Zbigniew Mikołejko
Protokoły Anny Halman (moralitet bez morału)
[źródło: W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu (2009). Warszawa: WAB, s. 61-107]
Takie ciężkie, krótkie życie - i potem pójść w zapomnienie! Równie dobrze mogłaby pójść jak kamień na dno, gdyby decydowała o tym pamięć o niej, dawniejsza i przyszła. Jakby się pozwoliło na tę śmierć, jakby wyciągnięta do niej z brzegu dłoń rozchyliła się - i ona utonęła. Najgorsza w tym wszystkim musi być świadomość, że się jej pozwoliło utonąć. Jak gdyby nie opłacał się wysiłek trzymania jej za rękę.
Martha Grimes
I nie było nikogo, kto by jej nie zabił.
Bolesław Leśmian
Żyjmy więc, ja i ty, z którą cierpię i razem,
Z najgłębszą, żarliwą wiarą, walczę o lepszy czas.
Jesteśmy przecież, czyż nie?
Fryderyk Hölderlin
Chciałem o tej sprawie napisać od razu. Ale nie napisałem. Nie mogłem, nie byłem w stanie. I tylko kilka razy mówiłem o tym publicznie - w radiu, podczas jakichś wykładów. Z twardą świadomością, której nic nie było w stanie podważyć, że 21 października 2006 roku dopełniło się rytualne zabójstwo molestowanej przez kolegów czternastolatki z gdańskiego gimnazjum, znanej wówczas jako Ania H. I przy tym przekonaniu pozostaję także dzisiaj, latem 2008 roku, kiedy echa tamtej sprawy przycichły.
Przycichły tak bardzo, że - zdawałoby się - dzielą nas od niej całe lata świetlne.
Owa straszna dzisiejsza cisza nad grobem Ani H. - Anny Halman (21 czerwca 1992 - 21 października 2006) - demaskuje, obnaża prawdę, skrzętnie i faryzejsko skrywaną, prawdę o mechanizmie zabójstwa. O odpowiedzialności i winie. I, przede wszystkim, grzebiąc wszystko w ohydnej studni niepamięci, ma uwolnić od zmagań z rzeczywistymi trybami zła, z jego mentalnymi i moralnymi podstawami. Wystarczy tylko zwrócić uwagę, że jest ona równie powszechna i konsekwentna, jak powszechny i konsekwentny był jazgot (mediów i władzy, „ludzi z ulicy” i „autorytetów”) tuż po śmierci dziewczyny. I zapytać, skąd ta zadziwiająca symetria zjawisk - tamtej wrzawy i teraźniejszej ciszy? Skąd tak idealne odwrócenie? Skąd tak nagłe przejście od niebotycznego wrzasku do wołającego o grom z jasnego nieba milczenia?
Odpowiedź narzuca mi się natychmiast: źródłem jednego i drugiego jest wciąż to samo jednorodne i pospólne zjawisko - maskarada etyczna, próbująca ukryć zbiorowe wspólnictwo w zbrodni i, co więcej, dopuścić możliwość kolejnych podobnych aktów przemocy - jako szczególnych momentów „oczyszczenia” zbiorowości, wychodzenia z takiego lub innego kryzysu. Mówię to brutalnie, bez osłonek. Nie chodzi bowiem jedynie o kilku rozwydrzonych wyrostków, bezpośrednich sprawców gwałtu (w różnych tego słowa znaczeniach) i, ostatecznie, śmierci.
Chodzi o ich poczucie bezkarności - „przed” i „po”. Nie wyrasta ono przecież wyłącznie z rojeń ich chorych mózgów. Te mózgowia wszak to nie byty autonomiczne, lecz bękarty tej skandalicznej mentalności, jaka bezkarnie, korzystając z przywilejów wolności i demokracji, rozhulała się dzisiaj po Polsce. I nęka je choroba socjalna właściwa nie tylko rodzinom tych łobuzów, nie tylko znacznej części mieszkańców Kiełpina Górnego, skąd pochodzą, czy też wielu uczniom i nauczycielom gdańskiego gimnazjum numer 2. To choroba poważnych odłamów społeczeństwa polskiego, może nawet tej niby to „milczącej większości”, którą radykalni publicyści różnych czasów słusznie nazywają „Polactwem”
i której nic poza własnym tyłkiem nie interesuje. Wyraża się ona - jak pisał przed kilkudziesięciu laty Erich Fromm, rozważając skłonność „przeciętnego” Niemca do autorytaryzmu - w negatywnej „wolności od”, przede wszystkim w wolności od bycia odpowiedzialnym, czyli, w istocie, w „ucieczce
od wolności”, w zachowaniu bezradnym wobec własnego losu i przesyconym sadomasochistyczną tęsknotą za prostacką, brutalną siłą. Siłą, która - z jednej strony - „weźmie za łeb” krnąbrne jednostki i grupy i „zrobi z nimi porządek”, z drugiej zaś - przemieni cherlaków w „rasę panów”. Nie trzeba dodawać, że w obrębie tych pragnień pokorna, niewolnicza gotowość do „brania w dupę” i uginania karku przed silniejszym zbiega się ze skłonnością do zadawania gwałtu.
W dzisiejszej Polsce taką wiarę podziela chmara ludzi, którą zwykłem nazywać „społeczeństwem niepartycypacji”. Łatwo obliczyć, że jest to stado niemałe - od czterdziestu do (w porywach) sześćdziesięciu procent tak zwanej populacji. Rozmaite dane potwierdzają taką liczebność - przede wszystkim wybory do parlamentu, od których zwykła uchylać się taka właśnie zbiorowość (bo „wszyscy politycy to kłamcy i złodzieje”). Ale mówią o tym i inne liczby: to zatem ci (latem 2008 roku, kiedy piszę te słowa, jest to akurat 52 procent), którzy niezależnie od sytuacji będą twierdzili, że sprawy w Polsce „idą w złym kierunku”. I ci, co utrzymują, że państwo powinno się nimi opiekować, bo sami sobie nie radzą i „żyją w nędzy” (gdyby im uwierzyć, jak wynika z badań ankietowych, po polskich drogach jeździłoby zaledwie siedem milionów prywatnych samochodów, a jeździ przecież piętnaście; gdyby im uwierzyć, upijalibyśmy się jedynie za 2,8 miliarda złotych, a upijamy się za sumy wielokrotnie wyższe). To zarazem ci, którzy nie czytają nigdy żadnych książek ani gazet (jakoby dlatego, że ich na nie nie stać) i nie rozumieją najprostszych treści telewizyjnego dziennika.
Nie mówię tutaj oczywiście o rzeczywistej i dramatycznej biedzie, lecz o gromadnej fikcji, jaką zwykły karmić się milionyludzi żyjących całkiem nieźle i bez większego trudu, za to - jak bodajże powiadał kanclerz Erhard - „z ręką w kieszeni sąsiada”. I z pragnieniem zanurzenia tej ręki jeszcze głębiej. Gdyby nie to, że muszę z nimi dzielić los pod tą samą spłowiałą szmatą nieba, mógłbym naturalnie powiedzieć: „A niech ich diabeł - i statystyka!” Ale nie mogę: wszak koczując w kręgu mojego życia -
niczym dzicy, heretyccy Longobardowie na przedpolach starego Rzymu - żrą i broją. I czyniąc zło, które nas wszystkich dotyka, przemieniają katów w ofia ry i domagają się nie tylko bezkarności, ale i nagrody („stoi” za tym zapewne samorozpoznanie i samopodejrzenie, że przyjdzie im być może zmierzyć się osobiście z podobną sytuacją i podobnymi rolami):
W środę rano, gdy gwałt na Ani był już pierwszą informacją w gdańskiej prasie i radiu, do „dwójki” - jeszcze przed dziennikarzami - przyjechała policja. Cała piątka [sprawców nieszczęścia - Z.M.] - Mateusz, Łukasz, Dawid, Michał i Arkadiusz - została zabrana na odległą o kilometr komendę. Po kilku godzinach przyjechali z Kiełpina ojcowie.
- Chłopak jest słabego zdrowia, a traktują go jak przestępcę - powiedział dziennikarzom tata Łukasza.
Ojciec Mateusza nie ukrywał złości.
- Wy robicie to samo co policja - rzucił w stronę kamer. - Morderców z dzieci robicie! A mój syn tylko tę dziewczynę podszczypywał. Takie rzeczy są u dzieciaków normalne. Czy za naszych czasów tego nie było?
- Ona podobno już wcześniej planowała samobójstwo - dopowiedział ojciec Dawida.
W sądzie chłopcom [prześladowcom Ani - Z.M.] towarzyszyli rodzice i bliscy. Postanowili nie rozmawiać z dziennikarzami. - Już wystarczająco dużo krzywdy wyrządziliście chłopakom. Oni przez was normalnego życia nie mają - mówił zdenerwowany na fotoreporterów krewny jednego z nastolatków.
Ostatnio zbulwersowała kraj informacja, że w obronie chłopaków, którzy doprowadzili do śmierci bezbronnej dziewczyny, protestowali pod gdańskim sądem mieszkańcy ich rodzinnego Kiełpina Górnego. Żądali uwolnienia chłopaków.
Chłopcy przebywają w schronisku, które dla nich jest jak areszt [...]. Tracą w wiarę w to, że ktokolwiek sprawiedliwie oceni ich zachowanie. W efekcie grono ofia r powiększy się o kolejnych pięć osób - podkreślono.
Protestujący kiełpinianie nie wierzą w związek pomiędzy upokarzaniem Ani w szkole a jej samobójstwem, do którego doszło kilkanaście godzin później.
- My znamy tych chłopców, oni są niewinni. Wiemy, co się zdarzyło w tej klasie z relacji uczniów. I na pewno nie było molestowania. Było podszczypywanie, zaczepianie, jak to w takim wieku u młodzieży. Ale to nie mogło doprowadzić do samobójstwa - powiedziała dziennikarzom Urszula Dziewałtowska, jedna z protestujących.
Wiesława Bobińska, też mieszkanka Kiełpina, nie wierzy opisom, jakie przyniosły media. Od siedemnastu lat jest pedagogiem w tutejszej Szkole Podstawowej nr 84. W szkole od zerówki uczyła się Ania i czterech z owej piątki chłopców. - Nigdy nie sprawiali nam kłopotów - opowiada Bobińska. - Może podczas gry w piłkę któryś przeklął. Teraz zostali potraktowani jak przestępcy, poprowadzeni w kajdankach. Kiedy rozmawiałam z przypadkowo spotkanymi naszymi byłymi uczniami, nie potwierdzali przebiegu zdarzeń opisywanego w mediach. Na pewno był to jakiś wybryk. W żadnej z tych rodzin nie ma patologii, niewydolności wychowawczej. Mamy w parafii dość surowego księdza, ale i on wypowiadał się publicznie przeciwko pochopnemu oskarżaniu.
- Ojciec tego Dawida schudł chyba ze 20 kg, został cień człowieka - opowiada Wiesława Bobińska. - Zawsze byłam uczciwa i sprawiedliwa. Gdyby oni byli tacy źli, tobyśmy ich nie bronili. Dla tych chłopców ogromną karą jest to, że Ani już nie ma i że do końca życia będą z tym żyli. Kiełpino będzie solidarne z rodzicami, bo wszyscy mamy poczucie niesprawiedliwości.
Nie potwierdzam tego, że Dawid źle znosi pobyt u nas - mówi dyrektor schroniska w Gdańsku, Krzysztof Eckert. - [...] Źle znosi kontakt z rodzicami. Użalają się nad nim i potem on jest rozregulowany psychicznie. Wmawiają mu, że to żadna wina, że wina dorosłych i całego społeczeństwa.
Kuzyn 14-letniej Ani broni jej dręczycieli. - Oni są niewinni - zeznał wczoraj jako świadek przed Sądem Rejonowym w Gdańsku.
- Znam dobrze Łukasza i Dawida. Ania na pewno nie powiesiła się przez nich. Przed śmiercią nigdy się na nich nie skarżyła. Jestem pewien, że oni są niewinni. Ania miała swoje problemy, nie wiem jakie, bo nie zwierzała mi się - powiedział Sławomir H. przed wejściem na salę sądową.
Donat Paliszewski, obrońca jednego z gimnazjalistów:
- Jak czują się chłopcy?
- To wystraszone dzieci, które nie do końca rozumieją, co się dzieje. My dorośli oceniamy pewne zachowania inaczej. Reagujemy, gdy ktoś kogoś popycha, dzieci tego nie robią, bo w większości nie uważają tego za coś złego. To dla nich normalne.
Inny obrońca dodaje: - Ale zrobimy wszystko, żeby przekonać sąd o niewinności chłopców.
Wczoraj wieczorem - zanotował Zbigniew Jarosik z Gdańska - rozmawiałem o tym ze znajomymi. Najstraszniejsze były dla nas komentarze części osób z Gimnazjum nr 2. Mieszkam niedaleko, więc słyszałem te wypowiedzi: „ale beka, pobawili się nią, a ona się powiesiła”, „kolesie trochę za bardzo wyluzowali”, „ci to mają jaja” itp. Otoczenie sklasyfikowało całą sprawę na poziomie drobnego wybryku, jak posmarowanie pastą do zębów krzesła.
Na lekcji religii w jednej z gdańskich podstawówek ksiądz mówi dzieciom: „Ania, odbierając sobie życie, popełniła ciężki grzech”. Uczniowie pytają, czy nie gorzej należy ocenić jej prześladowców. Ksiądz tłumaczy: „Są występki przeciw ciału, ale najcięższe są grzechy przeciw życiu. Także życiu nienarodzonemu”
Nic dodać, nic ująć. Może to tylko, że tuż przed Bożym Narodzeniem 2006 roku jedna ze stacji telewizyjnych pokazała rodziców chłopców, jak wkraczają obładowani słodyczami do schroniska dla nieletnich (nie pamiętam: w Gdańsku czy w Chojnicach?), butnie domagając się dla swych „niewinnych dzieci” prawa do świętowania w rodzinnym gronie. I może to jeszcze, że z czasem - choć do wiadomości publicznej nie dotarł żaden nowy fakt o sprawie - wielu mieszkańców Kiełpina, jak świadczył o tym także telewizyjny reportaż z grudnia 2006 roku, coraz częściej zaczęło oskarżać Anię, a nie sprawców jej nieszczęścia. I nawet jej najbliższa przyjaciółka zmieniła swoje zeznania na niekorzyść ofia ry (czemu by nie, skoro wszystkie chwyty są w takich razach dozwolone? - zrzuciła winę na policję):
Patrycja K., przyjaciółka 14-letniej Ani, gimnazjalistki, która w październiku 2006 r. popełniła samobójstwo, zeznała przed sądem, że nastolatka już wcześniej dwukrotnie chciała targnąć się na swoje życie. Pierwszy raz połykając tabletki, drugi przez powieszenie. Powodem miały być jej kompleksy związane z nadwagą. Dziewczyna była przesłuchiwana w obecności biegłego psychologa, bo zeznania, które najpierw złożyła na policji, a później podczas sądowego śledztwa różnią się od siebie. Z relacji świadka obecnego na rozprawie (która była niejawna) wynika między innymi, że dziewczyna zeznała, iż Ania w ogóle nie była rozebrana. Taką informację do pierwotnych zeznań miała dopisać policja.
Środowisko lokalne nie pozostało w tych wysiłkach osamotnione. Najpierw przyszli mu w sukurs „szlachetni humaniści”:
Oni nie powinni trafi ć do schronisk dla nieletnich przed zapadnięciem wyroku - przekonuje [Krzysztof Sarzała, psycholog, kierownik Centrum Interwencji Kryzysowej PCK w Gdańsku - Z.M.]. - Od początku uważałem, że z tak drastyczną karą należy poczekać do chwili, gdy będziemy pewni, że to właśnie ich zachowania spowodowały to straszne wydarzenie. Przecież mnóstwo ludzi miało wątpliwości. Życie pokazuje, że były one chyba zasadne. Ale prawda jest też taka, że w ich życiu nie wydarzyło się nic takiego, czego nie można naprawić. Wierzę, że ci chłopcy sobie poradzą. Może już sobie poradzili.
No więc „już sobie poradzili”, przynajmniej niektórzy: właśnie jeden z nich latem 2008 roku popełnił kolejne przestępstwo - tym razem drogowe.
„Szlachetni humaniści” oraz cytowany tu ksiądz katecheta zdziwiliby się pewnie bardzo, gdyby wiedzieli, że ich słowa - pominąwszy najbrudniejszą z brudnych „metaforykę” - zbiegają się przedziwnie z horrendalnym, pozbawionym wszelkich znamion człowieczeństwa tekstem Ale mnie szatany w piekle dojeżdżają!, który został opublikowany na jednej ze stron internetowych (nie podam jej adresu i zacytuję jedynie najmniej drastyczne zdanie) już 7 lutego 2007 roku:
Bo pięciu młodych chłopaczków - mówi w tym brudnym świadectwie zwyrodnienia jeden z gwałcących „potępioną” Anię szatanów - znalazło się w poprawczaku przez takie [wulgaryzm] ścierwo jak ty!
„I nie ma miecza, i nie ma topora”, jak w poczuciu apokaliptycznej grozy napisał ongiś Grochowiak.
Nie, nie wzywam tu do brutalnych represji, które mogłyby rzeczywiście przemienić oprawców w ofiary, tylko - a w tym wypadku daje się to uczynić - do prostego, jasnego, bez dwuznaczności, oddzielenia zimnym ostrzem rozumu dobra od zła, odróżnienia zboża od kąkolu.
[…] Weźmy jednak czasy ostateczne w ejdetyczny nawias i powróćmy do bardziej przaśnych materii.
Czyli do pytania o mechanizmy.
O ukryte i jawne tryby zdarzeń, jakie pochłonęły Annę Halman.
Odsłoniły je już w wielu miejscach, nie lękając się spotkania z brudem serc i umysłów, rozmaite relacje prasowe oraz kazanie arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego, ówczesnego metropolity gdańskiego, a także trzeźwe, zdecydowane wypowiedzi ówczesnej Rzecznik Praw Dziecka, pani minister Ewy Sowińskiej (…):
Rzecznik Praw Dziecka Ewa Sowińska ma wątpliwości, czy uda się zresocjalizować pięciu gdańskich gimnazjalistów podejrzanych o molestowanie 14-letniej Ani. W jej ocenie winna jest nie tylko szkoła, ale również sposób wychowania przez rodziców. Rzeczniczka twierdzi, że wypowiedzi rodziców pięciu uczniów z gdańskiego gimnazjum bulwersowały opinię publiczną przez wiele tygodni. Wprawdzie były reakcją na 3-miesięczne osadzenie ich synów w schroniskach dla nieletnich, ale przecież powinny być przede wszystkim reakcją na śmierć Ani i nieodwracalny dramat jej rodziców. „Od dawna oceniałam, że poza zaniedbaniami w szkole istniały zasadnicze zaniedbania w rodzinach. To przecież na rodzicach spoczywa obowiązek troski i odpowiedzialności za dziecko, miłości rozsądnej i czasami wymagającej, a nade wszystko wychowanie we wrażliwości na innych ludzi” - twierdzi RPD. W jej ocenie, ojciec jednego z chłopców dość mocno pogubił się moralnie, gdy mówił przed kamerami, że „nic się nie stało”. „Dopiero 26 stycznia, po decyzji sądu o zwolnieniu ze schroniska do domu czterech z pięciu chłopców, reakcja rodziców Łukasza była przemyślana, stosowna i świadczy o głębszej refl eksji. Odczuli, że może źle wychowali syna i popełnili błędy. Teraz są sami, bo on pozostał w schronisku dla nieletnich” - zaznaczyła Sowińska. Według niej pozostali czterej chłopcy nie byli lepiej wychowywani w swoich rodzinach. Rzeczniczka wysnuwa taki wniosek na podstawie zachowania rodziców, ich bagatelizowania zdarzeń, prób usprawiedliwiania czynów, pomijania „fi nału” sprawy oraz dość prymitywnych wypowiedzi, także zresztą niektórych obrońców. „Wobec powyższego mam uzasadnione wątpliwości co do możliwości resocjalizacji tych chłopców. Obym się myliła” - napisała Sowińska.
Wszystkie te jednak - słuszne w moim przekonaniu - oceny dotyczyły najczęściej pewnego klimatu moralnego, a także wadliwości wychowania i systemu edukacyjnego. I w jakiejś mierze należały do sfery spraw oczywistych, które wszakże (co uczyniono) należało nazwać głośno po imieniu. Przy głębszym rozpoznaniu nie tylko mnie narzuca się natomiast pojęcie „kozła ofiarnego”, który pojawia się - jak powiada wielokrotnie i na rozmaite sposoby René Girard - w sytuacji „kryzysu odróżnicowania”, czyli w stanie zamętu, chaosu, niepewności, w chwili, gdy wszystkie fundamentalne wartości, wzory, normy i role uległy swoistemu „rozproszkowaniu”, swoistej destrukcji.
Zdaniem Girarda, podstawowym mechanizmem „wynalezionym” przez ludzkość u jej zarania i leżącym u podstaw wszelkich społeczności i kultur, który prowadzi do wyjścia z owego kryzysu oraz odbudowy (albo skonstruowania na nowo) systemu wartości, norm i ról, jest właśnie wyznaczanie oraz zabijanie (symboliczne lub dosłowne) kozła ofiarnego (odkrycie tego mechanizmu, mówi ponadto Girard, staje się jednocześnie „nawróceniem” - w sensie moralnym i religijnym). Kozła, którym w istocie może stać się każdy - niczym uwolniony od alegorii i wydany „nagiemu życiu” everyman ze średniowiecznych moralitetów - choć pewni ludzie, z racji swojej społecznej „niższości”
(na przykład obcy w wierze, kulturze, języku, dzieci i kobiety, sieroty i kalecy, ubodzy i bezdomni, oszpeceni i owdowiali) albo „wyższości” (na przykład politycy, „jajogłowi”, zamożni, urodziwi), lepiej „nadają się” do tej roli. I da się o nich po prostu powiedzieć: „Są ludzie, którzy rodzą się po to, żeby płacić za cudze winy”.
Anna Halman podwójnie spełniała te wymogi, mieszcząc się i w kręgu kulturowej „niższości”, i w sferze „wyższości”. Po pierwsze zatem, była dziewczynką, z wszystkimi znamionami dopiero rodzącej się kobiecości, w świecie zdominowanym przez mężczyzn - i to mężczyzn doznających degradacji i wychowanych w dyskursie przemocy: i jako „ojcowie rodzin”, i jako ich synowie, niepełnoletni przecież, podporządkowani dorosłym (więc wyrywający się dziko ku urojonej, fantomatycznej „męskości”). W świecie, w którym „kalką” czy „odzwierciedleniem” brudnych męskich urojeń są stereotypy, równie fałszywe i widmowe, kobiecej „czystości”, kobiecej „niewinności”:
[Anonimowa mieszkanka Gdańska]: Cała wieś, z której pochodzi Ania, mówi jednym głosem: „Winni są nauczyciele”. Dlaczego? To jest bardzo proste. Większość tych dzieci bardzo źle się uczy. Teraz jest okazja zemścić się na nauczycielce, która stawia jedynki. Przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę. Poza tym, to są Kaszubi. A ci w obliczu wroga hardzieją i stają twardo w jednym szeregu! Druga część osiedla mówi inaczej. Winni są rodzice chłopaków, a raczej ich ojcowie. Bo to jest tak. Kobiety ze wsi pracują jako opiekunki i panie do sprzątania. Ciężko pracują, a tymczasem ich mężowie piją, piją i piją. Dzieciaki i młodzież mają fatalne wzorce. Większość zarejestrowana jest jako bezrobotni, nie przyjmują ofert pracy, czasami coś dorobią i tak życie się toczy! Koszmar! Muszę powiedzieć, że kobiety więcej korzystają z cywilizacji, która je otacza. Niby chcą kształcić dzieci, niby widzą, że to się opłaca, ale teraz wszyscy się zjednoczyli w walce z wrogiem - nauczycielami.
Najstraszniejsze jest to, że gwałt, jaki zadali Ani jej koledzy z klasy (a wśród nich jej kuzyn) dla rodziców chłopaków jest tylko zwykłym wygłupem szkolnym, żartem. Zwłaszcza ich bracia (starsi) i ojcowie reagowali agresją, wykrzykując, że nic się nie stało, a ich własne (malutkie i biedniutkie) dzieci potraktowano jak kryminalistów, bo gimnazjaliści już do domów nie powrócili.
- Policja chyba nie ma co robić! Niech się zajmie tymi, co narkotyki w szkole sprzedają! - wykrzykiwali. Tylko jedna mama rozpłakała się z żalu, wstydu i bezsilności.
Krzysztof Zajdel, nauczyciel spod Wrocławia, obserwował w telewizji ojca jednego z gdańskich napastników. Pisze w swoim blogu:
„Zero skruchy, chwili refleksji, słów pocieszenia dla rodziny ofiary - tylko buta i przerzucanie winy na nauczycieli, szkołę. Zapijaczonym głosem krzyczał: gdzie była nauczycielka!? Uważam, że najbardziej winni są rodzice”.
Sądząc po relacjach telewizyjnych, chłopcy wychowali się w rodzinach pełnych, a ich ojcowie wyglądali na stanowczych. Na takich, którzy potrafią synom przylać w tyłek - zgodnie z tradycyjną pedagogiką sławioną kilka miesięcy temu w Sejmie przez niektórych posłów koalicji rządzącej.
O śmierci Ani ostatecznie przesądził wstyd. Ania wstydziła się tego, co jej zrobili. Jej przyjaciółka Iwona wstydziła się powiedzieć o tym nauczycielce i mamie. Obie z Anią padły ofiarą okrutnego stereotypu kobiety zhańbionej, choć przecież Ania - cokolwiek by jej zrobili - pozostała czysta jak łza, nieskalana.
Po drugie, jak można było często przeczytać czy usłyszeć i w lokalnym środowisku, i w mediach, jednoznacznie uchodziła za wyróżnioną „w górę” z racji swej urody czy też wyglądu. Była to więc - zdaniem dziennikarzy gdańskich - „ładna, miła, pogodna uczennica II klasy gimnazjum”, „śliczna, drobna blondynka”.
I podobnie brzmią inne opinie:
Na co dzień w spodniach i w jasnym sweterku, gdy szła na imprezę, Ania potrafiła wyglądać szałowo.
Sandra [koleżanka z klasy]: - Pomadka, paznokcie... Miała ekstra figurę. Mateusz się chyba podkochiwał i ten Łukasz też.
[Według pedagog szkolnej]: Rówieśnicy - zarówno dziewczyny, jak i chłopcy - to, co się działo, interpretowali nie tyle jako przejaw znęcania się, ile podrywania, zabiegania o względy. Według niektórych z nich Ania wyróżniała się dorosłością. Niektórzy uważali ją za najładniejszą dziewczynę z klasy, choć ona - jak to nastolatki - miała różne zastrzeżenia do swego wyglądu.
Adam [Cieniewicz, kolega z klasy, nieobecny podczas zajścia - Z.M.] pokazuje zdjęcie sprzed dwóch lat, jeszcze z podstawówki. Tu on, a tu Ania. Ładna. Na odwrocie - jej podpis.
A jedna z tych obiegowych opinii, właśnie wspomnianej Sandry z II f, z niebywałą przenikliwością i bez ogródek, wyraża, o co tu chodziło:
Ona była taka trochę o f i a r a. Drobna, cicha. I taka ładna.
Na dodatek - by trzymać się kategorii René Girarda - dramat rozegrał się w typowej dla „kryzysu odróżnicowania” scenerii społecznej i kulturowej:
„Dwójka” to betonowy, trzypiętrowy blok. Do ścisłego centrum Gdańska pięć minut piechotą. Przed szkołą płot z zielonej siatki, zakurzone boisko, wyszczerbione schody, w środku szare, pamiętające PRL korytarze. W klasach 20-30 dzieci. W sumie 600.
- By prawidłowo kontrolować rozwój uczniów w szkole, nie powinno być ich więcej niż 400 - mówi psycholożka [Wisanna] Szymańska [konsultant ośrodka kształcenia nauczycieli z Trójmiasta - Z.M.]. - Kiedy jest pół tysiąca, nauczyciele tracą kontakt z dziećmi, często mają nawet problemy z ich rozpoznawaniem, nie mówiąc już o jakimkolwiek procesie wychowawczym. Młodzież jest anonimowa w takim tłumie. A anonimowość rodzi poczucie bezkarności. Uaktywniają się jednostki agresywne. Dzieci wrażliwe, gdy znajdą się w mniejszości, zaczynają się zachowywać podobnie, by po prostu przetrwać. Agresja staje się normą.
- Te, hieny! Hawudeer! - śliczna uczennica z kolczykiem w nosie, która stoi na przystanku tramwajowym pod szkołą, pokazuje dziennikarzom środkowy palec. HWDP to hasło grafficiarzy wypisywane na murach. Tylko w najbliższej okolicy „dwójki” widać je w dwóch miejscach - na znaku drogowym i ścianie kiosku z napojami. HWDR to zawołanie, które dzieci z „dwójki” przekazują sobie od środowego ranka. Znaczy: „H… w d… radiostacji”.
- Radio to hieny i oszuści - powtarza dziewczyna z kolczykiem. Nie chce się przedstawić. Ale tramwaj nie nadjeżdża, więc w końcu z nudów zaczyna z nami rozmawiać. Zna Dawida - jednego z piątki.
- Normalny kolo. Przecież to na niby było, taki dżakas. Dawid i Willy nie pierwszy raz jakieś jaja wkręcali. Wysyłali to na maksiora. Koledzy dziewczyny z kolczykiem, którzy od dłuższej chwili słuchają
naszej rozmowy, potakują ze śmiechem. Co rusz popychają jeden drugiego na przechodzących chodnikiem ludzi. Dżakas to filmik własnej roboty kręcony zwykle po to, by umieścić go w internecie.
Popularne dżakasy: nastolatek skacze po dachach zaparkowanych samochodów, dwaj chłopcy okradają budkę z hot dogami i uciekają. Są też ostrzejsze produkcje. Na wspomnianej przez gimnazjalistkę stronie www.maxior.pl link „śmieszne filmy” prowadzi przez obrazki udawanych strzelanin, gwałtów i bijatyk. Obok autentycznie dowcipnych i w większości niegroźnych obrazków z życia ludzi na całym świecie są (udawane) scenki przebijania głowy siekierą, wycinania wnętrzności itp. Kiedy tramwaj zabiera uczennicę z kolczykiem i jej kolegów, zza zamkniętych drzwi cała trójka pokazuje nam na pożegnanie faki.
Na przystanku tramwajowym pięć metrów od płonących [przed gimnazjum nr 2 - Z.M.] zniczy atmosfera jak zwykle: śmiechy, przepychanki, przekleństwa. Na widok dziennikarzy rozmowy milkną.
- To jest zgraja dzikich - mówi ekspedientka z kiosku ruchu sąsiadującego z „dwójką”. - Przybiegają tu po gumę, po papierosy... Ledwo co mu głowa sterczy w okienku i już chce palić. Gonię ich. Wyzywają mnie. Mają usta pełne śmieci.
Szkoła ogania się od dziennikarzy, broni się. Nie ma szans na obronę. Jest jednym z tysięcy molochowatych, wielkomiejskich gimnazjów, nieszczęsnych potworków, które wykluły się z reformy edukacji. Zapyta ktoś: co do tego wszystkiego ma szkoła? Przecież równie dobrze „bestie” mogły rozebrać, upokorzyć, postraszyć gwałtem w parku, na klatce schodowej, w ciemnym kącie. Tak, ale stało się to właśnie w szkole. To znaczy, że w szkole nikt nie panuje nad dziećmi. Że nie ma do nich żadnego dotarcia. Że rządzą tam prawa sfory. Że się nie rozmawia. Nie tłumaczy, nie wychowuje. Nie dlatego, że nauczyciele nie potrafi ą. Dlatego, że w potwornym kotle, w którym gotują się hormony i emocje kilkuset dojrzewających nastolatków, skutecznie robić się tego nie da.
Peryferyjne, gdańskie gimnazjum nr 2 to więc tylko wycinek scenerii znacznie szerszej, scenerii, jaką świat dorosłych bezmyślnie zafundował dorastającej młodzieży w najtrudniejszym bodaj okresie jej życia, tworząc gimnazja. To swoiste przechowalnie, gdzie zaczęła obowiązywać mechanika - bo ja wiem? - „przepustu”, „rury”, „kanału”. Gdzie władze oświatowe, przy całkowitej niemal obojętności (a może nawet i satysfakcji) rodziców, narzuciły zasadę: „ilu na wejściu, tylu na wyjściu”. Gdzie przestały działać jakiekolwiek reguły „odsiewu” nazbyt agresywnych i leniwych, a więc siłą rzeczy musiały upaść powiązane z nauką i zachowaniem kryteria oceny, hierarchie wartości, wzory, normy, autorytety. Gdzie na dodatek - i to było chyba najgorsze - dzieci zostały nagle wyrwane z podstawówek, w których powoli ustaliły się już jakieś role społeczne i w których nauczyciel jeszcze coś znaczył, i przeniesione do wielkich szkół-molochów. A tam wszystko - cały dotychczasowy porządek społeczny i moralny - zostawało zburzone, „zglajszachtowane”, przemieszane, i trzeba było zacząć swój los od nowa, trzeba było od nowa, wszelkimi sposobami, walczyć o pozycję, znaczenie, przetrwanie w zbiorowości. Poza, oczywiście, wszelką kontrolą dorosłych, a zwłaszcza władz oświatowych, po faryzejsku udających, że „tutaj wszystko jest jak trzeba” (Jacek Kaczmarski).
(…) Lekceważące podejście do edukacji wygenerowało system gimnazjalny. Rządzący nie wzięli pod uwagę, jak mogą zachować się trzynastoletnie dzieci po zmianie szkoły. Że zawsze zmiana środowiska to zaburzenie poczucia bezpieczeństwa, zawsze trzeba na nowo walczyć o swoją pozycję. Już innymi
niż siedmiolatki metodami. Że bada się granice, eksperymentuje i doświadcza. Że w tym wieku zaczyna się hormonalna zawierucha, że kruszą się dziecięce autorytety, potrzeba nowych, a w tej mierze nauczyciele z rzadka stają na wysokości zadania. Słowem: kilka setek gimnazjalistów w jednym budynku grozi wybuchem.
Zjednoczone siły nauczycielsko-rodzicielskie muszą taką bombę
wychowawczo rozbrajać. Rozbrajać, a nie pacyfikować” (Ewa Winnicka).
Tworzył się w ten sposób dramatycznie pas „ziemi niczyjej”, swoisty Outland, w którym obowiązywały i obowiązują „reguły gry” zbliżone do reguł obowiązujących na Dzikim Zachodzie - zatem oparte na przemocy, na „prawie pięści”. A do wiadomości publicznej docierały jedynie oderwane i skąpe wieści o co bardziej drastycznych wydarzeniach w lokalnych gimnazjach.
Tymczasem w istocie mieliśmy (i niestety mamy nadal) do czynienia ze zinstytucjonalizowanym - choć zarazem i właśnie „dzikim” - procesem społecznym o nader szerokiej skali. I dopiero tragiczna śmierć Anny Halman rozdarła - na krótko - zasłonę milczenia:
Coraz więcej specjalistów dochodzi do wniosku, że gimnazjum jest nieszczęściem polskiego systemu edukacji. Z psychologicznego punktu widzenia 14-15 lat to najtrudniejszy etap w rozwoju dziecka. Zmiany hormonalne sprawiają, że dorastający mają poważne problemy z nastrojem i emocjami. Wiele zachowań między dziewczętami a chłopcami przybiera formę arogancką. Poprzedni system szkolny w naturalny sposób buforował nastolatków. Pozycję w grupie dzieci ustalały od pierwszej klasy podstawówki. Siódma klasa była w opinii nauczycieli zawsze najtrudniejsza, ale przynajmniej role między uczniami były dawno rozdane. Nie musieli się prześcigać, żeby zaistnieć - mówi Joanna Własów, nauczycielka z Trójmiasta: - Rozmawiam z koleżankami i kolegami po fachu i nie zdarzyło się jeszcze, żeby któreś broniło gimnazjów.
Naukowcy z Uniwersytetu Szczecińskiego zbadali niedawno poziom bezpieczeństwa w gimnazjach. Pytali, jak oceniają go sami uczniowie. 70 procent badanych zetknęło się z przemocą. Jako głównych sprawców ataków agresji dzieci wskazały swoich kolegów i koleżanki. Do bicia bądź obrzucania rówieśników wyzwiskami przyznało się 40 procent chłopców i 20 procent dziewcząt.
Gimnazja nie są oczywiście wyjątkiem wśród polskich szkół. Przemoc bowiem jest codziennym, nagminnym ich doświadczeniem, a dziesięć procent z nich - jak wynika to z badań zespołu profesora Marka Szczepańskiego z Uniwersytetu Śląskiego (grupa ta poddała między innymi analizie tysiąc przypadków samobójstw młodych ludzi) - ogarniętych zostało ciężkimi formami „drugiego życia” w szkołach43, na przykład „fali” czy bullyingu - długotrwałego nękania kogoś przez grupę. Jednak, jak podała „Rzeczpospolita”, to aż 39 procent przepytanych przez CBOS nauczycieli gimnazjów zauważyło, że uczniowie dręczą swoich kolegów (nie tylko podczas przerw, ale również na lekcjach!).
W podstawówkach i szkołach ponadgimnazjalnych jest mimo wszystko lepiej, choć wcale nie różowo - o przemocy wobec rówieśników opowiada więc 23 procent nauczycieli tych pierwszych i 31 procent nauczycieli tych drugich (a i tak zapewne, jak przypuszczam, są to dane wysoce niepełne, nieodsłaniające rzeczywistej, „ciemnej” liczby aktów agresji). Co więcej, gimnazjaliści są także najbardziej agresywną wobec nauczycieli grupą uczniowską (narzeka na to 27 procent ich nauczycieli).
Agresja w szkole - jak świadczą dane CBOS - to głównie obrażanie (doświadczyło tego 44 procent uczniów), rozpowiadanie szkodzących plotek (31 procent), umyślne potrącenie czy przewrócenie (29 procent). Co dziesiąty uczeń mówi, że rówieśnicy siłą zmusili go do zrobienia czegoś. Ofiarą pobicia było 8 procent uczniów.
Jednak metody znęcania się nad „Nemeczkami”, jak nazywa profesor Szczepański typowe ofiary tej agresji - czyli wątłe, nieśmiałe, biedne i źle ubrane dzieciaki - są bardziej wyrafinowane i, można rzec, przybierają formy karykaturalnych „obrzędów”:
Metody tępienia są powszechnie znane: wodnik szuwarek (wkładanie głowy do sedesu i spuszczanie wody), płyta gramofonowa (ofiara wodzi nosem po klapie sedesu), zabieranie pieniędzy.
I takie właśnie „rozrywki” były trwałą „tradycją” gdańskiego gimnazjum nr 2, jak mówi bowiem Patryk, dziewiętnastoletni brat Ani, absolwent tej szkoły:
Przemoc była normalką. Moczyli pierwszakom głowy w toalecie, bili na zlecenie. Można było zapłacić silniejszemu za pobicie, jak się kogoś nie lubiło.
Znamienne jednak były reakcje pedagogów z gimnazjum nr 2 na powszechną w niej przemoc, gdyż albo nie chcieli jej dostrzegać, albo też - jak ujawniają to własne ich wypowiedzi - skłonni byli raczej do obwiniania i karania ofia r (w tym także Ani Halman) niż oprawców:
Dyrektor twierdzi, że zostawianie dzieci samych w sali nie jest w jego szkole normą. Pytani przez nas uczniowie z kilku klas mówią, że to się zdarza. Jeden z nich przedstawiający się w Internecie jako „skinner, uczeń gimn. nr 2” napisał na portalu wp.pl: „Mówiąc krótko o nauczycielkach od polskiego... one w czasie lekcji przychodzą jedna do drugiej i plotkują na oczach całej klasy, śmieją się i głupio patrzą. Dyrektor też udaje głupiego i nic nie widzi. Mydlą oczy, że to nie wina szkoły”.
Uczennica: - Dobrze, że dziennikarze się za to wzięli, bo dyrektor i nauczyciele mieli w d…. Dwie dziewczyny z II f mi mówiły, że kilka razy wpisywały się do zeszytu żalów. Zeszyt jest wyłożonym na korytarzu brulionem, do którego uczniowie „dwójki” mogą anonimowo wpisywać skargi na szykany ze strony nauczycieli lub kolegów.
Uczennica: - Laski napisały w zeszycie żalów, że chłopaki Anię prześladują. I nic. Musiała zapłacić życiem, żeby się nami wreszcie zainteresowali.
Romana B., wychowawczyni klasy II f, zeznała, że pod koniec września lub na początku października dowiedziała się od uczennic Anny H. i Iwony S., że zostały one niesłusznie ukarane wpisami w dzienniczku uwag, gdyż zachowywały się głośno. Dziewczynki - jak relacjonowała - stwierdziły, że ich zachowanie było wywołane tym, że chłopcy je podszczypywali. Przeprowadziła wówczas rozmowę z uczniami. Zamierzała też poruszyć ten temat na zebraniu rodziców, gdyż inni nauczyciele zgłaszali jej, że chłopcy z jej klasy nadmiernie interesują się swoją seksualnością. Na przerwach szamocą się z dziewczętami i próbują dotykać w intymne miejsca.
Jednocześnie w gimnazjum nr 2, podobnie jak w wielu polskich szkołach, „kryzys odróżnicowania” maskowany był przez pusty, wyzuty ze znaczenia rytualizm, który dość niechlujnie przesłaniał obojętność, bezradność i - co tu kryć! - głupotę zacnego „grona”. Dlatego też ważniejszy był udział nauczycielki w apelu niż zostawienie „trudnej” klasy bez nadzoru, dlatego dyrektor wolał walczyć ze zniczami zapalonymi przed szkołą niż z winą, jaka dotknęła jej społeczność. A ta nie tylko dla mnie jest oczywista:
- Klasa przez to, że nie zareagowała, była tak naprawdę współuczestnikiem napaści - mówi Wisanna Szymańska. [...] - Nauczyciele zachowali się podobnie. Gdyby Ania nie popełniła samobójstwa, nic by pewnie nie zrobili, bo dopóki nie wybuchnie skandal, to w szkole przymyka się oko na różne wybryki.
Najważniejszym powodem skłaniającym grupę do agresji bywa czyjś brak reakcji na zaczepki albo nieumiejętność obrony. Długotrwałe nękanie, izolowanie i psychiczne wykańczanie dziecka przez rówieśników przebiega zwykle przy braku reakcji nauczyciela. Więc molestowanie Ani z gdańskiej szkoły nie zaczęło się w ubiegły piątek [20 października 2006 - Z.M.]. Musiało trwać. W tej szkole jakaś grupa dzieci dokuczała innym dzieciom i nie było na tę przemoc reakcji. Ani ze strony nauczycieli, ani innych uczniów. Psycholog Ewa Czemierowska, jedna z koordynatorek akcji „Szkoła bez przemocy”, ma teorię, że mimo pozornego alarmu rozniecanego od czasu do czasu przez media, ani nauczyciele, ani dzieci, ani w końcu rodzice nie wiedzą dokładnie, czym jest przemoc. Tym bardziej, jakie mogą być jej skutki. Że nawet popychanie, wyśmiewanie, przewracanie - mogą na całe życie naruszyć poczucie wartości ofiary. Wreszcie nie wiedzą oni, że gdy człowiek jest świadkiem trwającej długi czas przemocy, to obojętnieje. Zwłaszcza jeśli na przemoc nie ma reakcji.
Bo to, co tu szokuje szczególnie to to, że dramat rozgrywa się w klasie, na oczach uczniów, którzy nie potrafi ą lub nie chcą przeszkodzić tym aktom zdziczenia. Jaka jest nieformalna struktura tej społeczności szkolnej, że strach i konformizm są w niej tak wielkie? Ten układ sił nie mógł się w gimnazjum wykształcić z dnia na dzień. Nauczyciele i dyrekcja chyba musieli widzieć, jak ten układ się formuje i jak działa?
Dla nauczycieli z gimnazjum nr 2, jak się okazało, „taki układ sił” pojawił się jednak z jakiejś tajemnej przestrzeni, nagle, niczym deus ex machina albo - to raczej - niczym sęp, który spada na pobojowisko:
Nauczyciele powtarzają [każdy rytualizm, jak widać, ma swoje klepane mechanicznie mantry - Z.M.] - nie dochodziły do nich żadne sygnały, wskazujące na to, że dziewczynce już wcześniej dokuczano.
- Nic na to nie wskazywało - twierdzi dyrektor. - Była to wychowawczo trudna klasa, ale wychowawczyni i pedagodzy na bieżąco pracowali z uczniami, żeby wyjaśnić pojawiające się problemy. Połowa klasy znała się jeszcze ze szkoły podstawowej. Ta dziewczynka nie sprawiała problemów [interesujące, że na pierwszym miejscu dyrektor wymienia problemy z Anią, nie zaś problemy Ani - Z.M.].
I z drugiej strony - nie mieliśmy sygnałów, żeby potrzebowała jakiejś pomocy. Z tego, co wiem, była pogodna.
Dziwna to nieświadomość, skoro kłopoty Ani potrafił dostrzec ktoś, czyim nie było to obowiązkiem - kierowca szkolnego autobusu:
„Ona na około tydzień przed tym wypadkiem była nieco smutna, ale zazwyczaj była bardzo żywa, wesoła. Gdyby mnie ktoś zapytał o jej problemy, to sądzę, że się to zaczęło co najmniej tydzień wcześniej” - powiedział dziennikarzom.
Ale nikt go nie zapytał: rozmowy z kierowcami nie należały przecież do obrzędowego porządku w gimnazjum nr 2 i mogły zakłócić powagę pedagogicznych autorytetów. Owa gimnazjalna przestrzeń „kryzysu odróżnicowania” czy „kryzysu ofiarniczego” - w obrębie której „wszyscy byli odwróceni” - została w przypadku Ani Halman spotęgowana przez nakładającą się na nią społeczną i kulturową przestrzeń Kiełpina Górnego, w znacznej mierze charakteryzującej się podobnym stanem. W końcu, jak powiedziała matka jednego z prześladowców Ani, Łukasza, w rok po wypadkach: „Całe Kiełpino było z nami, ludzie protestowali przed sądem”.
Kiełpino Górne (ongiś Kulpin, po kaszubsku zwany Kôłpënò, po niemiecku - Hoch-Kelpin) - dawna wieś włączona w granice administracyjne Gdańska w 1973 roku - to obecnie otoczone lasem osiedle domków jednorodzinnych w Gdańsku, które położone jest na wysokości jeziora Jasień, tuż za obwodnicą śródmiejską, na południowo-wschodnim skraju dzielnicy Kokoszki, a jego „południowa granica pokrywa się z granicą miasta”. Charakteryzuje je zarazem swoiste schizofreniczne rozdarcie, swoiste zawieszenie - które musi oznaczać kłopoty z kulturową i społeczną tożsamością - między miastem a wsią. „Kiełpino Górne jest praktycznie jedyną przyłączoną do Gdańska wsią, która zachowała wiejską strukturę i charakter”. Z racji morfologii terenu i tradycji Kiełpino przynależy do jednego z sześciu historycznych okręgów Gdańska, czyli do Wyżyn (Wysoczyzna Gdańska, Danziger
Höhe), który obejmuje dzielnice tak zwanego Górnego Tarasu, dość mocno wypiętrzonego ponad poziom morza. Warto przy tym przypomnieć jego losy, bo są tu pewne rysy trwałe i - nie da się tego ukryć - niepokojące. Najpierw była to zatem niewielka osada śródleśna, która później stała się rezydencją bogatych mieszczan gdańskich.
Największą chlubą osiedla jest dwór z XVII wieku, wielokrotnie przebudowywany i mający bardzo wielu właścicieli. Właścicieli różnych, różnych narodowości i upodobań, ale wielu z nich łączył awanturniczy i hulaszczy tryb życia. Wielokrotnie oskarżani, a to o kradzież koni, a to o podpalenia czy wreszcie zabójstwa, nie budzili sympatii sąsiadów z Szadółek, Jasienia czy Otomina. Szczęśliwie nie zawsze tak było. W 1822 roku majątek kupił Stanisław Carl von Gralath [zm. 1864], chrześniak króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, wnuk fundatora Wielkiej Alei (dzisiaj Zwycięstwa) Daniela Gralatha Starszego [1708-1767] i to on najprawdopodobniej zadecydował o obecnym kształcie dworu. Dokładnie 160 lat później nowi właściciele (m.in. arch. Jacek Gzowski) rozpoczęli remont kapitalny budynku i uratowali od dewastacji zabytkowy dworek zatopiony w cieniu drzew starego parku. Zapewne upodobania miejscowej ludności sprawiły, że pod koniec XIX wieku Hoch-Kelpin posiadał browar i dwie karczmy, natomiast najbliższe kościoły znajdowały się w Sulminie i Siedlcach. Wreszcie około roku 1925 powstał niewielki kościółek luterański wraz z plebanią, który po powojennej odbudowie, zakończonej w 1958 roku, do dzisiaj służy katolickim mieszkańcom Kiełpina Górnego i Otomina. A że obok kilku poniemieckich budynków mieszkalnych powstało całe osiedle nowych domów jednorodzinnych, w panoramie Kiełpina pojawiła się wieża i połyskujący miedzią dach nowego kościoła, który 23 października 2005 został konsekrowany. Urokliwym elementem dzielnicy jest też cmentarzyk z 1908 [roku], z którego zniknęły już niestety stare mogiły, ale które żyją zapewne w pamięci wiekowych świerków.
Pozostawiłem w tym opisie passus o „urokliwym elemencie dzielnicy”, ponieważ doskonale odsłania on tani sentymentalizm jako sposób na zamaskowanie „ohydy spustoszenia” - zniszczenia niemieckiego cmentarza. Inne relacje o Kiełpinie, pochodzące zresztą sprzed śmierci Ani Halman, bywają wprawdzie uwikłane w sentymentalny, sielski dyskurs, ale ostatecznie go przełamują i odsłaniają kryzysowy pejzaż zgubienia, zamętu i „odróżnicowania”:
Kiełpino Górne to osiedle domków jednorodzinnych, usytuowane tuż przed tablicą, na której przekreślony został napis „Gdańsk”. Trudno tam dotrzeć, jeszcze trudniej stamtąd wyjechać. Centrum Kiełpina skupia w sobie około 200 domków jednorodzinnych, 3 lub 4 typów, gdyż w czasach kiedy osiedle to powstawało, nie można było wybudować sobie domu wedle uznania. Były gotowe projekty i tylko z nich można było korzystać, co prowadziło oczywiście do absurdów, takich jak na przykład taras z widokiem na dom sąsiadów zamiast na ogród. Niezaprzeczalnie jednak i te domki mają swój urok. Naokoło wyrastają dziś jednak nowe domki, przeróżnych typów. Niskie, wysokie, duże, malutkie, w stylu staropolskim, w stylu nowoczesnym. Kiełpino z dwóch stron jest otoczone lasem, z dwóch pozostałych - polami, na których latem faluje zboże lub pasą się krowy. Niedaleko części zabudowanej znajduje się niewielkie bajorko, które zamarza w trakcie zimy. Można wówczas wybrać się na łyżwy przy świetle księżyca. Jest boisko do koszykówki, jest też plac, gdzie można pograć w piłkę nożną. Zimą można wybrać się również na sanki, górek do zjeżdżania jest tu sporo. Natomiast latem nie ma nic przyjemniejszego niż rowerowa wycieczka przez las nad jezioro w Otominie, które jest oddalone od osiedla o niecałe 2 km. Oprócz sportu nie ma tu jednak nic do roboty, szczególnie dla młodych ludzi. Nie ma knajp, klubu z choćby jednym stołem bilardowym, nie ma nawet ławeczek, żeby gdzieś przysiąść. Dlatego wieczorami często można tu spotkać nastolatków wałęsających się po ulicach, które od dawna znają już na pamięć, lub wysiadających z nocnego autobusu po imprezie w Gdańsku. Na terenie osiedla znajdują się dwa małe sklepiki, głównie okupowane przez zatrudnionych na budowach robotników. Dlatego też sklepikiem osiedlowym najczęściej określamy tu oddalony o 3 km hipermarket Auchan, gdzie większość mieszkańców osiedla robi zakupy. Kościoły także są tu dwa. Jeden malutki, wybudowany jeszcze, kiedy Kiełpino było niewielką wioską, oraz drugi, nadal w trakcie budowy, który być może będzie w stanie pomieścić wszystkich katolickich mieszkańców Kiełpina. Na terenie osiedla znajduje się także historyczny dworek, który niezwykle dodaje uroku okolicy. Mamy także salon fryzjerski i gabinet weterynaryjny. Jest tu także niewielka szkoła podstawowa, natomiast młodzież w wieku gimnazjalnym jest zawożona do szkół specjalnymi autokarami. Kursują tu dwie linie autobusowe, aczkolwiek odjeżdżają z Gdańska co pół godziny (czyli np. najpierw 161, za pół godziny 168, za następne pół godziny161 itd.). Podróż trwa średnio pół godziny, lecz zdarza się, że trwa ona nawet do 3 godzin (głównie w okresie przed świętami Bożego Narodzenia). Przejazd taksówką to natomiast spory wydatek, gdyż niecały kilometr przed wjazdem na osiedle zaczyna się druga strefa. Jacy ludzie tu mieszkają? Przeróżni. Nie ma wyłącznie snobów, nie ma wyłącznie dumnych nowobogackich, nie ma wyłącznie zakompleksionych przedstawicieli klasy średniej. I tutaj ludzie borykają się z bezrobociem, młodzież bądź studiuje, bądź wieczorowo przygotowuje się do matury, niektórzy są wyłącznie po zawodówkach i już pracują.
W takich to więc pejzażach dokonał się mord rytualny na Annie Halman? Nie do końca, bo te wszystkie opisy (gimnazjum nr 2 w Gdańsku i Kiełpina Górnego) coś jednak przysłaniają i starają się, niczym dekoracje „potiomkinowskiej wioski”, zachować jakieś pozory. Trzewia owych światów natomiast, jeśli już do nich sięgnąć, aby dokonać lekcji anatomii, dymią zimnym, bezlitosnym dymem śmierci. A z nieczułych, wykrzywionych w karykaturalnych grymasach twarzy opadają ostatecznie maski (zawsze przypominają mi się w podobnych chwilach mordercze oblicza człekopodobnych bytów z deski Boscha Niesienie krzyża):
Zebrane pod szkołą opinie kolegów i koleżanek z klasy Ani:
- Kolesie chcieli się popisać przed pozostałymi. To niezła beka tak obmacać dziewczynę. Chcieli pokazać, że są zajebiści.
- Wszyscy się nabijali, nikt nie sądził, że laska tego nie wytrzyma.
- Robi się takie filmy na komórki: bójki ustawiane, walenie k.., w kiblu, ci chcieli zrobić coś jak byk!
Daria, trzecioklasistka: - Po pierwszej lekcji chłopaki od nas opowiadali sobie, że była zajebista jazda, bo kolesie z II f obracali laskę i cała klasa miała bekę. A na długiej przerwie nasze laski mówiły już, że dziewczyna się w weekend powiesiła. Na początek nawet nie zakumałam, że to ta sama, ale zaraz potem już wszyscy wiedzieli.
Jacek z II f: - W poniedziałek to jeszcze była atmosfera jaj. Willy, czyli Łukasz, chodził nawet dumny. Michał, co kręcił komórką, też. Tamci, reszta, bardziej posrani. Tylu ludzi już wiedziało, że musiało się wydać.
Daria: - Cała klasa widziała przecież tę jazdę.
Gimnazjum nr 3 jest jakby konkurencyjną szkołą do tej, gdzie wydarzyła się tragedia. Nauczyciele współczują uczniom i nauczycielom z „konkurencji”, bo wiedzą, że pójdzie do niego mniej osób, a jednocześnie cieszą się, że będą ich mieli więcej u „siebie”. Żartują: „Zostawiam drzwi otwarte, bo jeszcze X się powiesi”.
No więc niech będzie tak: „Wszyscy przeciwko jednemu, Bóg przeciwko wszystkim” (Werner Herzog -
nawiązuję tu do oryginalnego tytułu jego filmu, znanego w Polsce jako Zagadka Kaspara Hausera). Skoro bowiem nawet religia - w tym ponoć katolickim środowisku - nie jest, jak chciał Karol Marks, „sercem nieczułego świata”, „duszą bezdusznych stosunków”...
I dlatego mówię tutaj właśnie o mordzie rytualnym - nie o przypadkowym, pozbawionym logiki i oderwanym incydencie czy, tym bardziej, akcie samobójczej, bezrozumnej autodestrukcji. Proste odniesienie do najbardziej znanej z ofiar takiego mordu - do ofiary absolutnie niewinnej i, tym samym, w „modelowy” wręcz sposób ujawniającej jego upiorną mechanikę - czyli do Jezusa z Nazaretu - potwierdza to moje mocne przekonanie.
Trzeba zatem zauważyć, że przynajmniej w trzech „węzłowych” momentach sekwencja zdarzeń jest tu całkowicie identyczna. Chodzi więc - po pierwsze - o naigrawanie, o biczowanie słowem; po drugie - o obnażenie, o „odarcie z szat”; po trzecie - o śmierć przez powieszenie (w końcu krzyż jest rodzajem szubienicy, na której umiera się „haniebnie” przez uduszenie.
Tak: płanetnikami mogą być gimnazjalne podrostki o brudnych umysłach i niedomytych rękach, ale ostatecznie, poza zaburzonym porządkiem moralnym społeczności, wyjście sobie naprzeciw obu ofiar, Człowieka z Nazaretu i Dziewczyny, jak wiedział poeta, musi się zawsze dokonać:
„I nie było nikogo, kto by jej nie zabił.
I nie było nikogo, kto by nie był dumny,
Że ją przeżył, gdy poszła wraz z hańbą do trumny.
Tylko Bóg jej nie zdradził i ślepo w nią wierzył
I przez łzy się uśmiechał, że ją w niebie przeżył.
„Ty musisz dla mnie polec na śmierci wezgłowiu,
A ja muszę dla ciebie trwać na pogotowiu!
Ty pójdziesz tą doliną, gdzie ustaje łkanie,
A ja pójdę tą górą na twoje spotkanie.
Ty opatrzysz me rany, ja twych pieszczot ciernie,
I będziem odtąd w siebie wierzyli bezmiernie!”(Blesław Leśmian)
Można, idąc dalej, znaleźć także i inne, drobniejsze analogie, ale i te trzy przecież wystarczą. Mówią o nich zresztą już nawet najbardziej ogólne oskarżenia pod adresem sprawców napaści na Annę Halman i najbardziej ogólne rekonstrukcje wypadków:
Przed sądem dla nieletnich stanęli wczoraj Łukasz P., Arkadiusz P., Mateusz W., Michał Sz. i Dawid M. z Gimnazjum nr 2 w Gdańsku. Usłyszeli zarzut „psychicznego i fizycznego znęcania się oraz doprowadzenia do innej czynności seksualnej koleżanki z klasy”. Zdaniem policji bezpośrednią konsekwencją tego molestowania było samobójstwo Ani.
Gimnazjalistom zarzuca się doprowadzenie dziewczynki do tzw. innych czynności seksualnych, znęcanie się psychiczne i fi tyczne nad małoletnią i używanie wobec niej słów obelżywych. Do molestowania 14-letniej Ani przez kolegów miało dojść 20 października 2006 r. w szkolnej sali, podczas lekcji. Dzień później dziewczynka popełniła w domu samobójstwo.
21 października [sic! - Z.M.] w drugim Gimnazjum w Gdańsku pięciu chłopców na oczach całej klasy rozebrało 14-letnią Anię, po czym odegrali scenę gwałtu. Jeden z nich rejestrował wszystko telefonem komórkowym. Na drugi dzień Ania powiesiła się w swoim mieszkaniu na skakance.
Ale szczegóły zdarzeń są jeszcze bardziej wymowne i nie pozostawiają żadnych złudzeń. Najpierw w sprawie „naigrawania”: poniżania słowem i nie tylko słowem, długo przed upiornym, śmiercionośnym karnawałem gówniarzy i już w jego trakcie:
Policjant, który dzień później przesłuchiwał chłopców, mówi, że prześladowali Anię co najmniej od września. - Chodziło o zaimponowanie klasie. Znaleźli sobie ofiarę.
Koleżanki dziewczynki twierdzą, że wszystko zaczęło się we wrześniu. Wtedy to Ania odrzuciła względy jednego z kolegów z klasy. Ten zaczął się mścić. Znalazł „wspólników”, którzy wiele razy obrażali dziewczynkę. W końcu doszło do okrutnej kulminacji.
Cała piątka zaczepiała Anię i dokuczała jej od kilku tygodni.
Mateusz W. przyznał, że od początku października wyzywał Anię, podszczypywał ją, czasami też poklepywał po pośladkach. [...] Arkadiusz P. zeznał, że zdarzało mu się szczypać Anię, mówić do niej „lodziara”. [...] Michał S. przyznał, że mówił do Ani „lodziku”, ale - według niego - nie były to wyzwiska. W ten sposób chciał ją poderwać.
Czasami też dokuczał dziewczynie, dotykając jej piersi. Słyszał, że inni wyzywali ją takimi słowami, jak: „lodziara”, „k..wa”.
Sandra z II f: - Anka była [u progu zajścia - Z.M.] cała sztywna ze strachu. Już wcześniej miała z nimi do czynienia. Wyzywali ją od najgorszych. Zaczepiali w gimbusie, na korytarzu, rzucali mięchem. K..o, szmato. [...] Rzucali w Ankę kawałkami jedzenia, pluli na nią. Skakali wokół niej jak małpy. Oni już nie pierwszy raz ją gnoili.
Dziewczynka - trzymana za obie ręce - zaciskała powieki, gdy jeden z napastników wkładał jej ręce między nogi.
Sandra: - Powtarzał przy tym coś w stylu: „I co teraz? K..a! I co?” A ci debile w ławkach jeszcze się chichrali, walili w blaty. Mieli polewkę.
Gwałcona na ławce Ania po kilku minutach uciekła przed napastnikami. Chwilę miotała się bezradnie po klasie, biegając z kąta w kąt. Nastolatki w ławkach cały czas krzyczały i gwizdały. Zaszczuta dziewczynka przewróciła się o któryś z tornistrów, gdy próbowała w biegu zapiąć spodnie. [...] Gwałciciele krzyczą, biegnąc za Anią: „Uuuuuaaaaa!!!” Spomiędzy ławek lecą niewybredne uwagi: „Pokaż więcej!” [Równie dobrze mogliby krzyczeć: „Ukrzyżuj ją! - Z.M.].
Wiktoria jeździła tym samym gimbusem co Ania i jej prześladowcy.
- Oni nie wiedzą, co to miłość. Dla nich laska to świnia. Tak o dziewczynach mówią: „poznałem zajebistą świnię”. Wszyscy tak mówią [Byłoby wielkim błędem uznawanie takiego „rzeźnickiego” języka za dzieło przypadku - Z.M.].
Policjant: - Traktowali to na zasadzie świetnej zabawy. Mówili tak, jak się mówi o pogodzie.
Zabawa ma zawsze - wiemy to z Homo ludens Johana Huizingi - swój wymiar „agoniczny”, rywalizacyjny, związany ze zmaganiem się, niekiedy aż po zgon, przeciwstawnych sił. Nie bez racji święty Paweł napisał w Drugim Liście do Tymoteusza: „Albowiem krew moja już ma być wylana na ofiarę, a chwila mojej rozłąki nadeszła. W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem” (2 Tm 4,6-7)
Tu, w banalnej i strasznej klasie II f, nie mogło być mowy ani o „dobrych zawodach”, ani o ustrzeżeniu wiary. Pozostała tylko ofia ra i jej stadne, rytualne prowadzenie na publiczną kaźnię - w miejsce najbardziej widoczne, wyróżnione, symboliczne, opuszczone czasowo przez zwykłą „władzę” (jak to się zwykle dzieje w wyuzdany czas karnawału albo takiego święta, które, jak rzymski Mundus, „zawiesza” formalny i normatywny porządek stanowiony „odgórnie”, zastępując go porządkiem na opak, porządkiem odwróconym, buntem brzucha i podbrzusza przeciwko społecznej „górze”):
W piątek 20 października w gdańskim gimnazjum nr 2 na lekcji polskiego nauczycielka wyszła z klasy na 20 minut. Przygotowywała apel. Powiedziała, żeby każdy się czymś zajął na chwilę i żeby był spokój. Łukasz podszedł do Ani.
Łukasz z Mateuszem i trzema innymi 14-latkami wyciągnęli Anię z ławki. Nikt z 25-osobowej klasy nie protestował, gdy szarpiąc i popychając, prowadzili dziewczynkę pod tablicę.
Potem obrzędowa, karykaturalna zabawa ruszyła, niemal - na razie - bez emocji. Tak jakby dręczyciele działali najpierw „na zimno”, zgodnie z ustalonym, omówionym wcześniej planem jej „rozegrania”, w którym wszystkie role zostały rozdzielone, dopiero później ulegając rozkiełznanym z nagła instynktom:
Pod tablicą chłopcy pchnęli Anię na ścianę. Jeden stanął przy drzwiach - na czatach. Ania jeszcze nie płakała. Przerażonym wzrokiem szukała swej przyjaciółki Iwony. Iwona siedziała w ławce. Milczała, gdy chłopcy, ciągnąc za obie ręce i nogę, rzucali Anię na ławkę. Dopiero kiedy zaczęli jej rozpinać spodnie, krzyknęła:
- Przestańcie się wygłupiać!
- Od…l się! - rzucił jeden z piątki.
Obnażanie ofiar, „odarcie z szat”, to niemal „standard” w podobnych sytuacjach - ciało odsłonięte jest wszak ciałem jeszcze bardziej bezsilnym, jeszcze bardziej upokorzonym i „ukaranym”. Jest widomym, otwartym znakiem „nagiego życia”, właściwego - jakby powiedział Giorgio Agamben - homo sacer, „świętemu człowiekowi” usytuowanemu na granicy egzystencji i śmierci, natury i kultury, prawa i bezprawia. Jest przejawem życia „wyrzuconego” zarazem poza obręb społeczności i, tym samym, z racji owego „wyłączającego włączenia”, poddanego jej absolutnej władzy. Jest niejasną, archaiczną jeszcze figurą życia wyklętego, które można bezkarnie zniszczyć, „życia, które daje się zabić i nie daje się poświęcić”.
Fotografie odartych z ubrania ludzi, stojących nad dołami śmierci, opowiadają nam o tym w sposób niepozostawiający żadnych złudzeń. Ale obnażone ciało ma być również w oczach oprawców ciałem śmiesznym. Cóż zatem mogłoby być dla rzymskich żołdaków śmieszniejszego niż nagi, obrzezany Żyd wiszący na krzyżu? To zresztą motyw, który będzie zawsze powracał w paroksyzmach przemocy (ulegając wprawdzie, niczym klocki lego, jakiemuś „rozsypaniu”, co nie sprzeciwia się jednak odczytaniu „całości”). Czytałem gdzieś, na przykład, relację młodego żołnierza Wehrmachtu, który opisywał wyczyny bandytów z batalionu Dirlewangera podczas tłumienia powstania warszawskiego: rechocząc, gnali oni pod szubienicę, na której wisiało już kilka osób, grupkę nagich, zgwałconych sióstr miłosierdzia; ciągnęli też na smyczy - wśród niewybrednych szyderstw, wrzasków i gwizdów - powstańczego lekarza, z którego zdarli dolną część ubrania i któremu włożyli cierniową koronę na głowę; żłopali wreszcie wino z liturgicznych naczyń (…).
A co się wtedy zdarzyło w II f? Im więcej upływało czasu, tym bardziej komplikował się obraz zdarzeń. Dręczyli Anię, czy „tak tylko sobie żartowali”? Obnażyli, czy „tylko pociągnęli za szlufkę spodni”? Symulowali seks, czy „tylko szurali kolanem po pośladkach”? Molestowali, czy były to „tylko końskie zaloty”? Byli winni, czy nie byli? Czy to przez nich sięgnęła po skakankę? A może miała jeszcze jakieś inne powody?
Czy było tak, jak pisał „Fakt” z 26 października 2006 roku? „To oni zabili Anię” - ogłosił wielką czcionką. „Czternastoletnia uczennica gimnazjum powiesiła się, bo zhańbili ją zwyrodnialcy z jej klasy”. Dalej było o nastoletnich „bydlakach”, których rodzice wychowali na „bestie”. Dwóch chłopców trzymało ją za ręce. Pozostali dwaj zdarli jej sweterek i ściągnęli spodnie. Obnażyli ją. Śmiali się, jakby to była doskonała zabawa. Piąty filmował. Pozostali, śliniąc się, dotykali brudnymi rękoma jej brzucha, nóg, intymnych miejsc...”. „Wczoraj policja zatrzymała wszystkich prowodyrów gwałtu. Zwyrodnialcy doprowadzili koleżankę do śmierci - wtórował „Super Express”.
Relacje są więc sprzeczne co do szczegółów, a także stopnia drastyczności zdarzenia, ale żadna z nich - nawet te usprawiedliwiające głupich, bezlitosnych smarkaczy - ostatecznie nie wyklucza ani seksualnego jego charakteru, ani też obnażania ofiary:
Polonistka po powrocie zauważa płaczącą przyjaciółkę Ani.
Pyta, co się stało. - Chłopcy dokuczali Ani i ona uciekła do domu - odpowiada dziewczynka. Polonistka zabiera uczennicę do wychowawczyni. Tam przyjaciółka mówi już więcej, ale nie wszystko. Opowiada, że koledzy „obmacywali” Anię. Nie wiadomo, dlaczego nikt z uczniów nie opowiedział nauczycielom, co naprawdę stało się na lekcji.
Koledzy rozebrali ją i symulowali gwałt.
Małoletni zwyrodnialcy rozebrali w szkole swoją koleżankę i na oczach klasy molestowali ją seksualnie.
W pewnym momencie do Ani podeszło czterech jej kolegów z klasy. Chwycili dziewczynę, wywlekli z ławki, położyli na stole, przytrzymali. Trzech z nich rozbierało dziewczynę, trzeci filmował całe wydarzenie telefonem komórkowym.
Tragedia Ani zaczęła się 20 października w Gimnazjum nr 2 w Gdańsku, kiedy to pięciu uczniów - jej kolegów z klasy - zaatakowało ją w czasie lekcji, wykorzystując nieobecność nauczycielki. Doszło do przemocy fizycznej, zdzierania z dziewczyny ubrania, pozorowania stosunku seksualnego.
Piątek, lekcja języka polskiego. Nauczycielka musi przygotować apel. Zostawia klasę samą, ale wcześniej prosi innego nauczyciela, by zajrzał do drugoklasistów. W klasie jest głośno, nauczyciel prosi o spokój. I wychodzi, by poprowadzić swoją lekcję. Wtedy do Ani podchodzą dwaj napastnicy. Pchają ją na ścianę, siłą kładą na ławkę. Wyzywają przy tym dziewczynkę, zdzierają z niej części ubrania. Całą scenę filmuje trzeci kolega. Przyjaciółki Ani próbują powstrzymać chłopców. Bezskutecznie. Nie wiadomo, dlaczego nie wołają nauczyciela. Koszmar trwa dwadzieścia minut. Wreszcie Ania ubiera się i ucieka z klasy.
Uczennica 1 z klasy II f opowiedziała śledczym, że widziała, jak chłopcy łapali dziewczynkę za ręce, szczypali i wyzywali. [...] Łukasz i Mateusz zaczęli Anię szarpać za ręce i obmacywać. Był taki moment, że Mateusz włożył pomiędzy nogi Ani swoje kolano, a któryś z chłopaków przyłożył jej głowę do swoich narządów. Ania broniła się. Według Uczennicy 1, dziewczynka wyrywała się, szarpała, uciekała po klasie. W pewnym momencie schowała się pod stół. Łukasz pociągnął ją za spodnie, które osunęły się do połowy pośladków. Klasa zareagowała śmiechem, a Ania wybiegła z sali.
[...] Uczennica 2 z klasy II f zeznała, że chłopcy zaczęli zaczepiać Anię i przezywać dla żartów. Na lekcji polskiego podeszli do niej, a jeden z nich - Łukasz - zaczął ją klepać po pośladkach. Ania chowała się przed nimi. W pewnym momencie, gdy była pod ławką, Łukasz obsunął jej spodnie, może o 5 cm. Widziała, jak Mateusz usiadł na krześle, złapał Anię za głowę i włożył ją między nogi. Michał nagrywał to, co się działo w klasie, na telefon komórkowy.
W piątek 20 października w gdańskim gimnazjum nr 2 na lekcji polskiego nauczycielka wyszła z klasy na 20 minut. Przygotowywała apel. Powiedziała, żeby każdy się czymś zajął na chwilę i żeby był spokój. Łukasz podszedł do Ani. Zaczął ją obmacywać. Zdjął jej bluzkę. Wtedy Michał wyciągnął telefon i zaczął filmować. W znęcaniu się nad koleżanką pomagało dwóch chłopców. Ania szarpała się, krzyczała i płakała. Rzucili ją na ławkę. Zdejmowali bieliznę. Upadła na ziemię. Potem weszła pod ławkę. Myślała chyba, że tam dadzą jej spokój. Ale Łukasz zdjął jej spodnie. Potem powiedzieli, że opublikują wszystko w internecie. Kilka dziewcząt próbowało odepchnąć napastnika, ale Łukasz okazał się silniejszy. Ania, płacząc, wybiegła z klasy.
Gdy nauczycielka opuściła na pewien czas swoją klasę, pięciu gimnazjalistów wyciągnęło Anię pod tablicę, a kiedy się im wyrwała, przewrócili ją na ławkę. Zarzuca się im, że zdjęli dziewczynie spodnie i bieliznę. Jeden z uczniów nagrał całe wydarzenie kamerą w telefonie komórkowym.
Koledzy z klasy wykorzystali 20-minutową nieobecność nauczycielki polskiego. Siłą położyli 14-letnią Anię na ławce - dwaj przytrzymywali, dwaj inni ściągnęli dziewczynie spodnie, bieliznę i obmacywali,
pozorowali gwałt. Piąty nagrywał to na kamerę telefonu komórkowego. Gdy skończyli, Ania uciekła ze szkoły.
Piątkowa napaść na Anię trwała prawie 20 minut. Pchnięta na ławkę dziewczynka, leżąc na plecach, próbowała się jeszcze wyrwać. Iwona - w swojej ławce - zaczęła płakać. Dwie inne koleżanki wstały z ławek, prosząc: „przestańcie”. Łukasz i koledzy nie przestali. Po spodniach ściągnęli Ani majtki. Dziewczynka - trzymana za obie ręce - zaciskała powieki, gdy jeden z napastników wkładał jej ręce między nogi.
Gdy w czasie lekcji polskiego nauczycielka wyszła z klasy, pięciu uczniów otoczyło Anię - śliczną, drobną blondynkę. Rzucili dziewczynkę na ławkę, ściągnęli spodnie i majtki. Klęli, obmacywali jej nagi brzuch, głośno się śmiejąc, udawali, że gwałcą. Jeden nagrał 20-minutową scenę kamerą w komórce.
[Mateusz W.]: Zeznał, że na lekcji polskiego chłopcy zaczęli dokuczać Ani. Byli to Łukasz P., Arek P. i Dawid M. Według niego najbardziej dokuczał Łukasz, który ciągnął dziewczynę za ręce, szarpał i wielokrotnie klepał po pośladkach. Kiedy Ania w pewnej chwili lekko się pochyliła, Mateusz W. podbiegł do niej i zaczął szurać kolanem po jej pośladkach. Łukasz w tym czasie chwycił Anię za kark i podciągnął jej głowę w okolice krocza. Trwało to 20-30 sekund.
[Arkadiusz P.]: Powiedział [...], że kiedy Ania schowała się pod ławką, to Łukasz wyciągnął ją stamtąd siłą. Inny chłopak, Dawid, położył dziewczynę na ławce. Z kolei Łukasz ołówkiem próbował ściągnąć jej spodnie. Według Arkadiusza P. było jej widać 1/4 pośladków.
Łukasz P. zeznał, że na lekcji polskiego 20 października 2006 roku wielokrotnie uderzał Anię po pośladkach, szarpał ją i ciągnął za ręce. Według niego to były żarty. Wydawało mu się, że Ania również traktowała to jako formę żartu.
Mimo oczywistych sprzeczności i różnic pomiędzy tymi relacjami, niekiedy znacznych, prawie żadna z nich nie kwestionuje obnażenia przemocą i seksualnego charakteru zajścia. Jednoznacznie też wiązane jest to z późniejszym samobójstwem dziewczyny:
- Córka nie interesowała się chłopcami - mówi cicho matka Ani. Mąż obejmuje ją, milcząc. - Była bardzo skromna, nawet wstydliwa. Krępowała się, by odsłonić choćby kawałek brzucha. [...] Do końca życia nie wybaczymy sobie, że nie domyśliliśmy się, że tam w szkole stało się coś tak poważnego. Napiszcie, że nie winię za śmierć córki tych chłopców ani ich rodzin.
Według podawanych przez media wiadomości, czternastolatka popełniła samobójstwo po udawanym przez 5 uczniów gwałcie na niej. Scena ta została zarejestrowana przez jednego z nich kamerą z telefonu komórkowego.
14-letnia Ania popełniła samobójstwo w październiku ub.r. Prawdopodobnie nie wytrzymała psychicznie po tym, jak chłopcy udawali na oczach całej klasy, że ją gwałcą. Dodatkowo, całe zajście nagrali na telefon komórkowy.
Następnego dnia Ania powiesiła się na skakance w swoim pokoju. Nie zostawiła listu pożegnalnego, ale swojej koleżance zdążyła jeszcze wyznać, że „zabije się, bo nie zniesie tego, co ją spotkało”.
Ścigana kuli się pod biurkiem nauczycielki, ale Łukasz i reszta dopadają ją także tutaj. Michałowi pierwszy film w komórce już się skończył. Zaczyna kręcić drugi raz. Kilka dziewcząt krzyczy: „Wystarczy!”, ale nikt Ani nie pomaga. Wreszcie napastnicy zaczynają się nudzić. Widowni też ubywa. Dwaj uczniowie jedzą w ławce śniadanie, dwaj inni puszczają po podłodze metalowe krążki. Ania ucieka z klasy. Płacząc, biegnie przez pusty szkolny korytarz, potem przez boisko. Zatrzymuje się na przystanku. Polonistka wraca przed dzwonkiem. Zauważa brak Ani i płaczącą Iwonę. Pyta, co się stało. Iwona nie chce mówić. Dopiero na osobności zdradza: chłopaki dokuczali Ance, obmacywali ją.
Nauczycielka informuje wychowawczynię II f. Ta dzwoni do Kiełpina. W domu Ani słuchawkę telefonu podnosi brat. Polonistka, sądząc, że rozmawia z ojcem, prosi o szczególne zajęcie się córką, bo „w szkole był jakiś incydent”.
Jest piątek, 20 października. Polonistka próbuje ustalić, co z nieobecną dziewczynką. Dzwoni do jej domu w odległym o 6 km Kiełpinie (to przedmieście Gdańska). Telefon odbiera 18-letni brat, Patryk. Nauczycielka, sądząc, że rozmawia z ojcem, prosi go o zajęcie się Anią: - Niech pan zwróci uwagę na jej zachowanie i zapyta, co właściwie zaszło w szkole.
Patryk mówi mamie o telefonie ze szkoły, Ania wraca tymczasem do domu. Pytana przez matkę, bagatelizuje ranne zajście. - Poradzę sobie, mamo - odpowiada. Jednocześnie przyjaciółkom wysyła SMS-y z informacją: „Mam już dość”.
Iwona jeszcze tego samego dnia przychodzi do domu Ani i rozmawia z nią szczerze. Ania mówi przyjaciółce, że po takim upokorzeniu do szkoły nie wróci. Woli popełnić samobójstwo.
Iwona uprzedza mamę koleżanki, że może stać się coś złego, ale nie zdradza, do czego doszło na lekcji polskiego. Sama Ania też wstydzi się opowiedzieć. Nazajutrz zamyka się w pokoju i wiesza na skakance. Rodzice odkrywają to zbyt późno, próbują reanimacji - bez skutku.
Ania, płacząc, wybiegła z klasy. Nauczycielka po powrocie zauważyła zapłakaną koleżankę Ani. Ta opowiedziała o zajściu. Nauczycielka zadzwoniła do rodziców Ani. Nie wiedziała, że nie rozmawia z ojcem, tylko bratem dziewczynki. - Proszę, nic nie mów mamie o tym telefonie. Ja sama z nią porozmawiam - ubłagała brata Ania, ale na rozmowę się nie zdecydowała. Zwierzyła się za to przyjaciółce, że nie zniesie tego, co się stało, i powiesi się. Koleżanka nie potraktowała jednak tych słów poważnie. W sobotę rano rodzice znaleźli zwłoki Ani w jej pokoju. Nie mieli pojęcia, co się zdarzyło w szkole, obwiniali siebie.
[Jedna z uczennic z klasy II f powiedziała śledczym], że po lekcjach odwiedziła Anię w domu. Dziewczyna wszystko bardzo przeżywała, brała jakieś tabletki na uspokojenie. W czasie rozmowy zwierzyła się, że chce się powiesić. Jej zdaniem to, co mówiła Ania w sprawie samobójstwa, było związane z wydarzeniami szkolnymi, a nie dotyczyło spraw rodzinnych.
[Michał S., jeden ze sprawców]: Jego zdaniem to, co działo się na lekcji polskiego, spowodowało, że Ania popełniła samobójstwo.
Są to oczywiście relacje medialne, pospieszne często, wycinkowe i niepewne. Słychać w nich jednak głosy tych, którzy mają coś do powiedzenia: rodziny, bezpośrednich świadków, wreszcie i samych sprawców. Jedno tylko świadectwo odbiega od pozostałych - cytowane wcześniej przeze mnie zeznanie Patrycji K., koleżanki Anny Halman, która próbowała ukazać nieżyjącą jako notoryczną samobójczynię („Już wcześniej dwukrotnie chciała targnąć się na swoje życie. Pierwszy raz, połykając tabletki, drugi przez powieszenie”), przy czym „powodem miały być jej kompleksy związane z nadwagą”. Ale grzeszy ono na wiele sposobów: po pierwsze, zostało złożone dopiero w lipcu 2007 roku, zatem dziewięć miesięcy po dramatycznych wydarzeniach; po drugie - dużo ważniejsze - jest sprzeczne z poprzednimi zeznaniami Patrycji K., złożonymi bezpośrednio po śmierci Ani; po trzecie, „dziewczyna zeznała, iż Ania w ogóle nie była rozebrana”, a taką wersję - w co należy raczej wątpić - „do pierwotnych zeznań miała dopisać policja”; po czwarte wreszcie, świadectwo Patrycji rozmijało się zdecydowanie ze wszystkimi innymi, nawet z opiniami obrońców, którzy wprawdzie starali zbagatelizować winę chłopaków i umniejszyć znaczenie ich brudnych, erotycznych czynów, ale go w istocie nie zakwestionowali. Mimo tych sprzeczności w zeznaniach Patrycji K., niektóre media przywiązały się dziwnie do pomysłu z nadwagą i podjęły także, wcześniej zresztą przewijający się na poboczu sprawy, wątek rzekomych rodzinnych kłopotów Ani:
Według RMF FM, na samobójstwo 14-letniej Ani z Gdańska wpływ mogły mieć nie tylko wydarzenia w klasie, ale także w domu. Dziś przed sądem zeznawała matka dziewczynki i jej brat. Adwokaci pytali, co w domu wydarzyło się w piątkowe popołudnie w październiku ubiegłego roku. Tego dnia Ania miała być molestowana. Dzień później popełniła samobójstwo. Z przedstawionych zeznań wynika, że dziewczynka miała mieć kompleks wagi i właśnie w piątek po południu miał jej dokuczać z tego powodu ktoś z rodziny.
Ostatecznie jednak obie te motywacje nie znalazły potwierdzenia. Wynikało to już zresztą z wcześniejszych ustaleń prokuratury i Komendy Wojewódzkiej Policji:
14-letnia uczennica jednego z gdańskich gimnazjów popełniła samobójstwo po tym, gdy jej szkolni koledzy wykorzystali ją seksualnie w klasie podczas nieobecności nauczyciela. Do zdarzenia doszło w piątek w jednym z gdańskich gimnazjów. Podczas nieobecności nauczyciela pięciu kolegów 14-latki z klasy doprowadziło dziewczynkę do innej czynności seksualnej. Najpierw zaprowadzili ją pod tablicę, gdy im się na moment wyrwała, złapali ją i rzucili na ławkę. Napastnicy zdjęli z niej ubranie, zaczęli dotykać w miejsca intymne, symulować stosunek płciowy, wulgarnie się wyrażali. Jeden z napastników nagrywał wszystko na telefon komórkowy - poinformował Jarosław Sykutera z Biura Prasowego KWP w Gdańsku. Dodał, że dziewczynce próbowały pomóc jej koleżanki z klasy, napastnicy byli jednak silniejsi. 14-latce udało się jednak wyrwać z rąk kolegów i uciec do domu. Po powrocie nauczycielki uczniowie, którzy byli świadkami zdarzenia, opowiedzieli jej, co zaszło, a ta poinformowała wychowawczynię klasy. Wychowawczyni zadzwoniła też do domu poszkodowanej i poinformowała o wszystkim 19-letniego brata ofiary, myśląc, że rozmawia z ojcem - relacjonował Sykutera. Dodał, że wieczorem 14-latka powiedziała koleżance, która odwiedziła ją w domu, że do szkoły już nie wróci i że popełni samobójstwo. W sobotę rano rodzice po wejściu do pokoju córki znaleźli ją martwą.
Mimo to jeden z obrońców zabrał kategorycznie głos, aby - już w początkach grudnia 2006 roku! - oddać „prawdę” i „sprawiedliwość”:
Postępowanie prowadzone przed sądem rodzinnym nie dało dotąd dowodów, że doszło do obnażenia Ani i pozorowania gwałtu. Przesłuchani dotychczas uczniowie i nauczyciele nie potwierdzają takiej wersji. Co koledzy Ani najprawdopodobniej zrobili? Przytrzymali dziewczynkę, ściągnęli jej trochę spodnie, tak że widoczny był kawałek pośladka, i nagrywali to na kamerę telefonu komórkowego. Zachowanie chamskie, paskudne, ale nie bandyckie. I mimo wszystko chyba nie powód do samobójstwa.
Obrońca idzie tu najwyraźniej tropem swych sofistycznych poprzedników, ściślej - tropem sofizmatu „Łysina”: „Wypadnięcie jednego włosa nie czyni łysym? Od kiedy więc zaczyna się łysina i czy przypadkiem nie jest złudzeniem?” Tyle tylko, że teraz mamy tutaj do czynienia z sofizmatem „Obnażenie”: ściągnięcie „trochę spodni” i ukazanie „kawałka pośladka” nie czyni obnażonym. Od kiedy zaczyna się więc obnażenie i czy przypadkiem nie jest złudzeniem? (No cóż, dla porządku, a i dla satysfakcji, przypominam, że choć Grecy skwapliwie korzystali z usług sofistów, powszechnie też nimi gardzili, ponieważ owi mówcy wynajdywali pozory prawdy i logiki dla twierdzeń fałszywych i pokrętnych oraz brali za to pieniądze.).
Przedmiotem gry o prawdę w całej sprawie stał się również film z zajścia, nakręcony kamerą telefonu komórkowego przez jednego z dręczycieli, Michała, a następnie skasowany. Świadectwo to jednak udało się w jakiejś mierze zrekonstruować policyjnym informatykom z Katowic. „Zdaniem Justyny Koski-Janusz, obrońcy Dawida M., zapis kamery z telefonu komórkowego jest niewyraźny. «Trudno nawet mówić, czy zachowana jest tu chronologia zdarzeń» - dodała”.
Pomimo to pozostali obrońcy początkowo wysuwali zdecydowane, jednoznaczne wnioski na temat przedstawionych na tym filmie wypadków: „Na filmie z telefonu komórkowego nie widać molestowania 14-letniej Ani z Kiełpina - twierdzą adwokaci obwinianych o to pięciu uczniów gdańskiego gimnazjum nr 2”. „Ja niczego szczególnego w tym dzisiejszym odtworzeniu filmu nie zauważyłem - powiedział dziennikarzom Władysław Kulis, obrońca Mateusza W.”
Niekoniecznie musiała to być prawda, skoro - jak się natychmiast miało okazać - „coś szczególnego” jednak w końcu dostrzegli i sformułowali na ten temat wyraziste oceny: „Obrońcy uczniów stwierdzili, iż trwający 30 sekund film nie pokazuje scen molestowania, a jedynie szkolne wygłupy”. „To typowe końskie zaloty - bagatelizuje sprawę obrońca jednego z chłopców, Wojciech Cieślak”.
Abstrahując od tego, że film nie jest jedynym dowodem w sprawie, że jest on „niewyraźny” i niepewny nawet co do chronologii zdarzeń i ogarnia ledwie trzydzieści sekund z dwudziestominutowego „święta głupców”, wypadałoby się zastanowić nad swoistym przesuwaniem przez obrońców „progu” moralnej oceny - z molestowania na „szkolne wygłupy” i „typowe końskie zaloty”. W tej sytuacji, kiedy rzecz staje się przedmiotem nie klasycznej definicji prawdy, zakładającej prostą zgodność z faktami, lecz subiektywnych opinii, nie będzie zapewne bezczelnością pytanie, czy pozostaliby oni przy owych określeniach, gdyby obiektem podobnych „szkolnych wygłupów” oraz „końskich zalotów” stały się ich własne dzieci?
Ostatecznie nawet i obrońcy musieli ugiąć się przed faktami i potwierdzić rzeczywistą wymowę filmu (oczywiście, w kontekście innych dowodów):
Jednym z najważniejszych dowodów jest odzyskany film z telefonu komórkowego, na którym widać, jak chłopcy dręczą dziewczynkę.
Rzecznik sądu Rafał Terlecki podkreślił, że jest to jeden z wielu dowodów, którymi dysponuje sąd.
Według informacji podanej przez RMF FM, dziennikarzom udało się obejrzeć film nagrany telefonem komórkowym w gdańskim gimnazjum przez jednego z uczniów podejrzewanych o udział w molestowaniu 14-letniej Ani. Wcześniej adwokaci i rodzice chłopców twierdzili, że na filmie nie ma dowodów na molestowanie dziewczynki. Można mieć jednak co do tego wątpliwości. Pod koniec stycznia gdański sąd rodzinny zwolnił ze schronisk dla nieletnich czterech z pięciu zatrzymanych gimnazjalistów. Chłopcy przebywali w ośrodkach od października, po tym, jak upokorzyli koleżankę w obecności całej klasy. Następnego dnia dziewczynka popełniła samobójstwo. Według mediów, mieli oni udawać gwałt, a scenę tę zarejestrowali telefonem komórkowym.
W styczniu sąd odtworzył film z zajścia w klasie, zarejestrowany przez jednego z gimnazjalistów telefonem komórkowym. Skasowane tuż po incydencie nagranie udało się odzyskać biegłym informatykom. Widać na nim m.in. leżącą na ławce Anię i dwóch uczniów, którzy przytrzymują ją za ręce i nogi. Chwilę później dziewczynce udaje się oswobodzić i chowa się pod ławkę.
Sędziowie obejrzeli film z komórki jednego z pięciu uczniów podejrzanych o seksualne molestowanie 14-letniej Ani. - Nagranie nie potwierdza, że dziewczynka była molestowana - twierdzą obrońcy gimnazjalistów. Jednak sąd zdecydował, że nastolatkowie spędzą kolejne trzy miesiące w schronisku dla nieletnich.
Dziewczynka nagrana komórką popełniła samobójstwo. Sąd sprawdzał, czy uczniowie na lekcji molestowali ją, czy może rozbierali, czy udawali, że ją gwałcą. Nagranie z telefonu miało być kluczowym dowodem.
Po obejrzeniu filmu, jaki w gdańskim gimnazjum nakręcił jeden z napastników, matka zaszczutej Ani zrozumiała, dlaczego jej dziecko popełniło samobójstwo. „Tym, którzy ją doprowadzili do śmierci, nigdy nie wybaczę” - mówi Mariola Halman. Szczegóły dramatycznego filmu opisuje „Fakt”.
Ania miota się w klasie, chowa pod ławki, krzyczy, płacze, wzywa pomocy. Na próżno. Napastnicy nie mają litości. Rozbierają ją, dotykają intymnych miejsc i każą dotykać siebie. Udają gwałt. Łukasz P. chwyta Anię za szyję i przystawia głowę dziewczyny do swego krocza. Udaje, że dziewczyna uprawia z nim seks oralny. Zadręczona dziewczynka wybiega z klasy. By uciec do domu i nad ranem powiesić się na skakance. „Boże, moja ukochana córcia została tak poniżona, dlaczego mi nie opowiedziała...” - płacze mama Ani. Mariola Halman myślała, że najgorsze już przeżyła. Że nie czuje już nawet bólu. Że nie jest już w stanie płakać, bo jej oczy wypłakały morze łez. Myliła się. Gdy obejrzała film z telefonu komórkowego, nagrany przez oprawców Ani, cały ból powrócił.
Rodzice dziewczynki obejrzeli film kilka dni temu podczas rozprawy w gdańskim sądzie. Wtedy byli nim tak wstrząśnięci, że nie byli w stanie o tym rozmawiać z dziennikarzami. Pani Mariola po obejrzeniu filmu przepłakała całą noc. Gdy zamykała oczy, widziała to wszystko raz jeszcze - ostatnie godziny życia swojej ukochanej córki. Chwile, w których koledzy i zabili w jej córce delikatną dziewczęcość, i zhańbili jej godność.
Do tej pory rodzice Ani bronili chłopców. Nie wierzyli, że 14-letni Michał, Dawid, Arkadiusz, Mateusz i Łukasz mogli ich córce wyrządzić tak potworną krzywdę. Tym bardziej że w domach obok wciąż mieszkają rodzice zwyrodniałych nastolatków.
(…)
Co jest podstawowym źródłem agresji wobec Anny Halman? Jest to, moim zdaniem, tradycyjna kultura chłopska, która często - choć nie zawsze - nosi w swoim wnętrzu rzeczy drastyczne, straszne, zanurzone całkowicie w „nagim życiu”, w brutalnej biologiczności istnienia - i nigdzie chyba, poza Chłopami Reymonta oraz Rozdzióbią nas kruki, wrony Żeromskiego, ta ludowa drastyczność nie została opisana.
Na dodatek, jak można sądzić, ujawnia się ona najmocniej w stanie kryzysu, w sytuacji przemijania i rozpadu - dzisiaj jest to konfrontacja z liberalizmem i kulturą masową, która spadła na ten dogorywający świat postchłopski znienacka i zastała go w zupełnym rozprzężeniu, w zupełnym nieprzygotowaniu intelektualnym i moralnym. Tak więc z ogromnej masskultury świat ów bierze jedynie to wszystko, do czego przywykł przez wieki: brutalność, gwałt, przemoc, solidarność znękanego, ogłupiałego stada, zwierzęcość seksu, a przede wszystkim samą formułę „nagiego życia”, którą usiłuje przeciwstawić, a nawet narzucić dookolnej rzeczywistości. (…)
Tutaj znowu muszę odwołać się do Giorgia Agambena i jego kategorii homo sacer - świętego/przeklętego człowieka, którego można bezkarnie zabić, którego jednak nie można złożyć w ofierze.
Ania Halman miała bowiem istnieć wyłącznie w przestrzeni „nagiego życia”, w jego opozycji wobec życia polis, życia politycznego. Dla jej prześladowców i innych kiełpinian nie była ona zatem żadną ofiarą - takim „kozłem ofiarnym” stała się natomiast dla ludzi polis, dla ludzi miasta i państwa, dla dziennikarzy, polityków oraz metropolity gdańskiego. I nie da się, bez odwołania do tej radykalnej i groźnej opozycji zrozumieć sensu demonstracji w obronie dręczycieli przed gdańskim sądem. A był on jak najbardziej oczywisty - antypolityczny w znaczeniu, które staram się tu przywołać. Manifestujący
mieli z sobą transparenty z hasłami: „Znamy prawdę, nie będziemy cicho”, „Wypuśćcie niewinne dzieci”, „Nasze dzieci - pierwsi więźniowie polityczni IV RP”, „To mógłby być twój syn, żądaj prawdy”, „Media wydały wyrok”.
Demonstrujący mieszkańcy Kiełpina rozdawali przechodniom jednostronicową informację pt. Przeczytaj, zanim wydasz wyrok. Czytamy w niej m.in.: „Łukasz, Mateusz, Arek, Michał i Dawid to chłopcy tacy jak inni w ich wieku. To nie zwyrodnialcy i mordercy, jak chciała ich widzieć prasa i telewizja. Tylko taki wizerunek był medialny, chętnie oglądany. Tylko gazety z takimi tytułami szybko się sprzedawały. Tylko taki ich obraz, przerysowany i nieprawdziwy, pomógł niektórym politykom budować kapitał «wyborczy» i tworzyć programy polityczne”.
Zostawiam bez komentarza to „świadectwo”.
Tak naprawdę bowiem jedynymi świadkami mogą być w podobnych sprawach ci, których doprowadzono na kaźń. Ale martwi nie mają przecież głosu, zasklepieni w swej nicości jak w kamieniu
bez dna:
Na grobie Ani w podgdańskim Kiełpinie kamienny anioł zakrywa twarz. Kamiennymi skrzydłami obejmuje kamienne serce i epitafium, które wypisali bliscy: „Są serca, które dla Ciebie biją. W tych sercach na zawsze żyjesz”. Ze zdjęcia uśmiecha się delikatna blondynka, na płycie - różańce, białoliliowe chryzantemy i róże. Świeże kwiaty pojawiają się każdego dnia, każdego dnia płoną znicze.
Nie znaczy to jednak, byśmy nie mogli domagać się głosu umarłych i mówiąc w ich imieniu, wędrować przez tę wielką ciszę z prostą prośbą: „Wstań i krzycz!”
Podczas mszy żałobnej w kościele świętego Jana w Kiełpinie 27 października 2006 roku powiedział on między innymi: „Wasza szkoła stała się sławna nie z racji waszych sukcesów w nauczaniu, sporcie, kulturze, ale stała się sławna na skutek klęski zniszczonego człowieczeństwa, najpierw poniżonego i doprowadzonego do śmierci”; (cyt. za: Żałoba po śmierci Ani, 27.10.2006, http://fakty.interia.pl/wiadomosci_dnia/news/tytul,810616). Za wypowiedź tę arcybiskup był atakowany przez kiełpinian demonstrujących przed gdańskim Sądem Okręgowym w obronie chłopaków. Na transparentach demonstrantów widniało bowiem hasło: „Arcybiskupie Gdańska, zawiodłeś. Wstydź się” (zob. Darek Janowski, Pikieta w obronie gimnazjalistów, 12 stycznia 2007, http://pomorze. naszemiasto.pl/wydarzenia/687519.html).
Należą oni właśnie do tej rozpadającej się drastycznej tradycji chłopskiego życia: „Rodzice chłopców to w większości miejscowi rolnicy, którzy sprzedawali miastowym przybyszom ziemię na działki budowlane” (Elżbieta Sampławska, Coraz mniej winni?, dz. cyt.)
1