wybór nowel i opowiadań- Sienkiewicz, Filologia polska, Młoda Polska


Henryk Sienkiewicz

WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ

HENRYK SIENKIEWICZ, WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ (BN) oprac. Tadeusz Bujnicki

W OKRESIE DEBIUTU

Sienkiewicz urodził się 5 maja 1846 r. w Woli Okrzejskiej. W 1861 jego rodzina przeniosła się do Warszawy, gdzie nabyli kamienicę czynszową. Mieli jednak długi i już w gimnazjum Henryk musiał zarabiać korepetycjami. Sienkiewicz czytał lektury przygodowe (Cooper, Defoe), ale też pisarzy XVII wieku, Homera, Szekspira, Juliana Ursyna Niemcewicza i romantyków.

Pozytywizm czerpał z:

Gdy zbuntowano się przeciw lit. tendencyjnej, nowela stała się zalążkiem nowej - realistycznej. Uważano je za wprawki i eksperymenty, bo ambicją była raczej powieść.

W wieku 19 lat Sienkiewicz napisał powieść Ofiara, ale zniszczył ją, bo części składowe były nieproporcjonalne do całości, a styl jednostajny.

W 1866 r. Sienkiewicz zdał na wydział prawa w Szkole Głównej. Potem przeszedł na medycynę, a następnie - filologię. Studiował do 1871 r. m.in. z Prusem, Świętochowskim, Dygasińskim, Chmielowskim. Pisali gł. w „Przeglądzie Tygodniowym”.

„W POZYTYWISTYCZNYM SŁONECZNIKU” Właściwym debiutem (jeszcze przed Na marne) są Humoreski z teki Worszyłły (Nikt nie jest prorokiem między swymi i Dwie drogi) wydane nakładem „Przeklądu Tygodniowego”. Był to szczytowy okres publicystyki „młodych”, którzy postulowali:

Mimo schematyzmu, tendencyjność doceniła walory intelektualne, zajęła się ważkimi sprawami.

W Humoreskach Sienkiewicz stworzył (obok Orzeszkowej) klasyczny typ tendencyjnego opowiadania, od razu w wersji z happy-endem i w wersji tragicznej.

Humoreski... pisarz podporządkował ideom młodych, dlatego potem je lekceważył, gdy odszedł już z obozu pozytywistów.

Od 1872 r. Sienkiewicz (jako Litwos) zaczął publikować recenzje literackie i teatralne w „Wieńcu” i „Niwie”. Od 1873 pisał felietony Bez tytułu do „Gazety Polskiej”. Potem „Niwa” publikowała Sprawy bieżące, a „Gazeta...” Chwilę obecną. W sumie kilkaset tekstów w latach 1873-75.

NA PRZEDPOLU NOWELI W czasach Sienkiewicza nie dostrzegano różnic jakościowych między powieścią a nowelą. Nowela to mała powieść, również realistyczna, ale ukazuje epizody, a nie całościowy obraz życia. Nazywaną ją inaczej: obrazek, powiastka, szkic, gawęda. Drukowano często w czasopismach.

Historia noweli w Polsce w XIX wieku:

Polska powieść rozwinęła się dopiero w latach 80., w Europie już od 30. Nowela polska rozwijała się współbieżnie do europejskiej (np. fr. Maupassant)!

Ostateczne cechy noweli: zamknięta kompozycja, wyraźne i spointowane zakończenie, jednowątkowość, kondensacja czasu, wyrazistość sylwetki bohatera, kontur dramatyczny (perypetie, punkt kulminacyjny, poprzedzony złudzeniem możliwości innych rozwiązań).

Środki techniczne: zróżnicowane tempo relacji i zdarzeń, retardacja, paralela, kontrast, stopniowanie kompozycyjne i stylistyczne, motyw zaskakującej niespodzianki, motywy statyczne.

W noweli gł. funkcję może posiadać zdarzenie lub postać bohatera.

Sienkiewicz zaczynał od noweli-gawędy. Na zbiór Szkice z natury i życia („mała trylogia”) składają się: Stary sługa (1875, „Gazeta Polska”), Hania (1876, „GP”) i Selim Mirza (1876, „GP”):

SIENKIEWICZ - TWÓRCĄ POLSKIEJ NOWELI Lata 1876-78 Sienkiewicz spędził w Stanach. Doskonalił warsztat i nabrał dystansu do kraju.

Wyjechał 19 lutego, z ramienia „GP” na wystawę filadelfijską. Drugim celem było stworzenie punktu, gdzie można by wydawać bez rosyjskiej cenzury. Wyjechali z nim: Helena Modrzejewska z mężem, Karolem Chłapowskim, Juliusz Sypniewski i inni.

W Listach z podróży widać, że jechał z wizją Ameryki, która ulegała zmianom pod wpływem rzeczywistości - od stereotypów przeszedł do własnego osądu. Stany uznał za społ. wzorcowe.

Między lipcem a wrześniem 1876 r. powstało opowiadanie SZKICE WĘGLEM.

Ameryka zadecydowała o tym, że autor tradycjonalistyczny przesunął się „na lewo” - zwraca się ku współczesności, gł. ku ludowi polskiemu. Ujawnia wyraźniej swój światopoglądowy sceptycyzm.

W latach 1878/79 Sienkiewicz przebywał we Francji. Zachwycił go lud paryski, odkrył w nim siły moralne i socjalne (był blisko socjalizmu, czytywał Lasalla).

Ludowi polskiemu odmawia samodzielności społecznej, skupia się na ciemnocie chłopa, niesamodzielności, półbiologicznych podstawach bytowania.

W Paryżu powstały pierwsze klasyczne nowele. Utwory z lat 1878-82 utworzyły kręgi tematyczne:

  1. ludowy (Janko Muzykant, Jamioł, Za chlebem)

  2. amerykański (Orso, Przez stepy, Sachem)

  3. patriotyczny (Z pamiętnika..., Latarnik, Niewola tatarska)

Tematy nachodzą na siebie, część jest paraboliczna (Sachem), część łączy postać dziecka-bohatera. Mają ujęcie realistyczne, ale dotyczą uniwersalnych problemów.

Zaczynają dominować nowele krótkie, skondensowane (Jamioł, Latarnik, Sachem). Powstają też „szkice powieściowe” (Przez stepy, Za chlebem, Niewola..., Bartek Zwycięzca).

Cechy noweli klasycznych Sienkiewicza:

Pierwsze nowele klasyczne to Jamioł (1878, Paryż), JANKO MUZYKANT (1879, Paryż) i Orso.

Przełom lat 70. i 80. wysunął na plan pierwszy wątki patriotyczne w nowelistyce Sienkiewicza. Powody: sytuacja w kraju (spotęgowanie działań germanizacyjnych i rusyfikacyjnych, kryzys pozytywizmu i pojawienie się ideologii ugodowej) i zwrot pisarza ku tradycji historycznej.

W noweli Z PAMIĘTNIKA... widać symbiozę przekonań narodowych i pozytywistycznych.

Pisarz wrócił do kraju w czasie tzw. przełomy antypozytywistycznego. Wracał niemal jako radykalista, a wpadł w obóz neokonserwatystów. Umiał połączyć tradycjonalizm i postępowość. Związał się z „Niwą” i redagował „Słowo”.

Powstały wtedy: Niewola..., Latarnik, Bartek..., Wspomnienia z Maripozy, Sachem.

Za najwybitniejszą nowelę Sienkiewicza uważa się LATARNIKA (1880, „Niwa”).

W 1882 r. Sienkiewicz został redaktorem neokonserwatywnego „Słowa”. Chciał zachować kierunek umiarkowanie postępowy, przy mocnym stanowisku patriotycznym. W publicystyce prezentował się jako zwolennik klasowego solidaryzmu, odrzucał opinie o krzywdzie społecznej. W nowelach jednak zawierał społeczne akcenty (Wspomnienie..., Bartek..., Sachem).

BARTEK ZWYCIĘZCA, drukowany w „Słowie” zamknął cykl nowel o ludowym temacie.

SACHEM to powrót do skondensowanej noweli klasycznej.

Sachem zamyka po mistrzowsku w dorobku Sienkiewicza okres dominowania nowelistyki. W tym czasie pracował już nad Ogniem i mieczem.

W CIENIU POWIEŚCI „DLA POKRZEPIENIA SERC”

Trylogia to suma dokonań na polu powieści historycznej (Scotta, Jeża, Kraszewskiego). Wykorzystuje epopeję, baśń, powieść przygodową i współczesną powieść realistyczną.

Wiele scen powieściowych i kreacji bohaterów ma swoje pierwowzory w nowelach. Inne takie elementy to: szablony postaci kobiecych, humorystyka, schematy batalistyczne.

Kompozycja Trylogii zawiera fragmenty o strukturze nowelistycznej, czemu sprzyjało wydawanie książki w odcinkach, np. pointowość, wyodrębnianie zakończenia (koniec uczty kiejdańskiej w Potopie).

Trylogia zaciążyła na nowelach lat 1883-87 (tylko Legenda żeglarska z 1884 jest znacząca). Dopiero po 1888 r. można mówić o powrocie Sienkiewicza do noweli.

Kolejny etap to utwory alegoryczne, czerpiące z mitologii oraz historii greckiej i rzymskiej (Diokles, Na Olimpie, Wesele, Biesiada, Przygoda Arystoklesa), rzadziej egipskiej (Sąd Ozyrysa) i hinduskiej (Dwie łąki).

PRÓBA PODSUMOWANIA Dwie fazy nowelistyki Sienkiewicza:

  1. przed Trylogią (1871-82) - podstawowy gatunek o zróżnicowanych odmianach

  • po Trylogii - drugoplanowa, ale wyrazista forma wypowiedzi

  • Sienkiewicz, Prus i Orzeszkowa stworzyli podwaliny nowelistyki. Chwilę potem dołączyli Konopnicka i Dygasiński. Lata 90. to bujny rozwój nowelistyki inspirowanej naturalizmem (Żeromski, Reymont).

    Zdanie Antoniego Potockiego: Gdyby całą twórczość Sienkiewicza zredukowano jakimś fatum do tej jedynie doby, w której pod tym młodzieńczym pseudonimem [Litwos] stworzył polską nowellę - nazwisko jego miałoby już na zawsze utrwaloną w literaturze kartę.

    STRESZCZENIA

    Nikt nie jest prorokiem między swymi.

    Rozmawia Worszyłła ze swoim przyjacielem. Ten radzi mu, aby swej powiastce, noszącej tytuł ,,Nikt nie jest prorokiem między swymi” nadał ten sam tytuł, tyle że po francusku, gdyż jego nazwisko póki co nic nie znaczy, a tytuł francuski zachęci ludzi do czytania. Daje mu jeszcze kilka rad co do wysławiania i zachowania w wielkim towarzystwie. W końcu zaczyna się właściwe opowiadanie. Narrator w I osobie przedstawia swego bohatera. Nazywał się Wilk Garbowiecki, miał 27 lat i posiadał jedynie posiadłość Mżynek. Nie cenił sobie pochodzenia, mimo że pochodził z rodu Garbowieckich, wsławionego w historii. Wilk skończył studia, nazbierał trochę forsy i kupił sobie ten Mżynek. Chciał zostać na wsi, bywanie na salonach nie było dla niego. Mieszkanie i praca tam daje mu mnóstwo radości, uczy parobków czytać. Brakuje mu tylko miłości, żony i dzieci. Tych rzeczy dowiedział się narrator od Franka, do którego Wilk pisał owe listy(opowiadanie składa się głównie z listów Wilka do przyjaciela). W Mżynku ciągle się coś poprawiało, ulepszało, Wilka to cieszyło. Założył czytelnię w mieście, choć urzędnicy mu nie sprzyjali. Mógł liczyć tylko na pomoc kobiet. Ale nikt nie czytał, kobiety chciały lekkich książek, ale takich nie było. Szlachta tępiła czytelnię, bo cóż to za społeczeństwo bez klas(zbytnie wykształcenie mogłoby do tego doprowadzić).

    Wilk procesował się z mieszkańcami Chłodna bo wypasali zwierzęta na jego ziemi. Potem jednak wszedł Wilk w dobre stosunki z Państwem Chłodnymi.

    Wilk rozmawia z panią Chłodno i z jej 2 córkami- Lucy i małą Bogusią. Okazuje się że panie wróciły z Warszawy, gdzie przecież Wilk studiował. Pani Chłodno jest podniecona dowiadując się że Wilk bywał u hrabiego W., ich kuzyna- bardzo zamożnego. Podoba jej się też to, że Wilk włada dwoma językami- francuskim i angielskim. I tak Wilk zostaje nauczycielem dziewcząt, zakochuje się w Lucy. (uczył ją ang, bo wtedy był to bardzo modny język, każda dziewczyna się go uczyła, więc ona też chciała)

    Pewnego razu w domu Chłodnów spotyka Wilk braci Hoszyńskich(zawsze byli przesadnie dumni z wysokiego urodzenia) wraz z panem Strączkiem. Dyskusja jest nieprzyjemna, przybysze drwią sobie z Wilka i z tego, co robi na wsi. Przy wyjściu czeka na Garbowieckiego Lucy. Ten w końcu pojmuje, że kocha ją całym sercem. Na lekcji, kiedy Lucy go zapytała jak sobie radzi z tymi wszystkimi ludźmi, którzy zdają się być mu nieprzychylni i powiedziała, że ona go podziwia, ten pocałował ją w rękę. Młoda umiała flirtować, pytała jak odmienia się MIŁOŚĆ po ang. Gadała coś o zakochaniu i położyła mu głowę na piersiach.

    Hoszyńscy proponują Wilkowi zlikwidować źle prosperującą czytelnię na rzecz wymyślonej przez nich czytelni wysyłkowej. Mieli rozsyłać książki do domów zainteresowanych, którzy płacili składkę. Władzio Hoszyński domyśla się stosunków panujących pomiędzy Lucy a Wilkiem. Stąd pan Chłodno namawia małżonkę by przy owych lekcjach angielskiego była obecna. Gdy tam bywa, Lucy okazuje Wilkowi pewną niechęć, co go bardzo smuci. Niejaki pan Ludwik (elegancki, mądry mężczyzna, z którym Wilk wszedł w spółkę handlową zakładając w jego domu czytelnie) nie może go dalej wspierać. Naśmiewa się z niego szlachta i głupi Strączek. Ostatecznie Wilk przekonuje Ludwika do dalszej opieki- podsuwając pod nos gazetę miejską, chwalącą pomysł czytelni Garbowieckiego wspieranego przez nijakiego pana L. Wywołuje to w społeczeństwie poparcie dla Wilka, które nagle spada, po kolejnym artykule mówiącym że ludzie w ogóle z tej czytelni nie korzystają, mając ,,ważniejsze” zajęcia. Był to artykuł samego Wilka. Napisał też następny o ,,obywatelstwie” mieszkańców. Ci się zbuntowali i chcieli się Wilka pozbyć.

    Wilk dopada Bartka od Hoszyńskich, który został wysłany przez Strączka aby połamać wszystkie posadzone przez Garbowieckiego drzewka. Wilk kieruje sprawę do sądu. Winni dostają jedynie karę pieniężną, którą obiecuje sobie Wilk przeznaczyć na poszerzenie księgozbioru. Odtąd spotykały go w okolicy same przykrości.

    Zdecydował się w końcu poprosić Lucy o rękę. Gdy wyznaje jej miłość, ona go wyśmiewa. Okazuje się, że nie odwzajemnia jego uczuć, a jedynie chciała zabić tym nudę i dlatego pozwalała na uściski i pocałunki. ,,Lucy cofnęła się przed mezaliansem”. Dla niej flirt był czymś normalnym, oburzyła się, że Wilk pomyślał coś innego.

    Wilk zrozumiał, że jest głupcem. Na domiar złego został przecież sponiewierany przez społeczeństwo i stracił Lucy. Mimo nieprzespanej nocy, rano, po godzinie pracy, wyglądał jak dawniej, na wesołego.

    Wilk spotyka Strączka i jego kompanów, dopomina się o pieniądze z wygranego procesu. Ten z niego drwi, rzuca mu garść pieniędzy w twarz, za co otrzymuje policzek i pada jak długi. Reszta gości ucieka. Wieczorem Strączek przysyła sekundanta- wyzywa Wilka na pojedynek, ten w liście do przyjaciela prosi go o przysłanie sekundanta. Potem prosi o tę przysługę pana Ludwika, jako człowieka, którego w okolicy najbardziej ceni. Garbowiecki w rozmowie z Ludwikiem ubolewa nad tym, że gdzie indziej tak rozwija się rolnictwo, przemysł, ludzie się kształcą...Że pieniądze na czytelnię odjął sobie od ust, że chciał dobrze, a tu takie rozczarowanie. ,,Gdyby chciano pomagać mi zamiast przeszkadzać, już dziś inaczej wyglądałaby okolica: zawrzałaby praca, zakwitła zamożność, spokój i szczęście. Tegom chciał.” Dopiero teraz Ludwik wszystko zrozumiał. Żałował, że wcześniej Wilk nie rozmawiał z nim tak otwarcie i w razie przegranego pojedynku obiecał kontynuować dzieło Wilka, uczyć. Dochodzi do pojedynku. Kula Strączka trafia w czaszkę Garbowieckiego, który umiera. Ludzie stwierdzają że przyczyną tego ,,samobójstwa”(pojedynkujący się mieli w kieszeniach oświadczenie że śmierć jest wynikiem samobójstwa) była prześladująca Wilka swego rodzaju mania. Manią nazwali wszystkie starania Wilka o postęp i edukacją w Mżynku, m. inn. Ulepszanie jego gospodarstwa- jedwabnictwo, pasieki, drzewka owocowe przy drogach. To, że jako szlachcic sam łapał się za pług itd....Jako samobójcę, pochowano go za murami cmentarza. K O N I E C

    W opowiadaniu mamy do czynienia z wieloma wstawkami w języku francuskim. Opowiadanie ,,Nikt nie jest prorokiem między swymi” wchodzi, oprócz opowiadania ,,Dwie drogi” w skład ,,Humoreski z teki Worszyłły”.

    Stary sługa

    Opowiadanie mówi o starym słudze, który pracował w domu autora. Nazywał się Mikołaj Suchowolski i był okropnym zrzędą. Nic mu się nie podobało, ze wszystkimi się kłócił, każdego pouczał i „zatruwał życie”. Potrafił zwrócić uwagę nawet państwu, u którego służył (gdy chcieli oni iść z wizytą - on narzekał, że żniwa nie skończone, że droga nierówna, że konie się zmęczą etc.). Był postrachem dzieci - mały Henryk i jego brat zawsze się go bali. Jednak mimo strachu był przez nich lubiany. Zawsze pozwalał im postrzelać kapiszonami, mimo że i przy tym nasłuchali się narzekań i gderania. Jako stary żołnierz - całe dnie potrafił spędzić na uczeniu chłopców marszu i musztry. Do tych zabaw przyłączał się często ksiądz Ludwik - jedyna osoba, do którą Mikołaj szanował.
    Choć sługa sprawiał wrażenie jakby nie znosił całego świata, płakał jak bóbr, gdy Henryk wyjeżdżał „do szkół”. Bardzo chłopca kochał i za nim tęsknił. Uratował go też od kary, kiedy podczas pierwszej przerwy świątecznej przywiózł on do domu słabe stopnie ze szkoły.
    Mikołaj rzadko opowiadał o swoich dawnych wyprawach wojennych, lecz kiedy już to robił - kłamał jak najęty. Nie robił tego jednak w złej wierze: po prostu lubił ubarwiać szarą rzeczywistość. Życia nie miał łatwego - nawet dzieci „mu się nie udały”. Syn popełnił kilka przestępstw, a potem wyruszył w podróż i już nie wrócił, a córka zmarła przy porodzie swojego nieślubnego dziecka (Hani). Tak więc opowiadał barwne, choć zupełnie nieprawdziwe historie. Wkrótce też ksiądz Ludwik zabronił mu tego, by młodzieży „nie zawracać głowy”.
    Suchowolski miał jeszcze jedną cechę - z czasów żołnierskich pozostała mu niezwykła sumienność w wypełnianiu obowiązków. Pewnej zimy ojciec Henryka nakazał mu udać się z listem i nie wracać bez odpowiedzi. Mikołaja nie było sześć dni - okazało się, że odbiorcy nie zastał w wyznaczonym miejscu i jeździł za nim po różnych wsiach, aż go odnalazł. Wrócił zmarznięty, wychudzony i zmęczony, ale list doręczył. Po tym zdarzeniu nikt już nie dawał mu bezwzględnych rozkazów.

    Był bardzo wierny rodzinie u której pracował - raz został pobity, bo posprzeczał się z innym służącym, który uciekł z dworu Henryka i przystał na służbę do wroga rodziny, a do tego obrażał swojego poprzedniego pracodawcę. Sam Mikołaj panu nic o pobiciu nie powiedział - wyjawił to dopiero lekarz, który przyszedł obejrzeć połamanego służącego.
    Tego lekarza swoją drogą Mikołaj bardzo nie lubił. Powód był prosty - służącemu bardzo podobała się ciotka Henryka: Marynia. Na nieszczęście podobała się też owemu lekarzowi, który wyraźnie zaczął dawać tego dowody. Służącemu pękło serce i robił wszystko, by ojciec Henryka za nic nie zgodził się na ich małżeństwo (wymyślał lekarzom od oszustów, tchórzy etc.), ale na jego nieszczęście na nic się to nie zdało i zakochani pół roku później wzięli ślub. Mikołaj był dzielny - zbyt kochał Marynię by o niej zapomnieć. Pokochał też później jej trójkę dzieci, które traktował jak własne. Wkrótce też pogodził się z doktorem Stasiem, który uratował Hanię chorą na tyfus.
    Rok po chorobie Hani Mikołaj sam podupadł na zdrowiu. Po niedługim czasie zapomniał kim są otaczający go ludzie. Świadomość odzyskał w chwili śmierci - pożegnał się z Henrykiem, przeprosił za swoje zachowanie i poprosił o opiekę nad wnuczką Hanią.

    Opowiadanie kończy się kilkanaście lat później - nadeszło powstanie styczniowe (w opowiadaniu nazwane „burzą”), które zniszczyło spokojną wioskę Henryka. Ksiądz Ludwik nie żyje, ciocia Marynia także, a sam autor musi zarabiać na chleb jako pisarz. A Hania… Tego już nie wiemy.
    Opowieść Sienkiewicz kończy słowami: „Hej! łzy się kręcą!”.

    Szkice węglem

    Rozdział pierwszy, w którym zabieramy znajomość z bohaterami i zaczynamy się spodziewać, że coś więcej nastąpi

    We wsi Barania Głowa, w kancelarii wójta znajdują się dwie osoby: niemłody wójt gminy Franciszek Burak i młody pisarz gminny pan Zołzikiewicz. Pomieszczenie jest pełne much, które popstrzyły wszystkie znajdujące się w nim sprzęty, a teraz siadają na znajdujących się w nim osobach. Muchy nie respektowały wcale urzędowej powagi wójta, po którym chodziły, jakby był zwyczajnym ławnikiem. Najbardziej jednak interesowała je wypomadowana głowa pana Zołzikiewicza. Co jakiś czas stojący w oknie i dłubiący w nosie pisarz gminny uderzał ręką w swoją głowę. Część much uciekała, a trupy tych, które udało mu się zabić, wybierał sobie z głowy.

    Pisarz gminny był w bardzo złym humorze, co wiązało się z tym, że wójt musiał wszystko robić sam. Teraz właśnie Burak pisał z wielkim trudem list do wójta sąsiedniej gminy. Zrezygnowany, poprosił Zołzikiewicza o pomoc. Ten jednak odparł, że do pisarza należy pisanie listów do ważniejszych osób niż wójt, który jest dla niego tylko zwykłym chłopem. Burak poczuł się urażony tym stwierdzeniem i dla podniesienia powagi swojej osoby wspomniał o tym, że kiedyś pił herbatę z koniusarzem. To jednak nie przekonało Zołzikiewicza, który ciągle odmawiał pomocy. Wójt zapytał się go, dlaczego w takim razie chciał zostać pisarzem. Zołzikiewicz odparł, że zrobił to tylko przez swoją znajomość z naczelnikiem. Kiedy wójt wykpił tę niby-znajomość, Zołzikiewicz powiedział, że ma dość chłopstwa i że przez kontakty z nim człowiek z edukacją, taki jak on, tylko ordynarnieje. Mówi wójtowi, że on ze swoim wykształceniem zawsze sobie poradzi; może nawet zostanie podrewizorem.

    Po skończeniu pisania wójt czyta list, który stworzył. List ten jest napisany gwarą, którą wójt - w dążeniu do poważnego i podniosłego urzędniczego
    stylu - połączył ze zwrotami zasłyszanymi w czasie kazania w kościele. Zołzikiewicz wyśmiewa jego dzieło i pisze list od nowa, żeby nie wstydzić się za całą Baranią Głowę. Wójt jest pod wrażeniem urzędniczego stylu Zołzikiewicza. List jest poleceniem odesłania metryk mieszkańców Baraniej Głowy, które znajdują się w kancelarii parafialnej w Wrzęciądzy, ponieważ będą potrzebne do spisów wojskowych, które mają być przeprowadzone. Na czas spisów mają zostać odesłani do swojej rodzinnej miejscowości mężczyźni, którzy pracują w Wrzeciądzy.

    Zołzikiewicz uważa, że spisy wojskowe są doskonałą okazją, żeby pozbyć się ze wsi ladaców. Wójt wątpi, żeby to się udało. Zołzikiewicz mówi mu o skargach naczelnika na lud Baraniej Góry. Pisarz gminny jest zdania, że jedna parszywa owca wszystkie zaraża i w związku z tym trzeba pozbyć się Rzepy, który namawia innych mieszkańców do pijaństwa. Wójt mówi, że nie może zapisać go na listę, ponieważ jest żonaty i ma dziecko. Zołzikiewicz jest zdania, że ciemne chłopstwo i tak się nie zorientuje, że robią coś niedozwolonego. Wójt wie, że Zołzikiewicz chce się pozbyć Rzepy, ponieważ podoba mu się jego żona i mówi mu, że to byłoby nie po bożemu. Zołzikiewicz przekonuje wójta, żeby wpisać Rzepę na miejsce syna wójta, który powinien znaleźć się na liście. Dzięki temu wójt nie będzie musiał wykupywać swojego syna i w ten sposób zaoszczędzi dużą sumę pieniędzy.

    Po tej rozmowie pan Zołzikiewicz wyszedł z kancelarii. W drodze powrotnej spotkał ludzi wracających z pola, którzy kłaniali się mu i mówili pochwalony. Pisarz tylko kiwał głową i nic nie odpowiadał, ponieważ uważał, po pierwsze, że człowiekowi z edukacją nie wypada odpowiadać chłopstwu, a po drugie uważał - co mówiło mu jego wykształcenie - że dusza to para i basta. Przekonanie to powstało w nim pod wpływem m.in. lektury Izabeli Hiszpańskiej, czyli tajemnic dworu madryckiego, awanturniczej powieści o rozwiązłym życiu królowej Hiszpanii. Przez tę, w swoim odczuciu, poważną lekturę, pan Zołzikiewicz zapatrywał się bardzo sceptycznie na duchowieństwo. W dalszej drodze przez wieś napotkał dziewczęta wiejskie, każdą z nich objął i pocałował, był bardzo dumny słysząc późniejsze pochlebne komentarze dziewcząt dotyczące jego osoby.

    Edukacja pana Zołzikiewicza rozpoczęła się w Osłowicach, stołecznym mieście powiatu, w którym leżała Barania Głowa. W wieku 17 lat Zołzikiewicz doszedł do drugiej klasy. Jego obiecującą edukację przerwało powstanie styczniowe. Pan Zołzikiewicz był niesprawiedliwie oceniany przez profesorów. W czasie powstania przewodził
    żywiej czującym kolegom i razem z nimi porzucił Minerwę i udał się na pole Marsa i Bellony. Jego walka ograniczała się jednak przede wszystkim do uwodzenia dziewcząt wiejskich. Takie życie harmonizowało z romantyczną i awanturniczą duszą pana Zołzikiewicza, która rozwinęła się pod wpływem powieści brukowych.. Wskutek swojego awanturniczego trybu życia pan Zołzikiewicz zmuszony był pewnego razu dla ratowania swojego cennego ciała przeskoczyć bardzo wysoki płot. Był to wyczyn, który wzbudził wielki podziw. Niestety los przestał sprzyjać Zołzikiewiczowi, który wkrótce po tym wydarzeniu został wychłostany. Lecząc rany, doszedł do wniosku, że każdy powinien służyć tym, co ma najcenniejszego. Te rozmyślania doprowadziły go do wniosku, że w jego przypadku nie są to plecy, lecz głowa i tak został pisarzem gminnym.

    W swojej drodze przez wieś Zołzikiewicz podsłuchał rozmowę dwóch bab, które narzekały na zbliżający się spis. Mówiły o tym, że jedynym ratunkiem byłoby udanie się do pisarza. Problemem jest jednak to, że Zołzikiewicz nie przyjmował tak jak wójt np. kur i jaj, do niego trzeba było udać się z pieniędzmi. Zołzikiewicz pomyślał sobie, że nie jest przecież łapownikiem, żeby przyjmować jaja. Zamiar interweniowania w rozmowę bab zniweczyło pojawienie się akademika, który był kuzynem państwa Skorabiewskich. Zołzikiewicz nie znosił go i się go bał, ponieważ akademik nazywał go głupcem i kpił z niego. Zołzikiewicz zatrzymał się przed jedną z chat we wsi. Była to chata uboższa od innych, ale bardzo zadbana. Przed nią bardzo ładna młoda kobieta, Rzepowa, tłukła w mędlicy konopie. Zołzikiewicz zapytał się, czy jest w chacie jej mąż, ponieważ jest do niego interes z gminy. Kobieta przestraszyła się, bo takie stwierdzenie oznacza zawsze dla prostych ludzi kłopoty. Jej mąż był na robocie w lesie, a ona bardzo chciała dowiedzieć się, o co chodzi. Zołzikiewicz powiedział, że powie jej, jeśli go pocałuje. Rzepowa odmówiła. Pan Zołzikiewicz namawiał ją, żeby przyszła do niego wieczorem. Kobieta odpowiedziała, że nigdy do niego nie przyjdzie. Zołzikiewicz siłą przyciągnął kobietę do siebie i chciał ją pocałować. Rzepowa wyrywała się mu i upadła, a pisarz gminny upadł na nią. Wtedy na pomoc Rzepowej przyszedł jej pies Kruczek, który ugryzł Zołzikiewicza w pośladki. Zapominając o tym, że jest ateistą, pan Zołzikiewicz wołał na pomoc Jezusa i Maryję. Odchodząc z podartymi spodniami, pan Zołzikiewicz krzyczał, że przyjdzie na nich pomsta i Rzepa pójdzie do wojska. Przerażona Rzepowa zbladła.

    Rozdział drugi. Niektóre inne osoby i przykre widzenia

    W godzinę później Rzepa wraca do domu z lasu. Rzepa jest bardzo dobrym drwalem. Jest silny i dobrze pracuje, przy pracy śpiewa z innymi drwalami piosenkę, której sam ich nauczył. Ma dobrą żonę i rocznego syna. Gospodaruje na trzech morgach, a ponieważ jest pracowity, dobrze mu się wiedzie. Wadą Rzepy jest skłonność do pijaństwa i wszczynania bójek po alkoholu.

    Kiedy Rzepa wrócił do domu, jego żona zaczęła rozpaczać, że już niedługo zostaną rozdzieleni, ponieważ Rzepa zostanie zabrany do wojska. Rzepowa opowiedziała mu o wizycie pisarza. Zataiła tylko jego umizgi, ponieważ obawiała się, że jej mąż mógłby mu coś zrobić, a to tylko pogorszyłoby jego sytuację. Drwal początkowo nie przejął się płaczem żony, ponieważ wiedział, że nie obejmuje go już zaciąg do wojska. Żona przypomniała mu jednak, że pisarz wie o tym, że w czasie zawieruchy (powstania styczniowego) Rzepa przewoził papiery. Drwal postanowił pójść do pana Zołzikiewicza. Żona poradziła mu, żeby wziął rubla, ponieważ nie ma co iść do pisarza bez pieniędzy.
    Pisarz jako kawaler nie miał swojego domu i mieszkał w czworakach. Miał tam dwie izby. W jednej nie było nic, a druga była sypialnią i salonem jednocześnie. Pokój pisarza był brudny, lichy, centralne miejsce zajmował w nim komoda z „wykwintną” garderobą. Sam Zołzikiewicz leżał na łóżku z okładem na ranie. Lekturą zeszytu
    Izabeli hiszpańskiej usiłował złagodzić ból poniesionych obrażeń. Wyobrażał sobie, że jest Serranem, który przybywa ranny po bitwie do Eskurialu. Królowa Izabela chce opatrzyć jego rany, ale rany Serrana-Zołzikiewicza są w tak wstydliwym miejscu, że nie nadają się do pokazania królowej. Zołzikiewicz rozmarza się w półśnie. Wydaje mu się, że znów jest w Eskurialu. Wtem zjawia się jego największy wróg Don Josse, czyli Rzepa z potwornym Kruczkiem. Przestraszony Zołzikiewicz przekonany, że Rzepa przyszedł połamać mu kości, a Kruczek chce dokończyć swój wcześniejszy atak, wygania ich za drzwi. Rozdział trzeci. Rozmyślania i eureka!

    Rana zaogniła się, jednak pan Zołzikiewicz przeżył. Leżał przez kilka dni w domu i zmieniał okłady. Poniesione obrażenia wyszły mu jednak na dobre, ponieważ rana pozbawiła go humorów i mógł teraz jasno myśleć o swojej sytuacji. Doszedł do wniosku, że w sprawie pozbycia się Rzepy popełniał do tej pory same głupstwa. Wiedział, że samo umieszczenie Rzepy w spisie wojskowym zamiast syna Buraka nie wystarczy, ponieważ niestety nie był ostatnią instancją w tych sprawach. Ludzie ponad nim sprawdziliby metrykę, a i sam Rzepa mógłby się poskarżyć. Zołzikiewicz obawiał się, że cała sprawa skończyłaby się na niczym, a on sam straciłby swoje stanowisko.

    Zołzikiewicz nie miał jednak zamiaru rezygnować z Rzepowej. Do chęci zdobycia kobiety doszła także chęć zemsty na jej mężu i ich psie. Przez trzy dni zmieniania okładów Zołzikiewicz nie wymyślił nic. Dopiero, gdy na czwarty dzień stójka z osłowickiej apteki przywiózł mu maść, nadeszło olśnienie.

    Rozdział czwarty, który by można zatytułować: Zwierz w sieci

    Kilka dni po olśnieniu, którego doznał pan Zołzikiewicz, w karczmie w Baraniej Górze pili razem wójt Burak, ławnik Gomuła i Rzepa. Spierali się o przyszłość trwającej właśnie wojny francusko-ruskiej. Pijany Rzepa chciał bić się z Gomułą, ale uspokoił go wójt. Przy kolejnych kieliszkach Burak i Gomuła tylko udawali, że piją. Kiedy Rzepa był już bardzo pijany, zaczęli mówić mu, że dworski las ma być rozdany gospodarzom. Wszyscy ze wsi muszą tylko podpisać prośbę i ogrodzić płotem swój kawałek. Rzepa był niechętny, jak wszyscy chłopi, składaniu swojego podpisu na jakichkolwiek pismach. Uważał też, że koszt postawienia płotu będzie większy niż wartość lasu. Wtedy w karczmie pojawił się pisarz z jakimiś papierami i powiedział, że rząd przysyła pieniądze na koszt ogrodzenia - każdy dostanie po pięćdziesiąt rubli. Przekonany Rzepa podpisał dokumenty. Ponieważ był pijany, nie widzi jak wójt mrugał na ławnika. Wszyscy zebrani podpisali dokument, wezwano nawet karczmarza Szmula na świadka, że Rzepa podpisał papiery dobrowolnie. Później pisarz dał Rzepie pięćdziesiąt rubli. Rzepa wypił jeszcze dwa kieliszki araku i zasnął na ławie w karczmie. Rzepowa nie przyszła po męża, ponieważ wiedziała, że kiedy jest pijany, może ją uderzyć. Rzepa zawsze później przepraszał swoją żonę.
    Rzepa obudził się następnego ranka w karczmie i znalazł w ubraniu ruble. Zobaczył Szmula odprawiającego modły. Spytał się Szmula skąd ma pieniądze. Ten odpowiedział mu o podpisaniu przez niego umowy, że będzie losował za syna wójta i o tym, że zapłacono mu za to. Rzepa przeraził się.

    Rzepowa zobaczyła wracającego do domu męża i zaczęła krzyczeć na niego, że jest pijakiem. Kiedy jednak zobaczyła bladego Rzepę, zaczęła się dopytywać, co mu jest. Rzepa powiedział jej, co się stało. Powiedział, że sprzedano go tak, jak Żydzi sprzedali Chrystusa. Zapomniał jednak, że Jezus został sprzedany w nieco innych okolicznościach. Rzepowa zaczęła rozpaczać. Było ją słychać w innych chałupach. Sąsiadki myślały, że płacze, bo mąż ją bije, ale ona płakała, ponieważ bardzo go kochała i nie chciała go stracić.

    Rozdział piąty, w którym poznajemy ciało prawodawcze Baraniej Głowy i głównych jego przywódców

    Następnego dnia odbywało się posiedzenie sądu gminnego. Zebrali się wszyscy ławnicy ze wsi oprócz tych, którzy należeli do szlachty. Szlachta postanowili stosować angielską zasadę nieinterwencji, która w tym przypadku oznaczała obojętność dla spraw gminy. Była to jednak bardzo wygodna obojętność, ponieważ kiedy panom zależało na załatwieniu jakiejś sprawy po ich myśli, zapraszali pana Zołzikiewicza na wódkę i obiad. Pan Zołzikiewicz w czasie takich spotkań starał się zachowywać jak przystało na człowieka inteligentnego i obytego. Wtrącał się do rozmowy, jadł dziwne potrawy tak, jak robili to inni. Nie rozumiał tylko, dlaczego w czasie jego opowieści panie nie patrzyły na niego, tylko w talerz. Dziwił się także, że gospodarz nie czekał, aż zacznie się żegnać, tylko mówił
    No, to bywaj zdrów, panie Zołzikiewicz. Kiedy podawał rękę na pożegnanie, Zołzikiewicz czuł w niej zawsze coś szeleszczącego, co zgarniał palcami, drapiąc gospodarza w dłoń. Zapewniał go przy tym, że nie było to konieczne. A także, że może być spokojny o bieg swoich spraw.

    Pan Zołzikiewicz z wójtem Burakiem i ławnikiem Gomułą rządzili całą radą, która zawsze podejmowała decyzje po ich myśli. Pan Zołzikiewicz zabierał jednak głos tylko w tych sprawach, które były poprzedzone czymś szeleszczącym. W innych przypadkach siedział znudzony i dłubał w nosie. Ławnicy czuli się wtedy jakby pozbawieni głowy.
    Jedynym szlachcicem, który bywał na zebraniach rady był pan Floss. Wszyscy mieli mu to jednak za złe. Chłopi uważali, że nie wypada, żeby szlachcic siedział z nimi na jednej ławie, a za potwierdzenie tej teorii uważali to, że inni panowie tego nie robili. Nie lubił go także pan Zołzikiewicz, któremu Floss nigdy nie dawał łapówek. Po tym jak jeden z ławników zarzucił mu, że nie jest panem z panów, tylko dorobkiewiczem, pan Floss postanowił pozostawić gminę gminie i więcej nie pokazywał się na zebraniach. Gmina rządziła się więc swoim baraniogłowskim rozumem, niezakłócona udziałem inteligencji. Na zebraniu odczytano zapytanie z urzędu, czy gmina nie chce naprawić swoim kosztem gościńca wiodącego do Osłowic. Miejscowym senatorom bardzo nie podobała się ta myśl. Stwierdzili, że nie muszą tego robić, bo mogą jeździć łąką pana Skorabiewskiego. Ponieważ pan Zołzikiewicz był poprzedniego dnia na obiedzie u Skorabiewskiego, słowami Ja chcę powiedzieć, żeście durnie ocalił łąkę szlachcica. Następnie rozpoczęła się kłótnia, kto ma ponieść jaki wkład finansowy. W składce nie brali udział wójt i Gomuła. Na pytanie jednego z ławników, dlaczego oni nie będą płacić, Gomuła dał odpowiedź: A coże my to będziem darmo pieniądze dawać, kiej tego, co wy zapłacita, wystarczy. Po tych słowach nie było już żadnych protestów.

    Kiedy miano przystąpić do następnej sprawy, do izby wtargnęła dwójka prosiąt. Ciało prawodawcze zaczęło wyganiać zwierzęta, które zdążyły już zapaskudzić spodnie panu Zołzikiewiczowi. (Plama nie dała się sprać.)

    Następnie sądzono sprawę Środy, którego woły zdechły, przeciwko panu Flossowi. Choć Środa umyślnie puścił woły na pole Flossa, to Floss musi zapłacić mu odszkodowanie, ponieważ gdyby na polu pana Flossa nie rosła koniczyna tylko coś innego, woły nie padłyby z rozdęcia.

    W każdej sprawie obie strony musiały wnosić dość znaczącą kwotę na kancelarię. Była to szansa na nauczenie mieszkańców Baraniej Głowy moralności i oduczenie pieniactwa. Pan Zołzikiewicz jednak wpisywał do ksiąg tylko połowę sumy.

    Na koniec przystąpiono do sądzenia spraw kryminalnych. W Baraniej Głowie znajdowało się w wójtowskim chlewiku więzienie spełniające wszelkie normy cywilizacyjne. Więźniowie mogli rozmyślać o swoich winach w czterech oddzielnych komórkach w towarzystwie świń. Sądzono dwoje skłóconych kochanków: Romea (Wach Rechnio) i Julię (Baśka Żabianka). Służyli razem u pewnego gospodarza. Ponieważ Julia widziała, jak Romeo zabawiał się z Jagną z dworu. Kiedy pewnego dnia Romeo wrócił za wcześnie z pola, zaczęła się awantura i doszło do wymiany ciosów. Rada Baraniej Głowy wykazała się tu niezwykłą mądrością i postanowiła dać innym zakochanym parom przestrogę: skazała nieszczęsną parę na odsiedzenie jeszcze doby w więzieniu oraz zapłacenie po rublu na kancelarię. Kiedy ławnicy zbierali się już do wyjścia, do sali weszli Rzepa, Rzepowa i Kruczek. Rzepa był hardy, a Rzepowa zapłakana. Rzepa zaczął przedstawiać zgromadzonym swoją sprawę, ale przerwała mu żona i to ona opowiedziała całą historię. Mówiła o tym, że nawet zbrodnie popełnione pod wpływem alkoholu są sądzone łagodniej, więc nie powinno się brać pod uwagę podpisu Rzepy. Mówiła, że teraz Rzepa nie nadaje się do niczego, bo cały czas siedzi i wzdycha. Mówi, że zabije ją i dziecko, spali dom, ale nie pójdzie do wojska. Rzepowa prosiła ławników o litość nad nimi. Ławnicy przyznali jej rację, że to nieładnie zmuszać pijanego do podpisywania papierów, ale wtrącił się Zołzikiewicz, który swoim
    Jesteście durnie! i długim wywodem z wieloma prawniczymi terminami przekonał wszystkich, że nic nie można zrobić. Chłopi zaczęli mówić Rzepie, że jak sobie nawarzył piwa, to musi je teraz wypić. Poradzili mu, żeby na czas swojego pobytu w wojsku najął parobka, który zastąpi go i w polu i przy kobiecie. Wszyscy zaczęli się śmiać. Sąd postanowił zająć się groźbami zabicia Rzepowej. Chociaż Rzepowa mówiła, że ona się na nic nie skarżyła, postanowiono zamknąć Rzepę w chlewiku na dwa dni i skazać go na zapłacenie siedmiu rubli na kancelarię. Rzepa stawiał opór. Wójt stwierdził, że jest mu żal Rzepowej. Pomyślał, że może dorzuci im ćwiartkę grochu. Jeden z ławników, którzy ujmował się za Rzepową, powiedział: A ja wam pojedam, żeby ino panowie na sądy chodzywali, to by takich rzeczy się nie działo. Ale on nie był z Baraniej Głowy.

    Rozdział szósty. Imogena

    Plan pana Zołzikiewicza wobec Rzepów był skomplikowany, ale bardzo spodobał się wójtowi, który zamiast wykupywać syna za osiemset rubli, wpisał na jego miejsce Rzepę, któremu zapłacił pięćdziesiąt rubli. Pan Zołzikiewicz jako człowiek niezachłanny wziął tylko dwadzieścia pięć rubli i to bynajmniej nie z chciwość. Pan Zołzikiewicz był po prostu ciągle w długach u krawca. Staranność z jaką dobierał garderobę wynikała nie tylko z rozwiniętego zmysłu estetycznego, ale i z bardzo poważnych dążeń pana Zołzikiewicza. Otóż, obiektem jego uczuć była panna Jadwiga Skorabiewska. Na Rzepową pisarz miał tylko
    apetycik, a poza tym zaskakiwał go opór u takiej prostej kobiety. Po zajściu z Kruczkiem miał także powód do zemsty. To z powodu panny Jadwigi Zołzikiewicz grał czasem na harmonijce i śpiewał tęskne piosenki. W jego wyobrażeniach panna Jadwiga stawała się Izabelą, a on Serranem. Ponieważ pan Zołzikiewicz nie mógł zrealizować swoich planów w rzeczywistości, zdarzyło mu się kiedyś całować suszące się na sznurku spódnice panny Jadwigi. Zobaczyła to służąca z dworu, która powiedziała, że pan pisarz nos se w panienki spódnicę wyciero. Na szczęście nie uwierzono jej. Zawsze idąc do dworu, pan Zołzikiewicz marzył, że może tym razem pani Jadwiga przydepnie pod stołem jego stopę. Był nawet gotów poświęcić swoje lakierki! Nic takiego jednak się nie zdarzało. Zołzikiewicz wyobrażał sobie, że zostanie podrewizorem albo nawet rewizorem i wtedy na pewno mu się uda. Rzepowa po zajściu w sądzie postanowiła spróbować kolejnej drogi ratunku. Postanowiła pójść do księdza do Wrzeciądzy. Chciała pójść przed sumą, ale ponieważ Rzepa był w więzieniu musiała sama zająć się wszystkim. Zdążyła dopiero na mszę. Rzepowa nie rozumiała nic z kazania (ksiądz mówił chłopom o Voltairze, Rousseau, Condillacu i sekcie Katharów), ale uznała, że musi to być mądre i dobre. Rzepowa dużo się modliła, płakała i leżała twarzą do ziemi. Zrobiło jej się lżej i uwierzyła, że wszystko uda się ułożyć. Po mszy poszła do księdza Czyżyka, który jej wysłuchał i powiedział, że powinna ofiarować Bogu wszystkie swoje strapienia. Bóg doświadcza swoich wiernych tak, jak doświadczył Hioba. Powinna być wdzięczna, że jej mąż już teraz może odpokutować za ciężki grzech pijaństwa, bo dzięki temu Bóg może odpuści mu go po śmierci.

    Rzepowa objęła księdza pod nogi i poszła do domu. Czuła tylko, że dusi ją w gardle, ale nie mogła płakać, choć chciała.

    Rozdział siódmy. Imogena

    Po Baraniej Głowie przechadzali się po wsi panna Jadwiga i jej kuzyn Wiktor. Młodzi ludzie odróżniają się od mieszkańców wsi swoim wyglądem i strojem. Wydaje się, że nic ich nie łączy z otaczającym ich ubóstwem wsi, są jak istoty z innej planety. Jadwiga i Wiktor rozmawiali o poezji i literaturze.
    Ci ludzie w parcianej odzieży, ci chłopi i te baby nie rozumieliby nawet ich słów i języka. Aż miło pomyśleć! Przyznajcież mi to, acaństwo dobrodziejstwo! Panna Jadwiga dla wprawy flirtuje z kuzynem. Mówi o literaturze, wspomina o Elim (Adamie Asnyku) autorze, którego bez wątpliwości by pokochała, gdyby miała okazję go spotkać. Pan Wiktor mówi, że już zaczyna go nienawidzić. Panna Jadwiga mówi, że to brzydkie grymasy, ale tak naprawdę jest bardzo zadowolona z jego reakcji. W trakcie spaceru mijają czworaki, z których obserwuje ich Zołzikiewicz. Później docierają do, zdaniem panny Jadwigi, jedynego poetycznego miejsca w Baraniej Górze, czyli dawnej ochrony, w której dzieci uczyły się czytać. Teraz przechowuje się w niej wódkę. Panna Jadwiga tłumaczy kuzynowi, że czasy się zmieniły i teraz tylko sąsiadują z chłopami i starają się nie mieć z nimi żadnych kontaktów.

    W drodze powrotnej przechodzą obok domu Rzepów. Przed chałupą siedziała smutno zamyślona Rzepowa, która nie zauważyła przechodzących państwa. Panna Jadwiga krzyknęła
    Dobry wieczór, Rzepowa!. Rzepowa podeszłą do młodych i padła pannie Jadwidze do nóg. Powiedziała, że może Bóg zesłał jej panienkę jako ratunek. Zaczęła opowiadać pannie o swojej niedoli. Widać było kłopot na twarzy panny Jadwigi. W końcu panna odpowiedziała, że jej żałuje, ale nic nie może zrobić, bo oni się teraz do niczego nie mieszają. Powiedziała Rzepowej, że może jej ojciec mógłby coś poradzić. Młodzi poszli dalej. Pan Wiktor zobaczył smutek w oczach panny. Zaczął mówić o kolejnych postaciach literackiego świata, czym zatarł wspomnienie o nieprzyjemnym zdarzeniu.

    Tymczasem Rzepowa postanowiła udać się do dworu. Mówiła sobie, że jest głupia, że nie pomyślała o tym wcześniej, ponieważ to właśnie z dworu powinna wyglądać ratunku.

    Rozdział VIII Imogena

    Rzepowa z dzieckiem na rękach udała się do dworu w czasie, w którym państwo pili kawę po obiedzie na ganku. Gośćmi państwa Skorabiewskich byli: ksiądz dziekan Ulanowski, ksiądz Czyżyk i rewizor gorzelniany Stołbicki. Rewizor, który był nihilistą, namawiał starego księdza Ulanowskiego do opowiedzenia historii bitwy, którą ksiądz powtarzał co tydzień. Rewizor wykpiwał opowiadanie księdza, z którego wynikało tylko tyle, że był w młodości świadkiem bitwy, w której szala zwycięstwa przechylała się z jednej strony na drugą. Ksiądz nie był w stanie powiedzieć, kto z kim walczył. Ogólną wesołość przerwało nieśmiałe
    Niech będzie pochwalony! Rzepowej. Pan Skorabiewski wyszedł przed ganek, żeby porozmawiać z Rzepową. Mówił jej, żeby chociaż w niedzielę dała mu spokój. Tak, jakby Rzepowa nachodziła go codziennie. Powiedział jej, że nie może teraz rozmawiać, bo ma gości. Rzepowa postanowiła zaczekać, aż goście pojadą do domu. Cofnęła się do kratek ogrodowych i czekała tam. W tym czasie zgromadzone towarzystwo wesoło rozmawiało, piło herbatę, słuchało grania na fortepianie panny Jadwigi, jadło kolację. Śmiechy zgromadzonych chwytały Rzepową za serce, bo jej nie było wesoło. Rzepowa czekała bardzo długo. Zastanawiała się, czy nie wrócić do domu, bo dziecko wydawało jej się niezdrowe, ona sama także nie czuła się dobrze. Bała się jednak, że kiedy wróci, będzie już za późno. Kiedy wniesiono kolację, poczuła, że jest bardzo głodna. Myślała sobie, że chciałaby ogryźć chociaż kosteczki. Czuła, że gdyby poprosiła, dano by jej nie tylko kości. Rzepowa wierzyła w to, że państwo są dobrymi ludźmi i pomogą jej w kłopocie. Sądziła, że dla ludzi z ich pozycją załatwienie takiej sprawy nie jest żadnym problemem. Rzepowa uważała, że jej oczekiwanie na rozmowę z panem jest czymś zupełnie naturalnym. Kiedy zrobiło się już ciemno, goście odjechali. Rzepowa podeszła do pana Skorabiewskiego, który ich odprowadzał. Pan kazał jej mówić prędko, czego chce, ponieważ było już późno. Rzepowa opowiedziała mu o swojej sytuacji. Skorabiewski odparł, że chętnie by jej pomógł, ale obiecał, że nie będzie się wtrącał w sprawy gminu. Teraz chłopi są dla niego tylko sąsiadami. Mają swoją gminę i muszą załatwiać swoje sprawy sami. Poza tym nie może jeździć z jej sprawami do naczelnika, ponieważ i tak zbyt często nachodzi go ze swoimi. Powiedział także, że chłopi znają drogę do naczelnika tak samo jak on.

    Rzepowa podjęła Skorabiewskiego pod nogi i powiedziała
    Panie Boże zapłać.

    Rozdział dziewiąty. Imogena

    Po wyjściu z aresztu (chlewika) Rzepa poszedł prosto do karczmy. Z karczmy udał się do pana Skorabiewskiego z prośbą o pomoc. A że był pijany, był natarczywy. Usłyszał od pana to samo co jego żona o zasadzie nieinterwencji. Wrodzona chłopom głupota kazała mu powiedzieć Skorabiewskiemu, że wszyscy państwo myślą teraz tylko o sobie. Rzepa nie złościł się aż tak na wójta i pisarza jak na pana Skorabiewskiego. Uważał, że oni są od utrudniania mu życia, ale dwór powinien go poratować. Po powrocie do chałupy, powiedział żonie, że pan odesłał go do naczelnika. Rzepowa powiedziała, że lepiej, żeby to ona do niego poszła, ponieważ kiedy jest pijany staje się hardy, a to może tylko przysporzyć im kłopotów. Rzepa nie chciał pozwolić żonie iść za siebie do Osłowic do naczelnika, ale ponieważ ciągle pił, Rzepowa wzięła dziecko i wybrała się do powiatu. Nie wzięła konia, ponieważ był potrzebny w gospodarstwie. Wyruszyła świtem, gdyż miała do przejścia trzy mile. Liczyła, że może spotka ludzi jadących wozami, którzy pozwolą jej przysiąść na brzegu fury. Niestety nikogo nie spotkała. Kiedy słońce zaczęło już przypiekać, spotkała pachciarza Herszka z Wrzeciądzy. Prosiła, żeby zabrał ja na wóz, ale on odpowiedział, że z powodu piachu na drodze koń nie ma siły iść. Mówił, że jeśli mu zapłaci złotego, to ją zabierze. Rzepowa miała tylko jednego czeskiego, ale dla niego było to za mało i jej nie zabrał. W godzinę później zmęczona i spocona Rzepowa wchodziła do Osłowic. Przechodziła obok kościoła poreformackiego, przed którym siedział żebrzący dziad. Rzepowa nie pozostała obojętna wobec jego próśb o pomoc i dała mu czeskiego. Spytała się go tylko, czy ma wydać pięć groszy, ponieważ chciała dać mu tylko grosz. Zachłanny dziad krzyczał, że jeśli ktoś żałuje czeskiego Panu Bogu to i Pan Bóg pożałuje mu pomocy. Więc Rzepowa dała mu na chwałę bożą czeskiego.

    Rzepowa czuła się w mieście zagubiona jak w morzu; nie wiedziała dokąd ma iść. Wypytywała się ludzi o komisarza. W jego domu dowiedziała się, że wyjechał do guberni. Powiedziano jej, że naczelnika trzeba szukać w powiecie. Ale ona nie wiedziała, gdzie jest powiat. Wypytując się ludzi, trafiła do odpowiedniego budynku. Po wejściu Rzepowa przeraziła się ilością pokoi. Na każdym były jakieś napisy, ale Rzepowa nie potrafiła ich przeczytać. Przeżegnała się i weszła w pierwsze drzwi. To wielkie pomieszczenie przypominało jej kościół. Było w niej wielu panów, którzy płacili i odchodzili z kwitami. Rzepowa pomyślała, ze tu trzeba płacić i pożałowała, że dała czeskiego żebrakowi. Rzepowa nieśmiało podeszła do kratki, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Czekała około godziny. W końcu zrobiło się luźniej. Ośmieliła się podejść do urzędnika za stołem. Pozdrowiła go słowami
    Pochwalony Jezus Chrystus i zwróciła się do niego słowami Jaśnie naczelniku. Urzędnik powiedział jej, że to kasa. A na natarczywe pytania Rzepowej o to, gdzie jest naczelnik wskazał na korytarz.

    Rzepowa wyszła na korytarz, po którym kręciło się mnóstwo osób. Ośmieliła się podejść do jakiegoś chłopa, ale on nie wiedział, gdzie jest naczelnik. Później weszła do pomieszczenia, na którym był napis informujący, że mogą tam wchodzić tylko pracownicy urzędu. Rzepowa weszła, podeszła do mężczyzny, który spał na ławce, ale on tylko przepędził ją i dał jej szturchańca. Rzepowa postanowiła siąść na korytarzu. Liczyła na to, że może ktoś w końcu zapyta ją o to, co tu robi. Z drzwi przy których siedziała wyszedł szlachcic, którego widywała w kościele. Wskazał jej, gdzie znajdzie naczelnika, ale kazał jej czekać pod drzwiami, ponieważ naczelnik był zajęty. Rzepowa pomyślała, że najprędzej można doczekać się pomocy od panów. Rzepowa czekała jeszcze dość długo pod drzwiami na pojawienie się naczelnika. Wiedziała, że to on, ponieważ biegło za nim wielu mężczyzn, prosząc go o chwilę uwagi. Zdesperowana Rzepowa padła przed naczelnikiem na kolana z podniesionymi rękami. Zawołała:
    Przenoświętsy nacelni.... Naczelnik zatrzymał się. Chciał nawet wysłuchać Rzepowej, ale kobieta nie była w stanie wypowiedzieć się składnie. Mówiła tylko: O! o! ady! ady! wedle... poboru. Naczelnik spytał się jej, czy to ją chcą wziąć do wojska, co wywołało chóralny śmiech. Rzepowa powtarzała: Burak, Rzepa, Rzepa, Burak. Naczelnik stwierdził, że jest pijana. Powiedział, że szkoda, że pije, bo jest ładna. Naczelnik poszedł sobie, bo był bardzo zajęty spisami, interesami i balem, który z obowiązku urządzał, a poza tym nie mógł się dogadać z Rzepową. Na odchodnym powiedział Rzepowej, żeby przedstawiła swoją sprawę gminie, a ona niech przedstawi ją jemu.

    Siedzącą w opustoszałym korytarzu Rzepową przebudził ze stanu półsnu płacz dziecka. Kobieta z dzieckiem ruszyła w drogę powrotną. Chmurzyło się, a w oddali słychać było odgłosy burzy. Nie sposób opisać uczuć, które szalały w duszy Rzepowej, kiedy znów przechodziła obok poreformackiego kościoła. Gdyby to panna Jadwiga znalazła się w tak trudnej sytuacji, wystarczyłoby opisać stan jej duszy, żeby powstał sensacyjny romans. Ale w przeciwieństwie do panny Jadwigi, chłopi nie potrafią przeżywać swojego cierpienia, tylko po prostu cierpią.

    Zmęczona upałem Rzepowa szła przed siebie; w ręku niosła dziecko. Zatrzymała się, bo na przeciwko niej szedł pijany chłop. Zaśpiewał na Rzepową:
    Oj, pojdziewa w żyto,/ Boś dobra kobieto! i chciał złapać Rzepową. Bojąc się o siebie i dziecko, kobieta zaczęła uciekać. Chłop nie gonił jej, ale rzucił za nią kamieniem i trafił ją w głowę. Kiedy Rzepowa zatrzymała się pod krzyżem, poczuła, że na szyi ma krew - straciła przytomność. Ocknęła się oparta o krzyż. Zobaczyła wtedy, że przejeżdża drogą kabriolet z panem Ościeszyńskim i guwernantką z dworu. Pan Ościeszyński krzyknął na Rzepową: Kobieto! kobieto! siadajcie! Kiedy Rzepowa podniosła się pełna nadziei, dodał: Ale na ziemi, na ziemi. Rzepową dobiegły tylko śmiechy jego i guwernantki. Po godzinie Rzepowa poszła dalej. Litowała się nad swoim dzieckiem, pytając się Boga, co jest mu winna taka mała dziecinka. Zaczęła ją męczyć gorączka. Otrzeźwiło ją uderzenie pioruna tak bliskie, że czuła zapach siarki. Spojrzała na wzburzone niebo i zaczęła śpiewać Kto się w opiekę. Rzepowa weszła w las. Szalała burza. Z powodu ciemności nic nie widziała, padał deszcz i grad, wiatr przyginał drzewa do ziemi. Rzepowa zdjęła z siebie chustę i przyjaciółkę, owinęła dziecko i położyła je w gęstwinie. Szeptała: Boże, przyjm duszę moją! Nagle dało się słyszeć nadjeżdżający wóz Herszka, pachciarza, który kiedy zobaczył Rzepową, zszedł z wozu. Rozdział dziesiąty. Zwycięstwo geniuszu

    Herszek zabrał Rzepową do domu. Rzepowa wstała z łóżka po niecałych dwóch dniach, bo dziecko było chore. Przyszły jednak kumy i ludowymi sposobami odegnały chorobę.

    Rzepa zamiast być wdzięcznym żonie za jej poświęcenie, krzyczał na nią, że zmarnuje dziecko przez bieganie do miasta. Rzepowa poczuła wielką gorycz. Rzepa zaczął ją przepraszać i całować po nogach. Zaczęły mu przychodzić do głowy złe myśli, więc poszedł do spowiedzi. Nie dostał jednak rozgrzeszenia. Ksiądz kazał mu przyjść następnego dnia, ale Rzepa zamiast do kościoła, poszedł do karczmy. Przy kieliszku wygrażał, że skoro Bóg nie chce mu pomóc, to on zaprzeda duszę diabłu. Z tego powodu ludzie zaczęli się go wystrzegać, a nad ich chałupą zawisłą klątwa. Mówiono, że pisarz i wójt robią dobrze, że pozbywają się takiego zbereźnika ze wsi.

    Rzepowa musiała chodzić po wodę przed karczmę, bo przed ich domem wyschła studnia. W drodze słyszała, jak mówiono na nią żołnierka albo diabłowa. Przed karczmą spotkała Szmula, który pytał się jej, czy była ze swoją sprawą w sądzie, w gminie, u księdza i w powiecie. Na jej odpowiedź, że nie udało się jej nic załatwić, powiedział jej, że jest głupia. Trzeba po prostu zniszczyć papier, na którym spisano umowę. Papier jest u pisarza, a u niego Rzepowa może dużo zdziałać. Pisarz powiedział Szmulowi, że jak Rzepowa go poprosi, to on podrze papier.

    Wieczorem pisarz w samej bieliźnie leżał i czytał
    Tajemnice dworu tuileryjskiego, wydawnictwa Breslauera. Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, był zły, że mu przerywają. Gdy zobaczył, że to Rzepowa, zerwał się na równe nogi. Rzepowa była tak przestraszona, że nie mogła mówić, choć chciała. A ponieważ pan Zołzikiewicz był dobrym człowiekiem, choć był w samej bieliźnie, objął Rzepową. Spytał się jej, czy przyszła po kontrakt. Rzepowa powiedziała, że tak. Zołzikiewicz pocałował ją. Kobieta powiedziała: Dziej się wola boża!, a pan Zołzikiewicz zdmuchnął świecę. Rozdział jedenasty. Skończona niedola

    Rzepowa wróciła do domu w środku nocy. Spodziewała się, że Rzepa będzie spał w karczmie, ale on czekał na nią. Spytał się żony, gdzie była. Rzepowa zamiast odpowiedzieć padła mu do nóg i zawołała:
    Wawrzon! Wawrzon! dla ciebie to ja, dla ciebie! na sromotę się podałam. Oszukał mnie, a potem zwymyślał i wypędził. Wawrzon! ulitujże się choć ty nade mną: mój serdeczny! Wawrzon! Wawrzon! Rzepa jednak nie ulitował się nad żoną. Wyciągnął siekierę i kazał jej położyć głowę na skrzyni. Rzepowa błagała go o miłosierdzie, ale on odciął jej głowę, a później uderzył siekierą jeszcze parę razy. Później Rzepa podpalił zabudowania dworskie.

    Epilog

    Tak naprawdę Rzepy nie wziętoby do wojska. Pan Zołzikiewicz miał rację, sądząc, że sprawa przeciągnie się na tyle, że Rzepowa wpadnie w jego ramiona. Rzepa chciał się zemścić także na pisarzu, ale pożar zbudził już całą wieś, więc pan Zołzikiewicz ocalał. Nadal piastuje urząd pisarza, czyta kolejną brukową powieść
    Barbarę Ubryk, marzy o stanowisku sędziego i uściśnięciu ręki panny Jadwigi pod stołem.

    Jamioł

    Akcja dzieje się w miasteczku Łupiskóry. Zakończył się pogrzeb Kalikstowej, jest zimowe popołudnie. W kościele zostało kilka kobiet odprawiających ostatnie modły. Jest wśród nich córka zmarłej, dziesięcioletnia Marysia. Po zakończeniu modłów kobiety z Marysią wyszły z kościoła. Z ich rozmowy wynikało, że dziecko ma być odesłane do dworu w Leszczyńcach na służbę. Wędrując przez ponure miasto weszły do szynku na wódkę. Pół kieliszka dały też Marysi. Rozmowa schodzi na Kalikstową. Była dobrą, ale biedną kobietą i bardzo chorowała. Wkrótce też zabił ją paraliż. Nade wszystko kochała swoją córeczkę.
    Kobiety wkrótce były pijane. Kapuścińska rozczuliła się nad swoim zmarłym mężem, a Kulikowa nad Marysią. Kazała jej zapamiętać jedną rzecz - nad sierotami czuwa „jamioł”, czyli anioł. I dziecku nie wolno o tym zapominać. On jest dobry i będzie się nią zawsze opiekował. Przy nim nic złego jej nie grozi. Dała jej 10 gr i powiedziała, że nawet, jakby miała iść piechotą do Leszczynie to i tak trafi, bo anioł się nią zaopiekuje.
    Do szynku wszedł Wojtek Marguła. Miał on zawieźć dziewczynkę do Leszczyniec. Wypił sporą dawkę alkoholu i zabrał Marysię, z którą kobiety nawet nie zdążyły się pożegnać, gdyż zasnęły w kącie. Jechali przez białe pola. Wojtek przysypiał a Marysia rozmyślała. Zaczęło do niej docierać, że już nigdy więcej nie zobaczy matki. Gdy zbliżyli się do lasu, konie nagle się zatrzymały i wywróciły sanie. Marguła był na tyle pijany, że tylko ocknął się lekko, po czym znowu zasnął. Marysia budziła go, ale on nie zwracał na nic uwagi. Było ciemno i bardzo zimno, więc dziewczynka zdecydowała, że pójdzie przez las piechotą - do Leszczyniec było już niedaleko, a ona chciała jak najszybciej wejść do ciepłego pomieszczenia.

    Dziecko nie bało się - las był znajomy, noc jasna i bezwietrzna, wokoło panowała cisza. Wędrowała tak jakiś czas, ale jakoś wolniej. Miała za duże buty, ciężko szło się jej przez śnieg, a w ręce 10 gr, którego za nic nie chciała wypuścić. Była coraz bardziej zmęczona, a droga zdawała się nie mieć końca. Usiadła pod drzewem, żeby odpocząć. Wydawało jej się, że matula idzie od cmentarza. Zaczęła się już bać, gdy nagle przypomniała sobie o „jamiele”. (widziała jednego w domu na ścianie) On jej przecież nie zostawi, będzie czuwał. Wkrótce usłyszała czyjeś kroki. Czyżby to ów „jamioł” przybył? Podniosła głowę…
    Opowiadanie Sienkiewicza kończy się zdaniem: „Szara jakaś trójkątna głowa o sterczących uszach przypatruje się dziecku pilnie… straszna, ohydna…”.


    Janko muzykant

    W ubogiej wiejskiej chacie przychodzi na świat wątły chłopiec o imieniu Janek. Zebrane nad położnicą kobiety wiejskie nie dają szans na przeżycie ani jej, ani narodzonemu dziecku. Nad kobietą zapalają gromnicę, a dziecko chrzczą, ponieważ sadzą, że chłopiec umrze zanim zdąży przyjechać ksiądz. Nadają mu imię Jan i wysyłają jego krześcijańską duszę tam, skąd przybyła. Chłopiec jednak nie umiera. Przybywa ksiądz. Stan matki Janka poprawia się i kobieta po tygodniu wraca do pracy. Dziesięcioletni Janek był dzieckiem o słabym zdrowiu. Mimo tego od ósmego roku życia chodził paść bydło, a kiedy w chałupie nie było nic do jedzenia, chodził do lasu zbierać grzyby. Był nierozgarnięty i jak inne wiejskie dzieci trzymał palec w buzi, kiedy rozmawiał z ludźmi. Jego matka, która być może kochała go na swój sposób, biła go za lenistwo i ciągłe mówienie o graniu. Tym, co jeszcze bardziej odróżniało tego słabego chłopca od innych wiejskich dzieci, było szczególne zamiłowanie do wszelkiego grania. Cokolwiek robił, wszędzie słyszał muzykę: w borze, w czasie rozrzucania gnoju wiatr grał mu na widłach. Matka nie mogła zabierać go do kościoła, ponieważ kiedy słyszał granie organów, zachowywał się jak urzeczony. Stąd wzięło się jego przezwisko we wsi: Janko Muzykant.

    W nocy Janko wykradał się pod karczmę, gdzie zatrzymywał się, żeby posłuchać muzyki. Chłopiec marzył o takich skrzypkach, na jakich grano w karczmie. Spod karczmy przepędzał go do domu stójka.

    Za każdym razem, kiedy słyszał granie skrzypiec na weselu lub dożynkach, chował się później za piec i nic nie mówił przez cały dzień. Później Janko zrobił sobie skrzypce z gonta i włosienia końskiego, ale nie chciały grać jak te z karczmy. Za granie przez całe dnie był wielokrotnie bity, a przy tym był coraz bardziej chudy i zabiedzony. Żył jednak graniem i marzeniem o posiadaniu prawdziwych skrzypiec.

    Lokaj, który pracował w dworze, miał skrzypce i grywał na nich wieczorami. Janko zakradał się pod dwór, żeby słuchać muzyki. Pewnego wieczora nie było nikogo w pomieszczeniu, w którym znajdował się instrument. Janko przyglądał się przez okno oświetlonym przez księżyc skrzypcom, które wisiały na ścianie. Chłopcu wydawało się, że szumiący wiatr mówi mu, żeby wszedł i wziął instrument w dłonie. Przelatujący lelek zdawał się mówić, żeby tego nie robił, ale ptak odleciał. Janko w białej koszulce wśliznął się do kredensu. Kiedy na czworakach z głową zadartą do góry przyglądał się skrzypcom, w pomieszczeniu odezwał się jakiś gruby głos. Janko został schwytany i zbity.
    Następnego dnia chłopiec stanął przed sądem u wójta. Wójt i ławnicy nie chcieli sądzić, jak złodzieja, dziesięcioletniego Janka, który był wychudzony, wystraszony i nic nie rozumiał. Postanowili, że wychłoszcze go stójką Stach, żeby chłopiec dostał nauczkę i więcej nie kradł. Stach wziął Janka do stodoły i zaczął go bić. Chłopiec początkowo wołał: „MATULU! MATULU” ale w miarę bicia jego okrzyki cichły.Matka zabrała pobite dziecko i zaniosła je do domu, bo chłopiec nie mógł iść. Janko leżał na tapczanie dwa dni, a trzeciego zaczął konać. Umierający chłopiec wsłuchiwał się po raz ostatni w odgłosy wsi, które dochodziły przez okno i w śpiew przechodzących dziewcząt wiejskich. Chwilę przed śmiercią Janko pyta się swojej matki: „Matulu! Pan Bóg mi da w niebie prawdziwe skrzypki?” Matka odpowiada synkowi, że Bóg da mu upragniony instrument i wybucha płaczem. Janko umiera.

    Do dworu wracają państwo z Włoch. W rozmowie zachwycają się pięknem tego kraju i tym, że jest tam wielu utalentowanych ludzi, których można wspierać w rozwoju ich talentu.

    Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela

    Poznański prywatny nauczyciel pan Wawrzynkiewicz wspomina swojego ucznia, jedenastoletniego Michasia, który z nim mieszkał. Nauczyciel odrabiał z chłopcem wszystkie lekcje, które zadano mu w niemieckiej zaborczej szkole. Pan Wawrzynkiewicz przypomina sobie, że wielokrotnie budziło go o drugiej czy trzeciej w nocy światło lampy, przy której uczył się chłopiec. Michaś przekonany, że nie dość dobrze przygotował się do zajęć wstawał z łóżka i powtarzał zmęczonym głosem koniugacje greckie i łacińskie. Chłopiec obawiał się, że za nieprzygotowanie zostanie wydalony ze szkoły. Kiedy nauczyciel mówił mu, żeby położył się spać, chłopiec odpowiadał: Nie umiem jeszcze lekcji, panie Wawrzynkiewicz.
    Pan Wawrzymkiewicz dobrze rozumiał swojego podopiecznego. Wiedział, dlaczego chłopiec tak boi się wyrzucenia
    ze szkoły. Wiedział jak wielkie nadzieje pokładała w nim matka, pani Maria, wdowa z dwojgiem sierot, która widziała w synu swoją opokę na przyszłość. Rodzina Michasia była kiedyś bardzo zamożna, ale burze dziejów zubożyły ją. Świadomy i wrażliwy nad swój wiek chłopiec nie chciał zawieść oczekiwań matki. Jednocześnie Wawrzynkiewicz widział, że zbyt ciężka praca podkopuje zdrowie chłopca. Starał się skłonić chłopca do wysypiania się, gimnastyki, spacerów, ale w przeładowanym szkolnymi obowiązkami życiu chłopca nie starczało na to czasu. Wawrzynkiewicz litował się nad wątłym dzieckiem, które musiało nosić w tornistrze ciężkie książki. Uważał, że chłopiec ma zbyt poważne problemy jak na swój wiek. Starał się prosić niemieckich wykładowców o litość dla dziecka, ale słyszał tylko, że je psuje, że chłopiec za mało pracuje i mówi po niemiecku z polskim akcentem.
    Michaś był dzieckiem średnio zdolnym, ale obdarzonym siłą charakteru i wytrwałością. Wawrzynkiewicz uważał, że jego zdolności rozwinęłyby się z wiekiem, ale Michaś nie miał na to szans, żyjąc w tak skonstruowanym świecie. Wiara matki w niezwykłe zdolności syna tylko utrudniała jego sytuację, ponieważ chłopiec zamartwiał się, że nie jest w stanie sprostać tym nadziejom. Nauczyciel przypomina sobie swoje trudne życie, ale uważa, że był w nim jeden jaśniejszy moment, czyli beztroskie dzieciństwo. Żałuje, że Michaś jest pozbawiony nawet tego. Pan Wawrzynkiewicz szczerze kochał swojego ucznia, którego kształcił od sześciu lat, najpierw jako guwerner w domu rodzinnym chłopca, a później jako korepetytor. Michaś był dla niego ważny także, dlatego że był synem najdroższej dla Wawrzynkiewicza istoty, czyli matki chłopca. Wawrzynkiewicz nie robił sobie żadnych nadziei, że kiedykolwiek z nią będzie, ale kochał się w niej. On był biednym, schorowanym prywatnym nauczycielem, a ona córką zamożnego szlacheckiego domu. Chłopiec swoim głosem i rysami swojej twarzy przypominał mu ukochaną kobietę. Wawrzynkiewicz uczył Michasia tak, jakby od ocen chłopca zależał jego los. Zależało mu na wywołaniu uśmiechu na twarzy pani Marii. Matka i syn byli podobni do siebie także pod względem charakteru. Wawrzynkiewicz uważał, że należą do typu ludzi, którzy szybko giną, ponieważ
    przychodzą na świat z wadą serca - za dużo kochają. Kiedy Michaś dostawał w szkole dobry stopień przychodził ze szkoły wyprostowany i uśmiechnięty. Wyobrażał sobie, jak bardzo matka będzie z niego zadowolona. Marzył o tym, że pojedzie do domu na Boże Narodzenie z cenzurą, na której będą same celujące. Wawrzynkiewicz korzystał z tych chwil, żeby upominać chłopca o konieczności dbania nie tylko o naukę, ale i o zdrowie.
    Nauczyciel nauczył się czytać z twarzy swojego ucznia. Doskonale wiedział, kiedy chłopiec dostał złą ocenę. Prymus z klasy Michasia Owicki, którego Wawrzynkiewicz sprowadził, żeby uczył się razem z Michasiem mówił, że większość problemów i złych ocen chłopca wynika przede wszystkim z tego, że nie potrafi dobrze wypowiadać się po niemiecku.

    Niepowodzenia Michasia zdarzały się coraz częściej w miarę narastania zmęczenia. Po każdym z nich chłopiec płakał. Wypłakawszy się przystępował do nauki cichy i spokojny, ale była w nim też jakaś gorączkowa energia. Siadał też czasami w kącie z głową w rękach - wyobrażał sobie, że kopie grób pod nogami ukochanej matki.

    Chłopiec starał się poświęcać jak najwięcej czasu na
    naukę. Ponieważ bał się, że nauczyciel zabroni mu siedzenia po nocach, brał lampę i szedł uczyć się do nieogrzewanego przedpokoju. Minęło kilka nocy zanim Wawrzynkiewicz zorientował się, co robi Michaś. Musiał zawołać go do pokoju i przerobić z nim jeszcze raz wszystkie lekcje, żeby chłopiec przekonał się, że był przygotowany. Stan zdrowia chłopca się pogarszał.

    Nauczyciel, na prośbę pani Marii, wykładał chłopcu historię, którą
    Stryj synowcom opowiedział. Po jednej z takich lekcji podniecony chłopiec wstał i zapytał się, czy naprawdę było tak, jak mówi nauczyciel. Po potwierdzeniu przez Wawrzynkiewicza prawdziwości opowiadanych dziejów, chłopiec wybuchnął płaczem. Nauczyciel domyślił się, że dla wrażliwego polskiego dziecka szykanowanie Polaków i przedstawianie przez niemieckich nauczycieli nieprawdziwej wersji historii jest trudne do zniesienia.

    Michaś podwajał swoje wysiłki w zdobywaniu lepszych ocen, ale skutek był opłakany. Chłopiec otrzymał list od matki, w którym pisała:
    Bóg Cię obdarzył, Michasiu, niezwykłymi zdolnościami. Ufam więc, że nie zawiedziesz nadziei, jakie w Tobie złożyłam, i że staniesz się krajow ii mnie pociechą. Tego typu listy zwiększały tylko w chłopcu poczucie winy. Pytał się swojego nauczyciela, co może poradzić na te niepowodzenia. Wawrzynkiewicz przyznawał mu rację, że niewiele może poradzić na swój brak zdolności do języków i na to, że nie mówi z niemieckim akcentem. Na cenzurze, którą otrzymał na Wszystkich Świętych Michaś miał mierne z trzech najważniejszych przedmiotów. Chłopiec uprosił nauczyciela, żeby nie wysyłał jej matce, która nie wiedziała, że na Wszystkich Świętych wystawia się oceny. Podopieczny i jego nauczyciel łudzili się, że do Bożego Narodzenia uda mu się poprawić stopnie. Początkowo wydawało się, że sytuacja się zmienia: Michaś dostał trzy oceny celujące. Jedną z celujących dostał z łaciny, ponieważ jako jedyny w klasie znał odpowiedź na zadane przez nauczyciela pytanie. Szczęśliwy chłopiec chwalił się swoim sukcesem w liście napisanym do matki.
    Dobra passa Michasia skończyła się bardzo szybko. Zły akcent chłopca i brak czasu, żeby poświęcić każdemu przedmiotowi tyle czasu, ile potrzebowała na przyswojenie wiedzy zmęczona pamięć chłopca, przyczyniły się
    do jego niepowodzeń. Do puli nieszczęść doszło także i to, że zarówno Michaś, jak i prymus Owicki zapomnieli o zadaniu domowym. To, co uszło na sucho prymusowi, stało się przyczyną nagany dla Michasia. Nauczyciele uważali, że leniwy chłopiec celowo nie powiedział nauczycielowi o pracy domowej. Tego dnia wieczorem chłopiec siedział w kącie z głową w rękach i mówił: Boli! Boli! Boli! Na domiar nieszczęścia Michaś otrzymał list od matki, która chwaliła go za otrzymanie tamtych celujących. Chłopiec mówił z ironią: O, sprawię mamie ładną pociechę!
    Następnego dnia, kiedy chłopiec wkładał ciężki tornister, zachwiał się i o mało nie upadł. Wawrzynkiewicz nie chciał puścić go do
    szkoły, ale chłopiec powiedział, że nic mu nie jest i poprosił tylko, żeby odprowadził go do szkoły. Tego dnia wrócił ze szkoły z kolejnym miernym, który dostał za lekcję, która umiał. Owicki powiedział, że Michaś zaląkł się i nie mógł wydusić z siebie słowa. W szkole utwierdziła się opinia o nim jako o chłopcu przesiąkniętym wstecznymi zasadami i instynktami, tępym i leniwym.
    Chłopiec ostatecznie stracił wiarę we własne siły. Michaś dostawał listy także od księdza Maszyńskiego z Zalesina, człowieka przychylnego mu, który jednak kończył każdy list słowami przypominającymi mu, że nie tylko radość, ale i zdrowie matki zależą od jego postępów w nauce. Chłopiec pamiętał o tym, aż za dobrze. Często wołał przez sen matkę tak, jakby prosił ją o przebaczenie. Ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, a stopnie chłopca nie poprawiał się, Wawrzynkiewicz napisał list do pani Marii, w którym poinformował ją, że najprawdopodobniej trzeba będzie odebrać Michasia ze
    szkoły po świętach i zatroszczyć się przede wszystkim o jego zdrowie. Nie mówił na razie nic o tych planach chłopcu, żeby unikać jakiegokolwiek wzruszenia u osłabionego dziecka. Powtarzał mu tylko, że niezależnie od wszystkiego, jego matka wie, jak bardzo się stara. Słowa nauczyciela i oczekiwanie na spotkanie z matką, siostrą Lolą i księdzem Maszyńskim poprawiało jego samopoczucie.
    Niestety los szykował dla Michasia kolejny cios. W szkole zarządzono, że dla większej wprawy w języku wykładowym, uczniowie maja rozmawiać ze sobą po niemiecku. Michaś raz się zapomniał i zwrócił się do kolegi po polsku. Został uznany za ucznia demoralizującego innych i dostał publiczną naganę. To zdarzenie załamało chłopca. Ciągle wyglądał tak, jakby powstrzymywał się od płaczu. Stał się dziwnie spokojny, jego głos był teraz powolny, a sam chłopiec ze ślepym posłuszeństwem wypełniał wszystkie polecenia, np. nie mówił, że nie ma czasu, kiedy nauczyciel brał go na spacer. Wawrzynkiewicz wiedział, że zachowanie chłopca nie jest zobojętnieniem, ale bolesną, egzaltowaną rezygnacją. Michaś odrabiał
    lekcje w sposób mechaniczny. Pewnego dnia na pytanie nauczyciela, czy zrobił już wszystkie lekcje, powiedział powolnym głosem, iż sądzi, że to się na nic nie zdało.
    Nauczyciel coraz bardziej martwił się o zdrowie chłopca, który stał się prawie przezroczysty i bardzo wypiękniał. Przypominał piękny kwiat, który za chwilę zwiędnie. Nie miał już siły dźwigać książek, więc Wawrzynkiewicz wkładał tylko niektóre, a resztę zanosił mu do
    szkoły, bo codziennie odprowadzał chłopca.
    Kilka dni przed planowanym wyjazdem do Zalesina Michaś otrzymał list od matki, w którym pisała mu, że ma nadzieję, że jego nauczyciele wiedzieli - tak, jak ona to wie - o jego staraniach i wysiłku. Wyrażała też nadzieję, że wynagrodził sprawowaniem niedostatki w wiedzy. Jednak jego nauczyciele uważali, że uczeń sprawuje się dobrze kiedy śmieje się z ich drwin z polskiego zacofania. W związku z ostatnią naganą Michasia, która dotyczyła sprawowania, uznali, że uczeń nie rokuje poprawy i postanowili usunąć go ze
    szkoły. Po przyniesieniu tych złych wiadomości do domu, chłopiec stał długo w milczeniu przed oknem. Spytał się nauczyciela, czy to prawda, że jego matka i siostra siedzą teraz w gabinecie i myślą o nim. Chłopiec powiedział, że jest mu zimno. Wawrzynkiewicz położył wychudzonego chłopca do łóżka. Dziecko przyznało, że boli je głowa. Około trzeciej w nocy monotonne mruczenie chłopca obudziło pana Wawrzynkiewicza. To Michaś z rozpalonymi policzkami siedział przy lampie i powtarzał łacińskie koniugacje. Kiedy nauczyciel zawołał chłopca, popatrzył się na niego tak, jakby go nie poznał. Na pytanie co robi, odpowiedział: Panie, powtarzam wszystko od początku; muszę jutro dostać celujący.... Wawrzynkiewicz zaniósł rozpalonego gorączką chłopca do łóżka. Sprowadzony lekarz orzekł, że chłopiec ma zapalenie mózgu.
    Wawrzynkiewicz posłał po matkę dziecka, która przybyła następnego dnia. Wchodząc spytała się, czy chłopiec żyje. Nauczyciel odpowiedział, że chłopiec ma się lepiej. Było to kłamstwo powiedziane tylko po to, żeby uspokoić panią Marię. Początkowo chłopiec nie poznawał matki. Pani Maria troskliwie zajmowała się dzieckiem. Wawrzynkiewicz zobaczył w jej włosach srebrne nitki. Sądził, że osiwiała ze zmartwienia.

    Chłopiec recytował w gorączce rzeczy, których nauczył się w szkole, odmieniał łacińskie słowa, mówił po niemiecku. Gdy był jeszcze zdrowy uczył się w sekrecie ministrantury i teraz powtarzał nieprzytomnie przed śmiercią:
    Deus meus, deus meus, quare me repulisti et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus! (łac. Boże mój, Boże mój, czemu mnie odtrąciłeś i czemu chodzę smutny, gdy prześladuje mnie nieprzyjaciel!). Te słowa robiły na Wawrzynkiewiczu tragiczne wrażenie.
    Była Wigilia Bożego Narodzenia. Miasto było świątecznie przystrojone. Wokół choinki zebrały się radosne dzieci. Zbliżała się noc Narodzenia, a zgromadzeni przy Michasiu obawiali się, by nie była to noc śmierci. Po północy, po kryzysie, w czasie którego wydawało się, że chłopiec umiera, jego stan zaczął się poprawiać. Zmęczony czterema nocami czuwania przy chłopcu Wawrzynkiewicz położył się spać. Obudził go głos pani Marii, która wołała syna. Michaś umarł.
    Pierwszy dzień świąt upłynął Wawrzynkiewiczowi na przygotowaniach do pogrzebu i dbaniu o panią Marię, która nie chciała odstąpić ciała syna i ciągle mdlała. Przyszli ludzie wziąć miarę na trumnę. Pani Maria prawie popadała w obłęd widząc obojętność służby pogrzebowej. Układała heblowiny w trumnie, mówiąc, że dziecko będzie miało za nisko głowę. Martwe dziecko miało spokojny i pogodny wyraz twarzy, jakby był szczęśliwy na tej
    wieczystej rekreacji. Wawrzynkiewicz zauważa, że po raz ostatni widział u niego tak rozpogodzoną twarz, kiedy dostał celujące. Kolegów Michasia, którzy zgromadzili się wokół trumny, zadziwiała powaga i niezwykła rola kolegi, który jeszcze kilka dni temu dzielił z nimi niewesoły szkolny los. Myśleli, że gdyby przyszedł Herr Inspektor, to Michaś nie przestraszyłby się go, tylko cały czas tak samo by się uśmiechał. Odbył się pogrzeb Michasia.
    Od czasu pogrzebu minął już rok, ale Wawrzynkiewicz stale pamięta o swoim uczniu. Kaszle tylko coraz gorzej i zastanawia się, czy nie podąży wkrótce drogą swojego ucznia.

    Za chlebem

    Rozdział I: Na oceanie - Rozmyślanie - Burza - Przybycie

    Na statku „Blücher” płynącym z Hamburga do Nowego Jorku razem z Niemcami płynie para podróżnych, która odróżnia się od reszty pasażerów swoim wyglądem i zachowaniem. Podróżni są biedni, wychudzeni, ich twarze są zmęczone chorobą. Ta para to
    Wawrzon Toporek i jego córka Marysia - chłopi polscy. Nie rozmawiają z nikim, bo nie znają języka. Wyszli na pokład po raz pierwszy, ponieważ wcześniej nie wiedzieli, że mogą wychodzić ze wspólnej sali czwartej klasy, w której podróżowali. Dziwią się wszystkiemu: ogromowi oceanu, wspinaniu się majtków na maszt, urządzeniom na statku.

    Wawrzon rozmyśla o przyczynach, które skłoniły go do opuszczenia rodzinnej wsi Lipiniec pod Poznaniem i wyruszenia do Ameryki. Przypomina sobie, że jego krowa weszła w szkodę w koniczynie. Gospodarz zajął krowę i domagał się trzech miarek za poniesione szkody, ale Wawrzon nie chciał ich dać. Doszło do procesu; teraz gospodarz żądał także pieniędzy za utrzymanie krowy. Wawrzon przegrał proces, a ponieważ nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za szkody i koszty procesu, zabrano mu konia, jego zaś za opór skazano na areszt. Był czas żniw, a chłop nie miał czym obrabiać pola. Ponieważ wcześniej powodziło mu się dobrze, z rozpaczy zaczął pić. W karczmie spotkał Niemca, który opowiadał mu, że w Ameryce dostanie za darmo dużo ziemi. Chłop uwierzył mu, sprzedał swój majątek i ruszył z córką w podróż do Ameryki.

    Chłop i jego córka nie mogli się z nikim porozumieć z powodu nieznajomości języka i odarto ich z pieniędzy w Hamburgu, a na statku rzucano ich w te miejsca, w których najbardziej kołysało oraz wypychano ich z kolejki po jedzenie, więc czasem byli głodni. Dziewczyna w drodze wspomina swojego ukochanego ze wsi Jaśka Smolaka, koniuchę. Ukochany mówił jej, że będzie tam, gdzie ona. Dziewczyna zastanawia się, czy dotrzyma słowa.

    W nocy rozpoczyna się straszliwa burza. Wawrzon i jego córka, którzy znajdują się z resztą czwartej klasy pod pokładem, są przekonani, że umrą. Modlą się. W pewnym momencie pod pokład wlewa się woda. Pojawia się oficer służbowy i mówi, że nie jest to nic groźnego i że burza mija. Gdy burza cichnie Wawrzon i Marysia idą spać.

    Po wyjściu na pokład Wawrzon zdejmuje czapkę, kłania się nisko jakiemuś majtkowi i pyta się, kiedy dobiją do brzegu. Okazuje się, że majtek mówi trochę po polsku i jest Kaszubem. Później majtek pomaga podróżnym, np. dba, żeby nie oszukano Wawrzona przy wymianie pieniędzy.

    Statek zbliża się do brzegu. W podróżnych wzrasta optymizm. Wawrzon wyobraża sobie, jak pójdzie do komisarza i poprosi go o ziemię. Po zejściu na ląd chłop i Marysia czekają na komisarza, który - zgodnie z tym, co powiedział Niemiec - ma po nich przyjść. Okazuje się jednak, że Niemiec, który był przedstawicielem kompanii przewozowej, oszukał ich. Nie przybywa na ich spotkanie żaden komisarz. Czekają długo, w końcu zmarznięci zasypiają pod murem. Pada na nich śnieg.

    Rozdział II: W Nowym Jorku

    Wawrzon Toporek mieszka ze swoją córką w dzielnicy nędzarzy w okolicach Chattam Square. Mają pokój z wybitymi szybami w oknach, zapadły w ziemię, ze ścianami z pleśnią i wilgocią. Żywią się tylko pieczonymi ziemniakami, ale ostatnio i one się skończyły. Siedzą całe dnie w izbie i nic do siebie nie mówią. Każde z nich rozmyśla o opuszczonej wsi. Wawrzon wyrzuca sobie, że przywiódł swoją córkę i siebie do dalekiego kraju, w którym zamiast bogactwa spotkała ich nędza. Myśli o tym, że gdyby był tak biedny w Polsce, to mógłby stanąć pod krzyżem przydrożnym - ludzie na pewno daliby mu coś do jedzenia i czułby opiekę Boga. Tu oboje z córką czują się nawet przez Niego opuszczeni. Ból Marysi wydaje się jeszcze większy niż ból jej ojca, ponieważ dziewczyna wspomina także opuszczonego Jaśka. Ojciec i córka usiłowali pracować, ale szybko wyganiano ich, ponieważ nikt nie mógł się z nimi porozumieć. Poznali także dwie polskie rodziny. One także żyły w straszliwej nędzy. Ich dzieci umarły z głodu, a później ich samych zabrano do szpitala. Toporkowie czują się osamotnieni.

    Wawrzon idzie do portu pozbierać drewno wyrzucone na brzeg przez wodę, żeby mieć czym rozpalić w piecu. Kiedy wraca z zebranym drewnem napotyka na wóz z kartoflami, który utknął w błocie. Wawrzon pomaga woźnicy wypchnąć wóz. Woźnica rusza i pozostawia na drodze ziemniaki, które spadły z wozu. Wawrzon zbiera ziemniaki, które byłby gotów nawet ukraść. Wraca szczęśliwy do córki z takimi skarbami. Niestety, w tym czasie do Marysi przyszedł właściciel budynku, w którym mieszkali i zażądał zapłaty za następny tydzień. Dziewczyna, która nie ma pieniędzy, pada mu do nóg i błaga wzrokiem o litość. On jednak zabiera ich rzeczy, wyrzuca je na ulicę i wpuszcza do ich pokoju kolejnego lokatora. Dziewczyna czeka z dobytkiem na ulicy na ojca. Na wiadomość o tym, że nie będą mieli nawet gdzie zrobić sobie jeść, Wawrzon wyzywa dziewczynę, a później idzie sam prosić gospodarza, żeby pozwolił im chociaż upiec ziemniaki. Zostaje jednak wyrzucony za drzwi. Wawrzon każe dziewczynie iść za sobą. Nie pomaga jej nieść tobołków, mimo że są zbyt ciężkie dla dziewczyny, która nie jadła prawie od dwóch dni. Marysia prosi ojca o pomoc. Ten jednak mówi jej, żeby wyrzuciła rzeczy, bo i tak się nie przydadzą. Marysia mówi, że na pewno się przydadzą. To doprowadza Wawrzona do pasji. Krzyczy do córki:

    Rzuć, bo cię zabiję!

    Wystraszona dziewczyna wyrzuca rzeczy.

    Dochodzą do portu. Chora i wygłodzona Marysia zasypia, marząc o Lipińcach i swoim Jaśku. Po zmroku, gdy port jest już opustoszały, ojciec prowadzi Marysię na pomost. W jego wychudzonej twarzy zaczyna malować się szaleństwo. Każe położyć się Marysi spać na pomoście. W środku nocy Marysię budzi głos ojca, który mówi, że nie będzie już dłużej głodowała czy żebrała. Mówi do niej, że opuścił ją Bóg i ludzie, że utopi ją i w ten sposób zakończy jej cierpienia. Dziewczyna jest przerażona; mówi ojcu, że chce żyć. Wawrzon spycha ją z pomostu. Spadając, Marysia chwyta się rękami desek. Ojciec usiłuje odczepić jej ręce. Przed oczami Marysi przebiegają obrazy z jej życia. Nagle widzi wielki okręt, na nim tłum ludzi, a wśród nich Jaśka, który wyciąga do niej ręce i nad nim Matkę Boską. W tym momencie ojciec zaczyna wciągać ją na pomost. Przytula dziewczynę. Później prosi ją o odpuszczenie winy. Marysia mówi:

    Tatulu! Niech wam tak Pan Jezus odpuści, jako ja odpuszczam...

    Marysia zapada w sen. Wawrzon nad ranem obawia się, że dziewczyna umarła, ponieważ nie może jej obudzić. Jednak dziewczyna żyje. Budzi się ogrzana promieniami słońca i zdrowsza po nocy spędzonej na powietrzu, a nie w zapleśniałej izbie. W porcie znajdują śniadanie, które schował sobie jakiś robotnik. Są przekonani, że jest to dar od Boga dla nich.

    Marysia nalega, żeby poszli do miasta. Na Water Street spotykają Polaka - pana
    Złotopolskiego z synem Williamem, który przygarnia ich do siebie. Wawrzon opowiada im o swoich losach. Złotopolski jest bardzo wzruszony ich historią, ciągle ociera łzy. Żal mu szczególnie Marysi. Wyrzuca Wawrzonowi jego głupotę i nieprzygotowanie do takiej podróży, jednak troskliwie się nimi zajmuje razem z całą swoją rodziną. Postanawia wysłać ich do Arkansas, gdzie jest zakładana osada Borowina, tam dostaną ziemię za darmo. Daje im pieniądze na założenie gospodarstwa i bilety na pociąg. Daje także Marysi swoją kartkę (wizytówkę) i każe jej w przypadku kłopotów zgłosić się do siebie. Wawrzon z Marysią wyruszają w podróż pociągiem i oglądają inne oblicze Ameryki z borami i polami.

    Rozdział III Życie osadnicze

    Borowina, do której przyjechali Wawrzon i Marysia, była osadą, która miała dopiero powstać. Amerykańskie gazety w artykułach reklamujących to miejsce zachwalały je jako najzdrowsze i najlepsze do osiedlenia się. W artykułach tych więcej było jednak kłamstwa niż prawdy. Pisano, że osada połączona jest ze światem koleją, a tak naprawdę kolej miała dopiero powstać. Pisano o tym, że jest tam bezpiecznie. Tymczasem osadzie zagrażała żółta febra oraz dzicy Indianie. Wielu Polaków mieszkających w całych Stanach Zjednoczonych skuszonych fałszywymi obietnicami przybyło do Arkansas. Na miejscu okazało się, że zanim przystąpią do budowania osady i zakładania pól, muszą wykarczować ogromny las. Osadnicy zabierają się do pracy. Śpią na wozach zestawionych tak, żeby w przypadku ataku można było się zza nich bronić. Wieczorami zbierają się przy ognisku, gdzie ktoś gra na skrzypcach, inni tańczą lub śpiewają polskie pieśni. W osadzie zaczyna jednak panować bałagan i niezgoda. Działki nie są podzielone i nikt nie wie, gdzie jest jego ziemia. Trwają spory o ziemię, która jest najbliżej ujęcia wody i rośnie na niej najmniej drzew.

    Początkowo w osadzie Wawrzonowi i Marysi wiodło się dość dobrze. Praca i przebywanie na świeżym powietrzu wróciły Marysi zdrowie i urodę. Ponieważ wielu mężczyzn starało się o rękę Marysi, nie sprzeciwiali się temu, że Wawrzon wybrał sobie kawałek ziemi, na którym rosło mniej drzew. Co więcej, pomagali Wawrzonowi, ponieważ chcieli przypodobać się dziewczynie i zyskać przychylność ojca. Niestety, sytuacja w osadzie pogarszała się. Pojawiły się zabobonne lęki przed stworami i diabłami żyjącymi w głębi lasu. Prace przy wyrębie ustały.

    Stary Wawrzon zachorował. Marysia opiekuje się ojcem troskliwie. Toporkom pomaga Czarny Orlik, który stara się o rękę dziewczyny. Ona jednak nie chce go, bo cały czas ma w pamięci Jaśka z Lipiniec, któremu ślubowała. Dzięki opiece Orlika Wawrzonowi i Marysi mniej dokucza głód, który zaczyna panować w osadzie. Orlik jest doskonałym myśliwym i przynosi im upolowaną zwierzynę.

    W zmarniałej osadzie, która nie miał już żadnych zapasów, w niedzielę zbierają się ludzie i śpiewają suplikację:

    Święty Boże, Święty Mocny, Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!

    Chwilę po zakończeniu śpiewu bór zahuczał, jakby chciał dać znać, kto tu panuje. Jednak odważny Orlik powiedział w stronę lasu:

    Ano, to weźmiewa się za bary.

    Czarny Orlik podpalił bór. Przyszedł do Marysi i powiedział, że to on spalił bór, jest tu najmocniejszy i w związku z tym Marysia musi należeć do niego.

    Nad osadę nadciąga ulewa, która przeradza się w powódź, ponieważ wylała rzeka Arkansas i wszystkie jej dopływy. Większość osadników utonęła. Marysia i Wawrzon zostają poniesieni przez wodę na drewnianej ścianie domu, którą wybudował Wawrzon przed swoją chorobą; odkąd zachorował leżał na niej. Teraz ściana przemieniła się w tratwę. Tratwa została zepchnięta w stronę drzew. Na jednym z nich siedział Orlik, który zeskoczył na tratwę. Z gałęzi zrobił wiosło, którym sterował tratwą tak, żeby ominąć płynące drzewa, które mogłyby zatopić tratwę. Wawrzon umiera na tratwie. Przed śmiercią ma wizję szczęśliwego powrotu do Lipiniec. Tratwa zostaje porwana przez nurt rzeki, na którą wpłynęli. W pewnym momencie dostrzegają światełko jakiegoś statku. Orlik usiłuje skierować tratwę w jego stronę, ale łamie wiosło. Prąd wody znosi ich na drzewo. Orlik obiecuje Marysi, że ją uratuje, a jeśli zginie, prosi ją o modlitwę. Skacze do wody i płynie rzeką pod prąd w stronę statku. Niestety tonie. Załoga statku ratuje jednak Marysię.

    Dwa miesiące później Marysia wychodzi ze szpitala w Little-Rock i za pieniądze zebrane przez dobrych ludzi wycieńczona dziewczyna jedzie do Nowego Jorku do pana Złotopolskiego. Na miejscu okazuje się jednak, że Złotopolski nie żyje, a jego dzieci wyjechały. Zrozpaczona idzie do doków prosić niemieckich marynarzy, żeby zabrali ją na statek. Chce dostać się do Jaśka do Lipiniec, bo tylko on jej pozostał. Marynarze odmawiają pomocy. Marysia sypia na tym samym pomoście, na którym spali z ojcem tej nocy, której chciał ją utopić. Żywi się tym, co znajdzie. Zdesperowana i wycieńczona dziewczyna postanawia ukryć się na jakimś statku płynącym do Europy. Nie udaje jej się jednak dostać na pokład. Marysia popada w obłęd. Przez dwa miesiące przychodzi do portu czekać na Jasia. Ludzie, którzy się do niej przyzwyczaili, dają jej jedzenie. Pewnego dnia Marysia nie pojawia się, a w gazecie ukazuje się komunikat o odnalezieniu na krańcu portu ciała martwej nieznanej nikomu dziewczyny.

    Niewola tatarska(urywki z kroniki szlacheckiej Aleksego Zdanoborskiego) n. 1 os.

    1. Tęskni do Marysi, ale musi jechać na kresy. Przez Bar dotarł do Humania. Ukraina dziwi go , bo jest tam pierwszy raz. Opisuje wygląd Siczy - to kraina dla zbrojnego i konnego ludu. Wraz z nim jedzie jego pachołek. O patronat prosi św. Aleksego, jest świadom tego, że może zginąć. Myśl o domu i kobiecie daje mu otuchy. Wie, że Kozacy nad nikim nie mają litości. Udaje się do strażnicy Mohylnej. Grozi najazd od strony Krymu.

    2.Szykuje się bitwa z tatarami ( zaczynają oni uderzać w wojenny bęben). Babski prowadzi chorągiew, muszą walczyć sami, bez pomocy. Ciężka walka z poganami. Ranny - mdleje.

    3.”poganie - jak psy nieczyste”. U nich niewola jest najcięższa. Maja swoje święto - Bimek - Bairon, gdzie post zachowują cały miesiąc. Jeńców sprzedają do Azji. Słuchają piszczałek i obcują z duchami. Rabują żeby nie umierać z głodu ( Tatarzy podlegli są Turkom)

    Będąc w niewoli pomaga niektórym jeńcom, za to grozi mu Sulejman, natomiast kobiety są nim zaciekawione, głównie Iłła. Sulejman w takim razie, chce go uczynić swoim synem i wydać za Iłłę. Odmawia i nie boi się , bo wierzy w Chrystusa. Za to zostaje głodzony, leży w Barłogu.

    4.Na wiosnę przybywa Chan. Pyta Aleksego czy uniży się przed nim i wtedy przeżyje. Odpowiada, że się nie boi , bo i tak tylko jego ciało jest w niewoli. Chan chwali jego postawę przed żołnierzami. Chce go wynagrodzić, ale ten ponownie odmawia. Chan mówi że to koniec. Sulejman ma go zabić.

    5. jest wolny, wykupiony, myśli że jedzie do ojczyzny, wiezie go Chimek.

    6. Najważniejsze jest to, że się nie złamał. Tu notatki się kończą. Z Marią rozdzielił ich los, dzieci też zapewne już nie miał. To taki Książe niezłomny.

    Latarnik

    Opowiadanie to osnute jest na wypadku rzeczywistym, o którym w swoim czasie pisał J. Horain w jednej ze swoich korespondencyj z Ameryki.”

    I

    W Aspinwall niedaleko
    Panamy zwolniło się miejsce latarnika. Mężczyzna, który sprawował tę funkcję, przepadł bez wieści. Miejscowi podejrzewali, że poszedł na skalisty brzeg wysepki i podczas nocnej burzy spłukała go fala. Konsul Stanów Zjednoczonych Izaak Falconbridge, na którego spadł obowiązek znalezienia nowego latarnika, miał na to tylko dwanaście godzin, ponieważ latarnia musiała być zapalona każdej nocy. Zatoka Moskitów, w której mieściła się latarnia, jest pełna piaszczystych łach i zasp, które czynią ją trudną do przebycia nawet w dzień. Dlatego tak ważnej jest, żeby była dobrze oświetlona w nocy. Brak światła mógłby spowodować niebezpieczeństwo nie tylko dla ruchu miejscowego, ale też statków z Nowego Jorku do Panamy. Wydawało się, że znalezienie kandydata do tak odpowiedzialnej pracy, w tak krótkim czasie, będzie niemożliwe. Człowiek, który ma sprawować funkcję latarnika, musi być bardzo sumienny i odpowiedzialny. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym ludzi do objęcia tej funkcji było to, że latarnik jest niemalże więźniem - może opuszczać swoją wyspę tylko w niedzielę; jedzenie i świeża woda są mu dowożone raz dziennie. Do obowiązków latarnika należy utrzymywanie latarni w porządku, wywieszanie w dzień różnokolorowych flag zgodnie ze wskazaniami barometru i zapalanie świateł wieczorem. Uciążliwe w tej pracy jest także to, że aby dostać się z dołu do ognisk latarni na szczycie wieży, trzeba było pokonać ponad czterysta krętych schodów.

    Niespodziewanie do konsula zgłasza się siedemdziesięcioletni, czerstwy mężczyzna o postawie żołnierza. Człowiek ten miał spaloną słońcem skórę, niebieskie oczy i zupełnie białe włosy. Jego wygląd spodobał się konsulowi, ale postanowił jeszcze przepytać kandydata na latarnika. Okazało się, że mężczyzna jest Polakiem, który większość życia spędził na tułaczce. Na stwierdzenie konsula, że latarnik powinien być człowiekiem, który lubi siedzieć na miejscu, kandydat odpowiedział, że potrzebuje odpoczynku. Zapytany o świadectwa służby rządowej przedstawił liczne odznaczenia i dokument świadczący o tym, że walczył dużo i był odważnym żołnierzem. Na dokumencie znajdowało się także jego nazwisko -
    Skawiński. Kandydat miał także doświadczenie w służbie morskiej - trzy lata służył na wielorybniku. Zapewnił konsula, że ma zdrowe nogi i będzie w stanie wchodzić na latarnię. Konsul wyraził głośno swoją wątpliwość: sądził, że Skawiński jest za stary na latarnika. Kandydat prosił konsula o przyjęcie go do tej pracy. Mówił, że byłaby to najlepsza praca dla człowieka tak zmęczonego i skołatanego jak on. Mówił, że jest jak statek, który, jeśli nie zawinie do portu, zatonie. Pod wpływem gorącej prośby starego człowieka konsul zgodził się przyjąć go do pracy, którą musiał zacząć tego samego dnia. Ostrzegł tylko Skawińskiego, że za każde uchybienie w służbie dostanie dymisję. Tej samej nocy po raz pierwszy rozbłysło światła latarni zapalonej przez Skawińskiego. Po zapaleniu światła nowy latarnik długo stał na balkonie obok olbrzymich ognisk i próbował ogarnąć swoje położenie. Nie mógł jednak zebrać myśli. Czuł się jak ścigane zwierzę, które w końcu znalazło bezpieczne schronienie przed goniącymi je drapieżnikami. Latarnik czuł spokój i poczucie bezpieczeństwa. Myślał o swojej burzliwej przeszłości i o przyszłości, którą miał spędzić na wysepce. Skawiński rozmyślał o swoim życiu, które zeszło mu na tułaczce po całym świecie. Rozbijał się po czterech stronach świata i próbował różnych zawodów. Ponieważ był uczciwy i pracowity, dorabiał się często większych pieniędzy, które jednak zawsze tracił, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. Skawiński był kopaczem złota w Australii, poszukiwaczem diamentów w Afryce, strzelcem rządowym w Indiach Wschodnich, miał farmę w Kalifornii, był handlarzem w Brazylii (jego tratwa rozbiła się na Amazonce, a on sam tułał się przez kilka tygodni po tamtejszych lasach), był kowalem w Stanach Zjednoczonych, harpunnikiem na wielorybniku, miał fabrykę cygar w Hawanie. Zawsze kiedy wydawało mu się, że ułożył sobie życie, zdarzała się jakaś katastrofa, która wszystko niszczyła. Posada latarnika miała być końcem jego niepowodzeń i tułaczki. Uważał, że tej małej skalistej wysepki nie dosięgnie nieszczęście, które zdawało się nad nim ciążyć. Skawiński sam uwierzył w jakąś nieczystą siłę, która była przyczyną jego niepowodzeń. Kiedy ktoś pytał go o źródło niepowodzeń, wskazywał na Gwiazdę Polarną i mówił, że nieszczęście idzie stamtąd.

    Skawiński nigdy się nie poddawał. Był człowiekiem, który po każdym niepowodzeniu powstawał. Mimo że przeszedł tak wiele, nadal miał wrażliwe serce dziecka. Np. podczas epidemii na Kubie zachorował, ponieważ rozdał całą chininę, którą miał, i nic sobie nie zostawił.

    Latarnik był człowiekiem przekonanym, że jeszcze wszystko się dobrze ułoży. Każdej zimy żył w oczekiwaniu na wydarzenia, które odmienią jego los. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Tymczasem Skawiński zestarzał się i z człowieka zahartowanego w bojach zmienił się w zrezygnowanego człowieka ze skłonnością do popadania w nostalgię. Nostalgia ogarniała go na przykład na widok jaskółek, ptaków podobnych do wróbli czy melodii, która przypominała jakąś słyszaną w młodości. Zmęczony stary człowiek marzył tylko o spokoju i o tym, żeby zakończyć swoją tułaczkę. Marzenie o osiedleniu się w jednym miejscu wydawało mu się nie do zrealizowania. Był więc bardzo szczęśliwy i zaskoczony, kiedy spełniło się ono w ciągu dwunastu godzin przez otrzymanie posady latarnika. Pierwszej nocy, upojony szczęściem, stał długo na latarni i spoglądał na morze.

    II

    Czasem, kiedy morze jest rozhukane, majtkowie na statkach mają wrażenie, że woła na nich jakiś rodzaj nieskończoności morskiej. Kiedy człowiek jest stary, musi na niego wołać inny rodzaj nieskończoności. Starość, jakby w przeczuciu grobu, potrzebuje odosobnienia.

    Dla Skawińskiego latarnia była półgrobem. Samotna dusza człowieka żyjącego na latarni styka się tylko z niebem i wodą. Dzień jest podobny do dnia, a myśl człowieka jest ciągłym zadumaniem się. Skawiński był bardzo szczęśliwy, żyjąc jednostajnie na latarni. Wypełniał obowiązki latarnika (czyścił soczewki), wiele czasu spędzał obserwując statki i pobliski brzeg. Resztkami z posiłków karmił mewy, które zlatywały się do niego całą gromadą. W czasie odpływu wybierał się na piaszczyste ławice, żeby pozbierać ślimaki i perłowe konchy żeglarków. W nocy łowił ryby. Przez lunetę obserwował las, który przypominał mu ten, po którym tułał się po rozbiciu na Amazonce. Był teraz szczęśliwy, obserwując go ze swojej bezpiecznej latarni przez lunetę.

    W niedzielę wkładał granatową kapotę strażniczą i przypinał do niej swoje krzyże otrzymane na wojnie. Kiedy pojawiał się tak w kościele, szedł dumny z odznaczeń. Mieszkańcy byli zadowoleni z nowego latarnika i z tego, że nie jest heretykiem. Po powrocie Skawiński czytał kupioną lub pożyczoną od Falconbridge'a gazetę i szukał w niej wiadomości z Europy.

    Początkowo Skawiński schodził porozmawiać ze strażnikiem Johnsem, który przywoził mu jedzenie. Później zdziczał i przestał schodzić na pogawędki ze strażnikiem, nie pływał w niedzielę do miasta i przestał czytać gazety. O tym, że latarnik żyje, świadczyły wypełniane przez niego obowiązki i znikające z brzegu jedzenie. Powodem tego było zobojętnienie - latarnik pogodził się z tym, że nie opuści wysepki do śmierci. Obojętność zastąpiła nawet nostalgię (tęsknotę za krajem). Latarnik zaczął stawać się mistykiem. Jego oczy były stale utkwione w jakiejś dali. Skawiński przestał odczuwać swoją odrębność, zaczął intuicyjnie zauważać zlanie się jego osoby z tym, co go otaczało. Latarnik znalazł spokój w tym półśnie, w którym stale przebywał.

    III

    Pewnego dnia latarnik przebudził się ze swojego półsnu. Kiedy zszedł po pozostawioną na brzegu żywność, zobaczył, że leży tam dodatkowa paczka, która była zaadresowana do niego i miała znaczki ze Stanów Zjednoczonych. Po rozpakowaniu paczki okazało się, że są w niej książki. Latarnik nie wierzył własnym oczom, kiedy zobaczył, że są to książki w języku polskim. Nie wiedział, kto przysłał mu polskie książki. Zapomniał, że niedługo po zostaniu latarnikiem przeczytał w pożyczonym
    Heraldzie o założeniu polskiego Towarzystwa w Nowym Jorku. Przesłał mu wówczas połowę swojej pensji, a teraz Towarzystwo w dowód wdzięczności przysłało mu książki. Staremu latarnikowi wydawało się, że na jego wysepce woła go coś dawno niesłyszanym głosem tak, jak w czasie burzy woła żeglarzy. Kiedy ponownie wziął książkę do ręki zobaczył, że były to wiersze. Nazwisko autora nie było mu obce, wiedział, że należy do wielkiego poety. Skawiński czytywał jego utwory w latach trzydziestych w Paryżu, później słyszał o jego wzrastającej sławie, ale w awanturniczym życiu, które prowadził, nie było miejsca na czytanie książek. Skawiński nie miał nie tylko polskich książek, ale też nie spotykał nawet swoich rodaków, dlatego kontakt z polską książką był dla niego ogromnym przeżyciem. Kiedy Skawiński przewrócił kartę tytułową książki miał wrażenie, że na jego wyspie zaczyna się dziać coś uroczystego. Zegary wybiły piątą po południu, był to czas ciszy i spokoju. Stary człowiek zaczął czytać książkę na głos: „Litwo. ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie!...” Czytając, latarnik przeżywał wielkie wzruszenie: oczy zachodziły mu mgłą, głos zaczął się łamać. Po przeczytaniu następnego kawałka nie był już w stanie opanować łez. Rzucił się na ziemię. Myślał o tym, że od czterdziestu lat nie widział swojego ojczystego kraju. Od wielu lat nie słyszał też mowy rodzinnej. Teraz wydawało mu się, że jego piękny język ojczysty odnalazł go sam na tej odległej wysepce.

    Nad schylonego latarnika zaczęły nadlatywać mewy, ponieważ zbliżała się godzina, o której zwykle je karmił. Skawiński oddał ptakom całe swoje jedzenie, a sam powrócił do czytania. Słońce zaczynało zachodzić, ale było jeszcze zupełnie widno. Latarnik przeczytał: „Tymczasem przenoś duszę moją utęsknioną. Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych....” Zapadał zmierzch, który sprawił, że litery stały się nieczytelne. Skawiński oparł głowę o skałę i
    Ta, co jasnej broni Częstochowy zabrała jego duszę i przeniosła do ojczyzny. We śnie Skawiński przeniósł się do ojczyzny. Tymczasem zapadła już noc, a latarnia pozostała niewłączona, ponieważ latarnik zasnął z głową na piersiach. Stary człowiek miał wizję rodzinnej wsi, siebie jako ułana, który stoi nocą na widecie, muzyki słyszanej z karczmy, odgłosów polskiej wsi. We śnie Skawińskiemu wydawało się, że ktoś się zbliża. Myślał sobie, że ktoś idzie zluzować wartę. W rzeczywistości na wysepkę przypłynął Johns, który go obudził. Spytał się latarnika, czy jest chory. Skawiński odpowiedział, że nie. Johns powiedział mu, że jest zwolniony ze służby, ponieważ nie zapalił tej nocy latarni, przez co rozbiła się łódź. Skawiński miał szczęście, że nikt nie utonął, ponieważ byłby sądzony. Latarnik zbladł, kiedy o tym usłyszał. Kilka dni później widziano Skawińskiego na statku z Aspinwall do Nowego Jorku. Konieczność powrotu do tułactwa sprawiła, że były latarnik bardzo się postarzał w ciągu tych kilku dni. W tym nowym rozdziale swojej wędrówki miał tylko błyszczące oczy i książkę, którą co jakiś czas przyciskał ręką do piersi, jakby obawiał się, żeby mu nie zginęła.

    Bartek Zwycięzca

    I
    Bohaterem opowiadania jest Bartek Słowik, nazywany przez mieszkańców Pognębina Wyłupiastym Bartkiem, a to ze względu na zwyczaj wytrzeszczania oczu. Zwano go również Głupim Bartkiem, ponieważ „jego przymioty umysłowe i prawdziwie homeryczna (w znaczeniu ogromna, potężna) naiwność”, zjednały mu to niechlubne przezwisko. Urzędowo określano Bartka jako „człowiek”. Niemcy, prowadząc spisy wojskowe i pytając go o nazwisko, upraszczali je, ponieważ Słowik brzmiało zbyt „barbarzyńsko”, w rejestrze notowali więc „Mensch” to znaczy człowiek. Pognębin był jedną z wielu wsi Księstwa Poznańskiego, taką samą jak wsie na terenach dawnej Rzeczypospolitej.

    Wielkie Księstwo Poznańskie - w latach 1815 - 1848 autonomiczne księstwo podległe władzy Prus i przynależące do Prus; utworzone na mocy kongresu wiedeńskiego (1814 - 1815), namiastka państwowości polskiej. Po roku 1848 Księstwo Poznańskie straciło autonomię, a jego nazwę zmieniono na Prowincję Poznańską. Była to kara za „wzniecenie” powstań wielkopolskich (1846 i 1848) oraz za wcześniejsze poparcie powstania listopadowego w Królestwie Polskim (1830 - 1831). Już w 1831 roku suwerenność Księstwa została ograniczona. Mimo restrykcji i zmienionej nazwy, w świadomości narodowej nadal funkcjonował termin Wielkie Księstwo Poznańskie.



    Bartek posiadał kawałek gruntu, kilka krów, srokatego konia i własną chałupę. Miał żonę Magdę i dziesięcioletniego syna Franka. Żył spokojnie, w miarę dostatnio, przyjmując w pokorze wszelkie niespodzianki od losu. Jedna z tych niespodzianek nie zaliczała się do miłych. Bartek otrzymał powołanie do wojska. Jako żołnierz wkrótce miał wziąć udział w wojnie - batalii prusko - francuskiej.

    Ludność wsi była uboga. Gospodarstwa przynosiły skromne dochody, niemniej należało sporo się napracować. Latem sytuacja ulegała poprawie, zimą niektórzy mieszkańcy dorabiali w fabryce. Chodził do niej także Bartek. Wojna przekreślała nadzieje rodziny na lepszy byt. W dodatku Magda niepokoiła się o „głupawego” małżonka: „Francuzy też ci nie przepuszczą: albo głowę utną, albo co!...” Biedny chłop zupełnie nie pojmował, dlaczego ma walczyć przeciwko Francuzom, „co jemu Francuzi zrobili? Po co on tam pójdzie i dlaczego, na tę straszną obczyznę, gdzie nie ma jednej duszy życzliwej?”



    Bartek nie miał innego wyjścia, począł się żegnać z żoną i synem i wyruszył w drogę. Odprowadzali go bliscy. „Tu dopiero ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się to samo, co u nich. Cała wieś wyległa: droga zapchana była powołanymi.” Kobiety z dziećmi prowadziły swoich mężów, ojców i synów. Niektórzy palili fajki, inni, by dodać sobie odwagi, szli już lekko pijani. Towarzyszyli im niemieccy koloniści mieszkający we wsi na stałe, a którym obowiązek służby ojczyźnie także nakazywał walczyć. Ci bali się bardziej niż chłopi. Kobiety płakały i w modlitwach polecały żołnierzy opiece boskiej. Wszędzie panował zgiełk.

    Wojna prusko - francuska (lipiec 1870 - maj 1871), konflikt zbrojny między Prusami a Francją. Zarzewiem konfliktu stała się próba osadzenia na tronie hiszpańskim pruskiego księcia. Dążył do tego premier Prus - Otto von Bismarck. W 1870 roku sfałszował on depeszę z Ems, by urazić Francję i sprowokować wojnę. W efekcie konflikt wybuchł 19 lipca 1870 roku. 18 sierpnia 1870 roku stoczono najważniejszą bitwę - bitwę pod Gravelotte. Szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Prusaków. Zwycięska potyczka zadecydowała o całkowitym, militarnym sukcesie Prus. Traktat pokojowy kończący batalię prusko - francuską podpisano 10 maja 1871 roku we Frankfurcie.



    Każdy zdawał sobie sprawę, że może nie wrócić z wojny, niektórzy byli wręcz tego pewni. Ksiądz, na wszelki wypadek, modlił się już za konających. Gdy dotarli do najbliższej stacji, tłum zwiększył się jeszcze. „Są tu już powołani z Krzywdy Górnej, Krzywdy Dolnej, z Wywałaszczyniec, z Niedoli, Mizerowa”. Ściany stacji oblepiono manifestami nawołującymi do walki: wszyscy powinni sprzeciwić się wpływom francuskim w Prusach, macki Francuzów nie mogą sięgać tak daleko. Nadjechał pociąg, jakaś kobieta zawołała swojego małżonka Adama: „Jadom! Jadom!”, a tłum uznał, że to Francuzi nadjeżdżają. Niektórzy zaczęli panikować, lecz trwało to chwilę, bo ciężka maszyna, obładowana armatami i bronią po chwili wtoczyła się na stację. Nie było w niej Francuzów, ale mrowie żołnierzy mających z nimi walczyć. Ostatnie pożegnania i pognębińscy wojacy zasiedli w wagonach. Pociąg ruszył.

    II
    Bartek obserwował zmieniającą się okolicę, z czułością zerkając w rodzinne strony. Spostrzegł siedzącego na ławce kaprala z karabinem w ręku i fajką w ustach. Teraz podlegał już jego opiece i całkowicie się na nią zdawał. „W Pognębinie lub Krzywdzie każdy Bartek lub Wojtek jest sobie pan, (...) ale teraz od tego kapral. Każe im się patrzeć na prawo, będą patrzeć na prawo, każe na lewo, to na lewo.” Chłopi spoglądali na przełożonego pytającym wzrokiem, ale żaden nie śmiał zapytać wprost, dokąd jadą i co będzie dalej. Obawiali się sądu wojennego grożącego im w razie nieposłuszeństwa. Kapral rzucił Bartkowi karabin, a sam zaczął komenderować, namawiając wojaków do wiernej służby, „żeby to starszym się pokazać.”

    Duch walki wcale nie wstępował w chłopów, a raczej siedział trwożliwie na ich ramionach. Pociąg jechał. Stale przypinano do niego nowe wagony z ludźmi i lokomotywy. W końcu przestał się zatrzymywać i mknął wprost przed siebie. Żołnierze ożywili się nieco i zaczęli rozmowy. Bartek rozmawiał z Wojtkiem Gwizdałą, sąsiadem z Pognębina. Obydwaj przyznawali się do strachu. Bartek postanowił dowiedzieć się nieco o francuskich wrogach, Wojtek, jako chłop roztropniejszy, tłumaczył mu: „(...) musi takie jak Niemcy, tylko jeszcze gorsze.” Nie mieściło się to w głowie prostemu żołnierzowi: „To Niemcy będą z Niemcami wojować?” - pytał, na co Wojtek z wprawą Sokratesa odparł: „Albo to się twój Łysek z moim Burkiem nie gryzą?”

    Uznali jednak, że obydwaj muszą bić wrogich Francuzów, bo według drukowanych manifestów, łakomią się oni na polskie grunty, by móc przemycać wódkę z Królestwa, „a rząd nie daje, i z tego jest wojna”. Rzekomo Francuzi mieli się również łakomić na polskie „baby” i ten argument najsilniej przemówił do wyobraźni i rozumu Bartka. Teraz poczciwy chłopina był gotów zabijać „lubieżników”, byle tylko jego Magdy nie tknęli. Zapał ogromną nienawiścią. Czas mijał, podróż trwała. W końcu Bartek zasnął i „zaraz nadleciały widziadła”. Przyśniło mu się, że jacyś francuscy żołnierze bałamucą mu żonę. Krzyknął, targnął się i... nagle obudziło go silne uderzenie. Okazało się, że w półśnie chwycił za brodę niemieckiego podoficera, a ten przeklinając, dał mu w twarz. Wzbudziło to ogólną wesołość w wagonie, ale Bartkowi nie było do śmiechu. Policzek piekł go coraz bardziej.



    III
    Blade światło poranka zbudziło śpiących wojskowych z Pognębina. Byli już daleko od swojej wsi. Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji, a tu dało się słyszeć wiadomości o pierwszych sukcesach militarnych Prusaków. Radośnie witano żołnierzy, donoszono im piwo i tytoń. Bartek z opuchniętymi policzkami, wyglądał jakby już wracał z potyczki. Uśmiechał się mimo bólu i kosztował darów ofiarowanych przez tłum. „Dobry jakiś naród te Niemiaszki - mówi do Wojtka, a po chwili dodaje: - A widzisz, że Francuzów pobili.”

    Wojtek nie wierzył, iż szala zwycięstwa tak szybko przechyliła się na stronę Niemców. Uznawał to za taktykę wojskową: Francuzi mieli rzekomo dać się pobić, żeby przekonać wroga o swojej słabości, a później tym skuteczniej pokonać Prusaków. Jechali dalej, wszystkie domy dekorowano na cześć triumfatorów. Wśród żołnierzy mających zasilić szeregi pruskich wojsk mnóstwo było Polaków. Słyszało się polskie rozmowy i piosenki.

    W miejscowości Deutz, niedaleko niemieckiej Kolonii, maszyna zatrzymała się, tutaj postój miał również pociąg wiozący rannych z frontu. Bartek wraz z innymi, także z Wojtkiem, podążył oglądać poszkodowanych. Mieli twarze zmęczone i blade, poczerniałe od prochu, umazane krwią. Wykrzywiał je grymas bólu, ciała wiły się w konwulsjach. Niektórzy wyrywali się z objęć śmierci, inni się jej powierzali. Bartek po raz pierwszy zobaczył tragiczne skutki wojny. Współczuł ofiarom i tym gorszy pogląd wyrobił sobie o Francuzach. Nie mógł pojąć, dlaczego ludzie wzajemnie wyrządzają sobie tyle krzywd: „I to się ludziska tak mordują”. Jego wiara w sprawiedliwość zachwiała się, przecież ten był lepszy, kto więcej mordował. Widocznie tak należało - rozumował z prostotą chłopa. Potem spostrzegł oprawców - jeńców francuskich. Wydali mu się marni i bezsilni: „Jakbym jednego bez łeb lunął, toby się ze czterech wywróciło.” Następnie zobaczyli żołnierzy francuskiej piechoty - żuawów. Byli to starsi wiekiem, wysłużeni wojownicy o poważnych twarzach, ciemnej cerze i groźnych oczach. W innym wagonie siedzieli turkosi - żołnierze francuscy pochodzący z kolonii. Ci walczyli najzacieklej na polu bitwy, ponieważ nie chcieli dostać się do niewoli. Twarz jednego z nich zdeformowało przerażające cierpienie, białka oczu miał wywrócone. Przeraził Bartka ten widok. Myślał, czy nie pomogłyby żołnierzowi modlitwy, ale Wojtek sprostował, że poganom święte obrzędy nie pomagają.

    IV
    Podczas pierwszej potyczki pod Gravelotte Bartek uznał, „że w bitwie jest się na co gapić, a nie ma co robić.”

    Bitwa pod Gravelotte - jedna z bitew wojny prusko - francuskiej; bitwa stoczona 18 sierpnia 1870 roku, zakończona zwycięstwem wojsk pruskich. Zadecydowała o sukcesie militarnym Niemców. Brali w niej udział również Polacy rekrutujący się z ówczesnych terenów Prus, a obecnie przynależących do Polski: Warmii i Mazur, Pomorza, Wielkopolski i Śląska. W znaczących momentach bitwy, na rozkaz generała Steinmetza wygrywano takty Mazurka Dąbrowskiego, by zagrzewać odważnych Polaków do walki. Sienkiewicz uwiecznił ten fakt na kartach literatury, zaś polski malarz Wojciech Kossak na obrazie z 1909 roku: „ (...) na jaką nutę grać tym polskim chłopom do ataku? Wśród ryku dział, wśród karabinowego ognia, dymu i zamieszania, i jęków, głośniejszy nad wszystko trąby i trąbki biją w niego hymnem, od którego każda kropla krwi skacze w ich piersiach. „Hurra!” odpowiadają Maćki. - „Póki my żyjemy!” Ogarnia ich zapał, płomień bije im na twarze!” - fragment „Bartka Zwycięzcy”.



    Stał początkowo bezczynnie, w oddali huczały armaty, gnały pułki konne, świstały granaty, błyskały karabiny i bagnety. Pole bitwy wypełniał kurz i dym z dział. Dolina wypełniła się wojskiem. Francuzi atakowali. Wojtek i Bartek znów przyznawali się do strachu, ale naiwnie tłumaczyli sobie: „Dziury w niebie nie będzie, jak jednego kpa zabiją!” Szeregi wojskowych topniały w oczach, rannych przybywało. Śmierć zaglądała wojakom w oczy. Wróg przybliżał się. Jeden z żołnierzy znużony nieco toporną walką porwał się do boju, reszta posłuszna pruskim rozkazom wciąż czekała. Ziemię zalewały strugi krwi. Chłopi przyobleczeni w mundury, zaczęli się modlić słowami: „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko...” .



    Nagle rozległa się komenda: „Do ataku!” i Prusacy zagrali Polakom hymn narodowy. „Ogarnia ich zapał, płomień bije im w twarze! Idą ja burza przez zwalone ciała ludzkie, końskie, przez złomy armatnie. Giną, ale idą z krzykiem i śpiewem.” Stary wilk wojny - Steinmetz wiedział, co zmobilizuje polskie oddziały do walki. Bartek pochwycił karabin i ruszył w bój. Wkrótce znalazł się w rejonie wzgórza, gdzie widział francuskie chorągwie. Zamierzył się na jednego z żołnierzy trzymających flagę. Temu przyszli z pomocą inni, lecz Bartek pokonał ich. Zdawało mu się, że Francuzi krzyczą imię jego żony, więc walczył z jeszcze większą zaciekłością „Bartek szalał jak burza. Osmalony dymem, oblany krwią, podobniejszy do zwierzęcia niż do człowieka (...) każdym uderzeniem przewracał ludzi, łamał karabiny, rozwalał głowy.” Zdobył sztandar i bił się dalej. Krwawą potyczkę obserwował generał Steinmetz. Podziwiał odwagę prostego żołnierza.
    W walce Bartek zdobył kilka armat i następne chorągwie. Sam nie wiedział, że tkwi w nim tyle sił. Po bitwie niemiecki generał udekorował „zwycięzcę” medalami. Chciał go nawet uczynić podoficerem, ale dowodzący oddziałem pułkownik, uzmysłowił mu, że „bohater” jest na to za głupi. Żeby się o tym przekonać, wojskowy zapytał Bartka, czy wie, za co bije Francuzów. Naiwny chłop odpowiedział słowami, które kiedyś powiedział mu Wojtek: „Bo to także Niemcy, tylko ścierwa gorsze!” Wszyscy żołnierze podziwiali Bartka, a od pułkownika otrzymał nawet nagrodę pieniężną - dziesięć talarów. Tylko Wojtek miał nietęgą minę. Wieczorem, gdy siedzieli przy ognisku, konsumując kiszkę grochową, wypomniał towarzyszowi jego niezbyt mądre słowa. Nie umiał mu wytłumaczyć jaki nietakt popełnił, nazywając Niemców ścierwami. V
    Bartek napisał list do małżonki, donosząc jej o swoich wojennych wyczynach. Walczył bardzo dzielnie „takem ci Francuzów sprał”. Zyskał szacunek u niemieckich wojskowych. Podziwiali go. Kazali, by nie rezygnował ze służby wojskowej, nawet gdy będzie mógł już wracać do domu, „bo na wojnie tylko spać nie ma gdzie, ale żreć czasem, ile wytrzymasz, i wino w tym kraju jest wszędzie, bo naród bogaty.” Stawał się coraz lepszym żołnierzem, podobnym Prusakom: potrafił już palić świątynie, być bezlitosnym dla kobiet i dzieci. Szykował się do ostatecznej batalii: „Idziema teraz na samego cesarza i będzie koniec wojny (...) Bogu cię polecam” - kończył list.

    Chłop przywykł do wojny, już nie wydawała mu się tak straszna jak na początku. „Nabrał wielkiej ufności w siebie i do bitwy teraz szedł jakby się zabierał do jakiej roboty w Pognębinie.” Zdobywał kolejne odznaczenia. Był posłuszny dzięki surowej pruskiej dyscyplinie. Coraz lepiej służył Niemcom, przestał ich traktować jako wrogów narodu polskiego, przeciwnie stał się ich sprzymierzeńcem. W kolejnym liście do Magdy pisał o śmierci towarzysza broni; „Wojtka na dwoje rozerwało (...)”, a Prusaków nazywał „naszymi”. Kobieta odpisała mu, ganiąc jego zachowanie i sposób myślenia. Nie podobało jej się, że Bartek występuje przeciwko wierze katolickiej, bierze udział w dewastacji kościołów, niszczy dorobek innych ludzi, nie ma litości ani dla kobiet, ani dla dzieci. „A bodaj ciebie w piekle za to palili, że się jeszcze tym chwalisz, i ni na starych, ni na dzieci nie masz wyrozumienia.” Magda do pisma załączyła pięć talarów, które z ledwością udało jej się wysupłać ze zubożałego domowego budżetu.

    Pouczenia żony niewielkie zrobiły na nim wrażenie. Nadal pisywał do niej listy o kolejnych oblężeniach. Wojska koncentrowały się już w okolicach Paryża. Bartek faktycznie zrezygnował z powrotu do rodziny, zasmakował w wojennym rzemiośle. Coraz lepiej mówił po niemiecku. W pułku nazywano go ein polnischer Ochs - polski wół. Bywało, że żartowano z niego, ale przed głupimi docinkami chroniły bohatera „jego krzyże, i straszliwe pięści (...)”. Sam siebie począł nazywać Niemcem, by nie czuć się gorszym od nich.



    Pewnego razu, podczas pruskiej ofensywy, miało miejsce dziwne zdarzenie. Kompanię Bartka oddelegowano przeciwko francuskim wolnym strzelcom, urządzono zasadzkę i wojacy w nią wpadli. Bronili się zaciekle, nie chcieli trafić do niewoli, ponieważ czekałaby ich niechybna śmierć. Ostatecznie ujęto dwóch jeńców. Następnego dnia mieli zostać rozstrzelani. U drzwi pomieszczenia, w którym ich osadzono, stanęła straż, Bartkowi powierzono osobisty dozór nad więźniami. Jeden z nich był już starszym człowiekiem, z siwymi wąsami i zobojętniałą twarzą, drugiemu - dopiero co sypał się wąsik, „na twarzy podobniejszej do twarzy panny niż żołnierza”. Jakież było zdziwienie i przerażenie Bartka, gdy usłyszał rozmowę mężczyzn. Obydwaj mówili po polsku. Rozmawiali o czekającej ich śmierci, strachu przed nią, tęsknocie za krajem, sensie walki. Młodzieniec żalił się, że uciekł z domu, żeby wstąpić do armii francuskiej i móc w niej walczyć przeciwko Prusakom: „Myślałem: Pobiją Niemców, będzie Poznańczykom lepiej.” „- I ja tak myślałem. (...) - odpowiedział stary żołnierz.” Młody wojak nie zdążył nawet pożegnać się z matką, a następnego dnia miał zginąć.

    Bartek bał się odezwać, nie wiedział, co ma myśleć: „Toż oni przyszli bić Niemców, żeby Poznańczykom było lepiej, a on bił Francuzów, żeby Poznańczykom było lepiej.” Dziwna tęsknota go ogarnęła, jakiś wewnętrzny głos mówił: „Bartku, ratuj swoich!” Błysnęła myśl o ucieczce, ale przecież żołnierz nie może dezerterować. Splamiłby swój honor. Młody jeniec - Władek zaczął się modlić, po chwili słowa modlitwy szeptał też starszy - Karol. Bartek poczuł ogromną rozpacz, bezsilność. Łzy ścisnęły mu gardło, już chciał krzyknąć „Paniczu! Toć ja chłop!...” i znów wizja ucieczki zamigotała mu przed oczami, ale zastukały czyjeś kroki. Nastąpiła zmiana warty. Następnego dnia Bartek pił od rana, kolejnego też... Później wrócił do równowagi. Zapomnienie przyniosły mu dalsze działania wojenne i kolejne ilości alkoholu. Stał się jeszcze okrutniejszy.

    Julian Krzyżanowski (1892 - 1976), badacz literatury i folklorysta, analizując twórczość Henryka Sienkiewicza, wytłumaczył następująco tragiczną scenę spotkania żołnierzy - Polaków: „Rozjuszony wojownik pruski przeżywa jednak chwilę straszną, gdy stojąc na warcie przy dwu wziętych do niewoli i skazanych na rozstrzelanie wolnych strzelcach, słysząc ich rozmowę, dowiaduje się, że są to Polacy, którzy zaciągnęli się do wojska francuskiego w nadziei, że „Niemcy przegrają i będzie Poznańczykom lepiej”. Scena ta więcej mówi o Sienkiewiczu niż o Bartku, któremu zmiana warty uniemożliwiła powzięcie decyzji, czyby jeńców nie uratować; pisarz złożył w niej hołd pamięci brata, poległego w roku 1870 ochotnika, a jednocześnie ukazał migawkowo stałą tragedię żołnierza polskiego (...) skazanego na bratobójczą walkę z rodakami odzianymi w obce mundury.”



    VI
    Upłynęło kilka miesięcy. Wiosna ukazywała się w całej krasie. Kwitły wiśnie, zieleniły się pola. Magda, siedząc przed chałupą i obierając stare kartofle, podśpiewywała z cicha, by odpędzić troski i smutki. Nagle w dali zamajaczyła czyjaś postać. To Bartek wracał z wojennej tułaczki. Padli sobie w objęcia. Kobieta cieszyła się z powrotu męża. Syn akurat był w szkole. Magda żaliła się, że nauczyciel - Niemiec dokucza polskim dzieciom. Narzekała na niedostatki w gospodarstwie, cieknący dach. Wierzyła, że małżonek wszystkiemu zaradzi. On tymczasem był już nieco podpity, wtrącał do rozmowy zwroty niemieckie i francuskie. Był dziwnie odmieniony. Czuł się wielkim bohaterem, zwycięzcą. Magda była przerażona. Bartek położył się, by wypocząć. Gdy się zbudził, zapragnął ruszyć do karczmy. Pożyczył w tym celu pieniądze od małżonki.

    W karczmie spotkał dawnych druhów. Razem tęgo popijali i wspominali czasy wojny. Przechwalał się dokonaniami wojennymi i swoim męstwem. Wierzył, że od tej pory dzięki wkładowi Polaków w zwycięstwo Prus, Niemcy staną się łagodniejsi dla ciemiężonego narodu. Słysząc to, pewien najmądrzejszy gospodarz z Pognębina - stary Maciej Kierz, zaprzeczył opinii Bartka. Maciej twierdził, że Prusacy po militarnych sukcesach staną się tym bardziej bezlitośni. „Zwycięzca” spod Gravelotte uniósł się, okazując zupełny brak szacunku dla poważanego we wsi chłopa. Wyjął z kieszeni garść pożyczonych od Magdy pieniędzy i rzucił je na stół, proponując towarzyszom: „- Bierzta! ja tera pan...” Naraz przypomniał sobie spotkanie z jeńcami, począł rozpaczać. Towarzysze nie rozumieli jego zachowania. „ - Bez tę wojnę człowiek pije”- mruknął Bartek.



    Niespodziewanie nadeszła Magda i spostrzegła jak mąż trwoni pieniądze. Zaczęła płakać, wyrzekając, iż musiała ciężko pracować i oszczędzać by odłożyć kilka fenigów. Bartek groził jej, ale gotowa była przyjąć każdy cios. Niebawem karczma opustoszała. Wyszli również Bartek i Magda, ale jako zgodni małżonkowie.

    VII
    Bartek po doświadczeniach wojennych był zbyt słaby, żeby pracować w gospodarstwie. Magda usiłowała jakoś sobie radzić. Pomagali jej sąsiedzi Czemierniccy. Miała już sporo długów. Zadłużyła się u niemieckiego kolonisty Justa. Ten wykupił część ziem w Pognębinie, rozbudował gospodarstwo, które z czasem stało się dochodowe. Dzięki temu posiadał sporą sumę, a pieniądze pożyczał na wysoki procent. Z jego finansów korzystał także pan Jarzyński, zubożały szlachcic, który musiał zadłużać się u Niemca, by podtrzymać świetność swego rodu. Pożyczali u Justa także chłopi. Magda posiadała dług w wysokości kilkudziesięciu talarów, „które częścią włożyła w gospodarstwo, częścią posyłała w czasie wojny Bartkowi.” Sprawa zadłużenia rozwiązałaby się, gdyby zebrano obfite plony, lecz by tak się stało, potrzebne były ręce do pracy. W sprawie męża kobieta radziła się pognębińskiego proboszcza. Bartek ciągle skarżył się na nękające go bóle krzyża, siadywał przed chałupą „i palił porcelanową fajkę z wyobrażeniem Bismarcka w białym mundurze i kirasjerskim hełmie na głowie (...)”, nie miał sił, by pomagać żonie. Zamiast tego rozmyślał.

    Bismarck - Otto von Bismarck, (1815 - 1898), Od 1862 roku premier i minister spraw zagranicznych Prus, od 1871, czyli od momentu powstania II Rzeszy nazywanej również Cesarstwem Niemieckim, genialny kanclerz Rzeszy, zwany „Żelaznym Kanclerzem” z racji „twardej” - bezwzględnej polityki. Doprowadził do zjednoczenia Niemiec. Toczył nieformalną wojnę z kościołem katolickim - tzw. „Kulturkampf” (wojna o kulturę), usiłując ograniczyć autonomię i wpływy Kościoła katolickiego. W zaborze pruskim prowadził politykę masowej germanizacji.



    Pewnego dnia ze szkoły wrócił spłakany Franek. Chłopiec twierdził, że niemiecki nauczyciel - pan Boege uderzył go w twarz i nazwał polską świnią, dodał przy tym, że skoro pokonali Francuzów, to teraz wezmą się za Polaków. Usłyszawszy to Magda, zaczęła narzekać na Bartka. Jego „zwycięstwa” wcale nie przyczyniły się do polepszenia sytuacji Poznańczyków, a jedynie ją pogorszyły. Oburzony chłop zerwał się i ruszył w stronę domu pedagoga. Tu wszczął z kłótnię z nauczycielem, doszło do rękoczynów. Dwudziestoletni Oskar - syn Boegego wybiegł ojcu na pomoc, lecz w Bartku ponownie zbudził się duch walki. Uniósł rywala i wrzucił go w beczkę pomyj. Pani Boegegowa w porę zorientowała się w sytuacji i przewróciła beczkę. Wraz z zawartością „wylała” także męża. Z odsieczą nadbiegli niemieccy koloniści. Bartek wyrwał potężną żerdź z pobliskiego płotu i zamachnął się na rywali. Uciekli w popłochu, ale niebawem wrócili w liczbie blisko dwudziestu. Bali się przeciwnika, ciskali w niego kamieniami. Jeden ugodził chłopa w czoło. Krew zalała mu oczy. Upadł. Chcieli go pochwycić, ale podniósł się, to ich powstrzymało. Bartek cofał się w stronę chałup. Od strony wsi na plac boju biegło już kilu parobków. „Koloniści cofnęli się do domów.”

    VIII
    O zatargu między pruskimi kolonistami a Bartkiem zaczęły pisać gazety. Była to swoista „nagonka” na Polaków. Przestawiano ich jako barbarzyńskich prześladowców. Boege natomiast został bohaterem - biedną ofiarą rozruchów. Niemcy obiecywali pomścić krzywdy. Bartek nawet nie przeczuwał, jak fatalny obrót przyjmą sprawy. Uznał, że w sądzie jakoś się wytłumaczy - zasłużył się przecież w wojnie prusko - francuskiej, no i sam był ofiarą - zraniono go kamieniem. Zgadywał, że jego zasługi nie zostaną zapomniane.



    Do Pognębina przybyli uzbrojeni żandarmi. Aresztowano Bartka. Chłop przypiął wszystkie zdobyte ordery i odjechał z wojskowymi. Sąd skazał go na trzy miesiące więzienia. Wyznaczył karę pieniężną w wysokości stu pięćdziesięciu marek, celem powetowania krzywd doznanych przez pana Boegego. Sprawozdanie z procesu opublikowała „Gazeta Poznańska” - „Posener Zeituneg”. Pisano w niej o bezdusznym zachowaniu oskarżonego, który „nie okazał najmniejszej skruchy”, tylko bezczelnie wyliczał, w obliczu zgromadzonych, swoje zasługi wobec Prus. Zachowanie niemieckiego nauczyciela skrytykował polski poseł, mówiąc o antypolskich nastrojach w Poznańskiem. Padał wtedy deszcz. Wszyscy siedzieli znużeni i czekali na zamknięcie obrad. Nikt nie zważał na słowa mówcy.

    Bartek leżał w szpitalu więziennym, ponieważ otworzyła mu się rana - blizna z czasów wojny. Magda nie wiedziała, skąd wziąć pieniądze na spłatę kary. Miała już długi. Chciał ją finansowo wesprzeć ksiądz, ale kasa kościelna świeciła pustkami. Dziedzica - pana Jarzyńskiego nie było w domu. Udał się akurat w konkury do jakiejś zamożnej damy z Królestwa. Musiał ratować posiadłość przed upadkiem.

    Słowikowa myślała o sprzedaży bydła. Zbliżały się żniwa, potrzebne były ręce do pracy. Słała listy do sądu, wypominając zasługi męża, ale na żaden nie dostała odpowiedzi. Modliła się i wspominała przedwojenne czasy, kiedy to jej i Bartkowi żyło się w miarę dostatnio. Myślała o pożyczce u Justa, miała jednak u niego dług, więc się wahała. Niespodziewanie Just przyszedł do niej i zaproponował dofinansowanie, jednakże z procentem. Poradziła się proboszcza, a potem zgodziła na warunki Niemca. Należało jeszcze wypełnić kilka dokumentów i sprawa była załatwiona. Liczyła na tegoroczny urodzaj, a wtedy może udałoby się oddać pieniądze. Pożyczyła trzysta marek, by zapłacić karę i mieć jeszcze na prowadzenie gospodarstwa. Bartek również podpisał należne dokumenty, chciał wystosować jeszcze pismo, przypominając o swoich „zwycięstwach”, ale to nie rokowało nadziei. Całe gospodarstwo było tak zadłużone, że formalnie należało do Niemca. Rząd niemiecki otoczył szczególną opieką swój naród, który tak przecież zasłużył się w ostatniej wojnie. Niemcy czuli się silni, bezkarni i coraz bardziej prześladowali Polaków. Cierpiał także Franek w szkole. Pan Boege był do niego uprzedzony.

    IX
    Wkrótce wrócił do Pognębina pan Jarzyński. Przywiózł ze sobą śliczną i młodą małżonkę. Uradowana Magda doniosła o tym Bartkowi. Wspomniała również o wizycie w domu państwa i o ich obietnicy wsparcia. Jarzyński obiecał pożyczyć pieniądze, żeby mogli spłacić dług zaciągnięty u Justa. Niebawem miały odbyć się wybory. Dziedzic napominał, by nie głosować na Niemców. Wówczas ich władza choć trochę zostanie ograniczona. Jarzyński obiecał porozmawiać z lekarzem, by ten wystawił Bartkowi stosowne zaświadczenie i został zwolniony z więzienia. Karę miałby odbyć w późniejszym terminie, po sezonie żniw. Wkrótce uwolniono go, ale wpierw musiał stawić się przed landratem - Radą Pruską.

    Landrat - Rada Pruska, najwyższy organ władzy w Wielkim Księstwie Poznańskim. Landrat sprawował nadzór nad administracją miejską i wiejską, przewodniczył sejmikowi oraz wydziałowi powiatowemu, posiadał kompetencje policji;



    Poinformowano chłopa o śmierci polskiego posła i konieczności nowych wyborów, nakazano, by nie głosował na Jarzyńskiego, tylko na Szulberga z Krzywdy Wielkiej. „Zwycięzca” niewiele myślał o tym rozkazie. Szły żniwa, a on wracał do domu.

    X
    Zbliżały się wybory i nowa żona Jarzyńskiego - pani Maria osobiście odwiedzała chłopów, przypominając im o głosowaniu na jej małżonka - pana Józefa. Wcieliła się w rolę agitatorki i społecznej aktywistki. Wszędzie zresztą była mile widziana. Chciała nawet pojechać na wiec włościański i wystąpić na nim z przemową. Odwiedziła też gospodarstwo Bartka, przypominając o oddaniu głosu na pana Jarzyńskiego. Chłop stał jakiś wylękniony i słowem się nie odezwał, Magda natomiast zapewniała dziedziczkę, że Bartek na nikogo innego nie będzie głosował.

    Nadszedł dzień wyborów. Wszyscy w Pognębinie byli bardzo niespokojni, a zwłaszcza pani Maria Jarzyńska. Nie mogła doczekać się wyników. Była przekonana o zwycięstwie męża. Potem miał nastąpić obiad, wieczorem państwo zamierzali wyjechać do Poznania, a następnie do Berlina. W ich posiadłości zebrało się sporo osób z okolicznych wsi. Czekano na wieści. Atmosfera była bardzo uroczysta, nastrój potęgowały patriotyczne przemowy.



    Przyjechał włódarz (włodarz, ekonom - zarządca dóbr) z nowiną: „Nasz pan wybrany!” Co prawda liczono jeszcze głosy, ale wynik był już przesądzony. Wielka radość ogarnęła zebranych. Nagle nadjechał stary Maciej z Pognębina i oświadczył, że wybrano Szulberga. Zdziwienie odmalowało się na twarzach gości, ale Maciej stwierdził, że nie ma się czemu dziwić, „skoro i tutejsze chłopy pognębińskie głosowali za Szulbergiem.” Podał przykład Bartka Słowika i innych byłych żołnierzy, którzy opowiedzieli się za Szulbergiem. Chłopi otrzymali taki rozkaz od Niemców. Podniosły się głosy oburzenia, wspomniano o wysiedleniu Słowika ze wsi i unieważnieniu wyborów. Wieczorem Jarzyńscy wyjechali nie do Berlina, ale do Drezna. Znienawidzony przez sąsiadów Bartek „zwycięzca” siedział smutny przed swoją chałupą, „obcy nawet dla żony własnej, bo i ta nie przemówiła do niego cały dzień ni słowa.”

    Tej jesieni zbiory były wyjątkowo obfite. Cieszyło to pana Justa, który akurat przejmował kolonię Słowików. Pewnego deszczowego dnia widziano troje ludzi idących z Pognębina w stronę miasta: „chłop, baba i dziecko.” Mężczyzna w niczym nie przypominał zwycięzcy spod Gravelotte, podobniejszy był raczej do dziada niż do człowieka, kobieta szlochała za utraconą chałupą. Wokół było pusto. Krzyż wyciągał nad biedną rodziną drewniane ramiona. Bartka czekała jeszcze zimowa „odsiadka”, a państwo Jarzyńscy nadal bawili w Dreźnie.

    Wspomnienie z Maripozy

    Wspomnienia z Maripozy" to opowiadanie, którego akcja toczy się Ameryce końca XIX wieku. Narrator i bohater to Polak, był krótko w Maripozie, zostałby tam dłużej, gdyby wiedział, że w lesie żyje prototyp jego latarnika. Opowiedział mu o nim pan M, który był z nim niedawno w Kalifornii, a teraz on to wiernie odtwarza. Maripoza była kiedyś żywym miastem, bo było tu złoto, ale kiedy się skończyło to wszyscy wyjechali, teraz ma ok.1000 mieszkańców. Narrator dojechał tam w piątek, było tłoczno, bo to dzień targowy. Zamieszkał w hotelu Billinga- był Badeńczykiem. Ten właściciel dowiedziawszy się, że ma u siebie Polaka bardzo się ucieszył. Okazało się, że służył pod Mierosławskim. Bardzo chwalił swojego przywódcę i zmartwił się, że już nie żyje. Wspominał polskich bohaterów i przypomniało mu się, że w lesie mieszka rodak podróżującego. Był teraz w mieście, bo zawsze przyjeżdża na targ z miodem i zostaje na noc. Rano Niemiec- właściciel przyprowadził rodaka - starego Putramenta. Putrament jest emigrantem, który od wielu lat(ok20) mieszka poza Polską. Zaczęli rozmawiać, starzec był przygłuchy, więc trzeba było mówić głośno i wyraźnie. Mówił on bardzo dziwnie, jakby stylem biblijnym, narrator początkowo z niego drwił, ale widział, jak starzec był wzruszony widząc rodaka, cały drżał. W końcu narrator poczuł do niego pewien szacunek, zaczął opowiadać mu, co dzieje się w Polsce. Rozmawiali tak dosyć długo, opowiadali o sobie, w końcu narrator nie wytrzymał i zapytał skąd ten język. Okazało się, że żeby nie zapomnieć ojczystego języka starzec czytuje codziennie Biblię w XVI-wiecznym przekładzie Jakuba Wujka(jedyną książkę, którą ma).nic dziwnego, że nie umie już mówić i myśleć inaczej. Narrator zapytał czy ma kogoś w Polsce, bo mógłby coś przekazać, ale ten zaprzeczył. Nie miał nikogo, ale mimo to nie chciał zapomnieć ojczystego języka. Codziennie rano czytał Biblię. Utwór jest piękną opowieścią o patriotyzmie. większość utworów Sienkiewicza pisana jest w nurcie patriotyzmu oraz  o zwycięstwach  Polaków i  wielkości narodu polskiego z racji czasów w których żył. miało to wskrzesić narodową  dumę i poczucie polskości wśród Polaków, co wyszło z różnym wtedy skutkiem.

    Sachem

    W mieście stanu Teksas - Antylopie, położonym nad rzeką Antylopą, miało odbyć się przedstawienie cyrkowe. Na specjalny pokaz z udziałem tancerek, śpiewaków i linoskoczków spieszyli wszyscy mieszkańcy miasteczka, tym bardziej, że przyjazd cyrku to zawsze niebywałe wydarzenie.

    Antylopa była nowym miastem. Przed piętnastu laty nazywała się Chiavatta i jako niezbyt liczna osada indyjska stanowiła stolicę plemienia Indian - Czarnych Wężów. Czerwonoskórzy dawali się we znaki mieszkańcom granicznych kolonii niemieckich: Berlinowi, Grundenau i Harmonii. Ci zaś, w odwecie nękali Indian. Plemię zaciekle broniło swojego terytorium, nadanego mu licznymi traktatami przez rząd stanowy Teksasu. Łupiono białych, zwanych „bladymi twarzami” i zdzierano im skalpy. Koloniści, usiłując wesprzeć cywilizacyjny rozwój regionu, nie mogli dłużej tolerować takiego stanu rzeczy. Pewnej nocy zebrawszy się liczną gromadą, „zasiloną” dodatkowo przez Meksykańczyków z La Ora, „napadli na uśpioną Chiavattę”. Wycięli w pień kobiety, mężczyzn i dzieci, „ocalały tylko małe oddziałki wojowników , które w tym czasie wyszły na łowy.” Osada spłonęła.

    Niemieccy osiedleńcy rozpoczęli przebudowę Chiavatty, „powstała ucywilizowana Antylopa”, licząca około dwóch tysięcy mieszkańców. Kilka lat po dramatycznych wydarzeniach znaleziono złoża srebra. Miasteczko rosło w siłę, osadników przybywało. Dokonując samosądu, powieszono ostatnich Indian. Nic już nie blokowało rozwoju Antylopy.
    Miasto posiadało kolej żelazną łączącą je z Rio del Norte i San Antonio. Znajdowały się w nim trzy szkoły, w tym jedna wyższa. Na placu, gdzie niegdyś powieszono więźniów zbudowano zakład filantropijny. W kościołach duchowni prawili o miłości bliźniego, „poszanowaniu cudzej własności i innych cnót potrzebnych ucywilizowanemu społeczeństwu.” Pewien przyjezdny prelegent wygłosił mowę „O prawach narodów”.

    Wszystkim wiodło się dobrze, powstały plany budowy uniwersytetu. Mieszkańcy handlowali srebrem, pomarańczami, jęczmieniem i winem. Było coraz bogatsi. Wieczory spędzali często w kawiarni „Pod Złotym Słońcem”, pijąc piwo i dyskutując. Nikt już nie wspominał plemienia Czarnych Wężów.



    Dopiero tego wieczoru, gdy wszyscy zdążali do cyrku, przypomniano sobie o wymordowanych Indianach, a to z tego względu, że gwoździem programu miał być występ czerwonoskórego mężczyzny, syna ostatniego wodza - Sachema. Dyrektor trupy cyrkowej - Hon. M. Dean wyznał kiedyś gościom „Pod Złotym Słońcem”, że przed piętnastu laty, jadąc do Santa Fe, znalazł w okolicy umierającego starego Indianina z dziesięcioletnim chłopcem. Mężczyzna umierał od ran i z wyczerpania. Hon. M. Dean zabrał dziecko ze sobą. Chłopak był ponoć synem „zabitego „sachema” Czarnych Wężów i następcą jego godności”. Dyrektor cyrku, przybywając do Antylopy wraz ze swoją trupą, nie wiedział, że kiedyś to miejsce zwało się Chiavattą. Poinformowali go o tym bywalcy kawiarni. Młody Sachem miał więc „popisywać się na grobach ojców.” Hon. M. Dean był usatysfakcjonowany. Uznał, że występ Indianina będzie niezwykłą atrakcją, a tym samym szansą na większy zarobek.

    Santa Fe - ponad sześćdziesięciotysięczne miasto położone na południu Stanów Zjednoczonych, stolica Nowego Meksyku. Santa Fe związane jest z kulturą Indian Pueblo, niektóre budynki miejskie architektonicznie nawiązuję do kultury tego plemienia. Każdego roku odbywa się w mieście tak zwany Indian Market - Indiański Targ, podczas którego prezentowana jest sztuka indiańskiego rękodzieła.



    W dniu pokazów dzieci z miasteczka niecierpliwie krążyły w pobliżu drewnianego budynku cyrku. Wieczór był pogodny, na niebie świeciły gwiazdy. Cyrk zewsząd oświetlono. Wewnątrz paliło się mnóstwo naftowych lamp. U wejścia do niezwykłego obiektu wciąż przewijały się tłumy ludzi, dla których nie starczyło już biletów. Na białej zasłonie imitującej drzwi wymalowano bitwę białych z czerwonoskórymi. Gdy podniesiono kotarę, tłum wtargnął do środka. Wszyscy zajęli miejsca i zaciekawieni czekali na początek przedstawienia.


    Jako pierwsza wystąpiła śliczna tancerka Lina. Jej uroda zaniepokoiła niektóre damy. Jedna z nich - młoda Mathilde cichutko pytała swojego towarzysza, czy nadal ją kocha. Tancerka zwinnie wykonywała akrobatyczne popisy. Towarzyszyło jej kilku błaznów. Długo oklaskiwano piękną i wygimnastykowaną Linę. Po niej na scenie pojawił się zamiast oczekiwanego Sachema, dyrektor cyrku. Kłaniał się publiczności i prosił o wyrozumiałość dla wyjątkowo w tym dniu „dzikiego” artysty. Widzowie podejrzewali, że Indianin nie pamięta już swojej przeszłości.

    Nareszcie na arenie pokazał się Sachem. Przywdział płaszcz z białych gronostajów - symbol wodza. Z twarzą wykutą jakby z miedzi i zimnymi, obojętnymi oczami przypominał króla. Złowrogo patrzył na zgromadzony tłum. Był w pełni uzbrojony i odziany jak czerwonoskóry wojownik. „Na głowie jego chwieją się pióra, za pasem ma topór i nóż do skalpowania, w ręku tylko zamiast łuku, trzyma długi drąg, który służy do chwytania równowagi podczas chodzenie po drucie.”

    Wydał z siebie okrzyk wojenny „Herr Gott!” (Panie Boże). Ci, którzy uczestniczyli w eksterminacji plemienia Czarnych Wężów doskonale pamiętali to dzikie wycie i w tej chwili zadrżeli. Do wodza zbliżył się na chwilę dyrektor, próbując nieco go ułagodzić. Namowa poskutkowała. Indianin przechadzał się w górze po rozpiętym drucie. Wydawał się wisieć w powietrzu. Jego wyciągnięte ręce okryte płaszczem przypominały olbrzymie skrzydła. Patrząc w kierunku naftowych lamp, zaintonował pieśń wojenną. Śpiewał po niemiecku, mniemano, iż wódz zapomniał już języka Czarnych Wężów. Słowa pieśni, donośne i pełne powagi, opiewały męczeństwo czerwonoskórych wojowników. Sachem „opowiadał” historię swojego plemienia. Oto przed laty Indianie żyli szczęśliwie. Polowali, walczyli i wznosili modły do Wielkiego Ducha. Kobiety były patronkami domowego ogniska: „Wojownicy Chiavatty byli szlachetnymi mężami. Chiavatta była potężną. Ale przyszły blade twarze zza mórz dalekich i wrzuciły ogień do Chiavatty. (...)”

    Czarnych Wężów nie pokonano w boju, lecz podstępem, zakradając się nocą do wigwamów i mordując całe pokolenie. W miejsce indiańskich namiotów powstały „kamienne wigwamy”. Wódz zaśpiewał o zemście: „Z całego pokolenia zostało jedno dziecko. Było ono małe i słabe, ale przysięgło duchowi ziemi, że się zemści. Że ujrzy trupy białych mężów, niewiast, dzieci, pożogę, krew!...” W cyrku zapadła złowieszcza cisza, dyrektor wyraźnie się niepokoił. Kobiety siedziały przestraszone. Wódz zakołysał się, podniósł drąg w kierunku naftowych lamp. Publiczność oniemiała, sparaliżował ją strach, podejrzewano, że Indianin lada chwila „zaleje cyrk potokami płonącej nafty.” Widzowie krzyknęli z przerażenia, lecz wódz nagle zniknął, by po chwili ponownie pojawić się na arenie.



    W ręku niósł blaszaną miskę, słowami pełnymi pokory prosił widzów o datki: „Co łaska dla ostatniego z Czarnych Wężow!...” Tłum nieco się uspokoił, emocje opadły. Występ uznano za świetną sztuczkę, niezwykłą grę z publicznością. Chętnie wrzucano do blaszanej miseczki dolary. W ten sposób okazywano wodzowi dobroć i współczucie. Sachem po przedstawieniu jadł knedle i pił piwo w lokalu „Pod Złotym Słońcem”. Zyskał w Antylopie wielką popularność. Miał powodzenie u kobiet. Zaczęto o nim nawet plotkować...

    Legenda żeglarska

    Istniał kiedyś okręt, który nazywał się „Purpura”. Uważany był za niemal niezniszczalny - pływano nim w najgorsze burze i sztormy. Majtkowie drwili sobie z ostrzeżeń o niebezpieczeństwie. Ufali okrętowi i jego wielkości.
    Życie załogi było szczęśliwe, każdy robił co chciał, w przeciwieństwie do zwyczajów na innych statkach. Niemal cały czas świętowano, bo nie trzeba było dużo pracować: „Purpura” doskonale radziła sobie z falami czy skałami, a do tego ratowała rozbitków z innych statków. Marynarze stawali się coraz bardziej rozleniwieni, bo po co pilnować statku, sterów, masztu czy lin, skoro okręt i bez ich pomocy dobrze sobie radzi?
    Po kilku latach załoga „zniewieściała zupełnie”. Zapomniano sztuki żeglarskiej przez co nikt nie zauważył, że statek zaczął się psuć. Ostrzegano marynarzy, ale oni dalej nie zwracali na nic uwagi. I tak któregoś dnia „Purpura” znów wypłynęła w morze. Rozpętała się potężna burza, fale z rykiem atakowały okręt, który przez zniszczenia zaczął się im poddawać. Dopiero wtedy załoga się „obudziła”. Chcieli ratować okręt, ale nie wiedzieli jak - przez te wszystkie lata lenistwa zapomnieli zupełnie o zasadach żeglarskich. Z rozpaczy zaczęli strzelać z dział do morza, które chciało im zabrać „Purpurę”. Oczywiście nic to nie pomagało i wkrótce statek zaczął tonąć. Wtedy załoga usłyszała te same głosy, które wcześniej ostrzegały ich wielokrotnie. Radziły, by nie strzelać bezsensownie z dział, ale biec na sam spód okrętu i zacząć go reperować, bo naprawa od spodu to jedyna szansa na ocalenie. Tak też marynarze zrobili.

    "Legenda żeglarska" to oczywiście aluzja to polskiej sytuacji. "Purpura" - to Polska, która została zaniedbana przez lenistwo, pijaństwo i brak karności Polaków. Stała się tym samym łatwym celem dla zaborców, przedstawionych tu jako fale i burza. Jedynym ratunkiem są nie powstania, które upadają, bo zaborca jest zbyt potężny (strzelanie z dział do morza), ale naprawa "od spodu", czyli praca u podstaw.


    Organista z Ponikły

    W pewien zimowy dzień, z Zagrabia do Ponikły wędruje muzyk Kleń. Jest szczęśliwy - wreszcie uzyskał wymarzoną posadę organisty właśnie w parafii Ponikła. Wcześniej grał na oboju po weselach, jarmarkach i włóczył się bez celu. Teraz nareszcie ma szansę się ustatkować i zacząć być szanowanym przez ludzi (w tamtym czasie organista na wsi miał pozycję społeczną niemal równą księdzu).
    Kleń od młodości kochał muzykę. Pomagając staremu organiście Mielnickiemu (umarł niedawno - po nim Kleń miał przejąć stanowisko) nauczył się sztuki gry nie tylko na organach, ale też na wielu innych instrumentach. Ludzie uważali że siedzi w nim „licho”, bo grał tak zapamiętale i tak cudownie, że rzadko kto mógł mu dorównać. Gdy zastępował czasami w Ponikle Mielnickiego, potrafił za pomocą muzyki wprawić w ekstazę cały kościół. Dzięki temu był znany w całej okolicy i często po nabożeństwie czekano na niego koło świątyni, gdzie mu gratulowano. Kleń nie uciekał, wprost przeciwnie - szedł chętnie miedzy ludzi. Jednak nie po to, by słuchać pochwał, ale żeby popatrzeć na Olkę, córkę strycharza (ceglarza) z Zagrabia, która mu się bardzo podobała. Wkrótce zakochali się w sobie. Niestety - na ich drodze stanął ojciec dziewczyny. Nie zgadzał się na ich związek, dopóki Kleń nie będzie miał żadnego konkretnego zawodu. Wszystko się zmieniło, gdy Kleń został organistą.
    I teraz właśnie wracał z Zagrabia od Olki i jej ojca. Lepszego dnia nigdy nie miał - dostał pracę i dom, a ojciec ukochanej zgodził się na ich ślub. Powoli zbliżał się wieczór i wkrótce wokoło niego zapanowała ciemność. Ścisnął mróz. Kleń, by szybciej znaleźć się w domu, w Ponikle, ruszył polami na przełaj i by było mu raźniej, zaczął sobie grać na oboju piosenki, które zaprezentował niedawno Olce i jej ojcu. Po chwili jednak przestał, gdyż było za zimno i bardzo zmarzły mu ręce. Droga stała się cięższa, bo Kleń nie obliczył, że na łąkach leży więcej śniegu niż na drodze. Do tego wiał silny wiatr i wzmagał się mróz. Organista zaczął się bać i dotkliwie odczuwać samotność - na drodze mógł się zawsze trafić wóz do Ponikły. Na polach był sam. Wkrótce nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Usiadł więc by odpocząć i obiecał sobie grać na oboju, żeby nie usnąć. Niestety, oczy same mu się zamknęły. W ostatniej chwili zaczął się dziwić i pytać sam siebie gdzie jest jego Olka i dlaczego jej przy nim nie ma.

    Rano słońce oświetliło jego postać - siedzącą, z obojem w ręku, zdziwioną i „jakby zasłuchaną w ostatnią nutę piosnki: „Mój zielony dzban…”.


    Dwie łąki

    1. dobry Wiszu- łąka życia

    2. mądry Sziwa- łąka śmierci

    Stworzył je Braham i kazał włodarzom czynić, jak potrafią najlepiej.

    Świat 1- raj, miłość, która była szczęściem. Bóg powiedział Wisznu, że nie stworzy nic doskonalszego, więc niech sobie odpocznie, a ludzie niech sobie sami żyją.

    Ludzie zaczęli dbać o siebie sami. Zrodziła się radość, ale też smutki. Poznali trudy i posarżyli się Winszu, on powiedział, że ma ich pocieszać miłość. Zaczęli się rozmnażać, brakowało jedzenia, karczowali lasy pod uprawę- zaczęła się praca. Znowu się poskarżyli, tym razem na zmęczenie, więc stworzył im sen. Oni chcieli snu wiecznego. Winszu powiedział, że znajdą go po drugiej stronie rzeki.

    Świat 2- u Sziwy była tylko jednolita jasność. Wszystko tam było jakby uśpione, przezroczyste, totalna cisza. Najbardziej zmęczeni ze świata Winszu zdecydowali się na wyprawę, coraz bardziej się jednak rozmywali, aż ułożyli się spokojnie do snu. Wszyscy zaczęli przechodzić, Winszu przestraszył się i poszedł po radę do Brahama. U niego zostało już tylko dwoje zakochanych ludzi, którzy chcieli na siebie patrzeć, więc nie mogli spać.

    Braham stworzył więc boleść i trwogę, które trzymały ciemną zasłonę u wrót do Sziwy, w jego świecie nadal było pięknie i jasno, ale teraz ludzie bali się przejścia.

    Brahma- największy bóg mitologii hinduskiej, stwórca świata

    Winszu- hinduski bóg życia

    Sziwa- hinduski bóg śmierci

    Diokles

    Noc w Atenach, Diokles modlił się przed posągiem marmurowej Ateny, cały jej się oddał, był gotów poświęcić wszystko- pieniądze, urodę, przede wszystkim sławę, żeby poznać prawdę, modlił się bardzo żarliwie, aż cały się zatracił, ale nie słyszał odpowiedzi, nawet drzewa umilkły. On jakby zemdlał, w końcu przebudził się, a marmurowa bogini wysłuchała jego próśb. Co rok takiej nocy będzie odsłaniała się jedna zasłona prawdy, której ludzie nigdy nie widzieli, a ona sprawi, że Diokles nie umrze zanim nie odsłoni ostatniej, wydostała się z marmuru i razem z nim odleciała. Wzlecieli na górę wyższą niż olimp, tam była postać zawinięta w zasłony- Prawda, która jaśniała mimo tylu warstw ją osłaniających, dzięki tym blaskom mamy mędrców na ziemi. Diokles zdjął pierwszą zasłonę, nawet nie zauważył, że odleciała ona jako łabędź. Był bogatym człowiekiem, ale zgodnie z obietnicą żył, jak ubogi. Z każdą zasłoną coś tracił- swoje nadzwyczajne piękno, prawo do miłości..z każdą zasłoną stawał się mądrzejszy, ludzie to widzieli i chcieli, żeby zajął się polityką, ale on widział, że świat schodzi na złą drogę i mówił, że ma dla nich łzy, ale rządzić nimi by nie potrafił nawet jeśli byłby bogiem. Kiedy była wojna, bronił kraju, ale nie chciał chwały, nie pozwolił wyryć swojego nazwiska na desce, w końcu wyprowadził się z miasta, a kiedy przychodził po chleb do Aten to znajomi już go nie poznawali. Tak się zestarzał, ale żył nadzieją, że jeszcze przed śmiercią ujrzy prawdę i może jeszcze zdąży komuś o tym opowiedzieć, w końcu nadeszła ta noc. Atena jeszcze próbowała mu powiedzieć, że jeśli ma jakieś wątpliwości, to może się wrócić lecz on czekał na to całe życie. Odsłonił ostatnią zasłonę i nic nie zobaczył, ogarnęła go ciemność gorsza niż w hadesie. Krzyknął do Ateny, że nic nie widzi, a ta odpowiedziała. Że jego źrenice oślepły od blasku prawdy i tak uleciało ostatnie złudzenie, że śmiertelnik może zobaczyć całą prawdę. Biedak jęknął, że bogini go zwiodła, niech teraz wybawi go zsyłając śmierć, ona się nad nim ulitowała i w końcu mógł zobaczyć jasność, której pragnął za życia. Śnieg spadł na szczątki jego ciała.



    Wyszukiwarka

    Podobne podstrony:
    26. H. Sienkiewicz, Filologia polska, Młoda Polska
    Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań, Polonistyka
    Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadan, Opracowania
    Nowele-Sienkiewicz, Filologia Polska, Pozytywizm
    05 Stylistyka polska. Wybór tekstów - całość - notatki, Filologia polska, Poetyka
    Sienkiewicz H., Filologia polska Pozytywizm
    HENRYK SIENKIEWICZ WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ (LATA 70 80 doc
    28 Henryk Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań
    Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
    28 Henryk Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań
    Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
    Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań(1)

    więcej podobnych podstron