego działań nadzwyczajnych.
Najcięższą formą nadzwyczajnych diabelskich działań są opętania. Polegają one na stałej obecności szatana w ludzkim ciele, który czasami powoduje u opętanego blokadę woli, umysłu lub uczuć. Ten stan najczęściej objawia się, w gwałtownych bluźnierczych reakcjach na świętość, w posługiwaniu się obcymi językami, których dana osoba nigdy się nie uczyła, w nadludzkiej sile i wiedzy paranormalnej. Szatan może nękać również ludzi przez dolegliwości zewnętrzne, takie jak uderzenia, pobicia, upadki i przesuwania przedmiotów. Może również gnębić człowieka obsesyjnym myśleniem, lękiem oraz najbardziej absurdalnymi i bluźnierczymi pokusami.
Przekonałem się, że tam gdzie zanika wiara, dolegliwości diabelskie stają się coraz bardziej rozpowszechnione.
Najczęstszymi grzechami, które oddają ludzi pod panowanie złego aż do opętania włącznie, to pornografia, gwałty, perwersje seksualne, zbrodnia aborcji, nienawiść, narkomania, alkoholizm, praktykowanie magii, okultyzmu, wywoływanie duchów, przynależność do masonerii lub uczestniczenie w różnego rodzaju sektach orientalnych i satanistycznych.
W ciągu ostatniego roku zgłosiło się do mnie wiele osób z prośbą o modlitwę o uwolnienie i egzorcyzmy. Zdaję sobie sprawę z tego, że należy zachować wielką ostrożność przy podejmowaniu diagnozy, czy to jest opętanie czy też jakaś psychiczna choroba. Najlepszym sposobem diagnozowania przy pierwszym spotkaniu jest sam egzorcyzm. Ponieważ podczas egzorcyzmu, jeżeli w człowieku jest obecny zły duch, to doznaje on straszliwych cierpień i w ten sposób jest zmuszony ujawnić swoją obecność. Widać wtedy jak wezwanie imienia Jezusa, Maryi, woda święcona, krzyż, kadzidło lub relikwie dosłownie „parzą” złego ducha doprowadzając go do wściekłości.
Egzorcyzm nie działa jednak na sposób magiczny; aby osiągnął zamierzony skutek musi być współpraca ze strony osoby opętanej. Konieczna jest wcześniejsza generalna spowiedź, gorąca modlitwa i pragnienie całkowitego oddania się Bogu. Jedną z bardzo istotnych przeszkód w uwolnieniu jest traktowanie egzorcysty jako uzdrowiciela, a nie jako kogoś, kto działa w imieniu i mocą Chrystusa żyjącego w Kościele. Z tego powodu staram się, przychodzących do mnie ludzi, uczyć miłości i wielkiego szacunku do Kościoła, ponieważ bez wiary w Kościół, uzdrawiająca moc miłości Chrystusa nie dotrze do naszych serc.
Zdarza się, że w trudniejszych przypadkach egzorcyzmy muszą być powtarzane przez tygodnie a nawet miesiące. Im cięższy przypadek tym więcej wymaga modlitwy i czasu na znalezienie głównej przeszkody, która uniemożliwia dostęp dla uzdrawiającej łaski Jezusa. Okazuje się, że długi czas egzorcyzmowania staje się dobrodziejstwem dla rodziny i przyjaciół, gdyż mobilizuje ich do intensywnej modlitwy i pomaga w doświadczeniu nadprzyrodzonej rzeczywistości.
Bóg dopuszcza zło, aby doprowadzić ludzi do większego dobra. W wielu wypadkach główne korzenie zła tkwią w grzechach wielkiej niesprawiedliwości, okultyzmu lub w braku przebaczenia. Trzeba koniecznie oddalić wszystkie urazy i przebaczyć z całego serca wszystkim, którzy nam zawinili i dopiero wtedy nastąpi całkowite uwolnienie. W wielu przypadkach nie potrzeba egzorcyzmów lecz radykalnego nawrócenia przez szczerą spowiedź, modlitwę i post. Jest to nieodzowny warunek pełnego uzdrowienia.
Jedną z osób, którą egzorcyzmowałem była Swietłana. Przyszła do mojej parafü dwa lata temu. Została ochrzczona jeszcze jako dziecko jednak wychowywała się bez Boga. Jej dorosłe już córki, po nawróceniu regularnie przystępowały do sakramentów i żarliwie prosiły Boga o łaskę nawrócenia dla mamy. I rzeczywiście stało się, że pewnego dnia Swietłana przyszła do kościoła i postanowiła rozpocząć żyć wiarą, modląc się i słuchając Bożego Słowa.
Od 9 lat głównym jej problemem był alkoholizm. Wielokrotnie podejmowała próby całkowitego zerwania z piciem alkoholu, niestety bezskutecznie, nałóg okazywał się silniejszy od jej dobrej woli. Wielokrotnie wyrzucano ją z pracy za pijaństwo. Najgorsze ciągi alkoholowe pojawiały się w okresach Wielkiego Postu, Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Nieudane próby trzeźwienia prowadziły ją do dalszych załamań i myśli samobójczych.
Jesienią ubiegłego roku zdecydowała się pójść do księdza egzorcysty, gdzie po raz pierwszy w życiu przystąpiła do spowiedzi i Komunii św. Podczas egzorcyzmu zły duch został zdekonspirowany. Zareagował z niespotykaną wściekłością. Stało się oczywiste, że Swietłana jest zniewolona przez złego ducha. Pojawiła się więc nadzieja na całkowite uzdrowienie. Niestety tym razem egzorcyzmy nie doprowadziły do całkowitego uwolnienia. Zły swoją perfidną grą tylko symulował, że opuścił Swietłanę.
Początkowo wydawało się, że już jest wszystko dobrze, jednak po krótkim czasie Swietłana na nowo wpadła w ciąg alkoholowy. Na początku Wielkiego Postu 1998 roku jej kryzys osiągnął swoje apogeum. Córki i cała nasza wspólnota parafialna otaczały ją nieustanną modlitwą. Kiedy córki przyprowadzały ją na niedzielną Mszę św. wystarczył moment nieuwagi, aby szatan wyprowadził ją z kościoła do najbliższej meliny. W czasie kiedy całymi tygodniami piła, domownicy nie przestawali się modlić różańcem i koronką do Bożego Miłosierdzia.
Podczas tej modlitwy jej zachowanie było takie samo jak podczas egzorcyzmów. Zły rzucał ją na podłogę, z wściekłością i dzikim wrzaskiem bluźnił, a palce rąk przypominały łapy drapieżnika. Kiedy domownicy modlili się w dłoniach mieli krzyże. Wtedy rozwścieczony szatan coraz głośniej krzyczał i jakby prosił, żeby zaprzestać modlitwy, obiecując, że już się wynosi. Oczywiście było to jego przewrotne kłamstwo. Co więcej, wzbudził w Swietłanie paniczny strach przed spowiedzią i przede mną.
Podczas jednego z egzorcyzmów w lipcu tego roku doszedłem do przekonania, że jest w Swietianie jakaś blokada, która uniemożliwia dostęp dla łaski Chrystusa. Zacząłem pytać, czy na spowiedzi wyznała wszystkie grzechy. Początkowo odpowiadała, że tak. Jednak z uporem ponawiałem pytania. Wtedy wyznała, że w głębi swego serca nie przebaczyła wielkiej krzywdy, jaką doznała od swego zmarłego już męża.
Po sakramencie pokuty kolejny raz zacząłem modlić się egzorcyzmem nad Swiettaną oraz odprawiłem Mszę św. z prośbą o jej uzdrowienie. Po Mszy św. było wystawienie Najświętszego Sakramentu, z modlitwami uwielbienia, dziękczynienia. Wtedy do Pana Jezusa obecnego w monstrancji podeszła Swietłana. Wszyscy otoczyliśmy ją serdeczną modlitwą, prosząc Ducha Św. o światło i Jego zwycięstwo. Śpiewaliśmy pieśni wielbiące Jezusa i Matkę Najświętszą.
Nagle, pod działaniem Ducha Św. zrozumiałem jak się nazywa zły duch przebywający w Swietianie. Nazywając go po imieniu, nakazałem mu mocą Jezusa, aby ją opuścił. Dopiero wtedy po gwałtownych konwulsjach, nastąpiła jego ostateczna kapitulacja. Po chwili ciszy Swietłana podniosła się jak nowo narodzona, z twarzą promieniującą radością spokojnie usiadła i modliła się wielbiąc Pana. Pod koniec modlitwy dziękczynnej upadła na kolana przed Najświętszym Sakramentem i ze łzami radości dziękowała słowami: Panie, dziękuję i uwielbiam Cię za to, że uwolniłeś mnie od niewoli szatana i na dodatek uzdrowiłeś moje chore kolano, na które od wielu lat bardzo cierpiałam.W ten sposób Zmartwychwstały Jezus objawia swoją miłość w mojej wspólnocie parafialnej, uwalnia od panowania złych duchów i daje prawdziwą wolność i radość życia.
Myślę, że trzeba sobie i innym ciągle przypominać, że najlepszym zabezpieczeniem przed podstępami i atakami szatana jest to wszystko, co przyczynia się do pogłębienia naszej jedności z Jezusem, a więc modlitwa, asceza, praca wykonywana z wiarą i miłością oraz sakramenty pokuty i Eucharystii.
Św. Tomasz podkreśla w szczególności moc Eucharystii stwierdzając: Jak lwy zionące ogniem wracamy od tego stołu, stając się postrachem dla demona.
Natomiast św. Ludwik Maria Grignion de Montfort pisze o niezwykłej mocy Matki Bożej nad demonami: Bóg dał Maryi tak wielką władzę nad szatanami, że, jak często sami zmuszeni byli wyznać ustami opętanych, obawiają się więcej jednego Jej westchnienia za jakąś duszę, niż modlitw wszystkich świętych, i jednej Jej groźby, niż wszystkich innych mąk. Trzeba więc każdego dnia ponawiać akt oddania się Maryi w jej macierzyńską niewolę miłości.
NIEDZIELA - NIEDZIELA
Zwierzęta z zazdrością patrzyły na człowieka. Człowiek ma niedzielę i święta, a my nie mamy. Chcemy mieć niedzielę! - wołały.
Spotkały się na największej polanie w lesie i uradziły, że musi teraz być inaczej, że i one będą świętować niedzielę. Powstało jednak pytanie: Jak należy niedzielę świętować? Pierwszy zabrał głos lew: To bardzo proste. Chodzi przede wszystkim o to, aby w niedzielę było dużo i dobrze do jedzenia. Na niedzielę będę sobie zamawiał całą antylopę! Zdanie lwa podzielała świnia. Mówiła: Uważam, że lew ma rację jeśli chodzi o jedzenie. Nie może to być jednak antylopa. Dla mnie niedziela będzie wtedy, gdy do koryta dostanę dwa worki żołędzi.
Paw nie wytrzymał, zawołał: Skończmy z tym jedzeniem. To jest ważna, lecz nie najważniejsza sprawa. Dla mnie niedziela to piękny strój. Na każdą niedzielę zamawiam inną kreację, nowe pióra do mego wspaniałego ogona.
Wreszcie zabrała głos mała małpka. Moi drodzy przyjaciele! - rozpoczęła swoje wystąpienie. Niedziela to nie jest wcale to, o czym wy mówicie. Niedziela to nie jedzenie i nowe kreacje. Moi drodzy! W niedzielę trzeba sobie dobrze wypocząć. Niedziela znaczy spokój, cały dzień leżeć na liściach palmy i patrzeć w niebo. To jest niedziela!
Zabierały głos i inne zwierzęta, każde z nich przedstawiało wizję swojej niedzieli. Dobry Pan Bóg spełnił życzenia wszystkich zwierząt, każde miało to, co chciało, lecz żadne z nich nie miało niedzieli.
Ludzie śmiali się ze zwierząt. Wiecie dlaczego? Bo zwierzęta nie wiedziały, że niedziela jest dopiero wtedy, kiedy rozmawia się z Panem Bogiem jak z przyjacielem, kiedy Pan Bogu ofiaruje się swój czas, a On nam daje siłę do dobrego życia.
NAWRÓCENIE - OPOWIEŚĆ O CUDZIE
W grudniu 1992 roku uzdrowienie Maureen Digan zostało uznane przez Kościół za cud dokonany za wstawiennictwem siostry Faustyny Kowalskiej.
Maureen opowiada własnymi słowami historię cudu. Do piętnastego roku życia cieszyłam się normalnym, zdrowym i szczęśliwym życiem. Potem zapadłam na poważną chorobę - obrzęk limfatyczny kończyn dolnych, zwaną inaczej słoniowacizną nóg. W ciągu następnych dziesięciu lat przeszłam ponad pięćdziesiąt operacji. Moje niezliczone pobyty w szpitalu różniły się długością, od krótkich, tygodniowych, do trwających cały rok.
Rodzina i odwiedzający mnie przyjaciele mówili: Módl się i ufaj Bogu. A ja myślałam: Chyba żartujecie. Wiara? Ufność? W Tego, który mnie powalił na ziemię? W żadnym wypadku! Dzięki, serdeczne dzięki! To nie w moim stylu. Sama sobie poradzę.
Czasem trochę się modliłam, ale tylko ustami, nigdy sercem. „Super Maureen” nie potrzebowała niczyjej pomocy, a już na pewno nie duchowej. Kiedy byłam sama, płakałam, ale w obecności przyjaciół i obsługi szpitalnej miałam na twarzy uśmiech, tak że nikt nie wiedział, co czułam naprawdę. Zbudowałam wokół siebie mur, nie zdając sobie w ogóle sprawy z tego, że moja choroba mogła zbliżyć mnie do Pana. Byłam zbyt zajęta życiem w swym własnym świecie bólu...
W tamtym czasie „chodziłam” z Bobem. Był on żołnierzem piechoty morskiej i często jechał osiemnaście godzin samochodem, aby odwiedzić mnie w szpitalu i usiąść przy mnie na kilka chwil. Byłam wściekła na cały świat i tak wewnętrznie rozchwiana, że raz cieszyłam się z jego przyjazdu, innym razem zachowywałam się wobec niego okropnie. Uważałam, że jego uczucie do mnie jest jedynie współczuciem, a nie miłością. Skoro Bóg mnie nie kocha, jak może mnie kochać ten przystojny żołnierz? W końcu zerwałam z nim, a winę za to zrzuciłam na Boga. Wszystko to było Jego winą, nie winą „super Maureen”.
Wynajdywałam wszelkie możliwe powody, by nie chodzić na Mszę świętą i do spowiedzi. Nie potrzebowałam spowiedzi. Uważałam, że nie zrobiłam nic złego. To Bóg był zły, nie ja. Wykorzystywałam swoją chorobę, by robić to, co uważałam korzystne dla siebie. Och, jestem zbyt chora, by iść na Mszę świętą. Za bardzo mnie boli. Nic dziwnego, że byłam nieszczęśliwa!
W miarę pogarszania się mojego stanu zdrowia operacje stawały się coraz poważniejsze. Operacja przeprowadzona na kręgosłupie, która miała - jak spodziewali się lekarze - ocalić moją prawą nogę, sparaliżowała mnie na dwa lata. Potem i tak trzeba było amputować nogę, najpierw powyżej kolana, a sześć miesięcy później - do biodra. Amputacje przeżyłam bardzo ciężko, szczególnie dlatego, że nie potrafiłam ani nie chciałam zwrócić się do Boga o pociechę i siłę.
Z czasem szpital zaczął mi stwarzać poczucie bezpieczeństwa. Mogłam się tu ukryć. Nie musiałam spotykać się z prawdziwym światem i dawać ludziom poznać, co czuję. Toczyłam ze sobą wielką walkę. Czułam w sercu, że powinnam zwrócić się do Boga, nie chciałam jednak na to pozwolić. Nie - mówiłam do siebie - nie zrobię tego. Sama sobie poradzę. „Super Maureen” nie potrzebuje Bożej pomocy.
W końcu zostałam zwolniona ze szpitala, a później otrzymałam w nim pracę. Wówczas w moje życie ponownie wkroczył Bob, a ja zrozumiałam, że jego uczucie było prawdziwą miłością, a nie tylko współczuciem. W dzień moich urodzin Bob poprosił mnie o rękę, a ja podjęłam pierwszą od wielu lat słuszną decyzję: powiedziałam „tak”. Nie był to jednak koniec problemów. Cztery miesiące po zawarciu małżeństwa poroniłam. Powiedziano nam, że nasze szanse na posiadanie dziecka są nikłe. O.K. Boże, kolejna kara! Bolesne leczenie? Oczywiście, zniosę to. Wszystko, co pomoże mi zapomnieć o psychicznym i fizycznym bólu.
Niech Bóg błogosławi Bobowi! Nie wiem, jak on to robił. Był taki wierny i nigdy się na nic nie uskarżał. Dzisiaj wiem, że źródłem takich jego postaw była jego silna wiara, jego zawierzenie Bogu...
Po dwóch latach znowu zaszłam w ciążę. Pomyślałam: Może Bóg okaże się dla mnie dobry. Dziewięć miesięcy później przyszedł na świat nasz kochany Bobby - z porażeniem mózgowym. W dwudziestym pierwszym miesiącu życia Bobby przeszedł pierwszy poważny atak apopleksji. Stracił mowę i zdolność chodzenia, wiele razy musiał przebywać w szpitalu. W dzień swoich szóstych urodzin został ponownie przyjęty do szpitala. Ważył wówczas niecałe 8 kg. Wypisany stamtąd po pięciu i pół miesiącach, ważył cztery kilogramy i musiał być karmiony za pomocą sondy.Byłam z Bobbym przez cały czas jego pobytu w szpitalu i ani razu nie poszłam do domu, aby ugotować posiłek dla mego ciężko pracującego męża. Ale, jak zawsze, nie usłyszałam z jego ust najmniejszej skargi. Musiało mu być bardzo ciężko chodzić codziennie do pracy ze świadomością, że Bobby jest tak poważnie chory. Nie widząc szans na poprawę stanu zdrowia Bobby'ego, lekarze sugerowali umieszczenie go w specjalnym zakładzie, my jednak chcieliśmy mieć go w domu. Tak więc wróciliśmy do domu...
Tymczasem moja choroba postępowała i tego roku sama znalazłam się siedem razy w szpitalu. Zaczęłam miewać ataki spowodowane przez stresy i depresje. Rozpoczęto kurację, stosując bardzo silne leki przeciwbólowe, antydepresyjne i zapobiegające atakom apopleksji.
Pewnego wieczoru Bob poszedł do znajomych obejrzeć pierwszy film, jaki został nakręcony na temat Bożego Miłosierdzia i siostry Faustyny. Wrócił do domu przekonany o prawdziwości orędzia o Miłosierdziu Bożym. Próbował dzielić się tym ze mną, ja jednak nie chciałam słuchać; nie interesowało mnie to. Bob nie nalegał. Po prostu wycofał się i zaczął się modlić. Otrzymał wówczas od Boga to, co później nazwał „collect call” (rozmowa telefoniczna na koszt osoby, do której się dzwoni, po wyrażeniu przez nią zgody na to): miał zabrać cała rodzinę do znajdującego się w Polsce grobu siostry Faustyny.
Nawiązał kontakt z ks. Serafinem Michalenko MIC, wicepostulatorem do spraw beatyfikacji siostry Faustyny, który niebawem uzyskał pozwolenie na towarzyszenie nam w podróży. Nie chciałam jechać tak daleko, i to z księdzem, którego się bałam, i mężem, który, jak myślałam, popadł w fanatyzm religijny. W końcu zdałam sobie jednak sprawę z tego, że dla dobra naszego małżeństwa powinnam przestać narzekać i zgodzić się na wyjazd. Lekarz wyraził zgodę na zwolnienie mnie ze szpitala, był bowiem przekonany, że wkrótce stracę drugą nogę, co bardzo utrudni mi jakiekolwiek podróżowanie.
Przyjechaliśmy do Polski 23 marca 1981 roku, w dniu urodzin Bobby'ego. 28 marca odbyłam pierwszą od wczesnej młodości dobrą spowiedź. Poczułam się wówczas blisko Pana i siostry Faustyny, czułam jednak lęk przed znalezieniem się zbyt blisko nich. Tamtego wieczoru, spędzonego przy grobie siostry Faustyny, odmawialiśmy wspólnie koronkę do Miłosierdzia Bożego i inne modlitwy, prosząc przez jej wstawiennictwo o uzdrowienie Bobby'ego i mnie.
Usłyszałam wtedy w swym sercu głos siostry Faustyny mówiącej: Proś o pomoc, a pomogę ci. Będąc wciąż w złym nastroju, odpowiedziałam w myślach: O.K., Faustyno, ściągnęłaś mnie tu z tak daleka, więc zrób coś! Wtedy nagle opuścił mnie ból. Nie wierzyłam w cuda, byłam więc przekonana, że czuję się tak na skutek załamania nerwowego. Nazajutrz zobaczyłam, że opuchlizna zeszła. usiałam wypchać swój but chustkami, by nie spadał mi z nogi i by ludzie nie zauważyli, że zeszła z niej opuchlizna. Dopiero trzy lub cztery dni później byłam wreszcie w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że rzeczywiście otrzymałam od Boga dar uzdrowienia.
Zaczęłam odczuwać nowe uczucie b1iskości Boga i sama stałam się nowym człowiekiem. Nie byłam już ową „Super Maureen”, położyłam swą ufność w Bogu i Jego miłosiernej miłości.
Słoniowacizna nóg jest chorobą, której nie da się leczyć farmakologicznie i która nie ulega remisji. Odwiedziłam pięciu niezależnych specjalistów i każdy z nich stwierdził, że jestem w 100% wyleczona. Moi znajomi i członkowie rodziny zostali poproszeni na świadków przez komisję archidiecezji bostońskiej i wypytywano ich o wszystko, co wiedzieli o mojej chorobie i uzdrowieniu. Zebrane w Bostonie świadectwa i dokumenty zostały następnie wysłane do zbadania przez specjalny trybunał w Polsce, gdzie miało miejsce uzdrowienie. W ubiegłym roku Rzym uznał uzdrowienie za cud. Uczynił to na podstawie prac trzech odrębnych zespołów sędziów przysięgłych powołanych przez Kongregację do Spraw Kanonizacyjnych: zespołu lekarzy, zespołu teologów i w końcu zespołu złożonego z kardynałów i biskupów. Dzięki temu Ojciec Święty mógł ogłosić potwierdzenie cudu przez Kościół jako dokonanego za wstawiennictwem siostry Faustyny.
Powołanie Bobby'ego było inne. Jego udziałem stało się dramatyczne, ale niepełne uzdrowienie, które pozwoliło mu prowadzić niemal normalne życie przez cudowne trzy i pół roku. Odsunięto leki, chłopiec nauczył się jeździć na rowerze i zdobył złoty i srebrny medal na Specjalnych Igrzyskach Olimpijskich. Potem jednak stan jego zdrowia zaczął się pogarszać i Bobby odszedł do Pana w maju 1991 roku. Przy śmierci Bobby'ego byli z nami ks. Serafin i rektor Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, ks. Joe Dicine, którzy znali go, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Dzięki ich obecności Bobby nie bał się pójść na spotkanie z Panem.
W Dniu Matki Bobbv objął mnie za szyję swymi chudymi ramionami i powiedział: Mamo, muszę ci coś powiedzieć. Bóg przyśle swego Syna, Jezusa, aby mnie zabrać wkrótce do nieba. Nie bój się i nie bądź smutna. Potem zawołał swego tatę i powiedział mu to samo.
Bycie rodzicami upośledzonego dziecka pociąga za sobą wiele cierpień, ale jest to jednocześnie tak wielkie błogosławieństwo, tak wspaniały dar od Boga! Tak wiele nauczyliśmy się od Bobby'ego i nigdy nie będziemy w stanie zmierzyć tej miłości, jaką promieniował on na wszystkich, którzy go znali.
Kiedy jest się blisko Pana, życie jest zupełnie inne! Jesteśmy wdzięczni Bogu za moje uzdrowienie i za czas, jaki pozwolił nam spędzić z Bobbym. Wiemy że z tej bolesnej straty wypłynęło wiele dobra i nadal będzie wypływać. Wciąż jednak nie jest nam łatwo. Każdego dnia muszę starać się trwać blisko Pana. Ks. Joe nie przestaje służyć Bobowi i mnie, pomagając nam w kroczeniu z Bogiem...
Mam nadzieję, że to podzielenie się naszą drogą życiową będzie dla innych źródłem pocieszenia i nadziei, zwłaszcza może dla tych, którzy żyją w cierpieniu. Błagam was, nie upadajcie tak nisko, jak upadłam ja, zanim nawróciłam się do Pana. On jest zawsze blisko nas. Żaden grzech, nawet grzech odwrócenia się od Niego całym życiem, nie jest dla Niego zbyt wielki, by nie mógł go przebaczyć.
Co do sakramentu spowiedzi świętej... Tu dokonuje się największy cud. Tu odnajdujemy pokój, miłość, radość i przebaczenie.
NADZIEJA - NIEZWYCIĘŻONA
Pewnemu dziennikarzowi udało się zrobić wywiad z człowieczym losem, inaczej zwanym: przeznaczeniem.
Moje uderzenia są bardzo silne - mówiło przeznaczenie - prawa pięść budzi taką samą grozę, jak i lewa. W każdej sytuacji potrafię zadać straszliwy cios. Wszyscy to wiedzą i z tym się liczą. Wszyscy też, wcześniej czy później, ulegają mi, poddają się. Wierność, a nawet miłość w krótkim czasie "posyłam na deski". Zwyciężyłem je już tyle razy!
W głosie przeznaczenia pojawiły się nuty dumy i pewności siebie. A więc nie ma silnych? - pytał dziennikarz. Z pewnym zakłopotaniem; oddającym aktualny stan rzeczy, przeznaczenie mówiło: Tylko z jednym mam problem i trudność. Kiedy z nim walczę i mam już go przed sobą na kolanach, kiedy wydaje się, że go ostatecznie zwyciężyłem i że mi się podda, wtedy ono wstaje i dalej walczy ze mną. Nie mogę sobie z nim poradzić!
Cóż to jest takiego? Któż to jest ten niezwyciężony? - pytał dziennikarz. To nadzieja! Nie mogę jej pokonać! - odpowiedziało przeznaczenie.
NADZIEJA - DWAJ MNISI
W pewnym klasztorze żyli dwaj pobożni i uczeni mnisi. W bibliotece znaleźli oni starą księgę, w której wyczytali, że istnieje takie miejsce, gdzie niebo dotyka ziemi. Postanowili to miejsce styku nieba z ziemią znaleźć, aby wejść do radości Pana Boga. Wędrowali więc po świecie, przemierzali góry i pustynie; przeżyli wiele niebezpieczeństw na lądzie i na morzu. Nigdy jednak nie utracili nadziei, pocieszali się w trudnych chwilach słowami: Tam, gdzie niebo styka się z ziemią, będą drzwi, wystarczy zapukać i wejść!
Nadzieja ich nie zawiodła, po wielu latach trudów znaleźli to miejsce. Z bijącym sercem stali przed drzwiami. Wreszcie zapukali, otworzyli i... i znaleźli się w celi ich dawnego klasztoru. Wtedy dopiero zrozumieli - a byli to mnisi uczeni i pobożni - że miejsce, w którym niebo styka się z ziemią jest tam, gdzie Bóg nas postawił.
NADZIEJA - CNOTY W NIEBIE
Oto pewnego dnia wszystkie cnoty postanowiły opuścić ziemię i wrócić do nieba. Nie mogły już dłużej przebywać wśród ludzi wciąż narzekających i oddających się występkom.
Gdy zapukały do bram niebios i wpuścił je tam św. Piotr Apostoł, zawołały: Wszelka cnota jest na ziemi poniewierana i prześladowana przez grzechy i zbrodnie ludzkie. Dlatego postanowiliśmy na zawsze opuścić ziemię.
Św. Piotr ze zrozumieniem podszedł do ich sytuacji i powiedział: Dobrze zostańcie już w raju! Ty nadziejo, wracaj jedna na ziemię, bez ciebie biedny i słaby człowiek popadłby w rozpacz.
MODLITWA - TESTAMENT
Kiedy umierał Peter Wust, znany filozof, studenci poprosili go o pożegnalne słowa, o "duchowy testament". Wtedy filozof napisał do nich list, który trzeba zaliczyć do najbardziej wzruszających dokumentów ludzkiej i chrześcijańskiej egzystencji:
Gdybyście mnie spytali, nim odejdę z tego świata i to ostatecznie, czy posiadam jakiś cudowny klucz, którym można otworzyć drogę do mądrości, wtedy bym wam odpowiedział: Tak, mam taki klucz! Tym kluczem nie jest R E F L E K S J A, jakby można oczekiwać od umierającego filozofa, ale M O D L 1 T W A. Modlitwa jest całkowitym powierzeniem siebie, czyni modlącego się spokojnym, obiektywnym, pełniejszym niewinnej, dziecięcej nadziei.
Człowiek dla mnie tym bardziej, tym głębiej odkrywa swoje człowieczeństwo - czego nie należy nazywać humanizmem im lepiej potrafi się modlić. Modlitwa jest bowiem ostatecznym i najbardziej wyraźnym znakiem ludzkiego ducha. I jeszcze jedna prawda: modlitwy najlepiej uczymy się w cierpieniu...
MODLITWA - RODZICE I MODLITWA
Twórca wielu piosenek religijnych we Francji, o. Duval; pisze na temat swojego powołania: Byłem piątym dzieckiem z dziewięciorga dzieci w rodzinie. W naszej rodzinie nie uczono nas pompatycznej pobożności. Dzień w dzień odmawiano w niej wspólnie wieczorem pacierz.
Do końca życia będę pamiętał te chwile. Do dziś porusza mnie wspomnienie postawy mojego ojca. Zmęczony pracą na roli, albo przy transporcie drzewa, klękał po kolacji na podłodze, opierał ręce na siedzeniu krzesła i ukrywał twarz w dłoniach. A ja myślałem sobie: oto mój mocny ojciec, który zawsze jest nieugięty, który kieruje całym domem, który nie boi się ani złych, ani bogatych - schyla głowę przed Panem Bogiem. Tak, Bóg musi być wielki, jeśli mój ojciec przed nim klęka, ale i bardzo bliski, jeśli mój ojciec z Nim rozmawia.
Mojej matki nie widziałem na klęczkach. Zbyt zmęczona pracą siedziała z najmniejszym dzieckiem na rękach, a my otaczaliśmy ją kręgiem, garnąc się do niej. Jej wargi poruszały się cicho od początku do końca pacierza. A ja myślałem: Bóg jest dobry, jeśli można rozmawiać z Nim, trzymając dziecko na rękach.
Tak to ręce mojego ojca i wargi mojej matki nauczyły mnie więcej o Bogu niż katechizm.
MODLITWA - O PRZESUWANIU KAMIENIA
Pewien chłopiec chciał przesunąć o kilkadziesiąt centymetrów dosyć duży kamień. Mocował się z nim biedak ładnych parę godzin, próbował wszelkich sposobów, ale wszystko na nic: kamień ani drgnął.
Zrezygnowany i zły przyszedł się wyżalić przed ojcem. Mówisz, że wyczerpałeś naprawdę wszystkie sposoby - powątpiewał ojciec. Naturalnie - odparł młodzian. O, nie - stwierdził spokojnie ojciec - nie próbowałeś jeszcze jednej możliwości: nie prosiłeś mnie o pomoc!
MODLITWA - O MODLITWIE I FACHOWCACH
Działo się to w Kościele Wschodnim, gdzie radę o modlitwie za chorych bierze się dosłownie, tak jak to pisze św. Jakub: Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili nad nim... A modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem i Pan go podźwignie (5, 14).
W tej wierze pewien kapłan polecił swemu diakonowi, aby zgromadził dziesięciu mężczyzn, którzy mieliby wspólnie modlić się o uzdrowienie jakiejś miejscowej osobistości. Gdy zebrana gromada orantów zabrała się do modlitwy, jeden z „usłużnych dobrodziejów” ostrzegł duchownego: Między nimi jest wielu znanych włamywaczy. Tym lepiej - odparł ksiądz - bo gdy bramy łaski byłyby zamknięte, to mamy fachowców, którzy poradzą sobie z tym problemem.
MODLITWA - NIEWIERZĄCY ŻARTOWNIŚ
Żartobliwa, ale bardzo pouczająca historia opowiada o pewnej starszej kobiecie, która była tak biedna, że nie miała pieniędzy, aby kupić sobie coś do jedzenia. Pomimo tego kobieta ta pokładała całkowitą ufność w Bogu. Dlatego upadła na kolana i zaczęła modlić się głośno: Dobry Boże, proszę Cię, ześlij mi coś do jedzenia. Klęcząc na kolanach, powtarzała wytrwale słowa tej modlitwy.
Zdarzyło się, że w tym samym czasie przechodził obok domu tej kobiety pewien złośliwy żartowniś, który nie wierzył w Boga i postanowił sobie z niej zakpić. Pobiegł więc szybko do najbliższego sklepu, kupił chleb i kawał wędliny, zapakował to w torbę i wrzucił ją do domu modlącej się kobiety przez otwarte okno. Paczka z żywnością wylądowała tuż przed klęczącą kobietą. Na ten widok kobieta podniosła się z klęczek i wykrzyknęła z radością: Boże, dzięki Ci za wysłuchanie mojej modlitwy! Potem wybiegła szybko z domu, aby podzielić się tą radosną wiadomością z sąsiadami.
Dla złośliwego kpiarza było to już za wiele. Postanowił więc skompromitować i wyśmiać biedną kobietę, wyjaśniając, że to właśnie on wrzucił tę paczkę z żywnością przez okno. Nie zbiło to wcale z tropu tej mądrej kobiety. Bez chwili zastanowienia odpowiedziała: Nie jest dla mnie ważne, że diabeł przyniósł mi tę żywność. Dla mnie ważne jest to, że to Bóg mi ją przysłał.
MODLITWA - MODLITWA STAREGO CZŁOWIEKA
Pewien mądry człowiek mawiał: W czasach młodości byłem rewolucjonistą a wszystkie moje modlitwy do Boga brzmiały podobnie: Panie, daj mi siły, bym mógł zmienić świat!
Gdy zbliżyłem się do wieku średniego i gdy zdałem sobie sprawę, że minęła już połowa mego życia a ja niczego jeszcze nie dokonałem, zmieniłem moją modlitwę: Panie, spraw, bym zmienił tych, którzy mnie otaczają - błagałem. Jedynie moją rodzinę i moich przyjaciół, a będę zadowolony.
Teraz, gdy jestem stary i moje dni są policzone, zaczynam rozumieć, jaki byłem głupi. Moją jedyną modlitwą jest teraz prośba: Panie, daj mi łaskę zmienienia siebie samego. Gdybym tak modlił się od samego początku, nie zmarnowałbym całego mojego życia.
Gdyby każdy myślał o przemianie siebie samego, cały świat zmieniłby się na lepsze.
MODLITWA - NIEPOTRZEBNE DREWNO
W odległym zakątku świata, w gęstym lesie, znajdowała się drabinka. Była to zwykła drabina, zrobiona z wysuszonego i zużytego drewna. Była otoczona świerkami, modrzewiami i brzozami. Wspaniałymi drzewami. Pośród nich wydawała się naprawdę nędzna.
Drwale, którzy pracowali w lesie, pewnego dnia dotarli tam. Spojrzeli na drabinę z politowaniem. Co to za tandeta? - zawołał jeden. Nie nadaje się nawet na opał - powiedział drugi. Jeden z nich chwycił za siekierę i rozwalił drabinę dwoma uderzeniami. Rozpadła się w jednej chwili. Była rzeczywiście do niczego.
Drwale oddalili się, śmiejąc się szyderczo. Była to jednak drabina, po której co wieczór wspinał się ludzik, zapalający gwiazdy. Od tej nocy, niebo nad lasem pozbawione było gwiazd.
Również w tobie istnieje drabina. W porównaniu z tyloma rzeczami, które są ci ofiarowywane codziennie, jest niczym. Jest to jednak drabina, która służy do zapalania gwiazd na twoim niebie. Oto jej nazwa: modlitwa.
MODLITWA - MOC MODLITWY
Stara legenda opowiada, jak to pewnego razu król przyszedł do mądrego mnicha po radę. Monarcha z podziwem stał przed stertą ksiąg napisanych przez uczonego męża.
Ojcze - powiedział - zazdroszczę ci, że w tych dziełach potrafisz zawrzeć tyle mądrości. Mylisz się. Odparł zakonnik i zaprowadził gościa do stajni, gdzie akurat brat stajenny przerwał pracę na krótką modlitwę. Wskazując na tego modlącego się brata uczony mnich powiedział: Z tych złożonych do modlitwy rąk spływa ukryta siła w nasz świat. Ze złożonych rąk do modlitwy - podkreślił mnich - a nie z moich ksiąg.
MODLITWA - ANALFABETA
Żyd z zabitej deskami wiochy znalazł się jakimś cudem na święto Namiotów w wielkim mieście i wszedł do synagogi. Nie modlił się jednak wspólnie, bo - aczkolwiek znał alfabet - nie umiał czytać. Kiedy wszyscy zebrani zaczęli śpiewać psalmy, on podszedł do pulpitu i tak wołał na cały głos do Pana: Nie umiem czytać, jestem analfabetą. Nie miałem nigdy czasu na naukę, bo dniem i nocą musiałem harować na chleb dla żony i dzieci.
Tylko Ty Panie, znasz moje życzenia i prośby. Dlatego będę teraz mówił pojedyncze litery alfabetu, a Ty proszę, złóż je w odpowiednie słowa i zdania! Wtedy rozległ się głos z nieba i wszyscy mogli usłyszeć: Twoje życzenie zostało spełnione. Bóg nie chce modlitwy wielosłownej. Bóg chce serca, woli i uczucia!
EUCHARYSTIA, MSZA ŚWIĘTA - TYLKO Z CHRYSTUSEM I Z DRUGIM CZŁOWIEKIEM
Do człowieka słynącego z mądrości i świętości przyszedł ktoś z zapytaniem: Wiem, że uczysz ludzi prawd Bożych. Lecz jeśli chodzi o wspólnotę i zjednoczenie z innymi, to nie mogę się z tobą zgodzić. Nawet uczniowie Pana Jezusa nie we wszystkim ze sobą się zgadzali.
Ja też nie potrafię ze wszystkimi żyć w spokoju. Czy nie mogę sam robić wszystkiego? Czy muszę przychodzić na niedzielną Mszę św. razem z innymi?
Na te słowa starzec powiedział do przybysza: Posłuchaj, opowiem ci pewną historię: Pewnego razu spotkało się kilku mężczyzn. Siedzieli przy stole i rozmawiali. Gdy zapadł wieczór i zrobiło się chłodno, nazbierali drewna w lesie i rozniecili ognisko. Potem siedzieli wokół niego i grzali się. Płomienie oświetlały ich twarze, byli szczęśliwi. Lecz jeden z nich nie chciał dłużej pozostawać w kręgu przyjaciół. Chciał być sam. Wziął więc płonącą szczapę z ogniska i oddalił się. Płonące drewno oświetlało i ogrzewało go przez chwilę. Nie trwało to jednak długo, wkrótce ogarnęły go ciemności i poczuł głód. Zastanowił się. Wziął wygasłą szczapę i wrócił do kręgu przyjaciół. Przyjęli go z radością. Włożył swoje drewno do ogniska, wkrótce płonęło tak jak inne, a on czuł ciepło rozchodzące się po ciele, płomienie oświetlały jego twarz.
Tutaj starzec przerwał, po chwili mówił dalej: Kto należy do Chrystusa, ten jest blisko ognia. On przyszedł po to na ziemię, aby ogień na niej rozpalić i bardzo pragnął, aby ogień płonął. Ten ogień płonie tam, gdzie jest Chrystus i gdzie są ci, którzy się gromadzą w Jego imię!
CHRYSTUS, SYN BOŻY - OBLICZE JEZUSA
Pewnego dnia, na Sycylii, mnich Epifaniusz odkrył w sobie dar Pana: potrafił malować piękne ikony. Zapragnął namalować jedną, która stałaby się arcydziełem: zapragnął namalować oblicze Chrystusa. Gdzie znaleźć odpowiedniego modela, zdolnego wyrazić równocześnie cierpienie i radość, śmierć i zmartwychwstanie, boskość i człowieczeństwo?
Epifaniusz nie mógł zaznać już spokoju. Wyruszył w podróż, przemierzył Europę, obserwując każdą twarz. Niestety, nie istniało oblicze mogące przedstawiać Chrystusa. Pewnego wieczoru zasnął powtarzając słowa psalmu: Twego oblicza szukam Panie. Nie ukrywaj przede mną Twego oblicza.
Miał sen: anioł prowadził go do spotykanych osób i wskazywał na jeden szczegół, który czynił tę twarz podobną do Chrystusowej; radość młodej żony, niewinność dziecka, siłę wieśniaka, cierpienie chorego, strach skazańca, dobroć matki, przestrach sieroty, surowość sędziego, wesołość kuglarza, miłosierdzie spowiednika, zabandażowane oblicze trędowatego.
Epifaniusz powrócił do swego klasztoru i wziął się do pracy. Po roku ikona przedstawiająca Chrystusa była gotowa. Pokazał ją opatowi i współbraciom, którzy zdumieli się i rzucili się na kolana. Oblicze Chrystusa było cudowne, wzruszające, stawiające pytania. Na próżno pytano Epifaniusza, kto posłużył mu za modela.
Nie szukaj Chrystusa w obliczu jednego człowieka, ale w każdym człowieku szukaj fragmentu oblicza Chrystusowego.
MIŁOSIERDZIE, POMOC - BIEDNY NA ULICY
Mężczyzna bez nóg siedział na chodniku i wyciągał rękę, prosząc przechodzących obok niego ludzi o jałmużnę. Większość przechodniów nie zwracała na niego uwagi.
Jeden zatrzymał się i powiedział: Chętnie bym panu coś ofiarował, ale jak na złość nie mam ani grosza przy sobie. Na to kaleka uśmiechnął się i odparł: Pan dał mi coś więcej niż pieniądze. Pan ofiarował mi swoje serce.
MARYJA, MATKA BOŻA - ŚCIEŻKA
Pewna dziewczynka żyła sobie kiedyś bardzo szczęśliwie razem ze swoim tatusiem. Jednak z powodu straszliwej zemsty złych ludzi została porwana. Pojawili się oni pewnego dnia, ubrani w długie płaszcze, na drodze prowadzącej do szkoły i uprowadzili dziecko. Gnając co sił na swoich czarnych koniach, gdy byli już bardzo daleko od wioski, skręcili na drogę prowadzącą w stronę lasu. Był on ciemny i ciernisty, pochłaniał coraz bardziej zagubionych ludzi. Zależało im bardzo, aby móc ją tam zgubić.
Dziewczynka płakała ze strachu. Powtarzała, a właściwie wykrzykiwała na cały głos nauczone przez mamę modlitwy: Zdrowaś Maryja, łaski pełna... Dotarli wreszcie do miejsca, w którym las był już tak gęsty, że prawie niemożliwy do przejścia. Tam właśnie porzucili dziewczynkę.
Przytulona do wielkiego drzewa, zanosiła się płaczem, nie przestając kontynuować swoich modlitw: Zdrowaś Maryja, łaski pełna... Kiedy tak płakała, nagle, niedaleko jej nóg, wyrosła wyjątkowej piękności róża, o płatkach tak delikatnych, jak pieszczota. Trochę dalej od niej, również w bardzo widocznym miejscu, pomiędzy trawą a liśćmi, rosła jeszcze jedna, a za nią jeszcze jedna i jeszcze jedna... Wszystkie razem tworzyły ścieżynkę, która prowadziła przez las. Dziewczynka zaczęła poruszać się od jednej róży do drugiej, najpierw bardzo powoli, a następnie coraz szybciej i szybciej... Nie minęło wiele czasu, kiedy znalazła się na skraju lasu, gdzie czekała na nią mama i tata. Oni również zauważyli ścieżkę wyznaczaną im przez róże i podążyli na jej poszukiwanie. W tej drodze pomagało im również nieustanne odmawianie „Zdrowaś Maryja”.
To właśnie one, wszystkie wypowiadane „Zdrowaś Maryja”, przemieniały się w ścieżkę róż, które znów doprowadziły ich do siebie. Również nasze „Zdrowaś Maryja” stają się jak ścieżka, która prowadzi nas przez zawiłe drogi tego świata. Jedynie one mogą nas pewnie doprowadzić aż do ramion naszego niebieskiego Ojca.
MARYJA, MATKA BOŻA - OGŁOSZENIE DOGMATU WNIEBOWZIĘCIA NMP
Dokonał go dopiero Pius XII, wielki czciciel Matki Bożej. W 1946 roku zwrócił się on do biskupów całego świata z pytaniem, czy uważają za rzecz właściwą ogłoszenie tego dogmatu. Otrzymał odpowiedzi prawie bez wyjątku pozytywne. Wówczas wyznacza dzień 1 listopada w roku jubileuszowym 1950 na tę uroczystość.
W przeddzień jedna z sióstr zakonnych wyraża obawę, że deszcz może przeszkodzić uroczystościom. Obawa była uzasadniona, bo od kilku dni panowało w Rzymie niskie ciśnienie i wiał gorący, wilgotny, południowy wiatr. Papież odpowiedział, że Matka Boża z pewnością zatroszczy się o dobrą pogodę na swoje święto.
Rzeczywiście 1 listopada przez cały dzień świeciło słońce. Od samego rana tłumy pielgrzymów ciągnęły na plac Św. Piotra. Okazał się on jednak zbyt mały. Tłumy wypełniły również całą ulicę Conciliazione aż po Tyber i Zamek Anioła. Obliczano liczbę uczestników na ponad pół miliona.
Pius XII zajął miejsce na podwyższeniu przed bazyliką. Otaczało go 25 kardynałów i około 600 biskupów i arcybiskupów. Po odśpiewaniu Veni Creator papież ogłosił: Powagą Pana naszego Jezusa Chrystusa, błogosławionych apostołów Piotra i Pawła oraz naszą powagą oświadczamy i ogłaszamy jako dogmat przez Boga objawiony, że Maryja, Niepokalana Matka Boga, dopełniwszy biegu ziemskiego życia, została z ciałem i duszą wzięta do chwały niebieskiej. Gdy papież skończył mowę, zebrane tłumy przyjęły nowy dogmat burzą oklasków. Biły dzwony wszystkich kościołów Wiecznego Miasta, a ze wzgórza Monte Mario oddano 21 salw armatnich.
W tym samym roku dodano do Litanii Loretańskiej wezwanie „Królowo wniebowzięta”. Tak Rzym, a z nim cały świat chrześcijański czcił Matkę Najświętszą. Sprawdziły się Jej słowa z Magnificat: Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia.
KRZYŻ - MIĘTNE
Oto młodzież i garstka nauczycieli Zespołu Szkół Rolniczych w Miętnem k. Garwolina od chwili zdjęcia krzyża w salach lekcyjnych w grudniu 1983 roku, przez kilka miesięcy bezskutecznie domagała się ich powrotu. Gdy na drodze rozmów z dyrekcją szkoły, władzami województwami i państwowymi nie spełniono żądań uczniów 7 marca 1984 r. solidarnie przystąpili do strajku. Widząc determinację modlącej się i śpiewającej religijne pieśni młodzieży władze rozwiązały szkołę.
Po miesiącu nieugiętej postawy uczniów wspieranych modlitwami Kościoła diecezjalnego i postem o chlebie i wodzie swego ordynariusza bpa Jana Mazura oraz słowami poparcia napływającymi z całej Polski, a nawet ze świata. 7 kwietnia krzyż powrócił do szkoły.
MARYJA, MATKA BOŻA - MARYJA IDZIE DO NIEBA
W pewnym małym miasteczku w okolicach Rzymu we Włoszech, pielęgnowany jest od dawien dawna w uroczystość Wniebowzięcia Matki Najświętszej przepiękny zwyczaj.
W języku włoskim nazywa się on „L'Incinata”, co znaczy „kłaniająca się procesja”. Mieszkańcy miasteczka niosą w procesji statuę Matki Najświętszej, idąc główną ulicą miasta. Procesja ta symbolizuje, że Maryja jest na swojej drodze do nieba. W tym samym czasie z przeciwnego kierunku idzie druga procesja. Uczestnicy tej procesji niosą statuę Chrystusa, który idzie na spotkanie swojej Matki. W specjalnie przygotowanym do tego miejscu, ozdobionym kwiatami i gałązkami zieleni, te dwie procesje spotykają się. Statuy Chrystusa i Maryi kłaniają się sobie wzajemnie trzy razy. Ma to oznaczać, że Jezus wita z radością swoją Matkę u bram nieba.
W tym miejscu dwie procesje łączą się w jedną, a statuy Maryi i Chrystusa są niesione jedna obok drogiej do parafialnego kościoła. Ma to symbolizować, że nasz Zbawiciel prowadzi swą Matkę na Jej tron w niebie.
MARYJA, MATKA BOŻA - GDZIE JEST TWÓJ SKARB
Po zakończeniu studiów na Politechnice Śląskiej natychmiast wyjechałem do Niemiec. Zgodnie z naszym rodzinnym zwyczajem, przed opuszczeniem domu, klęcząc przyjąłem błogosławieństwo od moich rodziców. W drodze na autobus wstąpiłem na plebanię, aby pożegnać się z proboszczem, któremu przez wiele lat gorliwie służyłem do Mszy św. Ksiądz proboszcz zaprowadził mnie do kościoła i tam przed tabernakulum udzielił mi swojego kapłańskiego błogosławieństwa. Właśnie wtedy w ciszy własnego serca przyrzekłem Panu Bogu, że niezależnie od tego jak moje życie w Niemczech się potoczy, nigdy nie wyrzeknę się wiary w Niego i będę regularnie przystępował do sakramentów.
Osiadłem w dużym mieście na południu Niemiec. Zdobyłem bez problemów status późnego przesiedleńca. Po roku urządzania się na nowym miejscu Pan Bóg postawił na mojej drodze wspaniałą polską dziewczynę. Pobraliśmy się w 1983 r. w przepięknym kościele zamkowym. Dzięki mojej zaradności i przedsiębiorczości w krótkim czasie dorobiliśmy się domu jednorodzinnego, na którym ciążył niezbyt wysoki kredyt. Urodziło się nam dwoje dzieci.
Tu chciałbym podkreślić, że chociaż w tamtym czasie zdobycie materialnych bogactw było głównym celem mojego życia, to jednak przez cały czas intensywnego dorabiania się, nie zaprzepaściłem obyczajów, które przywiozłem z Polski. Nie chodziliśmy z żoną na spowiedzi ogólne, które są praktykowane w niemieckich kościołach, lecz szliśmy do spowiedzi indywidualnej dwa razy w roku, z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Starałem się również z całą rodziną każdej niedzieli uczestniczyć we Mszy św.
Pomimo zachowywania tradycji przywiezionych z Polski, dzisiaj zdaję sobie sprawę z tego, że wtedy moja wiara była jednak martwa. Od strony materialnej wszystko układało mi się nadzwyczaj pomyślnie. Po ośmiu latach pobytu w Niemczech razem ze wspólnikiem założyłem firmę budowlaną, która w krótkim czasie bardzo się rozrosła i do dnia dzisiejszego dobrze prosperuje. Mogliśmy więc pozwolić sobie na życie w prawdziwym luksusie, co oczywiście zostało wcześniej okupione bardzo ciężką i wyczerpującą pracą.
Od 1989 r. w okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, z całą rodziną zaczęliśmy wyjeżdżać do różnych atrakcyjnych zakątków świata. Wprawdzie przed wyjazdem szliśmy wszyscy do spowiedzi i Komunii św., jednak nie zawsze tam, gdzie jechaliśmy, byt katolicki kościół. Często więc w Boże Narodzenie i w Wielkanoc nie mogliśmy być na Mszy św. Rodził się wtedy pewien niepokój sumienia, który jednak szybko zagłuszałem.
Na wiosnę 1995 r. w czasie dużego spadku cen akcji na giełdzie podjąłem decyzję, aby wziąć czynny udział w transakcjach giełdowych. Zaryzykowałem i zaangażowałem do wykupu akcji prawie wszystkie pieniądze. Zdawałem sobie sprawę, że w krótkim czasie mogę zdobyć ogromną fortunę lub wszystko stracić. I tak też się stało, po półrocznej intensywnej grze na giełdzie straciłem tak dużo, że znalazłem się na krawędzi bankructwa. Nie dałem jednak za wygraną i udało się: w ciągu roku odzyskałem stracone pieniądze. Kupno, sprzedaż, skoki cen akcji, tak bardzo mnie każdego dnia angażowały, że gra na giełdzie praktycznie stała się najważniejsza w moim życiu. Kompletnie zaniedbywałem wychowywanie moich dzieci i sprawy rodzinne. Jeżeli dzieci zwracały się do mnie z różnymi problemami, to dawałem im pieniądze, aby nie zawracały mi głowy i nie przeszkadzały w kalkulacjach giełdowych. Zostałem owładnięty giełdową obsesją, jakimś strasznym rodzajem duchowego uzależnienia, chyba jeszcze gorszego aniżeli alkoholizm czy narkomania. Całego siebie oddałem giełdowej grze.
Z tego powodu traciłem również powoli kontrolę nad moją firmą. Godzinami przesiadywałem przed telewizorem, śledząc wszystkie rynki światowe i opracowując nowe transakcje zakupu i sprzedaży. Nawet podczas niedzielnych Mszy św. w mojej wyobraźni przesuwał się film kursów akcji, które byty w moim posiadaniu. Żądza zysku była tak wielka, że na kupno nowych akcji, zaciągnąłem w banku duży kredyt. Kiedy kursy moich akcji szły w górę, byłem szczęśliwy i hojny, kiedy spadały w dół, traciłem prawie całkowicie apetyt i stawałem się agresywny dla otoczenia, a w sposób szczególny dla żony i dzieci.
Bóg w swoim miłosierdziu dał mi szansę wyrwania się z tego piekielnego zniewolenia. Postawił na mojej drodze polskiego księdza, który duszpasterzuje w mojej okolicy. Tak się złożyło, że w październiku 1997 r. poniosłem ciężkie straty w giełdowych interesach i byłem bliski załamania. Ksiądz ten zaproponował mi wyjazd z całą rodziną do belgijskiego sanktuarium w Baneux, gdzie w 1932 r. objawiła się Matka Boża. Pojechaliśmy tam z całą rodziną na pierwszą sobotę października. Odmawiając różaniec w kaplicy objawień, uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem uzależniony od giełdy, że jest to prawdziwie diabelskie bagno, w którym się powoli pogrążam. Z całą szczerością serca przedstawiłem Matce Bożej problem mojego zniewolenia. Nie byłem jeszcze wtedy dostatecznie silny duchowo, aby przyrzec całkowite zerwanie z giełdą. Wyjeżdżając z Baneux kupiłem sobie różaniec i od tamtego czasu zacząłem każdego dnia odmawiać jedną cząstkę w intencji uwolnienia z nałogu. Jednak dalej pasjonowałem się grą na giełdzie.
W grudniu 1997 r. otrzymałem od polskiego księdza książkę siostry Emmanuel „Medjugorie lata 90”. Przeczytałem ją jednym tchem. Lektura tej książki sprawiła, że zainteresowałem się objawieniami Matki Bożej w Medjugorie. Do głębi wstrząsnęły mną słowa Maryi, że całe zło, które dotyka dzisiejszy świat pochodzi od ludzi niewierzących, czyli od tych, którzy nie znają miłości Boga i chociaż niektórzy z nich uważają się za wierzących, to w rzeczywistości są praktycznymi ateistami, bo żyją tak, jakby Bóg nie istniał. Wojny, podziały, narkomania, samobójstwa, rozwody, przerywanie ciąży, antykoncepcja, eutanazja, nienawiść, a więc całe zło świata dzieje się z powodu ludzi. praktycznie niewierzących. W książce tej wyczytałem, że Matka Boża bardzo kocha niewierzących i bardzo cierpi z ich powodu. Dlatego prosi o codzienną modlitwę w intencji ich nawrócenia.
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie prawda o istnieniu piekła. Chciałbym tu zacytować opowiadanie Vicki o tej pełnej symboliki wizji piekła, którą Matka Boża ukazała widzącym: To potworne miejsce. Pośrodku płonie wielki ogień, ale to nie jest taki ogień, który znamy na ziemi. Widzieliśmy zupełnie zwyczajnych ludzi, takich, jakich się widuje na ulicy, którzy dobrowolnie rzucali się w ten ogień. Nikt ich nie popychał. Zanurzali się w ten ogień na różnej głębokości. Kiedy z niego wychodzili, byli podobni do dzikich zwierząt, wykrzykując swoją nienawiść, swój bunt i bluźniąc... Trudno nam było uwierzyć, że to wciąż jeszcze są istoty ludzkie, tak bardzo byli zniekształceni, odczłowieczeni...
Wobec tego widoku ogarnęło nas przerażenie i nie rozumieliśmy, jak coś tak potwornego mogło przytrafić się tym ludziom. Na szczęście obecność Gospy dodawała nam odwagi. Widzieliśmy młodą, piękną dziewczynę, która rzuciła się w ogień. Potem była podobna do potwora. Gospa tłumaczyła nam to wszystko: „Ci ludzie idą do piekła z własnej woli. To ich wybór. To ich decyzja. Nie bójcie się! Bóg każdemu dał wolność. Każdy w czasie ziemskiego życia może zdecydować się za lub przeciwko Bogu. Niektóre osoby są w pełni świadomości zawsze przeciwko Bogu, przeciwko Jego woli. Te osoby zaczynają przeżywać piekło we własnych sercach. A kiedy przychodzi śmierć, a one nie zmienią decyzji, wówczas to samo piekło trwa dalej”.
Gospa - zapytaliśmy - czy ci ludzie będą mogli któregoś dnia opuścić piekło? Piekło się nie kończy, a ci, którzy idą do piekła, nic już nie chcą od Boga otrzymać, dobrowolnie wybrali życie z dala od Boga, na zawsze! Bóg nie może zmusić żadnego człowieka, by ten Go kochał.
A jak Bóg, skoro ma tak dobre Serce, zgadza się, by Jego dzieci szły na wieczne zatracenie? Dlaczego nie zagrodzi wejścia do piekła, albo dlaczego nie weźmie w ramiona tych wszystkich, którzy zamierzają rzucić się w ogień i nie przekona ich, by wybrały Jego raczej niż szatana? Zrozumieliby swoją pomyłkę!
Ależ Bóg robi wszystko, żeby ich uratować! Wszystko! Jezus umarł za każdego z nas i Jego miłość jest wielka dla wszystkich. Zachęca nas, żebyśmy się bardzo zbliżali do Jego Serca, ale co ma zrobić wobec kogoś, kto nie chce Jego miłości? Nic nie może zrobić! Miłość nie stosuje przymusu!
Zrozumiałem jak tragiczne są w swoich skutkach konsekwencje grzechów: mogą duchowo tak mocno zniszczyć człowieka, że zacznie on traktować zło jako dobro, a to już jest krok do znienawidzenia Boga, czyli do piekła.
Po lekturze tej książki postanowiłem jak najszybciej pojechać do Medjugorie. Wspólnie z polskim księdzem i kilkoma osobami z naszej parafii zaplanowaliśmy wyjazd w pierwszej połowie marca 1998 r. W okresie poprzedzającym nasz wyjazd na pielgrzymkę, wartość posiadanych przeze mnie akcji nagle się podwoiła. Sprzedałem wszystkie akcje. Jednak ostateczną decyzję odnośnie dalszej działalności na giełdzie odłożyłem do czasu powrotu z pielgrzymki.
Do Chorwacji polecieliśmy samolotem. Wylądowaliśmy w Splicie, a do Medjugorie pojechaliśmy taksówkami. Na miejscu byliśmy w sobotę wieczorem o 21:30. Po kolacji odmówiliśmy przed zamkniętym kościołem cząstkę różańca i poszliśmy spać. Od 10 lat nosiłem na palcu drogocenny, złoty sygnet. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez niego. Traktowałem go jako talizman, który przynosi mi szczęście w interesach. Pierwszego ranka po przyjeździe, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zauważyłem, że sygnet ten w niewytłumaczalny sposób uległ tajemniczemu pęknięciu, jakby go ktoś z wielką precyzją przeciął laserem. Byłem zaszokowany tym faktem, ale jeszcze w tamtym momencie nie zrozumiałem, co to miało znaczyć.
W niedzielę rano poszliśmy wszyscy do spowiedzi. Każdego dnia uczestniczyliśmy we Mszy św., modlitwach, adoracji i spotkaniach organizowanych dla pielgrzymów. W środę odbyliśmy drogę krzyżową na górę Krizewac. Przez całą drogę krzyżową niosłem bardzo ciężki kamień, który był dla mnie symbolem mojego zniewolenia przez giełdę. Z wielkim wysiłkiem doniosłem go do XIV stacji. Kładąc go tam, prosiłem Jezusa, aby uwolnił mnie od giełdowej obsesji i pomógł zmartwychwstać do nowego życia.
Tego samego dnia wieczorem, po Mszy św., o. Slawko prowadził adorację Najświętszego Sakramentu. Mówił w różnych językach. W pewnym momencie powiedział po polsku: Jezu ufam Tobie. Stało się wtedy ze mną coś niesamowitego, w sposób niemal namacalny doświadczyłem obecności Chrystusa. Rozpłakałem się. Były to łzy radości z odnalezienia największego Skarbu. Dopiero od tego momentu w całkiem innym świetle zobaczyłem całe moje życie. Zrozumiałem, że materialne bogactwo, pieniądze, o które tak zabiegałem, to są po prostu nic nie znaczące śmieci. Uświadomiłem sobie wtedy z całą wyrazistością, że złoty sygnet byt symbolem mojego zniewolenia przez praktyczny materializm. Dopiero wtedy dotarto do mnie, że jego tajemnicze pęknięcie było znakiem Matki Bożej, aby pomóc mi wyzwolić się z kultu pieniądza i odnaleźć jedyny, największy Skarb, jakim jest Jej Syn, Jezus Chrystus. Pod koniec adoracji złożyłem przysięgę Matce Bożej i Panu Jezusowi, że definitywnie kończę z giełdową grą. Na znak mojego całkowitego zawierzenia Matce Bożej zostawiłem tam mój złoty sygnet jako votum, oraz przeznaczyłem znaczną sumę pieniędzy na budowę sierocińca dla wojennych sierot.
Po powrocie do domu natychmiast zlikwidowałem wszystkie depozyty i definitywnie skończyłem z giełdową grą. Zebrałem również wszystkie kasety z filmami erotycznymi i porno, które miałem w swoim domu, depcząc, dokładnie je zniszczyłem i wrzuciłem do śmietnika razem z rzeźbą indiańskiego diabła, którą kiedyś kupiłem w Meksyku. Powiedziałem wtedy do siebie: nażryj się diable tego gnoju, a ja już nigdy tym świństwem karmić się nie będę.
Jest dla mnie oczywiste, że to dzięki wstawiennictwu Matki Bożej zostałem wyrwany z tej strasznej diabelskiej niewoli, z której nikt na świecie nie mógłby mnie wyzwolić i uleczyć. Stałem się nowym człowiekiem. Odkryłem jak wielkim darem Boga są moja żona i dzieci. Od czasu pielgrzymki do Medjugorie poszczę w środy i piątki o chlebie i wodzie. Codziennie odmawiam trzy części różańca i, o dziwo, nie tylko znajduję na to czas przy moich licznych obowiązkach zawodowych, ale teraz o wiele szybciej, lepiej i sprawniej je wykonuję. Moje uczestnictwo w Eucharystii przeżywam teraz całym sercem jako osobiste spotkanie z Jezusem.
Wszystkich członków rodziny powierzyłem Matce Bożej i od tego czasu zaczęliśmy doświadczać w naszej rodzinnej wspólnocie wspaniałego działania Ducha Świętego. Postanowiłem nigdy więcej nie wyjeżdżać z rodziną na zagraniczne wojaże w okresie Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, bo zrozumiałem, że są to największe Święta dla nas żyjących tu na ziemi.
Na koniec chciałbym jeszcze raz podzielić się ze wszystkimi tym, co zrozumiałem dzięki Bożej łasce w Medjugorie, że materializm i pieniądze nigdy nie powinny się stać najważniejsze w życiu człowieka. Kiedy człowiek im ulegnie, to wtedy mogą go doprowadzić do zguby wiecznej. Do głębi wstrząsnęły mną słowa św. Katarzyny, które przeczytałem: U kresu ziemskiego życia dusza zostaje na zawsze utrwalona w dobru i złu, które obrała według słów: „Gdzie cię zastanę”, co oznacza: w godzinie śmierci, z wolą utwierdzoną, w grzechu lub skrusze, „tam cię osądzę”.
MARYJA, MATKA BOŻA - DZIEWCZYNA Z RÓŻAŃCEM
Kilkanaście lat temu wiadomość o tragicznej katastrofie pasażerskiego statku wstrząsnęła ludźmi. Na statku odbywającym rejs blisko wybrzeży Atlantyku wybuchnął w pewnym momencie pożar. Rozprzestrzeniał się on tak szybko, że po kilkunastu minutach cały statek był w płomieniach i zaczął tonąć. Ludzie płynący na statku ginęli w płomieniach, albo topili się w wodzie.
Pośród tych, którym udało się uratować z tej katastrofy, była młoda dziewczyna, katoliczka. Kiedy usłyszała krzyki: pożar, pożar! szybko wybiegła na pokład i w jednym momencie zrozumiała, że albo wskoczy do wody, albo zginie w płomieniach. Szybko wyciągnęła różaniec z kieszeni, uklękła na moment na pokładzie, wyszeptała Zdrowaś Mario, owinęła różańcem prawą dłoń i wskoczyła do wody. Przez siedem godzin walczyła o utrzymanie się na powierzchni. Wreszcie po siedmiu godzinach śmiertelnej walki z falami, wyłowił ją statek wysłany na ratunek. Na wpół umarła z zimna i nadludzkiego wysiłku trzymała ciągle w dłoni to co pozostało z różańca. Wiele paciorków było powyrywanych i zniszczonych. Krzyżyk był prawie wbity w jej dłoń. Kiedy mogła już mówić, powiedziała: Byłabym zrezygnowała wiele razy, gdybym nie wierzyła w pomoc Matki Najświętszej. Modliłam się przez cały ten czas na różańcu i ufałam, że Maryja mi pomoże
KRZYŻ - ODPOWIEDNI KRZYŻ
Legenda z czasów złotego średniowiecza opowiada: Pewien człowiek skarżył się przed Panem Bogiem na swoje życie, na to, że przyszło mu dźwigać taki ciężki krzyż. Pan Bóg ulitował się nad nim i powiedział: Dobrze! Zaprowadzę cię na miejsce, gdzie będziesz mógł wybrać dla siebie krzyż taki, jaki tylko sam zechcesz!
I zaprowadził Pan Bóg tego człowieka do pomieszczenia, w którym znajdowały się krzyże całej ludzkości. Wybierz sobie ten - powiedział Pan Bóg - który ci się najbardziej podoba. W pomieszczeniu tym znajdowały się rozmaite krzyże: niezbyt ciężkie, ale za to bardzo szerokie; małe, ale ciężkie jak ołów; były krzyże z ostrymi krawędziami, kaleczące od razu ramiona, i krzyże tak długie, że nie można było z nimi obrócić się w tym pomieszczeniu. Każdy krzyż miał jakąś niewygodę, coś, co przerażało i odpychało. Po wielu godzinach poszukiwań nasz znajomy tracił nadzieję, że znajdzie odpowiedni krzyż dla siebie.
Przed wyjściem z tego dziwnego pomieszczenia zrezygnowany ostatni raz popatrzył na krzyże. Jeden z nich zwrócił jego uwagę. Podszedł do tego krzyża powoli i przymierzył się do niego. Tak, ten mogę zatrzymać dla siebie! Nie abym był zadowolony z niego, jest to w końcu krzyż, ale z nim mogę iść przez życie - pomyślał sobie. Kiedy jednak przypatrzył się bliżej temu właśnie krzyżowi, rozpoznał w nim ten, który do tej pory dźwigał. Od tej chwili już nigdy nie skarżył się na swój krzyż, i na to, że inni mają w życiu lepiej i lżej.
KRZYŻ - NIEŚĆ SWÓJ KRZYŻ DO KOŃCA
Stara legenda opowiada, że kiedyś ludzie wędrowali przez ziemię ze swoimi krzyżami. Krzyż jest ciężarem, dlatego może powalić najsilniejszego na ziemię. Krzyż ma ostre kanty, dlatego rani do krwi barki, na których spoczywa. Krzyż ma długie i szerokie ramiona, dlatego jest bardzo niewygodny w życiu.
Niektórzy z tych ludzi wpadli na pomysł, aby sobie ulżyć: jedni odrzucili swój krzyż, drudzy skracali jego ramiona. Legenda opowiada dalej, że wszyscy ludzie - ci z krzyżami i bez krzyża - pewnego dnia przyszli na skraj przepaści, która oddziela ziemię od krainy wiecznego szczęścia. Nie było tam żadnego mostu. Każdy jednak mógł przejść, gdyż jego własny krzyż stawał się swoistego rodzaju pomostem między ziemią a krainą szczęścia. Ludzie więc kładli swoje krzyże i przechodzili - radość ich była wielka.
Tylko ci, którzy ulżyli sobie w drodze odrzucając krzyż, lub go skracając, nie mogli dostać się do krainy szczęścia. Oni płakali i rozpaczali. Tak kończyło się ich wędrowanie.
GRZECH - UTRZYMAĆ SIĘ NA POWIERZCHNI
Potężny król Milinda powiedział do starego kapłana: Mówisz, że jeżeli człowiek, który przez sto lat czynił wszelkie możliwe zło, poprosi przed samą śmiercią Boga o przebaczenie, zdoła się odkupić i wejdzie do nieba. Natomiast człowiek, który popełni tylko jedno wykroczenie, a nie okaże wobec Niego swojej skruchy, zostanie wtrącony do piekła.
Czy to sprawiedliwe? Czy to znaczy, że sto przestępstw waży mniej aniżeli jedno? Stary kapłan odpowiedział wtedy królowi: Jeżeli wezmę wielki kamień i rzucę go w jezioro, pójdzie na dno, czy utrzyma się na powierzchni? Pójdzie na dno, odpowiedział król. A jeśli wezmę sto wielkich kamieni, ułożę je na barce i popchnę je na środek jeziora, utrzymają się na powierzchni, czy pójdą na dno? Utrzymają się na powierzchni. Czy więc sto kamieni leżących na barce nie jest lżejszych od jednego samotnego kamyczka? Król nie wiedział, co odpowiedzieć.
Starzec kontynuował dalej. Tak samo, królu, dzieje się z ludźmi. Człowiek, który ma wiele grzechów, a oprze się na Bogu, nie zastanie wtrącony w piekielną otchłań. Natomiast człowiek, który popełnił tylko jeden grzech, a nie odwoła się do Bożego miłosierdzia, będzie potępiony.
GRZECH - WYBÓR MALARZA
Wielki Leonardo da Vinci zgodził się namalować fresk w refektarzu klasztoru Santa Maria delle Grazie w Mediolanie. Miał on przedstawiać Ostatnią Wieczerzę Jezusa z Apostołami. Artysta chciał, aby fresk był arcydziełem i dlatego pracował powoli i rozważnie. Pomimo zniecierpliwienia braci z klasztoru, praca postępowała bardzo powoli.
Aby namalować oblicze Jezusa, Leonardo szukał miesiącami modela który by posiadał cechy oblicza wyrażającego siłę i słodycz, duchowość i jaśniejącą moc. Wreszcie znalazł i dał Jezusowi oblicze Agnella, młodzieńca, szczerego i czystego, przypadkowo spotkanego na ulicy.
Po roku Leonardo zaczął przemierzać dzielnice Mediolanu cieszące się złą sławą i zaglądać do najbardziej dwuznacznych i podejrzanych szynków. Chciał znaleźć model oblicza Judasza, apostoła zdrajcy. Szukał oblicza, które wyrażałoby niepokój i rozczarowanie, oblicza człowieka zdolnego do zdrady najlepszego przyjaciela. Po nocach spędzonych pośród łajdaków wszelakiego rodzaju, Leonardo znalazł mężczyznę, który był odpowiednim modelem Judasza. Zaprowadził go do klasztoru i zaczął malować. W pewnym momencie zauważył w oczach mężczyzny łzy. Dlaczego płaczesz - spytał Leonardo, wpatrując się w to dzikie oblicze. Ja jestem Agnello - wyszeptał młodzieniec. Ten sam, który posłużył panu za model dla oblicza Jezusa.
Nowa rewolucja w świecie kosmetyków: piękna dusza czyni twarz piękną.
GRZECH - PRZEBACZENIE
Pewien dobry, aczkolwiek słaby chrześcijanin spowiadał się, jak zwykle u swojego proboszcza. Jego spowiedzi przypominały zepsutą płytę: zawsze te same uchybienia, a przede wszystkim zawsze ten sam poważny grzech...
Koniec tego! - powiedział mu pewnego dnia zdecydowanym tonem proboszcz. Nie możesz żartować sobie z Boga. Naprawdę ostatni już raz rozgrzeszam cię z tego przewinienia. Pamiętaj o tym!
Ale po piętnastu dniach człowiek znów przyszedł do spowiedzi wyznając ten sam grzech. Spowiednik naprawdę stracił cierpliwość: Uprzedziłem cię, że nie dam ci rozgrzeszenia. Tylko w ten sposób się nauczysz...
Poniżony i zawstydzony mężczyzna podniósł się z klęczek. Dokładnie nad konfesjonałem, zawieszony był na ścianie wielki, gipsowy krzyż. Człowiek wzniósł nań swe spojrzenie. I właśnie w tym momencie gipsowy Chrystus z krzyża ożywił się, podniósł swoje ramię i uczynił znak przebaczenia: „Rozgrzeszam cię z twojej winy...".
Każdy z nas związany jest z Bogiem pewną nitką. Kiedy popełniamy grzech, ta nić się przerywa. Ale kiedy ubolewamy nad naszą winą - Bóg zawiązuje na nitce supełek i w ten sposób staje się ona krótsza. Przebaczenie zbliża nas da Boga. Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia (Łk 15,7).
EUCHARYSTIA, MSZA ŚWIĘTA - WYDARZENIA W NAJU
Od 1985 r. w Naju w Korei Południowej dzieją się niezwykłe rzeczy. W tym właśnie roku figura Matki Boskiej należąca do Julii Kim, nawróconej kilka lat wcześniej no katolicyzm, zaczęła ronić łzy. Tak było przez 700 dni. Julia miała także objawienia Maryi i Jezusa, zostały przekazane jej orędzia, których Koreanka stała się głosicielką na całym świecie.
Liczne cuda, jakie towarzyszyły wydarzeniom w Naju, treść orędzi będąca w zgodzie z nauczaniem Kościoła, a przede wszystkim ich owoce (liczne nawrócenia, dzieła modlitewne) sprawiły, że choć Kościół nie wypowiedział się jeszcze oficjalnie na temat objawień doznawanych przez Julię Kim, to biskupi zaznajomieni ze sprawą z roztropnością, ale coraz bardziej przychylnym okiem patrzą na ta, co dzieje się w Naju. Gorącym propagatorem orędzi Matki Bożej z Naju jest także pewien belgijski misjonarz, który dokumentuje wszystkie wydarzenia.
Z osobą Julii Kim wiążą się liczne cuda eucharystyczne, których świadkami były już setki osób. Jeden z nich zdarzył się 22 września 1995 r. Mszę św. z udziałem Julii Kim odprawiał wtedy biskup R. Danylak z Toronto. Julia Kim z jego rąk przyjęła Komunię św. pod dwoma postaciami. W tym momencie Hostia na języku Julii zamieniła się w prawdziwe Ciało i przybrała kształt serca. Cud ten widziało kilkadziesiąt osób obecnych na Mszy św. Powtarzał się on podczas przyjmowania Chrystusa przez Julię jeszcze wiele razy. 31 października 1995 r. dokonał się także podczas prywatnej audiencji i Mszy św. u Ojca Świętego.
Wcześniej 30 czerwca 1995 r. w obecności wielu osób miał miejsce inny cud. Julia opisuje go w swoim dzienniczku. Pisze, że podczas modlitwy zobaczyła, jak w miejscu ran Chrystusa na krzyżu zawieszonym nad figurą Matki Boskiej pojawiła się krew. Zakrwawioną rękę Jezus pobłogosławił wszystkich, a krew spadająca z Jego ran zamieniła się w Hostie, które delikatnie spadły przed figurę. Obecni pielgrzymi usłyszeli tylko odgłos spadających Hostii i ujrzeli Je pod figurą Matki Boskiej. Rok później cud się powtórzył, tyle, że siedem Hostii spadło wprost do ust Julii Kim.
Niezwykłego świadectwa dostarczają także fotografie figury Matki Bożej. Na wielu z nich pojawiają się Hostie - bądź to na rękach wizerunku Maryi, bądź obok figury. Hostie widoczne są także na filmach nakręconych kamerą video, mimo że podczas ich nagrywania nie były widoczne gołym okiem.
EUCHARYSTIA, MSZA ŚWIĘTA - CUD Z LANCIANO
Jeden z najstarszych i najbardziej znanych cudów eucharystycznych wydarzył się w VIII wieku w Lanciano we Włoszech, miejscowości położonej kilka kilometrów od brzegów Adriatyku.
Około roku 700 do klasztoru świętego Legoncjana przybył pewien grecki mnich. Jak podają historycy tego niezwykłego wydarzenia mnich ów bardziej rozkochany był w nauce niż religii. To bezgraniczne zawierzenie rozumowi sprawiało mu trudności z przyjęciem tego co nadprzyrodzone. Nachodziły go wątpliwości czy w konsekrowanej Hostii prawdziwie obecny jest Chrystus. Modlił się przy tym, by Pan Bóg rozwiał jego zwątpienie, by uczynił coś, co pozwoliłoby mu uwierzyć.
Pewnego dnia odprawiając Mszę św. poczuł, że wątpliwości zamiast ustępować pogłębiają się bardziej. Z tym uczuciem wymawiał słowa konsekracji. I wtedy zdarzył się cud. Na jego oczach chleb zamienił się w prawdziwe Ciało, zaś wino w prawdziwą Krew. Przerażony i zaskoczony przez dłuższą chwilę stał nieruchomo. Potem, szczęśliwy ze łzami w oczach poprosił wszystkich zebranych na Mszy św. by podeszli bliżej.
Oto Ciało i Krew naszego ukochanego Pana, który przybył do nas - powiedział mnich. Wieść o nadprzyrodzonym wydarzeniu szybko się rozeszła. Do klasztoru przychodziły rzesze pielgrzymów, by na własne oczy ujrzeć cud. Ciało i Krew umieszczono w specjalnym tabernakulum. Przez setki lat Święte Relikwie w Lanciano były otaczane czcią. Po przeszło tysiącu lat cud eucharystyczny nadal możemy oglądać. Ciało pojawiło się w kształcie pierścienia wokół Hostii i choć Hostia przez lata skruszała Ciało nadal jest widoczne. Badania dowiodły, że Ciało to mięsień serca.
Pięć kropli wina zamienione w Krew do dziś spoczywa w przezroczystym kielichu. Krew przekształciła się z czasem w pięć małych skrzepów, które zostały przez naukowców zidentyfikowane jako krew ludzka grupy AB. Badacze wykluczyli także jakiekolwiek oszustwo.
EUCHARYSTIA, MSZA ŚWIĘTA - POKUSA
Andrzej od dwóch lat gra w piłkę nożną w szkolnym klubie. Jutro będzie wielki mecz, mecz z najgroźniejszym przeciwnikiem. Andrzej jest dobrym sportowcem, nie traci nigdy zimnej krwi, jest opanowany.
Wiesz co, możemy powiedzieć jutro rodzicom, że mecz jest wcześniej. Nie będziemy musieli iść do kościoła, wpadniemy na lody! - mówi Jurek do Andrzeja. Tego nie mogę zrobić! To jest kłamstwo! - odpowiedział Andrzej. To będzie tylko jeden jedyny raz, nikt o tym i tak się nie dowie - nalegał Jurek. Andrzej obstawał przy swoim: Ja tego nie zrobię! Ty jesteś rzeczywiście głupi. Jeśli ze mną nie pójdziesz, powiem wszystkim, jakim jesteś tchórzem - obrażał się i groził Jurek.
Chłopcy rozstali się. Każdy z nich poszedł w swoją stronę. Oczywiście, Andrzej nie dał się skusić. Poszedł najpierw do kościoła na niedzielną Mszę św., a potem na zawody. To był wspaniały mecz. Strzelił w pierwszej połowie jedną bramkę, a w drugiej połowie jeszcze jedną. Jego drużyna zwyciężyła, a Andrzeja koledzy znosili na ramionach z boiska. Był tego dnia najlepszy w drużynie.
Zupełnie inny był Jurek: mrukliwy, zdenerwowany i zły. Zły o to, że Andrzej się nie przestraszył, że mu tak się przy tym powodzi.
Po chwili Andrzej podszedł do niego. Wiesz co, nie posłuchałem ciebie, ale w dalszym ciągu możemy być przyjaciółmi - zaproponował. Oczywiście! - radośnie podchwycił Jurek.
APOSTOLSTWO - PODOBIEŃSTWO DO BOGA
Pewien misjonarz podróżując bardzo szybkim japońskim pociągiem, wypełniał czas modlitwą z brewiarza. Nagły ruch pociągu sprawił, że wyleciał z niego obrazek Madonny i upadł na podłogę. Siedzące obok misjonarza dziecko schyliło się i podniosło go.
Zanim zwróciło mu obrazek, tak jak wszystkie ciekawe dzieci, przyjrzało się mu. Kto to jest ta piękna pani - zapytało misjonarza. To... moja mama - odpowiedział po chwili wahania kapłan. Chłopiec przyjrzał się mu, a patem znów spojrzał na obrazek. Nie jesteś do niej wcale podobny - powiedział. Misjonarz uśmiechnął się: To prawda, a jednak muszę ci powiedzieć, że przez całe moje życie robię wszystko, aby się do niej upodobnić choćby odrobinę.
A ty, do kogo jesteś podobny?
APOSTOLSTWO - OPOWIADANIE KSIĘDZA
Opowiadał pewien ksiądz. Będąc w wojsku, gdy przyjechałem na urlop po przeszło roku będąc na Mszy świętej na mundur żołnierza służby czynnej założyłem komżę. Ktoś mnie wtedy oskarżył. Gdy wróciłem z urlopu do koszar, oficer polityczny z żandarmerii wojskowej powiedział do mnie: Splamiliście honor żołnierza zakładając w czasie nabożeństwa jakieś białe firanki.
To był dla mnie szok. Panie majorze - po pierwsze to nie były firanki,1ecz ministrancka komża, a po drugie, trzeba wiedzieć komu się służy. Proszę ukarać tych, którzy wracają z urlopów czy przepustki po pijanemu i mają często podarte i pobrudzone mundury. Panie majorze według mnie jedna hańba od drugiej czymś się różnią.
Za karę otrzymałem zakaz opuszczania koszar przez jeden miesiąc. Trzeba było wtedy według rozkazu za wymierzoną karę odpowiedzieć: Tak jest - ku chwale Ojczyzny! Moja odpowiedź była inna: Tak jest - ku chwale Chrystusa! Za to dostałem jeszcze jeden miesiąc takiej samej kary.
Do dziś pamiętam, jak zdenerwowany major na odchodne krzyknął w moją stronę: Może zmądrzejecie żołnierzu! Tak, od tego czasu zmądrzałem bardzo i wiem, że z diabłem nie ma pertraktacji, trzeba wiedzieć komu się służy.
APOSTOLSTWO - O WINIE I ŚW. HIERONIMIE
Święty Hieronim, wielki pisarz i egzegeta starożytnego Kościoła, głosił pewnego razu kazanie na temat wesela w Kanie Galilejskiej. Po kazaniu podszedł do niego jeden ze słuchaczy i zauważył złośliwie, że te 500 - 700 litrów wina, które Jezus uczynił z wody, to przesadna ilość jak na jedno wesele.
Ciekawym, jak to ludzie potrafili wypić? - zapytał ironicznie. Z tego wina, mój drogi, pijemy wszyscy do tej pory - miał odpowiedzieć św. Hieronim.
ANIOŁOWIE - PRZEWODNIK
Jak górski przewodnik, szedł najpierw anioł, a za nim człowiek. I odległość między nimi zwiększała się, człowiek szedł coraz wolniej, wreszcie się zatrzymał.
Nie śpiesz się tak, bracie - powiedział cicho do anioła. Głośno nie mógł mówić, gdyż brakło mu tchu. Będę szedł dalej za tobą. Odpocznę trochę, zbiorę siły. Nie potrafię i nie mogę tak szybko - usprawiedliwiał się człowiek przed samym sobą. I jeszcze nie skończył myśli, a już anioł był przy nim, patrzył na niego przyjaźnie.
Nasz anioł to bardzo dobry i wyrozumiały przewodnik.
APOSTOLSTWO - STUDNIA
W pewnej mahometańskiej wsi w Libanie, mała grupa osób przyjęła chrzest. Natychmiast zamknęły się przed nimi drzwi wspólnoty. Ochrzczeni mężczyźni nie mogli już przebywać z innymi mężczyznami na placu, by wspólnie palić tytoń i rozmawiać, kobiety nie mogły razem z innymi chodzić po wodę do studni.
Chrześcijanie musieli więc wykopać sobie nową studnię dla siebie. Pewnego dnia źródło we wsi wyschło. Wówczas chrześcijanie zaprosili współmieszkańców, by przyszli i zaczerpnęli wody z ich studni. Zrobili więcej: na swych domach umieścili kartki z napisem: "Tu mieszkają chrześcijanie". Każdy wiedział, że w takim domu znajdzie zawsze wyciągniętą pomocną rękę.
APOSTOLSTWO - RODZICE I MODLITWA
Twórca wielu piosenek religijnych we Francji, o. Duval; pisze na temat swojego powołania:
Byłem piątym dzieckiem z dziewięciorga dzieci w rodzinie. W naszej rodzinie nie uczono nas pompatycznej pobożności. Dzień w dzień odmawiano w niej wspólnie wieczorem pacierz. Do końca życia będę pamiętał te chwile. Do dziś porusza mnie wspomnienie postawy mojego ojca. Zmęczony pracą na roli, albo przy transporcie drzewa, klękał po kolacji na podłodze, opierał ręce na siedzeniu krzesła i ukrywał twarz w dłoniach. A ja myślałem sobie: oto mój mocny ojciec, który zawsze jest nieugięty, który kieruje całym domem, który nie boi się ani złych, ani bogatych - schyla głowę przed Panem Bogiem. Tak, Bóg musi być wielki, jeśli mój ojciec przed nim klęka, ale i bardzo bliski, jeśli mój ojciec z Nim rozmawia.
Mojej matki nie widziałem na klęczkach. Zbyt zmęczona pracą siedziała z najmniejszym dzieckiem na rękach, a my otaczaliśmy ją kręgiem, garnąc się do niej. Jej wargi poruszały się cicho od początku do końca pacierza. A ja myślałem: Bóg jest dobry, jeśli można rozmawiać z Nim, trzymając dziecko na rękach. Tak to ręce mojego ojca i wargi mojej matki nauczyły mnie więcej o Bogu niż katechizm.
CHRYSTUS, SYN BOŻY - DWA LUSTRA
Pewnego dnia Szatan wymyślił wspaniały sposób, aby doskonale się zabawić. Zbudował diabelskie lustro, które posiadało magiczną właściwość: wszystko, co było piękne i dobre, odbijało się w nim jako brzydkie, wręcz koszmarne; podczas, gdy to, co złe i odrażające wydawało się wielkie i wspaniałe.
Szatan wędrował sobie wszędzie ze swym straszliwym lustrem. A wszyscy ci, którzy się w nim przeglądali, zaczynali drżeć ze strachu: zamiast siebie widzieli istoty koszmarne i przerażające. Złośliwiec świetnie się przy tym bawił: im bardziej coś było odrażające, tym bardziej mu się podobało.
Pewnego dnia to, co ujrzał w lustrze tak mu przypadło do gustu i rozbawiło, że ogarnął go niepohamowany śmiech: lustro nagle wypadło mu z rąk i rozbiło się na miliony kawałków. Wkrótce potem potężny i złośliwy huragan rozwiał po całym świecie potłuczone cząstki zwierciadła. Niektóre z nich były mniejsze od ziarenek piasku i dostały się do oczu wielu, wielu ludzi, którzy wtedy zaczęli widzieć wszystko na opak: dostrzegali jedynie i przede wszystkim to, co było złe. Inne odłamki zostały przerobione na szkła okularów. Ludzie noszący takie okulary nie potrafili zauważać już tego, co było dobre ani sprawiedliwe, zatracili możliwość właściwej oceny czynów i wydarzeń.
Czy nie natknęliście się przypadkiem na takich osobników? Któryś z kawałków lustra był tak duży, że użyto go jako szybę okienną. Biedacy spoglądający przez to okno dostrzegali jedynie antypatycznych sąsiadów, którzy cały swój czas poświęcali na to, by dokuczyć wszystkim.
Kiedy dobry Bóg zauważył, co się wydarzyło na świecie, bardzo się zasmucił. Postanowił pomóc ludziom, którzy padli ofiarą żartu Szatana.
Powiedział: Poślę na świat mojego Syna. On jest moim obrazem, moim zwierciadłem. Odbija moją dobroć, sprawiedliwość i miłość. Uosabia człowieka takiego, jakim go wymyśliłem i pragnąłem. Jezus przybył jako zwierciadło dla ludzi. Kto się w Nim przeglądał, odkrywał dobro i piękno, uczył się odróżniać je od egoizmu i kłamstwa, niesprawiedliwości i pogardy. Chorzy odnajdowali odwagę do życia, cierpiący czerpali siły, by pokonać ból, zrozpaczeni odzyskiwali nadzieję. Jezus pocieszał strapionych i pomagał ludziom pokonać strach przed śmiercią. Wielu ludzi kochało lustro Boga i podążało za Jezusem. Czuli, że On rozpalił ich serca.
Jednak niektórzy, widząc to, pękali ze złości: postanowili zniszczyć Boże zwierciadło. Jezus został zabity. Lecz krótko po tym zerwał się nowy, potężny huragan: Duch Święty. Uniósł miliony kawałków lustra Boga i rozsiał je po całym świecie. Jeśli do czyjegoś oka dostanie się nawet najmniejszy okruszek tego zwierciadła, człowiek ów zaczyna widzieć świat i ludzi tak, jak widział ich Jezus. Dostrzega przede wszystkim rzeczy dobre i piękne, sprawiedliwość i szlachetność, radość i na-dzieję; natomiast zło i niesprawiedliwość wydają mu się łatwe do pokonania.
BÓG - DOBRA NOWINA
Królestwo Niebieskie podobne jest do dwu braci, których Pan Bóg powołał na swoją służbę.
Starszy z nich radosnym sercem opowiedział na Boże powołanie. Ojciec nie ucieszył się zbytnio decyzją syna, bądź co bądź był przecież jego pierworodnym, ale wiele też się nie sprzeciwiał. Po poważnej i długiej rozmowie dał mu swoje błogosławieństwo i chłopak - wstąpił do zakonu. Pilnie studiował filozofię i teologię, a gdy otrzymał święcenia kapłańskie zgłosił się do pracy misyjnej. Długie lata pracował wśród ludzi najuboższych w obcych krajach. Wszystkie możliwe nędze cierpiał razem z nimi. A gdy wybuchło prześladowanie chrześcijan, jako cudzoziemiec został pierwszy schwytany, osadzony i skazany na śmierć. Wyrok wykonano.
Na progu nieba powitał go święty Piotr osobiście i powiedział tak: Byłeś dobrym i wiernym sługą. W nagrodę otrzymujesz tysiąc talentów! Wejdź teraz do radości swojego Pana!
Również młodszy z braci usłyszał głos powołania. Ukończył studia techniczne. Miał szczęście, bo poznał piękną, a przy tym mądrą dziewczynę. Poślubił ją, mieli troje dzieci. Jego przedsiębiorstwo, które założył aby utrzymać rodzinę, rozwijało się wspaniale i przynosiło wielkie zyski. Od czasu do czasu pisywał listy do swego brata i przesyłał mu większe lub mniejsze ofiary na jego ubogich. Nic mu w życiu nie brakowało. Był zdrowy, zwiedzał w wakacje obce kraje, patrzył na szczęście swoich dzieci. Lecz pewnego dnia i on umarł.
Na progu nieba powitał go święty Piotr osobiście i powiedział tak: Byłeś dobrym i wiernym sługą. W nagrodę otrzymujesz tysiąc talentów. Wejdź teraz do radości swojego Pana!
Skoro tylko starszy z braci usłyszał, że młodszy za swoje życie otrzymał taką samą nagrodę jak on, nie pobiegł go powitać, lecz udał się do Pana Boga. Zbliżając się do tronu Bożego wołał: O Boże!... to Dobra Nowina, że mój brat ma to wszystko, co ja! I gdybym się narodził jeszcze raz, to przeżyłbym jeszcze raz moje życie tak samo! Panie jesteś wspaniały, bo sądzisz nas tylko z miłości do Ciebie! To rzeczywiście Dobra Nowina; że nasz Bóg jest Miłością.
BÓG - CHCĘ WIDZIEĆ BOGA
W pewnym dalekim kraju żył sobie król, który na starość popadł w stan przygnębienia. Miałem w życiu wszystko to, cokolwiek człowiek na ziemi może posiadać. Tylko jedno nie było mi dane przez całe życie. Nigdy nie widziałem Pana Boga. W ostatnich moich godzinach chcę Go zobaczyć.
Muszę Go zobaczyć! - myślał sobie król. Zebrał wokół siebie najznakomitszych dworzan, doradców, mędrców i kapłanów, i powiedział: Chcę pod koniec mego życia zobaczyć samego Pana Boga. Jak to się stanie, to wasza sprawa. Król zagroził karami, jeżeli jego królewskie życzenie nie zostanie spełnione. Wyznaczył też czas ma realizację swego życzenia: trzy dni.
Posmutnieli wszyscy mieszkańcy królestwa, a zwłaszcza dworzanie. Dokładnie po trzech dniach, w samo południe, król wezwał ich do siebie. Nikt jednak nie śmiał otworzyć przed królem ust. Panowało ponure milczenie. Napięcie i zdenerwowanie rosło. I oto do królewskiej sali wszedł pasterz i powiedział: Pozwól, o królu, że spełnię twoje życzenie, pokażę ci Pana Boga. Popatrz tam, o królu! - powiedział pasterz.
Król wstał z tronu, podszedł do okna i spojrzał w słońce. Blask południowego słońca oślepił go. Zawołał: Czy chcesz pasterzu, abym wzrok stracił? O nigdy, królu! - odpowiedział pasterz. Chcę ci tylko powiedzieć, że słońce to jedna z wielu rzeczy stworzonych przez Boga, to jest tylko odblask Jego chwały, to jest cząstka Jego mocy. Jak więc możesz pragnąć oglądać swoimi słabymi oczyma coś jaśniejszego od słońca? - zapytał pasterz.
Poznaję mądrość twojego ducha, wyczuwam szlachetność twojej duszy. Ale czy możesz mi powiedzieć, co było przed Bogiem? - zapytał król. Nie gniewaj się królu - mówił pasterz - ale i ja mam do ciebie pytanie: czy możesz głośno liczyć? Oczywiście, że mogę: jeden, dwa, trzy... - rozpoczął król. Nie tak, źle! - przerwał mu pasterz. Królu, rozpocznij od tego, co było przed jednością! - zaproponował. Jak ja to mam zrobić? - zapytał król, i stwierdził: Przed jednością nic nie było! Bardzo dobrze odpowiedziałeś królu! Przed jednością nic nie ma. Przed Bogiem nic nie było, Bóg jest na początku - mówił pasterz.
Odpowiedź spodobała się królowi bardzo. Dlatego powiedział do niego: Dam ci wiele podarków, uczynię cię bogatym człowiekiem, jeśli odpowiesz mi na moje trzecie pytanie: co robi Pan Bóg? Pasterz spostrzegł, że serce króla stało się czułe. Dobrze - powiedział - odpowiem ci na twoje trzecie pytanie. W tym celu musimy jednak na jakiś czas zamienić nasze szaty. I król odłożył oznaki swojej królewskiej władzy, i ubrał się w odzienie pasterza. Pasterz w tym samym czasie przebrał się za króla i zasiadł na tronie. Widzisz, królu - powiedział - to właśnie czyni Pan Bóg: jednych podnosi do godności, drugich strąca z wysokości.
Ostatnie słowa tego prostego pasterza sprawiły, że król poznał samego siebie i pełen radości zawołał: Dostrzegam teraz Boga w moim życiu!
BOGACTWO - LICZY SIĘ TYLKO MIŁOŚĆ
Umierał, a mimo to myślał tylko o jednym: o swoich pieniądzach. Robił to zresztą całe życie. Ujął ostatni raz w swoje dłonie klucz do kuferka pełnego złota. Klucz ten zawsze nosił przy sobie, zawieszony na szyi. Teraz podał go słudze, aby otworzył kuferek. Pragnął nasycić swoje oczy blaskiem złota, chciał poczuć chłód tego pięknego metalu.
Gdy umrę - rozkazywał słudze - wszystko włożysz do mojej trumny. Sługa przysiągł, że tak zrobi.
W niebie zobaczył ów bogaty człowiek wielki stół. Stały na nim najznakomitsze potrawy. I wiecie już o co pytał? O cenę! Ile kosztuje chleb? - zapytał. Jedną kopiejkę! - padła odpowiedź. A kawior? Też jedną kopiejkę! A szynka! Tylko jedną kopiejkę! Wszystko jest tutaj bardzo tanie!
Cieszył się z tego, że tak mało będzie wydawał na jedzenie. Nałożył sobie na talerz wszystko co najlepsze i podszedł do kasy, dając jednego złotego rubla. Kasjer jednak nie chciał przyjąć jego pieniędzy. Dlaczego nie chcesz przyjąć moich pieniędzy! - zawołał rozgniewany. Tak mało się pan nauczył w ziemskim życiu? - zapytał kasjer. Ten złoty rubel to za mało. Ja przyjmuję pieniądze, które ktoś komuś ofiarował. Pan nikomu w swoim życiu nic nie dał. Pan jest tutaj najuboższym z ubogich!
AUTENTYCZNE - TOMASZ MORE
Bardzo dużym zainteresowaniem i oglądalnością cieszył się wyświetlany przez telewizję w latach 70-tych film o królu angielskim Henryku VIII i o jego kolejnych nieudanych małżeństwach.
Król Henryk VIII apelował do papieża, aby ten stwierdził i uznał, że małżeństwo króla z Katarzyną Aragońską było od samego początku nieważne. Papież odmówił, ponieważ nie było żadnego powodu do stwierdzenia nieważności małżeństwa króla. Król Henryk przejął wtedy sprawę w swoje ręce i ponownie się ożenił. Rozkazał również wszystkim liczącym się w państwie dostojnikom i urzędnikom podpisać dokument, w którym było napisane, że zgadzają się oni z tym, że król postąpił słusznie w tej sprawie. Prawie wszyscy liczący się w państwie dostojnicy podpisali ten dokument.
Jednym z tych, który odmówił podpisania królewskiego dokumentu, był Tomasz More, kanclerz państwa. Gdy w 1531 roku król ogłosił się głową Kościoła w Anglii, Tomasz More zrzekł się urzędu kanclerskiego na znak protestu. Odmówił również złożenia królowi przysięgi, jako zwierzchnikowi religijnemu. Uznane to zostało za zdradę stanu i skazano Tomasza More na śmierć. Został ścięty mieczem w 135 roku. Kościół czci Tomasza More jako świętego.
APOSTOLSTWO - ŚW. WACŁAW
Ciekawa i pouczająca jest historia życia św. Wacława, patrona Czechów i Słowaków. Urodził się około roku 907. Matka Wacława była tylko chrześcijanką z imienia. Jego ojciec, książę Bohemii, chrześcijanin, został zabity w jednej z bitew, w czasie, kiedy Wacław był jeszcze bardzo młody. Wychowaniem Wacława zajmowała się jego babka, św. Ludmiła. Wychowała go na prawdziwego wyznawcę Chrystusa.
Po objęciu władzy królewskiej Wacław starał się umocnić chrześcijaństwo i zjednoczyć liczne księstwa w jeden organizm państwowy. Wznosił kościoły i klasztory, troszczył się o ubogich, których niejednokrotnie sam zbierał po ulicach, wiele czasu spędzał na modlitwie.
Wpływ babki, św. Ludmiły na Wacława był tak wielki, że stał się przedmiotem nienawiści ze strony jego matki Drahomiry i młodszego brata Bolesława, który spiskował, aby zawładnąć tronem.
Pewnej nocy Wacław poszedł jak zwykle do kościoła, aby się modlić przed tabernakulum. I właśnie tam dosięgła go ręka nasłanych przez jego brata morderców. Wacław został przebity mieczem podczas modlitwy przed ołtarzem.
APOSTOLSTWO - ŚMIERĆ PARAFII
Na murach pewnego miasta i w gazetach lokalnych ukazał się dziwny nekrolog: "Z głębokim bólem zawiadamiamy o śmierci parafii świętej Eufrozyny. Uroczystości pogrzebowe odbędą się w niedzielę o godzinie jedenastej".
W niedzielę kościół pod wezwaniem świętej Eufrozyny był naturalnie zatłoczony jak nigdy dotąd. Nie było ani jednego miejsca, nawet stojącego. Przed ołtarzem stał katafalk, na którym ustawiona była trumna z ciemnego drewna. Proboszcz wygłosił krótkie kazanie: Nie wierzę, by nasza parafia mogła ożyć i zmartwychwstać, lecz w chwili, gdy zgromadziliśmy się tutaj prawie wszyscy, chciałbym podjąć ostatnią próbę. Proszę was, byście wszyscy kolejno przeszli przed trumną, aby po raz ostatni spojrzeć na nieboszczkę. Przechodźcie jeden za drugim, powoli, a gdy już ujrzycie zmarłą, wychodźcie drzwiami zakrystii. Później, kto będzie chciał, może wrócić na Mszę św. głównym wejściem.
Proboszcz otworzył trumnę. Wszyscy zastanawiali się: ”Kto tam w środku może leżeć? Czy naprawdę jest tam zmarły?" Zaczęli powoli przechodzić. Każdy zatrzymywał się przed trumną i spoglądał do jej wnętrza, a potem wychodził z kościoła. Wychodzący milczeli, byli nieco zmieszani. Wszyscy bowiem, którzy zapragnęli zobaczyć zwłoki parafü świętej Eufrozyny i zajrzeli do wnętrza trumny, zobaczyli w lustrze umieszczonym na jej dnie własne odbicie.
CHRYSTUS, SYN BOŻY - SPOTKANIE
Samotny człowiek na górskiej ścieżce. Skupiony, pochylony. Idzie powoli, może jest już zmęczony wędrowaniem. Przy ścieżce krzyż. Wędrowiec nie zatrzymuje się. Patrzy na Ukrzyżowanego i prosi bez słów o pomoc... ...A przecież Jezus z wysokości swego krzyża dostrzegł go pierwszy.
Czekał na niego, chciał mu pomóc, nie wiedział tylko, czy człowiek mu na to pozwoli. Teraz ich spojrzenia - Jezusa i wędrowca - spotkały się. Człowiek pozwolił sobie pomóc i w tej samej chwili promień światła przeszył powietrze od krzyża w kierunku tego człowieka.
BÓG - DWAJ PRZYJACIELE
Starszy nazywał się Frank i miał 20 lat. Młodszy Ted miał 18 lat. Wiele czasu spędzali razem, ich przyjaźń sięgała czasów szkoły podstawowej. Razem postanowili zaciągnąć się do wojska. Przed wyjazdem przyrzekli sobie i rodzinom, że będą wzajemnie uważać na siebie. Szczęście im sprzyjało i znaleźli się w tym samym batalionie.
Batalion ich został wysłany na wojnę. Była to straszliwa wojna, pośród rozpalonych piasków pustyni. Przez pewien czas Frank i Ted przebywali w obozie, chronionym przez lotnictwo. Lecz któregoś dnia pod wieczór przyszedł rozkaz, by wkroczyć na terytorium nieprzyjaciela. Żołnierze pod piekielnym ogniem wroga posuwali się naprzód przez całą noc. Rankiem dotarli do pewnej wsi. Ale nie było Teda. Frank szukał go wszędzie. Znalazł jego nazwisko w spisie zaginionych. Zgłosił się u komendanta z prośbą o pozwolenie na poszukiwanie jego przyjaciela. To jest zbyt niebezpieczne - odpowiedział komendant. Straciłem już twego przyjaciela, straciłbym również ciebie. Tam ostro strzelają.
Frank mimo wszystko poszedł. Po kilku godzinach znalazł Teda śmiertelnie rannego. Ostrożnie wziął go na ramiona. Nagle dosięgnął go pocisk. Nadludzkim wysiłkiem udało mu się donieść przyjaciela do obozu. Czy warto było umierać, by ratować umarłego? - spytał komendant. Tak - wyszeptał Frank - gdyż przed śmiercią Ted powiedział: Wiedziałem, że przyjdziesz.
To właśnie powiemy Bogu w takiej chwili: Wiedziałem, Boże, że przyjdziesz!
BÓG - BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
Ze wspólnotą „Arka”, po latach spędzonych wśród naukowców, zdecydował związać się sławny ojciec Henri Nouwen. Pewnego dnia podeszła do niego pewna upośledzona dziewczyna i zapytała: Henri czy możesz mnie pobłogosławić? Ojciec Nouwen odpowiedział na prośbę w sposób konkretny i postawił na jej czole znak krzyża.
Jednak zamiast okazania mu wdzięczności dziewczyna zaprotestowała w ostry sposób: Nie, to nie działa. Chcę prawdziwego błogosławieństwa? Ojciec Nouwen, który zorientował się, że zareagował w sposób automatyczny i zewnętrzny, powiedział: Ach, przepraszam, obdarzę cię prawdziwym błogosławieństwem podczas nabożeństwa. Po zakończeniu nabożeństwa około trzydziestu osób siedziało „w kole” na podłodze, ojciec Nouwen powiedział: Janet poprosiła mnie, abym udzielił jej specjalnego błogosławieństwa. Uważa, że jest jej ono teraz bardzo potrzebne.
Dziewczyna podniosła się i zaczęła iść w stronę duchownego, który wkładał właśnie na siebie długą komżę z szerokimi rękawami pokrywającymi mu nie tylko ramiona, ale i ręce. W pewnym momencie Janet objęła go mocno i położyła swoją głowę na jego piersi. Ojciec Nouwen, bez zastanowienia, objął ją również mocno i dziewczyna skryła się prawie całkowicie pod jego szatą. Kiedy tak trwali w uścisku, ojciec Nouwen przemówił do niej: Janet, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś ukochaną Córką Boga. Uwielbia On na ciebie patrzeć. Twój cudowny uśmiech i uprzejmość w stosunku do wszystkich z naszej wspólnoty, całe dobro, które nam wyświadczasz, mówią jak cudownym jesteś stworzeniem. Wie, że w tych dniach ogrania cię smutek i twoje serce pokrywa jakaś ciemność, ale pragnę ci przypomnieć kim jesteś: jesteś niezwykłą osobą, w całości ukochaną przez Boga i wszystkich, którzy się teraz tutaj razem z tobą znajdują.
Janet podniosła głowę i przyjrzała mu się; jej szeroki uśmiech był dowodem na to, że otrzymała prawdziwe błogosławieństwo. Kiedy Janet powróciła na swoje miejsce, wszyscy pozostali chorzy pragnęli również otrzymać coś bardzo podobnego. Nawet jeden z ich opiekunów, dwudziestoczteroletni młodzieniec podniósł dłoń i zapytał: A ja? Oczywiście - odpowiedział ojciec Nouwen. Przyjdź i ty. Przytulił go do siebie i powiedział: John, to takie piękne, że jesteś tutaj z nami. Jesteś ukochanym Synem Boga. Twoja obecność jest radością dla nas wszystkich. Kiedy napotykamy na jakieś trudności i nasze życie staje się ciężkie, pamiętaj o tym, że jesteś ukochany, poprzez nieskończoną miłości. Młodzieniec spojrzał na niego ze łzami w oczach i powiedział: Dzięki, wielkie dzięki.
O wiele bardziej przeżywamy przykrość, która nas spotyka, aniżeli uczucie bycia błogosławionymi. Powinniśmy jeszcze raz odkryć sens i piękno błogosławieństwa. Kiedy jest nam trudno i nasze życie staje się ciężkie, nie zapominaj o tym, kim jesteś: jesteś kimś specjalnym, jesteś wielce ukochany przez Boga oraz tych wszystkich, z którymi przebywasz.
BEZINTERESOWNOŚĆ - CZEKANIE NA PANA JEZUSA
Żyła raz sobie starsza kobieta, której się śniło, że następnego dnia odwiedzi ją Pan Jezus. Z tego wyróżnienia była bardzo zadowolona. Przygotowała się też odpowiednio: posprzątała dokładnie mieszkanie kupiła ciastka i czekoladki, aby Pana Jezusa należycie przyjąć, i gdy tak sobie myślała, kiedy może ją odwiedzić ten znakomity Gość, ktoś zapukał do jej drzwi. Biegnąc aby otworzyć, popatrzyła jeszcze do lustra, aby sprawdzić, czy dobrze wygląda. Otworzyła.
Przed drzwiami stał biedny człowiek. Prosił o wsparcie, trzymał wyciągniętą rękę. Na miłość Boską - powiedziała do niego - dzisiaj nie zawracaj mi głowy. Nie mam czasu, czekam na ważnego Gościa. Idź sobie dokąd chcesz, tylko nie stój tutaj! Kobieta zatrzasnęła drzwi.
Godziny w tym dniu mijały jej bardzo powoli; czas oczekiwania wydłużał się. Wreszcie znów pukanie. Tym razem to na pewno Pan Jezus! - pomyślała sobie i serce jej zaczęło szybciej bić. Otworzyła szeroko drzwi i czeka. Nikt jednak nie wchodzi. Patrzy wreszcie, a tu stoją dzieci sąsiadki. Przyszły ją odwiedzić, chcą się z nią pobawić, ma przecież zawsze tyle wolnego czasu, jest samotna. Nie mogę się dzisiaj z wami bawić. Czekam na ważnego Gościa. Idźcie z powrotem do mamusi - poprosiła dzieci zamykając drzwi.
Godziny dalej powoli mijały, a do jej drzwi nikt nie pukał. Pod wieczór zaczęła tracić nadzieję, że Pan Jezus ją odwiedzi. Ku swemu zaskoczeniu usłyszała pukanie. Tym razem może być tylko On! - powiedziała do siebie i podeszła do drzwi. Nie był to jednak Pan Jezus, a sąsiadka która chciała z nią posiedzieć chwilę i porozmawiać o mijającym dniu. Wiesz, boli mnie głowa. Muszę wcześniej się położyć, jutro mam tyle spraw do załatwienia - powiedziała do niej. To było kłamstwo, ale jak komuś znajomemu można wytłumaczyć, że czekamy na Pana Jezusa. Czy on to zrozumie? Czy nie będzie się śmiał z nas? Lepiej więc skłamać!
Zmęczona całodziennym oczekiwaniem położyła się rzeczywiście wcześniej do łóżka i zasnęła. We śnie widzi Pana Jezusa, który mówi do niej: Dzisiaj trzy razy pukałem do twoich drzwi, chciałem cię odwiedzić, ale ty ani razu nie wpuściłaś mnie do środka!
BEZINTERESOWNOŚĆ - CO TO JEST?
To była bardzo ważna wizyta dla miasta. Radni postanowili, że znakomitemu gościowi pokażą swoje miasto z helikoptera. Ważne osobistości zawsze mają mało czasu, a ich miasto słynie z zabytków.
Co znaczy, skąd pochodzą te błyski światła? - pytał gość. Burmistrz i najbliżsi jego doradcy byli zakłopotani. Prawdopodobnie to refleksy od fontanny przed ratuszem - zaczął ktoś tłumaczyć. Ale tam przecież nie ma ratusza?! - powiedział gość.
Może to odbicie słońca w złotej kopule naszej katedry? Ale i tam coś błyszczy, a katedra jest tutaj! - wskazywał gość.
Być może to odbicie słońca od szyn tramwajowych, a może ktoś spawa elektrycznie? - szukano wyjaśnień tego dziwnego zjawiska.
Nikt jednak nie wiedział co to jest takiego. A to, co się w mieście działo było jednocześnie bardziej skomplikowane i bardziej proste. Cóż to były za błyski światła obserwowane z helikoptera? Obok ratusza sprzedawca kwitów podawał bukiet, który mąż kupił dla swojej żony.
W katedrze siedziała stara zakonnica i modliła się w intencji wszystkich mieszkańców miasta.
Gdzie indziej ktoś pomagał kobiecie wnieść wózek do tramwaju, jeszcze gdzieś indziej ktoś po prostu podziękował sprzedawcy za podaną gazetę, itd.
Wiecie już z pewnością skąd pochodziły te błyski światła obserwowane z helikoptera. Nie było to odbicie słońca ani w wodzie, ani w złocie. Błyszczało tam, gdzie ktoś czynił coś dobrego. To dobre uczynki mieszkańców tego miasta promieniowały do nieba.
NAWRÓCENIE - POZNANIE CHRYSTUSA
Między „świeżo - nawróconym” na wiarę chrześcijańską a jego niewierzącym przyjacielem odbyta się następująca rozmowa:
Czy to prawda, że nawróciłeś się do Chrystusa? Tak. To musisz o Nim posiadać dużo wiadomości; powiedz mi więc, w jakim kraju się urodził? Nie wiem. Ile miał lat, gdy umarł? Nie wiem. Ile wygłosił kazań? Też nie wiem. To wiesz naprawdę niewiele o Tym, do którego się przekonałeś!
Masz rację. Wstyd mi, że o Nim tak mało wiem. Ale jedno wiem na pewno: Jeszcze rok temu byłem pijaczyną, miałem pełno długów, i moja rodzina przeżywała ze mną męki. Dziś przestałem pić, nie mam żadnych długów i jesteśmy znów szczęśliwą rodziną. Wszystko to uczynił dla mnie Chrystus. Tyle wiem o Jezusie.
NAWRÓCENIE - RANDKA W CIEMNO
Jestem szczęśliwa, ale zdążyłam już doświadczyć w życiu prawdziwego piekła. Piekła, które w dzisiejszym świecie uchodzi za coś "normalnego". Jest nim brak szacunku dla drugiego człowieka i bezlitosne wykorzystywanie go.
Moi rodzice byli wierzący, zostałam ochrzczona, o Bogu też coś tam słyszałam w dzieciństwie, ale gdy dorastałam wybrałam wolność, szukałam nowych wrażeń, byłam ciekawa tego świata. Bóg przestał dla mnie cokolwiek znaczyć... Gdy w wieku 15 lat padłam ofiarą gwałtu. Był to straszliwy cios nie tylko dla ciała, ale i dla mojej delikatnej jeszcze uczuciowości. Coś się we mnie rozdarło, coś pękło. Nikomu nie powiedziałam, co zaszło. Czułam się winna i bardzo samotna. Okropnie się bałam, że jestem w ciąży, ale ukrywałam to i cierpiałam zupełnie sama. Nie spałam nocami, męczona koszmarami. Mężczyźni stali się moją obsesją. Postanowiłam w końcu pokonać strach przed nimi - mszcząc się. Zaczęłam chodzić na dyskoteki, do nocnych lokali, gdzie poznałam wielu mężczyzn dużo starszych ode mnie, szukających przygód. Spotykałam tam też narkomanów itd. Szybko wpadłam w ten potworny świat. Byłam ładna, podobałam się i dobrze o tym wiedziałam. Uwodziłam więc jednego chłopaka po drugim, przechodziłam od jednej przygody do następnej.
W głębi serca odczuwałam jednak szaloną potrzebę miłości, niestety w tym świecie, w tej grze miejsce miłości zajmuje wyzysk i zniewolenie. Im dalej brnęłam, tym bardziej pogrążałam się w ciemności. Ponosiłam same porażki i w wieku 18 lat czułam się stara i zniszczona. Przerzucana z rąk do rąk, stałam się przedmiotem, lalką, w której ktoś się zakochiwał, pobawił i cisnął w kąt. Nie miałam już nawet własnej tożsamości. Próbowałam popełnić samobójstwo. Po co właściwie miałabym żyć? Dla kogo? Dlaczego?
Po wyjściu ze szpitala usłyszałam, że jest gdzieś klasztor, w którym będę mogła odpocząć i stanąć na nogi. Pojechałam. Spotkałam tam księdza, a on wysłuchał mnie i nie potępił. Obiecałam mu, że będę przyjeżdżać do niego raz w roku. Byłam jeszcze wciąż daleko od Boga, ale teraz wiem, że to Bóg mnie tam zaprowadził.
Po przyjeździe do domu, wróciłam do dawnego trybu życia. Dyskoteki, chłopcy, znów byłam sama. Spałam w dzień i bawiłam się w nocy. W którymś momencie wydawało mi się, że znalazłam wreszcie prawdziwą miłość. Poznałam chłopaka, z którym byłam prawie dwa lata. Miałam wrażenie, że odżyłam. Snuliśmy plany o małżeństwie, domu, dzieciach. Jednak w sercu czułam, że wciąż mi czegoś brakowało. Nagle, tak nagle, jak się zjawił, opuścił mnie i poszedł do innej. Wtedy też dowiedziałam się, że mój znajomy ksiądz z klasztoru umarł... Straciłam grunt pod nogami. Nie miałam już absolutnie nikogo. Po raz trzeci wpadłam w dawne środowisko i piekło zaczęło się od nowa.
Któregoś dnia jechałam pociągiem i nieoczekiwanie zwróciłam uwagę na siedzącą obok mnie dziewczynę. Zaskoczyły mnie jej niebieskie oczy, pełne blasku i radości, jakby nie z tego świata... Zaczęłyśmy rozmawiać i opowiedziała mi o Bogu. Otworzyłam się przed nią. Pamiętam, że dała mi adres swojego znajomego księdza, który mieszkał w moim mieście. Od tej pory nie wierzę, że cokolwiek dzieje się przypadkiem.
Poszłam do niego. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co mnie przygniatało, z czego nie umiałam się sama wyplątać. Zostałam wysłuchana i zrozumiana. Chciałam spróbować żyć inaczej. Poszłam raz czy dwa na spotkanie grupy modlitewnej, ale nie wytrzymałam tam, bo czułam się zbyt zniszczona, choć przyjęto mnie bardzo serdecznie.
Niestety poznałam wtedy chłopaka - narkomana. Próbowałam mu pomóc, ale wpadłam. Na szczęście nie uzależniłam się całkowicie. Żyjąc w takim środowisku, człowiek rani się, czy tego chce, czy nie. Nie było między nami miłości, bez przerwy się kłóciliśmy. Znów myślałam o samobójstwie. Było to dla mnie jedyne rozsądne wyjście. Wszędzie prześladowała mnie wizja śmierci. Sam mój wygląd i upodobania o tym świadczyły. Ubrana i wystrzyżona na punka, słuchałam najcięższej rockowej muzyki...
Któregoś dnia miałam wszystkiego tak dość, że postanowiłam uwolnić się z tego błędnego koła. Coś wołało we mnie, żebym porzuciła dotychczasowy styl rycia. Załamana poszłam do znajomego księdza. Trafiłam akurat na spotkanie modlitewne grupy młodzieżowej. Tematem spotkania było przebaczenie.
Po raz pierwszy w życiu usłyszałam historię Marii-Magdaleny. Ponieważ bardzo umiłowała... Jak to? To ktoś, kto upadnie tak nisko, też może prosić o przebaczenie? Może przyjść, uklęknąć, zapłakać i to wystarczy?! W jednej sekundzie zrozumiałam... Miłość, której szukałam bezskutecznie przez tyle lat ma na imię Jezus!
Napełniła mnie niesamowita radość, popłynęły pierwsze, gorące jeszcze łzy. Wiedziałam już, kto może mnie uleczyć, a On pochylił się nade mną. Od Niego nauczyłam się prawdziwego przebaczenia i mogłam wreszcie ofiarować je człowiekowi, który kiedyś tak bardzo mnie skrzywdził. Widzisz, przyjmując Jezusa moje rany stały się światłem, bo On chce z naszych upadków uczynić bukiety kwiatów!
Mogę cię zapewnić, że to On wyzwolił mnie z tego piekła... Oczywiście nie było to łatwe, ale kiedy już pozwolisz mu wziąć się za rękę, możesz być pewny, że zwyciężysz! Codziennie proszę Go o pomoc w moich słabościach i ufam w potęgę miłosierdzia.
Kiedyś ubierałam się na czarno, teraz nie wstydzę się białej bluzki i spódnicy w kwiatki. Jestem młoda i chcę żyć pełnią życia, ale nie tak jak przedtem. Widzisz, czystość przedmałżeńska jest czymś pięknym, jest właśnie prawdziwą miłością. Wartą trudu.
Pomyśl o kimś, kto żyje gdzieś, kogo może jeszcze nawet nie znasz, a kto zapragnie spędzić z tobą resztę życia. Czy wiesz z jaką radością powiesz mu wtedy "kocham"? Dasz mu siebie w prezencie, dacie się sobie nawzajem. Ten prezent jest jeden jedyny. Można go ofiarować tylko jednej osobie. Nie zmarnuj go. Jesteś za niego odpowiedzialny. Maria, 21 lat
NAWRÓCENIE - ZAPRZEĆ SIĘ SAMEGO SIEBIE
W lipcu dwunastoletni Romek wraz z kolegami z klasy był na obozie harcerskim nad pięknym jeziorem. Podziwiał piękno przyrody, ciesząc się słońcem i wodą, a już we wrześniu, kiedy koledzy rozpoczynali nowy rok szkolny, znalazł się z ciężką chorobą krwi zwaną białaczką w szpitalu. Bardzo cierpiał, organizm jego był coraz słabszy, dochodziło nawet do utraty przytomności, tylko świeża transfuzja krwi polepszała na pewien czas jego samopoczucie.
Romek był dobrym chłopcem. Kiedy tylko znalazł się w szpitalu i zobaczył księdza, poprosił o spowiedź świętą i codziennie, o ile tylko mógł, przyjmował Pana Jezusa w Komunii św.
Kiedyś przy odwiedzinach na zapytanie księdza, czy bardzo cierpi, odpowiedział spokojnie: Pan Jezus też cierpiał. Innym razem powiedział: Wiem za kogo ofiarować cierpienie.
Choroba czyniła postępy. Mimo wielkich wysiłków lekarzy, Romka nie udało się utrzymać przy życiu. Po śmierci Romka przyszła do księdza jego zbolała matka. Wyznała księdzu: Romek był dobrym dzieckiem, o niego przed Bogiem jestem spokojna. Cieszę się z tego, że mój mąż - ojciec Romka, po wielu latach wrócił do Boga, wyspowiadał się i obiecał dziecku, że tak będzie zawsze.
NAWRÓCENIE - UMIEĆ POWSTAĆ
Pewien młody ksiądz miał odprawić dla więźniów Mszę św. i wygłosić kazanie. Było to jego pierwsze wystąpienie. Przygotował się starannie, znalazł odpowiednie przykłady, mające poruszyć ich sumienia.
Gdy przekroczył próg kaplicy więziennej zobaczył twarze zimne i obojętne. W cichej modlitwie prosił Boga o światło i o dar słowa. Wstał z klęczek i skierował się ku ambonce. Na stopniu potknął się jednak i przewrócił na posadzkę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Ksiądz podniósł się, podszedł do ambonki, uśmiechnął się i powiedział: Moi kochani! Wiecie już, po co przyszedłem do was. Chciałem wam po prostu pokazać, że można powstać, kiedy się upadło! Trzeba tylko chcieć!
NAWRÓCENIE - ŚW. AUGUSTYN
Działo się to w 386 roku. Augustyn, młody nauczyciel retoryki w Mediolanie, przechadzał się po ogrodzie. Nagle usłyszał natarczywy głos: Weź i czytaj, weź i czytaj. Wszedł więc do domu i wziął pierwszą lepszą książkę z półki. Był to Nowy Testament. Otworzył na chybił trafił i natknął się na następujący fragment Listu do Rzymian: Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się w zbroję światła! Żyjmy przyzwoicie jak w jasny dzień; nie w hulankach i pijatykach, nie w rozpuście i wyuzdaniu, nie w kłótni i zazdrości. Ale przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa i nie troszczcie się zbytnio o ciało, dogadzając żądzom.
Te właśnie słowa oraz nauki św. Ambrożego, na które Augustyn uczęszczał, spowodowały przełom w życiu młodego pogańskiego retora. Odtąd stał się nowym człowiekiem. Kościół czci go jako wielkiego świętego. Augustyn posłuchał napomnień biskupa Ambrożego i głosu własnego sumienia wyrzucającego mu złe życie i się nawrócił.
NAWRÓCENIE - O POKUTUJĄCYM GRZESZNIKU
Lew Tołstoj (18281910) opowiada, jak to stary grzesznik, który nawrócił się dopiero dosłownie w ostatniej chwili, dostał się do nieba.
Podszedłszy pod drzwi raju, zaczął pukać i prosić, aby go wpuszczono. Ale zarówno Piotr jak i Dawid (widocznie mieli akurat dyżur) nie zareagowali na jego gorącą prośbę, aczkolwiek powoływał się na ich własną historię życia, podkreślając przy tym: słabość ludzką i miłosierdzie Boże. Dopiero za trzecim razem, gdy trafił na Jana Ewangelistę, sprawy posunęły się naprzód.
Proszący wytrwale grzesznik tłumaczył ukochanemu uczniowi Chrystusa tak: Nie możesz mnie teraz nie wpuścić! Piotr i Dawid wpuszczą mnie, dlatego, że znają słabość człowieka i miłosierdzie Boże. A ty mnie wpuścisz, bo jesteś pełen miłości. Czy to nie ty, Janie, napisałeś w swej księdze, że Bóg jest miłością i kto nie miłuje, ten nie zna Boga? Czy to nie ty pouczałeś ludzi słowami: Bracia, miłujcie się wzajemnie? Czy teraz możesz mnie znienawidzić i przepędzić? Albo wyrzekniesz się tego, co mówiłeś, albo mnie umiłujesz i wpuścisz do królestwa niebieskiego.
I otworzyły się podwoje raju. Jan objął pokutującego grzesznika i wpuścił go do nieba.
NAWRÓCENIE - MODLITWA RODZINY
Mąż i ojciec wyznaje, że już w młodości popadł w nałóg pijaństwa, który coraz bardziej się pogłębiał i nie pozwalał mu na normalne przyzwoite życie. Doszło do tego, że pewnego razu ukradł pieniądze koleżance w biurze, bo potrzebne mu były na wódkę. Po upiciu się za te pieniądze wraca w nocy do domu.
Po otwarciu drzwi widzi następujące zdarzenie, które sam opisuje: Joanna (żona), Waldek i Haneczka (dzieci) klęczeli jak do modlitwy ze złożonymi rękami. Dochodziły mnie słowa ni to skargi, ni to modlitwy czy błagania. To było wszystko, co może wypowiedzieć kochająca osoba, szukająca u kogoś ratunku. Dzieci powtarzały jej słowa.
Poczułem się tak, jakbym otrzymał potężny zastrzyk. Porzuciłem pijaństwo i stałem się znowu uczciwym człowiekiem, dobrym mężem i ojcem. Żona i dzieci szukały pomocy u Wszechmogącego Boga, który dał mi specjalną łaskę do powstania z nałogu.
NAWRÓCENIE - FROSSARD - CHWILA W KAPLICY
Czy można nawrócić się w ciągu dwóch minut? - pyta Andre Frossard w swej przepięknie napisanej książce pt: "Bóg i ludzkie pytania". Wydaje się to nieprawdopodobne.... A jednak - ja wszedłem do kaplicy jako ateista, a w kilka minut później wyszedłem z niej jako chrześcijanin i byłem świadkiem mojego własnego nawrócenia, pełen zdumienia, które ciągle trwa...
Mój ojciec chciał mnie widzieć w szkole przy ulicy Ulm. Poszedłem tam w wieku dwudziestu lat, ale pomyliłem stronę ulicy i zamiast wstąpić do Wyższej Szkoły Nauczycielskiej wszedłem do Sióstr od Adoracji po kolegę, z którym miałem iść na obiad... Otwierając żelazne drzwi klasztoru byłem ateistą... Byłem jeszcze ateistą, kiedy przechodziłem przez drzwi kaplicy i pozostawałem nim nadal w jej wnętrzu.
Obecni tam ludzie, widziani pod światło, rzucali tylko cienie, między którymi nie mogłem odróżnić mojego przyjaciela i coś w rodzaju słońca promieniowało w głębi kaplicy. Nie wiedziałem, że był to Najświętszy Sakrament... W moim środowisku religia wydawała się tak niemodna, że nie było się już nawet antyklerykałem, chyba tylko w dniach wyborów.
I wtedy przyszło nieoczekiwanie... Jeszcze dzisiaj widzę tego dwudziestoletniego chłopca, którym wtedy byłem. Nie zapomniałem jego osłupienia, kiedy nagle wyłaniał się przed nim z głębi tej skromnej kaplicy świat, inny świat - o blasku nie do zniesienia, o szalonej spoistości, którego światło objawiało i jednocześnie zakrywało obecność Boga, tego samego Boga, o którym jeszcze przed chwilą przysięgałby, że istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni. Jednocześnie spływała na niego fala słodyczy zmieszanej z radością o mocy, która może skruszyć serce i której wspomnienie nigdy nie zaniknie, nawet w najgorszych chwilach życia, niejednokrotnie przenikniętych lękiem i nieszczęściem.
Odtąd nie stawia sobie innego zadania, jak tylko świadczyć o tej słodyczy i o tej rozdzierającej czystości Boga, który mu pokazał owego dnia przez kontrast, z jakiego błota został ulepiony.
Pytacie mnie, kim jestem? Mogę wam odpowiedzieć: jestem dość bezwładnym połączeniem nicości, ciemności i grzechu... Zostałem przeniknięty światłem, którego nie ujrzałem cielesnymi oczyma, nie było to takie światło, jakie nas oświeca 1ub powoduje opalenie. To było światło duchowe, tzn. światło pouczające - jakby żar prawdy. Odwróciło ono definitywnie porządek rzeczy. Od tej chwili, kiedy je ujrzałem, mogłem powiedzieć, że dla mnie tylko Bóg istnieje, a wszystko inne jest jedynie hipotezą.
Mówiono mi często: A pana wolna wola? Robi się z pana wszystko, co się chce. Pana ojciec jest socjalistą, pan jest socjalistą. Wchodzi pan do kaplicy i staje się pan nagle chrześcijaninem. Gdyby pan wszedł do pagody, byłby pan buddystą; do meczetu, byłby pan muzułmaninem. Na to pozwalam sobie odpowiedzieć, że zdarza się mi wychodzić z dworca, a nie stawać się pociągiem.
NAWRÓCENIE - DROGA DO BOGA
Michel Lonsdale, znany telewizyjny i filmowy aktor francuski (m.in. role w "Dniu szakala", "Imieniu róży" - sfilmowanej powieści Umberto Eco) przebywał w Polsce. Oto fragmenty zapisu ze spotkania z aktorem, które odbyło się w klasztorze Ojców Dominikanów w Krakowie. Michel Lonsdale opowiedział podczas tego spotkania o swojej drodze do Pana Boga, o problemach zawodu aktora i czym jest dla niego sztuka.
Spróbuję w skrócie opowiedzieć o swoim nawróceniu. Mój ojciec był protestantem, matka katoliczką. Oboje jednak nie praktykowali. Matka ukończyła szkołę u zakonnic, ale w 1905 r. zetknęła się z wieloma wydarzeniami trudnymi i napełniającymi ją lękiem. Wtedy porzuciła praktyki religijne. W dzieciństwie nie zostałem więc ochrzczony.
Moja droga wiary rozpoczęła się w sposób delikatny, tak że najpierw tego nie zauważałem. Od 8 do 18 roku życia mieszkałem w Maroku i moje pierwsze zetknięcie z wiarą nastąpiło dzięki adwentystom a potem muzułmanom. Po raz pierwszy o Bogu w sposób prawdziwie głęboki opowiedział mi muzułmanin. Już byłem skłonny nawrócić się na islam, jednak zaraz po powrocie do Europy poznałem w Paryżu ojca Engame, dominikanina, o którym mogę powiedzieć, że mnie zafascynował.
Zajmował się sztuką. Wraz z innym dominikaninem, ojcem Couturier, założyli pismo pod tytułem "Sztuka sakralna". Obydwaj popierali sztukę, która byłaby wolna od nadmiernej ornamentyki odziedziczonej po wieku XIX. W sztuce sakralnej szukali prostoty i autentyczności. Poznałem ich w czasie, gdy wiedli spór o wprowadzenie sztuki współczesnej do liturgii. Ojciec Couturier występujący z żarliwością proroka, poprosił między innymi Matisse'a i Bonnarda, aby pracowali dla Kościoła. A u Fernanda Legera - malarza znanego ze swych zapatrywań komunistycznych, zamówił witraże do kościoła. I faktycznie, witraże były bardzo piękne.
Ojciec Couturier umarł w 1955 roku, a ojciec Engame nie kontynuował jego dzieła, ponieważ nie miał tak wspaniałego daru porozumiewania się z artystami. Był to człowiek bardzo bezpośredni i jeśli nie podobała mu się praca jakiegoś artysty, mówił mu wprost: "To, co Pan robi, jest okropne!" Było z tego powodu wiele dramatów i smutku.
W każdym razie wkład ojca Engame w moje nawrócenie był ogromny. To właśnie on poprowadził mnie i wraz z moją matką chrzestną przygotował do przyjęcia chrztu. Przechwycili mnie dokładnie w momencie, gdy miałem zamiar nawrócić się na islam. Zostałem więc ochrzczony w wieku 22 lat.
Zajmowałem się malarstwem, ale bardzo pragnąłem zostać aktorem i zrobiłem wszystko, aby tak się stało. Spełniając praktyki religijne kontynuowałem moje zajęcia artystyczne i muszę powiedzieć, że roślinka ewangeliczna wzrastała w złej ziemi i nie przyniosła takich owoców, jakich można było oczekiwać, mimo kontaktu z tak wspaniałymi osobowościami jak ojciec Chenu czy ojciec Congar (współautorzy dokumentów Vaticanum Secundum).
Mijały lata, pracowałem bardzo ambitnie, ale bardziej dla własnej chwały niż dla chwały Bożej. Uważałem się za wierzącego, chodziłem na Mszę św., ale nie modliłem się wiele. Byłem zaabsorbowany moim zawodem, potrzebą potwierdzania siebie. Byłem dzieckiem nieślubnym i miałem wiele powodów do szukania afirmacji.
Mimo to jednak czułem, że przynależę do Chrystusa, bo artysta jest zawsze na drodze poszukiwania prawdy, którą stara się zamknąć w swoim dziele i iść jak najdalej w rozwoju możliwości, które Bóg mu ofiarował. Teraz myślę, że sztuka to jest podarunek Boga, skarb, który Bóg człowiekowi powierzył. I jest absolutnie konieczne, aby iść tam, gdzie Duch Święty nas prowadzi.
Mijały lata, wiele pracowałem i dawało mi to dużo radości. Z punktu widzenia duchowego i religijnego był to jednak czas stracony. Musiałem czekać czterdzieści lat, aby w sposób bardziej głęboki wreszcie spotkać Pana. W moim życiu brakowało próby, doświadczenia, w którym wiara mogłaby się sprawdzić. Wszystko dotąd za dobrze się układało. Tymczasem musiałem przeżyć szok. Polegał on na tym, że musiałem odkryć moja nędzę.
Nastąpiło to poprzez śmierć wszystkich moich bliskich. W ciągu dwóch lat straciłem matkę, dwóch wujków, ciocię i matkę chrzestną. Nie byłem na to przygotowany. Poczułem się pozbawiony tych, którzy mnie podtrzymywali. I jak często się zdarza w takich sytuacjach, szukałem jakiejś pomocy.
Zacząłem wtedy bardzo żarliwie się modlić. Z głębi mojej nędzy zawołałem z całych sił: "Panie, ratuj mnie!" Musiałem przez to przejść i dziękuję Panu, że pozwolił mi to wszystko zrozumieć.
Jego odpowiedź była cudowna i nastąpiła dwa dni po tej nocy, którą spędziłem pogrążony w rozpaczy. Przyszedł do mnie mój chrzestny i zaprosił mnie na spotkanie modlitewne do pobliskiego kościoła. Znalazłem się na spotkaniu wspólnoty Emmanuel i tu nastąpiło to, czego szukałem od bardzo dawna: objawienie obecności Ducha Świętego. Już wcześniej, gdy słyszałem, że mówi się o Duchu Świętym, czułem jak coś się we mnie dzieje, może dlatego, że urodziłem się w dniu Zesłania Ducha Świętego. Wszystko to, co zobaczyłem tego wieczora, było dla mnie olśnieniem i czułem się jak ryba, którą ponownie włożono do wody.
Poprzez siostry i braci ze wspólnoty, którzy modlili się nade mną, poznałem życie modlitwy. W tej wspólnocie spotkałem napełnionych radością, pełnych wiary chrześcijan. Poruszyło mnie to, że modlili się za mnie. Odczułem potrzebę modlenia się za nich. Animatorka tej grupy zachęciła mnie do przyjęcia Ducha Świętego. I to jest to, czym żyję od siedmiu lat, kontynuując moją pracę aktora.
Od czasu tego drugiego nawrócenia pragnę pracować dla tego wszystkiego, co świadczy o Duchu, co pozwala poznać prawdę i miłość Boga. Z przyjemnością porzuciłem to, co w mojej pracy miało służyć tylko rozrywce: filmy o zbrodniach czy inne głupoty.
NAWRÓCENIE - KAROL I MATKA
19-stoletni Karol uwikłał się w nieodpowiednie towarzystwo. Nie pomagały słowa, nie pomagały także i łzy matki. Przepuszczał pieniądze. Wracał późno do domu.
Pewnej nocy wraca, a ponieważ musiał przejść przez pokój matki, czyni wszystko, aby niepostrzeżenie dostać się do swego pokoju. Potknął się jednak o coś co leżało na podłodze. To MATKA czuwała, leżąc przed krzyżem zawieszonym na ścianie. Mamo, co tu robisz o tej porze? Modlę się za ciebie mój Synu.
Karol tej nocy nie mógł zmrużyć oka. Od tamtej nocnej chwili zmienił się nie do poznania. Przeżył „powtórne narodzenie”
BÓG - BRAMA
Istnieje słynny obraz, który przedstawia Jezusa znajdującego się w ciemnym ogrodzie. W lewej ręce dźwiga lampę, która rozjaśnia ciemność, prawą puka w potężne i mocne drzwi.
Kiedy obraz ten przedstawiany był po raz pierwszy na wystawie, jakiś zwiedzający zwrócił malarzowi uwagę na pewien dziwny szczegół. W pana obrazie jest błąd. Drzwi nie mają klamki. Nie ma żadnego błędu - odpowiedział malarz. To są drzwi do ludzkiego serca. Otwierają się jedynie od wewnątrz.
BÓG - PILOT, DZIEWCZYNKA I KRZYŻYK
Oto w czasach komunistycznego totalitaryzmu w jednym z dużych nowoczesnych przedszkoli próbowano małym dzieciom zaszczepić niewiarę w Boga. Najpierw pozdejmowano krzyże ze ścian, później zabroniono dzieciom nosić na szyi łańcuszki z medalikiem lub krzyżykiem. Następnie wprowadzono zarządzenie, aby wszystkie dzieci na pamięć nauczyły się życiorysu Lenina. Ostatnim etapem formowania ateistycznego tych małych dzieciaków było oddziaływanie przez przykład.
I tak, na spotkanie z dziećmi zaproszono pilota wojskowego, który przyszedł ubrany w skafander lotniczy. Przywiózł też ze sobą mały model samolotu. Długo opowiadał o swoich przeżyciach i o niezwykłych podniebnych przygodach. Dzieci były zasłuchane i wpatrzone w niego jak w obraz.
Pilot w pewnym momencie przeszedł do sedna sprawy i zapytał: Dzieci, kto z was jest wierzący? Wszystkie dzieci podniosły ręce. A gdzie jest Pan Bóg? Dzieci, jak to dzieci, odpowiedziały: Pan Bóg jest w niebie! Zrobiło się cicho. Pan pilot się zamyślił, a następnie z wielką pewnością siebie rzekł: Ależ, dzieci drogie, słuchajcie, ja tyle razy latałem po niebie i Pana Boga nie widziałem. Wtedy zerwała się bardzo ładna dziewczynka, która siedziała w pierwszym rzędzie i na cały głos zawołała: To nie daj Boże, żeby pan spadł, to by Pana Boga zaraz zobaczył. Wszystkie dzieci ryknęły śmiechem, aż pilotowi mały samolocik wyleciał z ręki. Prelekcja była skończona. Odniosła odwrotny skutek. Smutny pilot wrócił do domu.
Następnego dnia poszedł do pracy, bo miał właśnie dyżur lotniczy. Siadając za sterami bojowego samolotu wyjął z kieszeni maleńki krzyżyk i zatknął go za zegarem kompasu. Nie wiem, ale tak mi się zdaje, że nie chciał spaść na ziemię i Boga zobaczyć. Kiedy wieczorem wrócił do domu, powiedział zdziwionej żonie: Wiesz, dobrze, że ten krzyżyk, co go kiedyś powiesiłem w łazience, zabrałem dzisiaj rano do swojego samolotu.
Żona długo nie mogła zasnąć, a rano przy śniadaniu zapytała męża - powiedz - co się stało! Odpowiedź doświadczonego pilota była krótka: Wczoraj w przedszkolu zobaczyłem Boga!
NAWRÓCENIE - JESTEM SKAZANY, ALE NIE POTĘPIONY
Mam na imię Piotr. Mam 23 lata, a za sobą bardzo grzeszne i nieuczciwe życie, czego następstwem były liczne pobyty w zakładach karnych. W mojej rodzinie, odkąd pamiętam, nadużywano alkoholu. Nigdy nie miałem oparcia w rodzicach, dlatego wychowywałem się na ulicy. Od najmłodszych lat byłem karany za kradzieże i bójki. Wiele zła wyrządziłem niewinnym ludziom, niejedna osoba przeze mnie płakała.
Moje życie było puste, nie miało żadnego sensu. Próbowałem ze sobą skończyć. Kiedy później leżałem w szpitalu, zastanawiałem się nad swoim życiem i nad tym, że przecież Bóg mnie kocha i nie chce, abym w tak młodym wieku umarł.
Ale gdy wyszedłem ze szpitala, znów się zaczęło to samo: alkohol, dziewczyny, złodziejstwo i bójki uliczne. Trwało to aż do marca 1997 roku, kiedy znowu trafiłem do Zakładu Karnego. Zawładnęły mną niezadowolenie, złość i tęsknota. Szare i monotonne dni dłużyły mi się i nie dawały żadnej radości.
Pewnego dnia, leżąc na łóżku w więziennej celi, znów pomyślałem o Bogu i o tym, że jest mi tak bardzo źle, że jestem sam i nikomu niepotrzebny. Łzy płynęły mi po policzkach, w sercu czułem głęboki smutek. Zaraz jednak pojawiła się myśl, że przecież tak naprawdę nie jestem sam i że Bóg mnie kocha. Od tej chwili zacząłem Go szukać.
Dowiedziałem się, że w tutejszym Zakładzie odbywają się spotkania chrześcijańskie. Bardzo chciałem na nie pójść. Tu, w więzieniu, po raz pierwszy przyjąłem Pana Jezusa do swego serca. Modliłem się głośno własnymi słowami - nie wiedziałem wcześniej, że potrafię tak się modlić. Prosiłem Boga o to, aby zmienił moje życie. Nie chciałem już żyć tak jak dotychczas. Modliłem się z całego serca, prosząc Go, by napełnił mnie swoją miłością, tak abym umiał kochać innych. Pan ogarnął mnie nieskończoną miłością i dobrocią. Odczułem wielką moc. Czułem się tak lekko, jakbym nie miał ciała, po czym przeniknęła mnie fala gorąca i zimna. Było to naprawdę wspaniale przeżycie.
Zrozumiałem, że nie jestem już sam. Tu, w więzieniu, po raz pierwszy przystąpiłem do szczerej spowiedzi świętej. W końcu odnalazłem to, czego szukałem przez 23 lata. Od tej pory moje życie zaczęło zmieniać się na lepsze. Codziennie poznaję Jezusa Chrystusa poprzez czytanie Pisma świętego, w swoim sercu czuję Jego obecność i miłość. Zacząłem kochać rodziców i wybaczać im to, że nie dali mi miłości i oparcia. To Bóg dał mi łaskę zrozumienia i nadał memu życiu sens Zrozumiałem, że Pan dopuszcza na mnie wszystkie te doświadczenia, ponieważ mnie kocha.
Miewam również chwile, kiedy Bóg wydaje mi się daleki, kiedy nachodzą mnie złe myśli i momenty załamania. Bardzo pomagają mi wtedy słowa Chrystusa: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje.
Odkąd poznałem Boga, czuję się wolny duchowo, pomimo że cieleśnie jestem za kratami. To Duch Święty daje mi tę wolność. Bardzo się cieszę, że poznałem Jezusa Chrystusa tu, w więzieniu, gdzie zło i przemoc są na pierwszym miejscu. Teraz zacząłem iść drogą, którą mi wskazuje Pan i chcę wytrwać w tym do końca. Wiem, że jestem jeszcze słaby i grzeszny, ale miłość Pana jest ze mną i mnie prowadzi.
APOSTOLSTWO - KAZANIE ŚWIĘTEGO FRANCISZKA
Pewnego dnia święty Franciszek, wychodząc z klasztoru, napotkał brata Ginepro. Był on bardzo prostym, dobrym człowiekiem i święty Franciszek bardzo go kochał.
Spotkawszy go, powiedział: Bracie Ginepro, pójdź ze mną, będziemy głosić kazania - poprosił.
Ojcze mój, odpowiedział brat - wiesz przecież, że jestem za mało wykształcony. Czy mogę więc przemawiać do ludzi?
Święty Franciszek nalegał jednak i brat Ginepro wreszcie się zgodził. Wędrowali przez całe miasto modląc się w ciszy za wszystkich tych, którzy pracowali w warsztatach i ogrodach. Uśmiechali się do dzieci, szczególnie tych bardzo biednych. Zamieniali kilka słów z najstarszymi. Dotykali chorych. Pomogli pewnej kobiecie dźwigać ciężki dzban z wodą.
Kiedy przemierzyli już kilkakrotnie całe miasto, święty Franciszek powiedział: Bracie Ginepro, czas byśmy powrócili do klasztoru.
A nasze kazanie?
Wygłosiliśmy je już... Wygłosiliśmy - odpowiedział z uśmiechem Święty.
Jeśli twoje ubranie jest przesiąknięte zapachem mchu, nie ma potrzeby byśmy mówili o tym wszystkim. Zapach będzie mówił sam za siebie. Najlepszym kazaniem jesteś ty sam.
BEZINTERESOWNOŚĆ - BRACIA
Mieszkali razem. Młodszy miał żonę i kilkoro dzieci. Starszy żył samotnie. Kochali się. Wspólnie gospodarzyli na ojcowiźnie, uprawiali zboże. Kiedy nadeszły żniwa, pracowali jednakowo. Podzielili zbiory na dwie równe części, usypali dwa równe kopce ziarna i poszli spać.
Żaden z nich jednak nie zasnął, obaj rozmyślali. Starszy myślał tak: Mój brat ma żonę i dzieci. On potrzebuje więcej niż ja. Dobrze więc będzie, gdy mu dam część swojego ziarna. Wstał więc cicho, podszedł do stodoły i odsypał kilka worków na stronę brata.
Młodszy myślał w ten sposób: Mój starszy brat jest sam. Gdy będę stary, to o mnie zatroszczą się moje dzieci. A kto będzie się troszczył o niego? On musi mieć teraz więcej ode mnie! Wstał więc cicho, poszedł do stodoły i przesypał kilka worków na stronę starszego brata.
Na drugi dzień bracia spotkali się w stodole i zobaczyli, że oba kopce ziarna niczym się nie różnią. Nie wiedzieli jednak, co jeden robił dla drugiego w nocy . Obaj w swoich sercach postanowili, że przesypią jeszcze kilka worków zboża na drugą stronę. Jeden i drugi niecierpliwie czekali wieczora. Życzyli sobie spokojnej nocy i udali się na spoczynek. Czekali chwilę.
Najpierw wstał cicho starszy i udał się do stodoły. Za chwilę wstał młodszy i także poszedł do stodoły. I gdy tak w ciemnościach przenosili zboże wreszcie natknęli się na siebie. Popatrzyli zdziwieni, a potem rzucili się sobie w ramiona, ucałowali się i uściskali po bratersku.
A Pan Bóg patrzył na to wszystko z nieba i powiedział: Święte jest to miejsce, gdzie ludzie tak się kochają. Wśród takich ludzi chcę mieszkać i takim będę błogosławił. Bracia żyli szczęśliwie do ostatnich swych dni.
APOSTOLSTWO - KTO SIĘ MODLI?
Pewien wieśniak, w dzień targowy zatrzymał się w zatłoczonej restauracji, w której zazwyczaj jadała miejscowa śmietanka. Wieśniak znalazł miejsce przy stole, przy którym siedzieli już inni i zamówił u kelnera jakieś danie. Gdy ten przyniósł je, wieśniak złożył ręce i odmówił modlitwę.
Jego sąsiedzi obserwowali go z pełną ironii ciekawością a jeden z młodzieńców zapytał: W domu też tak się zachowujecie? Modlicie się rzeczywiście wszyscy? Wieśniak, który spokojnie zaczął jeść, odpowiedział: Nie, również i u nas są tacy, którzy się nie modlą. Młodzieniec zaśmiał się szyderczo: Ach tak? A kto się nie modli? Na przykład moje krowy, mój osioł, moje świnie...
APOSTOLSTWO - O WĘDROWNYM MISJONARZU
Pewien misjonarz wędrował od miasta do miasta i wygłaszał na rynku płomienne, długie kazania. Ludzi zbiegało się zawsze mnóstwo. Na początku wszyscy słuchali z uwagą wywodów świętego męża ale po kwadransie nie było wokół niego ani żywej duszy. Ale mówca nie przerywał kazania, ciągnął zawsze do końca.
Jednego dnia jakiś turysta zapytał kaznodzieję: Dlaczego ksiądz mówi wciąż tak długo, skoro i tak nikt nie słucha. Czyż nie wie ksiądz, że te wszystkie wysiłki na darmo. Na początku - odpowiedział misjonarz - mam nadzieję, że uda mi się nawrócić słuchaczy potem jednak przemawiam, aby słuchacze (względnie ich brak) mnie nie "nawrócili" na swoje.
O UTRACIE WIARY
Jean-Paul Sartre (1905-1980), francuski filozof i pisarz, w swej autobiografii pt. „Słowa” wspomina również o drodze do niewiary. Powiada m.in. tak: - Do niewiary nie przywiodły mnie sprzeczności dogmatów, lecz życie. Bo przecież wierzyłem - co dnia klękając w koszuli na łóżku odmawiałem złożywszy ręce, swój pacierz, ale o Bogu myślałem coraz rzadziej. Kilka lat utrzymywałem jeszcze z Wszechmocnym stosunki oficjalne prywatnie jednak zaprzestałem składania Mu wizyt. . . A On coraz rzadziej na mnie spoglądał… w końcu odwrócił oczy.
O CZTERECH KROKACH DO MĄDROŚCI
Anthony de Mello (1931-1987), jezuita, współczesny mistrz życia wewnętrznego i autor poczytnych książek, proponuje takie 4 kroki w drodze do mądrości i każe ten program przerabiać tysiąc razy:
1) Uświadomić sobie, że istnieją w nas negatywne uczucia.
2) Zrozumieć, że te uczucia są w nas, a nie poza nami, w innej rzeczywistości.
3) Nie uważać tych uczuć za zasadniczą część swojego „ja”; uczucia te przychodzą i odchodzą.
4) Pamiętać, że wszystko się zmieni, jeżeli my sami się zmienimy.
O MALOWANIU I PRZEBACZANIU
O Peruginim (1445-1523), znanym malarzu włoskim z tzw. szkoły umbryjskiej, opowiadają, że na łożu śmierci nie chciał się wyspowiadać, gdyż sądził, iż byłaby to obraza Boga.
Jego żona, nie wiedząc co się burzy w jego duszy, zapytała go delikatnie, czy nie boi się umierać bez spowiedzi. Perugino miał odpowiedzieć: - Moja droga, popatrz na tę sprawę tak: moją profesją jest malowanie i jako malarz robiłem moją robotę wspaniale. Bożą profesją jest przebaczanie i jeżeli On w swoim zawodzie jest tak dzielny jak ja w moim, nie widzę żadnych powodów, abym się musiał bać.
O DRODZE DO CELU
Pewien młodzieniec, idąc do miasta, spotkał na skrzyżowaniu mnicha i zapytał go, która droga prowadzi do celu, jak jest jeszcze daleko?
- Idź dalej proszę - odpowiedział mnich.
- Ale dokąd? - odparł młody człowiek - pytałem cię przecież o drogę i jej długość.
- Musisz iść, trzeba zrobić parę kroków, musisz postawić przynajmniej pierwszy krok - odpowiedział mnich - bym zobaczył, jak idziesz i wtedy dopiero będę mógł ci pokazać właściwą drogę i określić jej długość!
O PSAŁTERZU I SŁUŻENIU
Jeden z braci prosił św. Franciszka z Asyżu, aby mógł posiadać psałterz. Franciszek nie pozwolił, argumentując w ten sposób:
- Jeżeli będziesz miał psałterz, przyjdzie ci ochota na brewiarz, mając brewiarz, zajmiesz miejsce w stallach jak wielki prałat, do swojego zaś brata powiesz: przynieś mi mój brewiarz !
O KSIĄŻCE NA SAMOTNEJ WYSPIE
W jednym z wywiadów zapytano Gilberta Keitha Chestertona (1874-1936), znanego pisarza religijnego, jaką książkę zabrałby ze sobą, gdyby go zesłano na samotną wyspę. Gdy pisarz zastanawiał się długo, reporter próbował podpowiedzieć: Biblię, Szekspira, O naśladowaniu... Ale Chesterton zaprzeczył.
- Nie, w takim położeniu najchętniej zabrałbym ze sobą podręcznik do budowania łodzi.
O NIEBIE TU I TERAZ
Ucznia, którego nie opuszczała myśl o życiu po śmierci, zagadnął niespodziewanie stary mistrz:
- Dlaczego tracisz czas na myślenie o życiu przyszłym? Szkoda przecież najmniejszej chwili!
- A czyż można o tym nie myśleć? - zdziwił się młodzieniec.
- Oczywiście - odparł mistrz.
- W jaki sposób? - chciał wiedzieć uczeń.
- Żyjąc w niebie tu i teraz - odpowiedział mędrzec.
- A gdzie jest to niebo? - pytał dalej młody człowiek.
- Właśnie tu i teraz - stwierdził mistrz.
O TAJEMNICY WIELKOŚCI
Światowej sławy skrzypek zapytany kiedyś po wielkim koncercie o tajemnicę swego sukcesu, powiedział: - Mam wspaniałą partyturę, cudowne skrzypce i bardzo dobry smyczek; ja tylko składam to wszystko razem, a potem odsuwam się na bok.
O WYTRWAŁEJ MODLITWIE I TRZECH PROŚBACH
Pan Jezus, który sam powiedział: „Proście, a będzie wam dane”, miał w końcu dosyć natarczywych próśb pewnego wyznawcy i ucznia; więc zjawił mu się we śnie i powiedział: - Postanowiłem spełnić twoje trzy dowolne prośby, ale to są ostatnie prośby, które spełniam - potem koniec.
Uradowany wierny poprosił z miejsca o śmierć swej żony, aby mógł ożenić się z lepszą. Prośba została spełniona natychmiast.
Na pogrzebie żony ksiądz, rodzina, przyjaciele i znajomi przywoływali cnoty i dobre cechy (tak nagle) zmarłej kobiety. Wówczas pomyślał sobie wierny uczeń, że działał zbyt pochopnie: zrozumiał teraz, że nie doceniał swej małżonki i że wcale nie jest pewne, że znajdzie lepszą od niej. Poprosił więc Pana, aby przywrócił ją do życia.
Ale teraz pozostała mu tylko jedna prośba. Tym razem nie chciał popełnić błędu, bo nie miał już możliwości poprawienia go. Długo więc zastanawiał się, pytał wszędzie o radę. Niektórzy doradzali mu, aby prosił o nieśmiertelność. Inni argumentowali: po co ci nieśmiertelność, jeżeli nie będziesz miał zdrowia. Jeszcze inni tłumaczyli: cóż ci ze zdrowia, jeżeli nie będziesz miał pieniędzy. A jeszcze inni mówili: cóż pomogą ci pieniądze, jeżeli nie będziesz miał przyjaciół?
Lata minęły i wierny uczeń nie mógł się na nic zdecydować. W końcu rzekł Panu Jezusowi: - Proszę doradź mi, o co mam Cię prosić !
Pan, widząc kłopotliwe położenie swego ucznia i wiedząc, że to już ostatnia jego szansa, uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł :
- Proś o to, abyś był zadowolony z tego, co ci przynosi życie, każda jego chwila!
O PIĘKNYM MODLENIU SIĘ
Pewien rabin w swej gorliwości próbował na wszelkie sposoby przyśpieszyć przyjście Mesjasza. Panu Bogu nie spodobało się takie poprawianie Jego terminów, więc postanowił ukarać swego nadgorliwego sługę tym, że odebrał mu pamięć i wszystkie zdolności. Następnego poranka prosił go sługa:
- Rabbi, zmów jakąś modlitwę!
- Jaką modlitwę? - pytał rabbi - wszystkie zapomniałem, a ty?
- Ja też - odpowiedział sługa - ja pamiętam tylko alfabet.
- To na co czekasz? - wrzasnął niecierpliwy nauczyciel
- Deklamuj literę po literze, a ja będę powtarzał za tobą! I rabin wymawiał litery alfabetu z takim zapałem i z taką żarliwością, że Pan ulitował się nad swym sługą i przywrócił mu znów wiedzę i talenty.
O PŁASZCZU I PIJAKU
Jordan z Saksonii (drugi generał dominikanów) oddał swój płaszcz pewnemu włóczędze, który udawał chorego nędzarza. Wkrótce też w najbliższej karczmie zamienił zdobycz na antałek wina. Brat zakonny, który widział, co stało się z płaszczem, kpił ze swego przełożonego:
- Ojcze, niezły podarunek zrobiłeś temu pijaczynie: za twój płaszcz leje się już wino...
Mistrz Jordan wówczas odpowiedział: - Zrobiłem to tak, ponieważ uwierzyłem, że jest biedakiem, chorym i potrzebującym. Wydawało mi się czymś zbożnym udzielić mu pomocy. Jeszcze teraz sądzę, że lepiej utracić płaszcz, niż wrażliwość na biednych.
META ZWYCIĘZCY
Przed około trzystu laty misja jezuitów w Japonii była bardzo prześladowana. Straszliwe to były czasy dla młodego Kościoła w Japonii. Chrześcijanie bronili się w najodleglejszych dolinach. Ale i tam znajdowali ich cesarscy żołnierze. Chrześcijanie albo musieli wyprzeć się wiary, albo umrzeć. Ich śmierć była straszna. Wieszano ich głową w dół i opuszczano do dołów wypełnionych gnojówką. Aby przedłużyć męczarnie, krępowano przedtem mocno sznurami ciała więźniów, co utrudniało krążenie krwi. Innych wrzucano do gorących źródeł jeziora Unzen. Wielu wyrzekło się wiary, aby uniknąć cierpień. Inni umarli szybko, a jeszcze inni przecierpieli straszne tortury, zanim zmarli. Czci się ich dzisiaj jako świętych męczenników.
W Europie żył w owym czasie młody jezuita Krzysztof Ferreira, człowiek o wielkich zdolnościach przywódczych. Przełożeni zdecydowali się wysłać go do Japonii, aby ożywił misję, zorganizował opór, pocieszał prześladowanych chrześcijan i dodawał im otuchy do wytrwania. Ferreira przyjął powierzone mu zadanie. Zaopatrzony w pełnomocnictwa popłynął do Japonii. Jeszcze w Europie został mianowany zwierzchnikiem misji. W przebraniu kupca, bez przeszkód dotarł do celu. Natychmiast przystąpił do pracy i już po kilku tygodniach dodawał odwagi zrozpaczonym chrześcijanom. Na nowo zorganizował misję japońską, założył Towarzystwo Herbaciane i Towarzystwo Poetyckie. Powstały również inne zamaskowane organizacje, w których skupiali się chrześcijanie nie wzbudzając podejrzeń. Wspólnie uczestniczono we Mszy świętej, poznawano naukę Chrystusa i pocieszano się wzajemnie.
Osiemnastego października 1633 roku policja wykryła czym w istocie były owe zakonspirowane organizacje. Aresztowano Ferreirę podczas Mszy świętej, a wraz z nim wielu chrześcijan. Nikt nie chciał się wyprzeć swojej wiary, zaczęły się więc okrutne tortury. Wszyscy chrześcijanie, którzy w owym dniu zostali aresztowani, pozostali nieugięci. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, a był nim zwierzchnik misji Krzysztof Ferreira. Właśnie ten, którego wysłano do Japonii, aby dodawał chrześcijanom odwagi do wytrwania.
Za przykładem Ferreiry setki ludzi zaparły się wiary. Ale to jeszcze nie wszystko. Chrześcijanie, zanim poddano ich torturom, stawali przed sądem cesarskim, który ich albo skazywał, albo przyjmował wyrzeczenie się wiary. Ferreirze nie dość było, że ocalił życie za cenę odstępstwa; dał się jeszcze zwerbować jako tłumacz w procesie przeciwko chrześcijanom. Zwierzchnik misji został odstępcą i tak żył latami. Wzywał braci i siostry do zaparcia się wiary i asystował przy ich egzekucjach. Tak było prawie codziennie, lata całe.
Po dziewiętnastu latach, w roku 1652, stary człowiek - wówczas już 74-letni - wstał na rozprawie i powiedział: „Nie zniosę tego dłużej. Wolę umrzeć. Zabijcie również mnie. Jestem chrześcijaninem”. Aresztowano go natychmiast. Torturowano całymi dniami. Tym razem Ferreira pozostał nieugięty i zmarł śmiercią męczeńską. Starzec dokonał tego, czego nie udało się dokonać młodemu mężczyźnie.
44