koniki[1]


,,Opowiadania `'

  1. Kon i jeździec

Hanna Slawska i spółka

Spis tresci

  1. Jesienny spacer

Rozdzial 1

Lach bez konia jest jak ciało bez duszy”

Fragment przysłowia ruskiego

Nieprzespana noc powoli zbliżała się do swojego końca. Stary, radziecki budzik powoli, acz nieubłaganie odliczał chwile, które pozostały do nastania świtu. Zmęczone oczy zwróciły się w przeciwną stronę. Kołdra została ponownie narzucona wysoko na szyję, aż po samą brodę. Powoli, człowieka leżącego na łóżku zaczynała wreszcie ogarniać senność, a powieki zaczęły, po raz pierwszy tej nocy, ciążyć. Głośne, pojedyncze rżenie przeszyło powietrze i zaraz zamilkło. Oczy mężczyzny znów szeroko się otworzyły a ciszę zbezcześciło mimowolne, ciche przekleństwo.

1.1 Pięć sekund, dziesięć, dwadzieścia... po chwili człowiek powoli usiadł na łóżku i z głośnym westchnieniem pogładził ręką po swoich włosach. Słońce dopiero co wstawało i jego pierwsze promienie wpadły właśnie przez okno do środka pokoju. Zmęczony wzrok padł na drewniane ściany i na różne ozdoby, które na niej wisiały. Stare, pożółkłe fotografie, wytarta czapka kawaleryjska, różne rdzewiejące podkowy... Jedno ze zdjęć już po raz kolejny przykuło uwagę mężczyzny; stary człowiek patrzył z niego wprost w jego oczy, a jego twarz zdobił uśmiech doświadczonego życiem człowieka. Trzymał on rękę na kłębie chyba kasztanowatej klaczy - zdjęcie wypłowiało na tyle, że trudno było określić to z całą pewnością, która również patrzyła pewnym osobliwym wzrokiem, zupełnie jakby skrywała pewną tajemnicę. Na jej grzbiecie dwóch małych i roześmianych chłopaków dumnie udawało jeźdźców, a jeden z nich miał na głowie wiszącą teraz obok na ścianie czapkę.

Tuż pod zdjęciem, na stoliku, ze starej srebrnej popielniczki z wygrawerowanymi dzisiaj już ledwie widocznymi cyframi i literami, wydobywał się dym z papierosa, który wciąż dogasał. Ta noc była naprawdę męcząca.

Kolejne westchnienie wydobyło się z piersi człowieka i zaraz po nim kolejne głośne rżenie przetoczyło się po domu. Wreszcie, zbierając długo swe siły, jakby wymagało to nadludzkiego wysiłku, mężczyzna powoli wstał z łóżka. Zaskrzypiało, a spod wymiętego prześcieradła wysunął się stary, wypłowiały materac, a trochę siana upadło na podłogę. Jeszcze jeden krótki rzut oka na nie dające mu spokoju zdjęcie i człowiek wyszedł z pokoju aby zatrzymać się w czymś, co kiedyś, pierwotnie, najpewniej pełniło rolę przedpokoju. Na krześle, które minął wychodząc, od paru dni leżał wciąż ten sam garnitur, koszula i krawat. Wszystko niedbale rzucone i pomięte, nie noszące już teraz ani śladu tej niedawnej czystości i schludności, jaką się mógł jeszcze jakiś czas temu chlubić.

1.2

Po raz kolejny już, o tej samej porze co zwykle, ta sama okrutna myśl oświeciła umysł mężczyzny. Kolejne pełne zmęczenia, głębokie westchnienie zakłóciło ciszę. Znowu nici z orzeźwiającego prysznica i ciepłego, miękkiego ręcznika. Zmęczony wzrok spoczął na starej, pogiętej balii i na kostce mydła, która od wczorajszego wieczora cały czas tam spoczywała. Wziął ją do jednej ręki, drugą złapał za metalowe ucho naczynia i wyszedł z domu na dwór, kierując swe kroki w stronę zdezelowanej pompy stojącej na podwórzu.

Stara chata stojąca tuż przy zapomnianym lesie powoli, w miarę wznoszenia się słońca ponad horyzont, odsłaniała kolejne pokłady swojej brzydoty i biedoty. Tuż obok tej chatynki, łącząc się z nią prowizorycznie w jedność, stała mała stajnia, kryta zniszczoną papą. Pełni brzydoty dopełniał widok prawie walącego się już kurnika, który jednak od dość dawna wydawał się być pusty. Dziura w siatce go okalającej i wyraźne ślady lisa doskonale uzmysławiały, co jest tego przyczyną. Młody mężczyzna znał się doskonale na tropach zwierząt, choć nikt z jego podwładnych patrząc na swojego wysokiego i eleganckiego przełożonego oraz współpracownika z biura najpewniej na to by nie wpadł. Jednak on doskonale pamiętał wycieczki z dziadkiem, jakie w dzieciństwie były bardzo częste. Pamiętał wszystkie jego opowieści i spacery, jakie razem odbywali po tym lesie...

  1. Skoki ;)

Właśnie przypomniał sobie dokładniej jeden z nich, lecz błyskawicznie potrząsnął głową, jakby próbując odgonić od siebie zły sen. Obiecywał sobie zapomnieć i starał się zrobić to mimo wszystko. Nawet teraz dziadek nie przeszkodzi mu w jego życiu. Jeszcze kilka godzin i będzie po wszystkim. Spakuje torbę, załatwi wszystkie formalności na miejscu i wróci wreszcie tam, gdzie jego miejsce. Ostatni relikt dawnych dni przeminie, pozostawiając wreszcie wszystko to, co powinno być zapomniane, raz na zawsze w niepamięci.

Konie stojące w stajence rżały coraz głośniej. Lecz nie wywierało to na mężczyźnie żadnego wrażenia. One nie były jego problemem. A znosić ich towarzystwo będzie musiał jeszcze tylko do południa...

Była już dwunasta czterdzieści trzy, a mężczyzna wciąż stał sam na piaszczystej drodze prowadzącej do drewnianego domu. Szybkie, nerwowe spojrzenie na elegancki, srebrny zegarek już po raz setny uświadomiło mu, że umówiony samochód spóźnia się i to dużo. Jeszcze jedno szybkie zerknięcie - komórka oczywiście nie ma zasięgu. Nawet nie ma możliwości, aby się z własną firmą skontaktować, nie ma w jaki sposób poznać kursy walut ani najnowsze wydarzenia ze świata giełdy... Mężczyzna rozejrzał się dookoła. To niewyobrażalne, jak można mieszkać w takiej dziczy w XXI wieku. W ciągu tych ponad czterdziestu minut spóźnienia w głowie mężczyzny zdążyły pojawić się już setki różnorakich myśli i scenariuszy. Od ogromnego spadku cen aż po krachy wielu firm. Kilka dni bez kontaktu z całą tą krzątaniną, jaka się zwykle toczy koło wielkich sum pieniędzy i wiele różnych pesymistycznych wariantów niedostępnej i odległej rzeczywistości od razu przypływa do głowy. Pewna dawka nerwowości wyraźnie świadczyła o tym, że człowiekowi temu naprawdę brakuje tej codziennej, papierkowej krzątaniny.

1.3 Warkot silnika, wcześniej niedosłyszalny, teraz powoli przybierał na sile. Po chwili zza zakrętu ze skraju lasu wyłonił się niebieski samochód, który ciągnął za sobą średniej wielkości przyczepę. Kurz wydobywający się spod kół wzbił się wysoko i gnany lipcowym wietrzykiem swobodnie unosił się nad okolicznymi łąkami. Samochód w końcu minął otwartą bramę i zatrzymał się na zaniedbanym podwórzu. Drzwi otworzyły się i z wnętrza kabiny wytoczył się niski i chudy jegomość. Jego suchą twarz szybko wykrzywił udawany uśmiech.

- Dobry! - wykrzyknął w kierunku mężczyzny, z typową małomiasteczkową beztroską. - Już zabieramy się do działania, pan tylko przynieś jeszcze co trzeba i zaraz wszystko szybciutko załatwim. - dodał z błyskiem w oku.

- Mam wszystko przy sobie, nawet pan nie ma pojęcia jak bardzo sam marzę tylko o tym, aby się jak najszybciej stąd wyrwać.

- A rozumiem, rozumiem, pan od razu widać nietutejszy, no, no, pewnie z samej stolicy pan tutej przyjechał, więc nie dziwię się, że okolica panu się nie podoba. Ot, dziura jak to dziura, ale zawsze swój kąt się tu jakiś ma. I jakoś ten swój żywot trzeba tutaj ciągnąć na wszelkie sposoby. No a i psy, panie, przecież też muszą mieć co jeść - zarechotał po krótkiej przerwie, spoglądając na kilka koni stojących nerwowo w środku stajni. - co się będzie mięsko marnować. Po śmierci starego gospodarza to będzie najlepsze wyjście. No to jak panie, dopełniamy formalności? - zapytał po chwili szczerząc swoje złote zęby w szerokim uśmiechu.

- Oczywiście, to wszystko co jest potrzebne - stwierdził mężczyzna wyciągając w jego stronę plik papierów.

- Dobrze, dobrze - nieukrywana satysfakcja aż biła od twarzy przybysza. - Pan se spocznie, my już zrobim co do nas należy. Jasiu! Jasiuuu!- krzyknął w stronę samochodu, z którego po chwili chwiejnym krokiem wysiadł drugi mężczyzna, tym razem niski, lecz dość gruby.

- Przygotuj sprzęt, zaraz zabieramy się do roboty.

1.4 Dwóch panów od razu wzięło się do pracy. Jeden z nich otworzył drzwi z tyłu brudnej przyczepy podczas gdy drugi wyjął ze środka linę i długi metalowy pręt. Mężczyzna popatrzył na tłustą dłoń, zaciskającą się na metalowej pałce i po raz pierwszy poczuł dziwne uczucie, które trwało jednak krótki ułamek sekundy. Odwrócił wzrok i powoli zaczął iść w stronę budynku, jednak wejście od bramy, znajdującej się od strony południowej, w przeciwieństwie od drzwi północnych, znajdowało się w takim miejscu, że należało przejść przez stajnię, aby wejść do środka domu. Gdy przechodził obok boksów, jego wzrok padł na jednego z koni, na piękną kasztanowatą klacz, która patrzyła na niego tym samym tajemniczym i spokojnym wzrokiem, jak z tamtego zdjęcia. Mężczyzna aż zatrzymał się, a jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem konia. Iskra, bo tak dumnie obwieszczała drewniana tabliczka umieszczona na ścianie ponad boksem, kiwnęła głową, rozszerzyła chrapy i cicho parsknęła, jednocześnie uderzając lekko kopytem w drewniane drzwiczki. Magnetyzm jej spojrzenia był nie do odparcia i dopiero po chwili krzyki i kwiczenie gdzieś z tyłu wyrwało mężczyznę z uroku. Grubas właśnie wyciągał jednego z ogierów, który opierał się i szarpał. Dopiero uderzenie prętem zmusiło konia do posłuszeństwa. Patrzący na to mężczyzna odwrócił powoli wzrok i znowu zaczął iść korytarzem w stronę drzwi od pomieszczeń mieszkalnych, stykających się ze stajnią. Kolejny głuchy odgłos uderzenia i głośny kwik sprawił, że zmrużył na chwilę oczy, lecz kątem mimowolnie zauważył, że podczas gdy wszystkie inne konie zachowywały się niespokojnie, kasztanowata klacz wciąż stała dostojnie i wodziła za nim wzrokiem. Kolejny kwik a tuż po nim jeszcze jeden rozległ się dookoła i każdemu towarzyszyło uderzenie. Podniecone głosy obu przybyłych zajmujących się gnębieniem zwierzęcia ginęły w hałasie szamotaniny.

Mężczyzna wszedł do pokoju, w którym co noc, od paru już dni, próbował spać. Zamknął za sobą drzwi, aby nie słyszeć odgłosów dobiegających ze stajni i szybkim, energicznym ruchem wyciągnął papierosa, którego od razu zapalił. Niebieskawy dym zapełnił pomieszczenie a na twarzy mężczyzny po raz pierwszy od jakiegoś czasu pojawiła się błogość. Minimalne, ledwie zauważalne drżenie ręki ustało, ale wzrok automatycznie i w sumie niezależnie od woli człowieka padł znowu na to samo frapujące zdjęcie. Jedna chwila i znów ożyły wspomnienia...

Miał wtedy z siedem, może osiem latRys.4 z ojcem i bratem do domu dziadka, który kiedyś wydawał mu się wspaniałym, zupełnie innym od wielkomiejskości miejsca, w którym dorastał, światem. Ogromny i tajemniczy las, oszałamiający ogrom otwartej przestrzeni, który zawsze go pociągał i te wspaniałe zwierzęta, które stały w stajni albo były wypuszczane wolno na okoliczne łąki. Wypłowiała czapka, która dzisiaj wisi bezczynnie na gwoździu, wtedy idealnie pasowała do spokojnej i uśmiechniętej twarzy staruszka, który nigdzie się bez niej nie ruszał. Pamiętał opowieści o czasach młodości dziadka, które wysłuchiwał z zapartym tchem i w których wzrastał on do rangi wielkiego bohatera. Pamiętał też swoje pierwsze kroki w siodle, kiedy to był dumą starego człowieka.

- Uważaj, uważaj! - starczy, acz wciąż silny głos zabrzmiał na nowo w uszach mężczyzny.

- Uważam, dziadku!

  1. Karusek

- Pamiętaj, musisz siedzieć prosto bo możesz spaść i się potłuc!- głos wciąż łagodnie upominał.

- Nie spadnę, dziadku, nie spadnę, zobacz! - mały chłopiec siedzący na grzbiecie kłusującego karego źrebaka wysunął obie ręce na bok, jak szybujący ptak.

- Widzisz? Wystarczy trochę poćwiczyć i już jeździsz jak stary ułan! - zaśmiał się staruszek.

- Zobaczysz, dziadku, też będę jeździł tak wspaniale, jak ty!

- Z pewnością, z pewnością... - łagodny uśmiech ponownie zagościł na starczej twarzy

Pełne bólu, żałosne kwiczenie wyrwało mężczyznę z zamyślenia. Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Głośny kwik znowu rozdarł ciszę, ale widok, który wychylający się z pokoju człowiek dostrzegł, w jakiś dziwny sposób poruszył jego duszę. Po raz pierwszy poczuł się nieswojo, gdy zobaczył, jak kasztanowata klacz szarpała liną, próbując wyrwać się z rąk grubego człowieka, który tym razem przyszedł wyprowadzić ją z jej boksu. Człowiek ten jedną, tłustą ręką wciąż mocno trzymał za naprężoną linę, a drugą w tym samym czasie zamachnął się, spuszczając metalowy pręt wprost na kark konia. Jednak jakimś cudem chybił - klacz szarpnąwszy głową o włos uniknęła trafienia, metal z wielką siłą uderzył swym pędem w drewniane drzwiczki, odskoczył, wypadł grubasowi z dłoni i upadł z głuchym brzękiem na gliniane klepisko kilka kroków od niego. Głośne przekleństwo szybko padło z ust tłuściocha, który musiał teraz drugą ręką złapać za linę i całym swym imponującym ciężarem swojego wielkiego ciała zaprzeć, usiłując złamać wolę konia.

Mężczyzna cofnął się i z powrotem stał w pokoju dziadka, tym razem jednak w jego głowie kłębiło się wiele, bliżej nieokreślonych, myśli. Dawne wspomnienia, marzenia, wpajane wartości, głos sumienia, wszystko to mieszało się ze sobą tworząc dość mało komfortowe uczucie. Jeszcze jedno nerwowe zaciągnięcie się niebieskim dymem tytoniu i kolejne szybkie wyjrzenie na korytarz - klacz w dalszym ciągu szarpała grubasem jak chciała, a ten zachrypniętym głosem wciąż krzyczał.

- Wiesław! Wiesław, rusz się, pomóż mi, to bydle jest bardziej oporne jak reszta!

Z podwórza zajrzał do środka drugi z przyjezdnych, do tej pory zajęty paleniem taniego papierosa na świeżym powietrzu.

- Czekaj no, już ja cię... - zasyczał i ruszył w stronę swojego wspólnika wciąż szamoczącego się z dumną klaczą.

Tymczasem ostatnie spojrzenie na stare, pożółkłe zdjęcie, sprawiło, że w dotychczas biernym mężczyźnie obudziło się coś, czego on sam jednocześnie bał się i podziwiał.

„Graal!” - wyszeptał. Szybkim ruchem złapał to zdjęcie, schował je do kieszeni spodni i wypadł z pokoju. Kilka małych, ołowianych koników spadło ze staromodnej, drewnianej szafki i upadło tuż obok rzuconego wcześniej niedbale na podłogę niedopałka.

W chwili, gdy chudszy z dwójki przyjezdnych właśnie wykonywał zamach, trzymając w swych rękach oburącz, niczym topór katowski, podniesiony z ziemi metalowy pręt, coś bardzo mocno pchnęło go do tyłu. Zbyt zaaferowany poskramianiem konia nawet nie zauważył, kiedy młody mężczyzna podbiegł do niego i gwałtownie odepchnął tak, iż ten zatoczył się do tyłu i upadł na podłogę wypuszczając metalową pałkę z rąk. Po chwili również grubas poczuł na swych ramionach mocny, nadnaturalny uścisk i również on, szarpnięty do tyłu, przewrócił się, mimo swej tęgiej postury.

Dumna i uwolniona z więzów klacz natychmiast wypadła jak szalona przez otwarte drzwiczki i, jak się wydawało, sypiąc skry spod kopyt, wypadła na zewnątrz stajni. Zanim ktokolwiek z dwójki leżących na ziemi osobników zdołał się podnieść, lub nawet ocenić co się tak właściwie stało, mężczyzna zawrócił i pognał w stronę tej części budynku, która zawsze subtelnie pachniała skórą. Wpadł do małego, ciemnego pokoiku, szybkim ruchem złapał za wiszące na ścianie ogłowie i błyskawicznie wybiegł drugim wyjściem. Nie zważał na dobiegające z tyłu okrzyki ani przekleństwa, to było coś, czego od dawna nie czuł i, jak ze zdumieniem odkrył, bardzo potrzebował. Po raz pierwszy od bardzo dawna działał pod wpływem chwili, swoich własnych emocji. Jakże to dalekie od schematyczności i wyrachowanego planowania jakie do tej pory zmuszony był stosować podczas swojej pracy. Ta chwila była zbyt piękna, by ją psuć jakimkolwiek myśleniem.Rys.2

Kasztanowata klacz nerwowo biegała tuż za domem. Gdy zauważyła wybiegającego mężczyznę, zrobiła małe kółko i spokojnie stanęła, unosząc głowę wysoko i wciągając powietrze w rozedrgane chrapy. Pozwoliła człowiekowi dobiec do siebie a potem cierpliwie odczekała, aż nieporadnie wgramoli się on na jej smukły grzbiet. Jak na zawołanie ruszyła z kopyta wypadając poza ogrodzenie, omal nie zrzucając z siebie jeźdźca, pozostawiając za sobą stary, drewniany dom, przylegającą do niego stajnię, stary kurnik, ciężarówkę, dwóch krzyczących mężczyzn oraz całą masę wspomnień.

Galopowała cały czas jak szalona, a siedzący na jej grzbiecie mężczyzna z trudem starał się przypomnieć sobie wszystkie te dawno minione lekcje u swojego dziadka, jakie pozostały mu wciąż w pamięci. Trawa i piach wzlatywała spod kopyt a cały świat umykał w tył. Jeździec wciąż mrużył oczy po części ze strachu a po części z powodu wiatru, lecz kiedy wtulił się bardziej w końską grzywę i pozwolił w pełni nieść się poprzez las, spokojne ciepło jakie biło od ciała zwierzęcia powoli sprawiło, że zesztywniałe dotychczas mięśnie stopniowo rozluźniały się, a wszelki strach zaczął umykać.

tabelka 1

Galop po jakimś czasie zamienił się w kłus i dopiero wtedy mężczyzna ośmielił się wyprostować swoją sylwetkę. Z początku nie mógł uwierzyć w to, co zaszło. Stateczny, rozważny biznesmen z wielkiego miasta, wyrachowany i analityczny, bezlitosny dla konkurentów i skrycie posądzany przez pracowników niższego szczebla o bycie nieludzkim, teraz kłusował na oklep przez las, tuż po tym, jak wyrwał z rąk oprawców konia, na którym właśnie siedzi. Wierzchowiec stopniowo zwolnił, najwyraźniej zmęczony wydarzeniami ostatnich kilkunastu minut, aż w końcu zatrzymał się zwiesiwszy głowę. Dookoła pary uciekinierów zielony, bujny las rozciągał się tak daleko, jak tylko mężczyzna mógł sięgnąć okiem. Nigdzie nie było widać domku, nie było słychać krzyków ani rżenia innych koni, jedynie wielkie i porośnięte mchem drzewa, przeplatane gdzieniegdzie pojedynczymi kępkami jałowców otaczały ich ze wszystkich stron.

1.5 Dopiero po chwili mężczyzna zaczął sobie w pełni uświadamiać, co uczynił. Pierwotny impuls zaczął stopniowo zanikać, serce zwolniło tempo swoich uderzeń ale pomimo tego wewnętrznego uspokojenia serca, zaczynał powoli rosnąć w umyśle mężczyzny niepokój. Oto bowiem stoi on w środku lasu, w ręku trzyma ogłowie którego w pędzie nie założył, gdzieś tam z tyłu znajduje się dwóch z pewnością zdenerwowanych facetów, którzy przyjechali aby zabrać konie do rzeźni a on właśnie im uciekł, zabierając ze sobą przy okazji jednego z wierzchowców. I co dalej? Wrócić? Jak w takim razie wytłumaczyć wtedy swoje irracjonalne zachowanie? A może jechać dalej? Tylko w takim przypadku dokąd? Przecież nie dojedzie do swojego domu na koniu, to nierealne. Wątpliwości przerodziły się w bezsilną złość, kiedy mężczyzna zrozumiał bezsens swojego zachowania. Zwalił się, bo eleganckim zejściem tego co zrobił nie można było nazwać, z grzbietu i stanął obok klaczy, która od razu spojrzała na niego swoim osobliwym wzrokiem. W ułamku sekundy cała złość wyparowała, mężczyzna również spojrzał w wielkie i lśniące oczy konia i właśnie w tej chwili przyszła mu do głowy pewna myśl.

- No, mała, chyba już wiem, co zrobimy. - zaśmiał się po chwili. - Skoro już wywinęłaś się dzięki mnie od przerobienia na konserwy, to teraz mnie poniesiesz tam, gdzie zechcę.

Klacz kiwnęła głową w tak ludzki sposób, że mężczyźnie wydało się przez chwilę, iż zrozumiała. Wziął w obie ręce ogłowie, które wyniósł z budynku i skupił wszystkie swoje siły, aby przypomnieć sobie, jak to „coś” powinno leżeć na głowie konia. Gdy już ta niezbyt trudna sztuka się udała, wgramolił się z powrotem na grzbiet klaczy i po chwili razem powoli ruszyli przez las, szukając jakiejkolwiek najbliższej polany.

Jadąc przez odstępy, mężczyzna z wielką ulgą wciągnął powietrze. Dookoła wszystko pachniało świeżością, zieleń była bujna a odgłosy dobiegające z okolicy koiły duszę. Słońce mocno przygrzewało, a jego promienie prześwitywały przez liście, tworząc wspaniała feerię barw i światłocieni. Dopiero teraz mężczyzna zauważył, że tak wspaniałym powietrzem już dawno nie oddychał. Przyzwyczaił się już do ruchów konia, wcześniej jego sztywna postawa na grzbiecie była dla niego samego dość męcząca, lecz teraz już czuł się w pełni zrelaksowany i niesłychanie odprężony, a monotonność ruchów wierzchowca działała na niego wręcz kojąco. W końcu zza zielonej ściany lasu wyłoniła się jasna, otwarta przestrzeń i jeździec wyjechał na skraj puszczy. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, wydłużając wszystkie cienie, ale mężczyzna był zbyt zaaferowany obserwowaniem szosy, aby zwrócić na to uwagę. Oddalona od lasu o kilkaset metrów droga krajowa wschód - zachód stała się teraz wyznacznikiem kierunków geograficznych - mężczyzna pamiętał z mapy, że na tym odcinku była ona idealnie ukierunkowana na tej osi. Mknące po niej daleko samochody co chwila błyszczały, kiedy zachodzące słońce odbijało się w ich szybach. W końcu i koń i jeździec zawrócili i jadąc skrajem lasu, skierowali się w stronę odległych zabudowań na Rys.1

Rozdzial2

Długie i donośne pianie koguta dobiegające gdzieś z pobliskiego gospodarstwa, wyrwało mężczyznę ze snu. Pierwsza, od paru dni w pełni przespana noc była jak niesamowicie silny zastrzyk energii. Co prawda siano za bardzo wbijało mu się w skórę, przez co teraz cała strasznie go swędziała, lecz świeże poranne powietrze od razu przegoniło wszystkie problemy i niedogodności. Mężczyzna powoli wygramolił się z zagłębienia, jakie wykopał sobie w stojącym niedaleko lasu stogu siana i stanął, powoli przeciągając się i odganiając resztki snu. Zza stogu wychylała się klacz, ciekawskim spojrzeniem obserwując swego budzącego się pana. Wydawało się, jakby uśmiechem odpowiedziała na uśmiech. Mężczyzna podszedł do niej i poklepał po łopatce.

- No i jak, pojadłaś sobie? - zapytał wciąż uśmiechając się. - Choć, uwiążemy cię, - dodał po chwili prowadząc klacz w stronę lasu - Teraz ja muszę coś zjeść.

Wydobył z kieszeni spodni mały portfel, szybko przeliczył jego zawartość i po upewnieniu się, że węzeł jest dobrze zawiązany i trzyma mocno, ruszył w kierunku pobliskich domostw.

2.1 Wieś okazała się typową, biedną, podkarpacką miejscowością. Małe i szare domki stały tuż obok równie sędziwych stodół i innych budynków gospodarczych. Tylko jedna i to na dodatek dziurawa droga przechodziła przez wieś, a tuż obok niej, przy piaszczystym parkingu stał mały sklepik. Kilku starszych panów - na pierwszy rzut oka smakoszy mało wytrawnego wina od razu zlustrowało przybysza poważnym i podejrzliwym wzrokiem, gdy wchodził do sklepiku, co w głębi duszy rozbawiło przybysza. Kiedy wychodził, znowu ci sami panowie tym samym uważnym wzrokiem odprowadzili go aż do czasu, gdy nieznajomy znikł im za rogiem. Ich dzień zaczął się winem przed sklepem i zapewne zakończy się również tym samym. A nieznajomego mężczyznę czekać będzie dzisiaj długi i męczący dzień, jednak on sam w ogóle nie zdawał się tym przejmować.

Od czasu, kiedy porwał się na ten szaleńczy wyczyn, jakim była ucieczka na koniu, jego myśli w ogóle nie krążyły wokół jego firmy. Komórka i tak nie działała, więc nie mając nadziei na nawiązanie kontaktu w ogóle przestał o niej myśleć. Tym bardziej, że powoli zaczynał zauważać, jak wiele go do tej pory omijało. Ciągłe życie w wielkim mieście, zabieganie i wieczna pogoń za pieniędzmi sprawiła, że zapomniał cieszyć się prostymi rzeczami. Ze smutkiem odkrył, że jeszcze do niedawna nie mógł zrozumieć jak można spać na świeżym powietrzu, że nie mógł pojąć, jak ludzie mogą się obywać bez najnowszych gadżetów technologicznych, że nie był w stanie uwierzyć, że radość mogą sprawiać rzeczy tańsze niż te, których cena nie zawiera w sobie przynajmniej trzech zer. Dopiero teraz, mając przy sobie jedynie jedno ubranie i kilkadziesiąt złotych w portfelu, oraz wspaniałego wierzchowca za środek lokomocji, przemierzając piękne krajobrazy poprzecinane lasami i pagórkami, zrozumiał, jak wiele radości ominęło go w życiu. Jak naprawdę niewiele potrzeba, aby móc czuć się szczęśliwym. Ręka bezwiednie sięgnęła do kieszeni, skąd mężczyzna wyciągnął zapalniczkę i paczkę swoich ulubionych papierosów. Spojrzał na nią, wyciągnął jednego z trzech ostatnich papierosów, zastanowił się przez chwilę patrząc na niego i bez wahania rozgniótł go w dłoni, kawałki tytoniu wyrzucając na ziemię. Dwa kolejne papierosy szybko spotkał ten sam los, a pusta paczka powędrowała do kieszeni.

- Drugie małe zwycięstwo - pomyślał i powoli obaj z wierzchowcem zanurzyli się w otaczające krzaki w miejscu, w którym były one najmniej gęste.

Przez prawie cały dzień wciąż jechali w wyznaczonym kierunku, jedynie od czasu do czasu korygowanym przez położenie okolicznej drogi. Wraz z upływem pokonywanych kilometrów coraz więcej spokoju wkradało się w duszę mężczyzny i coraz bardziej wszystko to, co robił, skłaniało go do rozmyślań o przeszłości.

- Dziadku, a dlaczego tak bardzo lubisz konie?

- A widzisz, Krzysiu, bo to wspaniałe i piękne zwierzęta.

- A czemu wspaniałe?

- Bo od dawna, od bardzo dawna pomagały ludziom, i choć same są z reguły płochliwe, niekiedy pomagają nam znacznie przewyższając nas odwagą.- A dlaczego?- Bo widzisz, koń nie jest takim zwykłym zwierzęciem. Kiedy Bóg zastanawiał się jakie zwierzęta przydzielić ludziom do pomocy, postanowił stworzyć psa, który by swoją czujnością ostrzegał przez niebezpieczeństwami i który by wiernie trwał przy swoim panu. Ale pies, jak to pies, jest mały i tylko głośno szczeka. Więc wtedy Bóg zastanowił się jeszcze przez chwilę i postanowił, że przemieni trochę wiatru i trochę kamienia w stworzenie, które będzie człowiekowi służyło swoją szybkością, siłą i wytrzymałością. I dlatego koń jest szybki jak wiatr i twardy jak skała. Sam zresztą widziałeś, jak wielki wóz może uciągnąć.

Ale to nie wszystko, konie, od bardzo dawna stawały wraz z ludźmi do walki, walczyły pomagając nam i ginęły razem z nami, tak samo jak ludzie. Smutne, że taki los czekał tak wiele z nich na przełomie dziejów. Niemniej tak właśnie bywało, mimo, że został on nam dany jako narzędzie do pracy, nie do wojowania. Koń jest świętym zwierzęciem, dostojny, piękny, majestatyczny... zawiera w sobie tyle wspaniałych rzeczy, że grzechem jest marnować go do rzeczy małych. Koń to świętość, taki mały, skromny Graal, który wciąż jest wśród nas, wciąż tak wielu ludzi w ogóle tego nie dostrzega oraz wielu tak okrutnie się z nimi obchodzi... Pamiętaj, Krzysiu - dodał staruszek patrząc na swojego wnuka wzrokiem, w którym można było dostrzec wyraźnie silny, dziwny błysk dawnych lat - koń to anioł Boga na ziemi, bezbronny, nie znający zła, pomocny, kochający ludzi jak brat, ale i wierny, mądry, często krzywdzony i zdany na naszą łaskę. My, ludzie, powinniśmy zawsze mieć wielki szacunek dla tych cudownych stworzeń i nie wolno nam nigdy, przenigdy dopuścić, aby działa im się krzywda. One naprawdę i tak już się zbyt wiele przez nas wycierpiały...

2.2 Kolejny dzień wędrówki miał się ku końcowi, kiedy mężczyzna wraz z klaczą dotarli do dużego, samotnego drzewa rosnącego na dość dużej polanie pośrodku lasu. Stary dąb miał w swoim pniu dużą dziurę, akurat na tyle dużą, aby, co prawda z trudem, w razie deszczu mógł się w niej schronić człowiek. Ale ponieważ na razie nic nie zapowiadało jakichkolwiek opadów, mężczyzna położył się nieopodal pnia i spoglądał w czyste, rozgwieżdżone niebo.

Tuż obok, z małego ogniska wesoło strzelały w górę płomienie, a nieopodal niego, wyraźnie zafascynowana ogniem, stała Iskra. Niebo oczywiście prezentowało się wspaniale, w okolicznych ciemnościach, wszystkie gwiazdy wyglądały tak jasno, że w mieście nigdy by się takich nie zaobserwowało. Czyściutkie, rześkie powietrze dodatkowo wpływało na ten zapierający dech w piersiach widok, przynosząc wewnętrzny spokój i refleksje. Wielka niedźwiedzica powoli wspinała się na nieboskłon. Po przeciwnej stronie nieba błyszczący księżyc rozjaśniał wieczorne niebo. Od czasu, gdy harmonia powróciła do duszy mężczyzny, sen na trawie stał się równie lekki i przyjemny jak w najlepszym i najbardziej luksusowym łóżku.

2.3 Następnego ranka nadszedł znowu czas na zaopatrzenie się w żywność. Uwiązawszy klacz przy drzewie, trochę w głębi lasu, mężczyzna wyruszył w stronę małego miasteczka, które znajdowało się nieopodal. Zupełnie nie przejmował się tym, że ma na sobie brudny ubiór, ani tym, że jego twarz jest nieogolona. Jednak kiedy kupował w małym sklepiku chleb i wodę, zauważył na stojaku małą, lokalną gazetkę z bardzo interesującym tytułem na pierwszej stronie. - Poproszę jeszcze gazetę - wskazał na nią.- Proszę, - pani w średnim wieku zdjęła ją ze stojaka stojącego za nią i położyła na ladzie. - wie pan co to się stało?- Nie bardzo, jestem tutaj raczej przejazdem. - Takich dwóch cwaniaczków, którzy od dawna węszą po okolicy w poszukiwaniu łatwego i niekoniecznie legalnego zarobku tym razem dostało wreszcie za swoje. Podobno wybrali się zabrać jakieś konie z pewnego opuszczonego domu, w którym zmarł pewien staruszek i chcieli je wszystkie siłą stamtąd zabrać, ale podobno zaprószyli ogień i podczas pożaru cały dom spłonął, bo złodziejaszki pewnie do środka weszli, sprawdzić czy starowina czegoś cennego w swoim domu nie pozostawił. Tak przynajmniej sądzi policja, bo ogień zaprószono w sypialni. Stajnia jakimś cudem ocalała, mimo, że była przyległa do domu, ale jak to się stało, że dom poszedł z dymem a ona nie? To już pan Bóg raczy wiedzieć. Choć może to nawet i on miał jakiś swój udział w tym wszystkim? Ale najważniejsze, że te biedne zwierzęta wszystkie w panice pouciekały, podobno też i z przyczepy tych opryszków, no i dopiero okoliczni chłopi je połapali jak się wałęsały po polach. A te dranie uciekli i policja musiała się nieźle namęczyć, aby ich złapać. Oczywiście wykręcali się, że to nie oni podpalili, ale jeśli nie oni, to niby kto? Duch Święty? Coś tam kłamali, że niby kupili te konie od jakiegoś bogacza, ale gdzie by tam bogacz się naszą okolicą interesował. Choć teraz to wszystko i możliwe, bo wszystkie dokumenty spłonęły w pożarze... W każdym razie, jedyne dobre co się stało, to to, że te biedne zwierzęta wszystkie co do jednego znalazły schronienie u dobrych ludzi. - O tak, w istocie, to dobra wiadomość! - mężczyzna uśmiechnął się szeroko i podziękowawszy szybko udał się z powrotem do lasu.- Zobacz, mała, cośmy narobili! - zawołał wesoło do klaczy, która kiwając głową w górę i w dół witała go już z daleka. - sławni jesteśmy! Jakby dziadek się o tym dowiedział, to albo by nam złoił skórę, albo roześmiał się jak nigdy.Klacz parsknęła i głośno zarżała. - Oooo, pewnie, że tak! - jeszcze głośniej zaśmiał się człowiek. - Tyle wrażeń i tyle zmian w ciągu tak krótkiego czasu...- zamyślił się i po chwili dodał - zbieramy się, czeka nas jeszcze kawałek drogi. Jeszcze może dzień drogi przed nami, na szczęście mamy ze sobą lekturę na drogę - po raz kolejny mężczyzna uśmiechnął się szeroko i cmoknął na klacz, po tym jak po raz pierwszy elegancko, gładko i z gracją wspiął się na jej grzbiet. - Nareszcie umiem - powiedział sam do siebie, wyraźnie zadowolony.

Rozdzial 3

Dzień chylił się powolutku już ku końcowi, brzozowy las powoli umykał w tył, kiedy jeździec na swej klaczy jechał stępa zarośniętą, opuszczoną leśną dróżką. Nagle koń zatrzymał się, trącając kopytem ziemię.

- No dobra, wal sobie. - stwierdził mężczyzna i ponownie zajął się lekturą gazety. Chwila ciszy jednak wyrwała go z niej, jeździec odwrócił się i spojrzał na zad: ogon leżał jak zwykle, pod nim również nic nie leżało na ziemi.- Co jest? Nie skoro to nie o to chodzi, to czemu stajesz? - rzucił w stronę klaczy podejrzliwe spojrzenieDopiero teraz zauważył, gdzie tak naprawdę stał. Wszędzie dookoła, pomiędzy drzewami o białej korze, znajdowały się niewielkie mogiły, jedne wciąż miały stare, drewniane krzyże, inne już odznaczały się jedynie tym, że trawa na nich rosnąca wystawała trochę powyżej ją otaczających. Jeden z krzyży, stojący najbliżej niego, najlepiej chyba zachowany, zwrócił uwagę mężczyzny krótkim napisem, jaki się na nim znajdował. Jeździec zszedł ze swego wierzchowca i podszedł bliżej, aby odcyfrować napis na butwiejącym drewnie. Dopiero gdy zbliżył się do niego na odległość ręki, odkrył, że napis ten jest dokładnie taki sam, jak ten z popielnicy dziadka. „22 Pułk Ułanów Podkarpackich”Od razu ożyły wspomnienia opowieści, jaką nieraz słyszał w dzieciństwie...

3.1 W czasach wojny kawaleria podkarpacka musiała odpierać uderzenia niemieckie, ale zarówno przewaga liczebna, jak i technologiczna była zdecydowanie po stronie nieprzyjaciela. Wszystkie okoliczne wsie były już zajęte przez wroga, jedyną szansą przedarcia się przez szeregi nieprzyjaciela była szarża przez ten właśnie las. Ocalali przy życiu kawalerzyści zebrali się w okolicy i dowódca, stary major, miał wygłosić być może swoje ostatnie przemówienie przed potyczką. Wszyscy zdolni do walki, a było ich już tylko około pięćdziesięciu, zebrali się dookoła niego i wsłuchiwali się w jego rozkazy.

- Nie wiemy, czy to się uda. Pewności nigdy nie ma. Jeżeli się przedrzemy przez ten las i dojedziemy do okolic Baligrodu, wtedy każdy z was będzie mógł zakopać broń i mundur, a potem przebrać się w ofiarowane przez chłopów ubrania i iść, gdzie zechce. Każdy z was będzie musiał już od tamtej pory sam decydować, co zrobi i w jaki sposób będzie walczył z wrogiem. Rotmistrzowie! Przygotować się!

Dookoła zawrzało, każdy, kto mógł, dosiadł konia i po chwili kawalkada ruszyła na zachód. Pięćdziesięciu mężczyzn wyruszyło do ich ostatniej bitwy w obronie ojczyzny.

Zwiadowca niespokojnie lustrował otoczenie. Kiedy podczołgał się do niego młody rotmistrz, nie miał zbyt dobrych wieści. Niemcy skoncentrowali znaczne siły, dużo liczebniejsze od nich i zaczęli przeczesywanie lasu. Najgorsze było to, że stali dokładnie pomiędzy kawalerzystami, a ich celem podróży. Dwaj ułani ostrożnie wycofali się i popędzili zdać raport przełożonemu. Lecz na zmianę planów było już zbyt późno.

Niemcy, co prawda przygotowani na spotkanie z Polakami i tak zostali zaskoczeni. Od pierwszych strzałów padło kilku z nich, jednak doskonale wyszkoleni i zdyscyplinowani, szybko opanowali chaos i odpowiedzieli bardzo silnym kontruderzeniem. Polacy, choć walczyli dzielnie, stopniowo zmuszani byli do odwrotu, jednak w takim kierunku, z którego jedyną ucieczką byłaby śmierć. Dowódca wydał wtedy jedyny rozkaz, jaki już mu pozostał do wydania...

3.2 Kilku zagubionych Niemców bezładnie biegło przez las. Ich feldwebel starał się poprowadzić swych podkomendnych dokładnie tam, gdzie dostał rozkaz, lecz w ferworze potyczki pogubił się i teraz bezładnie próbował wrócić na odpowiednie pozycje. Warkot karabinów maszynowych głośnym hukiem roznosił się po lesie. Był na tyle głośny, że zagłuszył tętent koni... Kilku pierwszych nieprzyjaciół błyskawicznie padło od cięcia szablami. Dwóch kolejnych próbowało zdziałać jeszcze cokolwiek, ale już nie zdążyli. Nikt z tego maleńkiego oddziału nie ocalał, aby opowiedzieć o tym, kogo spotkali.

Zza małego pagórka wypadła grupa konnych, pędząc wprost na pozycje Niemców. Ci jednak nie pozostali bierni i szybko padając na ziemię zaczęli strzelać do atakujących. Wielu jeźdźców padło, ale mała grupka wciąż przebijała się dalej. Wybuch granatu powalił dwa jadące obok siebie konie i major oraz młody rotmistrz upadli tuż obok swoich koni, które wciąż żywe i zdrowe, jedynie oszołomione przewróciły się na ziemię. Jedyne co młody kawalerzysta zapamiętał z tego upadku, to widok ciężko rannego majora, który ostatkiem sił wręczył mu brudne zawiniątko ze sztandarem oddziału i kazał uciekać. Oszołomiony rotmistrz złapał je w jedną rękę, drugą chwycił się grzywy swego leżącego i wierzgającego konia i głośno krzyknął poganiając swojego wierzchowca. Ten wstał i pędem pognał tuż pomiędzy żołnierzami wroga, niosąc na swoim grzbiecie rannego człowieka ściskającego zawiniątko, a był na tyle szybki i zwinny, że jakimś cudem wyrwał się w końcu z potrzasku i bez ani jednej rany uciekł z zasadzki. Jedyny koń i jedyny jeździec, którym udało się uciec z tego lasu. Ostatnim widokiem, jaki widział dzielny major był śnieżnobiały ogier, pędzący niczym wichura, niewrażliwy na strzały, nie czujący strachu.

Młody rotmistrz długo jeszcze uciekał, aż w końcu, kiedy czuł się bezpieczny, zakopał sztandar w lesie i udał się do najbliższej wolnej od Niemców wioski. Tam przebrał się w cywilne ubrania, konia oddał chłopom i sam, z racji odniesionej rany, pozostał już w kraju, nie mogąc już przedzierać się do innych krajów na zachodzie...

Ze starego munduru tylko czapkę sobie zachował, która nosiła na sobie ślad po zabłąkanej niemieckiej kuli, dokładnie taki sam i w tym samym miejscu, jaki miała stara i wypłowiała czapka widząca na gwoździu w pokoju...

Teraz dopiero mężczyzna przypomniał sobie opowieści o starym cmentarzu, na który jeździł dziadek i którym się opiekował przez te wszystkie lata. Pamiętał też jego wyrzuty sumienia, że jako jedyny przeżył tamtą potyczkę. I od razu też jego cała miłość do koni nabrała zupełnie nowego wyrazu.

Dzień już coraz wyraźniej miał się ku zachodowi. Klacz patrzyła spokojnie na okoliczne pola, a mężczyzna siedzący na jej grzbiecie wpatrywał się teraz tylko w jaśniejące nieopodal okno pewnego domu. Od czasu do czasu widział w nim sylwetkę osoby, która przechadzała się po mieszkaniu.

3.3 Dawno temu miał rodzinę. Miał rodziców i brata, miał wspaniałego dziadka. Ale kiedy jego mama zmarła po upadku z konia, ojciec obwiniał za to dziadka, miała wtedy miejsce straszna kłótnia i padło wiele słów, które nie powinny były wtedy paść. Od tamtej pory rodzina się rozbiła, ojciec wkrótce zmarł, dziadek zamknął się w sobie, a dwóch braci rozeszło się po świecie i od tamtej pory nikt się z nikim nie widywał. Lecz teraz nadszedł czas, aby to wszystko zmienić. Mężczyzna podjechał powoli pod dom. Z przyspieszonym biciem serca zsiadł i podszedł do drzwi. Wiedział już od dawna co powie. Że co prawda ma pieniądze ale wciąż brakuje mu najważniejszej rzeczy, że ma plany, że chciałby zapomnieć wreszcie o tym, co się stało, że przeprasza i że błaga o wybaczenie... że pragnie rozpocząć nowe życie, że razem powinni tak zrobić, że czas przeznaczyć zarobione pieniądze po raz pierwszy w życiu na coś naprawdę pożytecznego, że chciałby odbudować stajnie dziadka, założyć ośrodek zajmujący się końmi, z powrotem zebrać wszystkie konie w jednej stajni, że dopiero teraz czuje się wolny, że nareszcie uwolnił się od nieludzkiej pracy, materializmu, zbędnego luksusu, życia bez wyższych wartości i że dopiero teraz czuje, że jest bliski szczęścia. Że do tego szczęścia brakuje mu jeszcze tylko rodziny i brata...

Serce stało mu prawie w gardle, gdy zapukał w drzwi. Po chwili ciszy, usłyszał ciche szuranie kapci po drugiej stronie i po chwili naprzeciwko niego ukazała się sylwetka dawno niewidzianego brata. Poznali się od razu i obu mężczyznom naszły łzy do oczu. Stojący w drzwiach odsunął się i głosem wyraźnie pełnym wzruszenia rzekł:

- Tak długo na to czekałem... nareszcie... wejdź, proszę.

,,Pogalopuj ze mną... Przed siebie... Tak bez celu... Poznaj smak wolności. Nie bój się

, wrócisz. Zobaczysz świat bez końca i początku... Deszcz zmyje twój niepokój... Blask gwiazd

napełni nadzieją... - Pospiesz się! Ja już jestem daleko... Znajdziesz drogę?"



Przed czternastu laty, kiedy po raz drugi stanęłam na rozstajnych drogach swojego życia postanowiłam dać sobie chwilę do namysłu, podleczyć swoje stargane nerwy gdzieś z dala od cywilizacji i zgiełku dnia codziennego. Mój synek miał wówczas siedem lat, ja dwadzieścia dziewięć. Wzięłam rozwód a zaraz po nim wczasy, które miały być mi wytchnieniem po tragicznych przeżyciach ostatnich miesięcy. Nie wiedziałam nic o miejscu, do którego jadę. I z pewnością nie przypuszczałam, że właśnie tam dostanę od losu coś znacznie ważniejszego niż zwykłe wytchnienie. Nie przypuszczałam, że zdobędę się na posiadanie pasji, która od tamtej pory miała zawsze umacniać mnie we wszystkich ciemnych i bezsensownych momentach mojego życia. Ludzie z pasją są silniejsi. Ja stałam się silniejsza.

Rozmyślałam czasem nad tym, dlaczego właśnie w tym momencie życia dostałam od losu ten prezent, o którym marzyłam nieświadomie od dziecinnych lat. Ta dziwna miłość nieznanego pochodzenia do zwierząt, a w szczególności do psów i koni tkwiła we mnie głęboko od zawsze. Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie sprawy z tego, że fantazje na temat kijka trzymanego w ręku podczas spaceru z rodzicami po lesie jak o szyi rumaka, na którym właśnie siedzę, albo nagłe uwielbienie gniadego konika na biegunach, którego dosiadłam w czyimś pokoiku dziecinnym, to marzenia. Nie miałam też pojęcia o tym, że marzenia mogą się spełniać, bo moje się nie spełniały

.

Najszczęśliwsze chwile dzieciństwa spędziłam razem z mamą podczas wakacji na wsi u dziadków. W starym domu z gankiem nie było wiele miejsca, ale my dostawałyśmy do swojej dyspozycji oddzielny pokój, w którym stało jedno wielkie łóżko, pełne prawdziwych pierzyn. Musiałyśmy się w nim zmieścić obie. Jednak każdego niemal ranka, gdy mama smacznie jeszcze spała, ja budziłam się o świcie i wymykałam w pidżamie na podwórko i do stajni, przywitać się ze wszystkimi zwierzętami. W stajni stały dwie krowy i klacz ze źrebięciem. Wsypywałam koniom ziarno do wielkiego kamiennego żłoba i przykucałam obok, przyglądając się jak jedzą. Obchodziłam też klatki z królikami i budę z psem, któremu skołtunione futro wyczesywałam własnymi palcami. Gdy wracałam próbując swoje brudne stopy wsunąć niepostrzeżenie pod pierzynę, dostawałam burę za swoje „głupie” pomysły. Myślę, że to już wtedy świat zwierząt wydawał mi się lepszy i bardziej zrozumiały, niż świat ludzi. Gdy wyszłam za mąż stałam się poważną kobietą z dzieckiem i mimo, że zamieszkałam niedaleko sopockiego hipodromu, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tam pójść. Zajmowała mnie szkoła, chłopcy, matura aż wreszcie macierzyństwo. Dopiero kiedy mój synek dorósł do wieku przedszkolnego pomyślałam, że mogłabym pokazać mu konie. Może miał w sobie taką samą pasję, którą należało odkryć? Może dzięki niemu i ja mogłabym być bliżej tych zwierząt? Jednak na wzmiankę o tym mój mąż z miną mędrca kreślił duże kółka na czole. Miałam prawie trzydzieści lat i chyba uznałam w końcu, że może ma rację, że jestem za stara. Zrezygnowałam.



rozdzial 4

A teraz wszystko było już możliwe. Byłam wolna, bez zobowiązań i obciążeń, a jedynymi barierami w moim nowym życiu były te, które budowałam sobie sama we własnej głowie z własnej przeszłości. Od momentu jednak, kiedy wysiadłam z autobusu i dojrzałam lonżowniki, padoki, boksy a w nich konie, zapomniałam o koszmarnych snach, lękach i o ogólnej apatii. Stadnina przy ośrodku stała się dla mnie najważniejszym miejscem. Tu z entuzjazmem przybiegałam z samego rana i wokół niej krążyłam do wieczora. Okazało się to dla mnie błogosławieństwem, ponieważ oprócz koni nie było w mojej głowie już nic. Wszystkie dramatyczne przeżycia ostatnich miesięcy straciły nagle swoją moc i stały się przeszłością. Byłam tylko ja i kolejne etapy nauki.



Jazdę na lonży miałam codziennie o dziesiątej. Trwała przez pierwszy tydzień zaledwie piętnaście minut, ale dostarczała mi nieznanych dotąd przeżyć i była dość forsowna. Uczyłam się wsiadać na konia, siedzieć w siodle i anglezować. Wszystko było trudne, ale na tyle pasjonujące, że nie przeszkadzało mi nawet to, że jestem jedną z niewielu dorosłych osób uczących się. Każdego dnia pokonywałam opór swojego ciała i swoje lęki. Konie były dla mnie dotąd nieznanymi, wielkimi stworzeniami, o których słyszałam, że mogą ugryźć, kopnąć albo stratować. Jednak im bardziej się im przyglądałam, im częściej dotykałam i wsiadałam na nie, tym większa fascynacja rosła we mnie. Śniły mi się w nocy, rozmyślałam o nich w ciągu dnia i starałam się zrozumieć ich zachowania i usposobienia. Robiłam im piękne zdjęcia, gdy pasły się na pastwisku i podglądałam je godzinami, jak się wzajemnie do siebie odnoszą.



4.1

Codziennie o godzinie trzynastej zaczynała się przerwa, więc zwykle szłam wykąpać się nad jezioro. Pływałam i opalałam się. Na czternastą przygotowany był obiad, a ja z ciekawością dziecka zasiadałam do stołu zgadując menu. Po obiedzie odbywałam razem z synkiem godzinną drzemkę, a po niej każde z nas wracało w swe ulubione zakamarki. On przepadał gdzieś wśród drzew z kolegami z sąsiedniego domku, a ja siadałam na wzgórzu tuż przy dużym padoku, gdzie odbywały się lekcje dla bardziej zaawansowanych jeźdźców. Aż do późnego popołudnia podpatrywałam pracę koni i ludzi. Po osiemnastej, gdy jazdy dla wczasowiczów były już skończone odbywał się trening dziewcząt zatrudnionych do pomocy w stadninie. Dopiero wtedy można było podpatrzeć jak pięknie i zuchwale wyglądały! Siedziałam zapatrzona w ten pokaz aż do zachodu słońca. Gdy koniom zdejmowano już siodła i dostawały już swoją kolację wędrowałam ścieżką wzdłuż pastwiska ku wielkiemu przedstawieniu światła, jakie niemal codziennie odbywało się na tej części nieba. Czasem właśnie tam wypłakiwałam z siebie stare i nowe pokłady żalu, który uwierał jeszcze moją pamięć. Wieczory po zachodzie słońca spędzałam z moim synkiem czytając mu książki. Uwielbiał gdy kładliśmy się na drewnianym łóżku i skupieni nad tekstem wtapialiśmy się w nasz nowy spokój

.

Tak mijały dni. Niepostrzeżenie, szybko. Codziennie uczyłam się czegoś nowego, albo zawzięcie poprawiałam to, czego moje ciało nie chciało zaakceptować. Pewnego dnia instruktor zrobił nam przed pierwszą samodzielną jazdą wyjątkową lekcję. Miał to być praktyczny pokaz czyszczenia, siodłania i kiełznania konia. Przedtem jednak postanowił zapoznać nas z jego budową. Jako model posłużył mu jego ulubiony wałach o imieniu Poker. Dowiedzieliśmy się gdzie znajduje się końska łopatka, koński łokieć i nadgarstek. Słuchaliśmy w zdziwieniu, ponieważ niemal każdy z nas miał inne wyobrażenie na ten temat. Na koniec instruktor zaczął opowiadać o uzębieniu. Stojąc przodem do nas nie mógł widzieć Pokera z obnażonym po same dziąsła zębami, podniesionym łbem, sprawiającego wrażenie jakby uśmiechał się do nas „od ucha do ucha”. Byliśmy szczerze ubawieni. Po chwili wielki kary wałach jak zawstydzone dziecko opuścił nisko głowę, a ręka instruktora może od niechcenia zatopiła się w jego gęstej ciemnej grzywie. Tak oto koń i człowiek pokazali jak można się ze sobą bawić i porozumiewać bez słów i zbędnych gestów. Byłam zafascynowana obojgiem.



Następnego dnia po raz pierwszy miałam dosiąść konia samodzielnie poza lonżą. W przydziale dostałam Szarfę - osiemnastoletnią klacz, która miała kłopoty z krążeniem i gdy stała chwilę bez ruchu zasypiała pod jeźdźcem. Trzeba było ją co jakieś parę sekund „stawiać do pionu”. Podczas jazdy jednak była bardzo zdyscyplinowana i niezwykle cierpliwa. Wybaczała mi wszystkie błędy dosiadu i inne, których popełniłam z pewnością mnóstwo. Zachowywała stoicki spokój, gdy nieudolnie próbowałam ją popędzić do kłusa wykonując w siodle jakieś żabie podskoki. Ruszała w końcu wiedząc, że i tak będzie musiała zakłusować, choćby po to, abyśmy ten etap miały za sobą. Przeżyła pewnie już wiele takich lekcji i wypracowała sobie swój sposób na przetrwanie.



Kolejne etapy mojej nauki to kolejne konie. Nie znałam wszystkich dobrze, ale miałam mnóstwo entuzjazmu i byłam bardziej zawzięta od nich. Jeździłam na Cenie - siwej klaczy, która była na wpół ślepa i ciągle zdenerwowana, nie czując się zbyt pewnie z niedoświadczonym jeźdźcem na grzbiecie. Na niej to właśnie zaliczyłam swój pierwszy niekontrolowany galop, gdy spłoszyła się i popędziła przed siebie. Udało mi się wówczas nie spaść, ale nieprzyjemne wspomnienie strachu pozostało mi w pamięci. Jeździłam też na Retoryce, która była przysadzista i silna i nie wykazywała żadnych objawów zainteresowania otoczeniem. Jej uszy niemal nieruchome, pozwalały wierzyć, że nic nie jest w stanie jej zdenerwować. Była niemal doskonała, ale jak każde stworzenie miała swoją słabość, a w jej przypadku była nią skłonność do kopania innych koni. Z tego właśnie powodu w szeregu chodziła jako ostatnia. Wreszcie ostatniego dnia dosiadłam Wichurę. Była to gniada, piękna klacz rasy wielkopolskiej. Miała już swoje lata i niezwykle przyjazne usposobienie. Opanowana i cierpliwa pozwalała się bez sprzeciwu czyścić, kiełznać i siodłać. Przy tym od razu widać było, że została wspaniale ujeżdżona. Potrafiła czytać w myślach jeźdźca i wykonywać jego polecenia nawet wtedy, gdy sam nie wiedział, czego chciał. Zakochałam się w niej tak bardzo, że odtąd gdy każdego lata wracałam w to miejsce dosiadałam tylko ją. Wichura niemal co roku miała przy sobie źrebaka i to ona była matką najwspanialszych koni, z których słynęła stadnina. Jej źrebaki dorastały i w większości przypadków były sprzedawane. Jednak jeden z nich został na stałe w stadninie. Na imię miał Wezyr i wdał się wyglądem i posturą w swojego ojca dziedzicząc po nim karą maść. Po matce zostało mu tylko na czole białe serduszko i spokojne, przyjazne usposobienie. Wezyr był piękny i miał ochotę biegać. Skakał przez przeszkody również z wielkim zapałem. Przez długi czas miał tylko jedną kochającą go gorąco opiekunkę i to z pewnością sprawiło, że jak jego matka był jednym z lepiej ujeżdżonych koni w stadninie. Opiekunka jednak kiedyś odeszła i Wezyr został wraz ze swoim przyrodnim bratem, Hektorem zaprzęgnięty do wozu obwożącego wczasowiczów po okolicznych leśnych ścieżkach. Potem, ze względu na swoje łagodne usposobienie był wykorzystywany przede wszystkim do pracy na lonży.



Po powrocie z moich pierwszych wczasów zaczęłam szukać odpowiedniego miejsca, gdzie mogłabym dalej uczyć się jeździć. Pokochałam konie i nie mogłam już wyrzec się kontaktu z nimi. Nie musiałam szukać daleko. Zupełnie przypadkowo trafiłam na miejsce wprost wymarzone. W samym środku miasta, blisko i tak, jakby zupełnie poza miastem. Stajnia, padok, kryta ujeżdżalnia i sporo koni do wyboru. Zapisałam się na miesiąc z góry, potem na następny i jeszcze jeden. Nie zważając na pogodę i na trudne charaktery koni, które tam pracowały trwałam w swoim uporze i jeździłam tam co sobotę rano. Konie były „popaprane” jak to określił jeden z instruktorów. Zapewne zakupione od różnych ludzi, miały swoją przeszłość i sądząc po ich zachowaniach niejednokrotnie bolesną. Każdy z nich pokazywał swoje „narowy”, które trzeba było zaakceptować i nauczyć się z nimi obchodzić. I tak smukły kasztanek Ildefons nie lubił, gdy dotykało się jego uszu. Próbował natychmiast położyć się na grzbiecie, mogąc przygnieść swoim ciałem człowieka. Zakładanie mu ogłowia było więc niezwykle ryzykowne i wymagało zarówno odwagi jak i sprytu. Kasta − gniada, kanciasta kobyła najwyraźniej uwielbiała kopać i gryźć bo gdy tylko podszedł do niej ktoś nieostrożny narażał się na atak z jej strony. Był tam też koń o imieniu Sen. Niski, przysadzisty, miał silne nogi i masywną szyję. Z pewnością nie był piękny pod siodłem, ale za to miał swój niepowtarzalny charakter. W jakichś sposób uodpornił się na okładanie palcatem i żaden średnio czy nawet nieco lepiej jeżdżący człowiek nie był w stanie go uruchomić. Zwykle na podoku podchodził z jeźdźcem na grzbiecie pod rosnącego na środku drzewa i ze stoickim spokojem skubał z niego liście. Nie pomagało ani ściskanie łydkami, ani popychanie dosiadem ani uderzanie palcatem. Im bardziej pewny siebie był człowiek, tym więcej przekory okazywał mu Sen. Kiedyś sprowokował do wylewu prostackich wyzwisk pewnego pana, który przyszedł pojeździć ubrany w nieskazitelnie profesjonalny strój. Patrzyliśmy z podziwem jego eleganckie bryczesy i świecące się buty. Miała nawet własny palcat a dłonie chroniły specjalne rękawiczki z inicjałami. Instruktor jakby czytał w naszych myślach i przydzielił owemu panu Sna. Mieliśmy pojechać w krótki i spokojny teren do pobliskiego lasu. Sen jednak zamiast iść grzecznie w szeregu skręcił samowolnie w bok, wprost na świeżo zaorane pole. Tam postanowił wziąć błotną kąpiel i co postanowił to zrobił. Pan w eleganckich bryczesach niewiele miał do powiedzenia. Na szczęście zdążył odskoczyć i nie został wgnieciony w błoto. Jednak siodło nadawało się tylko do generalnego czyszczenia a duma człowieka do gruntownego przeglądu. Sen uczył zarozumialców pokory. W pierwszych minutach wyczuwał z kim ma do czynienia i na co może sobie pozwolić. Jazda na nim była więc dla każdego z nas najprawdziwszym sprawdzianem.



4.2

Ja jeździłam na różnych koniach i radziłam sobie z nimi dość dobrze. Okazało się, że mój upór i trudny charakter sprawdzał się tu niezawodnie. Już po niemal roku potrafiłam poradzić sobie nie tylko ze Snem, ale i z innymi niepokornymi końmi. Spadałam z nich wielokrotnie na różne części ciała, ale zawsze podnosiłam się szybko i wsiadałam ponownie. Kiedyś nawet zrobiłam salto przez szyję konia i stanęłam przed nim na własnych nogach w kałuży, w którą za nic nie chciał wdepnąć. Koń miał na imię Handikap ale wszyscy nazywaliśmy go „trzecie piętro” ze względu na swoje sto siedemdziesiąt kilka centymetrów w kłębie. Zrobienie takiego salta możliwe więc było tylko z jego grzbietu. Jednak mimo swojej niechęci do pokonywania wody Handikap był ogólnie lubianym wałachem, ponieważ był największym łasuchem i pieszczochem w stajni. Podczas czyszczenia obwąchiwał mnie dokładnie i wyciągał z kieszeni schowane na później marchewki, albo kostki cukru. Robił to tak delikatnie i z takim wdziękiem, że z czasem każdy z nas wiedząc o tej jego słabości specjalnie chował dla niego rożne smakołyki w różnych częściach garderoby. Handikap szperał ostrożnie po kieszeniach, załamaniach materiału, nawet podnosił sprytnie nogawki spodni. Starał się przy tym nie zrobić nikomu krzywdy i nie używał zębów do swoich przeszukiwań lecz nosa. Pewnie dlatego sprawiało to nam tyle przyjemności

.

Moja przygoda z końmi miała jednak pewnego dnia swój nieprzewidziany tymczasowy kres. Pewnego majowego dnia jadąc swoim „maluchem” z pracy uległam wypadkowi. Jakiś młody, szarżujący po ulicy kierowca potrącił mnie przy wyprzedzaniu tak, że mój maluch owinął się swoją wątłą karoserią dookoła słupa trakcji elektrycznej. Ja zostałam zakleszczona w środku z połamanymi nogami i ze zmasakrowaną twarzą. Gdyby nie strażacy, którzy nadjechali szybciej niż karetka i rozcinając auto wydobyli mnie z wraku, wykrwawiłabym się na śmierć Dość szybko znalazłam się w szpitalu. I zostałam w nim na długo. Wtedy po raz drugi konie mnie uratowały. To marzenie o nich nie pozwoliło mi zatracić się w smutku i dodawały energii potrzebnej do walki z niesprawnością. Przykuta do szpitalnego łóżka przez wiele miesięcy wspominałam te cudowne chwile spędzone w siodle i marzyłam o tym, że jeszcze wszystko jest możliwe, na przekór temu, co mówili mi lekarze. Musiałam długo czekać aż postrzępione kości zaczną się zrastać. I zaczęły. A konie wciąż galopowały przez moją głowę całymi tabunami i każdy z osobna

.

Po dwóch latach rehabilitacji rzuciłam kule, ale chodziłam jeszcze z metalową szyną w nodze. I wtedy wsiadłam po raz pierwszy na konia. Nie planowałam tego, jednak nie mogłam się powstrzymać, gdy podczas letniego weekendu spędzanego u znajomych zobaczyłam osiodłane konie. Okazało się, że podczas jazdy zupełnie nie przeszkadza mi moja nie zginająca się do końca noga! Pogalopowałam więc drogą przed siebie... i tak zaczęło się od nowa. I trwa! I trwać będzie!

Od czasów dzieciństwa, nawet tak wczesnego, że nic nie pamiętam wpatrywałam się w konie. Moja mama wspomina jak biegała ze mną siedzącą w wózku ulicami miasta za furmanką z węglem.



Do szkółki jeździeckiej przyjmowano dopiero po ukończeniu dwunastego roku życia. Do tego czasu moi rodzice stawali na głowie, bym zmieniła zainteresowania na coś bardziej bezpiecznego. Byłam więc małą aktorką, malarką, tancerką, dżudoczką i koszykarką.


Doczekałam się

.
Szybko złapałam równowagę na końskim grzbiecie i nauczyłam się porozumiewać z tym pięknym zwierzęciem. Trochę strachu, bólu mięśni, trocin w zębach, znacznie więcej uśmiechów i pochwał. Ktoś właściwy mnie zauważył

.

W sekcji sportowej było nas sześcioro w tym tylko jeden `on' /ta proporcja, jak zauważyłam nie zmieniła się do dziś/. `On'- oczko w głowie trenera, jednak wszystkie przywileje uzyskiwał jedynie dzięki swojej płci. To my, dziewczyny, swoją pomysłowością i wrażliwością zabiegałyśmy o zrozumienie istoty jazdy konnej, no a jeśli chodzi o grację na końskim grzbiecie, nie dorównywał nam nikt. Zawsze sobie pomagałyśmy i dzieliłyśmy się szczególnie cennymi `odkryciami' kunsztu jeździeckiego. I tak wyszkoliłyśmy nie tylko kilka dobrych koni ale także kolegę, doskonale przeciętnego zawodnika.


Tworzyliśmy zgrany zespół. Nie dzieliły nas markowe bryczesy, kolory czapraków pod siodłem, czy najmodniejsze patenty w pysku konia. Dzieliliśmy się starym, połatanym sprzętem klubowym, o który nauczono nas dbać jak o własny. Skórzane ochraniacze z trzema paskami mocującymi /szczęściem było gdy chociaż dwa były sprawne/ po każdym treningu wymagały renowacji. Wilgoć powodowała kolejno wysuszanie, usztywnianie i pękanie skóry a piasek, który wbijał się w szczeliny metalowych sprzączek początkowo je unieruchamiał a przy próbie użycia zapięcia często wysypywał się na dłoń wraz z elementami srebrnej układanki. Zbawiennym okazywał się tu ciepły olej rzepakowy, tego na szczęście było pod dostatkiem. Dzięki tym pozornym ograniczeniom, które wtedy odbieraliśmy jako

dobrodziejstwo, nie mogliśmy ukryć zdobywanego ciężką pracą i wyrzeczeniem kunsztu jeździeckiego pomiędzy kolorowe, końskie gadżety, które dzisiaj, jak zauważyłam stanowią priorytet oceny wartości pary jeździec - koń. Chcąc nie chcąc, wszyscy byliśmy tacy sami, jedyną odrębnością każdego z nas było to co mogliśmy zaprezentować wspólnie ze swoim koniem. Walczyliśmy o tę odmienność w czystej, sportowo-koleżeńskiej walce

.

Nigdy nie miałam „normalnych” koni. Dostawałam je z przypadku choć zawsze w ten sam sposób - „ Co za uparte beztalencie, nic z niego nie będzie ale... dajcie go jeszcze Ance."


Po jednym z takich nerwowych treningów dostałam Rudego. Nie bez kozery tak się zwał - charakter całkowicie zbieżny z ludzkimi przesądami na temat negatywnych cech rudowłosych osób. Gdy Rudy się przestraszył, robił się złośliwy. Potem cwaniak zaczął bać się specjalnie, by częściej być złośliwym i równocześnie usprawiedliwionym. Bardzo mnie to śmieszyło, co okazało się kluczem do kolegialnego porozumienia a nawet przyjaźni, nie przyszła ona jednak łatwo.
Postanowiłam pozwolić Rudemu bać się ile zechce, to była walka na charaktery. Wymagałam więcej od siebie niż od konia. Czas spędzony na grzbiecie tego uparciucha przeznaczałam na odnajdywanie w sobie niewyczerpanych pokładów cierpliwości. Pracę nad kontrolą własnych emocji, wyrażałam wzbranianiem się przed typowo ludzkimi reakcjami odwetowymi na niespodziewane wybryki mojego pupilka co było szczególnie trudne przy ćwiczeniach wymagających skupienia i uwagi. Rudy brnął w wizje schizofrenicznych obrazów, które dostrzegał tylko on sam, bądź też udawał, że je widzi. Usztywniał się, uskakiwał, po czym.. nie działo się nic. Już nawet inne konie zaczęły ignorować te popisy, nie gubiły rytmu pracy, wszystkim się to znudziło i w końcu Rudemu też. Wtedy był mój. Niesamowita, końska pamięć pozostawiła jednak w jego umyśle osobniczy `szmerek w głowie', który przejawiał się obłędem na widok niebieskich drągów w przeszkodzie. Im więcej drągów tym gorsze objawy. Pamiętam jak dziś, najważniejsze zawody w sezonie, nasz hipodrom / pielęgnowany specjalnie na tą uroczystość /, parkur klasy `P', czwarta przeszkoda - niebieski triplebar. Poprosiłam koleżankę, fotoreporterkę miejscowej gazety by stanęła z aparatem przy przeszkodzie nr 4, tak na wszelki wypadek. Tamto wspomnienie pieczętują trzy profesjonalne fotografie akcji. Na pierwszej, Rudy w samym środku niebieskich drągów i ja, przewieszona z lewej strony siodła, usiłująca wdrapać się ponownie na jego centralne miejsce. Krok drugi - pokonuję przeszkodę samodzielnie, pozostawiając konia przed nią - cudownie wyglądam w powietrzu. No i finał, pokonujemy przeszkodę oboje! Rudy nad drągami w postawie konika na biegunach a ja na nim, wodze trzymam w jednej ręce, druga ręka uniesiona wysoko w tyle kończy zbawienny `ruch' bata.. „ szmerek za szmerek Rudy, każdego z nas czasem ponosi”



Horacy to był wyjątkowy koń jak każdy inny. Posiadał ową psią cechę charakteru, nadającą temu małemu, ruchliwemu zwierzęciu miano `najwierniejszego przyjaciela człowieka'. Horacy był spragniony kontaktu z ludźmi w sposób tak widowiskowy, że gdyby znalazł się w cyrku z pewnością przemówiłby ze szczęścia do widzów ludzkim głosem, dopowiadając im przy okazji, jakimż to nieporozumieniem były próby zachęcania go do sportowej kariery skoczka przez przeszkody.


Uwielbiałam go. Kiedyś napisał do mnie list. Siedziałam wtedy z koleżanką na ławce w oczekiwaniu na prysznic. Ktoś przed nami celebrował końską kąpiel i z tego też powodu nasza sielanka znacznie się wydłużała. Mnie to nie przeszkadzało, byłam zmęczona treningiem a otaczająca mnie zieleń sprzyjała wypoczynkowi. Horacy, który oczekiwał toalety, dyndał na końcówce trzymanego przeze mnie uwiązu i bardzo widocznie szukał sobie zajęcia. Gdy dostrzegł leżącą na betonie płachtę rozjechanego kartonu, przyciągnął ją sobie sprawnie pod przednie nogi. Również w zasięgu jego węszącego nosa znajdowała się na wpół wyschnięta, błotna kałuża. Obie z koleżanką, spoglądając na siebie porozumiewawczo, w napięciu oczekiwałyśmy kolejnych wydarzeń. Horacy namoczył górną chrapę w kałuży, po czym kręcąc nią sprawnie wymieszał wodę z błotem tworząc ciemnobrązową maź. Kątem oka popatrzył na mnie w bezruchu i.. zaczął pisać list! Raz po raz zamaczał nochal w „farbie”, znów zerkał na mnie i powtarzał te same, sprawne ruchy w dole tym razem na kartonie. Po zakończeniu pisania, uniósł list w zębach i rzucając głową w dół i w górę wysuszył go.


Myślę, że moja koleżanka, której nie widziałam od kilkunastu lat, pamięta to wydarzenie równie żywo jak ja, uśmiałyśmy się wtedy do rozpuku. I zrozumiem, jeżeli opisane wyżej dzieło Horacego, nie zrobiło na którymś z czytelników większego wrażenia ale dla mnie to był list miłosny.



Upływający w klubie obfitował w różnorodność wydarzeń. Skakałam przez przeszkody, wyjeżdżałam na zawody, ujeżdżałam młode konie i tłukłam się w sianie. Przeniosłam do stajni całą moją duszę i podczas, gdy moje szkolne koleżanki uganiały się za chłopakami ja tłumaczyłam ze słownikiem w dłoni zachodnie czasopisma jeździeckie. Literatura w kraju była uboga. Obecnie tej treściwej też nie jest za wiele ale wówczas praktycznie nie istniała w ogóle. Mój trener jasno określał wymagania ale nie objaśniał w jaki sposób je osiągnąć. Wszystkiego trzeba było się domyślać, metodą prób i błędów zdobywać doświadczenie i wypracowywać własne metody postępu. Pamiętam jak starszy kolega, postać prawie niema, który działał na nas jak Buka na mieszkańców Doliny Muminków szepnął mi kiedyś do ucha -„Widzę, że myślisz. Pożyczę Ci książkę, na trzy dni ale nikomu nie zdradź, że ją posiadam”

.

Oprawa z jasnej tkaniny nie wyglądała już świeżo, grzbiet poważnie uszkodzony a przykładając dłonie do tylnej i przedniej okładki można było książkę tak skręcić, że karki wewnątrz rozkładały się jak w serwetniku. Anthony Paalman „Jeździectwo - skoki przez przeszkody”. Wgłębiałam się w lekturę dzień i noc. Wszystko takie przemyślane, poukładane, mądre. Poczułam dumę czytając o metodach treningu, do których doszłam dzięki własnej wnikliwości. Oddając książkę byłam pewna, że u progu dorosłości znajduję się na odpowiedniej drodze życia, zdając sobie jednocześnie sprawę jak wiele pracy przede mną.



Nie był to jednak taki słodki okres młodzieńczości. Moi rodzice nigdy tak do końca nie zaakceptowali koni, często byli przeciwni moim samodzielnym decyzjom. Każdy dłuższy trening, wyjazd na zawody i wynikający z tego nocleg poza domem powodował we mnie poczucie winy. W sumie mogłam robić co chciałam... 'ale..'. Dzisiaj to rozumiem, rodzice martwili się o mnie bo kochali mnie tak, jak ja teraz kocham swoje dzieci. Przed maturą przestałam regularnie trenować a to dlatego, żeby ten egzamin jak najlepiej zdać. Siedziałam wiec w pokoju i rysowałam konie. Do dzisiaj żałuję tych pamiątek mojej duszy, wszystkie rozdałam.
To był również czas, kiedy Rys.3 zaczął mieć problemy finansowe, posprzedawano konie i nawet odłączono prąd. Przychodziłam na trening a tu, w miejscu gdzie miał stać koń, pusty boks a na nim tabliczka z imieniem mojego byłego przyjaciela. Zabierałam tabliczkę pod kurtkę i płakałam. Wyjechałam na studia i choć była to Akademia Wychowania Fizycznego nie odnalazłam tam interesującej mnie specjalizacji. Potem pierwsza praca, mąż, dzieci, wszystko w przykładnej kolejności. Nie miałam nawet czasu zatęsknić.



Jakiś czas temu, w mojej bardziej lub mniej radosnej codzienności, wśród nadmiaru obowiązków zaczęły pojawiać się swobodne chwile. Rozmyślając w nich przywoływałam wspomnienia. Pewne sobotnie przedpołudnie spędziłam na strychu szperając bez wyraźnego celu w zakurzonych tekturowych kartonach. Z pyłem na rzęsach i pajęczyną we włosach odnalazłam znajomy notes, błyszczał na dnie pudła srebrną nitką wplecioną w tkaninową okładkę.. mój pamiętnik. Wytarłam ręce w spodnie, otworzyłam go i... znalazłam się tam.

123Spis obrazkow







1.1 maly tekst

1.3 ,,- Dobry `' slowo często uzywane do opisu……..

Zdjecie

Konie - zwierze ;)

2 = dwoch



Wyszukiwarka