Dashiell Hammett - Osmalona fotografia + Idiotyczna sprawa


Dashiell Hammett

Osmalona fotografia

Przełożył Wacław Niepokólczycki

Idiotyczna sprawa

Przełożył Krzysztof Zarzecki Iskry, Warszawa 1988


Osmalona fotografia

Banbrock kiwnął głową z powagą. Zmęczone mięśnie obwisły w jego pełnej twarzy.

— Tak może się wydawać — przyznał. — Dlatego przyszedłem po
pomóc do pańskiej Agencji zamiast na policję.

Czy kiedyś zdarzały się im takie zniknięcia?

— Nie. Jeśli czytuje pan prasę, zapewne napotkał pan wzmianki o nieregularnym trybie życia młodego pokolenia. Moje córki wyjeżdża­ ją i przyjeżdżają, kiedy im się podoba. Ale chociaż nie mogę powie­dzieć, że kiedykolwiek znałem ich zamiary, na ogół zawsze wiedzieliś­my, gdzie są.

Odwrócił się w krześle do wielkiego biurka z zasuwanym blatem, które zasłaniało ze ćwierć ściany biura, pogmerał w papierach w prze­gródce i podyktował mi numery przez ramię. Zapisałem je na odwro­cie koperty.

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i wstałem.

— Chciałbym teraz porozmawiać z żoną pana — powiedziałem. —
Jest w domu?

— Chyba tak. Zadzwonię i powiem, że ją pan odwiedzi.
Rozmawiałem z panią Banbrock w wielkiej wapiennej fortecy na

szczycie górującego nad oceanem i zatoką wzgórza w Sea Cliff. Była wysoką ciemną dziewczyną lat dwudziestu dwu, skłonną do tycia.

Nie powiedziała mi nic takiego, o czym by jej mąż wcześniej nie napomknął, ale podała mi więcej szczegółów.

Otrzymałem rysopis dziewcząt:

Mira — lat dwadzieścia, wzrost 173 cm, waga 68 kg, budowa atlety­czna, dziarski, niemal męski sposób poruszania się, krótkie brązowe wło­sy, oczy piwne, cera ciemna, twarz kwadratowa z szeroką brodą i krót­kim nosem, ukryta pod włosami blizna nad lewym uchem. Lubi konie i wszelkie zabawy na świeżym powietrzu. Kiedy wychodziła z domu, miała na sobie niebieskozieloną suknię wełnianą, mały niebieski kape­lusik, krótkie czarne selskinowe futro i czarne pantofle.

Rut — lat osiemnaście, wzrost 162 cm, waga 48 kg, oczy piwne, wło­sy krótkie, brązowe, cera ciemna, twarz drobna, owalna. Cicha, nie­śmiała, skłonna szukać oparcia w starszej, silniejszej siostrze. Ubrana była w tabaczkowobrązowy płaszcz lamowany futrem, szarą jedwabną suknię oraz szeroki brązowy kapelusz.

Dostałem po fotografii każdej z dziewcząt i dodatkowo zdjęcie Miry stojącej przed kabrioletem. Otrzymałem spis rzeczy, które z sobą wzię­ły — takie, jakie zwykle bierze się na weekend. A co najważniejsze, uzyskałem od pani Banbrock listę ich przyjaciół, krewnych i znajomych, o których wiedziała.

Z tego spotkania wróciłem prosto do Agencji i uruchomiłem jej ma­szynerię: załatwiłem, aby agenci innych oddziałów Continentalu zajęli się niektórymi nazwiskami z mojej listy, umieściłem kabriolet locomobile na policyjnej liście samochodów zaginionych, dałem fotografowi zdjęcia dziewcząt, aby zrobił kopie.

Uczyniwszy to wybrałem się na rozmowę z ludźmi z listy, którą do­stałem od pani Banbrock. Najpierw udałem się do Constance Delee, mieszkającej w domu czynszowym przy Post Street. Otworzyła mi służąca. Powiedziała, że panna Delee wyjechała z miasta. Nie chciała powiedzieć dokąd ani kiedy wróci.

Stamtąd poszedłem na Van Ness Avenue i odnalazłem niejakiego Wayne'a Ferrisa w salonie samochodowym: młodego człowieka z przylizanymi włosami, którego wspaniałe maniery i ubiór całkowicie zakry­wały wszystko inne, co mógł posiadać — na przykład rozum. Chciał mi


pomóc, ale nie wiedział nic. Bardzo dużo czasu mu zajęło powiedzenie tego. Miły chłopak.

Następny niewypał: Pan Scott jest w Honolulu.

W biurze pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street zastałem innego przylizanego, stylowego młodego człowieka o mi­łych manierach i w ładnym ubraniu. Nazywał się Raymond Elwood. Mógłbym go wziąć za bardzo bliskiego krewnego tego Ferrisa, gdybym nie wiedział, że świat — zwłaszcza ten bywały na tańcach i herbat­kach — jest pełen tego typu ludzi. Nie umiał mi nic powiedzieć.

Potem kilka dalszych niewypałów: — Jest poza miastem — albo: — Wyszła na zakupy — czy: — Nie wiem, gdzie może go pan znaleźć.

Zanim zrezygnowałem z dalszych poszukiwań na ten dzień, znalazłem jeszcze jedną przyjaciółkę panien Banbrock. Panią Stewart Correll. Mie­szkała przy Presidio Terrace, niedaleko od Banbrocków. Była drobną kobietą, a raczej dziewczyną, mniej więcej w wieku pani Banbrock. Puszysta blondyneczka o wielkich oczach tej szczególnej odmiany błę­kitu, która zawsze wygląda uczciwie i szczerze bez względu na to, co się za nią kryje.

Oczy były szeroko otwarte i szczere. W górnej wardze drgał jakiś malutki mięsień.

— I nie przychodzi pani na myśl, dokąd mogły się udać?

Lecz zanim to powiedziała, zwilżyła językiem usta.

Podyktowała mi bez wyraźnego zapału kilkanaście nazwisk. Wszyst­kie miałem już na swojej liście. Dwa razy zawahała się, jak gdyby miała wymienić nazwisko, którego nie chciała powiedzieć. Patrzyła na mnie wciąż szeroko rozwartymi, szczerymi oczyma. Palcami, które już nie gniotły chusteczki, skubała materiał spódnicy.

Nie udawałem, że jej wierzę. Nie czułem się jednak dość pewnie, aby ją przyprzeć do muru. Przed wyjściem obiecałem jej, że jeszcze wrócę, co mogła uznać za groźbę, jeżeli chciała.

— Dziękuję bardzo — powiedziałem. — Wiem, jak to trudno czasem


coś dokładnie sobie przypomnieć. Jeśli natrafię na coś, co mogłoby we­sprzeć pani pamięć, wrócę i powiem.

— Co?... Tak, proszę! — rzekła.

Oddalając się od domu, tuż przed zniknięciem z jego pola widzenia, nagle się odwróciłem. W oknie na pierwszym piętrze chwiała się pusz­czona wolno firanka. Latarnie uliczne nie były dość jasne, abym mógł mieć całkowitą pewność, że za chwiejącą się firanką widniała blond główka.

Zegarek wskazywał dziewiątą trzydzieści. Zrobiło się za późno na dal­sze wizyty u przyjaciół dziewcząt. Wróciłem do domu, napisałem ra­port z działalności dziennej, i położyłem się do łóżka myśląc więcej o pani Correll niż o siostrach Banbrock.

Wydała mi się warta bliższych badań.

Kiedy nazajutrz rano przyszedłem do biura, zastałem kilka telegra­mów. Żaden nie wnosił nic do sprawy. Badania przeprowadzone w in­nych miastach nie ujawniły niczego. Badanie w Monterey ustaliło pobie­żnie — co w zawodzie detektywistycznym jest najpowszechniejszym sto­pniem ustalenia — że ostatnio nie widziano tam ani dziewcząt, ani ka­brioletu locomobile.

Wczesne wydania popołudniowej prasy były już na ulicach, kiedy wy­szedłem zjeść śniadanie przed podjęciem harówki w miejscu, w którym ją przerwałem poprzedniego wieczoru.

Kupiłem gazetę, żeby poczytać przy grejpfrucie.

Zepsuła mi śniadanie:

SAMOBÓJSTWO ŻONY BANKIERA Służąca pani Stewart Correll, żony wiceprezesa Golden Gate Trust Company, znalazła dziś rano swoją panią martwą w sypialni domu przy Presidio Terrace. Na podłodze koło łóżka leżała butelka po truciźnie. Mąż zmarłej nie potrafił wskazać powodu samobójstwa żony. Oświadczył, że nie sprawiała wrażenia osoby w stanie depresji ani...

W domu państwa Correll musiałem się sporo nagadać, zanim mnie dopuszczono do pana Correll. Był on wysokim, szczupłym, niespełna trzydziestopięcioletnim mężczyzną o ziemistej, nerwowej twarzy i nie­bieskich, niespokojnych oczach.

Zerwał się z fotela. Frzybliżył poczerwieniałą twarz do mojej twarzy.

Lecz on był ogromnie wzburzony.

— Doprowadziłeś moją żonę do śmierci — oskarżał mnie. — Zabiłeś
ją tym swoim cholernym wścibstwem... swoimi groźbami
, swoimi...

To było głupie. Żal mi się zrobiło tego młodego człowieka, którego żona popełniła samobójstwo. Lecz miałem robotę. Docisnąłem śrubę.

Przez chwilę myślałem, że mi przyłoży. Nie winiłbym go za to. Ze­sztywniał cały... potem oklapł. Usiadł na fotelu. Wzrokiem odbiegł gdzieś w bok.

—- Nigdy się nie kłóciliśmy... ani razu w ciągu półtora roku naszego małżeństwa!

— Kłopoty finansowe?

Potrząsnął głową bez słowa, nie odrywając wzroku od dywanu.

— Może jakieś inne?
Znowu potrząsnął głową.

Correll nie miał dla mnie nic więcej... przynajmniej nic więcej nie zdołałem z niego wydobyć.

Panienka u głównego wejścia do biur Alfreda Banbrocka w Gmachu Shoremana powiedziała mi, że szef jest na konferencji. Kazałem się za­anonsować, Wyszedł i zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Na jego zmęczonej twarzy malowało się jedno wielkie pytanie.

Nie kazałem mu długo czekać na odpowiedź. Był dorosłym mężczy­zną. Nie owijałem rzeczy w bawełnę.

Banbrock porozumiał się telefonicznie ze swoim adwokatem — ru­mianym, siwowłosym staruszkiem nazwiskiem Norwall, który słynął z tego, że wiedział więcej o spółkach akcyjnych niż wszyscy Morgano-wie, ale nie miał najmniejszego pojęcia o procedurze policyjnej — i ka­zał mu spotkać się z nami w Gmachu Sprawiedliwości.

Spędziliśmy tam półtorej godziny napuszczając policję na ślad tej sprawy, a prasie podając to, co naszym zdaniem powinna opublikować. Było tam mnóstwo ogólnych danych o dziewczynach, mnóstwo fotogra­fii i tak dalej, lecz ani słowa o związku pomiędzy nimi a panią Correll. Policja, oczywiście, została o nim powiadomiona.

Kiedy Banbrock i jego adwokat odeszli, wróciłem do pokoju służbo­wego detektywów, aby przeżuć sprawę z Patem Reddy, wyznaczonym do niej policyjnym detektywem.

Pat Reddy był najmłodszy spośród detektywów policyjnych — wiel­ki jasnowłosy Irlandczyk, który na swój leniwy sposób lubił efektow­ne zagrania.

Przed paroma laty jako świeżo upieczony mundurowy patrolował swój rewir w jednej z lepszych dzielnic. Pewnego wieczoru wypisywał mandat na samochód zaparkowany przy hydrancie przeciwpożarowym. Nagle zjawiła się właścicielka samochodu i wdała się z nim w sprzecz­kę. Była to Althea Wallach, jedyna i rozkapryszona córka właściciela Wallach Coffee Company — szczupła, lekkomyślna dziewczyna o gorą­cych oczach. Musiała dobrze nagadać Patowi, bo zaprowadził ją do ko­misariatu i zamknął w celi.

Podobno nazajutrz wpadł do komisariatu pieniący się z wściekłości sta­ry Wallach z połową wszystkich adwokatów San Francisco. Pat jednak nie ustąpił i dziewczyna musiała zapłacić grzywnę. Stary Wallach mało się potem nie rzucił na Pata z pięściami w korytarzu. Pat uśmiechnął się sennie do importera kawy i wycedził przez zęby:

— Odczep się lepiej ode mnie... bo przestanę pijać twoją kawę.

/ Słowa te trafiły do wszystkich gazet w kraju, a nawet do jednej sztuki na Broadwayu.

Lecz Pat nie poprzestał na ciętej ripoście. W trzy dni później poje­chał z Altheą Wallach do Alameda i wziął z nią ślub. Widziałem to na własne oczy. Tak się akurat złożyło, że płynąłem tym samym promem co oni i powlekli mnie z sobą na świadka.

Stary Wallach natychmiast wydziedziczył córkę, ale nikogo poza nim ten fakt nie zmartwił. Pat nadal obchodził swój rewir, ale teraz, kiedy stał się sławny, bardzo szybko dostrzeżono jego zalety. Awansowano go do biura detektywistycznego.


Stary Wallach udobruchał się przed śmiercią i zostawił Althei swoje miliony.

Pat wziął wolne popołudnie, żeby pójść na jego pogrzeb, i wrócił wie­czorem do pracy, po czym schwytał w nocy cały samochód bandziorów. Z pracy nie zrezygnował. Nie wiem, co jego żona robiła z pieniędzmi, ale Pat nie zaczął nawet palić lepszych cygar — a powinien. Obecnie mieszkał w rezydencji Wallachów, to prawda, i co jakiś czas w deszczo­we poranki przywoził go do Ratusza wytworny staromodny samochód hispano-suiza, ale poza tym nie zmienił się zupełnie.

Był to właśnie ten wielki jasnowłosy Irlandczyk, który siedział po drugiej stronie mego biurka w pokoju służbowym i okadzał mnie czymś w kształcie cygara.

Wreszcie wyjął ów cygaropodobny przedmiot z ust i zaczął mówić przez kłęby dymu:

— Ta Correllowa, która, jak mówisz, ma powiązania z Banbrockównami... parę miesięcy temu napadnięto ją i ograbiono z ośmiuset dola­rów. Wiesz o tym?

Nie wiedziałem

— Wierzysz w to?
Uśmiechnął się.

— No właśnie — rzekł. — Nie złapaliśmy ptaszka, który to zrobił.
' Z kobietami, które w taki sposób ponoszą straty, zwłaszcza w gotówce,

nigdy nie wiadomo, czy to napad, czy wypad.

Pociągnął trochę trucizny z cygaropodobnego przedmiotu i dodał:

— Ale mógł to być naprawdę napad. Co teraz zamierzasz zrobić?

— Chodźmy do Agencji, zobaczymy, czy nie nadeszło co nowego. Po­tem chciałbym jeszcze raz porozmawiać z panią Banbrock. Może ona nam coś powie o pani Correll.

W Agencji zastałem raporty dotyczące reszty pozamiejskich nazwisk i adresów. Najwyraźniej nikt z tych ludzi nie znał miejsca pobytu dzie­wcząt. Poszliśmy z Reddym do domu Banbrocków w Sea Cliff.

Banbrock telefonował do żony o śmierci pani Correll, a poza tym czytała już o niej w gazetach. Powiedziała nam, że nie wie, jaki mógł być powód samobójstwa. Nie wyobrażała sobie, aby między tym samo­bójstwem a zniknięciem jej pasierbic istniał jakiś związek.

Urwała. W jej ciemnych oczach ukazało się wahanie, zakłopotanie.

— Chociaż? — powtórzyłem.


Zbliżał się wieczór, kiedy wyszliśmy z Patem z domu Banbrocków. Zanim się rozeszliśmy, wstąpiłem do Starego — dyrektora filii Agencji w San Francisco, a więc mego szefa — i poprosiłem, aby napuścił któ­regoś z agentów na zbadanie przeszłości Irmy Correll.

Przejrzałem poranne gazety — dzięki ich zwyczajowi ukazywania się niemal zaraz po zachodzie słońca — przed pójściem spać. Narobiły mnó­stwo wrzawy wokół naszej sprawy. Zamieściły wszystkie fakty, oprócz tych, które dotyczyły Irmy Correll, plus fotografie i zwykły w takich razach wachlarz domysłów oraz podobnych bzdur.

Następnego ranka udałem się na poszukiwanie tych przyjaciół zagi­nionych dziewcząt, z którymi jeszcze nie rozmawiałem. Znalazłem kil­koro, ale niczego wartościowego nie udało mi się od nich wydobyć. Przed południem zadzwoniłem do Agencji, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszło nic nowego. Przyszło.

Na przystani promu wykorzystałem brakujące do odjazdu cztery mi­nuty na próbę dodzwonienia się do Pata Reddy, ale bezskutecznie,

Knob Valley jest mieściną o niespełna tysiącu mieszkańców, brudnym, ponurym miasteczkiem w powiecie Contra Costa. Zawiózł mnie tam pociąg lokalny San Francisco — Sacramento wczesnym popołudniem.

Znałem trochę tamtejszego szeryfa — Toma Ortha. Zastałem u niego oczekujących mnie ludzi. Orth przedstawił nas. Zastępcą szeryfa był Abner Paget, niezdarny facet lat czterdziestu z hakiem i o obwisłym podbródku, chudej twarzy i bladych, inteligentnych oczach. Włoski ho­dowca winogron nazywał się Gio Cereghino i był drobnym, orzechowo-brunatnym mężczyzną o mocnych żółtych zębach, które ukazywał w wie­cznym uśmiechu pod czarnym wąsem, i o łagodnych piwnych oczach.

Paget pokazał mi fotografię. Osmalony skrawek papieru wielkości półdólarówki,

zapewne cząstka zdjęcia, której nie strawił ogień. Była to twarz Rut Banbrock. Nie ulegało wątpliwości. Miała osobliwie podnie­cony wyraz — osoby odurzonej — i większe niż na innych fotografiach oczy. Ale twarz była jej.

Spojrzałem na Włocha. Paget, czytając w moich myślach, wyjaśnił:

— Cereghino mieszka na wzgórzach. Ma tam winnice. Jest tu od kil­ku lat i jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś zabił.

— Pamiętasz, gdzie znalazłeś zdjęcie? — spytałem Włocha.
Uśmiech rozszerzył się pod wąsami, a głowa zrobiła ruch w górę

i w dół.

Szeryf odparł, że nie może. Ma coś do załatwienia w mieście. Wyszli­śmy z Pagetem i Cereghino i wsiedliśmy do zakurzonego forda zastęp­cy szeryfa.

Jechaliśmy blisko godzinę drogą wijącą się zboczem Mount Diablo. Później, na słowo Włocha, zjechaliśmy z szosy powiatowej w jeszcze bardziej pylistą i rozjeżdżoną. Przejechaliśmy tak z milę.

— To tutaj — powiedział Cereghino.

Paget zatrzymał forda. Wysiedliśmy na polance. Drzewa i krzaki, któ­re rosły po obu stronach drogi, były w tym miejscu cofnięte o jakieś sie­dem metrów od niej, tworząc w lesie mały pylisty krąg.

— Mniej więcej tutaj — rzekł Włoch. — Wydaje mi się, że przy tym pniu. Ale wiem na pewno, że między tym a tamtym zakrętem.

Paget był wieśniakiem. Ja nie. Czekałem na jego ruch.

Rozglądał się po polance, wolno, stojąc pomiędzy mną a Włochem. Niebawem jego blade oczy rozbłysły. Obszedł forda i skierował się na odległy kraniec polanki. Ja i Cereghino szliśmy za nim.

Na skraju polanki, gdzie zaczynały się krzaki, kościsty zastępca sze­ryfa stanął, żeby się przyjrzeć czemuś na ziemi. Były tam ślady opon samochodowych. Jakiś samochód zawracał w tym miejscu.

Paget poszedł dalej w głąb lasu. Włoch niemal deptał mu po piętach. Ja podążałem na końcu. Paget szedł jakimś śladem. Ja tego śladu nie


widziałem, bo albo on i Włoch zacierali go, albo taki ze mnie India­nin. Przeszliśmy w ten sposób kawałek drogi. Paget stanął. Stanął i Włoch.

— Aha — powiedział Paget, jak gdyby znalazł to, czego się spodzie­wał.

Włoch wyrzekł coś z imieniem Boga. Zgniotłem nogą jakiś krzak przy­suwając się do nich, żeby też zobaczyć to, co oni. I zobaczyłem.

U stóp drzewa, na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, leża­ła martwa dziewczyna. Nie sprawiała miłego widoku. Ptactwo już się do niej dobrało.

Tabaczkowobrązowy płaszcz był na wpół zdarty z ramion. Wiedzia­łem, że to Rut Banbrock, jeszcze nim obróciłem ją na drugi bok, żeby zobaczyć część twarzy przywartą do ziemi, nie rozdziobaną przez ptaki.

Cereghino stał patrząc na mnie, kiedy przyglądałem się dziewczynie. Na jego twarzy widniał spokojny smutek. Zastępca szeryfa nie zwracał uwagi na zwłoki. Kręcił się w zaroślach przypatrując się śladom na zie­mi. Wrócił do nas właśnie, gdy zakończyłem badanie.

Uwierzyłem zastępcy szeryfa na słowo. Znał się na swojej robocie.

— Chodź, coś ci pokażę — rzekł i poprowadził mnie do kupki po­piołu.

Nie miał mi nic do pokazania. Chciał ze mną porozmawiać, żeby Włoch nas nie słyszał.

Czekając na pociąg z Knob Valley, zadzwoniłem do Agencji. Starego nie było. Powiedziałem jednemu z urzędników, o co chodzi, i poprosi­łem, żeby przekazał wiadomość Staremu jak najszybciej.

Kiedy wróciłem do San Francisco, zastałem wszystkich w Agencji, Alfreda Banbrocka z martwą jak kamień różowoszarą twarzą. Jego si­wego i różowego starego adwokata. Pata Reddy'ego, rozpartego na fo­telu, z nogami opartymi o drugi. Starego z jego dobrotliwymi oczyma za okularami w złotej oprawce i z łagodnym uśmiechem kryjącym fakt, że pięćdziesiąt lat pracy detektywa wyprało go z wszelkich uczuć.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy wszedłem. Powiedziałem, co mia­łem do powiedzenia, najkrócej, jak mogłem.

— Więc tą drugą kobietą... tą, która zabiła Rut, była?...
Banbrock nie dokończył pytania. Nikt nie odpowiedział na nie.

Nie umiałem na to odpowiedzieć. Ani ja, ani nikt inny.

— Jedzie pan teraz do Knob Valley? — zapytał.
Nie było mi przykro, że nie mogłem jechać.

— Nie. Mam tu co innego do roboty. Dam panu kartkę do szeryfa. Chcę, żeby się pan dobrze przyjrzał kawałkowi fotografii, który znalazł Włoch... może pan ją pamięta.

Banbrock i jego adwokat wyszli.

Reddy zapalił jedno ze swoich ohydnych cygar.

Pat kiwnął głową poprzez dym.

a część do jeszcze kogoś. To znaczy, że nie możemy na razie dowieść, iż należała do pani Correll... ale dowiedziemy.

To mi się podobało. Mogło coś znaczyć.

Chyba tak zrobił. W każdym razie wyszedł.

Wszyscy mogliśmy spędzić następne trzy dni w łóżkach sądząc z ko­rzyści, jakie nam przyniosło nasze uganianie. Żadne z odwiedzonych miejsc, żadna z odbytych rozmów nie wniosła do sprawy nic nowego. Byliśmy w ślepej uliczce.

Dowiedzieliśmy się, że kabriolet locomobile zostawiła w Sacramento Mira Banbrock, a nie ktokolwiek inny, ale nie dowiedzieliśmy się, do­kąd następnie się udała. Dowiedzieliśmy się, że część biżuterii zastawio­nej w lombardzie należała do pani Correll. Sprowadzono samochód z Sacramento. Pani Correll została pochowana. Gazety znalazły sobie inne tajemnice, a my z Patem Reddym grzebaliśmy i grzebali, inni­ czego nie mogli się dogrzebać.

Następny poniedziałek przyniósł mi poczucie, że oto doszedłem do kresu moich możliwości. Mogłem już tylko siedzieć i czekać, aż Ogło­szenia, którymi oblepiliśmy całą Amerykę Północną, przyniosą jakieś


rezultaty. Reddy został odkomenderowany do innych, nowszych zadań. Ja nie porzucałem tej sprawy, ponieważ Banbrock prosił, abym nie szczędził wysiłków, póki istnieje choćby cień nadziei. Ale do tego po­niedziałku wyczerpałem wszelkie możliwości.

Przed udaniem się do biura Banbrocka, aby mu oświadczyć, że je­stem bezradny, wstąpiłem do Gmachu Sprawiedliwości zamienić z Pa­tem Reddym ostatnie parę słów na temat sprawy, przed złożeniem jej do grobu. Siedział schylony nad biurkiem pisząc jakiś raport.

Po tej jego obelżywej uwadze paliliśmy kilka chwil w milczeniu.

— Myślę, że im więcej osób zdołamy powiązać, tym więcej uzyskamy tropów do prześledzenia. A przecież wszystkie nie mogą prowadzić do­ nikąd. Sporządźmy taką listę, Pat!

Straciliśmy na jej sporządzenie całe popołudnie i większą część nocy. Lista była ogromna. Wyglądała jak część książki telefonicznej. Dużo się dzieje w mieście w ciągu roku. Część dotycząca zaginionych żon i córek była największa, potem szły samobójstwa, ale nawet najmniejsza — do­tycząca zabójstw — wcale nie była krótsza.

To co policja wiedziała o nich i ich motywach, pozwoliło nam na wy-


kreślenie nazwisk tych osób, które nie mogły być w żaden sposób zwią­zane z interesującą nas sprawą. Pozostałe podzieliliśmy na dwie grupy: o bardziej lub mniej prawdopodobnych z nią powiązaniach. Nawet wte­dy ta pierwsza grupa była liczniejsza, niż oczekiwałem lub się spo­dziewałem. Było w niej sześć samobójstw, trzy morderstwa i dwadzieścia jeden zaginięć.

Reddy miał co innego do roboty. Wetknąłem listę do kieszeni i za­cząłem odwiedzać ludzi.

Przez cztery dni pracowałem nad tą listą. Odnajdywałem, wypytywa­łem i przesłuchiwałem przyjaciół i krewnych kobiet i dziewcząt z listy. Wszystkie moje pytania zmierzały do tego samego. Czy dana osoba znała Mirę Banbrock? Rut? Panią Correll? Czy przed śmiercią lub zniknięciem potrzebowała pieniędzy? Czy przed śmiercią lub zniknięciem coś znisz­czyła. Czy znała którąś z innych kobiet na liście?\

Trzy razy otrzymałem odpowiedź twierdzącą.

Sylwia Varney, dwudziestoletnia dziewczyna, która popełniła samo­bójstwo 5 października, podjęła z banku sześćset dolarów na tydzień przed śmiercią. Nikt z rodziny nie umiał powiedzieć, co zrobiła z pie­niędzmi. Przyjaciółka Sylwii Varney, Ada Youngman, dwudziestokil­kuletnia zamężna kobieta, 2 grudnia zaginęła bez wieści i do tej pory nie została odnaleziona. Sylwia była u pani Youngman w domu na go­dzinę przed swoją śmiercią.

Pani Dorota Sawdon, młoda wdowa, zastrzeliła się 13 grudnia w no­cy. Nie znaleziono nawet śladu po pieniądzach, które zostawił jej mąż, ani po funduszach klubu, którego była skarbniczką. Nie znaleziono rów­nież grubego listu, wręczonego jej przez pokojówkę w poprzednie po­południe.

Związek tych trzech kobiet ze sprawą Banbrock — Correll był do­syć luźny. Żadna z nich nie uczyniła niczego, czego by nie uczyniło dziewięć na dziesięć' kobiet, które popełniają samobójstwo lub ucieka­ją z domu. Ale kłopoty wszystkich trzech nasiliły się w ciągu minio­nych kilku miesięcy... — i wszystkie trzy zajmowały podobną jak pani Correll i Banbrockówny pozycję społeczną i finansową.

Doszedłszy do końca listy bez rezultatów, wróciłem do tych trzech kobiet.

Miałem nazwiska i adresy sześćdziesięciorga dwojga przyjaciół Ban-brockówien. Zabrałem się do sporządzania podobnego katalogu odnoś­nie do trzech kobiet, które usiłowałem włączyć do gry. Nie musiałem robić tego wszystkiego sam. Na moje szczęście kilku agentów nie miało akurat wtedy nic innego do roboty.

Dogrzebaliśmy się czegoś.

Pani Sawdon znała Raymonda Elwooda. Sylwia Varney też znała Ray­monda Elwooda. Nic nie wskazywało na to, że i pani Youngman go znała, ale i nic tego nie wykluczało. Bardzo się przyjaźniła z Sylwią.

Rozmawiałem już z Raymondem Ełwoodem w związku ze sprawą


Banbrockówien, ale nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Uznałem go za jednego z tych ugrzecznionych, gładko przylizanych młodych lu­dzi, z których tak wielu jest notowanych na policji.

Wróciłem teraz do niego z pełnym zainteresowaniem. Wynik okazał się ciekawy.

Jak już mówiłem, Ełwood miał biuro pośrednictwa handlu nierucho­mościami przy Montgomery Street. Nie zdołaliśmy natrafić na ślad ist­nienia choćby jednego klienta tego biura. Elwood mieszkał samotnie w Sunset District. Zajmował to mieszkanie zaledwie od dziesięciu mie­sięcy, ale też nie mogliśmy dokładnie ustalić, kiedy się wprowadził. Naj­wyraźniej nie miał żadnych krewnych w San Francisco. Należał do kil­ku modnych klubów. Napomykano coś niejasno o jego „dobrych powią­zaniach na Wschodzie. Szastał pieniędzmi.

Nie mogłem sam śledzić Elwooda, ponieważ ostatnio go przesłuchiwa­łem. Dick Foley zrobił to za mnie. Przez pierwsze trzy dni, kiedy Dick go śledził, Elwood rzadko bywał w swoim biurze. Rzadko też odwie­dzał dzielnicę bankową. Chodził natomiast do swoich klubów, tańczył, pił herbatę i tak dalej, i każdego dnia bywał w pewnym domu na Te-legraph Hill.

Pierwszego popołudnia udał się tam z wysoką, jasnowłosą dziewczy­ną z Burlingame. Drugiego dnia, wieczorem, z pulchną młodą kobietą, która wyszła z domu przy Broadwayu. Trzeciego wieczoru z bardzo młodziutką dziewczyną, która prawdopodobnie mieszkała w tym samym domu, co on.

Zwykle Elwood i jego towarzyszka spędzali w domu na Telegraph Hill od trzech do czterech godzin. W czasie, gdy Dick dom ten obserwował, wchodzili tam i wychodzili inni ludzie — wszyscy wyraźnie zamożni.

Wspiąłem się na- Telegraph Hill, żeby się dobrze przyjrzeć temu do­mowi. Był to wielki drewniany dom koloru jajecznicy. Stał niepewnie nad wysoką skarpą, gdzie niegdyś wybrano kamień. Wyglądał, jakby się szykował do szusu po dachach daleko w dole. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Dojście do niego było osłonięte krzakami i drzewami.

Poświęciłem tej części wzgórza kawał rzetelnej roboty odwiedzając wszystkie domy w odległości strzału od żółtego. Nikt o nim ani o jego mieszkańcach nic nie wiedział. Mieszkańcy Wzgórza nie są specjalnie ciekawi — prawdopodobnie dlatego, że w większości sami mają coś do ukrycia.

Moje wspinanie po wzgórzu nie dało mi nic, póki się nie dowiedzia­łem, kto jest właścicielem żółtego domu. Była nim firma, której powier­nictwem zajmowała się Spółka Powiernicza West Coast.

Przeniosłem więc dochodzenie na tę spółkę powierniczą i dowiedzia­łem się, że przed ośmioma miesiącami dom wydzierżawił Raymond ElWood występujący w imieniu klienta nazwiskiem T. F. Maxwell.

Nie mogliśmy znaleźć Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by znał Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć żadnych dowodów, że Maxwell jest czymś więcej

niż nazwiskiem.

Jeden z agentów poszedł do żółtego domu na wzgórzu i dzwonił do drzwi z pół godziny, lecz nikt mu nie otworzył. Nie ponowiliśmy tej próby, aby nie wzniecać za wiele hałasu na tym etapie.

Wybrałem się drugi raz na wzgórze, w poszukiwaniu mieszkania. Nie znalazłem nic tak blisko, jakbym chciał, ale udało mi się wynająć trzypokojowe mieszkanie, z którego można było obserwować dojście do żółtego domu.

Stanęliśmy tam z Dickiem obozem — a także z Patem Reddym, gdy nie miał innych obowiązków — i patrzyliśmy, jak samochody skręcają w osłoniętą alejkę wiodącą do domu koloru jajecznicy. Przyjeżdżały po­południami i wieczorami. W większości wiozły kobiety. Nie zobaczyliśmy nikogo, kto mógłby być mieszkańcem tego domu. Elwood przyjeżdżał codziennie, raz sam, kiedy indziej z kobietami, których twarzy nie mo­gliśmy zobaczyć z naszego okna.

Kazaliśmy śledzić niektórych gości. Wszyscy bez wyjątku byli bardzo zamożni i często należeli do najwyższych kręgów towarzyskich. Nie na­gabywaliśmy nikogo z nich. Nawet najlepiej obmyślany pretekst może zepsuć całą robotę, zwłaszcza gdy działa się na ślepo.

Trzy dni czegoś takiego... i wreszcie uśmiech szczęścia.

Był wczesny wieczór, tuż po zmroku. Pat Reddy zadzwonił, że miał służbę przez dwa dni i jedną noc, więc będzie ją odsypiał dwadzieścia cztery godziny. Siedzieliśmy z Dickiem przy oknie naszego mieszka­nia obserwując samochody, które skręcały do żółtego domu, i zapisy­waliśmy ich numery, gdy przejeżdżały przez błękitnobiałą plamę świa­tła lampy łukowej tuż pod oknem.

Jakaś kobieta szła drogą pod górę. Była wysoka, mocno zbudowana. Twarz miała zakrytą ciemną woalką, lecz nie aż tak ciemną, by za­raz dać wszystkim do zrozumienia, że chce ukryć rysy twarzy. Szła ko­ło naszego mieszkania, po przeciwnej stronie drogi.

Nocny wiatr znad Pacyfiku poskrżypywał sklepowym szyldem na dole i bujał lampą łukową na słupie. Kobieta wyszła zza osłony naszego bu­dynku i wpadła w podmuch wiatru. Płaszcz i spódnica oplotły się wo­kół niej. Odwróciła się tyłem do wiatru przytrzymując ręką kapelusz. Woalka sfrunęła z jej twarzy.

Ta twarz była twarzą z fotografii — twarzą Miry Banbrock.

Dick rozpoznał ją wraz ze mną.

Wszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie był telefon, i wykręciłem nu­mer Pata Reddy'ego. ,

— Nie poszła tam — krzyknął Dick od okna. — Minęła alejkę.


— Leć za nią! — rozkazałem. — To nie ma sensu! Co się z nią sta­ło? — Czułem się niemal oburzony. — Musi tam wejść! Idź za nią. Znajdę cię, tylko dam znać Patowi.

Dick wyszedł.

Słuchawkę podniosła żona Pata. Przedstawiłem się.

Wyszedłem na drogę i zacząłem szukać Dicka i Miry Banbrock. Ni­gdzie ich nie widziałem. Minąłem zarośla zasłaniające żółty dom i po­szedłem dalej, okrążając kamienną alejkę po lewej ręce. Ani śladu po obojgu.

Zawróciłem akurat w porę, żeby zobaczyć Dicka wchodzącego do na­szego domu. Pospieszyłem z powrotem.

— Jest w środku — powiedział, gdy go dogoniłem. — Poszła drogą, potem przez krzaki, na skraj urwiska i wśliznęła się przez piwniczne okienko.

Świetnie. Z zasady im bardziej wariacko się zachowują ludzie, któ­rych śledzisz, tym bliższy jesteś końca swoich zmartwień.

Reddy przyjechał zaledwie parę minut po czasie, który wyznaczyła jego żona. Wszedł dopinając na sobie ubranie.

Pat jest roztropny.

Pat skończył dopinać guziki kamizelki.

Pat Reddy i ja poszliśmy prosto osłoniętą krzakami alejką do fron­towych drzwi żółtego domu i zadzwoniliśmy.

Drzwi otworzył ogromny Murzyn w czerwonym fezie, czerwonej jed­wabnej kurtce włożonej na jedwabną koszulę w czerwone paski, w czer­wonych spodniach żuawa i czerwonych pantoflach. Wypełniał sobą całe drzwi na tle czerni hallu za plecami.

— Jest pan Maxwell? — zapytałem.

Murzyn potrząsnął głową i powiedział coś w nie znanym mi języku.

— A pan Elwood?

Znowu potrząsnął głową i znów powiedział coś niezrozumiale.

— No to zobaczymy, kto jest.

Z galimatiasu nic dla mnie nie znaczących słów wyłowiłem trzy znie­kształcone angielskie, w których się domyśliłem: „pana", „domu" i „nie ma".

Drzwi zaczęły się przymykać. Przytrzymałem je nogą.

Pat błysnął swoją odznaką policyjną.

Murzyn, chociaż nie mówił po angielsku, świetnie się znał na odzna­kach policyjnych.

Tupnął w podłogę za sobą. W głębi domu zabrzmiał ogłuszająco gong.

Murzyn naparł całym ciężarem na drzwi.

Zaparłszy się mocno nogą, którą blokowałem drzwi, okręciłem się i przechyliłem w stronę Murzyna.

Hakiem z dołu, od biodra, wyrżnąłem go w brzuch.

Reddy pchnął drzwi i wtargnęliśmy do hallu.

— O rany! — wydyszał Murzyn z niezłym wirgińskim akcentem —
aleś mnie zdzielił, ty gruby konusie!

Minęliśmy go idąc w głąb hallu, który był pogrążony w mroku. . Zatrzymałem się namacawszy nogami schody.

Na górze rozległ się wystrzał rewolwerowy. Chyba strzelano do nas. Ale nie trafiono.

— Na górę, chłopcze! — wrzasnął mi Reddy do ucha.

Pobiegliśmy schodami na górę. Nie znaleźliśmy człowieka, który do nas strzelał.

U szczytu schodów znajdowały się zamknięte drzwi. Reddy wyważył je swoim wielkim cielskiem.

Znaleźliśmy się w blasku błękitnawego światła. Pokój był wielki, cały w złocie i purpurze. Poprzewracane meble, zmięte dywany. Przy drzwiach w drugim końcu leżał szary pantofel. Na środku pokoju zie­lona suknia jedwabna. W pokoju nie było nikogo.

Pobiegłem z Patem na wyścigi do drzwi za zasłoną, przy których leżał pantofel. Nie były zamknięte na klucz. Reddy otworzył je na oścież.

Ujrzeliśmy w kącie trzy skulone dziewczyny i mężczyznę, wszyscy czworo mieli wystraszone twarze. Żadne z nich nie było Mirą Banbrock, Raymondem Elwoodem ani nikim nam znanym.


Przyjrzawszy się im, szybko przestaliśmy zwracać na nich uwagę.

Przyciągnęły ją otwarte drzwi po drugiej strome.

Za drzwiami mieścił się niewielki pokoik.

Panował w nim chaos.

Ten mały pokoik był wypełniony, załadowany ludzkimi ciałami. Ży­wymi ciałami, kłębiącymi się, drgającymi. Stanowił jakby lejek, do któ­rego spływali mężczyźni i kobiety. Kłębili się hałaśliwie przy okienku, które było jak wylot lejka. Mężczyźni i kobiety, młodzi ludzie i dziew­czyny, wszyscy krzyczeli, szamotali się, cisnęli, zmagali. Niektórzy nie mieli na sobie nic.

Nie zamierzałem blokować okna. Chciałem ocalić Pata przed jego własną głupotą. Nawet pięciu ludzi nie zdołałoby się przebić przez to wrące kłębowisko maniaków. Nawet dziesięciu nie potrafiłoby ich ode­rwać od tego okna.

Pat, mimo że jest ogromny, leżał na ziemi, kiedy do niego dobrną­łem. Na wpół rozebrana dziewczyna, prawie dziecko, deptała mu po twarzy ostrymi obcasami. Ręce, nogi okładały gQ całego.

Uwolniłem go tłukąc lufą rewolweru pb t%varzach i rękach... odciąg­nąłem w tył.

— Miry tu nie ma! — wrzasnąłem mu do ucha, pomagając się pod­
nieść. — Elwooda też!

Nie miałem pewności, ale ich nie widziałem, poza tym wątpiłem, że będą w tym tłoku. Dzicz, która rzuciła się znowu do okna nie zwraca­jąc zupełnie na nas uwagi, kimkolwiek była, nie należała na pewno do wtajemniczonych. Była tłuszczą, wśród której nie powinni znajdować się przywódcy.

— Sprawdzimy inne pokoje! — wrzasnąłem znowu. — Tych ludzi nie
chcemy.

Pat potarł pokiereszowaną twarz wierzchem dłoni i roześmiał się.

— Ja już ich na pewno nie chcę — rzekł.

Wróciliśmy na podest, skąd przyszliśmy. Nie napotkaliśmy nikogo. Mężczyzna i dziewczęta, którzy byli w sąsiednim pokoju, gdzieś znikli.

U szczytu schodów przystanęliśmy. Nie słyszeliśmy żadnych odgłosów, prócz słabej z tego miejsca wrzawy podnoszonej przez cisnących się do okna wariatów.

Na dole zamknęły się z trzaskiem jakieś drzwi.

Ktoś, wyrosły nagle jak spod ziemi, ugodził mnie z tyłu, rozpłaszczył na podeście.

Poczułem na policzku dotyk jedwabiu. Krzepka dłoń sięgnęła mi do gardła.

Zgiąłem rękę tak, że trzymany w dłoni pistolet dotykał na płask mojego policzka. Modląc się o całość własnego ucha pociągnąłem języczek spustowy.

Policzek zapiekł ogniem. W głowie mi huczało, jakby miała pęknąć.

Jedwab ześliznął się.

Pat dźwignął mnie na nogi.

Ruszyliśmy schodami w dół.

Świst!

Coś przemknęło koło mojej twarzy, rozwiewając włosy.

Tysiące odłamków szkła, porcelany, tynku eksplodowało u moich stóp.

Uniosłem równocześnie głowę i pistolet.

Obleczone czerwonym jedwabiem ramiona Murzyna były jeszcze roz­postarte nad balustradą.

Posłałem mu dwie kule. Pat też posłał dwie..

Murzyn kiwnął się przez barierkę.

Runął na nas z wyciągniętymi przed siebie rękami — łabędzi skok nieboszczyka.

Czmychnęliśmy po schodach.

Padając zatrząsł całym domem, ale już nie patrzyliśmy na niego.

Uwagę naszą zajęła gładka, przylizana głowa Raymonda Elwooda. W świetle padającym z góry ukazała się na jeden ukradkowy ułamek sekundy zza słupka balustrady u stóp schodów. Ukazała się i znikła.

Pat Reddy, bliższy niż ja poręczy, przesadził ją i opadł w czerń

w dole.

Dwoma susami znalazłem się u stóp schodów, chwyciwszy się słupka zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skoczyłem w nagle hałaśli­wy mrok hallu.

Wyrżnąłem w niewidoczną ścianę. Odbiwszy się od przeciwległej wpa­dłem do pokoju, gdzie panująca za firankami szarość wydawała się ist­nym blaskiem dnia po ciemnościach hallu.

Pat Reddy stał trzymając się jedną ręką oparcia, a drugą przyciskając brzuch. Twarz miał mysio szarą. Oczy udręczone, szkliste. Wyglądał jak człowiek, którego kopnięto.;

Spróbował się uśmiechnąć, ale mu się nie udało. Wskazał ruchem gło­wy w głąb domu. Wróciłem tam.

W małym korytarzyku znalazłem Raymonda Elwooda.

Łkając szarpał jak szalony klamkę zamkniętych drzwi. Twarz miał białą jak kreda z najwyższego przerażenia.

Zmierzyłem wzrokiem dzielącą nas odległość.

Odwrócił się w chwili, gdy skoczyłem.

Włożyłem wszystkie siły w uderzenie rewolwerem z góry...

Tona mięsa i kości spadła na moje plecy.

Wyrżnąłem w ścianę tracąc oddech, na miękkich nogach, chory.

Ścisnęły mnie ramiona w czerwonym jedwabiu, zakończone brązowy­mi dłońmi.


Czyżby tu był cały pułk tych barwnie odzianych Murzynów, myślałem, czy też bez przerwy zderzam się z tym samym?

Ten nie zostawił mi dużo czasu do myślenia.

Był wielki. Silny. Nie zdradzał dobrych zamiarów.

Rękę z pistoletem miałem przyciśniętą płasko do boku, wyprostowa­ną. Próbowałem postrzelić Murzyna w nogę. Nie trafiłem. Spróbowałem jeszcze raz. Murzyn odsunął nogę. Przekręciłem się w jego uchwycie, stając do niego bokiem.

Elwood naparł na mnie z drugiej strony.

Murzyn pchał mnie w tył, zginając mi kręgosłup w harmonijkę.

Walczyłem, aby utrzymać sztywne kolana. Za wielki jednak ciężar mnie przygniatał. Kolana mi się zgięły. Moje ciało odgięło się do tyłu.

W drzwiach zakołysała się sylwetka Pata Reddy, ukazała się ponad ramieniem Murzyna świetlista niczym Archanioł GabrieL,

Twarz Pata była szara z bólu, lecz oczy miał przytomne. W prawej dłoni trzymał pistolet. Lewą wyciągał sprężynę z tylnej kieszeni.

Spuścił sprężynę na ogolony łeb Murzyna.

Murzyn puścił mnie potrząsając głową.

Pat zdążył go uderzyć jeszcze raz, nim Murzyn zwarł się z nim... uderzył Murzyna prosto w twarz, lecz nie zdołał go obezwładnić.

Szarpnąwszy uwolnioną rękę z pistoletem w górę przewierciłem kulą pierś Elwooda, który osunął się po mnie na podłogę.

Murzyn przyparł Pata do ściany, dając mu się dobrze we znaki. Jego szerokie czerwone plecy były świetnym celem.'

Zużyłem już pięć z sześciu kul w magazynku. Miałem naboje w kie­szeni, lecz ładowanie wymaga czasu.

Wysupłałem się z osłabłych ramion Elwooda i zabrałem za Murzyna. Miał wałek tłuszczu w miejscu, gdzie czaszka łączy/się z szyją. Kie­dy uderzyłem w to miejsce na płask pistoletem po raz trzeci, zwalił się z nóg pociągając Pata za sobą.

Odtoczyłern go na bok. Jasnowłosy detektyw — teraz już nie bardzo jasnowłosy — wstał z podłogi.

W końcu korytarza były otwarte drzwi wiodące do kuchni.

Podeszliśmy z Patem do tych, z którymi się szarpał Elwood.

Były wykonane bardzo solidnie i miały porządny zamek.

Sprzągłszy się uderzyliśmy w nie połączonym ciężarem stu osiemdzie­sięciu kilogramów.

Zadrżały, ale nie puściły. Uderzyliśmy jeszcze raz. Lekko się naddały.

Jeszcze raz.

Drzwi' ustąpiły. Wpadliśmy w nie... turlając się, tocząc po schodach... i zatrzymaliśmy się na cementowej podłodze.

Pat wrócił do życia pierwszy.

— Jesteś piekielny akrobata — rzekł. — Złaź mi z karku!

Wstałem. On wstał również. Wyglądało na to, że spędzimy cały wie­czór na padaniu i podnoszeniu się z podłogi.


Namacałem kontakt przy ramieniu. Zapaliłem światło.

Jeżeli wyglądałem choć trochę jak Pat, to wyglądaliśmy obaj kosz­marnie. Był potłuczony i brudny, i miał niewiele na sobie, aby to ukryć]

Niemiło mi było na niego patrzeć, więc rozejrzałem się po suterenie, w której się znajdowaliśmy. W głębi stał piec do centralnego, kosze z węglem i stos drewna. Od frontu korytarz i drzwi do pomieszczeń, usytuowanych identycznie jak na górze.

Pierwsze drzwi były zamknięte na klucz, ale zaraz puściły i wpadliś­my do ciemni fotograficznej.

Drugie były otwarte i prowadziły do laboratorium chemicznego z retortami, probówkami, palnikami i małą kolumną rektyfikacyjną. Po­środku stał krągły piecyk żelazny. W pomieszczeniu nie było nikogo.

Wyszliśmy na korytarz i podeszliśmy do trzecich drzwi. Bez specjalne­go entuzjazmu. Wyglądało na to, że nic w tej suterenie nie znajdziemy. Tracimy tylko czas. Powinniśmy zostać na górze. Spróbowałem drzwi.

Ani drgnęły.

Naparliśmy na nie całym ciężarem, na próbę. Nic.

— Zaczekaj.

Pat podszedł do stosu drewna w głębi i wrócił z siekierą. Uderzył z rozmachem w drzwi, odłupując kawał drewna. W powstałym otworze zalśniły srebrzyste iskierki blasku. Drzwi były od wewnątrz pokryte płytą żelazną lub stalową.

Pat opuścił siekierę i oparł się na toporzysku.

— Teraz kolej na ciebie.

Nie miałem żadnego innego pomysłu, jak zaproponować:

— Ja zostanę tutaj, a ty leć na górę zobaczyć, czy nie pokazał się który z twoich gliniarzy. To zakazana dziura, ale ktoś mógł dać znać na komendę. Sprawdź, czy nie dałoby się dostać jakoś inaczej do tego pomieszczenia... może przez okno... albo znajdź kogoś do pomocy, żebyś­ my mogli wyważyć te drzwi.

Pat zwrócił się ku schodom.

Zatrzymał go jakiś dźwięk... trzask odsuwanych rygli z drugiej stro­ny drzwi.

Jednym skokiem znalazł się u jednej framugi, ja zaś u drugiej.

Drzwi zaczęły wolno się uchylać. Za wolno.

Kopniakiem otworzyłem je na oścież.

Wpadliśmy po tym moim kopie obaj do środka.

Pat zawadził ramieniem jakąś kobietę. Zdążyłem ją pochwycić, aby nie upadła.

Pat zabrał jej pistolet. Postawiłem ją na nogach.

Miała twarz białą jak papier.

Była to Mira Banbrock, ale bez krzty tej męskości, jaka przeglądała z fotografii i opisów.

Podtrzymując ją jednym ramieniem... którym również blokowałem jej ręce... rozglądałem się po pomieszczeniu.


Był to mały pokoik o ścianach z pomalowanego na brązowo metalu. Na podłodze leżał śmieszny martwy człowieczek.

Człowieczek w mocno dopasowanym ubraniu z czarnego jedwabiu i aksamitu. Czarna aksamitna kurtka i pumpy, czarne jedwabne pończo­chy i czapeczka, czarne lakierki. Twarz miał drobną, starą i kościstą, lecz gładką jak kamień, bez choćby jednej zmarszczki.

W bluzce zapiętej wysoko pod szyję widniała dziura. Ciekła z niej wolniutko krew. Wygląd podłogi wokół wskazywał na to, że krwawie­nie jeszcze niedawno było szybsze.

Za nim widniał otwarty sejf. Na podłodze leżały papiery, jakby ktoś przechylił sejf, aby je z niego wysypać.

Dziewczyna poruszyła się w moim uchwycie. — Ty go zabiłaś? — spytałem.

Znużonym ruchem głowy odrzuciła krótkie brązowe włosy z oczu.

Jej twarz, oczy i głos nagle ożywiły się.

— Ja nie zabiłam Rut! — wykrzyknęła. — Gazety kłamały! Ja jej nie zabiłam! Nawet nie wiedziałam, że miała rewolwer. Nie wiedzia­łam! Jechałyśmy, aby się ukryć przed... wszystko jedno! Zatrzymałyśmy się w lesie, żeby spalić te... takie tam rzeczy. I wtedy dopiero dowie­działam się, że miała rewolwer. Rozmawiałyśmy już wcześniej o samobójstwie, ale wyperswadowałam jej... myślałam, że wyperswadowa­łam... aby tego nie robiła. Próbowałam zabrać jej rewolwer, ale nie zdołałam. Zastrzeliła się, kiedy usiłowałam go jej zabrać. Chciałam ją powstrzymać. Nie zabiłam jej!

To już było coś.

Więc przyszłam dziś wieczorem tutaj. Ledwie znalazłam ten list, kiedy na górze wybuchł straszny hałas. Potem wszedł Hador i znalazł mnie tutaj. Zaryglował drzwi. I... zastrzeliłam go z rewolweru, który był w sejfie. Zabiłam go, kiedy był odwrócony, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Musiałam tak zrobić, bo inaczej bym nie mogła.

Jej wzrok powędrował w bok od nas, na ściany, sufit, na tego śmiesz­nego człowieczka na podłodze.

— On był... — Odchrząknęła i zaczęła od nowa ze wzrokiem utkwio­nym w podłogę u swoich stóp. — Pierwszy raz przyprowadził nas tu Raymond Elwood. Wydało nam się to zabawne. Ale Hador to diabeł wcielony. Potrafił wmówić ludziom wszystko. Musieli mu wierzyć. Mówił, co chciał, a ludzie wierzyli. Może byliśmy pod działaniem narkoty­ków. Zawsze dawano do picia takie ciepłe, niebieskawe wino. Musiało być narkotyzowane. Nie moglibyśmy robić tych wszystkich rzeczy, gdy by nie było. Nikt by ich nie robił... Nazywał siebie kapłanem... kapła­nem bogini Alzoa. Uczył wyzwalania ducha z więzów ciała poprzez...

Głos jej się załamał. Zadrżała.

— To było okropne! — mówiła po chwili dalej w ciszy, którą zare­zerwowaliśmy z Patem dla niej. — Ale wszyscy mu wierzyli. W tym cała rzecz. To, czego nauczał, nie mogło być prawdziwe. Ale mówił, że jest, więc mu wierzyli. Albo może... nie wiem... może udawaliśmy, że mu wierzymy, bo byliśmy zwariowani i pod działaniem narkotyku.
Ciągle tu przychodziliśmy, tygodniami, miesiącami, nim powstrzymał
nas wstręt.

Przestałyśmy przychodzić, Rut, ja... i Irma. I wtedy przekonałyś­my się, kim był. Zażądał pieniędzy... jeszcze więcej pieniędzy, niż mu płaciłyśmy, kiedy wierzyłyśmy.., lub udawałyśmy, że wierzymy..: w jego kult. Nie mogłyśmy dać mu pieniędzy, których żądał. Powiedzia­łam, że nie damy. Przysłał nam wówczas fotografie... nasze fotografie... zrobione w czasie naszego... naszych wizyt tutaj. To były fotografie... których nie dałoby się wytłumaczyć. Fotografie prawdziwe! Wiedzia­łyśmy, że są prawdziwe! Co miałyśmy zrobić? Powiedział, że pośle od­bitki naszemu ojcu, wszystkim przyjaciołom, znajomym... jeżeli nie za­płacimy.

Co mogłyśmy zrobić? Musiałyśmy płacić. Zdobywałyśmy jakoś pie­niądze. I płaciłyśmy... cpraz to więcej i więcej. Aż wreszcie nie mia­łyśmy więcej... nie mogłyśmy więcej zdobyć. Nie wiedziałyśmy, co ro­bić! Nie mogłyśmy nic zrobić, a Rut i Irma postanowiły... popełnić sa­mobójstwo. Ja też o tym myślałam. Ale przekonywałam Rut, żeby tego nie robiła. Powiedziałam, że wyjedziemy. Zabiorę ją stąd... i będzie bezpieczna. A potem... potem... to!

Umilkła wciąż patrząc w podłogę.

Spojrzałem znów na martwego człowieczka, niesamowitego w czarnej mycce i ubraniu. Krew przestała już ciec z rany.

Nietrudno było złożyć te fragmenty w obraz. Samozwańczy kapłan jakiegoś kultu, Hador, urządzający orgię pod przykrywką obrzędów re­ligijnych. Jego wspólnik, Elwood, sprowadzający mu kobiety z dobrych, zamożnych rodzin. Odpowiednio oświetlony pokój do zdjęć z ukrytej kamery. Składki nowo nawróconych, dopóki pozostawali wierni kul­towi. Później szantaż... za pomocą fotografii.

Spojrzałem na Pata Reddy. Patrzył skrzywiony na martwego czło­wieka. Z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos.

->- Masz list, który twoja siostra napisała do Elwooda? — spytałem dziewczynę.

Uniosła dłoń do piersi i usłyszałem szelest papieru.

Skinął poobtłukiwaną głową.

— Powinno — zgodził się. — Gdyby nawet nie miała tego listu, pewnie nie mogliby jej udowodnić morderstwa. Ponieważ go ma, nie od­dadzą sprawy do sądu. To pewne. A druga rzecz, nie będzie miała żad­nych kłopotów w związku z tą strzelaniną. Nie tylko, że nic jej w sądzie nie zrobią, ale jeszcze podziękują.

Mira Banbrock cofnęła się nagle przed Patem, jakby ją uderzył w twarz.

Poczułem się teraz w pełni człowiekiem zatrudnionym przez jej ojca. Rozumiałem, co ona teraz czuje. Zapaliłem papierosa i przyjrzałem się brudnej i zakrwawionej twarzy Pata. To przyzwoity facet.

— Słuchaj, Pat — zacząłem mu się przymilać, ale takim głosem, jak bym się mu wcale nie przymilał. — Jak sam mówisz, nic jej w sądzie nie zrobią i jeszcze podziękują. Ale żeby się tak stało, będzie musiała powiedzieć wszystko co jej wiadomo. Będzie musiała przedstawić wszystkie dowody. Włącznie z wszystkimi fotografiami, które zrobił Hador... wszystkimi, jakie znajdziemy.

Niektóre z tych fotografii stały się powodem samobójstw kobiet, Pat, przynajmniej dwóch. Jeśli panna Banbrock stanie przed sądem, bę­dziemy musieli uczynić publiczną własnością fotografie Bóg wie ilu ko­biet. Postawimy pannę Banbrock i nie wiadomo ile jeszcze innych dziewcząt w paskudnej sytuacji. Co najmniej dwie kobiety popełniły samobójstwo, aby właśnie tej sytuacji uniknąć.


Pat patrzył na mnie spode łba skrobiąc brudny podbródek jeszcze brudniejszym kciukiem. Głęboko zaczerpnąłem tchu i grałem dalej.

— Pat, przyszliśmy tu obaj śladem Raymonda Elwooda, aby go prze­słuchać. Może podejrzewaliśmy go o powiązania z tą bandą, która obra­bowała bank w zeszłym miesiącu w St. Louis. A może o przechowywa­nie tego, co zrabowano z wagonów pocztowych koło Denver dwa tygod­nie temu. Tak czy inaczej mieliśmy go na oku wiedząc, że ma nie wia­domo skąd mnóstwo pieniędzy i biuro pośrednictwa kupna i sprzedaży nieruchomości, w którym nic się nie sprzedaje ani kupuje.

Przyszliśmy tutaj, aby go przesłuchać w związku z jednym z tych rabunków, które wymieniłem. Na górze napadło nas kilku Murzynów, gdy wyszło na jaw, że jesteśmy detektywami. Cała reszta była nastę­pstwem właśnie tego. Na kult religijny natrafiliśmy zupełnie przypadko­wo, on nas wcale nie interesował. O ile się orientowaliśmy, wszyscy ci ludzie skoczyli na nas z prostej przyjaźni dla człowieka, którego chcie­liśmy przesłuchać. Jednym z nich był Hador i szarpiąc się z nim postrze­liłeś go z jego własnego rewolweru, tego oczywiście, który panna Banbrock znalazła w sejfie.

Patowi wcale się nie spodobała moja propozycja. Patrzył na mnie zde­cydowanie kwaśno.

Pat, z kciukiem przy brodzie, tłumił wybuch.

— Pamiętaj — przyciskałem go — robimy to nie tylko dla panny Banbrock. Robimy to również dla paru nieżywych już kobiet i całego mnóstwa żywych, prawdopodobnie związanych z Hadorem z własnej woli, lecz nadal pozostających ludzkimi istotami.

Pat potrząsnął głową z uporem.

— Bardzo mi przykro — powiedziałem do dziewczyny udając, że już
straciłem nadzieję. — Zrobiłem, co mogłem, ale chyba za wiele wyma-


gam od Pata. Nie wiem, czy można go winić za to, że boi się zaryzyko­wać...

Pat jest Irlandczykiem.

— Coś taki w gorącej wodzie kąpany — warknął na mnie ucinając moją hipokryzję. — Tylko1 dlaczego to ja mam być tym, który zabił Hadora? Dlaczego nie ty?

Miałem go!

— Ponieważ ty jesteś gliną, a ja nie — wyjaśniłem. — Będzie mniej­ sza szansa na potknięcie, jeżeli powiemy, że Hador zginął z ręki praw­dziwego, noszącego gwiazdę platfusa na straży porządku publicznego. Ja wykończyłem większość tych ptaszków na górze. Powinieneś zrobić coś, żeby dowieść, że w ogóle tu byłeś.

To była tylko część prawdy. Szło mi o to, że jeśli Pat weźmie to na siebie, nie będzie się mógł później wygadać, choćby nie wiadomo co się stało. Pat to równy gość i mógłbym mu we wszystkim zaufać, ale na wszelki wypadek lepiej mu zasznurować usta.

Mruczał i potrząsał głową, ale w końcu burknął:

Wdzięczność to rzecz bardzo miła, ale wtedy, gdy jest na nią czas.

— Ruszajcie, Pat.
Poszli.

Gdy tylko zostałem sam z nieboszczykiem, przestąpiłem przez niego i ukląkłem przed sejfem, szukając wśród listów i papierów fotografii. Nie znalazłem. Jedna z szufladek sejfu była zamknięta na klucz.

Przeszukałem kieszenie trupa. Klucza nie było. Zamek szufladki nie należał do najmocniejszych, ale i ja nie jestem najlepszym rozpruwa­czem sejfów na Zachodzie. Minęło trochę czasu, zanim otworzyłem tę szufladkę.

Znalazłem w niej, czego pragnąłem. Gruby plik negatywów. Stosik od­bitek... chyba z pół setki.

Zacząłem je przeglądać, szukając zdjęć Banbrockówien. Chciałem je schować przed powrotem Pata. Nie wiedziałem, czyby mi na to po­zwolił.

Nie. miałem szczęścia... poza tym straeiłem dużo czasu na otwarcie szufladki. Wrócił, ledwie przejrzałem sześć fotografii. Były niekiepskie.

— No, zrobione — warknął do mnie Pat wchodząc. — Dick ją zabrał.


Elwoód nie żyje i nie żyje jeden Murzyn, którego widziałem na górze. Wszyscy inni zapewne uciekli. Żaden mundurowy się nie pokazał... zadzwoniłem, żeby przysłali karetkę. Wstałem trzymając w jednej ręce negatywy, w drugiej plik fotografii.

— Co to jest? — spytał.
Natarłem jeszcze raz na niego.

— Fotografie. Wyświadczyłeś mi ogromną przysługę, Pat, i nie jestem taka świnia, żeby cię prosić o drugą. Ale chcę ci coś uzmysłowić, Pat. Przedstawię ci sprawę, a ty zrobisz, co zechcesz.

To jest źródło utrzymania Hadera, Pat — pomachałem fotogra­fiami. — Zdjęcia, za które wyłudzał lub miał zamiar wyłudzać pieniądze od ludzi; przeważnie zdjęcia kobiet i dziewcząt, niektóre dość paskudne.

Jeśli jutrzejsze gazety doniosą, że w tym domu znaleziono kupę zdjęć, to już w następnych numerach ukaże się długa lista samobójstw i jeszcze dłuższa zaginięć. Jeśli gazety nie doniosą o fotografiach, listy te może będą krótsze, ale niewiele. Niektórzy z tutejszych bywalców wiedzą, że tu są ich zdjęcia. Będą się spodziewali, że policja zacznie ich szukać. Wiemy, że z powodu tych zdjęć kobiety popełniły samobójstwo. Te zdjęcia to dynamit, który może wysadzić w powietrze mnóstwo ludzi, Pat, i mnóstwo rodzin... bez względu na to, czy gazety o nich doniosą, czy nie.

Ale gdyby tak doniosły, że zanim zabiłeś Hadora, zdążył spalić mnóstwo fotografii i papierów sprawiając, że są nie do rozpoznania? Może wtedy nie byłoby samobójstw. Może sprawa zniknięcia różnych osób w ostatnich miesiącach wyjaśniłaby się wreszcie? Co ty na to, Pat? Od ciebie zależy.

Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłem taki elokwentny.

Ale Pat nie zaczął klaskać. Zaczął kląć. Sklął mnie tak straszliwie, gruntownie, od góry do dołu, że nie miałem wątpliwości, iż zdobyłem jeszcze jeden punkt w tej gierce. Obrzucał mnie takimi wyzwiskami, ja­kich nigdy dotąd nie słyszałem od człowieka z krwi i kości, a więc ta­kiego, któremu można dać w pysk.

Gdy skończył, zanieśliśmy papiery, fotografie i znaleziony w sejfie no­tes z adresami do sąsiedniego pomieszczenia i wsadziliśmy do żelaznego piecyka. W chwili, kiedy to wszystko zmieniło się w popiół, usłyszeliś­my kroki policjantów na górze.

Lubię Pata. Porządny z niego chłop. Ta szósta z całego pliku fotografii była fotografią jego żony... lekkomyślnej, ognistookiej córki importera kawy.


Idiotyczna sprawa

Harvey Gatewood wydał polecenie, by mnie do niego dopuszczono, gdy się tylko zjawię, więc niespełna kwadrans zajęło mi sforsowanie armii portierów, woźnych i sekretarek, którzy kolejno zagradzali mi drogę przez Gmach Spółki Drzewnej Gatewooda od wejścia aż do prywatnego gabinetu prezesa. Gabinet był wielki, cały w mahoniach, brązach i zie­lonych pluszach, z mahoniowym biurkiem wielkości małżeńskiego łoża po­środku.

Gatewood, przechylony przez biurko, zaczął na mnie wrzeszczeć, gdy tylko ugrzeczniony urzędnik, który mnie wprowadził, wycofał się w lansadach za drzwi.

Ale on chciał natychmiastowego działania, nie pytań, więc zmarno­wałem blisko godzinę na wydobycie od niego informacji, których mógł mi udzielić w piętnaście minut.

Był to potężny osiłek, blisko sto kilo nabitego czerwonego ciała, i udzielny książę od czubka jajowatej głowy po czubki trzewików nu­mer co najmniej dwanaście, gdyby liczyć według numeracji fabrycznej, bo Gatewood nosił oczywiście obuwie robione na obstalunek. Zbił swo­je miliony ścierając w proch każdego, kto mu stanął na drodze, a roz­sadzająca go teraz wściekłość nie czyniła go bynajmniej łatwiejszym w rozmowie. Jego zacięta dołna szczęka sterczała jak granitowa narośl, oczy nabiegły mu krwią, jednym słowem, był w rozkosznym nastroju. Przez jakiś czas zanosiło się na to, że Kontynentalna Agencja Detektywi­styczna utraci klienta, postanowiłem bowiem, że jeśli mi nie powie wszy­stkiego, czego chcę się dowiedzieć, rzucę sprawę w diabły.

W końcu jednak wydobyłem od niego całą historię.

Jego córka Audrey wyszła z rezydencji rodzinnej na Clay Street po­przedniego wieczora koło siódmej, oświadczywszy swojej pokojówce, że idzie się przejść. Nie wróciła na noc, o czym Gatewood dowiedział się dopiero z listu, który nadszedł dziś rano. Nadawcy zawiadamiali, że jego córka została porwana, i żądają za jej uwolnienie pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Pouczali Gatewooda, że ma przygotować tę sumę w bankno­tach studolarowych, tak by mógł ją niezwłocznie przekazać, gdy tylko otrzyma instrukcje, jak to zrobić. Na dowód, że nie żartują, porywacze załączyli do listu pukiel włosów dziewczyny, pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, oraz jej odręczną notatkę, w której prosiła ojca, żeby postąpił zgodnie ze wskazówkami.


Odebrawszy list po przyjściu do biura, Gatewood zadzwonił natych­miast do domu i uzyskał potwierdzenie, że dziewczyna istotnie nie spała tej nocy w swoim łóżku oraz że nikt ze służby jej nie widział, odkąd wyszła wieczorem na spacer. Zawiadomił niezwłocznie policję i przeka­zał jej list, a niedługo potem postanowił również zaangażować detekty­wów prywatnych.

Otworzył usta, zamknął je ze szczęknięciem zębów, przysunął twarz tuż do mojej.

Potrząsnął gniewnie głową. Miałem już dość handryczenia się z nim, więc wyszedłem licząc na to, że logika mojej propozycji dotrze do nie­go, nim będzie za późno.

W rezydencji Gatewoodów zastałem dozorców, ogrodników, kamerdy­nerów, lokai, szoferów, kucharki, pokojówki, garderobiane i całą gro­madę innej służby — wystarczyłoby jej do założenia hotelu. Wszystko, czego się od nich dowiedziałem, sprowadzało się do kilku faktów:

Audrey Gatewood nie odebrała przed wyjściem żadnego telefonu, te­legramu ani listu doręczonego przez posłańca, nie użyto zatem żadne­go z uświęconych sposobów wywabiania ofiary z domu. Swojej pokojów­ce zapowiedziała, że wróci za godzinę albo dwie, ale fakt, że nie powró­ciła na noc, bynajmniej nie zaniepokoił pokojówki. Audrey była jedy­naczką i od śmierci matki robiła, co jej się żywnie podobało. Ojciec nigdy nie wiedział, gdzie jest córka. Nie za dobrze ze sobą żyli, mieli zbyt podobne charaktery, jak się domyślałem. Nie było nic nadzwyczaj­nego w tym, że nie wróciła na noc. Rzadko kiedy raczyła informować domowników, że ma zamiar nocować u kogoś z przyjaciół.


Audrey skończyła dopiero dziewiętnaście lat, ale wyglądała na parę lat starszą. Miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, niebieskie oczy, ka­sztanowe włosy, bardzo gęste i długie, była blada i nerwowa. Jej fo­tografie, z których kilka wybrałem, świadczyły, że oczy ma duże, nos mały i kształtny, brodę szpiczastą. Nie była piękna, ale jedna z fotografii, na której uśmiech starł z jej ust chmurny grymas, dowodziła, że potrafi być co najmniej ładna. Wychodząc z domu miała na sobie jasny tweedo-wy kostium z etykietką londyńskiego krawca, kremową jedwabną bluzkę koszulową w paski o nieco ciemniejszym odcieniu, brązowe wełniane pończochy, brązowe półbuciki na niskim obcasie i szary pilśniowy kape­lusz bez żadnych przybrań.

Wszedłem na górę do jej apartamentu — zajmowała trzy pokoje na drugim piętrze — i przeszukałem jej rzeczy. Znalazłem furę zdjęć męż­czyzn, chłopców i dziewcząt oraz sterty listów różnego stopnia intymności, podpisanych szerokim wachlarzem imion, nazwisk i przezwisk. Zanoto­wałem wszystkie znalezione adresy. W żadnym z pokoi nie było nic, co by rzucało jakiekolwiek światło na porwanie, ale zawsze istniała mo­żliwość, że jeden z adresów doprowadzi do osoby, która posłużyła za wabia. Również ktoś z jej znajomych mógł powiedzieć coś istotnego.

Wstąpiłem do biura Agencji i rozdzieliłem spisane adresy między trzech detektywów, którzy nie mieli akurat nic do roboty i mogli powę-szyć trochę na mieście. Następnie złapałem telefonicznie policjantów przydzielonych do sprawy, 0'Gara i Thode'a, i pojechałem się z nimi spotkać w Komendzie. Zastałem tam również inspektora pocztowego Łuska. We czterech obracaliśmy fakty na wszystkie strony, wałkowaliśmy przypuszczalny przebieg wypadków tam i z powrotem, ale do niczego nas to nie doprowadziło. W jednym byliśmy wszakże zgodni: że nie możemy ryzykować nadawania sprawie rozgłosu ani przedsiębrać ża­dnych jawnych akcji, dopóki dziewczyna nie wróci bezpiecznie do domu.

Policjanci mieli z Gatewoodem jeszcze cięższą przeprawę niż ja — chciał koniecznie przekazać wiadomość o porwaniu prasie, wraz z ofertą nagrody, fotografiami i tak dalej. Słusznie dowodził, że jest to najskute­czniejszy sposób schwytania porywaczy, nie brał tylko pod uwagę, czym może to grozić jego córce, jeżeli są oni osobnikami wystarczająco bez­względnymi. A porywacze nie są na ogół barankami.

Obejrzałem list, który przysłali. Był wykaligrafowany ołówkiem na liniowanej kartce wyrwanej z bloczka, jaki można kupić w każdym sklepie papierniczym na całym świecie. Koperta też się niczym nie wy­różniała, nosiła adres wykaligrafowany również ołówkiem, a na marce pocztowej widniał stempel: „San Francisco, 20 września, 9 wieczór". A więc list został nadany zaraz po porwaniu. Brzmiał następująco:

Panie!

Mamy pańską uroczą córeczkę i szacujemy ją na 50 000 dolarów. Przygotuj


pan natychmiast całą sumę w studolarowych odcinkach, żeby potem nie było żadnych cudów, jak panu podamy sposób przekazania pieniędzy.

Zapewniamy, że sprawa źle się skończy dla pańskiej córuni, jeśli pan nie wykona ściśle naszych poleceń albo gdyby panu wpadło do głowy zawiadomić policję czy zrobić jakieś inne głupstwo.

50 000 tb mała cząstka tego, czego pan się nakradł, kiedy myśmy się taplali za pana w błocie i krwi we Francji, i musimy tyle dostać, bo inaczej...!

Trójka

List był uderzający pod dwoma względami. Po pierwsze, porywacze nie usiłowali — jak to zwykle czynią — stworzyć pozorów, że są pół­analfabetami. Po drugie, w tekście nie wyczuwało się wyraźnego wysiłku skierowania podejrzeń na fałszywy trop. Takim mylnym tropem mogła — ale nie musiała — być sugestia, że są eks-żołnierzami, którzy walczyli we Francji. List miał postscriptum:

W wypadku, gdyby pan nie posłuchał głosu rozsądku, znamy kogoś, kto chętnie kupi panienkę potem, jak my się z nią zabawimy.

Druga, identyczna kartka zawierała parę słów skreślonych drżącą rę­ką przez samą dziewczynę, prawdopodobnie tym samym ołówkiem:

Tatusiu!

Błagam, zrób, o co cię proszą! Umieram ze strachu!

Audrey

W przeciwnym końcu pokoju otworzyły się nagle drzwi i ukazała się w nich czyjaś głowa.

— 0'Gar! Thode! Dzwonił Gatewood. Jedźcie natychmiast do niego do biura.

Wybiegliśmy we czterech z Komendy i wskoczyliśmy w auto policyj­ne. Gatewood miotał się jak szaleniec po swoim gabinecie, kiedy się tam wdarliśmy odepchnąwszy kolejnych fagasów zagradzających nam drogę. Twarz miał nabiegłą krwią, w oczach obłąkańcze błyski.

— Dzwoniła przed chwilą! — wykrzyknął chrapliwie na nasz widok.
Minęło parę minut, nim go uspokoiliśmy o tyle, że mogliśmy się od

niego czegoś bliższego dowiedzieć.

— Zadzwoniła. Wykrztusiła: „Zrób coś, tatusiu! Nie zniosę tego, oni mnie mordują!" Zapytałem ją, czy wie, gdzie jest. „Nnie — powiedziała — ale widać stąd Dwuwierch. Jest tu trzech mężczyzn i kobieta, i..." W tym momencie usłyszałem przekleństwo jakiegoś mężczyzny, głuchy dźwięk, tak jakby ją uderzył, i połączenie zostało przerwane. Zatelefonowałem zaraz do centrali, żeby mi podali numer, z którego dzwoniono, ale nie potrafili. To jeden wielki skandal te nasze telefony! Płacimy za nie takie sumy, a Bóg mi świadkiem, że...


0'Gar odwrócił się tyłem do Gatewooda i poskrobał w głową.

— Są setki domów, z których widać Dwuwierch.

Gatewood skończył tymczasem pomstować na telefony i zaczął walić przyciskiem do papierów w biurko, żeby przyciągnąć nasze uwagę.

Ale powiedział to odruchowo, bez większego przekonania. Rozmowa z córką nadkruszyła nieco jego upór. Zaczął trochę myśleć o jej bezpie­czeństwie zamiast kierować się tylko ślepym instynktem walki. Wzięliś­my go w cztery ognie i w rezultacie po jakimś czasie wysłał kasjera po pieniądze do banku.

Teraz rozdzieliliśmy między siebie zadania. Thode miał ściągnąć z Ko­mendy jeszcze kilku ludzi i przystąpić do przeczesywania dzielnicy ota­czającej Dwuwierch. Nie wiązaliśmy z tym jednak większych nadziei, bo w grę wchodziło terytorium zbyt rozległe. Lusk i 0'Gar mieli delikatnie poznaczyć banknoty, które przyniesie kasjer, po czym trzymać się tak blisko Gatewooda, jak to tylko będzie możliwe bez zwracania uwagi. Ja miałem pojechać do rezydencji Gatewoodów i tam czekać na rozwój wy­padków.

Porywacze dali Gatewoodowi wyraźne polecenie przygotowania pienię­dzy zawczasu, tak by je mogli odebrać w każdej chwili, nie zostawiając mu szansy na powiadomienie nikogo ani na opracowanie planu żadnej akcji,. Kazaliśmy Gatewoodowi wejść teraz w kontakt z prasą, wtajem­niczyć dziennikarzy w całą historię i złożyć ofertę wypłacenia dziesięciu tysięcy dolarów, które przeznaczył na nagrodę za ujęcie porywaczy, tak by wszystko było gotowe do druku, gdy tylko dziewczyna znajdzie się w bezpiecznym miejscu. Szybki rozgłos nadany sprawie niczym by jej już wówczas nie groził, a zwiększałby nasze szanse. Policję we wszyst­kich pobliskich miejscowościach zaalarmowaliśmy już wcześniej, zanim jeszcze telefon do Gatewooda upewnił nas, że porywacze trzymają jego córkę w San Francisco.

W rezydencji Gatewoodów nie wydarzyło się przez cały wieczór nic szczególnego. Harvey Gatewood wrócił do domu wcześnie. Zjadłszy obiad spacerował tam i z powrotem po bibliotece, popijając whisky i pokrzykując raz po raz, że co z nas za detektywi i kiedy wreszcie zaczniemy działać zamiast siedzieć na tyłkach jak malowane lale. 0'Gar, Lusk i Thode kręcili się po ulicy obserwując dom i sąsiednie posesje.

O północy Gatewood poszedł do swojej sypialni. Ja odmówiłem sko­rzystania z pokoju gościnnego na rzecz kozetki bibliotecznej, którą przysunąłem do telefonu połączonego z aparatem przy łóżku Gatewooda. O wpół do trzeciej odezwał się dzwonek telefonu. Przysłuchiwałem się, jak Gatewood rozmawia z sypialni.

— Gatewood? — zapytał ostry, stanowczy męski głos.


Gatewood mówił chrapliwie, ze zdławionym gardłem. Czułem, jak wszystko się w nim gotuje.

— Dobra — kontynuował energiczny głos. — Zawiniesz forsę w pa­pier i wyjdziesz z nią zaraz z domu. Pójdziesz Clay Street po swojej stronie ulicy. Nie idź szybko, ale i nie przystawaj. Jeśli okaże się, że wszystko jest w porządku i nie ciągniesz za sobą ogona, ktoś do ciebie podejdzie, zanim dotrzesz do nadbrzeża. Podniesie na moment chusteczkę do twarzy i zaraz ją upuści na ziemię. Kiedy to zobaczysz, położysz forsę
na chodniku i zawrócisz prosto do domu. Jeżeli forsa nie będzie znaczo­na i nie będziesz próbował żadnych sztuczek, twoja córunia zjawi się
z powrotem za godzinę, dwie. Ale gdybyś chciał wyciąć jakiś numer, to pamiętaj, co ci pisaliśmy! Zrozumiałeś?

Gatewood wymamrotał coś, co miało oznaczać potwierdzenie, po czym w telefonie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i zaległa cisza. Nie traciłem cennego czasu na próby sprawdzania, skąd dzwoniono — wia­domo było, ze z jakiegoś aparatu publicznego — tylko krzyknąłem ze schodów na górę do Gatewooda:

— Niech pan zrobi dokładnie to, co panu kazał! I bez żadnych głupstw!

Nie czekając na odpowiedź wybiegłem w przedranny chłód odnaleźć dwóch detektywów i inspektora pocztowego. Przydzielono im do dyspo­zycji dodatkowo dwóch tajniaków i dwa auta policyjne. Wprowadziłem wszystkich w sytuację i zaczęliśmy układać pośpieszny plan.

0'Gar miał jechać jednym z aut wzdłuż Sacramento Street, Thode drugim — wzdłuż Washington Street. Ulice te biegną równolegle do Clay Street po jednej i po drugiej stronie. Mieli się posuwać bardzo powoli, czekając przy każdej przecznicy, dopóki nie zobaczą, że Gate­wood ją mija. Gdyby się nie ukazał na którymś skrzyżowaniu w prze­widywanym czasie, mieli skręcić do Clay Street i od tego momentu musieliby improwizować kierując się własną oceną sytuacji. Lusk miał iść przecznicę, dwie przed Gatewoodem, po drugiej stronie ulicy, udając wstawionego. Ja miałem posuwać się w odpowiedniej odległości za Ga­tewoodem, a jeden z tajniaków jeszcze trochę za mną. Drugi tajniak miał ściągnąć z Komendy wszystkich wolnych ludzi na City Street. Było prawie pewne, że się zjawią za późno i prawdopodobnie zajmie im jeszcze trochę czasu odszukanie nas, ale nie mogliśmy przewidzieć, co nam jeszcze przyniesie ta noc.

Plan był bardzo nieprecyzyjny, ale nie mieliśmy szans na opracowanie lepszego. Baliśmy się ryzykować zgarnięcie osobnika, który odbierze od Gatewooda pieniądze. Rozmowa Audrey z ojcem dowodziła, że porywa­cze mogą być zdolni do wszystkiego, i nie chcieliśmy z nimi zadzierać, dopóki jej nie wyrwiemy z ich rąk.


Ledwo ukończyliśmy naradę, z domu wyszedł Gatewood w grubym paltocie i ruszył ulicą. Dalej, po drugiej stronie, ledwo widoczny w ciem­nościach, zataczał się mamrocząc coś do siebie Lusk. Poza tym w zasię­gu wzroku nie było nikogo. Znaczyło to, że muszę puścić Gatewooda przynajmniej dwie przecznice przed siebie, żeby mnie nie przyuważył osobnik, który będzie odbierał pieniądze. Jeszcze trochę za mną, po przeciwnej stronie ulicy, szedł jeden z tajniaków.

Minęliśmy dwie przecznice, kiedy przed nami pojawił się pękaty jegomość w meloniku. Przeszedł koło Gatewooda, przeszedł koło mnie i pomaszerował dalej.

Trzy następne przecznice. Z tyłu nadjechała wielka czarna limuzyna z potężnym motorem i spuszczonymi firaneczkami. Wyprzedziła nas i pojechała dalej. Być może zwiad. Nie wyjmując ręki z kieszeni płaszcza nagryzmoliłem w notesie jej numer.

Znowu trzy przecznice. Minął nas spacerkiem mundurowy policjant, nieświadom dramatu, jaki się rozgrywa na jego oczach. Zaraz potem przejechała taksówka z pojedynczym pasażerem. Zanotowałem i jej numer.

Cztery dalsze przecznice i nikogo prócz Gatewooda przede mną. Łuska straciłem już z oczu. Nagle tuż przed Gatewoodem wynurzył się z czar­nego zakamarka mężczyzna, zadarł głowę i zawołał do góry, żeby mu ktoś otworzył bramę. Minęliśmy go i szliśmy dalej.

Ni stąd, ni zowąd piętnaście metrów przed Gatewoodem wyrosła ko­bieta z chusteczką przy twarzy. Chusteczka falując opadła powoli na chodnik. Gatewood zatrzymał się i stał na sztywnych nogach. Zobaczyłem, że podnosi prawą rękę nie wyjmując jej z kieszeni, tak że uniosła się cała poła paltota, i zrozumiałem, że ściska w dłoni rewolwer. Stał może pół minuty nieruchomo jak posąg. Potem wysunął z kieszeni lewą rękę i rzucił na ziemię paczkę z pieniędzmi. Obrócił się i ruszył z powrotem w kierunku domu.

Kobieta zdążyła tymczasem podnieść chusteczkę. Teraz podbiegła do miejsca, gdzie paczka tworzyła jaśniejszą plamę na chodniku, chwyciła ją i dała nura ku wylotowi wąskiego przesmyku między domami, od­ległego o parę metrów. Była to wysoka kobieta, jakby przygarbiona, ubrana od stóp do głów na czarno. Zniknęła w mrocznej czeluści między domami.

Musiałem się poruszać bardzo ostrożnie, kiedy Gatewood i kobieta stali naprzeciwko siebie, tak że byłem teraz oddalony co najmniej o przecznicę. Gdy tylko kobieta zniknęła, zaryzykowałem i puściłem się pędem na gumowych podeszwach. Nim dobiegłem, przesmyk był pusty, Prowadził do następnej ulicy, ale wiedziałem, że kobieta nie mogła w żaden sposób dotrzeć do drugiego wylotu, nim ja dotarłem do tego. Mam już sporo nadwagi, ale potrafię jeszcze przebiec od jednej przecznicy do drugiej w przyzwoitym tempie. Przesmyk zamykały po


obu stronach boki kamienic czynszowych, ślepiące na mnie konspiracyj­nie wyjściami zapasowymi.

Nadbiegł tajniak, który szedł za mną, potem nadjechali 0'Gar i Thode, wreszcie dołączył Lusk. 0'Gar i Thode ruszyli natychmiast w objazd sąsiednich ulic, w nadziei, że może wypatrzą kobietę. Lusk i tajniak > ustawili się na rogach, z których można było obserwować po dwie ulice zamykające kwartał czynszówek. Ja przystąpiłem do przeszukiwania przesmyku. Bez skutku. Nie znalazłem żadnych zaryglowanych drzwi, otwartego okna, drabinki przeciwpożarowej, która by nosiła oznaki świe­żego użycia, żadnych śladów pozostawionych przez kogoś uciekającego w pośpiechu.

Nic a nic.

Wkrótce wrócił 0'Gar z posiłkami ludzi wysłanych z Komendy, a po nim zjawił się Gatewood.

Gatewood się pienił.

Jakoś go w końcu uspokoiłem i powlokłem z powrotem do domu, pozostawiając dokładniejszą penetrację terenu policjantom. Było ich teraz czternastu czy piętnastu, każda brama kryła przynajmniej jednego. Audrey powinna się zjawić, jak tylko ją zwolnią, więc chciałem być na miejscu, by ją wziąć w obroty. Mieliśmy dużą szansę zatrzymania po­rywaczy, nim się gdzieś zaszyją, jeśli tylko będzie nam potrafiła cokol­wiek o nich powiedzieć.

W domu Gatewood przypiął się znowu do butelki, a ja warowałem, jednym uchem nadsłuchując telefonu, drugim dzwonka u drzwi. 0'Gar albo Thode telefonowali co pół godziny, żeby dowiedzieć się, czy nie ma wiadomości od dziewczyny. Sami jak dotąd nic nie wykryli.

Przyjechali o dziewiątej razem z Luskiem. Kobieta w czerni okazała się mężczyzną, który dawno zdążył drapnąć.

Przy bocznym wejściu jednej z czynszówek przylegających do prze­smyku, tuż koło drzwi, odkryli damską spódnicę, długi płaszcz i kape­lusz z woalką, wszystko czarne. Przesłuchawszy lokatorów dowiedzieli się, że trzy dni wcześniej jedno z mieszkań wynajął młody mężczyzna nazwiskiem Leighton. Oczywiście nie zastali go w domu. W pokojach znaleźli mnóstwo niedopałków, pustą flaszkę i nic ponad to, co tam było, kiedy Leighton się wprowadzał.

Wnioski nasuwały się proste. Wynajął mieszkanie, żeby mieć dostęp do kamienicy. Przebrany za kobietę, wyszedł na spotkanie z Gatewoodem


bocznymi drzwiami, które zostawił otwarte. Potem wpadł do budynku, zaryglował drzwi, zrzucił przebranie, przebiegł przez kamienicę i wy­szedł frontem, nim mieliśmy czas zarzucić naszą jakże nieszczelną sieć. Być może podczas ucieczki musiał się raz i drugi kryć po bramach przed patrolującymi autami 0'Gara i Thode'a.

Leighton, jak się okazało, był mężczyzną około trzydziestki, szczup­łym, wzrostu metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć, o ciem­nych włosach i ciemnych oczach. Na sąsiadach, którzy go dwukrotnie wi­dzieli, wywarł wrażenie przystojnego i eleganckiego w swym brązowym garniturze i beżowym pilśniowym kapeluszu. Zarówno obaj detektywi, jak inspektor pocztowy uważali za rzecz niemożliwą, żeby Audrey przetrzy­mywano choćby przejściowo w mieszkaniu wynajętym przez Leightona.

Minęła dziesiąta, a od dziewczyny nie było żadnej wiadomości.

Gatewood utrącił swoją apodyktyczną agresywność i zdawał się bliski załamania. Źle znosił przeciągające się napięcie, a pochłaniany alkohol też mu nie pomagał. Nie żywiłem do niego najmniejszej sympatii ani na podstawie tego, co o nim słyszałem, ani na podstawie tych paru krót­kich zetknięć, ale teraz zrobiło mi się go żal.

Zadzwoniłem do Agencji o raporty detektywów, którzy odwiedzili znajomych Audrey. Okazało się, że ostatnia widziała ją niejaka Agnes Dangerfield. Audrey szła samotnie Market Street nie opodal Szóstej Ulicy między kwadrans po ósmej a kwadrans przed dziewiątą wieczo­rem. Była jednak dość daleko po drugiej stronie jezdni, tak że Agnes z nią nie rozmawiała. Poza tym chłopcy ustalili tylko, że Audrey jest nieznośną, rozpaskudzoną pannicą, zadającą się z różnymi dziwnymi osobami — dziewczyną, która mogła łatwo wpaść w ręce zawodowych kryminalistów.

Wybiło południe, a Audrey wciąż nie było. Daliśmy znać do gazet, żeby opublikowały przygotowane materiały, uzupełniając je opisem wy­darzeń ostatnich godzin. Gatewood siedział złamany, z głową opartą na dłoniach, wpatrzony w ziemię. Zamierzałem właśnie wyjść, tknięty pew­nym domysłem, kiedy podniósł na mnie wzrok. Byłbym go nie poznał, gdybym nie obserwował zachodzącej w nim przemiany.

— Jak pan myśli, co ją zatrzymuje? — spytał.

Nie miałem serca powiedzieć mu tego, co się narzucało teraz, kiedy okup został wypłacony, a ona się nie pokazała. Zbyłem go paroma ogól­nikowymi pocieszeniami i wyszedłem.

Złapałem taksówkę i kazałem się zawieźć do centrum handlowego. Obszedłem pięć największych domów towarowych, zatrzymując się przy wszystkich stoiskach z damską odzieżą, od pantofli do kapeluszy, i roz­pytując, czy przypadkiem jakiś mężczyzna, odpowiadający być może wyglądem Leightonowi, nie kupował w ostatnich dniach ubrań dla młodej kobiety o figurze Audrey Gatewood. Nie uzyskawszy nigdzie potwierdzenia, przekazałem resztę miejscowych sklepów jednemu z ko­legów z Agencji, a sam pojechałem promem na drugą stronę zatoki


przeczesać domy towarowe Oakłand. I poszczęściło mi się od razu w pierwszym.

Nie dalej niż wczoraj mężczyzna, którym mógł być z łatwością Leighton, kupował damskie stroje rozmiarów Audrey. Nabył ich całe mnóstwo, wszystko od bielizny do płaszcza, i mało tego — nie wierzyłem własne­mu szczęściu — kazał zakupione rzeczy odesłać na nazwisko T. Offord, pod adres Czternastej Ulicy.

W przedsionku kamienicy czynszowej pod tym adresem znalazłem przy numerze mieszkania 102 nazwisko Teodorostwo Offordowie. W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i stanęła w nich tęga, nie­młoda kobieta w perkalowej sukience domowej. Zlustrowała mnie cie­kawie, więc zapytałem:

Podałem jej wizytówkę i wszedłem do środka.

— Jestem z sekcji poręczeń Północnoamerykańskiego Towarzystwa Asekuracyjnego — powtórzyłem kłamstwo wydrukowane na bilecie, którym się posłużyłem. — Wpłynęło do nas podanie o poręczenie za pana Offorda. Nie orientuje się pani, czy to człowiek, na którym można polegać?

Powiedziałem to z lekko zakłopotaną miną kogoś, kto dopełnia ko­niecznej, ale niezbyt ważnej formalności.

Zmierzyła mnie podejrzliwie — pytanie nie pasowało do sprawy, którą podałem jako pretekst, ale nie miało to już większego znaczenia. Potrząsnęła głową.

Urwała, bo z ulicy- wszedł cicho mężczyzna. Prawie się o mnie otarł i ruszył w kierunku schodów.

— O, Boże! — szepnęła. — Mam nadzieję, że nie słyszał. To pan Offord!

Szczupły mężczyzna w brązowym garniturze i beżowym kapeluszu — może Leighton! Widziałem tylko jego plecy, a on moje. Przyglądałem się, jak wchodzi po schodach. Jeśli słyszał, że dozorczyni wymienia jego nazwisko, skorzysta z zakrętu schodów, żeby rzucić na mnie okiem. Zrobił to. Nie pokazałem nic po sobie, ale go poznałem. Był to „Centuś" Quayle, hochsztapler, który grasował jakieś cztery, pięć lat temu we wschodnich stanach. On też się nie zdradził najmniejszym grymasem, ale wiedziałem, że mnie również poznał. Trzasnęły drzwi na piętrze.

Ruszyłem w stronę schodów.

— Zajrzę na górę pomówić z panem Offordem — oznajmiłem dozor­czyni.

Podszedłem cicho do drzwi mieszkania 102 i chwilę nasłuchiwałem. Ze środka nie dochodził najlżejszy szmer. Nie było czasu na wahania. Nacisnąłem dzwonek.

Tak szybko po sobie jak trzy stuknięcia maszyny do pisania pod pal­cami rutynowanej stenotypistki, tylko tysiąckrotnie kąśliwiej, rozległy się trzy strzały rewolwerowe. I w drzwiach mieszkania 102, na wyso­kości pasa, pojawiły się trzy otwory. W moim tęgim zewłoku tkwiłyby już trzy kulki, .gdybym się dawno temu nie nauczył ustawiać z boku drzwi, do których dzwonię, składając nieproszoną wizytę w nieznajo­mym mieszkaniu.

Za drzwiami zabrzmiał ostry rozkazujący męski głos:

— Przestań, głupia! Na miłość boską, tylko nie to!

Teraz rozległ się piskliwy, wściekły, mściwy głos kobiecy, wykrzyku­jący przekleństwa. I dwie dalsze kule przeszyły drzwi.

— Przestań! Nie! Nie!

W głosie mężczyzny brzmiała teraz nutka strachu. Głos kobiecy zło­rzeczył dalej zapamiętale. Odgłosy walki. Jeszcze jeden strzał, który nie trafił w drzwi.

Kopnąłem z całej siły jak najbliżej klamki i zamek puścił. W pokoju na podłodze mężczyzna — Quayle — szamotał się z kobietą. Klęczał


nad nią trzymając ją za przeguby i usiłując przygwoździć jej ręce do ziemi. Kobieta ściskała w dłoni dymiący rewolwer. Znalazłem się przy niej jednym susem i wyrwałem jej broń z ręki.

— Dosyć tego! — krzyknąłem, stanąwszy pewnie na nogach. — Wstawać! Macie gościa!

Quayle puścił przeguby przeciwniczki, która natychmiast sięgnęła mu zakrzywionymi ostrymi pazurkami do oczu i rozorała policzek. Odsunął się od niej na czworakach i po chwili podnieśli się oboje na nogi. On usiadł zaraz na fotelu dysząc i ocierając krwawiący policzek chusteczką. Ona stanęła z rękami na biodrach pośrodku pokoju mierząc mnie nie­nawistnym wzrokiem.

— Zdaje się panu — prychnęła — że Bóg wie czego pan dokonał!
Roześmiałem się — mogłem sobie na to pozwolić.

Nie odezwałem się na to. Pamiętając metody handlowe Gatewooda :— szczególnie pewne jego kontrakty wojenne, w sprawie których Depar­tament Sprawiedliwości jeszcze prowadzi śledztwo — uznałem, że naj­gorsze, co można zarzucić Audrey, to że jest za bardzo córką swego ojca.

Quayle kiwnął głową.

— Po drugie — ciągnąłem — ten jej telefon. Dobrze wiedziała, że trzeba ładnych paru minut, żeby wszystkie kolejne sekretarki przełą­czyły rozmowę do jej ojca. Gdyby się rzeczywiście dobrała do telefonu korzystając z nieuwagi porywaczy, byłaby w takim popłochu, że opo­wiedziałaby swoją historyjkę pierwszej osobie, na którą by natrafiła,
prawdopodobnie telefonistce w centralce. Wszystko więc wskazywało,
że chodziło głównie o napędzenie starszemu panu takiego strachu, żeby zmiękł jak należy. Pomijam tu uboczną sprawę podrzucenia nam tego mylnego tropu z Dwuwierchem.

Quayle znowu przytaknął głową.

— Kiedy się nie zjawiła po wypłaceniu okupu, zacząłem się domyślać, że musiała sama w tym maczać palce. Wiadomo było, że gdyby wróciła do domu po takim numerze, nie trzeba by jej długo przesłuchiwać, żeby wszystko się wydało, i pewnie się tego obawiała. Reszta była łatwa, zresztą miałem trochę szczęścia. Wiedzieliśmy, że jest w zmowie z jakimś facetem, od momentu, kiedy znaleźliśmy damski ubiór, który pan porzucił. Założyłem, że jest to tylko jeden wspólnik. Ponadto wiedzia­łem, że będzie potrzebowała czegoś do ubrania. Nie mogła ryzykować wynoszenia rzeczy z domu, żeby się nie wkopać, a było mało prawdo­podobne, żeby się obsprawiła zawczasu. Ma za dużo przyjaciółek, których głównym zajęciem jest wydawanie pieniędzy po magazynach. Więc po­myślałem, że może wysłała na zakupy wspólnika. I nie pomyliłem się. A wspólnik się polenił taskać paczki czy może było ich za dużo, dość że kazał je odesłać. Ot, i cała historia.

— Tak, to była cholerna nieostrożność z mojej strony — przyznał Quayle, po czym wskazał pogardliwie kciukiem na dziewczynę. — Ale co mogłem zrobić z tą idiotką?! Przyszła od razu naszprycowana jakimś świństwem! Musiałem na nią cały czas kikować, żeby jej coś nie strzeliło do głowy i nie zawaliła sprawy. Miał pan przed chwilą próbkę. Mówię jej, że pan idzie na górę, a ta dostaje szału i o mały włos byłaby doło­żyła do wpadki pańskiego trupa!

Spotkanie ojca z córką odbyło się w gabinecie kapitana w Komendzie Policji na piętrze Ratusza w Oakland. Zabawę mieliśmy nielichą.

Przez więcej niż godzinę można było robić zakłady, czy Harvey Gatewood dostanie apopleksji, czy udusi swoją jedynaczkę, czy też każe ją tylko zamknąć w domu poprawczym do pełnoletności. W końcu jednak Audrey go pokonała. Nie darmo była córką swego ojca, przy tym osóbką wystarczająco jeszcze młodą, żeby się nie liczyć z konsekwencjami, pod­czas gdy Gatewooda, mimo despotycznego charakteru, życie nauczyło już trochę ostrożności. Kartą, którą go pobiła, okazała się groźba wy­śpiewania dziennikarzom wszystkiego, co o nim wie. Nie mam pojęcia, co naprawdę wiedziała, a on chyba też nie był tego zbyt pewien, ale nie mógł ryzykować w momencie, gdy Departament Sprawiedliwości pro­wadził jeszcze śledztwo w sprawie jego kontraktów wojennych. Nie ulegało wątpliwości, że spełniłaby swoją groźbę, a jedna z gazet w San Francisco czekała tylko okazji dobrania mu się do skóry. Dość że osta­tecznie ojciec i córka opuścili gabinet kapitana razem, ziejąc do siebie nienawiścią.

Quayle'a zamknęliśmy na górze w celi, ale był za starym wygą, żeby się tym zbytnio przejmować. Wiedział, że bez postawienia Audrey przed sądem nie ma sposobu dowiedzenia mu czegokolwiek.

Była to idiotyczna sprawa. Odetchnąłem, kiedy się skończyła.


Urodzony w 1894 roku na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezulta­tami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore— Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzy­nek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po przeszkoleniu w rudymentach zawodu został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, ale odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast pod­czas światowej epidemii w 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruź­licy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze, opowiadania i powieści. Od 1923 roku w po­pularnym magazynie „Black Mask" zaczęły się ukazywać jego utwory o bez­imiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i w ciągu dwunastu lat powstało ich bardzo wiele. Powstały też słynne powieści Sokół maltański (1930) i Papierowy człowiek (1932), którym Dashiell Hammett zawdzięcza miano jednego z najwybitniejszych twórców w dziedzinie prozy detektywistycznej.

Digitalizował Bodziokb



Wyszukiwarka