Hoppe - PL tłumaczenia, Zarządzanie OK, ekonomia


Hans Hermann Hoppe

Hans-Hermann Hoppe - profesor ekonomii na Uniwersytecie Nevady w Las Vegas, współpracownik Instytutu Ludwig von Misesa oraz współwydawca Review of Austrian Economics. Otrzymał stopień doktora filozofii na Uniwersytecie Goethego we Frankfurcie, jest autorem niedawno wydanej książki „Democracy: The God That Failed”.

Teksty pochodzą ze strony autora: http://www.hanshoppe.com

(tłum. Krzysztof Kożuchowski)

Naturalne elity, intelektualiści i państwo

Hans Hermann Hoppe

Państwo jest monopolistą w zakresie stosowania przemocy na określonym terytorium. Jest agencją która w sposób zinstytucjonalizowany zajmuje się ciągłym naruszaniem praw własności i wyzyskiem właścicieli poprzez wywłaszczenie, opodatkowanie i regulacje.

Jak to się stało, że w ogóle mogło dojść do powstania państw? Znamy dwie teorie dotyczące pochodzenia państw. Według pierwszej, kojarzonej jest z takimi nazwiskami jak Franz Oppenheimer, Alexander Ruestow, i Albert J. Nock, państwa powstały w rezultacie podboju jednej grupy przez inną. Teorię tą określa się mianem „egzogennej”. Podstawy tego poglądu często były krytykowane na gruncie zarówno teoretycznym jak i historycznym, przez etnografów i antropologów takich jak Wilhelm Muehlmann. Krytycy podnosili, że nie wszystkie Państwa powstały w wyniku zewnętrznego podboju. Uważali, że (z punktu widzenia historycznej chronologii) pogląd jakoby najstarsze państwa były rezultatem najazdów nomadów na osiadłych rolników jest fałszywy. Ponadto pogląd ten boryka się z pewną fundamentalną wadą: mówiąc o podboju, wstępnie milcząco zakłada się istnienie wśród zdobywców quasi-państwowej organizacji. Stąd sama teoria „egzogenna” potrzebuje innej bardziej fundamentalnej teorii „endogenicznego” kształtowania się państw.

Taką właśnie teorię zaprezentował Bertrand de Jouvenel. Według niego państwa powstają w wyniku rozrastania się naturalnych elit. Naturalny rezultat sumy nieprzymuszonych wymian między prywatnymi właścicielami jest nie-egalitarny, hierarchiczny i elitarny. W każdym społeczeństwie z racji swoich talentów nieliczne tylko osoby zyskują status elity. Mając przewagi w bogactwie, mądrości czy w męstwie, owe osoby stają się naturalnymi autorytetami, a ich opinie i sądy wszędzie znajdują posłuch. Ponadto, z powodu specyficznego doboru małżeństw, praw społecznych i praw dziedziczenia, pozycja autorytetu skupia się w rękach nielicznych szlachetnych rodzin. Ludzie ci przedkładali swoje konflikty i wzajemne roszczenia przed oblicza głów rodzin, za którymi stała długa lista wybitnych osiągnięć, umiejętność przewidywania i osobista charyzma. Owi liderzy naturalnych elit występowali w roli sędziów i rozjemców, często robiąc to za darmo; i nie ciążył im żaden obowiązek, jak osobie reprezentującej władze, ani nie czuli za sobą całego bagażu prawa cywilnego. Produkowali prywatne „dobro publiczne”.

Mały lecz decydujący krok w procesie przejścia do państwa polegał jedynie na zmonopolizowaniu funkcji sędziego i rozjemcy. Stało się to wówczas, gdy któryś z członków dobrowolnie się uznającej elity był w stanie, wbrew opozycji innych członków elity, przeforsować pomysł aby konflikty na określonym terytorium przedkładano właśnie jemu. Odtąd strony sporów nie mogły już dłużej wybierać sobie innego rozjemcy.

Pochodzenie monarchii

Gdy zaakceptuje się pochodzenie państwa jako skutku wyrodzenia się wcześniejszego hierarchicznego porządku naturalnych elit, wówczas stanie się jasne dlaczego ludzkość w trakcie swojej historii - o ile miała jakieś rządy - miała rządy raczej monarchiczne niż demokratyczne. Oczywiście istniały wyjątki: demokracja ateńska, Rzym do roku 31 przed Chrystusem, Republiki Wenecka, Florencka i Genui w okresie Renesansu, kantony szwajcarskie od roku 1291, Zjednoczone Prowincje (Niderlandów) rokiem 1648 a 1673 i Anglia za Cromwella. Były to jednak zjawiska rzadkie, i żadne z nich nawet w odległy sposób nie przypominało nowoczesnych systemów demokratycznych opartych na zasadzie „jeden człowiek - jeden głos”. One również były w znacznym stopniu elitarne. Na przykład w Atenach, nie więcej niż 5% populacji brało udział w głosowaniach i mogło pretendować do miana klasy i rządzącej. Ludzkość trwała przy monarchii aż do końca I Wojny Światowej.

Władza zmonopolizowana

Odkąd pewien członek naturalnych elit zdołał zmonopolizować funkcję sędziego lub rozjemcy, prawo i egzekucja prawa znacznie zdrożały. Zamiast być dostępne za darmo lub opłacane dobrowolnie, finansowano je z przymusowego podatku. Również jakość prawa obniżyła się. Jednak przestrzeganie starożytnych praw własności i stosowanie odwiecznych zasad sprawiedliwości powstrzymywało monopolistycznego sędziego (który nie musiał się przecież obawiać utraty klientów z powodu braku bezstronności) przed wypaczeniem istniejącego prawa.

Jak doszło do tego, że możliwy stał się ten mały lecz decydujący krok - zmonopolizowanie prawa przez króla? Krok, który w sposób możliwy do przewidzenia musiał przecież spowodować podrożenie sprawiedliwości i jej gorszą jakość. Bez wątpienia pozostali członkowie naturalnych elit przeciwstawialiby się takim próbom. Oto dlaczego potencjalny król zwykle bratał się z „ludem” lub „zwykłym człowiekiem”. Apelując do zawsze i wszędzie popularnych uczuć zawiści, królowie obiecywali ludowi tańszą i lepszą sprawiedliwość w zamian za opodatkowanie - ograniczone do poziomu kosztów sprawiedliwości u konkurentów króla. Poza tym królowie pozyskali sobie pomoc klasy intelektualistów.

Rola intelektualistów

Można by się spodziewać wzrostu zapotrzebowania na usługi intelektualistów wraz ze wzrostem poziomu życia. Jednakże ludzie przeważnie bardziej zajmują się sprawami dość przyziemnymi i nie mają specjalnego zrozumienia dla płodów intelektu. Nie licząc Kościoła, jedynymi ludźmi potrzebującymi usług intelektualistów byli członkowie naturalnych elit - potrzebowali ich na nauczycieli dla swoich dzieci, osobistych doradców, sekretarzy i bibliotekarzy. Posady intelektualistów były niepewne i a płace zwykle niskie. Ponadto, o ile członkowie naturalnych elit z rzadka tylko sami bywali intelektualistami (tj. ludźmi cały swój czas spędzającymi na akademickich dociekaniach), zwykle zajmując się bardziej ziemskimi przedsięwzięciami, zazwyczaj jednak byli co najmniej tak samo bystrzy jak ich pracownicy - intelektualiści, tak więc podziw dla osiągnięć „ich” intelektualistów był zaledwie umiarkowany.

Trudno się więc dziwić, że intelektualiści urażeni tym faktem mogli mieć nieco obniżone poczucie własnej wartości. Jakże było to niesprawiedliwe, że tamci - naturalne elity - przez nich nauczane, byli teraz ich przełożonymi i prowadzili życie w luksusie, podczas gdy oni - intelektualiści - byli stosunkowo niezamożni i zależni. Łatwo było królowi przekonać ich do poparcia idei monopolu sprawiedliwości. W zamian za ideologiczne uzasadnienie władzy monarchicznej król nie tylko oferował im wyższy status zatrudnienia; jako dworscy intelektualiści mogli również odpłacić naturalnym elitom ich brak poszanowania.

Mimo wszystko pozycja klasy intelektualistów polepszyła się jedynie nieznacznie. Pod władzą monarchiczną istniało bardzo wyraźne rozróżnienie miedzy rządzącym (królem) a rządzonymi, a rządzeni wiedzieli, że nigdy nie będą mogli stać się rządzącymi. Stąd zawsze istniał niebagatelny opór nie tylko wśród naturalnych elit, ale również wśród prostego ludu przeciwko każdemu powiększeniu władzy królewskiej. Królowi było niezmiernie trudno podnosić podatki a możliwości zatrudnienia dla intelektualistów pozostawały w znacznym stopniu ograniczone. Ponadto, gdy król utrwalił już swoją władzę nie traktował swoich intelektualistów o wiele lepiej niż czyniły to naturalne elity. A biorąc pod uwagę, że król kontrolował terytorium większe niż jakikolwiek członek naturalnych elit wcześniej, utrata jego łask mogła okazać się nawet bardziej niebezpieczna niż poprzednio, co uzależniało pozycję intelektualistów od monarszych kaprysów.

Przegląd biografii wybitnych intelektualistów - od Szekspira po Goethego, od Kartezjusza po Locka, od Marksa po Spencera - ujawnia z grubsza ten sam wzór: aż po wiek XIX ich pracę sponsorowali prywatni mecenasi, członkowie naturalnych elit, książęta lub królowie. Pozyskując lub tracąc względy sponsorów często zmieniali oni miejsce pracy, byli bardzo mobilni. Oznaczało to dla nich ciągłą niepewność finansową, oraz jedyny w swoim rodzaju kosmopolityzm intelektualistów (czego znakiem była biegłość w językach) a także niezwykłą intelektualną niezależność. Gdy ten czy ów sponsor przestawał ich wspomagać, pozostawało wielu innych, którzy byliby szczęśliwi mogąc zapełnić powstałą lukę. W rzeczy samej życie intelektualne i kulturalne kwitło najbardziej a niezależność intelektualistów była największa, gdy pozycja króla lub rządu centralnego była stosunkowo słaba a pozycja naturalnych elit pozostawała stosunkowo silna.

Narodziny demokracji

Wraz z przejściem od monarchii do demokracji nastąpiła fundamentalna zmiana w relacjach między państwem, naturalnymi elitami i intelektualistami. Psucie starożytnych praw przez króla - jako monopolistycznego sędziego i rozjemcę - powodowało wygórowane koszty sprawiedliwości co stworzyło historyczną opozycję przeciwko monarchii. Jednak mylnie wskazano przyczyny tego zjawiska. Byli tacy, którzy poprawnie rozpoznali, że problem dotyczył monopolu a nie elit czy szlachectwa. Przeważyli jednak ci, którzy błędnie uznali że problemem był elitarny charakter władcy, i którzy nawoływali do pozostawienia monopolu prawa i jego egzekucji a tylko zamiany króla i widocznej dworskiej pompy na „lud” i domniemane poczucie przyzwoitości „prostego człowieka”. Skutkiem był historyczny sukces demokracji.

Jak na ironię monarchię zniszczyły te same siły społeczne, które królowe sami wspierali wcześniej - w początkach walki o wykluczenie konkurencyjnych naturalnych ośrodków władzy z możliwości działania jako sędziowie. Były to: zawiść prostych ludzi skierowana przeciwko lepszym od nich i pożądanie przez intelektualistów jakoby właściwej ich aspiracjom pozycji społecznej. Gdy obietnice lepszej i tańszej sprawiedliwości okazały się pustym królewskim słowem, intelektualiści sprawili, że egalitarne ciągoty, którym królowie sami schlebiali, obróciły się teraz przeciwko nim samym. Było więc logiczne, że również królowie powinni być obaleni i że egalitarna politykę, którą królowie sami rozpoczęli należy konsekwentnie doprowadzić do końca: do monopolistycznej kontroli sądownictwa przez prosty lud. Dla intelektualistów było jasne, że to oni mają być jego rzecznikiem.

Każda elementarna teoria ekonomiczna przewidziałaby, że wraz z przejściem od monarchii do demokracji opartej na zasadzie „jeden człowiek - jeden głos” i podstawieniem ludu w miejsce króla, sprawy będą się toczyć coraz gorzej. Cena sprawiedliwości wzrośnie astronomicznie podczas gdy jakość prawa będzie nieustannie spadać. Podczas owej transformacji nastąpi zastąpienie rządu prywatnego (prywatnego monopolu) systemem rządów publicznych (monopolem publicznym).

Rozpoczęła się „Tragedia na błoniach” (1). Teraz każdy, nie tylko król, miał prawo do zagrabiania prywatnej własności innych. Konsekwencją było więcej rządowego wyzysku (opodatkowania). Psucie prawa osiągnęło taki stopień, że idea praw naturalnych i niezmiennych zasad sprawiedliwości rozpłynęła się i zastąpiono ją nową ideą prawa jako legislacji (prawa raczej konstruowanego niż odkrywanego i odwiecznego); zmieniła się również skala preferencji czasowych (wzrosło zainteresowanie teraźniejszością.)

Król był właścicielem jakiegoś terytorium i mógł je przekazać synowi, dlatego starał się zachować jego wartość. Władca demokratyczny był i jest jedynie tymczasowym dzierżawcą, próbował więc maksymalizować bieżące przychody rządu z rozmaitych źródeł kosztem wartości kapitału; w rezultacie powodował straty.

Oto kilka konsekwencji: w trakcie trwania epoki monarchicznej, w okresie przed I Wojną Światową, wydatki rządowe rozumiane jako procent PKB rzadko przekraczały 5%. Od tamtego czasu wzrosły średnio do 50%. Przed I Wojną Światową rządy zatrudniały zwykle mniej niż 3% pracującej populacji. Od tamtej pory procent ten wzrósł do poziomu 15 - 20%. Era monarchiczna charakteryzowała się pieniądzem kruszcowym (złotem) którego siła nabywcza stopniowo rosła. Dla odmiany, era demokratyczna jest erą pieniądza papierowego, którego siła nabywcza nieustannie maleje.

Królowie nieustannie pogrążali się w długach, jednak podczas okresów pokoju zwykle długi spłacali. Podczas ery demokratycznej długi rządów zarówno podczas wojny jak i pokoju rosły do niewiarygodnych rozmiarów. Faktyczna stopa oprocentowania w epoce monarchicznej stopniowo spadała do wartości równej w przybliżeniu 2%. Od tego momentu realna stopa oprocentowania (wartości nominalne z uwzględnieniem inflacji) wzrosły do poziomu 5% - równego wartościom XV-wiecznym. Legislacja praktycznie nie istniała aż do końca XIX w. Dzisiaj, w jednym tylko roku ustanawia się dziesiątki tysięcy praw i regulacji. Poziom oszczędności maleje zamiast rosnąć wraz ze wzrostem dochodów, a wskaźniki rozpadu rodziny i przestępczości stale pną się do góry.

Los naturalnych elit

Pod władzą demokratyczną państwo miało się coraz lepiej podczas gdy „lud” - odkąd sam zaczął się sobą rządzić - miał się coraz gorzej. Cóż jednak działo się z naturalnymi elitami i intelektualistami? Jak już wspomniano, demokratyzacja kontynuowała to co królowie zaledwie w łagodny sposób rozpoczęli: ostateczne zniszczenie naturalnych elit i arystokracji. Majątki członków wielkich rodzin topniały konfiskowane podatkami za ich życia i w chwili ich śmierci. Tradycje niezależności ekonomicznej tych rodzin, ich zdolność przewidywania, moralne i duchowe przywództwo - wszystko to tracono i zapomniano.

Ludzie bogaci istnieją i dzisiaj, lecz coraz częściej pośrednio lub bezpośrednio zawdzięczają swoje fortuny państwu. Są oni bardziej zależni od nieustającej łaski państwa niż wielu ludzi mniej zamożnych. Z reguły nie są już głowami rodzin o długiej tradycji - można ich określić mianem "nouveaux riches." Ich postępowaniem nie kierują cnoty, mądrość, godność czy dobry gust. Powoduje nimi raczej ta sama proletariacka kultura masowa, krótkowzroczny oportunizm i hedonizm, który bogaci i sławni dzielą z każdym innym człowiekiem. Konsekwencją tego jest - i dzięki Bogu - że ich poglądy nie mają już większej wagi dla opinii publicznej niż poglądy większości innych ludzi.

Demokracja osiągnęła to o czym Keyns mógł tylko marzyć: „eutanazję klasy rentierskiej”. Zdanie Keynsa: „na dłuższą metę wszyscy będziemy martwi” precyzyjnie oddaje demokratycznego ducha naszych czasów: zapatrzony w teraźniejszość hedonizm. Aczkolwiek nie sięganie myślą poza skalę własnego życia jest rzeczą nienaturalną, to jednak takie myślenie staje się coraz bardziej typowe. Zamiast nobilitować proletariuszy demokracja sproletyzowała elity i nieustannie wypacza sposób myślenia i sądy mas.

Los intelektualistów

Z drugiej strony, podczas gdy elity ginęły, intelektualiści obejmowali coraz bardziej widoczną i wpływową pozycje w społeczeństwie. W dużej mierze osiągnęli oni swój cel i stali się klasą rządzącą, kontrolującą państwo działając jako monopolistyczni sędziowie.

Nie wystarczy jednak przyznać, że wszyscy politycy wybierani w sposób demokratyczny są intelektualistami (choć więcej jest intelektualistów, którzy zostali prezydentami niż było intelektualistów, którzy zostali królami). Intelektualista potrzebuje nieco innych zdolności i talentów, niż te potrzebne skutecznym politykiem czy biznesmenem do oddziaływania na masy. Ale nawet oni - biznesmeni i politycy - są produktem indoktrynacji w opłacanych z podatków szkołach i uniwersytetach, a dokonywanej przez intelektualistów pracujących na państwowych posadach. Prawie wszyscy ich doradcy pochodzą z tego samego źródła.

Praktycznie nie ma liczących się ekonomistów, filozofów, historyków czy socjologów zatrudnionych przez prywatnych członków naturalnych elit. A ci nieliczni ze starych elit którzy ocaleli i którzy mogliby tworzyć zapotrzebowanie na ich usługi nie mogą sobie na to pozwolić. Prawie wszyscy intelektualiści są typowymi pracownikami publicznymi, nawet jeśli formalinie pracują dla instytucji prywatnych czy fundacji. Są prawie całkowicie nieusuwalni, a ich zarobki przeciętnie są o wiele wyższe niż ich prawdziwa wartość rynkowa; a jakość ich intelektualnych płodów nieustannie maleje.

Większość ich dostępnego dorobku to rzeczy nieistotne lub niezrozumiałe. Gorzej - jeśli natkniemy się gdzieś na rzecz istotną i zrozumiałą to będzie ona do bólu propaństwowa. Są oczywiście wyjątki, ale jeśli praktycznie wszyscy intelektualiści są zatrudnieni w rozlicznych sektorach podległych Państwu to trudno się dziwić, że większość ich dorobku w sposób zamierzony lub nieświadomy będzie reklamować ideę państwa. Dzisiaj jest więcej gloryfikatorów rządów demokratycznych niż wszystkich gloryfikatorów rządów monarchicznych w całej historii ludzkości.

Ten najwidoczniej niemożliwy do zatrzymania propaństwowy prąd intelektualny dobrze ilustruje los tak zwanej Szkoły Chicagowskiej, Miltona Friedmana, jego poprzedników i jego kontynuatorów. W latach 30 i 40, Szkoła Chicagowska była uważana za lewicującą, i po prawdzie tak było - wystarczy na przykład wspomnieć, że Friedman zalecał bank centralny i pieniądz papierowy w miejsce standardu złota. Z całego serca z popierał on zasadę państwa opiekuńczego wraz z proponowanym przez niego gwarantowanym dochodem minimalnym (ujemny podatek dochodowy), dla którego nie mógł jednak określić limitu. Popierał progresywny podatek dochodowy aby osiągnąć swoje wyraźnie egalitarne cele (sam osobiście pomagał wdrażać nowy podatek od wynagrodzeń.) Friedman sprzyjał idei że państwo może nakładać podatki aby wytwarzać dobra, które będą miały pozytywny efekt towarzyszący lub o których myślał że taki efekt będzie osiągnięty. Oznacza to oczywiście, że praktycznie nie ma takiej rzeczy, której Państwo nie mogło by wytwarzać za pieniądze podatników.

Należy dodać, że Friedman i jego następcy byli głosicielami najpłytszej z płytkich filozofii: relatywizmu epistemologicznego i etycznego. Nie ma takiej rzeczy jak najwyższe prawdy moralne a cała nasza wiedza empiryczna w najlepszym razie miałaby być jedynie prawdą hipotetyczną. Mimo to nigdy nie zwątpili, że państwo musi istnieć, i że musi być to państwo demokratyczne.

Dzisiaj, pół wieku później, Szkoła Chicagowska, nie zmieniając praktycznie w istotny sposób swoich pozycji, uznawana jest za prawicującą i wolnorynkową. W rzeczy samej, szkoła ta określa granicę przyzwoitej opinii na politycznej prawicy, którą przekraczają tylko ekstremiści. Oto rozmiary zmiany poglądów opinii publicznej, którą dokonali funkcjonariusze publiczni.

Rozważmy inne symptomy deformacji powstałej w wyniku działań propaństwowych intelektualistów. Gdy przyjrzeć się statystykom wyborczym, łatwo odkryć następujący obraz: im dłużej dana osoba spędziła czasu w instytucjach edukacyjnych - gdy na przykład porównujemy doktora filozofii z magistrem (Bachelor of Arts) - tym bardziej jest prawdopodobne że osoba ta będzie ideologicznie państwowcem i zagłosuje na Demokratów. Co więcej, im wyższą kwotę podatków użyto do jej wykształcenia tym niższy będzie wynik egzaminu SAT (2) (lub inny podobny wskaźnik pomiaru inteligencji). Osobiście przypuszczam, że obniżają się wówczas również tradycyjne standardy moralności i słabnie uczciwość w życiu codziennym.

Rozpatrzmy jeszcze następny charakterystyczny symptom: w roku 1994 nazwano „rewolucją” następujące zdarzenie: przewodniczącego izby Kongresu, Newta Gingricha okrzyknięto rewolucjonistą po okazaniu przez niego sympatii dla Nowego Ładu (New Deal) i ubezpieczeń społecznych oraz wyrażeniu aprobaty dla ustawodawstwa prawa cywilnego, tj. akcji afirmatywnej i przymusowej integracji, które są odpowiedzialne za prawie całkowite zniszczenie praw własności prywatnej oraz erozję wolności zawierania umów, tworzenia i rozwiązywania stowarzyszeń. Cóż to niby za rewolucja, gdzie rewolucjoniści w pełni akceptują propaństwowe założenia i przyczyny obecnej katastrofy? Oczywiście, można to nazwać rewolucją jedynie w środowisku intelektualistów, którzy są do szpiku kości państwowcami.

Historia i idee

Sytuacja wydaje się może beznadziejna, ale tak nie jest. Przede wszystkim należy uznać, że stan obecny nie może trwać wiecznie. Erę demokratyczną trudno uznać za „koniec historii” do czego namawiają nas neokonserwatyści - istnieje bowiem ekonomiczny aspekt całego procesu.

Interwencje na rynku nieuchronnie spowodują więcej problemów niż miały ich naprawić. Będzie to prowadzić do dalszej kontroli i dalszych regulacji aż do ostatecznego przegnicia socjalizmu. Jeśli obecne trendy utrzymają się, to łatwo przewidzieć, że zachodnie demokratyczne państwa opiekuńcze w końcu rozpadną się, tak jak stało się to z „republikami ludowymi” na Wschodzie w końcu lat 80. Przez dekady realne dochody świata Zachodu trwały w zastoju a nawet malały. Długi rządowe i koszty utrzymania „ubezpieczeń społecznych” stworzyły realną perspektywę zapaści ekonomicznej. Przez ten czas konflikty społeczne narastały do niebezpiecznego poziomu.

Może ktoś chciałby spokojnie poczekać na ową katastrofę zanim odwrócą się bieżące propaństwowe trendy. Ale nawet w takim przypadku należy uczynić coś jeszcze. Załamanie się nie oznacza bowiem automatycznej likwidacji Państwa. Może być jeszcze gorzej.

Faktycznie, w niedawnej historii świata Zachodu znane się tylko dwa przypadki gdy władza rządu centralnego została de facto zredukowana, choć tylko tymczasowo, w rezultacie katastrofy: Niemcy Zachodnie po II Wojnie Światowej za Ludwika Erharda i Chile za Generała Pinocheta. To co jest konieczne oprócz kryzysu to idee - właściwe idee - i ludzie zdolni do zrozumienia i zastosowania tych idei gdy tylko nadarzy się właściwa okazja.

Ale o ile kierunek historii nie jest nieunikniony, a nie jest, to katastrofa nie jest konieczna ani nieuchronna. W ostatecznym rachunku kierunek historii kształtują idee, prawdziwe lub fałszywe, i ludzie działający pod ich wpływem. Tylko tak długo jak długo idee fałszywe będą dominować katastrofa jest nieunikniona. Mówiąc inaczej, gdy słuszna idea zostanie przyjęta i przeważy w opinii publicznej - a idee można w zasadzie zmienić prawie natychmiast - katastrofa może nigdy nie nadejść.

Rola intelektualistów

Prowadzi to do uznania nadrzędnej roli intelektualistów niezbędnych do radykalnej i fundamentalnej zmiany opinii publicznej, oraz roli członków naturalnych elit lub tego co jeszcze z nich zostało. Wymagania dla obu stron są wysokie, ale choć wysokie to muszą być zaakceptowane przez obie strony jako ich naturalny obowiązek.

Choć większość intelektualistów jest zepsuta i w dużym stopniu odpowiedzialna za obecne problemy, jest niemożliwe osiągnięcie jakiejkolwiek intelektualnej rewolucji bez ich pomocy. Dominacja publicznych intelektualistów może być złamana tylko przy pomocy anty-intelektualnych intelektualistów. Na szczęście idee osobistej wolności, własności prywatnej, swobody w zawieraniu umów i stowarzyszeń, odpowiedzialności osobistej i uznanie siły rządów jako głównego wroga wolności i własności - nie zginą dopóki będzie istnieć rasa ludzka, z tego prostego powodu, że są prawdziwe i same się uzasadniają. Poza tym dzieła myślicieli z przeszłości, którzy głosili te idee nie zginęły. Jednak jest również niezbędne, aby istnieli żyjący myśliciele, którzy dzieła te przeczytają, którzy zapamiętają, przetworzą, wyostrzą i udoskonalą owe idee, którzy będą w stanie i będą chcieli dać im swój własny wyraz otwarcie przeciwstawić się atakując i zaprzeczając swoim kolegom intelektualistom.

Z tych dwóch wymagań - sprawności intelektualnej i charakteru - to drugie jest o wiele ważniejsze, szczególnie w naszych czasach. Z czysto teoretycznego punktu widzenia, sprawa jest stosunkowo prosta. Większość argumentów państwowców które nieustannie słyszymy łatwo obalić - jako moralne i ekonomiczne nonsensy. Nie jest też rzadkością spotkanie intelektualisty, który prywatnie nie wierzy w to co z wielką pompą głosi publicznie. Nie jest tak, że oni po prostu się mylą. Oni z rozmysłem mówią i publikują rzeczy o których wiedzą, że są fałszywe. Nie brak im intelektu; brak im kręgosłupa moralnego. To z kolei powoduje, że należy się przygotować nie tylko na walkę z fałszem ale również na walkę ze złem - a to jest zadaniem o wiele trudniejszym i bardziej niebezpiecznym. Nie wystarczy lepsza wiedza, konieczna jest jeszcze odwaga.

Antyintelektualny intelektualista może oczekiwać prób przekupstwa - to zadziwiające jak łatwo ludzie się korumpują: kilkaset dolarów, atrakcyjna wycieczka, zdjęcie z kimś możnym i wpływowym zbyt często wystarczą aby kupić człowieka. Takie pokusy należy odrzucać jako godne pogardy. Walcząc ze złem musi on pogodzić, że nigdy nie osiągnie się „sukcesu”. Nie może oczekiwać majątku, wspaniałych promocji, profesjonalnego prestiżu. W rzeczy samej sama intelektualna „sława” powinna być traktowana z najwyższą podejrzliwością.

To nie wszystko. Nie tylko musi się on pogodzić z pewną marginalizacją i odsunięciem od akademickiego establishmentu, ale również musi spodziewać się, że jego koledzy uczynią wszystko aby go zrujnować. Proszę przypomnieć sobie Ludwika von Misesa i Murraya N. Rothbarda. Ci dwaj najwięksi ekonomiści i filozofowie społeczni XX nie zostali w gruncie rzeczy ani zaakceptowani ani nawet zatrudnieni przez akademicki establishment. Mimo to przez całe życie nigdy się nie poddali i ani na cal nie odstąpili od swoich idei. Nigdy nie utracili swojej godności ani nie ulegli pokusie pesymizmu. Przeciwnie, cały czas stawiając czoło przeciwnościom losu pozostali niezrażeni i wręcz radośni, pracując z niewiarygodną wydajnością. Satysfakcjonowało ich same poświęcenie się prawdzie i tylko prawdzie.

Rola naturalnych elit

Wspomniano już, o tym, że naturalne elity będą miały do odegrania swoją rolę. Prawdziwi intelektualiści, tacy jak Mises czy Rothbard nie mogliby realizować swoich planów gdyby nie pomoc naturalnych elit. Wbrew wszystkim przeszkodom Mises i Rothbard byli słyszani. Nie udało się skazać ich na milczenie. Ciągle uczyli i publikowali. Przemawiali do publiczności i inspirowali ją swoimi ideami i wnikliwością wywodu. Nie byłoby to możliwe bez pomocy innych. Mises miał pomoc w postaci Fundacji Lawrenca Fertia i Williama Volkera, która opłacała jego pensję na Uniwersytecie Nowojorskim (NYU). Rothbard miał Instytut Ludwika von Misesa, który wspomagał go pomagając publikować i promować jego książki oraz dawał instytucjonalną oprawę, która pozwalała mu mówić i pisać to co trzeba było powiedzieć lub napisać a czego nie można było mówić lub pisać w akademickich lub oficjalnych z założenia propaństwowych mediach.

Dawno temu, w przed erą demokratyczną, gdy duch egalitaryzmu niż pozbawił jeszcze ludzi niezależnych fortun, niezależnych umysłów i sądów, zadanie wspierania niepopularnych intelektualistów spoczywało na jednostkach. Lecz dziś, któż może sobie pozwolić aby sam bez niczyjej pomocy zatrudnił u siebie osobistego sekretarza, doradcę czy nauczyciela dla swoich dzieci? Ci którzy nadal mogliby sobie na to pozwolić często sami są wplątani w korupcyjne alianse rządu i wielkiego biznesu i woleliby raczej promować tych samych intelektualnych głuptaków, którzy dominują w światku akademickim. Wystarczy na przykład wspomnieć casus Rockefellera i Kissingera.

Stąd zadanie wspierania i utrzymywania przy życiu prawd prywatnej własności, wolności umów, zakładania i rozwiązywania stowarzyszeń, odpowiedzialności osobistej, walki z fałszem, kłamstwami i niegodziwością propaństwowości, relatywizmem, zepsuciem moralnym i nieodpowiedzialnością może być dzisiaj podjęte jedynie zbiorowo, przez łączenie zasobów i wspieranie organizacji takich jak Instytut Misesa. Instytut jest niezależną organizacja stworzoną do ochrony wartości leżących u podstaw cywilizacji Zachodniej; walczącą bezkompromisowo i odsuniętą od korytarzy władzy. Jej program stypendialny, edukacyjny, jej publikacje i konferencje są wyspą uczciwości i intelektualnej przyzwoitości w morzu zepsucia.

Żeby nie było niejasności: głównym obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest on sam i jego rodzina. Powinien on zarobić na wolnym rynku tyle pieniędzy ile to możliwe, ponieważ im więcej zarobi tym większym będzie dobroczyńcą dla bliźnich.

To jednak nie wystarczy. Intelektualista musi poświecić się prawdzie, nie zwracając uwagi czy to na krótką metę mu się opłaci. Podobnie na naturalnych elitach ciążą obowiązki, które rozciągają się daleko poza ich własne rodziny.

Im większe będą oni odnosić sukcesy jako biznesmeni lub profesjonaliści, im bardziej inni będą ich utożsamiać z ludźmi sukcesu, tym ważniejsze będzie aby dawali właściwy przykład. Aby udowadniali, że dążą do wyższych standardów etycznych. Oznacza to zaakceptowanie przez nich dodatkowych obowiązków - obowiązków nobilitujących - obowiązków okazywania swojego poparcia wartościom, które uznali za prawdziwe i prawe, w sposób otwarty, z dumą i tak wspaniałomyślnie jak to tylko możliwe.

W zamian otrzymają inspirację intelektualną, duchową strawę, siłę a także świadomość, że ich imię będzie żyło wiecznie jako przykład wybitnej osobowości, która wyrosła ponad masy i wniosła znaczący wkład w rozwój ludzkości.

Instytut Ludwika von Misesa może stać się potężną instytucją, modelowym przykładem sanacji autentycznej wiedzy. Może być swoistym uniwersytetem nauczania i edukacji. Nawet jeśli nasze idee nie zatryumfują za naszego życia, będziemy wiedzieć i będziemy niezmiennie dumni, że daliśmy je wszystkim, i że zrobiliśmy to co każdy uczciwy i przyzwoity człowiek powinien był uczynić.

Przypisy:

  1. Tragedia na błoniach (ang. tragedy of the commons) - nieporęczny termin ukuty przez Garretta Hardina w 1968, który zrobił furorę w zachodniej publicystyce politycznej. Aby lepiej zrozumieć kontekst należy tu przytoczyć fragment oryginalnego rozumowania z artykułu Hardiana (Scince, 162/1968):

„(...) „Tragedia wolności na gminnych błoniach

(...) Wyobraźmy sobie gminne pastwisko dostępne dla wszystkich. (...) Każdy pasterz będzie starał się wypasać na nim jak najwięcej swoich krów. Taka postawa może być skuteczna i satysfakcjonująca przez stulecia. Wojny plemienne, kłusownicy, zarazy itp. ograniczają liczbę zarówno bydła jak i ludzi do poziomu, który łąka jest w stanie wyżywić. Jednak w końcu musi nastąpić dzień, - dzień rozrachunku - w którym długo oczekiwany cel - społeczna stabilizacja - zostanie osiągnięty (wydajność łąki zrówna się zużyciu trawy przez bydło). Odtąd logika stosowana dotąd na pastwisku nieubłaganie doprowadzi do tragedii.

Każdy pasterz - jako istota racjonalna zawsze próbuje maksymalizować swój zysk. Mniej lub bardziej świadomie pyta on siebie: "Jaką użyteczność ma dla mnie dodatkowa krowa w moim stadzie?" Ta użyteczność ma dwa składniki: dodatni i ujemny.

1 Składnik dodatni jest funkcją powiększenia stada o dodatkowe zwierzę. Ponieważ cały zysk pasterza wynika ze sprzedaży krów, dodatni składnik użyteczności jest bliski +1.

2 Składnik ujemy jest funkcją dodatkowego spasania pastwiska przez dodatkowe zwierzę. Ponieważ jednak efekt ten rozkłada się na wszystkich pasterzy, ujemna użyteczność dla tego konkretnego pasterza jest tylko ułamkiem -1.

Dodając oba składniki użyteczności racjonalny pasterz musi stwierdzić, że jedyną sensowną dla niego strategią jest postarać się dołożyć kolejne zwierzę do swego stada. I jeszcze kolejne... Jednak każdy inny racjonalny pasterz również dojdzie do tego samego wniosku. Skutkiem jest tragedia. Każdy zostaje wplątany w system, który zmusza go do powiększania stada poza rozsądny limit - (dotyczy to ograniczonego świata). Przeznaczeniem społeczeństwa które wierzy w wolność na błoniach jest katastrofa, mimo, że każdy jego członek bacznie pilnuje własnego interesu. Wolność na błoniach może przynieść tylko katastrofę. (...) ” (przyp. tłum.)

  1. SAT (Scholastic Aptitude Test) am. Egzamin sprawdzający zdolności naukowe (kandydatów na uczelnie wyższe)

Wolny handel i ograniczona imigracja

Hans Hermann Hoppe

(1998)

Mówi się często, że „wolny handel” tak się ma do „wolnej imigracji” tak jak „protekcjonizm” do „imigracji ograniczonej.” Oznacza to, że każda próba powiązania protekcjonizmu z wolną imigracją, czy też wolnego handlu z imigracją ograniczoną powinna być uznana za intelektualnie niespójną, a więc błędną. Stąd, ponieważ ludzie raczej starają się unikać błędów, powyższa teza częściej byłaby wyjątkiem niż regułą. Fakty zdają się ją potwierdzać. Na przykład w roku 1996 republikańskie prawybory prezydenckie pokazały, że większość zdeklarowanych zwolenników wolnego handlu była za względnie (o ile nie całkowicie) wolną polityką imigracyjną, podczas gdy większość protekcjonistów stanowili rzecznicy restrykcyjnej i bardzo wybiórczej polityki imigracyjnej.

Mając jednak odmienny pogląd na sprawę, postaram się udowodnić, że powyższe twierdzenia są bezpodstawne i w sposób fundamentalny błędne. W szczególności zamierzam wykazać, że wolny handel i ograniczona imigracja nie tylko nie są sprzeczne ale również doskonale się uzupełniają. Twierdzę, że błądzą tu nie zwolennicy wolnego handlu i ograniczonej imigracji a zwolennicy wolnego handlu i nieograniczonej imigracji. Zdejmując odium „intelektualnego grzechu” z pozycji „wolny-handel-plus-ograniczona-imigracja” i umieszczając je we właściwym miejscu, mam nadzieję na zmianę obecnej opinii publicznej i ułatwienie poważnych zmian w strategii politycznej.

Koncepcja wolnego handlu

Od czasów Ricarda, podważenie koncepcji wolego handlu stało się logicznie niemożliwe. Aby utrzymać zwięzłość argumentacji zostanie ona przedstawiona jedynie skrótowo. Zaprezentuję ją stosując metodę reductio ad absurdum w stosunku do tez protekcjonistów w postaci proponowanej ostatnio przez Pata Buchanana.

Główny argument protekcjonistów dotyczy ochrony krajowego rynku pracy. Jak amerykański producent, który płaci swoim robotnikom 10$ za godzinę może skutecznie konkurować z producentem meksykańskim płacącym za godzinę 1$ lub mniej? Nie może. Miejsc pracy dla Amerykanów będzie coraz mniej - dopóki nie zostaną nałożone cła importowe, które ochronią płace Amerykanów przed meksykańską konkurencją. Wolny handel jest możliwy jedynie między krajami o podobnym poziomie płac, które konkurują „w ramach tego samego podwórka.” Dopóki tak nie będzie - jak w przypadku USA i Meksyku - wspólne podwórko musi być stworzone przy pomocy ceł. Buchanan i inni protekcjoniści uważają, że konsekwencją polityki protekcjonistycznej będzie siła i dobrobyt kraju. Wspierają się przy tym przykładami krajów wolnorynkowych, które straciły swoją niegdyś dominującą pozycję na arenie międzynarodowej, jak na przykład Anglia w XIX wieku, oraz krajów protekcjonistycznych które zyskały na znaczeniu, takich jak dziewiętnastowieczna Ameryka.

Te i podobne im inne rzekomo empiryczne dowody tez protekcjonistów należy odrzucić jako tezy zawierające błąd post hoc, ergo propter hoc (1). Wnioski wyciągane z danych historycznych nie są bardziej przekonujące niż twierdzenie że duże wydatki osób zamożnych są przyczyną ich bogactwa. W rzeczy samej protekcjoniści pokroju Buchananna, w charakterystyczny dla siebie sposób nie chcą zrozumieć z czym jeszcze musi wiązać się obrona ich poglądów. Każdy argument za protekcjonizmem międzynarodowym jest równocześnie argumentem za protekcjonizmem międzystanowym czy nawet międzymiastowym. Podobnie jak istnieją różne poziomy płac między USA a Meksykiem, tak istnieją różne poziomy płac między Stanem Nowy Jork a Alabamą czy między Manhattanem a Bronxem i Harlemem. Gdyby prawdą było że międzynarodowy protekcjonizm czyni całe kraje bogatszymi i silniejszymi, to również prawdą musiałoby być twierdzenie, iż protekcjonizm międzyregionalny czy międzymiastowy mógłby czynić bogatszymi i silniejszymi regiony i miasta. Można nawet pójść dalej. Jeśli argument protekcjonistów jest słuszny to mógłby posłużyć jako oskarżenie całego w ogóle handlu; mógłby posłużyć do obrony tezy, że każdemu będzie wiodło się najlepiej jeśli nikt nigdy z nikim nie będzie handlować i pozostanie w samowystarczalnej izolacji. W takiej sytuacji nikt oczywiście nie mógłby nigdy stracić swojej pracy, a bezrobocie spowodowane „nieuczciwą” konkurencją zostało by zredukowane do zera. W ten oto sposób ukazaliśmy kompletną absurdalność argumentu protekcjonistów, albowiem takie „społeczeństwo w stanie pełnego zatrudnienia” nie byłoby ani bogate ani silne; składało by się z ludzi, którzy pomimo ciężkiej pracy od świtu do nocy, skazani byliby nędzę a może nawet na śmierć głodową.

Protekcjonizm międzynarodowy, jest oczywiście mniej destrukcyjny niż protekcjonizm międzyregionalny czy „międzyosobniczy,” działa jednak w ten sam sposób i stanowi skuteczną receptę przyszłego upadku Ameryki. Rzecz jasna, niektóre miejsca pracy Amerykanów i niektóre branże ocaleją, lecz ten ratunek będzie miał swoją cenę. Poziom życia i realne dochody Amerykanów (konsumujących zagraniczne produkty) znaczenie się obniżą. Koszty wszystkich amerykańskich producentów, którzy do produkcji używają „chronionych” dóbr znacznie wzrosną, co uczyni ich mniej konkurencyjnymi. A cóż takiego czynią zagraniczni eksporterzy z pieniędzmi zarobionymi na sprzedaży swoich produktów do USA? Albo kupują amerykańskie dobra albo pozostawiają pieniądze w Stanach aby je zainwestować. Więc jeśli import ich dóbr zostanie zredukowany lub zatrzymany, wówczas kupią oni mniej amerykańskich produktów lub zainwestują mniejsze kwoty. Kosztem ocalenia niewielkiej ilości mało wydajnych miejsc pracy w Ameryce, o wiele większa liczna wydajnych miejsc pracy zostanie skasowana lub ich stworzenie zostanie utrudnione.

Nonsensem jest więc utrzymywać, że Anglia straciła swoją dominującą pozycję z powodu polityki wolnorynkowej. Straciła ją pomimo polityki wolnego handlu, albo z powodu prosocjalistycznej polityki, którą później prowadziła. Podobnie nonsensem jest twierdzić, że wzrost ekonomicznej potęgi Ameryki w XIX wieku związany był z polityką protekcjonistyczną. USA uzyskały swoją pozycję wbrew protekcjonizmowi i z powodu nie mającej precedensu w dziejach leseferystycznej polityki wewnętrznej. Mający obecnie miejsce upadek amerykańskiej ekonomii, który Buchanann ma nadzieję odwrócić, nie jest rezultatem rzekomej polityki wolnego handlu, ale konsekwencją stopniowego przyswajania sobie tej samej prosocjalistycznej polityki, która wcześniej zrujnowała Anglię.

Handel a imigracja

Rozpatrzywszy koncepcję wolnego handlu możemy przejść do powiązania jej z ograniczeniami w imigracji. Dokładniej: spróbujemy postawić pewną silną tezę dotyczącą ograniczenia imigracji. Zaczniemy jednak od słabego twierdzenia, że wolny handel i ograniczenia w imigracji można połączyć i jedno nie musi wykluczać drugiego. Owa silna teza głosi, że z przesłanek leżących u podstaw wolnego handlu w sposób nieunikniony wynika potrzeba restrykcyjnego traktowania imigracji.

Na samum początku należy z naciskiem podkreślić, że nawet najbardziej restrykcyjna polityka imigracyjna, lub najbardziej skrajna postać segregacji nie ma nic wspólnego z odrzuceniem zasad wolnego handlu i zastosowaniem metod protekcjonistycznych. Z faktu, że ktoś nie chce ani się spotykać ani mieszkać w sąsiedztwie Meksykanów, Haitańczyków, Chińczyków, Koreańczyków, Niemców, Katolików, Muzułmanów, Hindusów itp. Nie wynika, że ten ktoś nie będzie chciał handlować z nimi na odległość. Co więcej, nawet jeśli czyjeś dochody wzrosłyby w wyniku imigracji, nie musi to oznaczać, że imigracja ma być „dobra”, ponieważ materialny dobrobyt nie jest jedynym czynnikiem, który może wchodzić w grę. To co składa się na pojęcie dobrobytu i bogactwa jest subiektywne. Można np. preferować niższy standard życia i większy dystans do innych ludzi niż wyższy standard i mniejsze odległości. To właśnie nieprzymusowość łączenia lub izolowania się ludzi - tj. brak każdej formy przymusowej integracji - czyni ich stosunki (w tym również wolny handel) pokojowymi, niezależnie od ras, zwyczajów, języków, religii czy różnorodności kultur.

Związek między pojęciami wolnego handlu i migracją można określić jako elastyczną zastępowalność (a nie sztywne wykluczanie się): im więcej (lub mniej) ma się jednego, tym mniej (lub więcej) ma się drugiego. Przy równości wszystkich pozostałych czynników, firmy będą przesuwać się do obszarów o niskich płacach a pracownicy do obszarów o płacach wysokich. Wystąpi więc zarówno tendencja wyrównywania poziomów płac (dla tego samego rodzaju pracy) jak i tendencja optymalizowania lokacji kapitału. Zakładając istnienie granic politycznych oddzielających obszary wysokich płac od obszarów o niskich płacach, przy rozwiniętym handlu wewnętrznym (wewnątrzkrajowym) oraz restrykcyjnej polityce imigracyjnej, te naturalne tendencje (imigracji i eksportu kapitału) będą osłabione w przypadku wolnego handlu i wzmocnione w przypadku protekcjonizmu. Jak długo meksykańskie produkty - produkty z regionów niskich płac - będą bez przeszkód docierać do regionów o wysokich płacach, takich jak USA, bodźce do emigracji z Meksyku będą słabnąć. I przeciwnie, jeśli produktom meksykańskim zabroni się wstępu na rynek amerykański, wówczas dla Meksykańskich pracowników wzrośnie pokusa przeprowadzki do USA.

Podobnie, gdy amerykańscy producenci będą mieli swobodę kupowania i sprzedawania swoich produktów w Meksyku, eksport kapitału z USA do Meksyku zmniejszy się. Jednakże, gdy producentom amerykańskim utrudni się handlu z Meksykiem wówczas wzrośnie pokusa przeniesienia produkcji z USA do Meksyku. Widać stąd, że handlowa polityka zagraniczna USA w istotny sposób wpływa na imigrację. To samo dotyczy polityki wewnętrznej. Handel wewnętrzny - o ile jest wolny - jest tym co zwykle określa się mianem kapitalizmu leseferystycznego. Innymi słowy rząd działa według zasady niemieszania się w dobrowolne wymiany między (krajowymi) stronami - czyli między obywatelami - szanując ich własność prywatną. Polityka rządu chroni obywateli i ich własność przed agresją wewnętrzną, zniszczeniem, oszustwem (w szczególności - w przypadku obcej agresji lub handlu zagranicznego). Jeśli USA na swoim terytorium będą postępować ściśle wg zasad polityki wolnego handlu wówczas imigracja ze słabo opłacanych regionów takich jak Meksyk zmniejszy się, jeśli natomiast górę weźmie polityka „bezpieczeństwa socjalnego” wówczas imigracja ze słabo opłacanych regionów stanie się atrakcyjną alternatywą dla ich mieszkańców.

„Otwarte granice,” inwazje i przymusowa integracja

Dopóki regiony o wysokich płacach takie jak USA będą kierować się polityką nieskrępowanego wolnego handlu, zarówno na arenie międzynarodowej jak i wewnętrznej, tak długo nacisk imigracyjny z regionów o niskich płacach będzie słaby; w takiej sytuacji imigracja nie będzie problemem priorytetowym. Z drugiej jednak strony, dopóki USA zaangażowane są w politykę protekcjonistyczną, zwalczając produkty z rejonów o niskich płacach i stosując u siebie politykę „państwa opiekuńczego”, tak długo imigracja utrzymywać się będzie na obecnym wysokim poziomie a nawet będzie się zwiększać a problem imigracji stanowić będzie ważny element dyskursu społecznego.

Oczywiście, regiony o największych na świecie płacach - Ameryka Północna i Europa Zachodnia - są obecnie w tej drugiej sytuacji, w której imigracja stała się palącym problemem społecznym. W świetle narastającego napływu imigrantów z uboższych rejonów świata, proponuje się trzy główne strategie postępowania względem imigracji: nieograniczona wolna imigracja, warunkowa wolna imigracja i ograniczona imigracja. Ponieważ nasze główne rozważanie będą dotyczyć tylko dwóch ostatnich propozycji, pokrótce tylko zilustrujemy stanowisko nielicznych obrońców bezwarunkowej wolnej imigracji aby pokazać, że postawa ich jest nie do obrony.

Według zwolenników bezwarunkowej wolnej imigracji USA jak również pozostałe regiony o wysokich płacach niezmiennie odnoszą korzyść z wolnej imigracji; stąd, należy ustanowić politykę otwartych granic, niezależnie od pozostałych czynników (tzn. niezależnie od tego czy USA stosuje gospodarczy protekcjonizm lub buduje państwo opiekuńcze). Oczywiście taka propozycja w uszach każdej rozsądnej osoby brzmi fantastycznie. Przypuśćmy, że USA - albo jeszcze lepiej: Szwajcaria - ogłasza, całkowitą likwidację kontroli granicznej, tzn. odtąd każdy kogo stać będzie na bilet może przyjechać do Szwajcarii i jako stały rezydent partycypować w jej dobrobycie. Nie ulega wątpliwości, że w dzisiejszym świecie skutki takiego eksperymentu byłyby katastrofalne. USA szybko (a Szwajcaria jeszcze szybciej) zostałyby zalane milionami imigrantów z Trzeciego Świata ponieważ życie kloszardów na drogach publicznych Ameryki i Szwajcarii jest bardziej komfortowe niż życie normalnych ludzi w wielu regionach Trzeciego Świata. Koszty świadczeń socjalnych wzrosłyby astronomicznie, a zduszona gospodarka załamałaby się gdy gromadzony w przeszłości kapitał zostałby rozgrabiony. Cywilizacja w USA i Szwajcarii zanikłaby tak jak zanikła kiedyś w Rzymie i w Grecji.

O ile więc nieograniczona wolna imigracja musi zostać uznana za przepis na samobójstwo państwa, to warunkowa wolna imigracja jest powszechną postawą pośród zwolenników wolnego handlu. Zgodnie z tym poglądem, USA i Szwajcaria powinny najpierw powrócić do polityki wolnego handlu, znieść budowane z podatków programy socjalne i dopiero potem otworzyć granice dla każdego, kto będzie chciał przybyć. W okresie przejściowym, gdy istnieją jeszcze resztki instytucji socjalnych, imigracja powinna być dopuszczalna pod warunkiem, że imigrantom zostaną odebrane wszelkie uprawnienia do świadczeń socjalnych.

Chociaż błąd intelektualny zawarty w powyższym poglądzie jest mniej oczywisty i jego konsekwencje są mniej dramatyczne niż w przypadku bezwarunkowej wolnej imigracji, tym niemniej pogląd ten również jest błędny i szkodliwy. Faktycznie, gdy taki pomysł zostanie wdrożony wówczas nacisk imigracyjny w Szwajcarii i USA osłabnie, ale nie zniknie całkowicie. Ponadto, przy prowadzeniu polityki wolnego handlu zarówno wewnątrz kraju jak i za granicą, poziom płac w USA i Szwajcarii podniesie się względem regionów, w których prowadzi się mniej oświeconą politykę ekonomiczną. Stąd, siła przyciągania obu krajów może się nawet zwiększyć. Tak czy owak jakaś imigracja zawsze będzie istniała, tak więc będzie musiała istnieć jakaś forma polityki imigracyjnej. Czy zasady leżące u podstaw wolnego handlu wymagają, aby polityka była jakąś formą warunkowej „wolnej imigracji?” Nie. Nie ma analogii ani między wolnym handlem i wolną imigracją, ani między regulowanym handlem i ograniczoną imigracją. Fenomeny handlu i imigracji różnią się w sposób fundamentalny, a znaczenie powiązanych z nimi słów „wolny” oraz „ograniczony” w każdym przypadku jest zdecydowanie inne. Ludzie mogą się przeprowadzać i emigrować; dobra i usługi przez nich wykonywane - nie.

Mówiąc inaczej: o ile osoby mogą przemieszczać się z jednego miejsca do drugiego bez pytania innych o zgodę, to towary lub usług nie mogą zostać wysłane z miejsca na miejsce dopóki zarówno ich nadawca jak i odbiorca nie dadzą na to swojego pozwolenia. Powyższe rozróżnienie, jakkolwiek mogłoby wydawać się trywialne, ma jednak doniosłe konsekwencje. Albowiem wolność w połączeniu z handlem oznacza handel wyłączenie z zaproszonymi do tego gospodarstwami lub firmami. Z kolei handel ograniczony nie oznacza ochrony gospodarstw lub firm przed niechcianymi dobrami lub usługami - oznacza tworzenie prawnych ograniczeń w zapraszaniu do handlu dowolnie wybranych gospodarstw lub firm. W przeciwieństwie do tego wolność w połączeniu z imigracją nie oznacza imigracji wyłączenie do zapraszających gospodarstw lub firm - oznacza niechcianą inwazję lub przymusową integrację. Z kolei ograniczona imigracja oznacza, lub przynajmniej może oznaczać, ochronę prywatnych gospodarstw i firm przed niechcianą inwazją i przymusową integrację. Stąd każdy kto sprzyja idei wolnego handlu oraz ograniczonej imigracji, działa według tej samej zasady: tj. uznaje potrzebę zaproszenia zarówno dla ludzi jak i towarów czy usług.

Natomiast zwolennik wolnego handlu i wolnego rynku, który broni stanowiska wolnej imigracji (ew. warunkowej) natychmiast wikła się w sprzeczności. Wolny handel i wolny rynek oznacza, że prywatni właściciele mogą wysyłać lub otrzymywać towary do i od innych właścicieli bez ingerencji rządu. Rząd przygląda się bezczynnie procesom handlu wewnętrznego i zagranicznego, ponieważ na każdy wysłany produkt lub usługę przypada jakiś chcący za niego zapłacić prywatny odbiorca. Stąd jakiekolwiek fizyczne przemieszczanie towarów może wynikać jedynie z obopólnej zgody między nadawcą a odbiorcą. Jedyną funkcją rządu jest zapewnienie bezproblemowego trwania handlu (przez ochronę obywateli i ich własności.)

Jednakże, z całym szacunkiem do przemieszczania się ludzi, ten sam rząd aby dopełnić swojego obowiązku ochrony musi uczynić coś więcej poza biernym obserwowaniem zdarzeń, albowiem ludzie - inaczej niż produkty - działają, mają wolną wolę i mogą migrować. W związku z tym przemieszczanie się ludności - inaczej niż wysyłka towarów - nie musi automatycznie kreować wzajemnych korzyści, ponieważ sama migracja nie musi być w sposób konieczny i nieunikniony rezultatem obopólnej zgody między odbiorcą a nadawcą. Owszem, może zaistnieć wysyłka (imigranci), bez zgody odbiorcy. W takim jednak przypadku imigranci będą jedynie zagranicznymi najeźdźcami, a sama imigracja będzie odpowiadać aktowi inwazji. Oczywiście ochrona przed inwazją i wydalanie niepożądanych intruzów należy do podstawowych funkcji rządu. Skoro tak, to traktując imigrantów jako swoisty import (który zawsze wymaga zgody krajowych odbiorców) rząd nie ma podstaw do zezwalania na wolną imigrację tak zachwalaną przez większość zwolenników wolnego handlu. Wystarczy wyobrazić sobie, że USA i Szwajcaria otwierają swoje granice przed każdym, kto chce je przekroczyć - zakładając, że imigranci będą wykluczeni z wszelkiej formy pomocy społecznej zarezerwowanej dla obywateli USA i Szwajcarii. Pomijając już problemy socjologiczne wynikające z powstania dwóch różnych rozłącznych klas mieszkańców (co skutkowałoby nieuchronnymi napięciami), nasuwają się wątpliwości co do rezultatu takiego eksperymentu we współczesnym świecie. Rezultat nie byłby natychmiastowy, nie były też tak drastyczny jak w przypadku bezwarunkowej wolnej imigracji, jednak również doprowadziłby do masowej imigracji cudzoziemców i ostatecznie doprowadziłby do zniszczenia Amerykańskiej i Szwajcarskiej cywilizacji. Stąd, aby skutecznie wypełnić swój podstawowy obowiązek ochrony obywateli oraz ich mienia rząd panujący na terytorium o wysokich płacach nie może prowadzić polityki laissez-passer, lecz musi stosować działania restrykcyjne.

Model anarcho-kapitalistyczny

Samo uświadomienie sobie, że bez popadania w sprzeczności i niekonsekwencje postawa zwolenników wolnego rynku i handlu nie może łączyć się z popieraniem wolnej emigracji (stąd - logicznie - imigracja musi być ograniczona), jest tylko małym krokiem do dalszego zrozumienia sposobu w jaki powinna być ona ograniczana. W rzeczy samej, obecne rządy z regionów o wysokich płacach stosują różnorodne metody ograniczania imigracji. Nigdzie jednak imigracja nie jest „wolna” bezwarunkowo lub warunkowo. Jednak ograniczenia nałożone na imigrację w USA i w Szwajcarii są zupełnie różne. Jakie więc powinny być owe ograniczenia? Lub dokładniej: jakie ograniczenia musiałby w logiczny sposób zaakceptować i promować wolnorynkowiec i zwolennik wolnego handlu? Jako zasadę przewodnią, dla polityki imigracyjnej krajów o wysokich płacach, należy przyjąć pogląd, że aby mówić o imigracji „wolnej” w tym samym sensie w jakim mówi się o wolnym handlu, imigracja powinna być imigracją „na zaproszenie.” Z tej zasady - zaproszenia przeciwstawionego inwazji i przymusowej integracji - wynikają wszystkie późniejsze szczegóły, wyjaśnienia i przykłady. Do realizacji tego celu należy ustalić pewien pojęciowy punkt odniesienia: istnienie tego co filozofowie polityczni opisywali jako anarchię prywatnej własności, anarcho-kapitalizm, czy też uporządkowaną anarchię: wszelka ziemia jest własnością prywatną, włączając w to wszystkie drogi, rzeki, lotniska, porty itp. Tytuł własności do jakiegoś kawałka terenu nie może podlegać ograniczeniom, a zatem właściciel powinien móc zrobić ze swoją własnością to co tylko zechce o ile nie uszkadza fizycznie własności bliźnich. Fakt istnienia innych terytoriów sprawia, że tytuł własności może być mniej lub bardziej ograniczony. Tak jak ma to dziś miejsce w niektórych osiedlach, właściciel może być związany określoną umową do przyjęcia pewnych ograniczeń w dysponowaniu swoją własnością (dobrowolna akceptacja przepisów określających zabudowanie przestrzenne terenu lub sposób zachowania się na tym terenie), np.: nie używanie terenu do działalności komercyjnej, nie budowanie domów wyższych niż czteropiętrowe, nie sprzedawanie i nie wynajmowanie ich parom żyjącym bez ślubu, palaczom czy na przykład Niemcom.

Jasnym jest, że w takim społeczeństwie nie może istnieć coś takiego jak wolność imigracji, czy też prawo imigrantów do przybycia. To co istnieje, to wolność niezależnych właścicieli do przyznania lub odmówienia innym zgody na przebywanie na ich terytorium zgodnie z posiadanymi przez właścicieli ograniczonymi lub nieograniczonymi tytułami własności. Przybycie do pewnych terytoriów może być łatwe, do innych zaś prawie niemożliwe. Niemniej jednak zgoda na przybywanie w jakimś miejscu nie oznacza natychmiastowej „wolności do szwędania się po okolicy” chyba, że inni okoliczni właściciele wyrażą na to zgodę. W rezultacie będzie tylko tyle imigracji lub jej braku, przyjazdów lub wyjazdów, segregacji lub desegregacji, dyskryminacji lub niedyskryminacji ile sobie tego będą życzyć indywidualni właściciele lub zrzeszenia właścicieli.

Powód dla którego wspomniano tu model anarcho-kapitalistyczny leży w tym, że coś takiego jak przymusowa integracja (nieproszona migracja) z definicji nie jest w nim możliwe (dozwolone). W powyższym scenariuszu nie ma żadnej różnicy między fizycznym transportowaniem towarów a przemieszczaniem się ludzi. Tak jak transport każdego produktu odzwierciedla leżące u jego źródła porozumienie między nadawca a odbiorcą, również wszelkie podróże imigrantów do i w obrębie społeczeństwa anarcho-kapitalistycznego będą rezultatem porozumienia między imigrantem a pojedynczym właścicielem (lub ich grupą). Stąd, nawet jeśli ostatecznie model anarcho-kapitalistyczny zostanie odrzucony - aby uczynić sytuacje bardziej realistyczną załóżmy istnienie rządu oraz dóbr i własności „publicznych” - to stanie się jasne czym powinna być rządowa polityka imigracyjna, o ile legitymacja władzy rządu pochodzi od suwerennego „ludu” i rozumie się ją jako rezultat pewnej „umowy społecznej” (oczywiście w przypadku rządów post monarchicznych.) Rząd „popularny”, dla którego, jak można oczekiwać, priorytetem będzie ochrona obywateli i ich własności (produkcja wewnętrznego bezpieczeństwa), z pewnością chciałby raczej zachować niż usunąć tą właśnie cechę „nieprzymusowej integracji” anarcho-kapitalizmu!

Aby osiągnąć te cele, należy tłumaczyć w jaki sposób społeczeństwo anarcho-kapitalistyczne zmieniło się w wyniku wprowadzenia weń rządu, i jak wpłynęło to na problem imigracji. Ponieważ w społeczeństwie anarcho-kapitalistcznym nie ma rządu, nie istnieje więc jasne kryterium odróżniające tubylców (mieszkańców danego kraju) od cudzoziemców. Takie kryterium pojawia się dopiero po wyłonieniu się rządu. Terytorium nad którym rząd rozciąga swoją władzę staje się państwem, a każdy człowiek mieszający poza danym terytorium staje się cudzoziemcem. Miejsce granic prywatnych posiadłości (i tytułów własności) zajmują granice państw (i paszporty) a słowo „imigracja” nabiera nowego znaczenia. Imigracja zaczyna oznaczać napływ cudzoziemców spoza granic państwowych, a decyzja o tym czy jakaś osoba ma czy też nie ma prawa wstępu na dane terytorium nie leży już całkowicie w gestii jego właściciela (lub zrzeszenia właścicieli) ale zależy od rządu jako od krajowego producenta bezpieczeństwa. A zatem, jeśli rząd wzbrania danej osobie wstępu na swoje terytorium jakiś mieszkaniec, który gotów jest przyjąć ją na swojej posiadłości, to mamy do czynienia z przymusowym wykluczeniem; natomiast jeśli rząd zezwala na wstęp jakiejś osobie a nie istnieje taki mieszkaniec kraju, który życzyłby sobie pobytu owej osoby na swoim terytorium wówczas mamy do czynienia z przymusową integracją.

Ręka w rękę z rozwojem instytucji rządu rozwija się również własność publiczna, tj. tereny i dobra będące w posiadaniu wszystkich mieszkańców danego kraju, zarządzane i administrowane przez rząd. Im większy będzie stopień własności publicznej, tym potencjalnie większe będą problemy związane z przymusową integracją. Rozważmy społeczeństwo socjalistyczne na przykład te w byłym Związku Radzieckim lub Niemczech Wschodnich. Wszystkie czynniki produkcji, włączając w to całą ziemię i zasoby naturalne, były własnością publiczną. Czyli, jeśli rząd przyznał prawo pobytu nigdzie niechcianemu imigrantowi, przyznał mu zarazem prawo do przebywania w dowolnym miejscu na terenie kraju. Bowiem przy braku prywatnej własności ziemi nie istnieją granice jego migracji w obrębie granic państwa poza tymi, które ustali rząd. Za panowania socjalizmu, przymusowa integracja była codziennością i stosowano ją na skalę niespotykaną nigdzie indziej. (Rządy Związku Radzieckiego i NRD mogły rozkwaterować obcych w dowolnym prywatnym budynku lub mieszkaniu. Takie praktyki uzasadniano „faktem”, że wszystkie budynki stały na ziemi publicznej.)

Kraje socjalistyczne nie były oczywiście regionami o wysokich płacach, i jeszcze długo nie będą. Ich głównym problemem nie jest imigracja tylko emigracja. ZSRR i NRD zakazywały emigracji i zabijały ludzi próbujących opuścić swój kraj. Tym niemniej, problem narastania przymusowej integracji istnieje nadal poza światem socjalistycznym. Jednakże w krajach nie-socjalistycznych takich jak USA, Szwajcaria czy Republika Federalna Niemiec, będących ulubionymi celami imigrantów, legalny imigrant (mający zgodę rządu na pobyt) nie będzie mógł dotrzeć do dowolnego miejsca. Wolność imigrantów do podróżowania jest w istotny sposób ograniczona istnieniem własności prywatnej, w szczególności prywatnej własności gruntów. Nawet poruszając się po drogach publicznych lub środkami komunikacji publicznej, przebywając na publicznej ziemi, w parkach i gmachach, imigrant może potencjalnie przekroczyć czyjąś prywatną drogę albo znaleźć się w czyimś bezpośrednim sąsiedztwie czy wręcz praktycznie ulokować się komuś na progu jego domu. Im mniejsza jest skala własności publicznej tym mniej palącym problemem będzie imigracja. Ale dopóki istnieć będzie własność publiczna tak długo nie można będzie tego problemu uniknąć całkowicie.

Łagodzenie skutków i prewencja

Popularny rząd, który chce chronić swoich obywateli i ich własność przed przymusową integracją oraz najazdem cudzoziemców może uczynić to na dwa sposoby: przez naprawę i zapobieganie. Metoda naprawcza służy do złagodzenia skutków przymusowej integracji gdy ta ma już miejsce (a obcy przybysze znajdują się na terenie kraju). Jak wspomniano, aby osiągnąć swój cel, rząd powinien maksymalnie ograniczać własność publiczną. Ponadto, wszędzie tam gdzie występuje styk własności prywatnej i publicznej, rząd powinien raczej wspierać niż kryminalizować prawo prywatnego właściciela do przyjmowania lub wydalania innych ze swojej własności. Gdyby teoretycznie cała własność była w rękach prywatnych i rząd jedynie wspierałby egzekucję praw właścicieli, wówczas niechciani imigranci, nawet jeśli udałoby im się dostać na terytorium kraju, nie mogliby zdziałać nic ponadto.

Im szerzej byłby stosowany ten środek przymusu (im wyższy byłby poziom własności prywatnej), tym mniejsza byłaby potrzeba stosowania środków ochronnych, takich jak strzeżenie granic. Na przykład koszt ochrony granicy amerykańsko-meksykańskiej przed cudzoziemskimi intruzami jest stosunkowo wysoki, ponieważ na długich odcinkach po stronie USA nie znajduje się żadna posiadłość prywatna. Ale nawet jeśli udałoby się obniżyć koszty ochrony granic, przez prywatyzację (terenów przygranicznych), nie znikną one całkowicie, dopóki będą istnieć istotne różniące w poziomach płac po obu stronach granicy. Stąd aby wypełnić swój podstawowy obowiązek ochrony obywateli, rząd z rejonu o wysokich placach musi również stosować metody prewencyjne. We wszystkich portach i wzdłuż wszystkich granic rząd jako mandatariusz obywateli powinien sprawdzać czy każdy nowoprzybyły ma swoisty bilet wstępu - ważne zaproszenie wystawione przez krajowego właściciela - kto takowego by nie posiadał byłby wydalany na własny koszt.

Prawomocne zaproszenia, prywatne lub biznesowe, są rodzajem kontraktów między jednym lub wieloma krajowymi właścicielami a osobami przybywającymi z zagranicy. Zgoda strony zapraszającej na przybycie gościa jest ograniczona umową i dotyczy dysponowania wyłącznie swoją własnością prywatną. Stąd, zgoda taka determinuje - podobnie jak w scenariuszu warunkowej imigracji - wykluczenie imigranta a dostępu do całego opłacanego z podatków publicznego systemu opieki społecznej. Ale również, zgoda ta oznacza przejęcie całkowitej odpowiedzialności prawnej za wszelkie postępki zaproszonego podczas jego pobytu. Zapraszający odpowiada całym majątkiem za każde przestępstwo, które zaproszony popełni na osobie lub własności strony trzeciej (tak jak rodzice odpowiadają za przestępstwa swojego potomstwa dopóki jest ono na ich utrzymaniu). Zobowiązanie owo, które praktycznie biorąc nakłada na zapraszającego obowiązek pełnienia funkcji ubezpieczyciela od odpowiedzialności cywilnej dla wszystkich swoich gości, trwa tak długo, jak długo zaproszona osoba nie opuści granic państwa, lub inny właściciel posiadłości w danym kraju nie przejmie odpowiedzialności za tą osobę (przez zaproszenie jej na swoją posesję).

Samo zaproszenie może mieć charakter prywatny (osobisty) lub biznesowy, ograniczony w czasie lub nieograniczony, dotyczący wyłącznie zakwaterowania (wikt, noclegi) lub zakwaterowania i zatrudnienia (lecz kontrakt dotyczący jedynie zatrudnienia, bez zakwaterowania byłby zabroniony). Jednak w każdym wypadku, dowolne zaproszenie (będące jednocześnie dwustronną umową) mogłoby być unieważnione lub odwołane przez zapraszającego; po upływie ważności zaproszenia każdy zaproszony - niezależnie czy będzie to turysta, biznesmen czy też cudzoziemski rezydent - byłby zmuszony do opuszczenia kraju (chyba, że inny obywatel nie wystosuje do niego nowego zaproszenia).

Zaproszony może stracić swój status dojeżdżającego lub stałego rezydenta, który nieustannie narażony jest na ryzyko wydalenia gdy utraci przychylność zapraszającego go obywatela. Z zasady, która każe uznawać wszelką imigrację (również handlową) jako następstwo obustronnych umów-zaproszeń, wynika fundamentalny wymóg posiadania przez obywateli własności, lub mówiąc bardziej precyzyjnie własności mieszkania i nieruchomości.

Opisana idea migracji „na zaproszenie” byłaby niespójna z terytorialną zasadą przyznawania obywatelstwa (jak USA), według której gdzie dziecko urodzone w kraju gościnnym przez obcokrajowca automatycznie nabywa obywatelstwo tego kraju. W istocie, jak uznaje większość pozostałych rządów z krajów o wysokich płacach, dziecko takie nabywa obywatelstwo swoich rodziców. Jest tak, ponieważ rząd kraju goszczącego, który gwarantuje takim dzieciom obywatelstwo zaniedbuje jednocześnie swoją podstawową rolę ochronną i przyczynia się do aktu inwazji przeciwko swoim własnym obywatelom. Stanie się obywatelem jest równoważne prawu do stałego pobytu w nowym kraju, a bezterminowego zaproszenia nie można uzyskać w inny sposób niż poprzez nabycie nieruchomości od innego jej właściciela. Obywatel jakiegoś państwa może okazać swoją zgodę na stały pobyt gościa jedynie sprzedając nieruchomość cudzoziemcowi (i tylko kupno oraz opłacenie nieruchomości przez imigranta może zagwarantować jego trwały wkład w pomyślność i dostatek w jego nowym kraju). Lecz nawet jeśli potencjalny imigrant znajdzie obywatela gotowego sprzedać mu nieruchomość i jeśli będzie w stanie zapłacić za nią zapłacić, to jego kłopoty mogą się jeszcze nie skończyć. Gdy własność prywatna jest przedmiotem restrykcyjnych umów wówczas poprzeczka jaką ma do przeskoczenia potencjalny kupiec bywa bardzo wysoka. Na przykład w Szwajcarii nabycie obywatelstwa może wymagać dodatkowej ratyfikacji sprzedaży nieruchomości przez większość lub nawet wszystkich właścicieli sąsiednich posesji.

Zakończenie

Osądzając politykę imigracyjną pod kątem ochrony własnych obywateli przed zagraniczną inwazją i przymusowa integracją - oraz traktując wszystkie migracje ludności w kategoriach migracji „na zaproszenie” i za obopólną zgodą - należy uznać, że rząd Szwajcarii wykonuje o niebo lepszą robotę niż Stany Zjednoczone - trudniej jest bowiem dostać się do Szwajcarii bez zaproszenia lub przebywać tam jako nieproszony cudzoziemiec. W szczególności, o wiele trudniej jest cudzoziemcowi uzyskać tam obywatelstwo, a prawne rozróżnienie między obywatelem a obcokrajowcem jest jasne i czytelne. Pomimo tych różnic, rządy zarówno Szwajcarii jak i USA należy uznać za zbytnio tolerancyjne.

Ponadto, zbyt liberalnej polityce imigracyjnej skutkującej nadmiernym wystawieniem społeczeństwa Szwajcarskiego i Amerykańskiego na przymusową integrację z cudzoziemcami, towarzyszy proces zwiększania się sfery własności publicznej w obu tych krajach (jak również w innych rejonach o wysokich płacach); majątek zgromadzony z podatków jest znaczny i ciągle rośnie, a obcokrajowcy nie są wydalani; Poza tym, wbrew oficjalnym oświadczeniom przywiązanie do zasad polityki wolnego handlu pozostawia wiele do życzenia. Nie należy się więc zbytnio dziwić, że w Szwajcarii, USA oraz wielu innych krajach o wysokich płacach, protesty przeciwko polityce imigracyjnej stają się coraz głośniejsze.

Celem niniejszego eseju nie było wyłącznie przedstawienie koncepcji prywatyzacji własności publicznej, wewnętrznej polityki laissez faire oraz międzynarodowego wolnego handlu, ale w szczególności prezentacja zasad ograniczonej imigracji. Pokazując, że wolny handel nie jest spójny z wolną imigracją, oraz że wolny handel wymaga aby migracja była przedmiotem dwustronnej umowy-zaproszenia, mamy nadzieję przyczynić się do bardziej oświeconej polityki imigracyjnej.

Przypisy:

(1) łac. post hoc, ergo propter hoc = po tym, a więc wskutek tego (przyp. tłum)

Precz z demokracją!

Hans Hermann Hoppe

Wyobraźmy sobie rząd światowy, wybrany w globalnych wyborach opartych na zasadzie „jeden człowiek - jeden głos”. Jaki byłby prawdopodobny wynik takich wyborów? Najpewniej wybralibyśmy rząd koalicji chińsko-indyjskiej. A co robiłby ten rząd aby usatysfakcjonować swoich wyborców i zapewnić sobie reelekcję? Najpewniej uznałby, że tak

zwane kraje Zachodu są niewspółmiernie bogate w stosunku do reszty świata, w szczególności do Indii i Chin. Z pewnością wyborcy nalegaliby na systematyczną redystrybucję majątków i dochodów. Wyobraźmy sobie również nasz własny kraj, w którym prawo wyborcze rozciągnięto by na siedmiolatków. Choć wówczas rząd nie składał by się z samych wyłącznie dzieci, to jednak jego polityka z pewnością odzwierciedlała by „prawomocne roszczenia” dzieci do „adekwatnego” i „równego” dostępu do „bezpłatnych” hamburgerów, lemoniady i filmów video.

W świetle tego „eksperymentu myślowego” nikt chyba nie będzie mieć żadnych wątpliwości co do konsekwencji procesu demokratyzacji, który rozpoczął się w Europie i USA w drugiej połowie XIX w i zaowocował po koniec I Wojny Światowej. Ekspansja praw wyborczych, która wkrótce nastąpiła oraz ostateczne ustanowienie powszechnego czynnego prawa wyborczego uczyniło to co demokracja odtąd zawsze już czynić będzie na całym świecie: uruchomiło trwałą tendencję redystrybucji dochodów i bogactw.

Zasada „jeden człowiek - jeden głos” w połączeniu z możliwością wolnego dostępu do rządu (bierne prawo wyborcze) implikuje, że każda osoba wraz ze swym majątkiem może stać się obiektem grabieży przez dowolną inną osobę. Wytworzyła się „Tragedia na błoniach” Można się spodziewać, że większość „tych którzy nie mają” nieustannie będzie próbować wzbogacić się kosztem mniejszości tych „tych którzy mają”. Nie chodzi to o to, że powstaje jedna klasa „tych którzy nie mają” i jedna klasa „tych którzy mają”, ani o to, że redystrybucja będzie następować jednokierunkowo od bogatych do biednych. Przeciwnie. Chociaż redystrybucja bogactwa od bogatych do biednych istnieje i zawsze odgrywa ważną rolę, to uznanie jej za czynnik jedyny czy nawet dominujący jest socjologicznym błędem. W końcu bowiem permanentni bogacze i permanentni biedacy są zwykle bogaci lub biedni z jakiegoś konkretnego powodu. Bogaci charakteryzują się bystrością i pracowitością, a biedni są zwykle nierozgarnięci i leniwi. To wcale nie jest tak, że lenie (nawet jeśli stanowią większość) będą systematycznie przechytrzać mniejszość bystrych i energicznych bogacąc się ich kosztem. Redystrybucja następuje w obrębie grupy ”nie-biedaków” i najczęściej to ci zamożniejsi są jej beneficjantami kosztem tych uboższych. Proszę pomyśleć o niemal powszechnej praktyce „bezpłatnego” wykształcenia wyższego, zgodnie z którą klasa pracująca, której dzieci rzadko wstępują na uniwersytety, zmuszona jest opłacać edukację dzieci z klasy średniej! Ponadto, można również oczekiwać istnienia wielu konkurujących ze sobą grup i koalicji próbujących odnieść korzyści kosztem pozostałych. Rozliczne kryteria określają daną osobę jako „tego, który ma” (zasługującego aby go ograbić), lub „tego, który nie ma” (zasługującego na łup). Jednostki jednocześnie przynależą do wielu licznych grup „tych którzy mają” i „tych którzy nie mają”. Tracą oni w jednej grupie a zyskują w innej. Ostatecznie z tej gmatwaniny redystrybucji w końcu wyłonią się jednostki będące zwycięzcami lub przegranymi netto.

Rozpoznanie demokracji jako ogólnospołecznego mechanizmu permanentnej redystrybucji bogactw w połączeniu z najbardziej podstawową zasadą ekonomii - że każdy skończy mając więcej subsydiowanych dóbr niezależnie od tego czym są owe dobra - dostarcza klucza do zrozumienia naszej obecnej epoki. Redystrybucja, niezależnie od kryteriów na których jest oparta powoduje „zabranie” czegoś pierwotnym właścicielom i (lub) producentom („tym, którzy mają” to coś) i „przekazanie” nie-właścicielom, nie-producentom („tym którzy nie mają” tego czegoś). Bodźce skłaniające ludzi do bycia autentycznymi właścicielami czy producentami jakiejś rzeczy słabną, a bodźce skłaniające do bycia nie-właścicielami i nie-producentami wzmacniają się. W rezultacie, skutkiem dotowania jednostek z powodu ubóstwa będzie jeszcze większe ubóstwo. Skutkiem dotowania jednostek z powodu bezrobocia będzie większe bezrobocie. Pomoc samotnym matkom (z pieniędzy podatników) zwiększy liczbę samotnych matek, konkubinatów i rozwodów. Zakaz pracy dzieci spowoduje transfer dochodów od rodzin z dziećmi do osób bezdzietnych. (Ograniczenia w podaży pracy podrażają jej cenę). W efekcie nastąpi spadek wskaźnika urodzeń. Z drugiej jednak strony subwencjonowanie edukacji dzieci tworzy przeciwny efekt. Następuje transfer dochodów osób bezdzietnych do rodzin z dziećmi i od rodzin z niewielką liczbą dzieci, do rodzin wielodzietnych. W efekcie nastąpi wzrost wskaźnika urodzeń. Jednak wówczas dzieci nie będą już tak cenne dla rodziców - ubezpieczenia społeczne, przez subwencjonowanie emerytów (osób starszych) z podatków nałożonych na bieżące przychody zarabiających (osób

młodszych) powodują stałe osłabianie międzypokoleniowej więzi miedzy rodzicami, dziadkami i dziećmi - w rezultacie wskaźnik urodzeń spadnie. Starcy nie muszą już polegać a pomocy swoich dzieci o ile zaniedbali zabezpieczenia starości, a młodzi (zazwyczaj nie posiadający jeszcze zgromadzonego majątku) są zmuszeni utrzymywać starszych (zazwyczaj posiadających gromadzony przez całe życie majątek). Stanowi to odwrócenie naturalnego porządku jaki występuje w normalnych rodzinach. Oczekiwania rodziców wobec dzieci i dzieci wobec rodziców maleją, rodziny rozpadają się, rośnie liczba rodzin patologicznych prowizoryczne remedium - oszczędności i kumulacja kapitału - zawodzą, podczas gdy konsumpcja rośnie.

Subsydiowanie symulantów, neurotyków, niedbalców, alkoholików, narkomanów, osób zarażonych wirusem AIDS, upośledzonych psychicznie - przez regulowanie ubezpieczeń, i stworzenie przymusowych kasy chorych, spowoduje wzrost liczby chorób, neuroz, niedbalstwa, alkoholizmu, narkomani, AIDS i upośledzeń psychicznych. Zmuszanie osób nie będących przestępcami, włączając w to ofiary przestępstw, aby opłacały więzienie kryminalistów (zamiast raczej wymaga. od przestępców zadośćuczynienia ofiarom i opłacenia przez nich pełnych kosztów ujęcia i więzienia) skutkuje wzrostem przestępczości. Zmuszanie przedsiębiorców do udziału w „akcjach afirmatywnych” (programach anty-dyskryminacyjnych) - przez nakłanianie ich do zatrudniania większej liczby kobiet, homoseksualistów, czarnych, czy też innych „mniejszości” - niż sami by chcieli, spowoduje większy udział różnych mniejszości wśród personelu, to znaczy - mniej mężczyzn, mniej heteroseksualistów i mniej białych pracowników. Zmuszanie odpowiednim prawem „proekologicznym” prywatnych właścicieli gruntów, aby subwencjonowali („chronili”) „zagrożone gatunki” zamieszkujące ich ziemie sprawi, że ziemie te będzie zamieszkiwać więcej dobrze prosperujących zwierząt i mniej gorzej prosperujących ludzi.

Jednak co najważniejsze, przez zmuszanie producentów i prywatnych właścicieli aby subsydiowali „polityków”, „partie polityczne”, i „służby publiczne” (politycy i pracownicy rządowi nie płacą podatków - są opłacani z podatków) powstaje mniej bogactw, zmniejsza się ilość producentów, spada produktywność, rośnie za to marnotrawstwo i powiększa się klasa „pasożytów”.

Biznesmeni (kapitaliści) i ich pracownicy nic nie zarobią jeśli ich produkty czy usługi nie zostaną kupione na rynku. Zakupy są dobrowolne. Kupując jakieś dobro czy usługę, nabywcy (konsumenci) udowadniają, że przedkładają owe dobro lub usługę nad pewną kwotę pieniędzy, którą musieli zgromadzić aby nabyć owe dobra. W przeciwieństwie do nich politycy, partie i służby publiczne nie wytwarzają niczego co można by sprzedać na rynku. Nikt nie kupuje rządowych „dóbr” i „usług”. Owszem, są one produkowane, ponoszone są koszta, ale same dobra nie są sprzedawane ani kupowane. Niemożliwe jest bowiem określenie ich wartości i ustalenie, czy wartość tych dóbr uzasadnia poniesione koszty. Ponieważ rządowych dóbr i usług nikt ich nie kupuje, nikt też w rzeczywistości nie analizuje ich kosztów i w rzeczy samej nikt nie przykłada do nich żadnej wartości. Z punktu widzenia ekonomii nie ma żadnych podstaw aby zakładać (choć jest to nagminne przy szacowaniu dochodu narodowego), że rządowe dobra i usługi są warte tyle co koszty ich wytworzenia i że można je po prostu dodać do wartości „normalnych” wytworzonych prywatnie (tj. sprzedawanych i kupowanych) dóbr i usług, na przykład w celu obliczenia produktu krajowego brutto. Równie dobrze można by przyjąć, że produkty i usługi rządowe nic nie kosztują, a nawet że nie są „dobrami” ale „złami”; w takim przypadku koszt utrzymania polityków i funkcjonariuszy państwowych powinien zostać odjęty od całkowitej wartości dóbr i usług wyprodukowanych przez osoby i firmy prywatne. Faktycznie, takie założenie wydaje się być usprawiedliwione. Z jednej strony bowiem subsydiowanie polityków i funkcjonariuszy państwowych (wytwarzających jakieś usługi) nie wpływa wcale lub w niewielkim tylko stopniu na pomyślność domniemanych konsumentów (owych usług), a w dużym lub znacznym stopniu wpływa na pomyślność „producentów” tj. polityków i funkcjonariuszy państwowych. Ich wynagrodzenia pozostają takie same niezależnie od tego czy efekt ich pracy zadowala konsumentów czy też nie. Odpowiednio więc, skutkiem ekspansji sektora „publicznego” będzie ogólny wzrost lenistwa, niedbałości, niekompetencji, niegospodarności, brakoróbstwa, marnotrawstwa, a nawet degradacja już istniejącego majątku - a przy okazji społeczeństwo raczone będzie kolejnymi dawkami arogancji, demagogii i kłamstw („pracujemy dla dobra wspólnego”).

Po niemal stu latach panowania demokracji i powszechności redystrybucji, przewidywalne wcześniej rezultaty są już widoczne. Odziedziczony z przeszłości Fundusz Rezerwowy został prawie wyczerpany. Przez klika dekad (od późnych lat 60-tych lub wczesnych 70-tych) realny poziom życia nie zwiększał się, a na Zachodzie nawet się obniżał. Dług „publiczny”, koszty utrzymania ubezpieczeń społecznych oraz systemu służby zdrowa prędzej czy później postawią państwo przed perspektywą zapaści ekonomicznej. Równocześnie, niemal każda forma niepożądanych zachowań - bezrobocie, niezaradność, niedbalstwo, lekkomyślność, wulgarność, psychopatie, hedonizm i przestępczość rozwija się do niebezpiecznych rozmiarów. O ile bieżące trendy będą kontynuowane, to z dużą dozą pewności można przewidzieć, że zachodnie państwa opiekuńcze (socjaldemokracja) upadną, tak jak w późnych latach 80-tych upadł wschodni socjalizm (w krajach pod protektoratem Rosji).

Jednakże, załamanie ekonomiczne nie prowadzi automatycznie do poprawy. Sprawy mogą potoczyć się raczej gorzej niż lepiej. To co jest niezbędne w czasach kryzysów to idee - idee słuszne - i ludzie zdolni je zrozumieć oraz zastosować przy każdej nadarzającej się okazji. W ostatecznym bowiem rachunku to idee określają kierunek historii - idee prawdziwe lub fałszywe - oraz ludzie działający pod wpływem idei - prawdziwych lub fałszywych. Problemy współczesności również są rezultatem idei. Są rezultatem powszechnego zaakceptowania przez opinią publiczną idei demokracji. Dopóki ta aprobata będzie dominować to katastrofa będzie nieunikniona, a gdy nastąpi - nie będzie już nadziei na poprawę. Z drugiej strony jednak, gdy tylko idea demokracji zostanie uznana za fałszywą i szkodliwą - a idee można w zasadzie zmienić niemal natychmiast - katastrofy będzie można uniknąć.

Głównym zadaniem tych którzy chcą zmiany i zapobieżenia katastrofie jest „delegitymizacja” idei demokracji jako głównej przyczyny obecnego stanu postępowej „decywilizacji”. Aby ten cel osiągnąć należy przede wszystkim wskazywać, że w całej historii myśli politycznej trudno znaleźć wielu orędowników demokracji. Niemal wszyscy główni myśliciele wyrażali się o demokracji z pogardą. Nawet Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych - dzisiaj uważanych za przykład modelowej demokracji - byli przeciwko niej. Bez żadnego wyjątku oceniali demokrację za rządy motłochu. Sami uważali się za członków „naturalnej arystokracji” i byli rzecznikami raczej republiki arystokratycznej niż ustroju demokratycznego. Co więcej, nawet pośród tych nielicznych teoretyków występujących w obronie demokracji prawie niemożliwością jest znalezienie takiego, który zalecał by demokrację dla organizmów większych niż małe wspólnoty (wioski, miasteczka). W małych wspólnotach gdzie wszyscy znają się osobiście, mało kto może zaprzeczyć, że pozycja „tych którzy mają” opiera się na ich wybitnych osobistych przewagach, podczas gdy pozycja „tych którzy nie mają” związana jest z ich osobistymi niedostatkami czy ułomnościami. W takich okolicznościach, o wiele trudniej odnieść korzyść z próby ograbienia innych. Wyraźnie kontrastuje to z przypadkiem wielkich terytorialnie obszarów zamieszkiwanych przez miliony czy nawet setki milionów ludzi, gdzie ani potencjalni łupieżcy nie znają osobiście swoich ofiar ani ofiary swoich prześladowców, i gdzie ludzka żądza wzbogacenia się kosztem innych jest trudna lub wręcz niemożliwa do poskromienia.

Ważniejsze jest jednak, aby tłumaczyć, że idea demokracji jest zarówno niemoralna jak i nieekonomiczna. Jeśli chodzi o aspekt moralny, to należy wskazywać, że zasada rządów większości pozwala aby A i B pasożytowali razem na C, A łącząc się z C żerowali na B, i w końcu aby B razem z C sprzymierzali się przeciwko A itd. To nie jest sprawiedliwość - to moralny skandal. Zamiast traktować demokracje i demokratów z szacunkiem należy odnosić się do nich z pogardą i wyszydzać ich jako moralnych oszustów. Jeśli chodzi o ekonomiczny aspekt demokracji, należy położyć nacisk na fakt iż ostatecznym źródłem powodzenia i rozwoju naszej cywilizacji jest nie demokracja - a prywatna własność i produkcja oraz możliwość dobrowolnej wymiany. W szczególności powinno się podkreślać, że bankructwo rosyjskiego socjalizmu nie miało nic wspólnego z brakiem demokracji. To nie kwestia wybierania polityków spowodowała problemy socjalizmu. Problemy tworzą politycy jako tacy i sama możliwość podejmowania przez nich decyzji. Zamiast pozostawiać decyzję o postępowaniu z własnymi zasobami w rękach prywatnych producentów (jak dzieje się w ustroju własności prywatnej gdzie przestrzega się umów), w ustroju o całkowicie lub częściowo znacjonalizowanych środkach produkcji każda decyzja wymaga czyjegoś zezwolenia. Dla producenta nie mają znaczenia zasady regulujące owe zezwolenia. Istotnym dla niego jest fakt, że w ogóle musi się o jakieś zezwolenia starać. Jak długo będzie istnieć taka sytuacja tak długo słabnąć będą bodźce skłaniające producentów do produkowania, czego skutkiem będzie ogólne zubożenie. Własność prywatna nie pasuje do demokracji, podobnie jak nie pasuje do żadnej innej formy rządzenia. Pozbawione regulacji, oparte na własności prywatnej społeczeństwo nie potrzebuje demokracji, potrzebuje raczej sprawiedliwości i sprawności ekonomicznej - czegoś w rodzaju „anarchii produkcji” - w której nikt nikim nie rządzi a wszystkie relacje między producentami są dobrowolne, oraz (co oczywiste) wzajemnie dla nich korzystne.

W ostatecznym rachunku, patrząc strategicznie, aby osiągnąć cel, którym jest społeczeństwo pozbawione wyzysku - czyli anarchii własności prywatnej, idea większościowa powinna sama obrócić się przeciwko rządom demokracji. W każdej formie rządów z demokracją włącznie, „klasa panująca” (politycy i funkcjonariusze państwowi) stanowi tylko niewielki ułamek populacji. O ile jest możliwe aby setka pasożytów wiodła wygodne życie kosztem tysiąca gospodarzy, to tysiąc pasożytów nie może żywić się na tysiącu gospodarzy. W oparciu o ten fakt, wydaje się możliwym przekonanie większości wyborców, że życie z podatków pobieranych od innych jest niemoralne niezależnie od tego jak wysokie są owe podatki. Również do tego, aby demokratycznie przegłosowali odebranie praw wyborczych wszystkim zatrudnionym przez rząd i wszystkim, którzy otrzymują zasiłki czy dopłaty niezależnie od tego czy są beneficjantami opieki społecznej czy też wykonawcami zleceń rządowych. W połączeniu z tą strategią niezwykle istotna jest kwestia secesji i ruchów secesjonistycznych. Gdyby decyzje większości były „słuszne”, wówczas największa z możliwych większości - większość światowa - oraz demokratyczny rząd światowy musiałby być ostatecznie uznane za „słuszne” ze wszystkimi konsekwencjami opisanymi we wstępie tego artykułu. W przeciwieństwie do tego, secesja zawsze oznacza oderwanie się mniejszej populacji od większej. Secesja jest zawsze głosem przeciwko demokracji i zasadzie rządów większości. Im dalej sięga proces secesji - do poziomu mikroregionów, aglomeracji, miast, dzielnic, wiosek i ostatecznie do poziomu gospodarstw domowych oraz dobrowolnych stowarzyszeń gospodarstw i firm - tym trudniejsze będzie utrzymanie obecnego poziomu redystrybucji w polityce. Im mniejsza będzie jednostka terytorialna tym bardziej będzie prawdopodobne, że nieliczne jednostki bazując na popularności opartej na swojej niezależności ekonomicznej, niezwykłych osiągnięciach, nienagannym życiu osobistym, rozumnych sądach, odwadze i dobrym guście, osiągną status naturalnej, dobrowolnie przez wszystkich uznawanej elity i wspomogą legitymizację idei naturalnego porządku opartego na konkurencyjnych (nie-monopolistycznych), finansowanych z nieprzymuszonych opłat, rozjemcach i sędziach oraz nakładających się na siebie jurysdykcjach, które nawet dziś istnieją w międzynarodowym handlu i transporcie. Elity te pomogą stworzyć społeczeństwo czysto prywatnego prawa - odpowiedź na demokrację i każdą inną formę rządów opartych na zasadzie przymusu.

Goethe o wielkości Niemiec

Hans Hermann Hoppe

W tym roku (w 1999 - przyp. tłum) przypada 250 rocznica urodzin Johana Wolfganga Goethego, największego spośród wszystkich niemieckich pisarzy i poetów oraz jednego z gigantów światowej literatury. W swoich poglądach politycznych był sumiennym klasycznym liberałem, głoszącym, że wolny handel i niezakłócona wymiana kulturowa są kluczami do prawdziwej integracji zarówno narodu jak i narodów. Niestrudzenie orędował przeciwko ekspansji, centralizacji i unifikacji rządu wyznając pogląd, że owe trendy jedynie szkodzą pomyślności i utrudniają autentyczny rozwój kultury.

Urodził się w wolnym cesarskim mieście - Frankfurcie nad Menem w rodzinie z klasy średniej. Studiował prawo w Lipsku i Strassburgu. Po otrzymaniu doktoratu i krótkiej praktyce rozpoczął karierę którą można określić jako nieustające pasmo sukcesów. Będąc poetą, dramaturgiem, nowelistą, lirykiem, artystą i znawca architektury, sztuki, literatury, muzyki, przyrody, przyrodnikiem oraz studentem medycyny, botaniki, morfologii i optyki, Goethe do dziś, przynajmniej w Niemczech, definiuje pojęcie geniusza ze spuścizną liczącą ponad sześćdziesiąt tomów.

W roku 1775 na zaproszenie Księcia Karola Augusta von Saxe-Weimar Goethe odwiedził Weimar, gdzie pozostał do śmierci w roku 1832. Jednak często wyjeżdżał z Weimaru aby podróżować po całych Niemczech, Szwajcarii, Włoszech i Francji. Nie ulega wątpliwości, że to podczas tych podróży utwierdził się w swoich poglądach politycznych.

Od roku 1648 a. do wojen Napoleońskich, Niemcy składały się z 234 krajów, 51 wolnych miast i około 1500 pryncypiów (manors). W tym gąszczu politycznie niezależnych bytów, tylko Austria liczyła się za wielką potęgę, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia oraz Księstwo Hanoweru mogły uchodzić za większych graczy na arenie politycznej. Księstwo Sasko-Weimarskie było jednym z mniejszych i uboższych krajów, składającym się z ledwie kilkudziesięciu wiosek i małych miasteczek.

W następstwie klęski Napoleona - Po Kongresie Wiedeńskim w 1815, liczba terytoriów politycznie niezależnych zmniejszyła się do trzydziestu jeden. Dzięki pokrewieństwu władcy Sasko-Weimarskiego z panującą w Rosji dynastią, księstwo powiększyło się o jedną trzecią (do wielkości równej w przybliżeniu powierzchni stanu Rhode Island) (ok. 3 tys. km2. przyp. tłum), i zmieniło nazwę na Wielkie Księstwo Sasko-Weimarso-Eisenachskie. Nadal jednak pozostawało jednym z mniejszych, biedniejszych i mało liczących się bytów politycznych.

Gdy Goethe przybył do księstwa, jego stolica, Weimar była miasteczkiem liczącym mniej niż 6000 mieszkańców. W chwili jego śmierci w 1832 liczba mieszkańców wzrosła ledwo do 10000. Goethe pojawił się w Weimarze jako faworyt Karola Augusta i grał rolę najbliższego doradcy aż do śmierci Księcia w 1828. Karol August i Goethe razem jeździli konno, razem polowali, razem brali udział w libacjach. Już w rok po przybyciu do Weimaru Goethe został mianowany przez Karola Augusta członkiem jego czteroosobowej Tajnej Rady, stając się drugim najlepiej opłacanym dworzaninem (z dość skromną pensją wynoszącą. 1200 Talarów rocznie)

Jako zausznik Karola Augusta, Goethe został uszlachcony przez Cesarza Józefa II. W różnych okresach obowiązki Goethego jako członka Tajnej Rady związane były z nadzorem nad sześciusetosobową armią księstwa (zmniejszył jej wielkość do 293), budową dróg i kopalni, zarządzaniem finansami (zmniejszył podatki), działalnością w nadwornym teatrze oraz kuratelą nad pobliskim uniwersytetem w Jenie, który mógł poszczycić się posiadaniem takich wykładowców jak Hegel, Fichte, Shelling, Schiller, Humboldt czy bracia Schlegelowie.

Już gdy osiedlił się w Weimarze, Goethe cieszył się uznaniem w całych Niemczech, jednak jego sława w kolejnych latach nieustannie rosła. Każdy zabiegał o jego przyjaźń, niezależnie od tego, czy Goethe podróżował, czy też przebywał w Weimarze. Do jego wielbicieli, należeli Johann Gottfried Herder, Alexandra i Wilhelm von Humboldt, Madame de Stael, Friedrich von Schiller, Feliks Mendelssohn, Ludwik van Beethoven, Freiherr von Stein, cesarzowa Austrii Maria Ludwika, nawet Napoleon. W rzeczy samej, w ostatniej dekadzie życia, on sam i Weimar stały się synonimami niemieckiej kultury. Weimar i rezydencja Goethego stały się obiektami istnych pielgrzymek niemieckiej Bildungsbürgertum (wykształconej burżuazji).

To właśnie w tej ostatniej fazie życia, Goethe podczas rozmowy zapisanej przez jednego ze swoich wielbicieli, Johanna Petera Eckermanna (1), poczynił kilka cytowanych niżej uwag dotyczących związków między politycznym partykularyzmem (Kleinstaaterei) a kulturą. W owym czasie - 23 października 1828 roku, w Niemczech nasilały się sympatie demokratyczne i nacjonalistyczne - skutek Rewolucji Francuskiej oraz następującej po niej epoki Napoleońskiej. Większość niemieckich liberałów stała się demokratami i rzecznikami zjednoczonego państwa niemieckiego.

Jako liberał, Goethe, w swoich poglądach przeważnie odosobniony, rozważnie i stanowczo trzymał się z daleka od takiego wypaczenia idei liberalnych. Według niego, demokracja dla mas była nie do pogodzenia z wolnością. „Prawodawcy i rewolucjoniści, którzy obiecują zarówno równość jak i wolność” pisał w swoich Maximen und Reflexionen, są albo psychopatami albo szarlatanami.” A polityczna centralizacja, jak wyjaśniał w rozmowie z Eckermannem, będzie tylko prowadzić do zniszczenia kultury:

„Nie obawiam się, że Niemcy nie będą zjednoczone; wystarczy nam to co oferują nasze wspaniałe drogi i kolej żelazna jutra. Albowiem Niemcy są już zjednoczone, w ich patriotyzmie i przeciwstawianiu się wrogom zewnętrznym. Są zjednoczone, ponieważ niemiecki Talar i niemiecki Grosz mają taką sama wartość w całym Cesarstwie, ponieważ mogę przewieźć własną walizkę przez wszystkie trzydzieści sześć krajów nie będąc zmuszonym do jej otwarcia. Są zjednoczone, ponieważ moje municypalne świadectwo rezydenta Weimaru wszędzie jest akceptowane na równi z paszportami obywateli potężnych zagranicznych sąsiadów. Co się tyczy państw niemieckich to nie ma mowy o jakiejś zagranicy. Niemcy są zjednoczone w miarach i wagach, w handlu i podróżach, i w setkach podobnych spraw, których ani nie mogę ani nie chcę już wymieniać.”

„Ale myli się ten, kto myśli, że zjednoczenie Niemiec powinno przejawić się w formie pojedynczej olbrzymiej stolicy, i że takie wielkie miasto mogło by oddać jakieś korzyści masom tak jak może je dać kilku wybitnym jednostkom.”

„Porównywano państwo do żyjącego organizmu składającego się z wielu części, gdzie stolica byłaby sercem, które zapewnia życie i sprawność swoim bliższym oraz dalszym sąsiadom. Jednak gdy któraś część ciała znajdzie się daleko od serca, wówczas, życiodajny strumień stanie się coraz słabszy i słabszy. Pewien sumienny Francuz, chyba Daupin, wyrysował kiedyś mapę stanu kultury we Francji, zaznaczając wyższy lub niższy poziom oświecenia poszczególnych `Departamentów' jaśniejszym lub ciemniejszym kolorem. Odkryliśmy, że szczególnie w południowych prowincjach, daleko od stolicy, niektóre `Departamenty' były zupełnie czarne, co oznaczało kulturalną noc. Czy mogło by się to zdarzyć, gdyby czarowna Francja zamiast jednego miała dziesięć centrów, a każde promieniowałoby światłem i życiem?”

„To co czyni Niemcy wielkimi to jej godna podziwu powszechna kultura, która równomiernie przenika wszystkie części Cesarstwa. A czyż jej źródłem nie są owe rozliczne rezydencje książąt, w których można znaleźć jej nosicieli i protektorów? Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Niemcy przez wielki miały tylko dwie stolice Wiedeń i Berlin, czy nawet tylko jedną. Doprawdy zastanawiam się, gdzie była by wtedy niemiecka kultura i powszechny dobrobyt, który jej towarzyszy?”

„Niemcy mają dwadzieścia uniwersytetów rozproszonych po całym Cesarstwie, ponad setkę bibliotek publicznych i podobną liczbę galerii sztuki oraz muzeów przyrodniczych; albowiem każdy książę chce przyciągnąć do siebie jak najwięcej piękna i dobra. Gimnazjów i szkół technicznych czy przemysłowych jest pod dostatkiem; wręcz trudno znaleźć w Niemczech wioskę bez własnej szkoły. Jakże inaczej jest we Francji!”

„Ponadto, proszę się przyjrzeć niemieckim teatrom, których liczba przekroczyła już siedemdziesiąt, których nie można lekceważyć jako nośników i rzeczników wyższej edukacji. Uznanie dla muzyki i pieśni oraz ich wykonania nigdzie na świecie nie jest tak powszechne jak w Niemczech, co również nie jest bez znaczenia.”

„Wreszcie miasta takie jak Drezno, Monachium, Stuttgard, Kassel, Brunszwik, Hannover czy im podobne; jakaż tkwi w nich energia - proszę pomyśleć o efekcie jaki wywierają na sąsiednie prowincje, i proszę się spytać samego siebie, czy dziś miały by tą energię, gdyby przez długi czas nie były one rezydencjami książąt.”

„Frankfurt, Brema, Hamburg, Lubeka są potężne i wspaniałe, a ich wpływ na zamożność Niemiec jest nie do przecenienia. Czy byłyby tym czym są, gdyby utraciły niepodległość i zostały wcielone jako miasta prowincjonalne do jednego, olbrzymiego Cesarstwa Niemieckiego. Mam powody aby w to wątpić.”

O ile Niemcy zawsze czcili i nadal czczą Goethego jako swojego narodowego bohatera, to jednak pod koniec Zimnej Wojny nie chcieli pamiętać o jego radach. Również większość mieszkańców Europy nie posłuchała jego ostrzeżeń o niebezpieczeństwach politycznej centralizacji. Błyskotliwe uwagi Goethego o społecznych i politycznych fundamentach kultury, są równe aktualne dziś jak wtedy kiedy zostały napisane i nadal proszę się o naszą uwagę.

Przypisy:

(1) J.P. Eckermann “Gespräche mit Goethe in den letzten Jahren seines Lebens” (1836) (przyp. tłum)

Rząd, pieniądz i polityka międzynarodowa

Hans Hermann Hoppe

I

Proszę pozwolić mi zacząć od definicji rządu: rząd jest monopolistą w zakresie poboru podatków oraz stosowania przemocy na określonym terytorium, jego decyzje (jurysdykcja) są ultymatywne i nie ma od nich odwołania. Oznacza to, że rząd jest ostatecznym arbitrem dla mieszkańców owego terytorium, on ustala co jest sprawiedliwe a co nie i tylko on określa jednostronnie (tj. nie potrzebując zgody tych którzy szukają sprawiedliwości i arbitrażu), cenę którą wszyscy domagający się sprawiedliwości muszą płacić rządowi za jej dostarczanie.(1) Niemal dla każdego, nie licząc pewnych ekonomistów spod znaku tzw. „wyboru publicznego” jak James Buchanan, jest oczywiste, że owa niezwykła instytucja nie mogła powstać „w sposób naturalny”, jako produkt dobrowolnych umów między poszczególnymi prywatnymi właścicielami.(2) Albowiem nikt nie zgodziłby się aby każda jego umowa z kimś innym mogła być rozpatrywana przez osobę trzecią, która byłaby w prawie rozstrzygać czy strony są faktycznie właścicielami ich własnego mienia. Również nikt dobrowolnie nie zgodziłby się na taką umowę która upoważniałaby monopolistycznego sędziego do nakładania nań podatków. Raczej instytucja taka jak rząd, zostałaby najpewniej uznana za pozbawioną legitymacji mafię wymuszającą okup za „ochronę”. I jako mafia instytucja owa po jakimś czasie niechybnie upadłaby. Bowiem na dłuższą metę instytucja taka może przetrwać tylko wtedy, gdy uda jej się wykreować powszechny mit o potrzebie „mafijnej ochrony” tj. rodzaj błędnej a mimo to rozpowszechnionej wiary. Aby nakłonić opinię publiczną do zaakceptowania owej wiary, czyli do nie stawiania oporu mafii, należy przekonać społeczeństwo, że bez monopolu sądownictwa i bez podatków, między poszczególnymi właścicielami istniałby permanentny stan wojny (sytuacja, którą określa się mianem „pierwotny stan natury”). Nazwałem ten przesad mitem Hobbesowskim i uważam go za najpotężniejszy i najbardziej rozpowszechniony mit nowoczesnego świata. (3)

Nie chcę tutaj szerzej omawiać tego mitu. Bardziej chciałbym prześledzić konsekwencje które wynikają z faktu jego popularności, czego skutkiem jest uznanie „ochraniającej” mafii za zjawisko legalne - tj. uznanie jej raczej za rząd niż za mafię. Po pierwsze, jeśli rząd będzie powszechnie uznawany za niezbędny do utrzymania pokoju wewnętrznego to z powstałego monopolu główną korzyść odniosą jego funkcjonariusze: zwiększą więc oni podatki i nagną prawo stosownie do własnych potrzeb. Cena sprawiedliwości wzrośnie, a jego jakość obniży się. Innymi słowy, rząd faktycznie ma interes aby jego podmioty zachowywały miedzy sobą pokój tj. będzie zapobiegać sporom i grabieżom między podmiotami, ale tylko po to aby samemu móc skutecznie rabować.

Jednakże, zamiast skupiać się na lokalnych konsekwencjach wynikających z istnienia rządu, chciałbym zagłębi. kwestie konsekwencji zewnętrznych, czyli polityki raczej zagranicznej niż wewnętrznej. Dwa spostrzeżenia maja tu kluczowe znaczenie. Pierwsze jest następujące: Mając moc tworzenia i interpretowania prawa oraz nakładania podatków, każdy rząd wystawiony jest na ryzyko uchodźstwa. Jego „poddani” unikając wysokich podatków i wypaczonego prawa mogą opuścić terytorium, nad którym rząd rozciąga swoją władzę. Każdy ubytek ludności oznacza utratę potencjalnych przychodów rządu, podczas gdy każdy wzrost populacji oznacza potencjalnie powiększenie dochodów z podatków.

Drugie spostrzeżenie dotyczy faktu, że stoimy przed faktem istnienia wielu konkurujących ze sobą rządów, a każdemu z nich zagraża nie tylko groźba uchodźstwa. Ponieważ każdy rząd posiada w moc nakładania podatków - może więc spróbować przerzucić koszty ekspansji terytorialnej (agresji zewnętrznej) na barki swoich obywateli. Można więc oczekiwać, że konkurujące państwa popadną w rozliczne konflikty. Jednak konkurencja między rządami różni się od konkurencji między prywatnymi przedsiębiorstwami. Ponieważ na danym obszarze jest miejsce dla tylko jednego monopolisty w zakresie jurysdykcji i opodatkowania, stąd rywalizacja między rządami będzie miała tendencję do zaostrzania się. Rezultatem będą wojny i eliminacja przegranych. Przy użyciu wojny państwo może powiększyć swoje terytorium kosztem sąsiadów; liczba istniejących państw będzie stopniowo się zmniejszać. Raz uruchomione tendencje centralistyczne będą trwały dotąd, aż powstanie jeden rząd światowy i groźba uchodźstwa zostanie wyeliminowana. (4)

Możemy się nawet pokusić o precyzyjne określenie warunków gwarantujących skuteczną centralizację i sukces w wojnach międzypaństwowych. Oczywiście zwycięstwo lub klęska zależy od wielu czynników ale w dłuższej perspektywie czynnikiem decydującym jest zawsze poziom zasobów będących w dyspozycji rządów. Opodatkowanie i regulacje nie przyczyniają się do kreacji bogactwa. Przeciwnie - powodują tylko zużywanie bogactwa już istniejącego. Jednak mimo to rządy pośrednio mogą wpływać na poziom istniejącego bogactwa. Przy założeniu że wszystkie pozostałe czynniki są identyczne, poniższe stwierdzenie będzie prawdziwe: Im mniejsze są podatki i regulacje krępujące gospodarkę państwa, tym szybciej rośnie zarówno jego populacja (uwzględniając czynniki wewnętrzne oraz imigrację) jak również bogactwo kraju, które można użyć do walki z sąsiednimi rywalami. Oznacza to, że państwa o stosunkowo niskim poziomie podatków i regulacji - państwa liberalne - w ostatecznym rachunku obronią swoje terytoria i rozszerzą je kosztem państw mniej liberalnych. Tłumaczy to na przykład, dlaczego przez cały XIX w. Wielka Brytania była dominującą potęgą imperialną i dlaczego w wieku XX rola ta przypadła Stanom Zjednoczonym. Wyraźnie widać tu dlaczego Stany Zjednoczone będące jednym z najbardziej liberalnych państw świata, prowadzą agresywną politykę zagraniczną, podczas gdy na przykład Związek Radziecki - państwo wewnętrznie zupełnie anty-liberalne (represyjne) - prowadził politykę zagraniczną stosunkowo pokojową i ostrożną. USA wie, że na płaszczyźnie militarnej jest w stanie pokonać każde inne państwo, stąd jest agresywne. Związek Radziecki - przeciwnie - w przypadku konfrontacji militarnej byłby skazany na przegraną z każdym państwem o porównywalnej wielkości, chyba, że konflikt mógłby rozstrzygnąć się już w ciągu kilku dni lub tygodni.(5)

II

Chciałbym rozważyć teraz następująca kwestię: związki między rządem a pieniądzem. Nie ma chyba potrzeby aby szczegółowo wyjaśniać dlaczego pieniądz stał się naturalnym produktem gospodarki rynkowej. Z grubsza mówiąc stało się tak z powodu niepewności, którą stwarza handel wymienny. Nie zawsze dochodzi do zbieżności wzajemnych potrzeb - stąd handel wymienny nie zawsze jest możliwy. Próbując ominąć te trudności człowiek szukał pewnych szczególnych dóbr - dóbr łatwych do zbycia, aby handlując tym co akurat miał do zaoferowania mógł zgromadzić wiele owych łatwo zbywalnych dóbr za które mógłby później szybko nabyć to czego naprawdę potrzebował. Oznacza to, że pojawił się popyt na rzeczy, których nie można ani skonsumować, ani nie można użyć ich do produkcji innych rzeczy - popyt na swoisty „przyspieszacz” wymiany (środek wymiany). Inni naśladowali podobne praktyki i prędzej czy później większość ludzi w danej społeczności używała

tego samego dobra w tym samym celu. Stworzono Pieniądz, powszechny środek wymiany. Gdy pojawił się handel na skalę światową, wzrosło równie. zapotrzebowanie na ogólnoświatowy środek wymiany. Historycznie stał się nim międzynarodowy standard złota. (6)

Pierwotnie pieniądz zaistniał więc jako pieniądz towarowy. W rzeczy samej pieniądz jest towarem najłatwiej zbywalnym. Tworzy go rynek, podobnie jak inne dobra. Między kopalniami złota i mennicami istnieje konkurencja. Obok prawdziwego pieniądza istnieją również jego substytuty, tj. dokumenty świadczące o posiadaniu pieniądza. Taką właśnie sytuację zastały rządy: pieniądz towarowy w postaci złota produkowany przez nastawionych na zysk producentów, na dodatek całkowicie poza kontrolę rządu.

Przypomnijmy sobie teraz definicję rządu jako monopolisty w zakresie jurysdykcji oraz opodatkowania i załóżmy, że jego funkcjonariusze są zwykłymi ludźmi, którzy przekładają dochody większe nad mniejsze. Jaki będzie stosunek rządu do produkowanego na wolnym rynku pieniądza? Powinno być oczywiste, że będzie on próbował uzyskać monopolistyczną kontrolę nad źródłami pieniądza, tak aby mógł wzbogacić się kosztem swoich podmiotów (w podobny sposób w jaki bogaci się kosztem podmiotów stosując opodatkowanie). (7)

Aby zrealizować swój cel rząd musi zrealizować trzy kolejno po sobie następujące kroki. Tak naprawdę, wszystkie rzędy już wykonały te kroki. Niektóre zaczęły wcześniej, inne później, ale wszystkie wykonały je w tym samym porządku. Po pierwsze, rządy zmonopolizowały bicie złotych monet. Nikt poza rządową mennicą nie jest już uprawniony do wytwarzania złotych monet. Po wykonaniu tego kroku rządu uzyskały możliwość. „psucia monety” tj. ukradkowego zmniejszania zawartości złota w monetach. Np. wycofując złote monety z obiegu, przetapiając je, zmniejszając zawartości złota w monecie o 10 procent oraz ponownie wpuszczając do obiegu o 10 procent monet więcej rząd osiągnie taki sam efekt jakby podniósł podatki o 10 procent, z tą różnicą, że trudniej jest zrozumieć przyczyny i konsekwencje inflacji niż zrozumieć przyczyny i konsekwencji wyższych podatków. Mimo to ten pierwszy krok, z punktu widzenia rządów, ciągle jest wysoce niezadowalający ponieważ opisana praktyka nie może być powtarzana zbyt często, w przeciwnym razie niektórzy poddani mogliby zorientować się że są oszukiwani.

Drugi krok polega zdobyciu monopolu tworzenia substytutów pieniądza - czyli dokumentów poświadczających prawa własności do złota. Nikt z wyjątkiem rządowego banku nie może już tworzyć banknotów bezzwłocznie wymienialnych na prawdziwe pieniądze. Banki komercyjne mogą jedynie produkować rodzaj asygnaty (substytut substytutu pieniądza). Są to dokumenty bezzwłocznie wymienialne na produkowane przez rząd papiery, które z kolei mogą być zmienione na prawdziwe pieniądze (złoto). Ten krok umożliwia wprowadzenie niektórych praktyk częściowej rezerwy bankowej (fractional reserve banking). Bank rządowy tworzy z niczego dodatkowe substytuty pieniądza - banknoty - bez pokrycia w prawdziwym pieniądzu złotym. Może też utworzyć więcej tytułów własności (zapisów księgowych) niż istnieje odpowiadających im pieniędzy.(8) Wprowadzając te tytuły do obrotu bankowego, bank wzbogaca się kosztem reszty społeczeństwa. Powtórzmy: stworzenie substytutów pieniądza (praktycznie przy zerowym koszcie) w ilości odpowiadającej wartości o 10 procent niższej niż ich faktyczne pokrycie w złocie spowoduje taki sam efekt jak podniesienie podatków o 10 procent. Taki sposób generowania inflacji jest o wiele trudniejszy do wykrycia niż podwyżka podatków. Mimo to, nawet ten drugi krok nie usatysfakcjonuje w pełni rządów, ponieważ w końcu społeczeństwo może dopatrzyć się owych praktyk. Gdy się to stanie nastąpi powszechny run na bank centralny. Posiadacze tytułów własności (zapisów) będą chcieli zamienić je na prawdziwe pieniądze towarowe. Ale ponieważ istnieje więcej zapisów niż odpowiadającego im złota, bank centralny zostanie postawiony przed perspektywą paniki bankowej i albo zbankrutuje albo opóźni wypłaty gotówki (złota).

W trzecim kroku rząd rezygnuje ze standardu złota. Złoto zgromadzone w rządowym skarbcu zostaje skonfiskowane a prywatna własność złota zakazana. Dawny substytut pieniądza mający dotąd siłę nabywczą prawdziwego pieniądza - ale będąc jednak czymś innym (choć nie tylko zadrukowanym papierem) - mianowicie tytułem własności do prawdziwego pieniądza towarowego -staje się prawdziwym pieniądzem. Standard pieniądza czysto umownego zajmuje miejsce poprzedniego standardu towarowego. Ostatecznie rząd osiąga pełną niezależność (a przynajmniej tak się nam wydaje) - staje się fałszerzem idealnym. Może drukować pieniądze z powietrza, może kupować realne dobra za kawałki papieru. Wydawałoby się, że nie pozostało mu już nie innego niż tylko dbać, aby nie doszło do hiperinflacji.

W rzeczywistości, pojawiły się nowe problemy i przeszkody. Zanim do nich przejdę, chcę poczynić kilka uwag dotyczących sposobu w jaki rząd przeforsował zarysowane powyżej trzy kroki. Stało się to możliwe tylko dlatego, ze udało mu się ukształtować przychylną mu opinię publiczną. Aby tego dokonać należało rozpropagować kilka mitów tzn. sprawić aby społeczeństwo uwierzyło w kilka błędnych lecz budzących zaufanie i dość prawdopodobnych tez. Pierwsza teza głosi, że konkurencja między wytwórcami pieniędzy nieuchronnie prowadzi do fałszerstw dokonywanych przez chciwych kapitalistów (choć to właśnie konkurencja jest de facto czynnikiem zmniejszającym prawdopodobieństwo fałszerstwa - monopol to prawdopodobieństwo tylko zwiększa). Kolejna teza głosi, że pieniądz towarowy samym swoim istnieniem generuje pokaźne koszty (zamrażając zasoby). Koszty, których można uniknąć z pożytkiem inwestując uwolnione zasoby i wprowadzając w ich miejsce standard pieniądza papierowego (a przecież nawet tak żarliwy orędownik pieniądza papierowego jak Milton Friedman przyznał - choć w późnym wieku, że pieniądz papierowy i związana z nim niepewność finansowa może powiększać koszty - powodując marnotrawienie Nawet cena złota (pozbawionego już funkcji pieniądza) jest jak się okazuje większa, co zwiększa poziom jego wydobycia). (9) Wreszcie teza trzecia głosi, że pieniądze są częścią społecznego bogactwa czyli: więcej pieniędzy oznacza większe bogactwo (podczas gdy w rzeczywistości, pieniądze nie są częścią społecznego bogactwa i większa ilość pieniędzy oznacza tylko ich malejącą wartość; większa ilość pieniędzy prowadzi też do większej redystrybucji z czego korzystają tylko jej najwcześniejsi beneficjanci kosztem tych którzy otrzymują i wydają najpóźniej).

III

Wróćmy teraz do pozostawionych wcześniej problemów i przeszkód piętrzących się przed rządem na drodze do pełnej autonomii w fałszerstwie. Staną się one oczywiste kiedy rozważymy istnienie innych rządów. Na początek załóżmy, że konkurujące rządy są mniej więcej tak samo silne i używają swojej potęgi wyłącznie na działania centralistyczne, imperialistyczne oraz takie które mogą się przyczynić do realizacji celu ostatecznego - stania się rządem światowym.(10) Weźmy na przykład dwa kraje, Francję i Włochy, i pokrótce przeanalizujmy sytuację w trakcie trwania drugiej fazy procesu niszczenia standardu złota, a potem w trakcie fazy trzeciej. W fazie drugiej, zarówno Francja jak i Włochy zmonopolizowały już mennice oraz proces wytwarzania substytutów pieniądza. Jeśli rząd francuski, bazując na posiadanym monopolu produkcji substytutów pieniądza (tytuły własności do złota), znacznie powiększy ilość wyprodukowanych papierowych Franków w stosunku do ilości wyprodukowanych papierowych Lirów, to ceny we Francji relatywnie zwiększą się względem cen we Włoszech. W rezultacie eksport z Francji do Włoch się zmniejszy a Import do Francji z Włoch zwiększy. Aby opłacić ten zwiększający się wolumen importu, pewna ilość złota odpłynie z Francji do Włoch. W konsekwencji, stosunek rezerwy złota do Franków papierowych zmniejszy się i zwiększy się prawdopodobieństwo panicznego runu na bank centralny. Francja będzie musiała zredukować podaż papierowych Franków aby odwrócić wyżej wspomniany brak równowagi. Stąd, choć każdy pojedynczy rząd ma skłonność do generowania inflacji, skłonność ta będzie tłumiona przez sam fakt istnienia innych rzędów i innych walut.(11) W fazie trzeciej z czysto papierową walutą, już bez śladu złotego pieniądza, sytuacja wygląda podobnie. Jeśli inflacja we Francji będzie rosła szybciej niż we Włoszech to wówczas eksport z Francji osłabnie a import do Francji wzrośnie. Lecz teraz zamiast strumienia złota z Francji do Włoch, osłabia się jedynie Frank Francuski względem Włoskiego Lira - w ten sposób zakłócony bilans handlowy zostaje wyrównany. Po raz kolejny skłonność każdego pojedynczego rządu do aranżowania inflacji zostaje przyhamowana przez fakt istnienia innych rządów i fluktuacje na rynkach walutowych.

Wracając do początkowych uwag, należy rozpoznać w jaki sposób te pozostałe przeszkody na drodze do osiągnięcia idealnej fałszerskiej autonomii mogą zostać usunięte. Rozważmy teraz świat, w którym proces politycznej koncentracji trwa już od dłuższego czasu. W rezultacie międzypaństwowych wojen, istnieją duże superpotęgi takie jak USA i kraje mniejsze, pokonane lub zdominowane, takie jak Niemcy. W przeciwieństwie do stosunków między krajami „równymi”, Francją i Włochami, relacje między USA i Niemcami będą wyglądały zupełnie odmiennie -odzwierciedlając stosunek siły militarnej obu krajów. (12)

W odnośnym przypadku można rozróżnić dwa stadia rozwoju sytuacji. Pierwsze stadium to system stworzony w Bretton Woods: USA wewnętrznie zrezygnowały ze standardu złota, ale zobowiązały się respektować wymienialność papierowych dolarów na złoto (po sztywnym kursie) między centralnym bankiem Niemiec; ze swej strony centralny bank Niemiec zobowiązał się wymieniać papierowe marki na papierowe dolary (po sztywnym kursie). Mogłoby się wydawać, że Niemcy nadal używają standardu złota, ponieważ marki można zamienią na dolary a dolary na złoto. Jednak de facto sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Na centralny bank Niemiec wywierana jest presja aby nie nadużywał swojego prawa do wymiany dolarowych banknotów na złoto, ale żeby używał tych dolarów jako rezerwy, na bazie której kreować będzie własne banknoty markowe. Spróbuję przedstawić aktualną sytuację w sposób nieco przejaskrawiony, aby uczynić rzecz możliwie klarowną. Powiedzmy, że bank centralny USA tworzy 50.000 $ z niczego i używa tych pieniędzy do zakupu 150.000 DM (przy zakładanym kursie 1:3) od centralnego banku Niemiec. Po jakimś czasie używa tych pieniędzy do nabycia, powiedzmy, nowego Mercedesa. Co zrobi natomiast bank Niemiecki ze swoimi 50.000 $? Dokona jakiegoś zakupu w USA, czy też spróbuje wymienić całą sumę na złoto? Odpowiedź jest oczywista - żadna z powyższych możliwości. Całe 50.000$ zostanie zarejestrowane jako rezerwa dolarowa banku, która zostanie użyta do stworzenia dodatkowych 150.000 DM z powietrza. Kwota ta wypuszczona na rynek również pozwoli na zakup nowego Mercedesa.

Oczywiście USA będą teraz miały deficyt handlowy z Niemcami: import przewyższy eksport. Jest to jednak deficyt „nad którym się nie rozpacza”, (13) ponieważ w zamian za importowanego Mercedesa nic nie zostało wyeksportowane i dolar nie stracił na wartości względem marki. Zamiast tego społeczeństwo niemieckie zostało zmuszone do zaakceptowania wyzysku dwojakiego rodzaju. Rabunek dokonany przez bank centralny USA był ułatwiony dzięki wcześniejszemu rabunkowi dokonanemu na Niemcach przez ich własny bank centralny. Można nazwać taki system imperializmem monetarnym. Ta faza monetarnego imperializmu z punktu widzenia dominującego państwa - USA - ciągle jednak nie jest doskonała. Nadal istnieją inne państwa, nie całkiem kontrolowane przez USA, jak na przykład Francja za de Gaullea, który sam rościł pretensje do bycia prezydentem niezależnej potęgi militarnej. W takim przypadku, centralny bank Niemiec mógłby ulec pokusie sprzedaży swoich dolarów do banku Francji w zamian za Franki, a bank centralny Frakcji mógłby okazać się na tyle zuchwały żeby zawracać głowę Stanom Zjednoczonym żądaniem wymiany dolarów na złoto. Oczywiście w USA tego złota nie ma, lub jest go za mało. Oszustwo wyjdzie na jaw i USA stanie przed perspektywą paniki bankowej. Cóż należy uczynić? Odpowiedź zależy od względnej siły stron zamieszanych w sprawę. Biorąc pod uwagę status supermocarstwa, którym są Stany Zjednoczone, i podrzędny (wbrew aspiracjom de Gaullea) status Francji, USA po prostu zawiesi wypłatę gotówki (złota). Francja w gruncie rzeczy będzie zmuszona zaakceptować fakty dokonane i świat wejdzie w drugą fazę amerykańskiego imperializmu monetarnego.

Druga faza podobna jest do fazy pierwszej z tą różnicą że złoto nie gra już żadnej roli. Wszystkie kraje opierają się na czysto papierowym pieniądzu (fiat money). USA inicjują proces inflacji a dolary powszechnie używane są jako rezerwa walutowa. Inflacja USA jest eksportowana do krajów zdominowanych przez USA, przy czym dobra płyną do Stanów Zjednoczonych w sposób opisany powyżej. Oczywiście nie ma już groźby wykupu rezerw złota. Mimo to system taki dalej nie jest zadowalający. W świecie składającym się z wielu krajów, nawet jeśli USA jako supermocarstwo rozmieszcza swoje bazy w ponad 100 krajach na kuli ziemskiej, system skoordynowanej inflacji ciągle narażony będzie na załamanie. Z jednej strony, kraje zdominowane przez USA mogą mieć wskaźnik inflacji większy niż wskaźnik inflacji dolara - ich waluta osłabi się względem waluty amerykańskiej i aby ratować powiązanych z rządem inwestorów mających interesy w owych krajach, USA mogło by być zmuszone do przeprowadzenia kosztowej operacji stabilizacji waluty (tj. wykupu spadającej waluty w celu jej stabilizacji). Z drugiej strony (co potencjalnie może być nawet groźniejsze) kraje zdominowane przez USA mogą mieć wskaźnik inflacji niższy niż wskaźnik inflacji dolara, wówczas ich waluta będzie zyskiwać względem waluty amerykańskiej, a jeśli proces ten będzie długotrwały, wówczas może spaść zaufanie do dolara na korzyść waluty mocniejszej. Dla USA finalnym rozwiązaniem zapewniającym pełny imperializm walutowemu i decydującym krokiem na drodze do ustanowienia światowego rządu musi być niełatwe stworzenie kontrolowanego przez Stany Zjednoczone banku światowego emitującego jedyną akceptowalną na świecie walutę (14). Dopiero wtedy wszystkie przeszkody stojące na drodze do rządowego fałszerstwa zostaną wyeliminowane, ponieważ żadna obca waluta nie będzie mogła wzmocnić się ani osłabić, ponieważ już żadnej innej waluty nie będzie. Integracja monetarna mająca obecnie miejsce w Europie czyli ustanowienie wszecheuropejskiej waluty Euro jest ważnym krokiem w tym kierunku. Euro będzie bardziej inflacjogenne niż najmniej inflacyjna z poprzednio istniejących w Europie walut narodowych, niemiecka marka. Dla banku centralnego USA „współpraca” z pojedynczym bankiem Europejskim będzie łatwiejsza niż „współpraca” z piętnastką oddzielnych banków; tym bardziej, że ta piętnastka do tworzenia rezerwy walutowej mogłaby używać (co w rzeczywistości miało miejsce) również innej waluty poza dolarem, mianowicie jednej z innych walut europejskich (w szczególności marki niemieckiej). A gdy już wszystkie inne waluty przestaną istnieć, cóż pozostanie bakom europejskim do dyspozycji!?

Proszę jednak nie zapominać, że aby odnieść sukces w wysiłkach mających na celu utworzenie centralnego banku światowego potrzebne jest wsparcie opinii publicznej. Aby zapewnić sobie to wsparcie należy wypromować jeszcze jeden mit. W rzeczy samej jest to ten sam mit, który rozpowszechnia się w Europie w celu stworzenia Euro. Nareszcie koniec z nużącymi wymianami walut podczas podróży, na przykład z Niemiec do Włoch. Mit ten zawiera pewną ważną półprawdą - co czyni go dość niebezpiecznym i potencjalnie skutecznym - prawdą jest bowiem, że pieniądz tym lepiej służy jako środek wymiany im bardziej jest rozpowszechniony. Handel międzynarodowy jest łatwiejszy a rachunek ekonomiczny prostszy przez fakt istnienia pojedynczej waluty. Pieniądz towarowy, taki jak złoto, który wyłonił się w wyniku wymiany rynkowej, w miarę rozprzestrzeniania się handlu miał naturalną tendencję do stawania się walutą światową.(15) Jednak w przypadku pieniądza papierowego produkowanego przez centralny bank światowy sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Z uwagi na naturę rządu, można bezpiecznie prorokować, że taki pieniądz będzie tylko generować inflację oraz prowadzić do redystrybucji dochodów i bogactw na skalę niespotykaną dotąd w historii, redystrybucję której koszty poniesie większość społeczeństwa a głównym beneficjantem będzie rząd i faworyzowani przez niego stronnicy. Jeśli już chcemy mieć pieniądz papierowy (zamiast towarowego) i jeśli jedyną alternatywą mają być konkurujące ze sobą narodowe waluty papierowe to wybór jest prosty: Dopóki konkurujące i fluktuujące waluty papierowe będą stanowiły utrudnienie w wymianie, tak długo alternatywa ta będzie lepsza.

IV

Kierunek historii naszego gatunku w ostatecznym rachunku determinowany jest przez idee, niezależnie od tego czy są prawdziwe czy nie. Nie ma takiego naturalnego prawa, które ustanawiało by rządy, wojny między państwami, imperializm, czy wreszcie rząd światowy. Ale nie ma również naturalnego prawa, które zakazywałoby używania rynkotwórczego pieniądza towarowego - takiego jak złoto, i które nakazywałoby zastąpić go rządowym pieniądzem papierowym. Tendencje takie występują tylko wówczas gdy większa część społeczeństwa wyznaje stosowne przekonania. (16) W szczególności, opinia publiczna musi wierzyć we wspomniany wcześnie mit Hobbesowski i mit o pieniądzu tworzącym społeczne bogactwo (więcej pieniędzy tworzy więcej bogactwa). Gdy społeczeństwo raz przyjmie, że rząd jest tylko mafijnym poborcą haraczu i podżegaczem wojennym (a nie opiekunem i rozjemcą), że bank centralny jest de facto rządowym Wydziałem do Spraw Fałszowania Pieniędzy a rządowe pieniądze są tylko papierowym narzędziem służącym nieustannej redystrybucji dochodów i bogactw na rzecz rządu i jego sympatyków, wówczas koszmar wizji rządu światowego i światowej waluty nie tylko rozwieje się ale być może będzie nam dane ujrzeć powrót standardu złota, upadek państw oraz zanik ekonomicznych niegodziwości.

Przypisy:

(1) Zob. Murray N. Rothbard, The Ethics of Liberty (New York: New York University Press, 1998).

(2) Przeciwne stanowisko prezentuje James Buchanan & Gordon Tullock, The Calculus of Consent (Ann Arbor: University of Michigan Press, 1962), p. 19; krytyka tego poglądu zob. Murray N. Rothbard's, “Buchanan and Tullock's Calculus of Consent” oraz “The Myth of Neutral Taxation,” w: Rothbard, The Logic of Action, Vol. 2 (Aldershot, UK: Edward Elgar,1997); Hans-Hermann Hoppe, “Fallacies of the Public Goods Theory and the Production of Security,” Journal of Libertarian Studies, Vol. 9, no.1, 1989.

(3) Zob. Hans-Hermann Hoppe, “The Private Production of Defense,” Journal of Libertarian Studies, Vol. 14, no. 1, 1999.

(4) Zob. Hans-Hermann Hoppe, “Marxist and Austrian Class Analysis,” Journal of Libertarian Studies, Vol. 9, no. 2, 1990.

(5) Zob. Hans-Hermann Hoppe, “Small is Beautiful and Efficient: The Case for Secession,” Telos, No. 107, Spring 1996.

(6) Zob. Carl Menger, Principles of Economics (New York: New York University Press, 1976); Ludwig von Mises, The Theory of Money and Credit (Indianapolis: Liberty Fund, 1980).

(7) Zob. Murray N. Rothbard, What Has Government Done to Our Money? (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 1990); idem, The Case Against the Fed (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 1994); Hans-Hermann Hoppe, “How is Fiat Money Possible? -or, The Devolution of Money and Credit,” Review of Austrian Economics, Vol. 7, no. 2, 1994.

(8) O oszukańczym charakterze częściowej rezerwy bankowej zob. Hans-Hermann Hoppe, Guido Huelsmann, Walter Block, “Against Fiduciary Media,” Quarterly Journal of Austrian Economics, Vol. 1, no. 1, 1998 .

(9) Zob. Milton Friedman, “The Resource Costs of Irredeemable Paper Money,” Journal of Political Economy (1986).

(10) Hans-Hermann Hoppe, “Banking, Nation States, and International Politics,” Review of Austrian Economics, Vol. 4, 1989; Guido Huelsmann, “Political Unification: A Generalized Progression Theorem,” Journal of Libertarian Studies, Vol. 13, no. 1, 1997.3

(11) To samo zastrzeżenie dotyczy kwestii „pieniądza kredytowego” (substytuty pieniądza nie mające pokrycia w pieniądzu) odnosi się również do systemu tak zwanej „wolnej bankowości” Zob. Ludwig von Mises, Human Action. A Treatise on Economics (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 1998), ch. XVII. 12.

(12) Zob. Robert A. Mundell, “International Monetary Options,” Cato Journal, Vol. 3, no. 1, 1983.

(13) Zob. Jacques Rueff, Balance of Payments: Proposals for the Resolution of the Most Pressing World Economic Problem of Our Time (New York: Macmillan, 1967); idem, The Monetary Sin of the West (New York: Macmillan, 1972).

(14) Zob. Murray N. Rothbard, Wall Street, Banks, and American Foreign Policy (Burlingame, Ca.: Center for Libertarian Studies, 1995); idem, A History of Money in the United States (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 2000)

(15) Zob. Murray N. Rothbard, The Case for a 100 Percent Gold Dollar (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 1991).

(16) Zob. Ludwig von Mises, Theory and History. An Interpretation of Social and Economic Evolution (Auburn, Al.: Ludwig von Mises Institute, 1985).

Wywiad z Hansem Hermannem Hoppe

(przeprowadzony przez Andre Lichtschlag z niemieckiego czasopisma Eigemtumlich Frei)

Antydemokrata - Wróg publiczny nr 1.

„Jestem anty demokratą”! - to chyba najbardziej niepoprawne politycznie stwierdzenie jakie można sobie dziś wyobrazić. Niemiecki profesor, wykładowca ekonomii z Las Vegas, myśli i mówi o tym o czym myśleć i mówić nie wolno. (...)

EF: Panie profesorze, pańska książka „Demokracja” odniosła w USA nadzwyczajny sukces. Jak dotąd wydano już pięć wydań. Czy zna pań już pierwsze dane dotyczące sprzedaży wydania niemieckiego?

Hoppe: Jeszcze nie. Ale książka dostępna jest dopiero od kilku tygodni.

EF: W swojej książce przeciwstawia Pan państwowej demokracji naturalne elity. Czy mógłby Pan pokrótce wyjaśnić czym są te naturalne elity?

Hoppe: W systemie opartym na naturalnym porządku, wszystkie dobra, każdy skrawek ziemi czy wody, są w posiadaniu jakiegoś prywatnego właściciela lub grupy właścicieli. W takim systemie nie istnieje coś takiego jak własność „publiczna”, nie ma podatków, nie ma państwa ani monopolu jurysdykcji. Wszyscy właściciele są powiązani splątaną siecią wzajemnych umów. Bezpieczeństwo - prawo i porządek - są wytwarzane, podobnie jak każde inne dobra, w ramach sąsiedzkiej kooperacji lub dostarczane przez wyspecjalizowane przedsiębiorstwa, w szczególności przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe lub agencje arbitrażowe. W takich warunkach, jak pokazuję w mojej książce, cena bezpieczeństwa spada a jego jakość wzrasta.

EF Według Pańskiej analizy w systemach demokratycznych niepożądane bodźce coraz bardziej obniżają poziom moralności i hamują gospodarkę. W jakim stadium tego procesu znajdujemy się teraz? Czy jest on jeszcze odwracalny?

Hoppe: Skutkiem rozwoju demokratycznego państwa opiekuńczego oraz „publicznej oświaty i wychowania” ogłupienie i infantylizacja mas zaszły już tak daleko, że konserwatysta, liberał czy libertarianin łatwo mogą poddać się rozpaczy. Jednak masy zawsze i wszędzie są ociężała, tępe, głupie i niezdolne wydobyć z siebie żadnej oryginalnej (wcześniej nieistniejącej) myśli. Aby spowodować rewolucyjne przemiany potrzeba tylko niewielkiej grupki nieprzystosowanych, samodzielnych, niezależnych myślicieli i działaczy. Są oni prawie wszędzie. Na pewno również w Niemczech. Gdy uda się połączyć ich wysiłki w ramach jednego ideologicznego ruchu, gdy uda się ich odpowiednio zmotywować, wówczas wszystko będzie możliwe. Szczególnie w dobie Internetu. Z tego punktu widzenia ciągle są podstawy aby nie tracić nadziei. Ja sam mam nadzieję, że moja książka przyczyni się do powstania takiego rewolucyjno-reakcjonistycznego, konserwatywno-liberalnego ruchu.

EF: Dlaczego jest Pan bardziej nieufny w stosunku do demokracji niż do monarchii?

Hoppe: Z tego samego powodu dla którego faworyzuję monarchię - jeśli nie miałbym żadnego innego wyboru i musiałbym być niewolnikiem - wolałbym być niewolnikiem „prywatnym”, tzn. niewolnikiem, którego właścicielem jest osoba prywatna, niż podopiecznym jakiegoś radzieckiego gułagu. Ten drugi też jest niewolnikiem: nie może uciec i musi robić to co mu się każe. Ale niewolnik z gułagu nie jest własnością prywatną lecz publiczną. Właściciel niewolników jest zainteresowany aby zachować swój kapitał. Zarządca gułagu nie jest właścicielem kapitału tylko jego użytkownikiem. Dlatego w gułagu kapitał jest marnotrawiony co przekłada się na zbyt ciężko i zbyt szybko zapracowujących się na śmierć niewolników.

EF: W pewnych kręgach amerykańskich liberałów został pan skrytykowany w szczególności za kilka ustępów odnoszących się do homoseksualizmu. Co ma pan przeciwko homoseksualistom?

Hoppe: Moja książka jest między innymi apelem przeciwko lewicującym liberałom: niedojrzałym wielo-kulturowym anty-autorytarnym liberałom reprezentującym postawę „każdy może robić co chce - a ja nie uznaję żadnych autorytetów!“ (pubertären multikultiantiautoritärenjederkannmachenwaserwillundichrespektierekeineAutorität Libertären). Ach, słyszę, że pan się śmieje! Jest to apel o własność prywatną a w szczególności o oparte na własności prywatnej prawo do wykluczenia, dyskryminacji i wygnania. Nie zdziwi mnie, że niektórzy lewicowi liberałowie (Libertäre) mogą poczuć się zgorszeni. Właśnie to było moim zamiarem. W tym kontekście na ok. 540 stronach poświęcam homoseksualizmowi może dwa lub trzy zdania, tylko po to aby przypomnieć kilka oczywistości: że homoseksualizm w naturalny sposób jest „nienaturalny” - kto by pomyślał? Że właścicielom musi być wolno dyskryminować również homoseksualistów. I w końcu, że publiczne zachwalanie homoseksualnego stylu życia - podobnie jak zachwalanie komunizmu - jest w oczywisty sposób niespójne z naturalnym porządkiem opartym na wartościach rodzinnych, których trwanie go konserwuje i zabezpiecza. Dlatego też taka postawa musi być zagrożona wykluczeniem. Tzn.: Pewne formy zachowań, nawet jeśli nie są agresywne, zawsze będą prowadzić do wykluczenia, będą prowadzić do Getta. Więc o co chodzi?

EF: O ile pana dobrze rozumiem, podkreśla pan możliwość dyskryminacji w społeczeństwach opartych na prawie prywatnym, w sytuacji gdy we współczesnych społeczeństwach lewicowi liberałowie awanturują się przeciwko dyskryminacji przez państwo. Mówiąc inaczej: Domaga się pan i podkreśla nowe możliwości nietolerancji, podczas gdy lewicowi liberałowie podkreślają możliwości tolerancji w wolnym społeczeństwie. Ale czy jedno zaprzecza drugiemu? Czy nie chodzi tu o jedną i tą samą zasadę własności prywatnej, którą sprzedaje się w różnych opakowaniach? Nawet pan odrzuca przecież dyskryminację państwową (przez to bezpłatną), i wie pan, że dyskryminacja w naturalnym porządku powoduje pewne koszty, np. koszty wynikające z niezatrudnienia pracownika - homoseksualisty, który jednak pracuje lepiej niż inny „normalny” zatrudniony. Czy jest to tylko kwestia perspektywy i oczekiwanej grupy odbiorców tych idei?

Hoppe: Podstawową zasadą jest ta dotycząca własności prywatnej. A własność prywatna zawiera w sobie prawo do goszczenia i wydalania z niej. Ma pan rację, o tyle, że jedno nie wyklucza drugiego. Jeśli jednak rzecz dotyczy państwa, a o to przecież chodzi w mojej książce, prawo do deportacji ma znaczenie szczególne. Prawo do deportacji jest podstawowym prawem do obrony. Jeśli nie mógłbym już w sposób dowolny określać komu wolno a komu nie wolno przebywać na mojej własności, nie byłbym już w dosłownym sensie bezpieczny. Podobnie państwo, które pozbawia nas broni, aby uczynić nas bezbronnymi, pozbawia nas również prawa do deportowania innych aby osłabić nasze poczucie bezpieczeństwa. W coraz większym stopniu nie jesteśmy już panami w naszym własnym domu. Państwo określa kto może lub nie może przebywać w prywatnych restauracjach, firmach, a nawet w gospodarstwach domowych, określa co ktoś może lub nie może w nich robić. Coraz bardziej własność prywatna przekształca się we własność publiczną. Lewicowi liberaliści korzystają na takiej deprywatyzacji - powiedzmy wręcz: wywłaszczenia - i popierają ją w imię tolerancji. Ale ci liberałowie nie są po prostu „tolerancyjnymi facetami”. Owszem, są tolerancyjni jeśli chodzi o to co dany właściciel może zrobić ze swoją własnością. Ale są absolutnie nietolerancyjni, jeśli chodzi samo istnienie własności prywatnej. Lewicowi liberałowie rozumieją, że naturalny porządek przyniósłby ze sobą wzrost zachowań i postaw dyskryminacyjnych. Oto dlaczego krzyczą. Jeszcze słowo odnośnie dyskryminacji: Oczywiście dyskryminacja wiąże się z kosztami, w szczególności dla przedsiębiorcy myślącego ekonomicznie. Jednak brak dyskryminacji również powoduje koszty. Gdy na przykład w mojej firmie dyskryminuję muzułmanów kosztem chrześcijan, muszę płacić im wyższe pensje niż wówczas gdybym nikogo nie dyskryminował. Mogłoby to obniżyć moją pozycję względem innego niedyskryminującego konkurencyjnego przedsiębiorcy. Lecz byłoby również możliwe, że gdybym nikogo nie dyskryminował i zatrudniał również muzułmanów, wydajność takiej mieszanej załogi byłaby niższa. W takim przypadku moja zdolność konkurowania z jakimś dyskryminującym przedsiębiorcą obniżyłaby się. Nawet z czysto gospodarczego punktu widzenia dyskryminacja może być racjonalna. Gdy czarni przybywają do okolicy zamieszkanej przez białych, wówczas spadają ceny okolicznych nieruchomości. Właściciel mieszkający w takiej okolicy działa ekonomicznie dyskryminując. Włoski restaurator może działać ekonomicznie dyskryminując nie-włoskiego kelnera. Albo rozważny możliwość istnienia prywatnych armii. Pytam się: Czy taka armia, z oczywistych powodów ochotnicza i stworzona po kątem jej oczekiwanej zdolności bojowej, dyskryminowałaby kobiety i zidentyfikowanych homoseksualistów? Ależ oczywiście! Obecność kobiet i czynnych homoseksualistów źle wpływa na wydajność. Dlatego ten nonsens (brak dyskryminacji w armii), pozostaje nonsensem nawet wówczas, gdy zastosowano go w USA gdy te stały się jedynym na świecie supermocarstwem i opierając się na swojej technologicznej przewadze mogłyby z łatwością wysyłać do boju wielo-płciowe i wielo-kulturowe oddziały nie wystawiając się na pośmiewisko.

EF: A dlaczego w „naturalnym porządku” będzie mniej samotnych matek?

Hoppe: Jeśli coś się faworyzuje za pomocą środków pochodzących z podatków, wówczas na dłuższą metę otrzyma się tego czegoś więcej. Jeśli faworyzuje się samotne, niezamężne matki przy pomocy świetlic dla dzieci, stypendiów, przepisów zakazujących zwalniania z pracy itd. i jednocześnie dewaluuje się status małżeństwa wówczas właśnie to będzie owych działań skutkiem. Tymczasem w USA udział nieślubnych dzieci u czarnych przekracza 70 procent, podczas gdy wśród białych zbliża się do 30 procent. Dodatkową przyczyną zwiększenia się liczny nieślubnych dzieci jest to, że kobiety, które decydują się na stosunki pozamałżeńskie, w przypadku zajścia w ciążę mogą zmusić sądownie mężczyznę do łożenia na dziecko. Obniża to ryzyko stosunków pozamałżeńskich dla kobiet, a zarazem deprecjonuje wartość niewieściej cnoty. W naturalnym porządku nie ma żadnych subwencji dla niepożądanych zachowań - można liczyć co najwyżej na litościwe datki. W rezultacie niepożądanych zachowań jest mniej. To właśnie czyni ów porządek naturalnym.

EF: Faktycznie, państwo opiekuńcze przy pomocy swoich bodźców stworzyło pewną ilość samotnych matek. Ale przecież nikt nie kwestionuje, że procent homoseksualistów w społeczeństwie był i jest zawsze stały. Zgadza się?

Hoppe: Tak, Przyznaję. Ta sprawa wydaje się to być pańskim ulubionym tematem. Ale należy poczynić dwa zastrzeżenia. Po pierwsze: W epoce technologii genetycznych takie stałe nogą stać się zmiennymi. Po drugie: Rzeczona stała również dzisiaj nie jest idealnie stała, lecz może zmieniać się w ramach pewnego zakresu. Ponadto skłonności homoseksualne nie są tym samym co zachowania homoseksualne. Byli i są homoseksualiści, którzy potrafili przeciwstawić się swoim skłonnościom. Ustanowiony przez państwo zakaz dyskryminacji względem homoseksualistów, w każdym przypadku prowadzi, nawet jeśli ich liczba się nie zwiększa, do drastycznego rozmnożenia się i publicznych demonstracji różnych zachowań homoseksualnych. Ponadto państwo opiekuńcze uczyniło z homoseksualistów, obok kobiet i czarnych (w USA) kolejną uprzywilejowaną grupę „ofiar”. W zasadzie tylko biali heteroseksualni mężczyźni, a więc ta jedyna grupa społeczna, która stworzyła zachodnią cywilizację, nie są ofiarami, muszą więc są agresorami. Na amerykańskich uniwersytetach istnieją np. oficjalnie uznane i wspomagane kluby studenckie dla czarnych, azjatów, latynosów, homoseksualistów, transseksualistów itd. Jedynie kluby „białych-heteroseksualistów” są tabu! Próby stworzenia takich klubów są przez uniwersytety bezlitośnie tępione.

EF: Tymczasem w Niemczech zaczyna się (proszę przejrzeć artykuły w naszym piśmie oraz w konserwatywnym magazynie „Sezession”) ostrożne zbliżenie i wzajemne sondowanie między Konserwatystami i Liberałami. Jak według pana wyglądałby idealny kierunek takich rozmów, względnie możliwość nowego sojuszu?

Hoppe: Główny intelektualny łącznik między starymi konserwatystami a liberałami stanowi kwestia regionalizacji, decentralizacji i w końcu secesji. Drobne państewka są przecież niemiecką tradycją. Bawaria nazywa się Wolnym Państwem (Freistaat) a miasta hanzeatyckie również mienią się być wolnymi. Przy wszystkich wyłaniających się ideologicznych przeciwieństwach ciągle można się pogodzić co do tego, że właściwe decyzje nie muszą i nie powinny być podejmowane centralnie lecz lokalnie, i decyzje te wcale nie muszą być wszędzie jednakowe. Wspólnym celem byłoby odzyskanie lokalnej autonomii. A wspólnym wrogiem byłoby centralistyczne państwo: Berlin a tym bardziej Bruksela i Waszyngton. Wiodące osoby z kręgów magazynu „EF”, „Junge Freiheit” „Criticon” „Sezession” itd. oraz najważniejsi niezależni publicyści powinni się najpierw zebrać na małej prywatnej konferencji, aby zapoznać się ze sobą, poczynić zgrubne deklaracje, przyjąć jakiś podział zadań i ewentualnie naszkicować wspólny plan działania. Następnie należy zorganizować wielką konferencję, krzykliwą, nagłą niczym grom z jasnego nieba, niczym uderzenie pałką po głowie! Następnie trzeba spróbować stworzyć w Niemczech coś na kształt www.LewRockwell.com. Konserwatywno-liberalna strona Rockwell odniosła niebywały sukces. Jest oceniana jako jedna z 600 najczęściej oglądanych stron na świecie, co stawia ją daleko przed większością establishmentowych mediów. Jest to stosunkowo tanie przedsięwzięcie a mogłoby spowodować niebagatelne efekty. Rozstrzygające dla sukcesu takiego przedsięwzięcia jest co prawda pozyskanie wydawcy o uznanej reputacji z solidnym zapleczem ideologicznym. O sukcesie www.LewRockwell.com zadecydował sam Lew Rockwell.

EF: Cel, którym są drobne państewka omówił pan w swojej książce wyczerpująco. Krytycy zarzucają panu, że rezultatem będą tysiące małych społeczności, jedno będzie dla „Wąsatych Katolików”, jedno będzie azylem dla „homoseksualnych zboczeńców”, jedno dla „kobiet, które nie lubią mężczyzn”, jedno dla „protestanckich rodzin mańkutów” itp. itd. Czy koniec końców nie będą to introwertyczne społeczeństwa skierowane tylko na siebie, bardzo homogeniczne? Które przeważnie będą nudne i mało otwarte na innowacje i nowe pomysły? Żeby to postawić na ostrzu noża: Reakcyjne społeczeństwa miniaturowych państw, które od początku swojego istnienia wszędzie węszyć będą kontrrewolucję?

Hoppe: W gruncie rzeczy sam pan sobie odpowiedział: jest niemal nieprawdopodobieństwem aby wykształciła się społeczność „wąsatych katolików” - właśnie dlatego, że dla większości ludzi są ono stereotypem nudy. Żaden przedsiębiorca nic by tam nie oferował ponieważ nie mógłby tam znaleźć żadnych klientów. Ludzie przyłączają się lub odchodzą z różnych społeczności z ważnych powodów. Ale w zasadzie - gdyby fakt posiadania wąsów przez katolików faktycznie posiadał dla nich fundamentalne znaczenie i gdyby znalazłaby się wystarczająca ilość osób o podobnych zapatrywaniach aby zaspokajać wszystkie potrzeby „katolicko-wąsatej” społeczności - to czemu nie? Z drugiej strony nie należy mylnie sądzić, że wszyscy ludzie są homogeniczni i że obojętne jest kogo ma się za sąsiada a kogo omija się z daleka. Niewątpliwie w naturalnym porządku istniałoby szerokie spektrum (o wiele szersze niż dzisiaj) różnych typów społeczności, jedne byłyby poszukiwane inne same musiałby szukać członków.

EF: Pańska własna, skierowana do niemieckiego czytelnika przedmowa książki „Demokracja” zaczyna się od przerażających słów: „Niemcy nie są wolnym krajem, w Niemczech nie ma już wolności wypowiedzi. Ten kto publicznie zaprzecza niektórym oficjalnym opiniom głoszonym przez przedstawicieli rządu będzie uwięziony. A kto wypowiada się politycznie niepoprawnie będzie odsunięty od wszelkich wpływów i zmuszony do milczenia.” Czy to nie przesada, w stosunku do takiego kraju jak Niemcy?

Hoppe: Bynajmniej. W Niemczech wymierza się kary więzienia osobom, które kwestionują niektóre „oczywiste fakty” z nowszej historii Niemiec lub wypowiadają poglądy które odbiegają od oficjalnych poglądów niemieckiego państwa - jego polityków i sędziów. Myślę, że nie muszę tego wyjaśniać. Co się tyczy zmuszania do milczenia proszę mi pozwolić wspomnieć przypadek Martina Hohmanna von Bieberstein lub Ernsta Nolte. Mniej znaczącym osobom zrujnowano nawet życie. Listę ofiar można łatwo rozszerzyć. Poza tym wszystko to w USA nie jest wcale nieznane. Na przykład otrzymywałem odezwy aby bojkotować konferencje w Niemczech, ponieważ wolność do prowadzenia badań naukowych nie jest tam zagwarantowana. Fakt, że wśród niemieckich naukowców nie powstał żaden zbiorowy protest, mówi sam za siebie.

EF: Pisze pan, że jest pan nie tylko libertarianinem, lecz również niepoprawnym politycznie rewizjonistą. Czy jest to podanie do Urzędu Ochrony Konstytucji z prośbą o rozpatrzenie pańskiego przypadku w corocznym sprawozdaniu?

Hoppe: Kto głosi to co ja głoszę, nie może się dziwić, gdy zobaczy siebie na różnych „czarnych listach”. Niestety muszę się martwić, aby obrońcy państwa nie przeczytali tego czego zabraniają czytać. Załóżmy bowiem, że Urząd Ochrony Konstytucji przeczytałby moją książkę: Kto wie, jakie mogłyby z tego wyniknąć zamieszanie... Oczywiście w stosunkach z potężnymi przeciwnikami należy być ostrożnym. Ale przecież w tej branży, w której działam, pewna doza odwagi jest niezbędna. Dodatkowo chroni mnie niejaka sława, która mi towarzyszy. Trudno też skazać mnie na zamilczenie z powodu odległości. Jeśli nie ja mam się odważyć mówić, to kto?

EF: Również inna pana nowa książka („The Myth of National Defence“), w której zawarte są rozdziały napisane przez autorów z EF - Guido Hülsmanna i Gerarda Radnitzky, robi ostatnio furorę, co widać po wyczerpujących recenzjach FAZ. Trzech niemieckojęzycznych autorów i tak aktualny temat - na tłumaczenie nie trzeba będzie chyba czekać długo. Czy jest już zaplanowane?

Hoppe: Jestem dobrej myśli, właśnie otrzymałem stosowne pismo w tej sprawie.

EF: Pana anarcho-kapitalistyczny kolega-ekonomista profesor David Friedman uważa, że obrona narodowa jest przypuszczalnie jedynym obszarem, którego prywatyzacja może sprawiać problemy, o ile w ogóle jest możliwa. Swoją nową książką daje pan dodatkowe argumenty na rzecz prywatnej obrony narodowej. Czy ta książka ma służyć przede wszystkim pańskiej libertariańskiej formacji?

Hoppe: Nie. Obie moje książki zawierają tezy o wielkiej intelektualnej wadze. Obie, ale przede wszystkim „Demokracja”, powstały w rezultacie spotkań z liczną publicznością ze wszystkich klas i warstw amerykańskiej wykształconej klasy średniej. Dlatego są powszechnie zrozumiałe i przystępne, nie tylko dla tak zwanych „uczonych” czy „specjalistów”. Jeśli „Demokracja” miałaby kogokolwiek przyciągnąć, to przede wszystkim powinny być to nowe wcześniej niedostępne kręgi konserwatywne, które powinny zapoznać i przyswoić sobie myśli libertariańskie. Przy okazji obie książki powinny przyczynić się do delegitymizacji państw, i uczynić je - przez powszechny brak poparcia - coraz bardziej niezdolnymi do kontynuowania napaści na swoich obywateli.

EF. Jak neokonserwatyści w USA odnoszą się do pańskiej książki? Jest pan przemilczany, czy też może szeroko dyskutowany?

Hoppe: „Demokracja” była omawiana w licznych i różnorodnych mediach. Conservative Book Club wyklął ją a National Review nagrodził. Ale z tego co wiem, nie było żadnych reakcji ze strony neokonserwatywnych osobistości. Co się tyczy dyskusji: nieokonserwatystom idzie nie tyle o dyskusję co o zniszczenie - co prawda tylko intelektualne, ale to również przemoc.

- 37 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Znaczenie osobowości moralnej dla ładu gosp. i polit.-Hayek, Zarządzanie OK, ekonomia
Klasycy francuskiej szkoły ekonomicznej - Bastiat, Zarządzanie OK, ekonomia
Nobliści - ekonomia 1969 - 2005, Zarządzanie OK, ekonomia
Co ekonomiści wiedzą o oszczędzaniu, Zarządzanie OK, ekonomia
Matesz Machaj - Terror podatku liniowego, Zarządzanie OK, ekonomia
Czym jest szkoła austriacka, Zarządzanie OK, ekonomia
Znaczenie osobowości moralnej dla ładu gosp. i polit.-Hayek, Zarządzanie OK, ekonomia
notatek pl definicje w zarzadzaniu 2
02Okładka pl tłumaczenie
Biznes plan - praca zaliczeniowa, Studia - materiały, semestr 7, Zarządzanie, Marketing, Ekonomia, F
Zarządzanie projektami ekonomicznymi i organizacyjnym Materiały na egzamin
metoda abc w zarządzaniu bhp, EKONOMIA, Ekonomiczne aspekty bhp

więcej podobnych podstron