Tekst został przygotowany na podstawie książki A.S.Neill, Summerhill str. 11 - 29, 36-43, 46 -9, 80 -3, 104 - 115, 128 - 130, 167, 184, 195 -7, 236-240, Ofic. Wydaw. Almaprint, Katowice 1991, (wybór i opracowanie M.Tkocz)
Walka o młodzież jest walką bezlitosną. Nikt z nas nie może pozostać neutralny. Musimy opowiedzieć się po jednej albo po drugiej stronie: autorytet czy wolność; dyscyplina czy samorząd. Półśrodki na nic się nie zdadzą. Sytuacja jest zbyt nagląca. Być wolnym duchem, zadowolonym w pracy, szczęśliwym w przyjaźni i w miłości, czy być kupą nieszczęść i konfliktów, jednostką nienawidzącą siebie i nienawidzącą ludzkości - jedno i drugie jest spuścizną, jaką rodzice i nauczyciele dają każdemu dziecku.
A.S.Neill, Summerhill
Dobra szkoła?
Jest to opowieść o pewnej szkole. Niektóre dzieci przybywają tu , gdy mają pięć lat, inne, gdy mają już piętnaście. Na ogół zostają tu do czasu, aż skończą szesnaście lat. Zwykle przebywa tu około dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu dziewcząt.
Uczniowie podzieleni są na trzy grupy: najmłodszych w wieku od pięciu do siedmiu lat, średnich od ośmiu do dziesięciu i najstarszych - od jedenastu do piętnastu lat.
Każda grupa wiekowa mieszka razem z opiekunką. Chłopcy mieszkają po dwóch, trzech lub czterech. Dziewczęta tak samo. Pokoje dzieci nie są kontrolowane, nikt też za nich nie sprząta. Mają pełną swobodę. Nikt im nic mówi, w co mają się ubrać, wkładają więc na siebie, co chcą i kiedy chcą. Gazety nazywają nas ,,Szkołą „jak-się-komu-podoba'' i dają do zrozumienia, że jest to zbiorowisko rozwydrzonych prymitywów, bez żadnych zasad i manier.
Bez wątpienia szkoła zmuszająca aktywne dzieci do siedzenia w ławkach i uczenia się nieprzydatnych w większości przedmiotów jest złą szkołą. Jest ona dobra jedynie dla tych, którzy w nią wierzą, dla tych nietwórczych obywateli, którzy chcą mieć potulne, nietwórcze dzieci, pasujące do cywilizacji, w której miarę sukcesu stanowi pieniądz.
Gdy moja żona i ja zakładaliśmy tę szkołę przyświecał nam jeden główny cel: dopasować szkołę do dziecka, zamiast dopasowywać dziecko do szkoły.
Przez wiele lat uczyłem w zwykłych szkołach. Znałem dobrze ten drugi sposób i wiedziałem, że jest zupełnie do niczego. A zły był dlatego, że opierał się na dorosłym rozumieniu tego, jakie powinno być dziecko i jak to dziecko powinno się uczyć. Wzięliśmy się więc za stworzenie szkoły, w której pozwoliliśmy dzieciom na wolność bycia sobą. Aby to zrobić musieliśmy wyrzec się wszelkiej dyscypliny, wszelkiego pouczania, sugerowania, wszelkich instrukcji oraz wskazań moralnych i religijnych. Nazywano nas odważnymi, lecz nic wymagało to odwagi, a jedynie głębokiej wiary w dziecko jako istotę dobrą. Przez ponad czterdzieści lat ta wiara nigdy się w nas nie zachwiała; przeciwnie uległa bezwzględnemu wzmocnieniu. Wyznaję pogląd, że dziecko ma wrodzoną mądrość i poczucie, realizmu, jeżeli zostawi się je w spokoju, bez jakichkolwiek sugestii ze strony dorosłych, rozwinie się na tyle, na ile jest w stanie się rozwinąć. Nasza szkoła jest miejscem, gdzie ludzie mający wrodzone możliwości i pragnienie zostania uczonymi zrealizują je; podczas gdy ci, którzy nadają się tylko do zamiatania ulic, będą to robić. Jak dotychczas naszej szkoły nie opuścił jeszcze ani jeden zamiatacz. Nie piszę tego ze snobizmu, bo wolałbym raczej ujrzeć, jak opuszcza nas szczęśliwy zamiatacz ulic niż znerwicowany uczony.
Jaka jest nasza szkoła ?
Więc, po pierwsze, zajęcia nie są tu obowiązkowe. Dzieci mogą chodzić na lekcje albo nie — całymi latami, jeśli tak chcą. Oczywiście jest plan - lecz tylko dla nauczycieli.
Dzieci mają zajęcia zwykle w grupach wiekowych, ale czasami także w zespołach zainteresowań. Nie mamy nowych metod nauczania, ponieważ nie uważamy, żeby nauczanie jako takie miało jakieś szczególne znaczenie. Czy dana szkoła wypracowała specjalną metodę zapoznawania z dzieleniem, jest bez znaczenia, ponieważ dzielenie jest nieważne dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy chcą się go nauczyć. A dziecko, które chce się nauczyć dzielenia, nauczy się go, niezależnie od sposobu, w jaki to będzie robione.
Dzieci, które przybywają do nas jako przedszkolaki, chodzą na zajęcia od początku swojego pobytu w szkole; lecz uczniowie z innych szkół oświadczają, że już nigdy więcej nie pójdą na żadną przebrzydłą lekcję. Bawią się, jeżdżą na rowerach i przeszkadzają innym, ale unikają nauki. Czasem trwa to miesiącami. Czas „powrotu do zdrowia" jest proporcjonalny do nienawiści, jakiej dostarczyła im ich ostatnia szkoła. Przeciętny czas „zdrowienia" z awersji do lekcji wynosi trzy miesiące.
Ludzie, którym obce jest tego rodzaju pojmowanie wolności, będą się zastanawiać, cóż to za dom wariatów, w którym dzieci bawią się przez cały dzień, jeśli tylko chcą. Niejeden dorosły powie: „Gdyby mnie posłano do takiej szkoły, nigdy nic kiwnąłbym nawet palcem". Inni mówią: ,,Takie dzieci będą się czuły bardzo upośledzone, gdy przyjdzie im konkurować z tymi, których zmuszono do nauki".
Przypominam sobie ucznia, który opuścił szkolę, gdy miał siedemnaście lal, ponieważ chciał iść do fabryki budowy maszyn. Pewnego dnia dyrektor wezwał go do siebie.
— Ty jesteś tym młodzieńcem z tej wolnej szkoły ? - powiedział. — Ciekawi mnie, co myślisz. o tego rodzaju wykształceniu teraz, gdy spotykasz się z chłopakami z tradycyjnych szkól. Przypuśćmy, że miałbyś wybrać jeszcze raz, poszedłbyś wtedy do tej samej szkoły ?
- Och, oczywiście -- odparł nasz uczeń
- Ale co takiego daje ta szkoła, czego nie dają inne?
- Czy ja wiem - powiedział powoli - Sądzę, że daje poczucie całkowitej wiary w siebie.
- Tak - odrzekł dyrektor z poważną miną - zauważyłem to, gdy wszedłeś do pokoju.
- O rany! - roześmiał się chłopak - Przykro mi jeżeli zrobiłem na panu takie wrażenie.
- Podobało mi się to - stwierdził dyrektor - zwykle ludzie, których wzywani do siebie, denerwują się i wyglądają nieswojo. Ty wszedłeś jak partner. Przy okazji, mówiłeś, że na jaki wydział chciałbyś się przenieść?
Ta historyjka pokazuje, że nauczanie jako takie nie jest tak ważne jak osobowość i charakter. Ten uczeń oblał egzaminy na uniwersytet, ponieważ nie cierpiał uczyć się z książek. Lecz jego niedostatek wiedzy nie upośledził go życiowo. Jest teraz doskonałym inżynierem.
Tym niemniej w naszej szkole jest sporo nauki. Być może grupa naszych dwunastolatków nie mogłaby konkurować z klasą równolatków pod względem kaligrafii, ortografii czy ułamków. Lecz w egzaminach wymagających oryginalności nasze dzieci pobiłyby resztę na głowę.
W tej szkole nie ma klasówek, ale czasami ja przeprowadzam egzamin dla zabawy. Na jednym z nich pytałem, gdzie są: Madryt, wczoraj, miłość, demokracja, nienawiść, mój kieszonkowy śrubokręt (niestety, nie usłyszałem pomocnej odpowiedzi). Te pytania oczywiście wcale nic mają być poważne, a dzieci bardzo je lubią. Nowo przyjęci, jako całość, nie dorównują poziomem odpowiedzi uczniom, którzy już zaaklimatyzowali się w szkole, i to nie z powodu mniejszych możliwości intelektualnych, a raczej dlatego, że tak już przyzwyczaili się do pracy traktowanej rutynowo i poważnie, że jakiekolwiek lekkie podejście wprawia ich w zakłopotanie.
Tak wygląda zabawowa strona naszego nauczania. Na wszystkich lekcjach pracuje się bardzo dużo. Jeżeli z jakiegoś powodu nauczyciel nic może odbyć lekcji w umówionym dniu, uczniowie są na ogół bardzo rozczarowani.
Dawid, dziewięcioletni chłopiec, musiał być odizolowany od reszty dzieci z powodu kokluszu. Bardzo płakał. „Opuszczę lekcję geografii ", protestował. Dawid był w szkole praktycznie od urodzenia i miał swoje zdecydowane i bezdyskusyjne poglądy na temat konieczności udzielania mu lekcji. Jest teraz profesorem matematyki.
Kilka lat temu ktoś na Ogólnym Spotkaniu Szkoły (na którym wszystkie obowiązujące w szkole z reguły są poddawane pod głosowanie, a każdy uczeń i każda osoba personelu ma jeden glos) zaproponował, aby ukarać pewnego winowajcę zakazem chodzenia na lekcje przez tydzień. Reszta dzieci zaprotestowała, ponieważ ich zdaniem taka kara byłaby nazbyt surowa.
Mój personel i ja serdecznie nie lubimy wszelakich egzaminów. Dla nas to zmora. Nie możemy jednak odmówić uczenia dzieci wymaganych przedmiotów.
Dlatego też dopóki istnieć będą egzaminy wstępne na uniwersytet, będziemy musieli im się podporządkować.
A nauczyciele mają zawsze kwalifikacje do uczenia na wymaganym poziomie.
Nic oznacza to wcale, że wiele dzieci chce zdawać te egzaminy; zdają je tylko ci, którzy idą na uniwersytet. Na ogół nie sprawia im to specjalnych trudności. Zwykle zaczynają poważnie przygotowywać się do egzaminów jako czternastolatki i wykonują całą pracę w ciągu około trzech lat. Oczywiście, że nie zawsze zdają za pierwszym razem. Ważniejsze jest to, że próbują ponownie.
Możliwe, że nasza szkoła jest najszczęśliwszą szkołą na świecie. Nie ma u nas wagarowiczów i rzadkie są przypadki tęsknoty za domem. Nieczęsto zdarzają się bójki. Kłótnie, tak, oczywiście, ale tylko sporadycznie walki na pięści, jakie my toczyliśmy jako chłopcy. Rzadko kiedy słyszę płacz dziecka, bowiem wolne dzieci mają do uzewnętrznienia znacznie mniej nienawiści niż te sterroryzowane. Nienawiść rodzi nienawiść, a miłość rodzi miłość. Miłość oznacza akceptację dzieci i jest konieczna w każdej szkole. Nie można być po stronie dzieci, jeżeli się je karze i wrzeszczy na nie. Nasz szkołą jest szkołą, w której dziecko wie, że jest akceptowane.
Zauważcie proszę, że nie jesteśmy pozbawieni ludzkich słabości. Pewnej wiosny spędziłem tygodnie na sadzeniu ziemniaków, więc kiedy odkryłem w czerwcu, że ktoś wyrwał osiem roślin, zrobiłem wielką awanturę. Jest jednak istotna różnica między moją awanturą a tą, którą zrobiłby jakiś autokrata. Moja awantura była o ziemniaki, natomiast awantura autokratycznego osobnika nie obyłaby się bez wciągania w to wszystko problemów moralnych — dobra i zła. Ja nie mówiłem, że kradzież moich kartofli była czymś złym; nie robiłem z tego sprawy dobra i zła — to była sprawa „moich kartofli". One były moje i należało zostawić je w spokoju. Mam nadzieję, że wystarczająco jasno pokazałem tę różnicę.
Spróbuję powiedzieć to inaczej. Dla dzieci nie jestem autorytetem, którego trzeba się bać. Jestem im równy, a cały raban, który robię wokół moich ziemniaków, nic ma dla nich większego znaczenia niż awantura, jaką mógłby zrobić o przebitą dętkę rowerową któryś z chłopców. Zupełnie bezpiecznie można awanturować się z dziećmi, jeżeli wszyscy są sobie równi.
Teraz niejeden powie: „To banialuki. Nie może być równości. Jesteś szefem, jesteś większy i mądrzejszy". To rzeczywiście prawda. Jestem szefem i jeżeli dom zacząłby się palić, dzieci przybiegłyby do mnie. Wiedzą, że jestem większy i bardziej wykształcony, ale to nic ma znaczenia, gdy spotykam się z. nimi na ich własnym gruncie, na —- że tak powiem - grządce ziemniaków. Gdy jedno dziecko powiedziało mi, żebym wyszedł z jego przyjęcia urodzinowego, bo nie byłem zaproszony, wyszedłem natychmiast i bez wahania — tak, jak on wychodzi z mojego pokoju, gdy nic chcę jego towarzystwa. (…)
U nas wszyscy mają równe prawa. Nikomu nie wolno chodzić po moim fortepianie, a mnie nic wolno pożyczać roweru chłopca bez jego pozwolenia. Na Ogólnym Spotkaniu Szkoły głos sześcioletniego dziecka ma taką samą wagę jak mój. Ależ, mówią ci zorientowani, to oczywiste, że w praktyce glosy dorosłych mają znacznie. Czyż sześcioletnie dziecko nie czeka, żeby zobaczyć jak wy głosujecie, zanim podniesie rękę? Chciałbym, żeby czasami tak było, jako że zbyt wiele moich propozycji nie przechodzi. Niełatwo jest wpłynąć na wolne dzieci; dzieje się tak dlatego, że nie odczuwają strachu. Naprawdę, brak strachu jest najlepsza rzeczą, jaka może przydarzyć się dziecku.
Nasze dzieci nie boją się nas, dorosłych. Jedną z reguł szkoły jest nakaz ciszy po dwudziestej drugiej na górnym korytarzu. Pewnej nocy, około jedenastej, wojna na poduszki trwała w najlepsze, więc odszedłem od biurka, przy którym pisałem, żeby zaprotestować przeciw hałasowi. Gdy szedłem na górę, usłyszałem tupot stóp, a korytarz był cichy i pusty. Nagle ktoś powiedział rozczarowanym głosem: „Ach, to tylko dyrektor " i zabawa natychmiast rozpoczęła się na nowo. Gdy wytłumaczyłem, że próbuję pisać książkę tam, na dole, okazali troskę i zgodzili się przestać. Wcześniej rozbiegli się przypuszczając, że to nocny dyżurny (jeden z chłopców w ich wieku) był na ich tropie.
Podkreślam znaczenie tego, że dzieci nie odczuwają strachu przed dorosłymi. Dziewięcioletnie dziecko przyjdzie do mnie i powie, że wybiło okno piłką. Mówi mi o tym, bo nie boi się, że wywoła gniew czy moralne oburzenie. Być może będzie musiało zapłacić za to okno, ale nic musi obawiać się ani kazań ani kary.(…)
Dzieci nawiązują kontakt z nieznajomymi dużo łatwiej, gdy strach jest im obcy. (…). To, że dzieci z naszej szkoły tak wyjątkowo przyjaźnie odnoszą się do gości i nieznajomych, jest powodem do dumy dla mnie i moich pracowników.
Musimy jednak przyznać, że wielu naszych gości to ludzie dla dzieci interesujący. Najbardziej nie lubianym gościem jest nauczyciel, który chce oglądać ich rysunki i prace pisemne. Najgoręcej witanym jest ten, kto ma coś ciekawego do opowiedzenia —- o przygodach i podróżach, a najlepiej o lataniu. Natychmiast otaczają boksera czy dobrego tenisistę, ale recytujący teorię są zostawiani samym sobie.
Goście najczęściej zwracają uwagę na to, że nie można odróżnić, kto tu jest uczniem, a kto pracownikiem. To prawda. Poczucie jedności jest tak silne, jeżeli w pełni akceptuje się dzieci. Nie ma szacunku dla nauczyciela jako takiego. Nauczyciele i uczniowie jedzą to samo i muszą przestrzegać tych samych praw społeczności. Dzieci czułyby się dotknięte, gdyby personelowi przyznano jakieś specjalne przywileje.
Kiedy raz w tygodniu prowadziłem wykłady z psychologii dla pracowników, szemrali, że to nie w porządku. Zmieniłem to i wykłady są otwarte dla każdego powyżej dwunastu lat. W każdy wtorkowy wieczór mój pokój wypełnia się tryskającymi entuzjazmem młodymi ludźmi, którzy nie tylko słuchają, ale także swobodnie wygłaszają swoje opinie. Wśród tematów, które interesowały młodzież, były takie jak: kompleks niższości, psychologia kradzieży, psychologia gangstera, psychologia humoru, dlaczego człowiek siał się moralistą, masturbacja, psychologia tłumu. Jest chyba oczywiste, że dzieci te pójdą w życie z rozległą, klarowną wiedzą o sobie i innych. (…)
Nasi goście najczęściej zadają takie oto pytanie: „Czy dziecko nie zwróci się przeciwko szkole i nie obwini jej o to, że nie zmuszała go do nauki arytmetyki czy muzyki?". Zadaniem dziecka jest żyć własnym życiem — a nie życiem, które wydaje się najwłaściwsze jego pełnym niepokoju rodzicom, ani też życiem zgodnym z celem pedagoga, któremu wdaje się, że wie co jest najlepsze. Cale to wtrącanie się i kierowanie ze strony dorosłych stwarza jedynie pokolenie robotów. Nie można skłonić dzieci do uczenia się muzyki, czy czegokolwiek innego nic przemieniając ich, do pewnego stopnia, w bezwolnych dorosłych. Kształtuje się ich wówczas na akceptantów status quo — dobra to rzecz dla społeczeństwa potrzebującego ludzi, którzy będą posłusznie siedzieć przy ponurych biurkach, stać za ladą, mechanicznie łapać ranny pociąg do pracy — krótko mówiąc, dla społeczeństwa, które niesie na swoich sfatygowanych barkach pełen strachu szary człowieczek, śmiertelnie przerażony konformista.
Typowy dzień w szkole
Śniadanie trwa od 8.15 do 9. Personel i uczniowie sami je noszą z kuchni do jadalni. Łóżka powinny być pościelone do 9.30, o której to godzinie zaczynają się lekcje.
Na początku każdego semestru wywiesza się plan zajęć. Młodsze dzieci (w wieku od siedmiu do dziewięciu lat) zwykle spędzają większość przedpołudnia ze swoją nauczycielką, ale chodzą też do pracowni biologicznej czy plastycznej.
Żaden uczeń nic jest zmuszany do uczęszczania na lekcje. Gdy jednak przychodzi na angielski w poniedziałek, a potem nie pojawia się aż do piątku następnego tygodnia, inni całkiem słusznie protestują, że opóźnia on prace i mogą go wyrzucić za wstrzymywanie tempa.
Lekcje trwają do trzynastej, ale przedszkolaki i młodsze dzieci jedzą posiłek o 12.30.
Popołudnia są całkowicie wolne. Nie wiem, co oni wszyscy wtedy robią. Ja pracuję w ogrodzie i rzadko zdarza mi się zauważyć dzieci w pobliżu. Widuję, jak młodsi bawią się w gangsterów. Niektórzy ze starszych chłopców zajmują się silnikami, radiami, rysowaniem i malowaniem. Przy ładnej pogodzie grają w różne gry. Niektórzy majstrują w warsztacie, gdzie naprawiają rowery, robią łódki czy pistolety.
Podwieczorek podaje się o szesnastej. O siedemnastej zaczynają się rozmaite zajęcia. Maluchy chcą, żeby im czytać. Średnia grupa lubi malowanie, wycinanie w linoleum, roboty w skórze lub wyplatanie koszyków w pracowni plastycznej. Pracownia garncarska jest zwykle pełna i faktycznie wydaje się być ulubionym miejscem o każdej porze. Najstarsza grupa pracuje od piątej. Warsztat stolarski i metalurgiczny są pełne co dzień.
W poniedziałkowe wieczory uczniowie chodzą do kina na koszt rodziców. Program zmienia się w czwartek, więc ci, którzy mają pieniądze, idą tam znowu.
We wtorki personel i chętni uczniowie słuchają mojego wykładu z psychologii. W tym samym czasie młodsze dzieci uczestniczą w różnych grupach czytelniczych. Środowy wieczór przeznaczony jest na potańcówki. Mamy wielką stertę płyt, z których wybieramy muzykę. Wszystkie dzieci są dobrymi tancerzami, a niektórzy goście mówią, że czują się gorsi tańcząc z nimi. W czwartki nie dzieje się nic specjalnego. Piątek jest zarezerwowany na jakieś specjalne wydarzenia, jak na przykład próba teatralna. Sobotni wieczór jest dla nas najważniejszy, ponieważ wtedy odbywa się Ogólne Spotkanie Szkoły. Po spotkaniu zwykle są tańce. Niedzielny wieczór jest w zimie wieczorem teatralnym.
Nie ma planu zajęć dla prac ręcznych. Nie ma ustalonych lekcji z zakresu pracy w drewnie. Dzieci robią to, co chcą. A prawie zawsze chcą robić pistolet lub strzelbę, łódkę albo latawca. Nie są zbytnio zainteresowane starannym łączeniem „na czopy"; nawet starsi chłopcy omijają trudniejsze stolarstwo. Nieliczni interesują się moim własnym hobby — kuciem w mosiądzu - ponieważ nie można wykazać się zbytnią fantazją robiąc mosiężną misę.
W pogodny dzień nie widać na ogół chłopców - gangsterów. Gdzieś w zakamarkach są całkowicie pochłonięci dokonywaniem bohaterskich czynów. Natomiast spotyka się dziewczynki. Przebywają zwykle w pobliżu domu, nigdy zbyt daleko od dorosłych. Pracownia plastyczna jest często pełna dziewczyn, które malują i robią świetne rzeczy z materiałów. Zajmują się pracami plastycznymi, takimi jak garncarstwo, wycinanie w linoleum, malowanie oraz szycie, lecz niektórym to nie wystarcza. Chłopcy gotują równie chętnie jak dziewczynki. Bez względu na płeć dzieci piszą i wystawiają, własne sztuki, do których same robią kostiumy i dekoracje. Zazwyczaj aktorstwo uczniów stoi na wysokim poziomie, ponieważ ich gra jest szczera i bezpretensjonalna.
Laboratorium chemiczne odwiedzane bywa równie często przez wszystkich. Warsztat jest chyba jedynym miejscem nieatrakcyjnym dla dziewczynek powyżej dziewięciu lat. Poza tym są one mniej aktywne na spotkaniach szkoły i nie mam na to gotowego wyjaśnienia.
Nasza szkoła musiała zawsze dokładać starań, żeby się utrzymać. Nieliczni rodzice mają niezbędną wiarę i cierpliwość, żeby posyłać dziecko do szkoły, w której można się bawić zamiast uczyć. Na ogół drżą na myśl, że w wieku 21 lal ich syn może nie być w stanie zarobić na swoje utrzymanie.
Obecnie nasi uczniowie są głównie dziećmi rodziców, którzy chcą wychowywać je bez restrykcyjnej dyscypliny, Jest to nadzwyczaj pomyślna sytuacja, jako że dawniej trafiał tu, na przykład, syn jakiegoś zawziętego osobnika, który z rozpaczy przysyłał do mnie swojego potomka. Tacy rodzice nic przejawiali najmniejszego zainteresowania swobodą dla dzieci i musieli skrycie uważać nas za grupę obłąkanych dziwaków. Bardzo trudno było im cokolwiek wytłumaczyć. Była także pewna matka, która po godzinie zadawania mi pytań, zwróciła się do swojego męża:
- Nie mogę się zdecydować, czy przysłać tutaj córkę, czy nie.
- Niech się pani nie trudzi - powiedziałem. — Podjąłem decyzję za panią. Nie przyjmę jej.
Musiałem wytłumaczyć, o co mi chodziło.
- Tak naprawdę to pani nie wierzy w wolność --stwierdziłem. Gdyby córka przyszła do tej szkoły, musiałbym zmarnować połowę życia na tłumaczenie pani, o co w tym wszystkim chodzi, a ostatecznie i tak bym pani nie przekonał. Wynik byłby katastrofalny dla dziewczynki, ponieważ miałaby nieustanne wątpliwości: kto ma rację, dom czy szkoła.
Idealnymi rodzicami są ci, którzy przychodzą i mówią: „ to miejsce dla naszych dzieci; żadna inna szkoła nic wchodzi w rachubę".
Nasze sobotnie Ogólne Spotkania pokazują konflikt między dziećmi a dorosłymi. Jest to zupełnie naturalne, ponieważ wymaganie od wszystkich żyjących w społeczności ludzi w różnym wieku wszelakich poświęceń na rzecz dzieci oznaczałoby doszczętne ich zepsucie. Dorośli narzekają, gdy grupa starszych dzieci nie daje im zasnąć śmiejąc się i rozmawiając, gdy wszyscy poszli już spać. Ja zgłaszam pretensje w stosunku do chłopców, którzy pożyczali mój ekwipunek wojskowy i nie oddali. Moja żona awanturuje się, ponieważ trójka młodszych dzieci przyszła do niej po kolacji mówiąc, że jest głodna; dostały chleba z dżemem, którego kawałki następnego ranka znaleziono w korytarzu. I tak oto wyglądają zmagania między dorosłym punktem widzenia, a młodzieńczym brakiem świadomości. Lecz ta walka nigdy nie przeradza się w pretensje do poszczególnych osób; uczucie żalu w stosunku do jednostki nie występuje. Konflikty sprawiają, że szkołą żyje.
Personel, na szczęście, nie jest zbyt zaborczy, chociaż przyznaję, że dotyka mnie osobiście, gdy kupię sobie puszkę specjalnej farby, a następnie stwierdzam, że jakaś dziewczynka zużyła ten cenny materiał na pomalowanie starego łóżka. Jestem zaborczy, gdy chodzi o mój samochód, moją maszynę do pisania i moje narzędzia, ale nigdy, gdy chodzi o ludzi. Gdy jest się zaborczym w stosunku do ludzi, nic powinno się być dyrektorem szkoły. Zużywanie i niszczenie materiałów w jest procesem na naturalnym. Można by temu zaradzić jedynie przez wprowadzenie strachu. Natomiast w żaden sposób nie da się zaradzić zużyciu i zniszczeniu sił psychicznych. Pięćdziesiąt razy dziennie otwierają się drzwi do mojego pokoju i dziecko pyta: ,,Czy jest dzisiaj kino?", „Gdzie jest lina?". To wszystko mieści się w ramach mojej codziennej pracy i nie odczuwam wtedy żadnego napięcia, mimo że nic mamy żadnego prywatnego życia. Częściowo dzieje się tak dlatego, że dom z dorosłego punktu widzenia nic najlepiej nadaje się na szkołę, ponieważ dzieci mieszkają i uczą się w pomieszczeniach znajdujących się nad naszymi pokojami. Pod koniec semestru oboje z żoną jesteśmy porządnie zmęczeni.
Godnym zauważenia jest fakt, że członkowie personelu rzadko się denerwują. Mówi to równie dużo o nich samych, jak i o dzieciach. Naprawdę są to dzieci, z którymi wspaniale się mieszka, a okazji do zdenerwowania jest bardzo niewiele. Jeżeli dziecko może akceptować samo siebie, na ogół rzadko bywa nieznośne. Nic bawi je wyprowadzanie dorosłych z równowagi. Mieliśmy kiedyś nauczycielkę, która była nadmiernie wrażliwa na krytykę, a dziewczynki pokpiwały sobie z niej. Nic drażniły nikogo innego z personelu, ponieważ nikt inny by nie zareagował. Można drażnić tylko tych ludzi, którzy są poważni. Czy nasze dzieci przejawiają agresywność zwyczajnych dzieci? Cóż, każde dziecko musi jej mieć w sobie trochę, żeby przejść przez życie. Ta nadmierna agresja, którą obserwuje się u dzieci pozbawionych wolności, jest przesadnym protestem przeciw nienawiści, którą im okazywano. U nas żadne dziecko nie czuje się nienawidzone przez dorosłych. Nasze agresywne dzieci nieodmiennie pochodzą z domów, w których nie okazywano im miłości i zrozumienia. Gdy byłem chłopcem w wiejskiej szkołę, rozbite nosy zdarzały się co najmniej raz w tygodniu. Agresja pchająca do bójek jest nienawiścią; a młodzi ludzie przepełnieni tym uczuciem muszą się bić. Gdy dzieci przebywają w atmosferze wolnej od nienawiści, wtedy jej nie przejawiają. Nie można studiować psiej psychologii obserwując psa myśliwskiego na uwięzi. Nie można też dogmatycznie teoretyzować na temat psychologii człowieka, gdy ludzkość jest na bardzo mocnym łańcuchu — ukształtowanym przez pokolenia nastawione wrogo do życia. Stwierdzam, że w wolnej atmosferze szkoły agresja absolutnie nie występuje w sile choćby zbliżonej do tej, w której pojawia się w zwyczajnych szkołach. Jednakże wolność nie oznacza bynajmniej rezygnacji ze zdrowego rozsądku. Podejmujemy wszelkie kroki zapewniające dzieciom bezpieczeństwo. Wolno im pływać tylko wtedy, gdy na każdą szóstkę przypada jeden ratownik; żadne dziecko poniżej jedenastego roku życia nie może samo jeździć na rowerze po ulicy. Te zasady zostały ustalone przez dzieci i przegłosowane na Ogólnym Spotkaniu Szkoły. Nie ma za to żadnych zakazów dotyczących wspinania się na drzewa. To część życiowej edukacji, a zabranianie wszystkich niebezpiecznych przedsięwzięć zrobiłoby z dziecka tchórza. Zabraniamy wspinania się na dachy; zakazane są także wiatrówki oraz inna broń, która mogłaby kogoś zranić.
W większości szkół, w których uczyłem, pokój nauczycielski był małym piekłem intryg, nienawiści i zazdrości. Nasz pokój nauczycielski jest radosnym miejscem. Nie ma tu złośliwości tak często spotykanych gdzie indziej. W atmosferze naszej szkoły dorośli stają się pełni takiej samej radości i dobrej woli, jak uczniowie. Zdarza się, że nowy członek personelu reaguje na swobodę podobnie jak dziecko: chodzi nie ogolony, zbyt długo leży rano w łóżku, łamie nawet szkolne reguły. Na szczęście, odreagowanie kompleksów zajmuje dorosłym znacznie mniej czasu niż dzieciom.
W co drugi niedzielny wieczór opowiadam młodszym dzieciom historie o ich własnych przygodach. Robię to od lat. Zabieram je do najdzikszej Afryki, na dno morza i ponad chmury. Pewnego wieczoru opowiedziałem, jak to było, gdy umarłem, a szkoła została przejęta przez surowego człowieka nazwiskiem Prostak. Zarządził on, że lekcje są obowiązkowe. A za powiedzenie „psiakość" groziła chłosta. Opowiadałem, jak wszyscy potulnie spełniali jego rozkazy. Te małe dzieci wściekły się na mnie. „To nieprawda. Wszyscy uciekliśmy. Zabiliśmy go młotkiem. Myślisz, że znieślibyśmy takiego faceta?"
W końcu stwierdziłem, że mogę ich zadowolić jedynie wracając do życia i wykopując pana Prostaka frontowymi drzwiami. Dzieci, o których mówię, były małe i w większości nie znały surowej szkoły, a ich wybuch wściekłości był spontaniczny i naturalny. Świat, w którym dyrektor szkoły nie był po ich stronie, wydawał im się przerażający i nic do pomyślenia. Pewien amerykański gość, profesor psychologii, skrytykował naszą szkolę stwierdzając, że jest ona wyizolowaną wyspą nie będącą częścią większej społeczności.
Odpowiadam więc, że nie zajmuję się nawracaniem społeczeństwa: mogę jedynie przekonywać je, że konieczne jest, by wyzbyło się swojej nienawiści, represyjności i mistycyzmu. Chociaż mówię i piszę, co myślę o społeczeństwie, to gdybym spróbował reformować je czynnie, społeczeństwo zabiłoby mnie jako jednostkę niebezpieczną dla otoczenia. Gdybym, na przykład, spróbował stworzyć społeczność, w której nastolatki mogłyby swobodnie uprawiać życie seksualne, zostałbym zrujnowany, jeśli nie uwięziony, jako deprawator młodzieży. Nienawidząc kompromisów, muszę jednak iść na ugodę w tej kwestii, zdając sobie sprawę z tego, że moim najważniejszym zadaniem nie jest reformowanie społeczeństwa, lecz zapewnienie szczęścia tym nielicznym dzieciom.
Kształcenie
Uważam, że celem życia jest szczęście, a to oznacza sprecyzowanie zainteresowań. Wychowanie powinno być przygotowaniem do życia. Nasza kultura nie jest szczególnie udana. Nasze kształcenie, polityka i ekonomia prowadzą do wojny. Postęp naszego wieku to postęp techniki — w radiu telewizji, elektronice, w odrzutowcach. Grożą nam nowe wojny światowe, bowiem świadomość społeczna świata jest nadal prymitywna. Jeśli akurat mamy ochotę na dociekania, zadajmy kilka kłopotliwych pytań. Dlaczego człowiek nienawidzi i zabija na wojnie, a zwierzęta nie? Dlaczego wzrasta liczba zachorowań na raka? Dlaczego jest tak wiele samobójstw? Tak wiele niepoczytalnych zbrodni na tle seksualnym? Skąd się bierze nienawiść, antysemityzm? Skąd obmowa i złośliwość? Dlaczego żarty na temat seksu są nieprzyzwoicie pożądliwe? Dlaczego trwają, religie, które dawno temu zatraciły miłość, nadzieję i miłosierdzie? Dlaczego, po tysiąckroć dlaczego, nasza cywilizacja jest tak chełpliwa i wyniosła?
Zadaję te pytania, ponieważ jestem z zawodu nauczycielem, kimś kto ma do czynienia z młodzieżą. Zadaję takie pytania, ponieważ te, które często zadają nauczyciele, są nieważne, i dotyczą przedmiotów szkolnych. Pytam, jakiż u licha pożytek może przyjść z dyskusji o historii starożytnej, czy o czymś tam jeszcze, skoro te przedmioty nie mają ani odrobiny znaczenia wobec znacznie ważniejszego pytania o naturalne spełnienie życia — o wewnętrzne szczęście człowieka.
Ile w naszym kształceniu jest prawdziwego działania, prawdziwej samorealizacji? Prace ręczne są zbyt często robieniem poduszki do szpilek pod okiem eksperta. W domu dziecko jest wiecznie uczone. Niemal w każdym domu znajdzie się przynajmniej jeden niedorosły dorosły, który rzuci się pokazać dziecku, jak działa jego nowa kolejka. Zawsze znajdzie się ktoś, kto podniesie dziecko na krzesło, gdy chce ono obejrzeć coś na ścianie. Za każdym razem, gdy pokazujemy dziecku, jak działa jego nowa kolejka, kradniemy mu radość życia, radość odkrywania radość z pokonania przeszkody. Gorzej! Sprawiamy, że to dziecko zaczyna wierzyć, że jest gorsze i zależne od czyjejś pomocy.
Rodzice bardzo powoli uświadamiają sobie, jak nieważna jest edukacyjna funkcja szkoły. Dzieci, podobnie jak dorośli, uczą się tego, czego chcą się nauczyć. Wszelkie nagradzanie, stopnie i egzaminy sprawiają, że właściwy rozwój osobowości staje się drugoplanowy. Tylko ludzie drobiazgowi utrzymują, że uczenie się z książek jest kształceniem.
Książki w szkole są najmniej ważne. Tym, czego potrzebuje każde dziecko, jest: pisanie, czytanie i arytmetyka: resztę powinny stanowić narzędzia, glina, sport, teatr, farba i swoboda.
Większość pracy szkolnej wykonywanej przez nastolatki jest zwyczajną stratą czasu, energii i cierpliwości. Okrada to młodzież z jej prawa do zabawy i jeszcze raz zabawy; wsadza stare głowy na młode ramiona.
Gdy mam wykłady dla słuchaczy studiów nauczycielskich, bywam często zaszokowany niedorosłością tych młodzieńców i panienek wypchanych bezużyteczną wiedzą. Wiedzą dużo, błyszczą dialektyką, cytują klasyków ale pod względem poglądów na życie wielu z nich to niemowlęta. Ponieważ nauczono ich wiedzieć, a nie pozwolono im czuć. Ci studenci są życzliwi, mili, chętni, ale czegoś im brak — czynnika emocjonalnego, siły podporządkowującej myślenie odczuwaniu. Mówię do nich o świecie, który utracili i którego nadal im brakuje. Ich podręczniki nic zajmują się naturą człowieka, ani miłością, ani wolnością ani samookreśleniem. I tak trwa ten system, nastawiony jedynie na standardy książkowego uczenia się - wciąż oddzielając głowę od serca.
Najwyższy czas zakwestionować szkolne pojmowanie pracy. Przyjmuje się za pewnik, że każde dziecko powinno uczyć się matematyki, historii, geografii, trochę nauk ścisłych, nieco sztuki i z pewnością literatury. Pora byśmy w końcu zrozumieli, że przeciętne małe dziecko nie jest zbytnio zainteresowane żadnym z tych przedmiotów.
Udowadniam to w przypadku każdego nowego ucznia. Gdy dowiaduje się, że nauka nie jest obowiązkowa, każdy wykrzykuje: „Hurra! Nie doczekacie się, żebym zajmował się nudną arytmetyką czy czymś takim!".
Nie gardłuję przeciw nauczaniu. Ale uczenie powinno następować po zabawie. I nie należy go umyślnie przyprawiać zabawą po to, by było strawne. Uczenie się jest ważne, lecz nie dla wszystkich. Niżyński nie potrafił zdać egzaminów szkolnych w St. Petersburgu, a bez nich nie mógł wstąpić do państwowego baletu. On po prostu nie był w stanie uczyć się szkolnych przedmiotów - myślami przebywał gdzie indziej, tak mówi jego biografia - sfałszowano dla niego egzamin, dając mu pytania wraz z odpowiedziami. Jakaż by to była strata dla świata, gdyby Niżyński musiał naprawdę zdawać te egzaminy! Jednostki twórcze uczą się tego, czego chcą się nauczyć po to, żeby mieć narzędzia potrzebne ich oryginalności i geniuszowi. Nie wiemy, jak wiele niszczymy kładąc nacisk na naukę.
Pewna dziewczyna płakała co noc z powodu geometrii, jej matka chciała, żeby poszła na uniwersytet, a ona miała artystyczną duszę. Byłem zachwycony słysząc, że po raz siódmy oblała egzamin wstępny. Być może matka pozwoli jej teraz iść na scenę i zrealizować pragnienia.
Jakiś czas temu spotkałem 14-letnią dziewczynę, która kiedyś spędziła trzy lata w naszej szkole i mówiła doskonale po angielsku.
— Przypuszczam, że z angielskiego jesteś najlepsza w klasie — powiedziałem. Skrzywiła się ze smutkiem.
— Nie, jestem najgorsza, bo nie znam angielskiej gramatyki.
Ten przykład jest moim zdaniem najlepszym chyba komentarzem na temat tego, co dorośli uważają za wykształcenie.
Obojętni studenci, którzy pod naciskiem dyscypliny przebrną jakoś przez studia zostając nauczycielami bez wyobraźni, miernymi lekarzami czy niekompetentnymi prawnikami, byliby może dobrymi mechanikami czy świetnymi murarzami lub doskonałymi policjantami.
Stwierdziliśmy, że chłopiec, który nie umie lub nic chce nauczyć się czytać aż do wieku, powiedzmy, 15 lat, ma na ogół pociąg do mechaniki i zostaje później dobrym inżynierem czy elektrykiem. Nie ośmieliłbym się budować teorii na temat dziewcząt, które nigdy nie chodzą na lekcje, zwłaszcza matematyki czy fizyki. Często spędzają one dużo czasu na robótkach, a niektóre zajmują się potem w życiu krawiectwem czy projektowaniem odzieży. Naprawdę absurdalny jest program, który zmusza przyszłą krawcową do uczenia się równań kwadratowych czy prawa Boyle'a.
Caldwell Cook napisał książkę zatytułowaną „.The Play Way" („Poprzez zabawę"), w której opisuje, jak uczył angielskiego za pomocą zabawy. Jest to fascynująca książka, pełna nowych pomysłów, a mimo to sądzę, że chodzi jedynie o nowy sposób na poparcie teorii głoszącej, że najważniejsze jest uczenie. Cook utrzymywał, że jest ono tak ważne, iż tę pigułkę należy osłodzić zabawą. Ten właśnie pogląd, że o ile dziecko nic uczy się czegoś, to marnuje czas, jest przekleństwem, które zaślepia tysiące nauczycieli. Pięćdziesiąt lat temu obowiązywało hasło: „Ucz przez działanie". Dzisiaj hasło brzmi: „Ucz przez zabawę". W ten sposób wykorzystuje się zabawę wyłącznie jako środek do osiągnięcia jakiegoś zbożnego, ale naprawdę nie wiem jakiego, celu.
Jeżeli nauczyciel widząc dzieci bawiące się błotem wykorzystuje tę miłą chwilę do rozprawiania o erozji brzegów rzeki, to do czego zmierza? Które dziecko to obchodzi? Wielu tak zwanych pedagogów uważa, że nieważne co dziecko umie, dopóki uczy się je czegokolwiek. I rzeczywiście, w szkołach — kombinatach dających masową produkcję — cóż pozostaje nauczycielowi innego, jak tylko uwierzyć, że nauczanie jako takie jest najważniejsze ze wszystkiego?
Wygłaszając wykłady dla nauczycieli, zaczynam od stwierdzenia, że nie będę mówił o przedmiotach szkolnych, dyscyplinie, czy lekcjach. Przez godzinę moja publiczność słucha w głębokiej ciszy, po czym, po szczerym aplauzie, gdy przewodniczący oświadcza, że jestem gotowy do odpowiadania na pytania, co najmniej trzy czwarte pytań dotyczy przedmiotów szkolnych i nauczania.
Nie mówię tego z poczuciem wyższości. Mówię to ze smutkiem, aby uwidocznić, jak ściany klasy i podobne do więzień budynki ograniczają poglądy nauczyciela i nie pozwalają mu dostrzec prawdziwych zasad kształcenia. Jego praca koncentruje się na tym, co powyżej szyi dziecka, a więc siłą rzeczy, najistotniejsza, emocjonalna część jest mu nieznana.
Chciałbym, aby młodsi nauczyciele byli bardziej buntowniczo nastawieni. Wyższe wykształcenie i stopnie naukowe nie ma ją najmniejszego znaczenia przy stawianiu czoła złu społecznemu. Uczony neurotyk nic jest wcale inny niż neurotyk niewykształcony.
We wszystkich krajach, kapitalistycznych, socjalistycznych czy komunistycznych, buduje się wyszukane szkoły dla kształcenia młodych. Ale wszystkie te cudowne laboratoria czy pracownie w żaden sposób nie pomagają Piotrowi czy Iwanowi w przezwyciężeniu szkód emocjonalnych i zła społecznego spowodowanego presją wywieraną na niego przez rodziców, nauczycieli oraz, ograniczający charakter naszej cywilizacji.
Dalsze losy naszych absolwentów
Rodzicielski lęk o przyszłość źle rokuje W sprawie zdrowia dzieci. Ten lęk, co najdziwniejsze, objawia się w pragnieniu, żeby dzieci nauczyły się więcej niż ich rodzice. Tego typu ludzie nie zadowolą się tym, by pozwolić dziecku nauczyć się czytać wtedy, gdy ono zechce, lecz nerwowo boją się, że dziecko będzie życiowym nieudacznikiem, o ile się go nie popędzi. Tacy rodzice nie potrafią poczekać, aż dziecko zrobi coś w swoim własnym tempie. Pytają: ,,Jeżeli mój syn nie umie czytać mając dwanaście lat, jakie ma szansę na życiowy sukces? Jeżeli nie potrafi zdać egzaminów wstępnych na uczelnię w wieku osiemnastu lat, cóż mu pozostaje poza pracą niewykwalifikowana?". Ja nauczyłem się czekać i patrzeć jak dziecko robi małe postępy, lub nie robi ich wcale. Nic wątpię nigdy, że w końcu, jeżeli nie będzie mu się naprzykrzać, czy szkodzić, powiedzie mu się w życiu.
Kołtun, oczywiście, powie: ,,Hm, więc dla ciebie być kierowcą ciężarówki jest sukcesem życiowym!". Moim własnym kryterium sukcesu jest zdolność do tego, by pracować z radością i żyć z pozytywnym nastawieniem do świata Zgodnie z tą definicją większości uczniów mojej szkoły powiodło się w życiu.
Jeden z uczniów przyszedł do nas gdy miał 5 lat. Opuścił szkolę w wieku 17 lat i przez wszystkie te lata nie poszedł na ani jedną lekcję. Większość czasu spędzał w warsztacie. Matka i ojciec trzęśli się ze strachu o jego przyszłość. On nigdy nie przejawiał żadnej chęci do nauki i czytania. A jednak pewnego wieczoru, gdy miał 9 lat, zastałem go w łóżku czytającego.
— Cóż to - powiedziałem - kto nauczył cię czytać?
— Sam się nauczyłem.
Kilka lat później przyszedł do mnie i zapytał:
- Jak się dodaje połowę i dwie, piąte? - powiedziałem mu. Spytałem, czy chciałby wiedzieć coś jeszcze.
- Nie, dziękuję — odrzekł.
Jeszcze później rozpoczął pracę w studiu filmowym jako pomocnik kamerzysty. Gdy uczył się zawodu, zdarzyło mi się spotkać jego szefa na przyjęciu, więc spytałem, jak daje sobie radę, „Najlepszy chłopak, jakiego mieliśmy kiedykolwiek", powiedział pracodawca. „On nigdy nic chodzi — on biega. A w weekendy to prawdziwe z nim utrapienie, bo przez te dwa dni nic da się go utrzymać z dala od studia".
Był też chłopiec, który nie mógł nauczyć się czytać. Nikt nie był w stanic mu pomóc. Nawet gdy prosił o lekcję, jakaś ukryta przeszkoda nic pozwalała mu odróżnić „b" od „p", ,.l" od „k". Opuścił szkołę w wieku 17 lat, nie umiejąc czytać. Obecnie Jack specjalizuje się w produkcji narzędzi. Uwielbia rozmawiać o pracy w metalu. Umie teraz czytać, lecz o ile mi wiadomo, czyta głównie artykuły z zakresu mechaniki — a czasami też prace z dziedziny psychologii. Nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać powieść, a mimo to mówi doskonałym, gramatycznym językiem i jego wiedza ogólna jest znakomita. Pewien nasz gość, który nie miał pojęcia o tej historii, powiedział do mnie: „Ależ ten chłopak jest niesamowicie bystry!".
Diana była milą dziewczynką, która chodziła na lekcje bez zbytniego zainteresowania. Nie miała głowy do nauki. Przez długi czas zastanawiałem się, co też ona będzie robić w życiu. Gdy opuściła szkolę mając 16 lal, każdy oceniłby ją jako słabo wykształconą dziewczynę. Obecnie prezentuje nowy rodzaj kuchni w Londynie Jest wybitnym fachowcem w swojej pracy; a co najważniejsze, jest w niej szczęśliwa.
Trzynastolatka, nowa uczennica, powiedziała mi, że nienawidzi wszystkich szkolnych przedmiotów i krzyczała z radości, gdy dowiedziała się, że może robić dokładnie to, na co ma ochotę.
— Nie musisz nawet przychodzić do szkoły, jeśli nie chcesz — powiedziałem.
Zajęła się więc przyjemnym spędzaniem czasu, i bawiła się dobrze — kilka tygodni. Potem zauważyłem, że się nudzi.
— Naucz mnie czegoś — rzekła do mnie któregoś dnia. — Nudzę się jak mops.
- W porządku — odparłem wesoło. — Czego chcesz się nauczyć?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Ja też nie wiem — odrzekłem na to i odszedłem. Minęło parę miesięcy. Przyszła do mnie znowu.
— Zamierzam zdać egzaminy — powiedziała — i chcę, żebyś mnie uczył.
Codziennie rano solidnie pracowała ze mną i innymi nauczycielami. Zwierzyła mi się, że przedmioty szkolne nie bardzo ją interesują, natomiast cel, który zamierza osiągnąć — tak. Odnalazła się, gdy pozwolono jej być sobą.
Ciekawe, że wolne dzieci wykazują zainteresowanie matematyką. Znajdują przyjemność w geografii i historii. Wybierają z proponowanych im przedmiotów tylko te, które je interesują. Wolne dzieci poświęcają większość czasu pracom w drewnie czy metalu, malowaniu, czytaniu beletrystyki, aktorstwu, odgrywaniu fantazji, słuchaniu jazzu.
Ośmiolatek, stale otwierał moje drzwi i pytał: ,,A tak przy okazji, co mam teraz robić'?". Nikt nic mówił mu. czym ma się zająć. Sześć miesięcy później, jeżeli chciało się go znaleźć szło się do jego pokoju. Zawsze można było go tam zastać, tonącego w papierach. Spędzał cale godziny na robieniu map. Pewnego razu profesor z Uniwersytetu odwiedził nas. Natknął się na tego chłopca i zadawał mu wiele pytań Później przyszedł do mnie i powiedział: „Próbowałem przepytać tego chłopca z geografii, ale on mówił o miejscach, o których ja nigdy nie słyszałem".
Muszę jednak wspomnieć także o naszych niepowodzeniach. Jedna piętnastoletnia dziewczynka była z nami blisko rok. Przez cały ten czas nie znalazła żadnego zajęcia, które by ją zainteresowało. Przyszła do nas za późno. Przez dziesięć lat jej życia nauczyciele decydowali za nią. Gdy znalazła się u nas straciła już wszelką inicjatywę. Nudziła się.
Samorząd
Nasza szkoła jest samorządną i demokratyczną. Wszystkie sprawy związane z- życiem społecznym czy grupowym - łącznie z karaniem za przewinienia przeciw społeczności są załatwiane przez głosowanie w sobotnie wieczory na Ogólnym Spotkania Szkoły. Każdy nauczyciel i każde dziecko, niezależnie od wieku, ma jeden głos. Mój głos ma taką samą wagę jak głos siedmiolatka. Można się teraz uśmiechnąć i powiedzieć: „Ale twoja wypowiedź ma jednak większe znaczenie, prawda ?" No, to przekonajmy się. Pewnego razu wstałem na zebraniu i zaproponowałem, że palenie papierosów powinno być zabronione dzieciom poniżej szesnastu lat Wysunąłem argumenty na słuszność mojego stanowiska: narkotyk, trujący, brak rzeczywistej chęci palenia u dzieci, a głównie potrzeba pokazania, że jest się dorosłym. Kontrargumenty padały z całej sali. Głosowaliśmy. Zostałem przegłosowany przez przytłaczającą większość.
Warto opowiedzieć dalszy ciąg. Po mojej porażce chłopiec w wieku szesnastu lat wysunął propozycję, że palenie powinno być zabronione dzieciom poniżej dwunastu lat Jego wniosek przeszedł. Jednakże na następnym cotygodniowym spotkaniu dwunastoletni chłopiec zaproponował uchylenie nowej reguły dotyczącej palenia mówiąc: „Siedzimy wszyscy w toaletach i palimy w tajemnicy dokładnie tak samo, jak dzieci w zwykłych szkołach. Twierdzę, że jest to sprzeczne z całą ideą szkoły". Jego wystąpienie przyjęto owacjami i zebranie uchyliło tę regułę. Mam nadzieję, że jasno pokazałem, iż mój głos nie zawsze więcej znaczy od głosu dziecka.
Samorząd nie jest zbiurokratyzowany. Każde spotkanie prowadzi inny przewodniczący, wyznaczony przez poprzedniego przewodniczącego, a funkcję sekretarza sprawuje ochotnik. Nasza demokracja ustanawia reguły - także te dobre. Na przykład zabroniona jest kąpiel w morzu bez nadzoru ratowników, którymi zawsze są nauczyciele. Zabronione jest wchodzenie na dachy. Trzeba przestrzegać godzin ciszy nocnej albo automatycznie płacić grzywnę. To, czy zajęcia mają być odwołane w czwartek czy piątek poprzedzający jakieś święto, jest sprawą głosowania na Ogólnym Spotkaniu Szkoły.
Sukces zebrania zależy w dużym stopniu od siły lub słabości przewodniczącego, ponieważ utrzymanie porządku wśród czterdzieściorga pięciorga energicznych dzieci nie jest łatwe. Przewodniczący ma prawo karania hałaśliwych obywateli grzywną. W przypadku słabego przewodniczącego kary pieniężne są stanowczo zbyt częste.
Personel, rzecz jasna, bierze udział w dyskusjach. Gdy przychodzi do oddawania głosów czy przedstawiania własnych propozycji biorę, oczywiście, udział tak jak wszyscy. Oto typowy przykład. Zaprotestowałem kiedyś przeciwko graniu w piłkę nożną w korytarzu. Korytarz jest pod moim gabinetem, wyjaśniłem więc, że gdy pracuję, to nie lubię hałasu, jaki robią grający. Zaproponowałem, żeby zabronić tego w budynku. Poparło mnie parę dziewczyn, kilku starszych chłopców i większość personelu. Lecz moja propozycja nie przeszła, co oznaczało, że w dalszym ciągu musiałem znosić hałaśliwe szuranie nogami pod gabinetem. W końcu, po wielu publicznych dysputach na kilku zebraniach, udało mi się, za aprobatą większości, doprowadzić do wydania zakazu gry w piłkę nożną w korytarzu. To jest właśnie sposób, w jaki mniejszość zdobywa prawa w naszej szkolnej demokracji - wytrwale się ich domaga. Odnosi się to zarówno do małych dzieci, jak i do dorosłych.
Niektóre aspekty życia szkolnego nie podlegają samorządowi. Moja żona planuje umeblowanie sypialń. układa menu, wysyła i płaci rachunki. Ja zatrudniam nauczycieli i proszę ich, by odeszli, gdy sądzę, że nie są odpowiedni.
Do zadań samorządu należy nie tylko ustanawianie reguł, lecz także omawianie społecznych cech naszej grupy. Na początku każdego semestru ustanawia się przez głosowanie reguły dotyczącej ciszy nocnej. (Chodzi się spać o określonej porze, zależnie od wieku). Następnie omawia się sprawy związane z zachowaniem w ogóle. Trzeba też wybrać komitety sportowe, komitet organizacyjny potańcówki na zakończenie semestru, komitet teatralny, dyżurnych ciszy nocnej oraz dyżurnych „miejskich", którzy informują o wszelkich przynoszących wstyd zachowaniach poza obrębem szkoły.
Jedzenie jest zawsze najbardziej ekscytującym ze wszystkich poruszanych tematów. Już nieraz ożywiałem nudne spotkanie proponując likwidację dokładki. Jakakolwiek oznaka protekcji w kwestii jedzenia traktowana jest bardzo surowo. Natomiast, gdy kuchnia porusza sprawę marnowania żywności, zebrani nie są zbyt zainteresowani. Stosunek dzieci do jedzenia jest z gruntu osobisty i egocentryczny.
Na Ogólnych Spotkaniach Szkoły unika się wszelkich akademickich dyskusji. Dzieci są niesamowicie praktyczne i teoria je nudzi. Lubią konkrety, nie abstrakcje. Kiedyś zgłosiłem wniosek, żeby uchwalić regułę zabraniającą przeklinania oraz podałem swoje powody. Oprowadzałem po szkole pewną kobietę i jej synka, ewentualnego ucznia. Nagle z góry doleciał bardzo silny przymiotnik. Matka bez zastanowienia zabrała syna i pośpiesznie opuściła szkołę.
- Dlaczego - zapytałem na spotkaniu - ma ucierpieć mój dochód z powodu tego, że ktoś klnie w obecności rodziców potencjalnego ucznia? To w ogóle nie jest problem moralny tylko czysto finansowy. Wy klniecie, ja tracę pieniądze
Czternastoletni -„chłopiec odpowiedział na moje pytanie.
- Pleciesz bzdury — stwierdził. - Przecież to jasne, że jeżeli ta kobieta była zaszokowana, to nie wierzyła w ideę naszej szkoły. Nawet gdyby zapisała synka do naszej szkoły, to i tak zabrałaby go stąd, gdy będąc w domu na pierwszych wakacjach mówiłby „psiakrew1' i „cholera".
Zebrani zgodzili się z nim i mój wniosek został odrzucony w głosowaniu. Ogólne Spotkanie Szkoły często musi zajmować się sprawą znęcania się nad słabszymi. Nasza społeczność jest bardzo surowa dla takich osobników, a reguła samorządu szkolnego obowiązująca w szkole została wywieszona i podkreślona na tablicy informacyjnej: „Wszystkie przypadki znęcania się nad słabszymi będą potraktowane bardzo surowo". Jednakże to zjawisko nie jest tak częste u nas, jak w zwykłych szkołach, a przyczyny nie trzeba daleko szukać. Dziecko, poddane dyscyplinie dorosłych, staje się osobą, która nienawidzi. A ponieważ nie może tej wrogości do dorosłych bezkarnie okazać, wyładowuje ją na mniejszych i słabszych. To jednak rzadko zdarza się u nas . Bardzo często, po przeanalizowaniu oskarżenia o znęcanie się, cała sprawa sprowadza się do tego, że jedna z dziewcząt nazwała drugą wariatką.
Pewnego razu czterech z największych chłopców zostało oskarżonych na Ogólnym Spotkaniu Szkoły o robienie rzeczy niedozwolonej - sprzedawanie rozmaitych części swojej garderoby, Reguła, która tego zabrania, została przyjęta z racji, że takie praktyki są nie w porządku wobec rodziców kupujących ubranie oraz wobec szkoły, bowiem gdy dzieci wracają do domu uboższe o parę ciuchów, rodzice obwiniają szkołę o niedbałość. Wspomniani czterej chłopcy zostali ukarani w następujący sposób: przez cztery dni nie wolno im było opuszczać terenu szkoły oraz musieli w tym czasie kłaść się spać o dwudziestej. Przyjęli werdykt bez sarkania. W poniedziałek wieczorem, gdy wszyscy poszli do kina, zastałem jednego z winowajców, czytającego w łóżku.
- Ależ z ciebie frajer-powiedziałem. - Wszyscy są w kinie. Dlaczego nie wstaniesz z tego łóżka?
- Aleś ty dowcipny - odpowiedział.
Zadziwiająca jest ta lojalność uczniów wobec własnej demokracji. Nie ma w niej strachu, nie ma urazy. Widziałem, jak długo sadzono chłopca za jakiś aspołeczny postępek i wydawano werdykt. Często taki dopiero co „skazany" chłopiec wybierany jest na przewodniczącego następnego spotkania.
Poczucie sprawiedliwości u dzieci nigdy nie przestało mnie zadziwiać. A także umiejętność wymierzania sprawiedliwości. Z wychowawczego punktu widzenia samorząd ma ogromną wartość.
Pewne rodzaje przewinień podlegają automatycznie karze pieniężnej. Jeżeli jeździ się na cudzym rowerze bez pozwolenia, nieuchronnie płaci się karę pieniężną Przeklinanie w mieście (można kląć do woli na terenie szkoły), złe zachowanie w kinie, wspinanie się na dachy, rzucanie jedzeniem w jadalni - te i tym podobne naruszenia obowiązujących reguł podlegają zwyczajowej karze grzywny.
Z reguły są to kary pieniężne: zapłać swoją tygodniówkę lub zrezygnuj z wyjścia do kina.
Często wysuwanym zastrzeżeniem wobec dzieci w roli sędziów jest to, że karzą one zbyt surowo. Stwierdzam, że tak nie jest. Wręcz przeciwnie, dzieci są bardzo łagodne. Ponadto kara ma zawsze jakiś związek z przewinieniem.
Trzy dziewczynki zakłócały sen innym. Kara: przez tydzień muszą kłaść się spać o godzinę wcześniej. Dwóch chłopców oskarżono o rzucanie ziemią w innych chłopców. Kara: muszą nawieźć ziemi potrzebnej do wyrównania boiska hokejowego. Często przewodniczący stwierdza: „Ta sprawa jest tak głupia, że aż brak mi słów", i decyduje, że. me ma potrzeby nią się zajmować.
Gdy sądzono naszego sekretarza za jeżdżenie na rowerze bez pozwolenia, on i dwóch innych pracowników, którzy też na nim jeździli, musieli za karę pchać się wzajemnie na tymże rowerze dziesięć razy dookoła głównego trawnika. Czterem chłopaczkom, którzy wspinali się na drabinę należącą do murarzy budujących nowy warsztat, kazano wchodzić i schodzić z niej przez dziesięć minut bez przerwy.
Rzadko zdarza się, by ktoś zachowywał się na spotkaniu w sposób nadmiernie pewny siebie i zarozumiały. Społeczność krzywo patrzy na wszelkie oznaki zarozumialstwa. Pewien jedenastoletni chłopiec, straszny ekshibicjonista, zwykł wstawać i zwracać na siebie uwagę wygłaszając drugie i zawiłe komentarze bez związku i nie na temat. To znaczy, usiłował tak robić, ale zebrani wygwizdali go. Młodzi ludzie doskonale wyczuwają nieszczerość.
Samorządność przynosi efekty. W gruncie rzeczy szkolą, która nie ma samorządu, nie powinna być nazywana postępową. Taka szkoła jest szkołą kompromisową. Nie można mówić o wolności, jeżeli dzieci nie mają pełnej swobody rządzenia swoim życiem społecznym. Tam, gdzie jest kierownik, nie ma prawdziwej wolności. Dotyczy to nawet bardziej łaskawego kierownika, niż takiego, który żąda posłuchu. Dziecko z charakterem może buntować się przeciw twardemu szefowi, podczas gdy łagodny szef sprawia, że dziecko staje się bezsilnie miękkie i niepewne swoich prawdziwych uczuć.
Dobry samorząd możliwy jest w szkole tytko wtedy, gdy jest w niej grupa starszych uczniów, którzy lubią spokój i walczą z obojętnością czy opozycją wieku gangsterskiego. Chociaż ta starsza młodzież jest często przegłosowywana, to jednak właśnie ona naprawdę wierzy i chce samorządu. Natomiast dzieci do wieku, powiedzmy, dwunastu lat nie stworzą go bez pomocy, ponieważ nie osiągnęły jeszcze wieku społecznego. jej: Wydaje się, że dzieci, gdy są w mniejszości, nie odczuwają tego tak silnie jak dorośli.
Jest u nas jeden wieczny problem, którego nie da się rozwiązać; można by go nazwać problemem ,,Jednostka kontra społeczność". Tak nauczyciele, jak uczniowie zostają w końcu wyprowadzeni z równowagi, gdy banda dziewcząt, której przewodzi jakaś trudna jednostka, drażni innych, oblewa ludzi wodą, łamie reguły ciszy nocnej i bez przerwy wszystkim daje się we znaki. Wreszcie przywódczyni, zostaje zaatakowana na Ogólnym Spotkaniu. Pada wiele mocnych słów potępiających nadużywanie przez nią swobody. Goszcząca u nas, psycholog, powiedziała do mnie:
- Tak nie można. Ta dziewczynka ma nieszczęśliwą twarz; nigdy nie była kochana, a cała ta otwarta krytyka sprawia, że czuje się kochana jeszcze mniej niż przedtem. Ona potrzebuje miłości, nie krytyki. - Droga pani - odpowiedziałem - próbowaliśmy zmienić ją miłością.- całymi tygodniami nagradzaliśmy jej antyspołeczne zachowanie. Okazywaliśmy jej uczucie i tolerancję, lecz ona nie reagowała. Prawdę powiedziawszy patrzyła na nas jak na głuptaków, łatwe cele dla swojej agresji. Nie możemy poświęcać całej społeczności dla jednej osoby.
Nie znam idealnej odpowiedzi. Wiem tylko, że gdy dziewczyna skończy piętnaście lat, będzie jednostką społeczną, a nie przywódcą band. Wierzę w siłę oddziaływania opinii publicznej. Żadne dziecko nie będzie latami znosić tego, że jest nie lubiane i krytykowane. Jeśli natomiast chodzi o potępienie na spotkaniu szkoły, to po prostu nie można poświęcić innych z powodu jednego trudnego dziecka.
Mieliśmy kiedyś w szkole sześcioletniego chłopca, który miał nieszczęśliwe życie, zanim przyszedł do nas. Znęcał się nad słabszymi, był destrukcyjny i pełen nienawiści. Pięciolatki cierpiały i płakały. Społeczność miała coś zrobić, żeby je chronić; a robiąc to musiała być przeciw niemu. Nie można było pozwolić na to, żeby błędy dwojga rodziców odbijały się na innych dzieciach, którym okazywano w domu miłość i troskę.
Zdarzało się, aczkolwiek bardzo sporadycznie, że musiałem odesłać jakieś dziecko, ponieważ sprawiało, że szkoła stawała się piekłem dla reszty. Mówię to z żalem, z niejakim poczuciem przegranej, ale nie widziałem innego wyjścia.
Moim zdaniem jedno cotygodniowe Ogólne Spotkanie Szkoły jest więcej warte niż całotygodniowy zestaw przedmiotów szkolnych. Jest to wspaniałe forum do ćwiczenia się w publicznym mówieniu i większość dzieci robi to dobrze i bez skrępowania. Często słyszałem rozsądne przemówienia wygłaszane przez dzieci, które nie umiały ani czytać ani pisać.
Nie widzę alternatywnej metody dla naszej demokracji. Może ona być bardziej sprawiedliwa niż demokracja polityczna, ponieważ dzieci są życzliwe dla siebie wzajemnie i nie mają żadnych nadzwyczajnych nabytych praw. Ponadto jest to prawdziwsza demokracja, bo wszystkie prawa ustanawiane są na otwartym zebraniu i nie powstaje problem nie kontrolowanych, wybranych delegatów.
O znaczeniu samorządu decyduje fakt, że doświadczające wolności dzieci zdobywają szerokie spojrzenie na świat. Reguły, które ustanawiają, dotyczą rzeczy zasadniczych, nie pozorów.
Zabawa
Nigdy jeszcze nie widziałem leniwego dziecka. To, co nazywane bywa lenistwem, jest albo brakiem zainteresowania albo brakiem zdrowia. Zdrowe dziecko nie urnie być leniwe, musi przez cały dzień coś robić. Znałem kiedyś bardzo zdrowego chłopca, którego uważano za lenia. Matematyka nie interesowała go zupełnie, ale szkolny plan zajęć wymagał, by uczył się tego przedmiotu. Oczywiście nie chciał, a jego nauczyciel uważał, że jest on leniwy. Stwierdzam, że mnie nie udaje się skłonić siedemnastoletniej młodzieży do pomocy przy sadzeniu ziemniaków, przy pieleniu cebuli, chociaż ci sami chłopcy spędzają całe godziny grzebiąc w silnikach, myjąc samochody czy robiąc radioodbiorniki. Długo trwało, zanim zaakceptowałem to zjawisko. Prawda zaczęła docierać do mnie pewnego razu, gdy kopałem ogród mojego brata. To zajęcie nie sprawiało mi przyjemności i nagle pojąłem, że cała sprawa w tym, iż kopię ogród, który mnie nic nie obchodzi. Podobnie mój ogród nie ma żadnego znaczenia dla chłopców, podczas gdy ich rowery czy radia są dla nich ważne. Długo jeszcze czekać trzeba na prawdziwy altruizm, a i tak nigdy nie traci on elementów egoizmu. Małe dzieci mają zupełnie inny stosunek do pracy niż nastolatki. Nasze maluchy w wieku do ośmiu lat będą bardzo dzielnie pracować mieszając cement, wożąc piasek, czyszcząc cegły; będą pracować nie myśląc o nagrodzie. Identyfikują się z dorosłymi, a taka praca jest dla nich jak fantazje zrealizowane w rzeczywistości. Jednakże od wieku ośmiu-, dziewięciu lat aż do wieku dziewiętnastu czy dwudziestu lat chęć wykonywania nudnej pracy fizycznej po prostu nie występuje. Odnosi się to do większości dzieci. Zdarzają się, oczywiście, dzieci, które są pracowite od wczesnego dzieciństwa przez całe życie. Faktem jest, że my, dorośli, wykorzystujemy dzieci stanowczo zbyt często. „Skocz wrzucić mi ten list”. Nikt nie lubi być wykorzystywany.
Moim zdaniem rozsądna cywilizacja nie wymagałaby pracy od dzieci do czasu, aż skończą one co najmniej osiemnaście lat. Większość chłopców i dziewczyn robiłaby dużo przed osiągnięciem tego wieku, ale taka praca byłaby dla nich zabawą, prawdopodobnie byłaby także nieekonomiczna z punktu widzenia rodziców. Czuję się przygnębiony na myśl o ogromie pracy, jaką muszą wykonać studenci, by przygotować się do egzaminów. Słyszałem, że w przedwojennym Budapeszcie prawie 50% studentów przeżywało fizyczne lub psychiczne załamania po egzaminach maturalnych. Powodem, dla którego stale słyszymy takie dobre opinie o pracowitości, jaką wykazują się nasi byli uczniowie wykonujący odpowiedzialną pracę, jest fakt, że te dziewczyny i chłopcy przeżyli okres skoncentrowanego na sobie fantazjowania. Jako młodzi, dorośli już ludzie potrafią stawić czoło rzeczywistości bez żadnych podświadomych tęsknot za zabawami dzieciństwa.
Naszą szkołę można by zdefiniować jako szkołę, w której zabawa jest najważniejsza. Dlaczego bawią się dzieci i kociaki, nie wiem. Przypuszczam, że ma to związek z energią. Nie chodzi mi o zabawy w sensie zorganizowanym, czy o zmagania na boiskach sportowych. Chodzi mi o zabawę w sensie fantazji. Zorganizowane gry angażują sprawność, współzawodnictwo, współpracę w grupie, natomiast zabawy dzieci nie wymagają zwykle specjalnych umiejętności, jest w nich bardzo mało współzawodnictwa i prawie nie ma żadnej współpracy w grupie. Małe dzieci bawią się w gry typu gangsterskiego ze strzelaniem czy walką na miecze. Na długo przed epoką kina dzieci bawiły się w ten sposób. Opowiadania i filmy mogą kierunkować niektóre zabawy, ale ich podstawy znajdują się w sercach dzieci wszystkich ras. U nas sześciolatki bawią się przez cały dzień — robią to z fantazją, Dla małego dziecka rzeczywistość i fantazja są ze sobą bardzo blisko związane. Małe dzieci żyją w świecie wyobraźni i tę wyobraźnię wcielają w czyn. Chłopcy w wieku od ośmiu do czternastu lat w swoich zabawach bez przerwy cały dzień, katrupią ludzi lub latają po niebie na swoich drewnianych samolotach, dziewczynki także przechodzą przez okres band, ale bez strzelb czy mieczy. Jeżeli przyznajemy, że dzieciństwo jest zabawą to jak my, dorośli, reagujemy na ten fakt? My to ignorujemy. Zapominamy o tym zupełnie, ponieważ dla nas zabawa jest marnowaniem czasu. Wznosimy więc duże miejskie szkoły z wieloma salami i drogimi pomocami szkolnymi, a tym, co ma zaspokoić instynkt zabawy, jest najczęściej mały betonowy plac. Można by, z pewną dozą racji, twierdzić, że zło cywilizacji wynika z faktu, że żadne dziecko nie mogło się nigdy do końca wybawić. Innymi słowy, dziecko, jak roślina cieplarniana, zostało wyhodowane na dorosłego, zanim osiągnęło dojrzałość.
Stosunek dorosłych do zabawy jest całkowicie arbitralny. My, starzy, planujemy czas dzieci: nauka od dziewiątej do dwunastej, godzinka przerwy na obiad, i znowu lekcje do trzeciej. Gdyby poprosić o ułożenie planu nie- skrępowane dziecko, niemal na pewno przeznaczyłoby ono dużo czasu na zabawę, a tylko trochę na lekcje. U podłoża antagonizmu dorosłych wobec zabawy dzieci leży strach. Setki razy wysłuchiwałem pełne niepokoju pytania: „Jeżeli mój syn będzie się bawił cały dzień, to jak kiedykolwiek nauczy się czegoś, jak zda egzaminy?”. Nieliczni tylko przyjmą moją odpowiedź: „Jeżeli pozwolisz twojemu dziecku bawić się tak długo, jak zechce, to będzie w stanie zdać egzaminy wstępne po dwóch latach intensywnej nauki, zamiast po trwającej zwykle pięć, sześć czy siedem lat nauce w szkole, która lekceważy zabawę, jako część życia”. Lecz zawsze muszę dodać: „Zakładając, że on w ogóle będzie chciał zdawać te egzaminy!” Może, na przykład, chcieć zostać tancerzem czy mechanikiem radiowym. Ona może chcieć zostać projektantką odzieży czy pielęgniarką dziecięcą.
Tak, strach o przyszłość dziecka popycha dorosłych do tego, że pozbawiają dzieci ich prawa do zabawy. Jest w tym jednak coś więcej. Za tą dezaprobatą zabawy kryje się bowiem mgliste przekonanie, że wcale nie jest tak dobrze być dzieckiem, przeświadczenie, które dochodzi do głosu, gdy napomina się młodego dorosłego: „Nie bądź dzieckiem”. Rodzice, którzy zapomnieli o tęsknotach swojego dzieciństwa — zapomnieli jak się bawić i jak fantazjować są marnymi rodzicami. Dziecko, które utraci zdolność do zabawy, jest psychicznie martwe oraz niebezpieczne dla każdego innego dziecka, które wejdzie z nim w kontakt. Intrygująca, choć niebywale trudną, byłaby ocena krzywdy wyrządzonej dzieciom, którym nie pozwolono bawić się do woli. Zastanawiam się często, czy te masy ludzi oglądające zawodowy football, usiłują odreagować swoje zablokowane zainteresowanie zabawą, poprzez identyfikację z zawodnikami grającymi niejako zamiast nich. Większość naszych absolwentów nie chodzi na mecze piłki nożnej, nie interesuje się także różnego rodzaju widowiskami.
Szczęście
Celem życia jest szczęście. Złem życia jest wszystko to, co ogranicza je lub niszczy. Oczywiście, że nikt z nas nie jest szczęśliwy przez cały czas; bolą nas zęby, mamy nieudane romanse itd. Jeżeli słowo szczęście coś znaczy, to oznacza ono wewnętrzne dobre samopoczucie, poczucie równowagi, uczucie zadowolenia z życia. Może istnieć tylko wtedy, gdy człowiek czuje się wolny. Wolne dzieci mają twarze otwarte, bez lęku; dzieci poddawane dyscyplinie wyglądają na zastraszone, przygnębione, pełne lęku.
Szczęście zawsze oznacza dobro; jego brak w swojej ekstremalnej postaci to prześladowanie mniejszości czy wojna. Nie jest łatwo dać dziecku wolność. Oznacza to, że odmawiamy uczenia go religii, polityki czy świadomości klasowej. Dziecko nie doświadcza prawdziwej wolności, gdy słyszy ojca rzucającego gromy na jakieś ugrupowanie polityczne . Jest nieomal niemożliwe uchronić dzieci przed przyjmowaniem naszego stosunku do życia. Mało prawdopodobne, by syn rzeźnika głosił wegetarianizm , to znaczy, o ile lęk przed autorytetem ojca nie doprowadzi go do opozycji. Społeczeństwo z samej swej natury jest wrogie wolności. Społeczeństwo -tłum — jest konserwatywne i nienawistne wobec nowej myśli. Moda stanowi przykład nieprzyjaznego stosunku tłumu do swobody. Tłum żąda ujednolicenia. W mieście jestem dziwakiem, bo noszę sandały; w mojej wsi byłbym pomylony, gdybym nosił kapelusz. Nieliczni odważają się odstąpić od tego, co powszechnie uchodzi za właściwe.
Dać swobodę, to znaczy pozwolić dziecku żyć własnym życiem. Wydaje się to proste, gdy wyrazić to w ten sposób. Tylko że nasz nieszczęsny nawyk nauczania, urabiania, pouczania i przymuszania czyni nas niezdolnymi do uświadomienia sobie prostoty prawdziwej wolności. Jak reaguje dziecko, gdy nie ogranicza mu się wolności? Dzieci inteligentne i dzieci nie-tak-znów-inteligentne zyskują coś, czego nigdy nie miały—takie coś, czego niemal nie daje się określić. Głównym zewnętrznym tego przejawem jest ogromny wzrost szczerości i życzliwości plus zmniejszenie agresji. Gdy dzieci nie doświadczają lęku i dyscypliny, nie są otwarcie agresywne. Tylko raz przez trzydzieści osiem lat w naszej szkole widziałem bójkę na pięści i rozbite nosy. Zawsze można znaleźć jakiegoś znęcającego się nad słabszymi tchórza — bowiem żadna ilość wolności w szkole nie jest w stanie całkowicie zneutralizować wpływu złego domu. Nabyty wciągu pierwszych miesięcy czy lat życia charakter może się zmienić pod wpływem wolności, ale nie może się całkowicie odmienić. Największym wrogiem wolności jest lęk. Dorośli, którzy obawiają się, że młodzi będą zepsuci, sami są zepsuci . Jeżeli człowieka cokolwiek szokuje, to właśnie to, co go najbardziej pociąga. Świętoszek to rozpustnik, który nie ma odwagi stanąć twarzą w twarz ze swą nagą duszą. Jednakże wolność to także pokonanie ignorancji. Wolni ludzie nie potrzebowaliby cenzora sztuk czy ubioru. Bowiem wolni ludzie nie interesowaliby się szokującymi rzeczami, ponieważ wolnych łudzi nie można by zaszokować. Naszych uczniów nic nie szokuje — nie dlatego, że są zaawansowani w grzechu — lecz dlatego, że przeżyli oni swoje zainteresowanie szokującymi rzeczami i nie są im one więcej potrzebne jako przedmiot rozmowy czy dowcipu. Ludzie mówią mi często tak: „Jak twoje wolne dzieci przystosują się kiedykolwiek do życiowego mozołu i harówki?” Mam nadzieję, że te dzieci będą pionierami w obaleniu takiego właśnie modelu życia. Musimy pozwolić dzieciom być egoistami — mającymi pełną swobodę zaspokajania własnych dziecięcych zainteresowań. Powiedziałem: „W mojej szkole nie będziemy krytykować, karać, moralizować. Pozwolimy każdemu dziecku żyć zgodnie z jego głębokimi impulsami” - minęło wiele lat, zanim nauczyłem się, że to wolność pomaga trudnym dzieciom, a nie terapia. Stwierdzam, że moim głównym zadaniem jest siedzieć spokojnie i akceptować to wszystko, czego dziecko w sobie nie akceptuje to znaczy osłabiać głos narzuconego mu sumienia, jego nienawiść do samego siebie. Nowy chłopiec klnie. Uśmiecham się i mówię: „Nie przerywaj sobie. W przeklinaniu nie ma nic złego”. Tak samo z masturbacją, kłamstwem, kradzieżą i innymi społecznie potępianymi czynami. Gdy indywidualny interes dziecka koliduje z interesem społecznym, wtedy należy przyznać pierwszeństwo jego indywidualnemu dobru. Cała idea naszej szkoły, to zapewnienie wolności: pozwolenie dziecku na to, aby zaspokajało w pełni swoje naturalne potrzeby.
Jak można obdarzać szczęściem? Moja własna odpowiedź brzmi: Znieś autorytet. Pozwól dziecku być sobą. Nie pomiataj nim. Nie pouczaj. Nie praw kazań. Nie umoralniaj go. Nie zmuszaj do robienia czegokolwiek. Ta odpowiedź może nie być twoją odpowiedzią. Jeżeli jednak odrzucasz moją, to na tobie ciąży obowiązek znalezienia lepszej.
Wolność
Szkoła powinna uczynić życie dziecka zabawą. Nie chodzi mi oto, że dziecko powinno mieć drogę usłaną różami. Ułatwianie mu wszystkiego jest fatalne dla jego charakteru. Ale już samo życie przynosi tak wiele trudności, że te sztucznie przez nas dzieciom sprawiane, są doprawdy niepotrzebne. Uważam, że narzucanie czegokolwiek mocą autorytetu jest błędem. Dziecko nie powinno robić niczego, dopóki samo nie dojdzie do wniosku swojego własnego wniosku że coś tam powinno zostać zrobione. Wolność to robienie tego, co się komu podoba, dopóki nie narusza się wolności innych. W naszej szkole dziecko nie może robić co mu się podoba. Jego własne prawa otaczają je ze wszystkich stron. Wolno mu robić to, co chce, jedynie i wyłącznie w sprawach, które jego samego dotyczą. Może bawić się przez cały dzień, jeśli chce, ponieważ praca i nauka są sprawami jedynie jego. Natomiast nie wolno mu grać na trąbce w klasie, gdyż to przeszkadzałoby innym. Mógłbym zmusić się siłą woli do tego, żeby rzucić palenie, lecz nie mogę siłą woli zmusić się do miłości czy też do tego, żebym polubił botanikę. Nikt nie jest w stanie zmusić siebie do tego, by być dobrym czy też, jeśli już o to chodzi, złym. Nie można nauczyć kogoś, by miał silną wolę. Jeżeli kształci się dzieci w atmosferze wolności, będą one bardziej świadome samych siebie, ponieważ wolność pozwała na to, by coraz więcej podświadomego stało się świadome. Dlatego też większość dzieci w naszej szkole ma nieliczne wątpliwości na temat życia. One wiedzą, czego chcą i przypuszczam także, że to zdobędą. Pamiętajmy, że to, co nazywane bywa słabą wolą, jest zazwyczaj oznaką braku zainteresowania. Słaba osoba, którą łatwo nakłonić do gry w tenisa, gdy nie ma na to ochoty, jest kimś, kto nie ma pojęcia o tym, co go naprawdę interesuje. System niewolniczej dyscypliny sprzyja temu, że taki ktoś pozostaje człowiekiem płytkim, o słabej woli.
Społeczność ma prawo poskromienia aspołecznie zachowującego się chłopca, ponieważ narusza on prawa innych. Ale społeczność nie ma żadnego prawa zmuszania chłopca, by uczył się łaciny- bowiem uczenie się tejże łaciny jest jego indywidualną sprawą. Zmuszanie dziecka do nauki jest tym samym co zmuszanie człowieka do przyjęcia jakiejś religii ustawą parlamentu. I jest równie głupie. Jako chłopiec uczyłem się łaciny — raczej dano mi łacińskie książki, z których miałem się uczyć. Nie byłem wtedy w stanie tego robić, ponieważ interesowało mnie co innego. Natomiast gdy miałem dwadzieścia jeden lat, stwierdziłem, że bez znajomości łaciny nie dostanę się na uniwersytet. W czasie krótszym niż rok nauczyłem jej się na tyle, że zdałem egzaminy wstępne. Korzyść własna skłoniła mnie do nauki. Każde dziecko ma prawo nosić takie ubranie, żeby nie miało najmniejszego nawet znaczenia to, czy ubrudzi się ono czy nie. Każde dziecko ma prawo do wolności. Przez wiele lat wysłuchiwałem nastolatków wypuszczających z siebie te wszystkie „cholery” i „psiakrew”, których nie pozwolono im mówić, gdy byli mali.
Chciałbym móc powiedzieć, że ponieważ wolność dotyka przede wszystkim emocji, dzieci wszelkiego typu — inteligentne i tępe w równym stopniu na nią reagują. Nie mogę jednak tak powiedzieć. Różnicę widać dobrze na przykładzie lekcji. Każde cieszące się wolnością dziecko bawi się przez większość czasu; ale gdy przychodzi czas, te inteligentne usiądą i wezmą się do pracy, żeby opanować przedmioty, które wymagane są przy egzaminach państwowych. W niewiele ponad dwa lata chłopak czy dziewczyna wykona pracę, która utrzymywanym w karności dzieciom zajmuje osiem lat. Ortodoksyjny nauczyciel utrzymuje, że można zdać egzamin tylko wtedy, gdy dyscypliną zmusza się kandydata do harówki bez wytchnienia. Nasze wyniki dowodzą, że w przypadku inteligentnych dzieci takie rozumowanie jest fałszywe. W warunkach swobody tylko zdolne dzieci są w stanie skoncentrować się na intensywnej nauce, co jest niezwykle trudne w społeczności, w której dzieje się tak wiele atrakcyjnych rzeczy. Wiem, że poddani dyscyplinie nawet stosunkowo słabi uczniowie zdają egzaminy, niemniej jednak zastanawiam się, co dzieje się z nimi później w życiu. Gdyby wszystkie szkoły były wolne, a wszystkie lekcje nieobowiązkowe, wtedy, jak przypuszczam, każde dziecko znalazłoby swój własny poziom. Słyszę już, jak zaniepokojona, zajęta gotowaniem matka—w czasie gdy jej dziecko raczkuje w koło i przewraca różne rzeczy — pyta ze zniecierpliwieniem: „Co to w ogóle jest ta samoregulacja? Wszystko to piękne dla bogatych kobiet z opiekunkami do dzieci, ale dla takich jak ja to tylko słowa i zamęt”. Inna, być może, zawoła: „Chciałabym, ale jak mam zacząć? Jakie książki mogę przeczytać na ten temat?” Odpowiedź brzmi następująco: nie ma książek, nie ma wyroczni, nie ma autorytetów. Jest jedynie bardzo mała grupka rodziców, lekarzy i nauczycieli, którzy wierzą w osobowość i organizm nazywany dzieckiem, i którzy zdecydowani są nie robić niczego, co mogłoby wypaczyć charakter i usztywnić ciało poprzez błędną ingerencję. Jesteśmy wszyscy nieautorytarnymi poszukiwaczami prawdy o człowieczeństwie. Możemy jedynie zaproponować relację o dzieciach wychowanych bez ograniczania wolności — i to wszystko.
Wydaje się, że prawdziwa swoboda praktykowana w życiu społeczności robi dla wielu to, co psychoanaliza dla jednostki. Uwalnia to, co ukryte. Oczyszcza duszę z nienawiści do samego siebie i nienawiści do innych.
Miłość i akceptacja
Szczęście i pomyślność dzieci zależą od tego, ile okazujemy im miłości i akceptacji. Musimy być po stronie dziecka. O tym, że jesteśmy po jego stronie, świadczy okazywana mu miłość — nie miłość zaborcza — nie miłość sentymentalna — a po prostu miłość, w wyniku której dziecko czuje się kochane i akceptowane. Właśnie miłość i akceptacja tak często leczy problemy dzieci. Przyczyną nerwicy jest rodzicielska dyscyplina — dokładne przeciwieństwo rodzicielskiej miłości. Nie można mieć dobrej natury ludzkiej, gdy traktuje się ją nienawiścią, karą i stłumieniem. Jedyną drogą jest droga miłości. Kochające środowisko, bez rodzicielskiej dyscypliny, usunie większość kłopotów dzieciństwa. Chcę, żeby rodzice to sobie uświadomili. Jeżeli stworzą swoim dzieciom dom pełen miłości i akceptacji to złośliwość, nienawiść i destrukcyjność nigdy się nie pojawią.
Nie twierdzę, że miłość wyleczy przypadek ostrej klaustrofobii czy przypadek silnego sadyzmu; ale zazwyczaj miłość uzdrowi większość młodych złodziei, kłamców i wandali. Dowiodłem w praktyce, że wolność i brak moralnej dyscypliny wyleczyły wiele dzieci, których przyszłość rysowała się jako życie spędzone w więzieniu.
Moralność
Praktycznie każdy dorosły uważa, że naturę dziecka trzeba ulepszyć. „ Dlatego właśnie dzieje się tak, że rodzic zaczyna uczyć małe dziecko, jak żyć. Dziecko wkrótce natrafia na cały system zakazów. To jest niegrzeczne, a tamto jest brudne, a to coś tam jest egoistyczne. Pierwotny głos naturalnej siły życiowej dziecka spotyka głos pouczania. Uważam, że to właśnie nauczanie moralne czyni dziecko złym. Stwierdzam, że gdy zneutralizuję te pouczenia, które otrzymał zły chłopiec, staje się on dobry. Być może jest jakiś sens w nauczaniu moralnym dorosłych, choć ja osobiście w to wątpię. Nie ma natomiast żadnych argumentów przemawiających za takim pouczaniem dzieci. Jest to psychologicznie błędne. Wymaganie od dziecka, by nie było egoistyczne, jest złe. Każde dziecko jest egoistą i świat należy do niego. Gdy ma jabłko, jedynym jego życzeniem jest je zjeść. Jeżeli matka zachęca dziecko, żeby podzieliło się tymże jabłkiem z młodszym braciszkiem, to osiąga jedynie to, że wywołuje w nim nienawiść do brata. Altruizm przychodzi później — w sposób naturalny — jeżeli dziecka nie uczy się, by nie było egoistyczne. A prawdopodobnie nigdy się on nie ujawnia, jeżeli dziecko było zmuszane do nieegoistycznego zachowania. Tłumiąc egoizm dziecka, matka utrwala tenże egoizm na zawsze. Jak to się dzieje? Psychiatria pokazała i udowodniła, że nie spełnione życzenie trwa dalej w podświadomości. Z tego też powodu dziecko, które jest uczone postawy nieegoistycznej, dostosuje się do wymagań matki po to, żeby ją zadowolić. Podświadomie pogrzebie swoje prawdziwe pragnienia — swoje egoistyczne życzenia — i z powodu stłumienia zachowa je i pozostanie egoistą przez całe życie. W ten sposób nauczanie moralne udaremnia się samo. Jeżeli dzieci są kochane i mają dużo swobody, to z czasem staną się porządne i uczciwe.
Odpowiedzialność
W wielu domach ego dziecka jest tłumione, ponieważ rodzice traktują je jak wieczne niemowlęta. Znałem czternastoletnie dziewczyny, do których rodzice nie mieli na tyle zaufania, żeby pozwolić im na rozpalenie ognia w kominku. Rodzice mając najlepsze intencje, Wzbraniają dzieciom odpowiedzialności.
— Musisz wziąć sweter, kochanie: na pewno będzie padać. No i nie chodź blisko torów. — Umyłeś buzię ?
Pewnego razu, gdy przyjmowałem pewną dziewczynkę do szkoły jej matka powiedziała mi, że ona bardzo się brudzi, i że musiała mówić jej dziesięć razy dziennie, żeby się umyła. Od następnego dnia po przybyciu do szkoły to dziecko brało zimną kąpiel codziennie rano i co najmniej dwie kąpiele gorące w ciągu tygodnia. Miało zawsze czystą twarz i ręce. Brak czystości w domu — który mógł zresztą istnieć tylko w wyobraźni matki był spowodowany tym, że traktowano ją jako małe dziecko. Dzieciom powinno się pozwolić ponosić niemal nieograniczoną odpowiedzialność za samych siebie. Przedszkolaki uczone systemem Montessori noszą wazy pełne gorącej zupy. Jeden z naszych najmłodszych uczniów, siedmiolatek, używa najrozmaitszych narzędzi: dłuta, siekiery, piły, noży. Ja częściej od niego ranię sobie palce.
Nie należy mylić obowiązku z odpowiedzialnością. Poczucia obowiązku powinno się nabywać później w życiu, jeżeli już w ogóle. Słowo obowiązek ma tak wiele ponurych skojarzeń. To nieprawda, że odpowiedzialność wiąże się z wiekiem; to błąd, który oddaje młode życie w ręce słabych starych ludzi, których nazywamy mężami stanu, a których można by trafniej nazwać mężami zastoju. Z tego samego błędnego rozumowania wywodzi się założenie, że każdy członek rodziny jest opiekunem i przewodnikiem tych młodszych od siebie. Rodzicom trudno zrozumieć, że ich sześcioletni syn nie jest rozsądną, logiczną istotą, która rozumie takie na przykład zdanie: „Jesteś starszy od brata i w twoim wieku powinieneś już wiedzieć, że nie wolno mu wybiegać na drogę”. Dziecko nie powinno być nakłaniane do przyjmowania na siebie odpowiedzialności, do której nie jest gotowe i odpowiedzialności za podejmowanie decyzji, do których jest jeszcze za młode. Dewizą musi być zdrowy rozsądek. W naszej szkole nie pytamy naszych pięciolatków, czy życzą sobie krat przed kominkiem. Nie prosimy sześciolatka, by zdecydował, czy może wyjść na dwór, gdy ma gorączkę. Nie pytamy też skonanego dziecka, czy powinno iść do łóżka, gdy jest przemęczone. Nie prosi się go wszak o pozwolenie na podanie zapisanych przez lekarza medykamentów, gdy jest chore. Lecz narzucanie autorytetu — koniecznego autorytetu — bynajmniej nie jest sprzeczne z poglądem, że dziecko powinno mieć tyle odpowiedzialności, ile tylko jest w stanie zaakceptować w swoim wieku. Ustalając granice odpowiedzialności, rodzic powinien zawsze przysłuchiwać się swojemu wewnętrznemu głosowi. Musi najpierw zbadać samego siebie. Na przykład rodzice, którzy odmawiają dzieciom prawa do wybierania własnych ubrań, kierują się zwykle myślą, że dziecko mogłoby wybrać takie ubranie, które nie odpowiadałoby ich pozycji społecznej.
Rodzice, którzy cenzurują lekturę dziecka, filmy, czy przyjaciół, próbują, ogólnie rzecz biorąc, narzucić dziecku siłą swoje własne poglądy. Tacy rodzice jedynie racjonalizują własną postawę mówiąc, że wiedzą, co jest najlepsze, podczas gdy ich ukrytą motywacją jest najprawdopodobniej chęć sprawowania autorytarnej władzy. Ogólnie mówiąc, rodzice powinni pozwalać dziecku na jak najwięcej odpowiedzialności, biorąc pod uwagę jego fizyczne bezpieczeństwo. Tylko w ten sposób rozwiną oni w dziecku pewność siebie.
Posłuszeństwo a dyscyplina
Pojawia się heretyckie pytanie: „Dlaczego dziecko powinno być posłuszne?” Moja odpowiedź brzmi: „Dziecko musi słuchać, żeby zaspokoić pragnienie mocy u dorosłych. W przeciwnym bowiem razie dlaczego dziecko miałoby być posłuszne?” „W porządku mówisz — ale ono może zmoczyć sobie nogi, gdy nie posłucha polecenia, żeby włożyło buty; może nawet spaść ze skały, gdy nie posłucha krzyku ojca”. Tak, oczywiście, dziecko powinno słuchać, gdy chodzi o sprawę życia czy śmierci. Lecz jak często dziecko jest karane za nieposłuszeństwo w sprawach życia czy śmierci? Rzadko, jeżeli w ogóle. Zwykle się je wtedy przytula wykrzykując: „Mój skarbie! Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało!” Dziecko jest zwykle karane za drobiazgi. Można prowadzić dom, w którym nie żąda się posłuszeństwa. Jeżeli mówię do dziecka: „Weź książki i idź na lekcję angielskiego”, ono może odmówić, gdy nie jest zainteresowane angielskim. Jego nieposłuszeństwo wyraża po prostu jego własne pragnienia, które oczywiście nikomu nie przeszkadzają ani nie krzywdzą. Natomiast jeżeli mówię: „Posadziłem coś w środkowej części ogrodu: nie wolno tam biegać!”, wszystkie dzieci akceptują to, w sposób bardzo podobny do tego, jak akceptują polecenie kolegi „Nikomu nie wolno brać mojej piłki, jeżeli mnie przedtem nie spyta”. Bowiem posłuszeństwo powinno być kwestią wzajemnych ustępstw. Czasami zdarza się w naszej szkole nieposłuszeństwo w stosunku do reguł ustanowionych na Ogólnym Spotkaniu Szkoły. W takim wypadku dzieci mogą same podjąć działania. Niemniej na ogół obywa się to bez autorytetu czy posłuszeństwa. Każdy może robić, co mu się podoba, dopóki nie narusza wolności innych - jest to cel możliwy do zrealizowania w każdej społeczności W sytuacji samoregulacji w domu nie ma autorytetu. Oznacza to, że nie ma podniesionych głosów i gardłowania: „Ja tak mówię! Ty musisz słuchać”.. W rzeczywistości istnieje, oczywiście, autorytet. Taki autorytet można by nazwać ochroną, troską, odpowiedzialnością dorosłego. Taki autorytet nie na wymaga posłuszeństwa, a czasami sam jest posłuszny. Tak więc mogę powiedzieć do mojej córki: „Nie wnoś tego błota i wody do salonu”. Jest to takie samo życzenie, jak to gdy ona mówi do mnie: „Wyjdź z mojego pokoju, tato. Nie chcę, żebyś teraz tu był”, a ja, rzecz jasna, spełniam je bez słowa.
Istnieje, jednakże, inna dyscyplina. W orkiestrze pierwszy skrzypek dyrygenta, ponieważ jemu równie mocno jak dyrygentowi zależy na dobrym wykonaniu utworu. Stającemu na baczność szeregowcowi z reguły nie zależy na sprawności armii. Każde wojsko rządzone jest głównie za pomocą strachu, a żołnierz wie, że jeżeli nie posłucha, zostanie ukarany. Dyscyplina w szkole może być rodzajem dyscypliny takiej jak w orkiestrze, jeżeli nauczyciele są dobrzy. Zbyt często jednak panuje tam dyscyplina typu wojskowego. To samo także odnosi się do domu. Szczęśliwy dom jest jak orkiestra i ma takiego samego
Pewna matka napisała, że chce, aby córka była jej posłuszna. Ja uczyłem jej córkę posłuszeństwa wobec siebie samej. Matka twierdzi, że jest ona nieposłuszna, lecz ja twierdzę, że ona jest zawsze posłuszna. Pięć minut temu przyszła do mojego pokoju podyskutować o psach i ich tresurze. „Uciekaj — powiedziałem jestem zajęty pisaniem”.
I wyszła bez słowa. Posłuszeństwo powinno być towarzyską uprzejmością. Dorośli nie powinni mieć żadnego prawa do posłuszeństwa ze strony dzieci. Musi ono pochodzić od wewnątrz — a nie być narzucane z zewnątrz. Dyscyplina jest środkiem do celu. Dyscyplina w wojsku jest nakierowana na wyrobienie sprawności w walce. Wszelka tego typu dyscyplina podporządkowuje jednostkę sprawie. W zdyscyplinowanych krajach życie ludzkie jest tanie.
Uzasadnione wydaje się stwierdzenie, że dom, w którym panuje surowa dyscyplina, ma na celu kastrację w jej najszerszym znaczeniu, kastrację samego życia. Żadne posłuszne dziecko nie może nigdy stać się wolną kobietą czy mężczyzną. Powiedziałem wcześniej, że rodzie chce, aby jego dziecko stało się tym, czym jemu czy jej nie udało się zostać Dyscyplina, sądzą, uratuje ich dzieci.
Przyznaję, że nieraz łatwiej jest wyeliminować dyscyplinę ze szkoły niż z domu. W szkole, gdy jakieś dziecko robi się nieznośne, cała społeczność wyraża swoje niezadowolenie. A ponieważ akceptacja to coś, czego pragnie każdy, takie dziecko uczy się dobrze zachowywać. Nie potrzeba żadnej musztry. W domu natomiast, gdzie wchodzi w grę wiele czynników emocjonalnych i innych okoliczności, nie jest tak łatwo. Zagoniona matka, gotując obiad, nie może potraktować swego dziecka społeczną dezaprobatą. Ani zmęczony ojciec, gdy stwierdza, że jego nowa grządka kwiatów jest dokładnie stratowana. Chciałbym podkreślić rzecz następującą: w domu, w którym dziecko od początku stanowiło samo o .sobie, nie powstaje zapotrzebowanie na dyscyplinę.
Dyscyplinowane dziecko wyrazi swą nienawiść do autorytetu denerwując rodziców. Rzeczywiście, wiele zachowań dzieci jest widocznym dowodem złego z nimi postępowania; Przeciętne dziecko akceptuje to, że rodzice wiedzą, co mówią — jeżeli w domu jest miłość. Gdy w domu panuje nienawiść, dziecko nie akceptuje niczego. Albo akceptuje rzeczy negatywnie: jest destrukcyjne, bezczelne i nieuczciwe.
Nagrody i kary
Niebezpieczeństwo związane z nagradzaniem dziecka nie jest tak silne, jak to związane z karaniem, lecz podkopywanie morale dziecka przez dawanie nagród jest subtelniejsze. Nagrody są niepotrzebne i negatywne. Proponowanie nagrody za zrobienie czegoś równa się stwierdzeniu, że to coś, samo w sobie, nie jest warte zrobienia. Żaden artysta nie pracuje nigdy wyłącznie dla nagrody pieniężnej. Jedną z jego nagród jest radość tworzenia. Ponadto nagrody popierają najgorszą cechę systemu rywalizacyjnego. Zdobyć przewagę nad drugim człowiekiem to niegodziwy cel. Dawanie nagród ma zły psychologiczny wpływ na dzieci, ponieważ wywołuje zazdrość. Niechęć danego chłopca do młodszego brata zaczyna się często od uwagi matki: „Twój braciszek umie to zrobić lepiej od ciebie”. Dla dziecka uwaga matki jest nagrodą daną młodszemu bratu za to, że ten jest lepszy. Jeśli weźmiemy pod uwagę naturalne zainteresowanie dziecka rzeczami, zaczniemy zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw zarówno nagród jak i kar. Nagrody i kary przyczyniają się do wywierania presji na dziecko w celu wzbudzenia jego zainteresowania. Ale prawdziwe zainteresowanie jest siłą życiową całej osobowości, a jako takie jest całkowicie spontaniczne. Można wymusić uwagę, ponieważ uwaga jest aktem świadomości. Można skupić uwagę na tablicy i jednocześnie interesować się piratami. Nie można jednak wymusić zainteresowania. Nikt nie jest w stanie zmusić mnie, żebym interesował się, powiedzmy, zbieraniem znaczków ani ja sam siebie nie jestem w stanie do tego zmusić. Pomimo to, zarówno nagrody jak i kary próbują wymusić zainteresowanie.
Mam duży ogród. Grupa dziewczynek i chłopców byłaby bardzo pomocna w czasie plewienia. Można by rozkazać im, żeby mi pomogli w pracy. Ale te ośmio-, dziewięcio- i dziesięcioletnie dzieci nie mają jeszcze żadnego własnego zdania na temat konieczności plewienia. One się tym po prostu nie interesują. Podszedłem kiedyś do grupy małych chłopców. „Czy któryś z was nie chce mi pomóc trochę poplewić?”, spytałem. Odmówili wszyscy. Zapytałem, dlaczego. Odpowiedzieli: „To nudne!”, „Niech sobie rosną!”, „Jestem bardzo zajęty tą krzyżówką”, „Nienawidzę pracować w ogrodzie”. Dla mnie plewienie też jest nudne. Ja też lubię zająć się krzyżówką. A tak żeby być całkiem w porządku w stosunku do tych dzieci, cóż je obchodzi pielenie? To jest mój ogród. Ja odczuwam dumę, widząc kiełkujący groszek. Ja oszczędzam pieniądze na jarzynach. Krótko mówiąc, ogród przynosi mi korzyść. Nie mogę wymusić zainteresowania u dzieci, gdy to zainteresowanie nie powstaje w nich samych. Miałbym jedyne wyjście: wynająć dzieci do pracy za tyle to a tyle za godzinę. Wtedy one i ja bylibyśmy w podobnym położeniu: ja byłbym zainteresowany moim ogrodem, a one zarobieniem dodatkowych pieniędzy. Zainteresowanie jest, w istocie, zawsze egoistyczne. Czternastoletnia chłopiec często pomaga mi w ogrodzie, chociaż twierdzi, że nienawidzi prac ogrodowych. Ale nie nienawidzi mnie. Plewi, bo chce być ze mną. To zaspokaja w danym momencie jej własny interes. Gdy inny chłopiec który także nie znosi plewienia, zgłasza chęć pomocy, to wiem, że zamierza ponowić prośby o scyzoryk, którego mi zazdrości. Jest to jego jedyny interes w tej sprawie. Nagroda powinna być przede wszystkim subiektywna; dać zadowolenie z siebie i z wykonanej pracy. Przychodzą na myśl niewdzięczne zajęcia: kopanie węgla, dopasowywanie nakrętki nr 50 do sworznia nr 51, kopanie kanałów, dodawanie liczb. Na świecie jest mnóstwo prac, które same w sobie nie są ani interesujące, ani przyjemne. Wydaje się, że przystosowujemy nasze szkoły do tej życiowej posępności. Zmuszając uczniów, by skupili uwagę na przedmiotach, które ich nie interesują, w gruncie rzeczy warunkujemy ich do pracy, która nie będzie sprawiać im przyjemności. To, że ktoś uczy się czytać czy pisać, powinno wynikać z jego zainteresowania tymi zajęciami a nie z tego, że obiecano mu nowy rower za celujące stopnie, ani też z tego, że mama się ucieszy. Rodzicielski lęk o przyszłość jest niebezpieczny, gdy wyraża się w propozycjach bliskich przekupstwu: „Jeżeli nauczysz się czytać, kochanie, tatuś kupi ci skuter”. Ten sposób prowadzi do łatwej akceptacji naszej chciwej, nastawionej na zysk cywilizacji. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że widziałem więcej niż jedno dziecko, które wolało analfabetyzm od błyszczącego, nowego roweru. Odmianą takiej formy przekupstwa jest mówienie rzeczy, które mają sprowokować emocje dziecka: „Mama będzie bardzo nieszczęśliwa, jeśli zawsze będziesz najgorszy w klasie”. Te obydwa sposoby przekupstwa mijają się z autentycznym dobrem dziecka. Kara nigdy nie może być wymierzona sprawiedliwie, bowiem żaden człowiek nie potrafi być sprawiedliwy. Sprawiedliwość zakłada całkowite zrozumienie. Sędziowie nie są bardziej moralni niż śmieciarze, ani też nie są bardziej wolni uprzedzeń.
Nie możemy być sprawiedliwi, ponieważ nie znamy samych siebie i nie rozpoznajemy własnych stłumionych dążeń. Jest to tragicznie krzywdzące w stosunku do dzieci. Dorosły wychowując dzieci, nigdy nie wyzbywa się swoich kompleksów. Jeżeli my sami jesteśmy ograniczeni przez stłumione lęki, nie potrafimy uczynić naszych dzieci wolnymi. Obdarzamy je jedynie naszymi własnymi kompleksami. Gdy próbujemy zrozumieć samych siebie, z trudem przychodzi nam karanie dziecka, na którym wyładowujemy swój gniew za coś zupełnie innego.
Prawda, że trudno zdecydować, co jest, a co nie jest karą. Kiedyś chłopiec pożyczył moją najlepszą piłę. Znalazłem ją następnego dnia, moknącą na deszczu. Powiedziałem mu, że tej piły już mu nie pożyczę. To nie była kara, bowiem kara zawsze odwołuje się do moralności. Zostawienie piły na deszczu było dla niej niedobre, ale sam czyn nie był niemoralny. Dla dziecka ważne jest, żeby nauczyło się, iż nie można pożyczać czyichś narzędzi, a potem ich niszczyć, że nie można niszczyć czyjejś własności ani osoby. Ponieważ pozwalanie mu na wszystko, pozwalanie, żeby robiło to, na co ma ochotę, kosztem innych, jest dla niego złe. Jakiś czas temu przyszedł do nas chłopiec, który w swojej starej szkole terroryzował wszystkich rzucając przedmiotami, a nawet grożąc morderstwem. Próbował podobnych zagrywek ze mną. Szybko doszedłem do wniosku, że wykorzystywał swoją złość do tego, żeby straszyć ludzi i zwracać w ten sposób na siebie ich uwagę. Któregoś dnia wszedłem do pokoju zabaw i zobaczyłem wszystkie dzieci zbite w gromadkę w jednym końcu pokoju. W drugim stał ten postrach z młotkiem w rękach. Groził, że uderzy każdego, kto się do niego zbliży. — No, dość tego! — powiedziałem ostro. Nie boimy się ciebie. Upuścił młotek i rzucił się na mnie. Gryzł mnie i kopał. — Za każdym razem, jak mnie uderzysz albo ugryziesz — powiedziałem spokojnie ja ci oddam. Tak też zrobiłem. Bardzo szybko zaprzestał walki i uciekł z pokoju. To nie była kara. To była konieczna nauczka: uczenie, że nie można bezkarnie ranić innych dla własnej przyjemności. W większości domów karze się za nieposłuszeństwo. Także w szkołach nieposłuszeństwo i bezczelność uważane są za wielkie zbrodnie. Na wykładach, w czasie przeznaczonym na zadawanie pytań, często wstaje jakiś człowiek pamiętający dawne czasy i mówi: „Mój ojciec nieraz przyłożył mi pantoflem, i nie mam mu tego za złe, proszę pana! Nie byłbym tym, czym jestem dzisiaj, gdyby mnie nie bito!”. Nigdy nie mam dość śmiałości, żeby spytać: ‚„A przy okazji, czym właściwie jesteś dzisiaj?” Mówienie, że kara n i e z a w s ze powoduje szkody psychiczne, jest unikaniem problemu, ponieważ nie wiadomo, jakie reakcje wywoła dana kara u jednostki w późniejszych latach jej życia. Niejeden ekshibicjonista, aresztowany za nieprzyzwoite obnażanie się, jest ofiarą wczesnego karania za dziecięce nawyki seksualne. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jaka część karanych dzieci żyje ze złamanym duchem, ani jaka część buntuje się i staje się jeszcze bardziej aspołeczna. Przez pięćdziesiąt lat mojej pracy w szkole ani razu nie słyszałem, żeby rodzic powiedział: „Biłem moje dziecko i teraz jest ono dobre”. Wręcz przeciwnie, setki razy wysłuchiwałem ponurej historii: „Biłem go, tłumaczyłem, pomagałem mu na wszelkie sposoby, a on stawał się coraz gorszy”. Karane dziecko rzeczywiście staje się coraz gorsze. Co więcej, wyrasta potem na karzącego ojca czy karzącą matkę, a koło nienawiści latami toczy się dalej. Często zadawałem sobie pytanie: „Jak to się dzieje, że skądinąd dobrzy rodzice tolerują okrutne szkoły dla swoich dzieci?” Tacy rodzice wydają się przede wszystkim zainteresowani dobrym wykształceniem dla swoich dzieci. Nie zauważają jednak tego, że karzący nauczyciel wymusi zainteresowanie, lecz będzie to wymuszone zainteresowanie ewentualną karą, a nie sumami na tablicy. Prawdę powiedziawszy, większość najlepszych uczniów w szkołach tonie później w mierności. Ich chęć dokonania czegoś zrodziła się, w przeważającej części, z rodzicielskiego dopingowania, a ich faktyczne zainteresowanie danym przedmiotem było niewielkie.
Maniery
Mieć dobre maniery to znaczy myśleć o innych; nie — to współodczuwać z innymi. Trzeba mieć świadomość grupy i umiejętność postawienia się w czyimś położeniu. Maniery nie pozwalają ranić kogokolwiek. Mieć dobre maniery to mieć autentycznie dobry gust. Manier nie można nauczyć, gdyż należą one do podświadomości. Natomiast etykiety można nauczyć, ponieważ należy do świadomości. Jest ona zewnętrzną warstewką manier. Etykieta pozwala mówić w czasie koncertu; etykieta pozwała na plotki i skandale. Etykieta wymaga, byśmy się ubrali do obiadu; żeby wstać, gdy kobieta podchodzi do stołu; żeby mówić „przepraszam”, gdy odchodzimy od stołu. Wszystko to jest świadomym, powierzchownym, nic nie znaczącym zachowaniem. Złe maniery biorą się zawsze z zaburzonej psychiki. Oszczerstwo i skandal, plotka i obmowa, wszystkie są subiektywnymi niedociągnięciami; odsłaniają one nienawiść do samego siebie. Udowadniają, że plotkarz jest nieszczęśliwy. Jeżeli zdołamy zabrać dzieci w świat, w którym będą szczęśliwe, automatycznie uwolnimy je od wszelkiego pragnienia nienawiści. Innymi słowy, będą one miały wówczas dobre maniery w najgłębszym tego słowa znaczeniu; to znaczy będą okazywać miłość i życzliwość. Dzieci, które jedzą groszek nożem, niekoniecznie muszą rozmawiać w trakcie symfonii Beethovena. Obserwuję, że dzieci poprawiają się wzajemnie. Jeden z moich uczniów jadł - niesamowicie głośno, dopóki inni go nie wyśmiali. Ale z drugiej strony, gdy pewien mały chłopaczek użył noża do jedzenia mielonego, inni byli skłonni uznać to za dobry pomysł. Pytali się nawzajem, dlaczego nie powinno się tego jeść nożem. Wyjaśnienie, że można by sobie przeciąć usta, odrzucili z racji tego, że większość noży jest zbyt tępa, żeby przeciąć cokolwiek. Nie należy nigdy uczyć manier. Jeżeli siedmioletnie dziecko chce jeść palcami, powinno móc to robić. Nigdy nie powinno się nakłaniać żadnego dziecka do tego, żeby zachowywało się w jakiś określony sposób, żeby podobało się ciotce Maryśce. Trzeba raczej poświęcić wszystkich krewnych i sąsiadów na świecie niż hamować rozwój dziecka, zmuszając je do nieszczerego zachowania. Maniery przychodzą same. Nasi byli uczniowie mają wspaniałe maniery — nawet jeśli niektórzy z nich wylizywali talerze, gdy mieli po dwanaście lat. żadnego dziecka nie można zmuszać — a nawet zachęcać do mówienia „dziękuję”. Większość ludzi, rodziców i innych, byłaby zaskoczona widząc, jak płytkie są maniery dzieci, którym usiłowano kształtować charakter, a które przybywają do naszej szkoły. Chłopcy przychodzą z pięknymi manierami i wkrótce całkowicie je porzucają. Normą jest stopniowe wytracanie nieszczerości z głosu i zachowania. Uczniom ze szkół prywatnych pozbycie się nieszczerości i impertynencji zajmuje najwięcej czasu. Dzieci cieszące się wolnością nigdy nie są bezczelne. Moim zdaniem szacunek dla nauczyciela jest sztucznym kłamstwem, które wymaga nieszczerości; gdy darzy się kogoś szacunkiem, robi się to nieświadomie. Moi uczniowie mogą nazywać mnie głupim osłem, kiedy tylko chcą; szanują mnie, ponieważ ja ich szanuję, a nie dlatego, że jestem dyrektorem szkoły. Moi uczniowie i ja mamy dla siebie wzajemny szacunek, ponieważ się wzajemnie akceptujemy.
Strona 25
Tekst dla studentów specjalizacji nauczycielskich Uniwersytetu Wrocławskiego
Rok akademicki 2009/2010
© Centrum Edukacji Nauczycielskiej Uniwersytetu Wrocławskiego