Porozmawiajmy spokojnie o...
"tych" sprawach
Ks. Piotr Pawlukiewicz
Wstęp, czyli... to dopiero jest problem
Jedna z dziewczyn z nieźle odgrywaną obojętnością stwierdziła, że te problemy wcale ją nie interesują, a nawet praktycznie dla niej nie istnieją. Wtedy od jednego z chłopców usłyszała krótkie: "Kaśka, to ty się lecz!". I było to chyba całkiem niegłupie stwierdzenie.
Kochaj i rób, co chcesz: Rozdział 1
Przy tak zwanych "momentach", nawet tych najbardziej niewinnych, krzyczeli, jęczeli i wyli: "Dawaj ją! przeleć ją! no bierz się za nią!" (podaję tu cytaty najbardziej cenzuralne). Myślałem sobie wtedy: gdzie jest ich spokój, bezstresowość i wyluzowanie?
O powołaniu do walki z misiami: Rozdział 2
"Moja pralka bardzo mnie kocha, tyle pracy dla mnie wykonuje, tak mi służy. To jest najprawdziwsza miłość, i to wyrażona w konkretnych uczynkach".
Automatyka a problem miłości: Rozdział 3
Tym niemniej wszystkim zwolennikom mówienia o autentycznej miłości zwierząt nie radziłbym, na przykład, podejść do matki opłakującej śmierć swojego syna i powiedzieć: "Niech się pani nie martwi, kupi sobie pani psa, a psy potrafią kochać tak samo jak ludzie, a nawet lepiej".
Szczęście czy SZCZĘŚCIE?: Rozdział 4
Jakimś tam cudem dogadujesz się z nimi i w pewnym momencie oni oznajmiają, że chcą ci pokazać swój wielki wynalazek. Prowadzą cię nad rzekę i pokazują... tarę do prania. Są przy tym tak niesamowicie dumni i zapewniają cię, że ta tara jest największym wynalazkiem, jaki kiedykolwiek widział świat. Co wtedy o nich pomyślisz?
Czekać albo nie czekać - oto jest pytanie: Rozdział 5
"jest NAM dobrze!". Bardzo to podobne do miłości, łudząco wręcz podobne. Jest tu sporo uczucia, pragnień, tęsknoty, czułości, ale miłością to wcale być nie musi. Bo miłość zaczyna się od liczby trzy... Gdy widziałam, jak Marek tryumfalnie zjeżdża ruchomymi schodami z babcią na rękach, to zdecydowałam się zostać jego żoną.
Niezmywalny makijaż: Rozdział 6
I tak do momentu, aż człowiek mówi sobie: "Dość! Czas znaleźć narzeczoną". I wtedy na te panienki tylko do chodzenia nie zwraca się większej uwagi.
W górę serca!: Rozdział 7
Zgadzam się z każdą katolicką książką poruszającą to zagadnienie, zgadzam się z księżmi, których słucham na rekolekcjach czy przy konfesjonale. W każdym calu się z nimi zgadzam. Ale kiedy moja dziewczyna usiądzie mi na kolanach, kiedy poczuję zapach jej włosów, to cała ta doktryna niewiele mi pomaga.
Narzeczeński i małżeński trójkąt: Rozdział 8
Czy pan będzie kochał swoją żonę, gdy może przez całe niedzielne przedpołudnie będzie panu robiła wyrzuty,
że wypił pan parę piw w sobotę z kolegami?
Zaniemówili. Spojrzeli się na siebie z pewnym lękiem.
Pierwsza zapytała ona:
- Beniu, będziesz łysawy? Z brzuszkiem?
- Izka, a ty się będziesz czepiać?
Zakończenie, czyli aby było ekstra
Kiedy jakaś kobieta prosi mnie o rozmowę, a potem siada na krześle i zaczyna płakać, to jestem w 99% pewien, że za chwilę zacznie opowiadać o swoim mężu, dzieciach czy wnukachprzeproś.
Wstęp: czyli jeśli nie masz z tym problemów, to dopiero jest problem. Zawsze, gdy prowadzę rekolekcje dla młodzieży, proponuję moim słuchaczom, aby do małego pudełka, postawionego gdzieś w łatwo dostępnym miejscu, składali na karteczkach swoje pytania. Chyba każdy człowiek, a szczególnie nastolatek, nosi w swoim sercu jakieś problemy i wątpliwości, które uważa bądź to za wstydliwe, bądź to za mogące go, w przypadku publicznego ich wyrażenia, narazić na wstyd i kompromitację. Dlatego metoda anonimowego stawiania pytań stwarza okazję, by usłyszeć odpowiedź na tak zwane wstydliwe pytania. Chyba na każdych rekolekcjach, które prowadziłem, wśród wielu rozmaitych anonimowych pytań zawsze obecne były trzy, powiedziałbym, dyżurne. Pierwsze brzmiało: ile ksiądz ma wzrostu? (a centymetrów mi Pan Bóg nie poskąpił), drugie: jak ksiądz odkrył swoje powołanie? (tutaj odpowiadałem, że tak do końca to jeszcze nie wiem, ale może sam to kiedyś bardziej zrozumiem i wtedy chętnie o tym opowiem), i wreszcie trzecie: czy wolno się całować? Pierwsze czy drugie pytanie w jakiejś grupie mogło się ewentualnie nie pojawić, ale to trzecie, w takiej lub nieco innej formie, stawiane było zawsze. A gdy próbowałem na nie odpowiadać, to na sali cisza robiła się niezwykła i tego tematu słuchali bez wyjątku wszyscy. Zawsze był to dla mnie kolejny dowód na to, jak powszechne jest zainteresowanie sprawami dotyczącymi płciowości. Ta rekolekcyjna skrzynka pytań utwierdzała mnie w przekonaniu, że właśnie na damsko-męskie tematy nie da się czasami rozmawiać tak wprost i oficjalnie, że trzeba najpierw w ten czy inny sposób zapewnić dyskrecję, anonimowość i poczucie nieskrępowania. Bowiem problem, choć zawsze żywy, niekiedy mocno nurtujący, bywa często ukryty gdzieś głęboko w sercu. Niekiedy przychodzi do mnie młody chłopak czy młoda dziewczyna, by porozmawiać o swoich problemach i bardzo zmieszany zaczyna od słów: "Proszę księdza, szczerze mówiąc, to nie wiem, jak zacząć... To nie jest prosta sprawa... Jakoś mi trudno o tym mówić...". Kiedy słyszę te słowa i widzę nerwowo miętoszony koniec obrusa, który leży na stole, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jestem pewny, że zaraz będziemy rozmawiać o pocałunkach, współżyciu, samogwałcie i podobnych sprawach. Nie muszę chyba wyjaśniać, dlaczego jest to dla wielu trudny temat. Wprawdzie z jednej strony można by powiedzieć, że jest to tak zwana zwykła ludzka rzecz i nie ma się czego wstydzić, ale z drugiej to może dobrze, że my się trochę krępujemy o tym mówić. Wstydliwość jest piękną cechą i wielka szkoda, że współczesny świat coraz bardziej ją zatraca. Gdy jej zabraknie, ludzkie ciało i w ogóle seks mogą stać się tylko łatwo sprzedającym się towarem lub przedmiotem płytkich rozmów czy żartów. Dobrze rozumiana wstydliwość pomaga traktować sprawy płciowości z należytym szacunkiem. Mogłoby się komuś wydawać, że problemy z "tymi sprawami" mają ludzie gdzieś od wieku szkolnego. Ale gdy widzę całujących się dwu- i trzylatków, kiedy słyszę, jakie to sympatie potrafią zrodzić się w przedszkolu, to w zasadzie poza wiekiem niemowlęcym chyba każdy wie, że jest chłopcem lub dziewczynką, mężczyzną lub kobietą, i że ta druga płeć ma w sobie coś pociągającego. A jeśli ktoś twierdziłby uparcie, że sprawy damsko-męskie wcale go nie interesują, świadczyłoby to jedynie o tym, że seks jest dla tego człowieka niemałym problemem, który próbuje rozpaczliwie ukryć. Kiedyś na wakacyjnym obozie wynikła przy ognisku dyskusja o tych sprawach. Jedna z dziewczyn z nieźle odgrywaną obojętnością stwierdziła, że te problemy wcale ją nie interesują, a nawet praktycznie dla niej nie istnieją. Wtedy od jednego z chłopców usłyszała krótkie: "Kaśka, to ty się lecz!". I było to chyba całkiem niegłupie stwierdzenie.
Wspomniałem o dolnej granicy wieku, gdy rodzi się zainteresowanie odmienną płcią. Ale jeśli chodzi o górną granicę, to poprzeczkę też trzeba by postawić bardzo, bardzo wysoko. Kiedyś opowiadano mi o rozmowie dwóch starszych panów. Jeden miał około sześćdziesiątki, a drugi był starszy dobre dwadzieścia, a może nawet i więcej lat. Otóż tym dwóm panom też jakoś zeszło się w rozmowie na te tematy. Po krótkiej wymianie rzeczowych opinii starszy z nich zauważył: |
Rozdział 1: Kochaj i rób, co chcesz W zasadzie wydawać się może, że jeśli chodzi o sprawy związane z seksem, to dzisiaj już chyba wszyscy wszystko wiedzą. Czasy, w których wierzono w bociana i w kapustę minęły raczej bezpowrotnie. Dziś już nawet kilkuletnie dzieci wiedzą , że przyszły na świat z brzuszka swojej mamy, a znalazły się tam dlatego, że kiedyś tatuś tak mocno przytulił się do mamusi. Właśnie w wyniku tego "mocnego przytulenia" mały dzidziuś, w jakiś bliżej niewytłumaczalny sposób, pojawił się pod serduszkiem mamy. I jeśli czegoś jeszcze te kilkuletnie dzieciaki nie wiedzą, to z czasem albo rodzice trochę szczegółów na temat tej tajemnicy dorzucą, albo dziecko samo coś wypatrzy w telewizji, w książce lub w gazecie. Wspomnianą edukację uzupełniają często rówieśnicy z przedszkola lub podwórka, zwłaszcza w temacie owego "mocnego przytulania". Można by zatem przypuszczać, że od momentu, gdy ma się już te kilkanaście lat, wszyscy wszystko wiedzą, a jednak zainteresowanie problemem nie spada i zapewne nie spadnie aż do końca świata. Myślę, że dzieje się tak z tej samej przyczyny, dla której ludzi tak bardzo interesuje jedzenie. I to interesuje każdego, bez wyjątku. Wszyscy bowiem zostaliśmy obdarowani przez Stwórcę instynktem zachowania życia, i aby tego cennego daru istnienia nie stracić, potrzebujemy pokarmu. To dlatego dzień w dzień, kilka razy na dobę zaczynamy mocno interesować się tym, co by tu zjeść. Podobnie jest z seksem. Oprócz wspomnianego instynktu zachowania życia człowiek obdarowany został ogromną siłą, która pcha go ku temu, by życie przekazywać. I choć ktoś może w ogóle nie mieć ochoty na posiadanie dzieci, jednak ten doskonale zorganizowany system bardzo mocno domaga się podjęcia działań, które prowadzą do wydania na świat potomstwa. Przez jakiś czas normalny człowiek może w istocie nie mieć ochoty na "te rzeczy", nawet się nimi nie interesować. Ale niewątpliwie może być tak tylko do pewnego czasu. Prędzej czy później ( raczej prędzej!) druga płeć zacznie być bardzo interesująca i jakoś zacznie do niej ciągnąć. W prawdzie, jak wspomniałem, wiedza na tematy związane z płciowością bardzo się upowszechniła, to ciągle nie brakuje, a nawet przybywa ludzkich tragedii związanych właśnie z tą dziedziną. Wciąż mnożą się przypadki różnego rodzaju nerwic, których źródłem są sprawy związane z seksem. Zbyt wczesna inicjacja życia seksualnego potrafi w sposób dramatyczny skomplikować na długie lata życie młodym chłopcom i dziewczętom. Zboczenia seksualne, szerząca się prostytucja, ta dobrowolna i wymuszana, zabijanie dzieci nie narodzonych, zdrady małżeńskie i rozwody, wszystko to pokazuje, jak daleko jesteśmy od utopijnej wizji niektórych mędrców tego świata. Byli oni i nadal są przekonani, że jeżeli się człowiekowi wytłumaczy, najlepiej od dzieciństwa, jak to jest ze sprawami płciowości, to będzie to stanowiło stuprocentową gwarancję, iż ułoży on sobie w przyszłości wszystkie te sprawy spokojnie i bezkonfliktowo. Ludzie ci podkreślają często, że pruderia dawnych czasów, zabraniająca jakiegokolwiek mówienia o seksie i zakazująca jakiejkolwiek aktywności płciowej przed małżeństwem, powodowała ogromne stresy i dramaty, które unieszczęśliwiały ludzi na całe życie. Wydaje im się, że jeśli powie się współczesnemu człowiekowi, zwłaszcza młodemu, jak to jest z tymi sprawami łóżkowymi, jeżeli pokaże mu się to wszystko na planszach i filmach, to można już mu wtedy powiedzieć: "A teraz rób co chcesz, byle higienicznie, byle kulturalnie, sam ze sobą albo z partnerem. A jeśli z partnerem, to wyłącznie z przyzwoleniem drugiej strony, abyś nikogo do niczego nie zmuszał". I wtedy, według zwolenników pełnej otwartości i nieskrępowanej wolności, powinny automatycznie zniknąć wszelkie stresy i napięcia. Powinna skończyć się ta katorga, jaką zafundowało ludziom to pruderyjne, mieszczańskie, kościelne wychowanie. Prawda, jak się okazuje, jest bardziej skomplikowana. Jak podają konkretne wyniki badań przeprowadzonych w USA, pomimo ogromnych nakładów finansowych, jakie wyłożono w tym kraju na edukację seksualną młodzieży, po trzydziestu latach jej prowadzenia osiągnięto skutki zupełnie odwrotne od zamierzonych. W tym czasie nastąpił wzrost aborcji o 800%, rozwodów o 133%, chorób wenerycznych o 255%. W naszym kraju dane te opublikowała między innymi Rada Episkopatu Polski ds. Rodziny. Niektórzy z przeciwników obowiązkowej edukacji w zakresie seksu w Stanach Zjednoczonych pytali: "czy nasze dzieci są aż tak głupie, że trzeba je edukować w zakresie seksualności aż przez trzynaście lat?". Kiedyś, gdy katecheza odbywała się przy parafii w godzinach popołudniowych, zdarzało mi się czasem bywać w kinie na seansie porannym. Nierzadko spotykałem się tam z taką samą lub bardzo podobną sytuacją. Oto w ostatnich rzędach sali kinowej siadała grupa młodych chłopców, którzy zamiast gorliwie poddawać się procesowi szkolnej edukacji woleli zapoznać się z osiągnięciami światowej lub krajowej kinematografii. Młodzieńcy ci, których słychać było w całej sali kinowej przez cały czas projekcji, ożywiali się zdecydowanie na widok jakiejkolwiek miłosnej sceny na ekranie. Przy tak zwanych "momentach", nawet tych najbardziej niewinnych, krzyczeli, jęczeli i wyli: "Dawaj ją! przeleć ją! no bierz się za nią!" (podaję tu cytaty najbardziej cenzuralne). Myślałem sobie wtedy: gdzie jest ich spokój, bezstresowość i wyluzowanie? Jestem pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że ci chłopcy, przynajmniej większość z nich, stosują się do rad współczesnych mędrców i rozładowują swoje napięcie seksualne przez onanizm, a może już i z własną dziewczyną. Według obietnic, jakie im się składa, powinni zyskać przez to wewnętrzny spokój i luz. Powinni być wolni od destrukcyjnych napięć i stresów, a jednak tak nie jest. Zachowują się jak rozbudzone samce. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że dwadzieścia, trzydzieści lat temu, przed "rewolucją seksualną", jaka dokonała się lub dokonuje w naszym kraju, czegoś takiego w kinach nie było. Owszem, gdy na ekranie ktoś kogoś namiętnie całował, gdy pokazano trochę nagości, słychać było tu i ówdzie tłumione śmieszki, pojawił się jakiś pikantny komentarzyk, ale sceny takie nie wyzwalały nawet u części młodzieży tak wulgarnych reakcji. Wiem, że problem dotyczy ogólnego obniżenia się kultury bycia młodego pokolenia. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się na stadionach lub poczytać kronikę kryminalną. Coraz częściej staje się ona niestety młodzieżową kroniką kryminalną, gdzie nie brakuje opisów najbardziej okrutnych zbrodni. Powtórzę jednak, że i w dziedzinie przeżywania swojej płciowości, mimo ogromnego wysiłku pewnych kręgów, by wszystko można było oglądać i wszystko było praktycznie dozwolone, problemy wcale się nie rozwiązały, a raczej spotęgowały się jeszcze bardziej. Na pewno dawniej, gdy sprawy seksu były w życiu publicznym o wiele bardziej ukryte,szczególnie przed ludżmi bardzo młodymi, dochodziło do dramatów na tym tle. Być może niejeden młody człowiek pozbawiony elementarnej wiedzy z tej dziedziny, niesłusznie strofowany przez starszych za coś, co w sumie nie było jego winą, przeżywał stres, który mógł doprowadzić go nawet do tragedii. Ale po latach wspomnianej rewolucji seksualnej w USA i w Europie Zachodniej widać, że udostępnienie nawet małym dzieciom dostępu do wiedzy, jeszcze niedawno zarezerwowanej dla dorosłych, umożliwienie młodzieży obejrzenia wszystkiego, a nawet zachęcanie do spróbowania samemu pewnych rzeczy ("byleby tylko się nie stresować i do niczego nie przymuszać"), czyli, najogólniej mówiąc, ideologia luzu, absolutnie nie zdały egzaminu, a raczej pogłębiły stopień kłopotów, jakie przeżywają ludzie w związku ze swoją płciowością. Jak wspomniałem, na pewno nie wrócą już czasy powszechnej wiary w bociana i kapustę. O sprawach płciowości trzeba mówić. Pozostaje pytanie: jak? Czy już od samego dzieciństwa? Może rzeczywiście mówić od razu prawdę, choć nie wychodzić poza wiadomości o brzuszku i przytulaniu się? Czy bowiem wykład podstawowych wiadomości z anatomii kobiety i mężczyzny potrzebny jest siedmiolatkom? Na pewno młodzieży nastoletniej trzeba powiedzieć już wszystko, ale czy koniecznie trzeba to pokazywać (na przykład pozycje przy współżyciu seksualnym), a zwłaszcza zachęcać uczniów i uczennice do aktywności na tym polu? Czy trzeba o tym mówić tak dużo? Czy wreszcie, prócz wiedzy jako takiej, nie trzeba wprowadzić w tę dziedzinę tego, co nazywamy formacją? Jak do tej pory szkolne wychowanie ogranicza się jedynie do teoretycznego wykładu. Czy to jest rzeczywiście wychowanie? Czy można kogoś wychować w tak skomplikowanej, ogromnie ważnej dziedzinie przez czterdzieści pięć minut tygodniowo? A gdzie rola rodziny? Żeby człowiek umiał panować na sferą seksu, musi umieć panować nad swoim ciałem nie tylko w dziedzinie płciowości. Aby dać sobie radę z "tymi sprawami", trzeba dawać sobie radę z higieną ciała, z opanowywaniem języka, ze sprzątaniem swojego pokoju i sumiennością w pracy. Jest po prostu niemożliwe, aby brudas, leń i gaduła mógł poradzić sobie ze swoją erotyką. Czy wyobrażasz sobie, że można być dobrym piłkarzem, a przy tym wolno biegać, nie mieć refleksu, nie być zwinnym? Tak samo nie będzie mógł prowadzić pięknego życia seksualnego ktoś, kto jest leniem, brudasem, egoistą i hedonistą. Osoba ludzka stanowi integralną całość. Brak harmonii w jednej dziedzinie ludzkiego życia natychmiast odbija się na innej. A właśnie tego wspomnianego ładu, czyli całej kultury osobistej, można w istocie nauczyć się tylko w rodzinie. Szkoła, owszem, może tu pomóc (albo i nie...), ale tylko pomóc. Wychowanie człowieka dokonuje się w rodzinie, tam, gdzie ludzie są ze sobą dzień i noc. Wychowanie seksualne także. Wychowanie seksualne w rodzinie, wychowanie w szerokim rozumieniu, dokonuje się nie tylko wtedy, kiedy mama lub tata biorą syna czy córkę na tak zwaną poważną rozmowę. Ma ono miejsce wtedy, gdy rodzice pracują z dziećmi, jeżdżą na rowerach, chodzą do muzeum i do teatru. Dokonuje się ono także wtedy, gdy rodzice pokazują dzieciom, jak mężczyzna powinien traktować kobietę, a kobieta mężczyznę. Biedni są ci chłopcy, których ojciec nie nauczył prawdziwej męskości, nie pokazał, co to znaczy męstwo, odwaga i bycie prawdziwym dżentelmenem. Wielu z nich będzie trwać w złudnym przekonaniu, że prawdziwa męskość sprowadza się do seksualnej sprawności. Potem to oni właśnie przy piwie licytują się, który ile panienek zaliczył. Biedne są i te dziewczęta, którym matka nie pokazała, na czym polega prawdziwa kobiecość. Potem mierzą ją one wymiarami biustu, talii i bioder, wysokością obcasów, intensywnością makijażu i ilością propozycji spotkań. A przecież, jak tłumaczyła mi pewna starsza już pani, to nie sztuka być prawdziwą kobietą w nocy. O wiele trudniej jest być nią w dzień. Myślę, że się rozumiemy. I dlatego uważam, że gdyby zabrakło tej podstawowej formacji kulturowej dziecka w rodzinie, wtedy żaden, nawet najlepiej przeprowadzony wykład o sprawach płci nie nauczy młodego człowieka odpowiedzialnego przeżywania swej seksualności.
Dalsza treść tej książki to właśnie próba, jak opowiedzieć o sprawach płciowości i chrześcijańskim sposobie patrzenia na nią. Mam nadzieję, że uda mi się powiedzieć i nie za dużo, i nie za mało. Ktoś może się tu poczuć manipulowanym: "Jak to? To w tej dziedzinie można powiedzieć coś za dużo? To znaczy, że tak naprawdę należałoby coś ukrywać?! To znaczy, że można świadomie dążyć do tego, by ktoś trwał w niewiedzy?". Na te pytania odpowiem tak: człowiek powinien wiedzieć to, co mu pomoże w dobrym, prawym i szczęśliwym życiu, a unikać tego, co mu w takim życiu przeszkodzi. Co przez to rozumiem? Nie będę wdawał się tu w zawiłe rozważania. Posłużę się przykładem. Wszyscy chyba znamy powiedzenie: szewc bez butów chodzi. Zawsze podziwiałem głębię tego przysłowia, gdy chodziłem po kolędzie i spotykałem mniej więcej taki oto obrazek: z tyłu telewizora na cienkich drucikach wisiały jakieś elementy czy całe układy elektroniczne. Zadawałem wtedy pytanie:
Podobne rozmowy odbywałem w domach hydraulików poprawiających swoje domowe instalacje, stolarzy przerabiających własne meble, i w mieszkaniach jeszcze wielu innych specjalistów. I jeszcze jedno. Słyszałem kiedyś, że w czasach wiktoriańskich w Anglii całe wychowanie seksualne ograniczało się do tego, że matka mówiła córce przed jej nocą poślubną: "zamknij oczy i myśl o Anglii". I jakoś kobiety rodziły po czworo, pięcioro czy nawet więcej dzieci, i było zdecydowanie mniej rozwodów niż dzisiaj. Warto o tym pomyśleć. Na zakończenie tego rozdziału chciałbym wyraźnie podkreślić, że nie jestem przeciwny prowadzeniu edukacji seksualnej. Powinno się o tych sprawach mówić w szkole, w kościele, a przede wszystkim w domu. I powinno się o tym mówić nie za mało i nie za dużo. Spotkałem się z argumentem, że jeżeli Kościół nie opowie o tych sprawach młodzieży, jeśli jej tych spraw nie wyjaśni, to zrobią to ci, którzy mają na nie zupełnie inne spojrzenie. Zgadzam się z tym argumentem, ale właśnie tu dodałbym pewne "ale". Kiedyś, bodajże w Australii, aby wytępić pewien rodzaj szkodnika niszczącego rośliny, sprowadzono specjalną odmianę wróbli. Ptaszki szybko poradziły sobie z robaczkami, ale po pewnym czasie ich populacja tak się rozrosła, że one same, to znaczy wróble, stały się plagą tych rejonów. I aby je nieco przetrzebić, sprowadzono gatunek drapieżnych ptaków, które potem także stały się nie lada kłopotem, bo zaczęły się mnożyć w zastraszającym tempie. Krótko mówiąc: gdy lekarstwa jest za dużo, zaczyna ono szkodzić. Żle by się stało, gdyby szerokie nagłaśnianie i propagowanie seksu przez lewicowe media spowodowało równie szeroką polemikę strony kościelnej. Trzeba pamiętać, że częste czytanie jak najbardziej słusznych i moralnie poprawnych artykułów czy książek na ten temat, słuchanie wykładów siłą rzeczy prowokuje do myślenia o seksie. A to myślenie łatwo przybiera na prędkości i dynamice. I równie łatwo może wymknąć się spod kontroli, dlatego do tego tematu trzeba podchodzić ostrożnie. Być może zamiast niejednej dyskusji o tych sprawach (a jak miło się o tym dyskutuje, jakie to ciągle nowe tematy się pojawiają, a jak miło wraca się znowu do tych już omówionych) można by iść i... pograć w piłkę. Jestem w pełni przekonany, że to może bardziej przysłużyć się sprawie czystości. Krótko mówiąc, nie jestem przeciwny wychowaniu seksualnemu, ale ciągłemu wałkowaniu tych spraw. I ostra propaganda lewicowych mediów nie powinna nas do tego sprowokować. |
Rozdział 3: Automatyka a problem miłości
W każdym człowieku, którego celem jest doskonalenie się w miłości, stworzona przez Boga i nieśmiertelna dusza wyraża się poprzez ciało w tej właśnie "pracowni" istniejącego świata. Dzięki swojej cielesności każdy z nas wchodzi w kontakt z innymi ludźmi, rozwija się i coraz bardziej upodabnia do Stwórcy. Mówiąc jeszcze bardziej szczegółowo, trzeba zaznaczyć, że ludzka dusza, poprzez rozum, a konkretnie mówiąc, przez korę mózgową, ma kierować moim myśleniem i postępowaniem. I ponieważ te procesy oparte są na mojej wolności, to każdy z nas ponosi za nie odpowiedzialność. To właśnie za pomocą kory mózgowej dusza kontaktuje się ze światem, odczytuje świat i podejmuje decyzję co do postępowania każdego człowieka. Proszę zwrócić uwagę, że w przypadku osoby, która ma uszkodzony mózg, nie ma możliwości kontaktowania się z jej duszą. Ciało jest wtedy kierowane instynktem. Taki człowiek wie, co to głód, strach, pożądliwość, i te właśnie czynniki kierują jego postępowaniem. I choć taka osoba może zachowywać się na przykład bardzo agresywnie, może nawet dopuścić się zbrodni, to za swój czyn nie ponosi żadnej odpowiedzialności, bo dusza nie ma żadnego wpływu na zachowanie chorego człowieka.
Tak więc, reasumując, można powiedzieć, że ludzkie ciało jest sterowane przez duszę, która kontaktuje się z nim za pośrednictwem rozumu, a konkretnie kory mózgowej. Dzięki temu cały człowiek - dusza, psychika i ciało - może rozwijać się i doskonalić w miłości. Ale w ludzkim mózgu istnieją jeszcze ośrodki podkorowe. One także kierują naszym ciałem, ale działają na zasadzie automatu. Są odpowiedzialne za te funkcje naszego ciała, o których nie musimy myśleć, które dokonują się niejako same. Dzielimy je na dwa rodzaje: Funkcje świadome - na przykład oddychanie - i funkcje nieświadome - na przykład bicie serca. Te pierwsze są to funkcje zautomatyzowane, ale w pewien sposób możemy wpływać na ich przebieg. Na przykład wspomniane właśnie oddychanie. Bogu dzięki, że tę dziedzinę naszego życia mamy zautomatyzowaną. Gdyby tak nie było, gdybyśmy bez przerwy musieli pamiętać, by robić wdechy i wydechy, to umarlibyśmy zaraz potem, jak położylibyśmy się spać. Na szczęście czy śpimy, czy oglądamy telewizję, automat działa, a nawet sam odpowiednio się reguluje. Gdy po jakimś wysiłku naszym płucom potrzeba więcej tlenu, automat sam włącza przyspieszenie i zaczynamy sapać jak lokomotywa w pośpiesznym pociągu. Ale w pracę tego automatu możemy ingerować. Przypomnijmy sobie naszą ostatnią wizytę u lekarza, gdy byliśmy zaziębieni. Co nam wtedy kazał robić pan doktor? Właśnie przejść na ręczne sterowanie oddychaniem. "Oddychać! Nie oddychać! Oddychać! Nie oddychać! Teraz oddychać szybko, a teraz powoli. Teraz głośno, a teraz po cichu". I dało się. Możemy ingerować w naszą "powietrzną automatykę", ale w ograniczony sposób. Nie da się tej oddychającej maszynki wyłączyć dłużej niż na kilka minut. A gdyby ktoś, nie daj Boże, uparł się, że potrafi dłużej, to może tego automatu już z powrotem nie uruchomić.
Nieco inaczej jest z sercem To też automat. I Bogu dzięki, że automat, bo jak byśmy tak mieli o każdym jego uderzeniu myśleć, to byśmy się długo nie nażyli. Różnica z oddychaniem jest jednak taka, że nie możemy wpłynąć na pracę tego organu. Nikt z nas nie potrafi wpłynąć na swoje serce tak, by przestało bić choć na kilka sekund. Jak unieruchomić serce, nawet na dłużej niż kilka sekund, to szczegółowo pokazują nam filmy kryminalne. Jednak samym aktem woli dokonać się tego nie da. Bogu dzięki, że tyle w naszym ciele automatyki, bo inaczej trudno byłoby nam naprawdę żyć. Wyobraź sobie taką sytuację, że siedzisz ze swoją sympatią w kawiarni, opowiadasz właśnie o czymś niezwykle fascynującym, ale po chwili dostrzegasz, że twój rozmówca jest myślami zupełnie gdzie indziej. "Co się dzieje? - pytasz. -Ty mnie w ogóle nie słuchasz!". A on na to: "Nic, nic. Mów dalej. Wiesz, przepycham tylko teraz trawiony pokarm z jelita cienkiego do grubego, a poza tym zastanawiam się, ile mi teraz trzustka insuliny ma wydzielić. A może ty mi coś doradzisz?". To byłoby rzeczywiście dramatyczne, gdybyśmy nawet w czasie najgorętszej randki mieli jeszcze kontrolować nasz proces trawienia. Na szczęście dał nam Pan Bóg sporo automatyki i dlatego możemy o wielu procesach biochemicznych naszego ciała zapomnieć i oddać się do woli oglądaniu meczów, jeżdżeniu rowerem i słuchaniu tego, co ma nam do powiedzenia nasza sympatia w kawiarni. Oczywiście do czasu, gdy jakiś automat zacznie szwankować i wtedy niezawodny system nerwowy poinformuje nas dyskretnie: awaria w jelitach! I wtedy lekko bladzi mówimy naszej pani: "przepraszam cię, ale muszę na chwilę wyjść", a potem jakoś nas długo nie ma przy kawiarnianym stoliku. I gdy domowe sposoby zawiodą, to musimy prosić lekarza, by przywrócił nasz automat do stanu normalnej pracy.
Tak więc kieruje naszym ciałem kora mózgowa. Decyduje ona o uczynkach, za które jesteśmy w pełni odpowiedzialni (posprzątać mieszkanie czy nie, przeprosić kogoś czy nie, zjeść piątego pączka czy nie itp.). I są w naszym ciele automaty, które mogą być przez nas jakoś kontrolowane, np oddychanie, i te, które są od naszej woli zupełnie niezależne, np bicie serca, trawienie itp.
U zwierząt jest podobnie, ale tylko jeśli chodzi o automatykę. Zwierzęta bowiem, nie posiadając duszy, nie mają takiej wolności, jaką obdarzony jest człowiek. One nie są powołane do miłości i dlatego nie mają rozumu, który umożliwiałby im podejmowanie moralnych wyborów, za które byłyby odpowiedzialne. Zwierzętami kieruje w pełni automat, który nazywamy instynktem. Jest on o wiele bardziej rozwinięty niż u ludzi i działa tak wspaniale, że może nam się niekiedy złudnie wydawać, że zwierzęta też podejmują wolne decyzje, że też potrafią kochać jak ludzie, że są, jak każdy z nas, odpowiedzialne. Ale tak nie jest. Zwierzęta rzeczywiście w niektórych zachowaniach łudząco przypominają człowieka. Psy potrafią się cieszyć, smucić, potrafią bronić swojego pana, a nawet za nim tęsknić, ale to nie miłość, to super skonstruowany instynkt, który tak bardzo upadabnia zwierzę do człowieka. Ludzie zachwycając się kotem, psiakiem czy małpką, mówią niekiedy: "zobaczcie, jak patrzy, o, jak głowę spuszcza, jak prosi, zupełnie jak człowiek". Ludzie uwielbiają zwierzęta tym bardziej, im bardziej podobne są one w swoich zachowaniach do człowieka. Czy ktoś z was na przykład słyszał o przyjaźni człowieka i muchy, lub o tym, by ktoś pokochał glistę? A przecież to też zwierzęta i mają swoją "instynktowną mądrość".
O tym, że można się zakochać nie w osobie, ale w automacie, świadczy zjawisko elektronicznego kwiatka. Otóż jedna z firm komputerowych wyprodukowała program polegający na hodowaniu kwiatka. Elektroniczną roślinkę trzeba też regularnie podlewać, przycinać jej listki, przesadzać do większej doniczki, a wszystko to robić terminowo i systematycznie. Gdy się o czymś zapomni, można swój kwiatek bezpowrotnie stracić. I ludzie to kupują. Dosłownie i w przenośni. Opiekują się swoimi kwiatkami i powoli zaciera się w nich poczucie tego, że to nie jest prawdziwy kwiatek, ale wirtualny. Słyszałem o przypadkach, gdy ktoś, wyjeżdżając na urlop, prosił sąsiada, by ten koniecznie zaopiekował się jego elektroniczną roślinką. Myślę, że jest to nieśmiały, ale istotny wstęp do produkcji robotów łudząco przypominających zwierzęta, a nawet ludzi. Dziś jeszcze nie byłoby możliwe skonstruowanie psa, który by biegał i skakał jak prawdziwy. Ale na przykład taki skromny eksperyment z robotem, któremu zachodziłyby wilgocią oczy, gdy się na niego krzyknie, nie stanowiłby chyba najmniejszego problemu dla współczesnej inżynierii. I też można by się łatwo nabrać, że ten robot jest wrażliwy, bo płacze, gdy się na niego krzyczy. I tak zachowuje się pies na widok swojego pana. Cieszy się, gdy widzi uśmiechniętego właściciela (odbiera bodziec wzrokowy i na niego reaguje). Tak samo reaguje, gdy słyszy wypowiadane pieszczotliwie swoje imię - wtedy macha ogonem (jest to reakcja na bodziec słuchowy). Pies jest tak doskonale skonstruowany, że może nawet wyczuć nastrój właściciela i dostroić się do niego, na przykład kuląc ogon pod siebie i spuszczając łeb. Bardzo to przypomina smutek, ale smutkiem w ludzkim, pełnym tego słowa znaczeniu, nie jest. Zwróćmy uwagę, że wszystko, co pies robi, robi po to, aby przypodobać się swojemu panu, którego boi się i od którego ma nadzieję otrzymać coś przyjemnego, na przykład być pogłaskanym lub nakarmionym. Mówimy, że pies jest przyjacielem człowieka, ale rzecz ściśle ujmując, jest on przyjacielem swojego pana i to dlatego, że z tego coś ma - jedzenie, opiekę i swój kąt. Ktoś może przywołać tu przykład, jak to pies uratował zupełnie obcego człowieka. Tak, takie przypadki miały miejsce, ale zawsze był to pies wyuczony, że człowiek jest "po jego stronie" i on instynktownie bronił swojego.
Wspomniałem, że instynkt zwierząt jest mechanizmem niekiedy wręcz fantastycznym i potrafi pokierować zwierzęciem tak, że w konkretnej sytuacji zachowa się ono "lepiej niż człowiek". Na przykład ktoś z ludzi może zostawić gdzieś swojego przyjaciela, w czasie jakiejś wędrówki w krainie wiecznych mrozów, a pies swojego pana nie opuści i nawet, zostając przy nim, straci swoje życie. I wtedy mówimy: "pies jest lepszy od człowieka". A czy możemy powiedzieć: "ta pralka jest lepsza od tamtego pana, bo ona pierze bez przerwy dwie godziny, i to bardzo skutecznie, a tamten człowiek nawet pięciu minut nie chce pracować".
Wszystkie zwierzęta są Bożymi stworzeniami i w niektórych swoich zachowaniach łudząco przypominają człowieka. Dlatego bardzo je lubimy i bardzo się do nich przywiązujemy, a jednak różnią się od nas istotnie. Nie wiedzą, co to miłość, odpowiedzialność, nie dokonują wyborów moralnych. Postępują tak a nie inaczej, bo taki mają instynkt. Analizują bodźce i reagują zawsze na najmocniejszy, na ten, który w ostateczności jest dla nich najkorzystniejszy. Nawet gdy oddają życie za człowieka, to dzieje się to na tej zasadzie, że najpierw zaczynają traktować go jako kogoś ze swojego stada i potem już, zgodnie z instynktem, są gotowe walczyć do ostatniej kropli krwi. Nigdy nie słyszano, żeby pies przeciwstawił się swojemu stadu (mam tu na myśli także swojego pana i właściciela), gdy ono napadało na jakieś inne zwierzę czy człowieka. Przeciwstawił się tylko dlatego, że ten napad był niesprawiedliwy i okrutny. Czy ktoś słyszał, żeby dobrze traktowany przez esesmana pies poszczuty na więźniów w obozie koncentracyjnym, odmówił wykonania komendy. Odmówił, bo doszedł do wniosku, że to złe i niemoralne, aby gryźć słabych i niewinnych ludzi? Nie, to nie jest możliwe. Natomiast historia notuje przypadki, że nawet wychowywani w nienawiści do wroga i dobrze traktowani przez reżim żołnierze niemieccy odmawiali wykonania rozkazu znęcania się nad więźniami, choć wiedzieli, że za to czeka ich śmierć. Tu leży zasadnicza różnica pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem, która nigdy nie zostanie zniwelowana. Człowiek zdolny jest do wielkiej zbrodni, ale i do heroizmu czy świętości. Pies nie jest zdolny ani do jednego, ani do drugiego. Ślepo czyni to, czego został nauczony i co podpowiada mu instynkt, choć przyznać trzeba, że w zachowaniu może to przypominać nienawiść lub miłość. W istocie jest to jednak tylko wściekłość lub przywiązanie do właściciela.
W zasadzie powyższe myśli nie wiążą się bezpośrednio z tematem książki, ale podzieliłem się nimi, ponieważ tak wielu ludzi myli przywiązanie do zwierzęcia z miłością. Dlaczego ta postawa staje się ostatnio tak powszechna? Bo dla wielu ludzi sympatia do zwierzęcia jest po prostu czymś zastępczym wobec miłości, do której powołany jest człowiek. Owszem, zgadzam się, że posiadanie w domu psa wiąże się z obowiązkami, wydatkami i niemałym nakładem sił. Ale jest to zupełnie nieporównywalne z trudem miłości do drugiego człowieka, z odpowiedzialnością, jaką ponosimy za bliźniego. Krótko mówiąc, pies czy kot w domu jest o wiele "wygodniejszy" niż człowiek. Psa można zamknąć w łazience, męża raczej nie. Przy psie można mówić o wszystkim, przy dziecku niekiedy nie. Pies, mówiąc krótko, nie czepia się, może z wyjątkiem chwil, kiedy chce wyjść na spacer, ale i wtedy można mu odmówić, albo choćby skrócić spacer do kilku minut. A z dzieckiem to trzeba chodzić do teatru, odpowiadać mu na wiele pytań i nie można go zostawić u znajomych czy w schronisku, kiedy wyjeżdża się na urlop. A zatem, posiadając psa, z jednej strony mamy namiastkę tego, czego pragnie nasze serce. Mamy kogoś, kto cieszy się na nasz widok, kto za nami tęskni, kto może obroni nas przed napastnikiem. Kogoś, kto będzie na nas patrzył radośnie lub smutno, do kogo można się przytulić i go pogłaskać, a on nawet poliże nas po rękach. A z drugiej strony mamy stokrotnie mniej kłopotów niż z drugim człowiekiem. Mniej kosztuje, mniej wymaga, mniej ingeruje w życie człowieka, nie stawia trudnych pytań, a w ostateczności można się go pozbyć. Dlatego wiele rodzin nie przyjmuje do swego domu kolejnego dziecka, a na jego miejsce kupuje psa. Usprawiedliwieniem dla tych osób może być to, że ci ludzie często nie doświadczyli prawdziwej miłości, a przecież w głębi serca są jej tak bardzo spragnieni. I dlatego z takim entuzjazmem przyjmują jej substytut w zwierzęcej postaci. Ci ludzie często doświadczyli ze strony człowieka wrogości czy nawet nienawiści. Dlatego zwierzęta są dla nich wręcz aniołami dobroci, wierności i życzliwości. Ci ludzie, w relacji do swoich zwierząt, używają słów "miłość", "przyjaciel" itp. I nie ma innej drogi, by wyzwolić ich z tej iluzji, jak pokazać im, co to jest prawdziwa miłość i prawdziwa przyjaźń. A to rzeczywiście w wielu przypadkach nie jest takie łatwe. Tym niemniej wszystkim zwolennikom mówienia o autentycznej miłości zwierząt nie radziłbym, na przykład, podejść do matki opłakującej śmierć swojego syna i powiedzieć: "Niech się pani nie martwi, kupi sobie pani psa, a psy potrafią kochać tak samo jak ludzie, a nawet lepiej".
Wróćmy jednak do zwierzęcego instynktu. Tak jak wspomniałem, jest on niesamowicie rozwinięty, w wielu dziedzinach jest nieporównywalnie doskonalszy od tego instynktu, jaki posiada człowiek. Czyli, stosując używaną już przeze mnie terminologię, można powiedzieć, że zwierzęca automatyka jest o wiele bardziej rozwinięta niż ludzka. To jest zresztą zrozumiałe. Człowiek wiele problemów rozwiązuje przy pomocy rozumu, a w tych samych problemach zwierzętom wystarcza tylko instynkt i dlatego musi on być bardziej skuteczny. Weźmy na przykład podróżowanie. Gdy człowiek chce pojechać samochodem do Afryki, musi zaopatrzyć się w mapę, nad którą ślęczy godzinami i wybiera odpowiednią dla siebie trasę. Potem musi słychać radia, by niejednokrotnie korygować swoje podróżowanie ze względu na wiadomości o zmianach pogody. Zupełnie inaczej załatwiają ten problem bociany. Wzbijają się do lotu ze swoich łąk pod Białymstokiem czy Mrągowem i... bez żadnej mapy, drogowskazu czy kompasu wiedzą, dokąd mają lecieć. Najlepszy pilot bez mapy i urządzeń pomiarowych nie trafi z Gdańska do Krakowa, a te czerwonodzioby trafiają bez pudła na drugi kontynent. Albo jeśli chodzi o spożywanie różnych pokarmów, na przykład grzybów. Człowiek, gdy znajdzie w lesie podejrzany grzyb, to ogląda go ze wszystkich stron, analizuje, przypomina sobie wszystkie wskazówki, jakie usłyszał na temat odróżniania grzybów jadalnych od trujących. A mimo tych rozumowych wysiłków nierzadko słyszymy o zatruciach grzybami. A czy słyszeliście, żeby w lesie zatruły się grzybami jakieś zwierzęta? Absolutnie nie! Czy one też mają jakieś atlasy do przeprowadzania segregacji? Bynajmniej! Podejdzie taki dzik czy jeleń, powącha grzyb, i automat instynktu mówi mu: "nie jedz tego". To, co my, ludzie musimy nieraz mocno rozgryzać przy pomocy rozumu, zwierzęta wiedzą już niejako automatycznie.
Ale wróćmy do naszego tematu, czyli do popędu seksualnego. Otóż u zwierząt ta dziedzina życia jest w pełni zautomatyzowana. Przychodzi odpowiedni czas i samice jakimiś barwami, zapachami i podobnymi sposobami wabią samców, którym akurat w tym czasie też jakoś mocniej chce się amorów. Nie ma tu żadnego myślenia, czy wypada czy nie, czy nie jestem za stary czy nie. Włączyło się, więc zaczynamy działać. Nieraz trzeba będzie jeszcze stoczyć bój o samicę z konkurentem, trzeba będzie przekonać partnerkę, żeby dopuściła do siebie, ale jak automat się włączy, to nie ma co gadać, tylko do dzieła! U kotów przychodzi to w marcu. Znikają wtedy z domów, wrzeszczą niesamowicie po nocach, wabią się i szukają nawzajem a potem... automat się wyłączy i koniec. Choćby najpiękniejsza kotka na osiedlu przechodziła przed jakimś Filemonem leżącym na murku, to on nawet powieki nie podniesie, aby na nią spojrzeć. Ale kiedy znowu przyjdzie marzec, to z Filemonem znów zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
U piesków też. Jak się suczce włączy automat, to cała rodzina ma dyżury i pilnuje jej na spacerze, żeby jakichś kundelków nie było. A potem już jest święty spokój do następnego razu. A jak już się te pieski jakoś odnajdą, to się wcale nie zastanawiają, czy potrzebne są jakieś gry wstępne, jaką pozycję wybrać, kto podejmie odpowiedzialność za poczęte szczeniaki, tylko od razu przystępują do dzieła. I wcale nikt ich przedtem nie musiał uczyć, jak to ma piesek na suczkę wskoczyć. Już tam te psiaki żadnego wychowania seksualnego nie przechodziły. Instynkt mówi: "zapładniaj!", i one doskonale wiedzą, co i jak mają robić.
A jak ta sprawa ma się u człowieka? Czy on popęd seksualny też ma w pełni zautomatyzowany? Otóż nie. Tu automatyka działa tylko w pewnym stopniu, resztą zarządza rozum. Przynajmniej tak być powinno. Żeby nie tracić czasu na teoretyzowanie posłużmy się konkretnym przykładem. Oto do pokoju wchodzi młody, zdrowy mężczyzna. Zastaje tam młodą i piękną kobietę. Patrzy na nią, na jej twarz, na włosy, na zgrabną figurę, na długie nogi, i bodziec wzrokowy zaczyna automatycznie, bez jego woli, pobudzać do działania jego sferę seksualną. Kobieta zaczyna mówić coś do niego bardzo ciepłym głosem i te słowa także robią na nim niemałe wrażenie. Tu zadziałał bodziec słuchowy. Kiedy piękna dama podaje mu swoją dłoń, czuje on pod palcami gładkość i delikatność jej skóry. I zmysł dotyku rejestruje kolejny bodziec. A potem jeszcze dolatuje do jego nosa wspaniały zapach perfum "Gabriela Sabatini" i bodziec zpachowy dopełnia całej reakcji. Ludzie mają różne temperamenty, to znaczy z różną wrażliwością reagują na przyjmowane bodźce. Jednego taka sytuacja zbytnio nie ruszy, inny może być już rozpalony do białości. Może się zdarzyć, że niejeden bardzo wrażliwy na kobiety mężczyzna, po odebraniu kilku takich bodźców już po kilku minutach, a nawet szybciej, może być całkiem mocno podniecony. To znaczy jego automat zacznie intensywnie wydzielać odpowiednie hormony i zacznie ustawiać organizm "w kierunku" współżycia. Na czym to polega, to chyba nikomu nie muszę tłumaczyć. Tak więc na tym etapie wszystko dokonało się automatycznie. Załóżmy, że ten pan wcale nie miał ochoty jakoś się pobudzać, ale po kilku minutach samo się to jakoś dokonało. Jeśli jeszcze wpatrywał się intensywnie w tę panią, specjalnie przytrzymał jej dłoń w swojej dłoni, jeśli sam przysuwał się, by czuć zapach wspomnianych perfum, jeśli w wyobraźni próbował dostrzec niewidoczne dla oka części jej bielizny lub ciała, to efekt mógł być dość szybki i mocny. Organizm wtedy mówi: "domagam się rozładowania napięcia, które zaistniało". Czyli po prostu: "Chce mi się dotykać, pieścić, współżyć". I właśnie teraz do akcji wkracza rozum, który niekiedy zaczyna toczyć z ciałem i jego pragnieniami całkiem dynamiczny dialog. Rozum mówi:
- To normalne, że ta kobieta robi na tobie wrażenie, że chciałbyś ją dotknąć, przytulić pocałować, a nawet z nią współżyć, ale przecież ty jej nie znasz.
Ciało na to odpowiada spokojnie:
- Przecież możemy się poznać!
- No tak - mówi rozum. - Ale ona cię wcale nie kocha. Nawet jeśli się poznacie, to będzie to bardzo krótka znajomość.
- Czy to konieczne, żeby znać się długo? Najważniejsze, żeby było przyjemnie!
- Ale może ona ma męża, dzieci, rodzinę? Czy to wypada, żeby między wami do czegoś doszło?
- Przecież mąż nie musi o wszystkim wiedzieć! Tu chodzi tylko o mały skok w bok. Ot tak, trochę dla sportu.
- Ale jeśli jej coś zaproponujesz, to ona może się oburzyć, nawet cię zwymyślać.
- Raz kozie śmierć, przecież mnie nie zabije, a spróbować warto. Może się uda.
- Lepiej odwróć oczy, nie patrz tak na nią, wyjdź z pokoju, a napięcie minie.
- Dobrze, dobrze, zaraz wyjdę, tylko jeszcze trochę popatrzę. Zobaczę, jak zareaguje na moje prowokujące słowa.
Ile takich wewnętrznych dialogów toczy się w ludzkich sumieniach od początku świata. Jak one się kończą? Różnie. Rzeczywiście, jeśli automat kobiety także zareagował nie tylko na czułe słowa, ale również na mocne bodźce wzrokowe, zapachowe, dotykowe ze strony mężczyzny, a silna wola kierowana rozumem ma w jej sumieniu niewiele do powiedzenia, to mimo wielu rozumnych argumentów sprzeciwiających się fizycznemu kontaktowi, może dojść do dotknięć, pocałunków i wreszcie do rozładowania napięcia. I potem młody chłopak czy młoda dziewczyna mówią ze spuszczoną głową księdzu, rodzicom czy przyjaciołom: "straciliśmy na moment rozum i wystarczyło". Straciliśmy rozum. On przestał kontrolować nasze zachowanie. Taka "utrata rozumu " może prowadzić do nierządu, do zdrady, a nawet do gwałtu.
Ten automat u człowieka, w przeciwieństwie do zwierząt, jest włączony przez cały czas. Od pierwszego stycznia do trzydziestego pierwszego grudnia. Może działać z większą lub z mniejszą siłą. To zależy właśnie od temperamentu człowieka, od konkretnej sytuacji, od stanu zdrowia, ale włączony jest przez cały czas. Po odebraniu stosownych bodźców sygnalizuje nam gotowość do działania. Ale czy zostanie ono podjęte, o tym decyduje już rozum. I właśnie to panowanie rozumu nad naszymi naturalnymi potrzebami i pragnieniami nazywamy kulturą. Dotyczy to nie tylko sfery seksu. Człowiek, którego coś tam swędzi w nosie i który zaczyna natychmiast w nim dłubać, przyglądając się na dodatek substancji pozostałej na końcu palca, będzie przez nas wszystkich zgodnie okrzyknięty mało kulturalnym. Miał naturalną potrzebę podrapania się w nosie czy uczynienia go bardziej drożnym, i zrobił to natychmiast, nie oglądając się na otoczenie. Ktoś, kto w takiej sytuacji po prostu wychodzi do toalety albo przynamniej posługuje się chusteczką do nosa, bez wątpienia zachowa podstawowe zasady kultury zachowania. Powtarzam więc, że to panowanie nad naszą sferą biologiczną, a więc odruchami, jakie może wywołać głód (łapczywe jedzenie), zapachami, jakie może wydzielać nasze ciało, odgłosami, jakie nieraz wydobywają się z naszych ust (ziewanie), odruchami drapania, dłubania itp., to jest ta nasza kultura osobista, której od dzieciństwa uczą nas rodzice i wychowawcy. Oczywiście, pojęcie to jest o wiele szersze i dotyczy sposobu zachowania wobec innych osób.Dotyczy takich kwestii, jak słownictwo, postawa ciała, życzliwość w okazywaniu pomocy słabszym i starszym. Dotyczy także opanowania budzących się w nas pragnień erotycznych. Czy wyobrażacie sobie, że oto z budynku uniwersyteckiego wychodzi starszy pan profesor. Jest ubrany w nieskazitelny płaszcz, w jednym ręku trzyma skórzaną teczkę, w drugiej parasol. Nagle, zauważając na ulicy śliczną studentkę, mówi do niej: "ej, lalucha, może byśmy tak trochę pobaraszkowali?". Jestem przekonany, że żaden profesor uniwersytetu, będący przy zdrowych i trzeźwych zmysłach (właśnie - rozum!) tak się nie zachowa. Bowiem profesorowie są to zazwyczaj ludzie o takim poziomie kultury, który wyklucza wspomniane zachowania. Spotkać je natomiast możemy u tych, którym życie przyszło spędzić, jak to się często mawia, pod budką z piwem. Jakże często panowie z tych sfer, widząc ładną, młodą kobietę, po prostu nie mogą zapanować nad wrażeniami, jakie rodzą w nich przyjmowane bodźce. Ich reakcją bywają właśnie te prymitywne i wulgarne odzywki. Czasem jest to wręcz fizyczne zaczepianie kobiet czy - w niejednym przypadku - nawet gwałt. Owszem, jestem święcie przekonany, że nawet wiekowy pan profesor też dojrzy urok ciała pięknej kobiety, którą mija na ulicy. Może nawet - dyskretnie- nieco dłużej jej się przyjrzy, a nawet uśmiechnie się do niej. Ale chyba tylko do takich zachowań może posunąć się reakcja kulturalnego mężczyzny.
Panowanie rozumu nad sferą płciowości nazwałem tutaj kulturą. Ale nie można nie powiedzieć, że taka umiejętność świadczy o rozwiniętej duchowości danego człowieka, który właśnie sprawy ducha przedkłada nad pragnienia ciała. Te ostatnie kontroluje i dyskretnie ukrywa, a decyduje się na "uruchomienie" sfery swojej płciowości tylko wtedy, kiedy przyniesie to korzyść jego duszy. Jak wypracować w sobie taką duchowość, jak osiągnąć taki stopień duchowej kultury, o tym postaram się napisać w dalszej części książki
Rozdział 4: Szczęście czy SZCZĘŚCIE? Wracając jeszcze do tego automatu, który funkcjonuje w każdym normalnym dorosłym mężczyźnie i każdej normalnej dorosłej kobiecie, chciałbym dodać, że tej płciowej automatyki nie da się wyłączyć. Podzielone są opinie na temat tego, kiedy w człowieku budzi się jego seksualność. Jednak jak widać po zachowaniach dzieci nawet już w wieku przedszkolnym, dokonuje się to bardzo wcześnie. Jak już wspominałem, u różnych ludzi ten mechanizm może bardzo różnie działać. Jedni są mniej, a inni bardziej wrażliwi na bodźce erotyczne. Ale wrażliwi są wszyscy. Różnie też mówi się o tym, do jakiego wieku człowiek jest zainteresowany tymi sprawami, ale jak pokazuje życie, jest tak praktycznie do końca życia. Pamiętacie ten dialog, opisany we wstępie, jaki toczyli między sobą dwaj staruszkowie. Jest jeszcze jedna zasada dotycząca płciowości człowieka, co do której nie ma jednomyślności. Otóż choć popęd seksualny człowieka jest w nim cały czas czynny, to opanowywanie go, to znaczy niepodejmowanie współżycia czy nierozładowywanie napięcia seksualnego samemu, nie jest szkodliwe dla ludzkiego zdrowia. Nie ma na ten temat jednomyślności, ponieważ wielu ludzi, także tak zwanych specjalistów od seksu, twierdzi, że hamowanie popędu seksualnego może doprowadzić do bardzo niekorzystnych zjawisk w psychice człowieka, zaszkodzić jego normalnemu rozwojowi. Jednak nie jest to prawdą. Owszem, powszechna wstrzemięźliwość seksualna wszystkich ludzi zaszkodziłaby, i to bardzo, lecz nie poszczególnym jednostkom, ale całemu rodzajowi ludzkiemu. Gdyby bowiem na całym świecie wszyscy ludzie nagle przestali współżyć, to za kilkadziesiąt lat nasz gatunek zniknąłby z powierzchni ziemi. Tak więc współżycie jest koniecznie potrzebne do istnienia całej ludzkości, ale nie jest czymś niezbędnym dla poszczególnego człowieka. Jest jednak wielu ludzi, którzy się z tym poglądem nie zgadzają. Byłem kiedyś na spotkaniu z pewną panią seksuolog, która powiedziała mniej więcej tak: "Aby człowiek mógł się normalnie rozwijać, to powinien pracować, wypoczywać, żyć w rodzinie i prowadzić życie seksualne. Jeżeli w życiu jakiegoś człowieka zabraknie choćby jednego z tych elementów, to nie będzie można mówić o jego pełnym człowieczeństwie." Otóż takie postawienie sprawy mija się z prawdą. Nie będę się na ten temat długo rozwodził, ale by wykazać absurd tego poglądu, wskażę tylko choćby na osoby Ojca świętego czy matkę Teresę z Kalkuty. Obydwoje dla sprawy królestwa Bożego wyrzekli się zakładania własnej rodziny, przeżyli swoje życie w seksualnej wstrzemięźliwości, a chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że to jedne z największych postaci XX wieku. W historii ludzkości takie przykłady można by mnożyć. Tak więc aktywność seksualna wcale nie jest czymś, bez czego człowiek w życiu nie może się obejść. Natomiast czymś takim jest niewątpliwie miłość. I dlatego zgodziłbym się całkowicie ze wspomnianą panią, gdyby obok pracy, wypoczynku, życia rodzinnego wspomniała właśnie o miłości. Zgadzam się z tym, że jej w naszym życiu zabraknąć nie może, a nawet jeszcze dodam, że musi być ona zawsze wyrażana w sposób fizyczny. Miłość fizyczna wcale jednak nie oznacza od razu współżycia, pocałunków czy erotycznych pieszczot. Taką miłością jest kupienie komuś kwiatów, uścisk dłoni, uśmiech, serdeczne słowo czy konkretna pomoc w jakiejś pracy. Tego nie może zabraknąć w życiu każdego człowieka, nawet tego, który ślubował Panu Bogu czystość. Skoro więc okresowa wstrzemięźliwość seksualna, a nawet ta, która obejmuje całe życie człowieka, nie jest szkodliwa ani pod względem psychicznym, ani fizycznym, to możemy zapytać, dlaczego wielu ludzi utrzymuje, że jest inaczej. Owszem, przyznają oni, że teoretycznie jest możliwe takie powstrzymywanie się od zaspakajania swoich pragnień erotycznych, ale udaje się to tylko niezwykłym osobowościom. Szary przeciętniak lepiej niech nie próbuje. A zresztą, po co? Współżycie, wzajemne pieszczoty prowadzące do orgazmu czy wreszcie samogwałt, o ile dokonują się w należytych warunkach i nie są zbyt częste, nie są niczym złym. A jak twierdzą: wspomniane autorytety, kłopot - i to dość poważny - ma się po prostu z głowy. Ci wszyscy współcześni światowi specjaliści od problemu ostrzegają wszystkich "szaleńców", którzy z takich czy innych powodów nie podejmują współżycia ani nie rozładowują swojego napięcia seksualnego w żaden inny sposób, że praktycznie porywają się z motyką na słońce. Ci "światli" ludzie straszą zwłaszcza młodzież stresami, nerwicami, a także życzliwie mówią: "i tak ci się raczej nie uda, a nawet, jeśli będziesz mówił, że ci się udaje, to najprawdopodobniej tylko będziesz kłamał i ukrywał oczywistą prawdę". Dlaczego wielu seksuologów, lekarzy, współczesnych wychowawców przyjmuje właśnie takie poglądy? Spróbuję na to odpowiedzieć w czterech punktach. Po pierwsze opierają się na swoich doświadczeniach. Jak dla każdego człowieka, i dla nich erotyka była problemem. Może nawet przez pewien czas próbowali opanować swoje pragnienia, ale w końcu poszli drogą rozładowywania swego napięcia, gdy stawało się ono dokuczliwe. Poszli tą drogą i dziś. W swoim mniemaniu są szczęśliwi, pozbyli się kłopotów i napięć. Teraz konsekwentnie swoje rozwiązanie proponują innym. Jak oceniać takie postępowanie? W tak głębokiej i skomplikowanej dziedzinie, jaką są relacje międzyosobowe, procesy na linii przyczyna - skutek nie zachodzą natychmiastowo. Dzisiejsze błędy mogą destrukcyjnie wpływać na relacje pomiędzy mężczyzną i kobietą dopiero po latach. Mogą wpływać i wpływają. Przecież na pewno zbiegiem okoliczności nie można nazwać faktu, że czas rewolucji seksualnej zbiegł się z okresem gwałtownego wzrostu ilości rozwodów. A każdy rozwód to negatywne przeżycie dla małżonków, ich rodziców, przyjaciół, ale przede wszystkim jest to ogromny dramat dla dzieci. Wiem, że chłopak i dziewczyna, którzy poszli do łóżka, mogą potem czuć się wspaniale. Mogą nawet twierdzić, że to ich uczyniło lepszymi i jeszcze bardziej duchowo ich zjednoczyło. Postawię tylko pytanie: na jak długo? Jakie skutki może przynieść w przyszłości samogwałt czy współżycie przedślubne, a jakie korzyści może przynieść czystość, napiszę jeszcze w dalszej części tej książki. Tu stawiam jedynie problem, który można streścić w słowach: "Mówicie, że jesteście szczęśliwi? Ale na jak długo?". Bowiem u podstaw nauki Chrystusa i Kościoła leży pragnienie, by człowiek był szczęśliwy do końca życia i... jeszcze dłużej. Jeśli ktoś przyjmuje wariant szczęścia na kwadrans, na tydzień, na rok, to rzeczywiście zgadzam się. Świat ma tutaj lepsze oferty od tych kościelnych. Z tym jednak, że ile te oferty kosztują, to potem księża słyszą w konfesjonale, a prawnicy na salach rozpraw. Powtórzę raz jeszcze: nie twierdzę, że każde małżeństwo nie poprzedzone okresem czystości przedślubnej musi się zaraz po kilku latach rozpaść. Ale jeśli miłość mężczyzny i kobiety nie jest budowana na skale Bożego prawa, lecz na piasku własnej przyjemności, to potem cała budowla jest często niestabilna, ale to można odczuć dopiero po wielu latach. I zapytam jeszcze o jedno: ile znasz małżeństw ludzi starszych, już takich w wieku emerytalnym, którzy byli ze sobą nieprzerwanie od dnia kościelnego ślubu, o których mógłbyś powiedzieć, że ich miłość jest nadal naprawdę piękna i budująca? Nie tylko takich, które się nie rozpadły i jakoś tam ze sobą żyją, ale takich, o których można z całą pewnością powiedzieć: "Ci to się kochają! Nie można się na nich napatrzeć!".Czy znasz wiele takich emeryckich małżeństw, które byłyby dla ciebie wzorem, jaki sam chciałbyś zrealizować w przyszłości? Jednak ktoś może się upierać: "A ja znam starszych już ludzi, którzy kiedyś współżyli przed ślubem, może nawet zmieniali partnera, a dzisiaj są bardzo szczęśliwi". Nie chcę osądzać każdego przypadku, ale wydaje mi się, że wielu będzie wbrew prawdzie zapewniać o swoim szczęściu i nawet je dla otoczenia odgrywać, aby tylko uchodzić za człowieka sukcesu. Załóżmy jednak, że rzeczywiście ktoś postępujący w młodości wbrew moralności chrześcijańskiej pod koniec życia wcale nie odczuwa skutków swoich wcześniejszych zachowań i jest bardzo szczęśliwy. Otóż chciałbym się zatrzymać chwilę właśnie nad słowem "szczęśliwy". Posłuchajcie takiego przykładu. Wyobraź sobie, że będąc podróżnikiem, odkrywasz gdzieś w zapadłym buszu murzyńskie plemię, które zupełnie nie miało żadnego kontaktu z inną cywilizacją. Jakimś tam cudem dogadujesz się z nimi i w pewnym momencie oni oznajmiają, że chcą ci pokazać swój wielki wynalazek. Prowadzą cię nad rzekę i pokazują... tarę do prania. Są przy tym tak niesamowicie dumni i zapewniają cię, że ta tara jest największym wynalazkiem, jaki kiedykolwiek widział świat. Co wtedy o nich pomyślisz? "Oj, Murzynki, Murzynki, to ma być ten wielki wynalazek ? Przecież wy, biedaki, nie widzieliście w pełni automatycznej pralki firmy Polar! A gdybyście jeszcze widzieli bieliznę upraną w takiej pralce w proszku Pollena 2000 z systemem TAED, to byście zupełnie na buzię z wrażenia upadli. Ale wy, Murzynki, w buszu siedzicie, świata nie widzieliście, więc wasza tara jest dla was szczytem techniki". Dlaczego podaję tak egzotyczny przykład. Bo na świecie są różne "szczęścia". Jest szczęście i jest SZCZĘŚCIE. Pamiętam rozmowę z pewnym panem w szpitalu. Właśnie pożegnał się ze swoją żoną, która przyszła do niego w odwiedziny. Gdy zacząłem z nim rozmawiać, jeszcze patrzył przez okno, jak znikała w przyszpitalnym parku pomiędzy drzewami.
- Wspaniałą mam żonę, proszę księdza - powiedział, uśmiechając się jeszcze, gdy patrzył przez okno. Nikt tu nie prowadzi żadnych statystyk, ale rzeczywiście ten pan miał chyba sporo racji. Ilu mężczyzn będzie współżyło w noc poślubną z kobietą, której nikt przedtem nieskromnie nie dotykał, czy z którą nikt nie współżył. Ile kobiet będzie też mogło doznać tego samego ze strony swego męża? A jeśli ktoś powie, że dla niego to nie ma większej różnicy, czy jego partner miał kiedyś kogoś czy nie, to niech odłoży tę książeczkę i dalej jej nie czyta, bo to by znaczyło, że pochodzimy niejako z dwóch różnych kultur. Jeśli ktoś nie rozumie, co znaczy niepowtarzalne piękno słów: "tylko z tobą, tylko ty, ZAWSZE", to ten człowiek nie rozumie, co to znaczy smak miłości najwyższego lotu. Nie twierdzę, że kobieta i mężczyzna, którzy już kiedyś kogoś mieli, nie mogą się naprawdę kochać. Owszem, mogą. Ale nawet ta ich najprawdziwsza miłość jest już czymś bezpowrotnie skażona. Już tych przepięknych słów, o których mówił mi ten pan, ci ludzie nie będą mogli sobie powiedzieć. Jest to niewątpliwie argument dość subtelny. Dla wielu z tego świata może już zupełnie pusty. Mam tu na myśli ludzi, którzy swojego partnera traktują jak używany samochód. To nic, że ktoś go miał, byleby był w dobrym stanie. Otóż Bóg powołuje człowieka do najpiękniejszej z miłości. Wiernej, jedynej, wyłącznej, czystej i dozgonnej. Ktoś, kto rozumie smak tych słów, zrozumie też sens czystości przedmałżeńskiej. Ci, dla których jest to abstrakcją, będą radzić młodzieży, by wyzwoliła się z przestarzałych poglądów i wzorców zachowań. Chciałbym teraz wspomnieć i o innym powodzie, dla którego świat krzyczy dzisiaj z taką mocą, że wszelka swoboda w dziedzinie seksu powinna być czymś powszechnie dozwolonym. Otóż tylko malutkie dzieci albo bardzo naiwni ludzie nie wiedzą, że seks jest, obok narkotyków, największym biznesem świata. Mam tu na myśli wszelkie usługi domów publicznych, agencji towarzyskich i pojedynczych osób sprzedających swoje ciało. Dochodzi do tego ogromna machina przemysłu pornograficznego i antykoncepcyjnego. Dla wszystkich tych, którzy z tego żyją, a są to w skali świata miliony ludzi, jest to przewspaniały interes. Są oni jak najbardziej zainteresowani tym, aby ludzie byli przekonani, że wolny seks zupełnie nie jest czymś złym. I ci ludzie są gotowi zapłacić duże pieniądze, aby tylko po wszystkie świata strony rozpowszechniała się opinia, że współżycie pozamałżeńskie i wszelkie inne formy rozładowywania napięcia seksualnego są jak najbardziej moralne. Wyobraźmy sobie na przykład, że w jakimś mieście jest dom publiczny, sklep z prasą i książkami pornograficznymi, i do tego jeszcze sex shop. Wyobraźmy sobie, że jest też w tym mieście, powiedzmy, wyższa uczelnia. Tysiąc, dwa, a może więcej młodych kobiet i mężczyzn. Na czym by mogło zależeć wszystkim tym, którzy są zatrudnieni w miejskim sex biznesie? Żeby przekonać jak największą ilość studentów, że chrześcijańskie podejście do czystości to już przeżytek. Mogliby nawet oni (szefowa domu publicznego, właściciel kiosku z pornografią i sprzedawca w sex shopie) "zrzucić" się na jakiegoś znanego prelegenta, żeby przyjechał do miasteczka, spotkał się z młodzieżą studencką i powiedział coś w stylu: "róbta, co chceta". Powtarzam: seks to niesamowity biznes i idzie tu walka o każdego klienta. Walka, w której na reklamę (czytaj: ośmieszanie chrześcijańskiej moralności) idą przeogromne pieniądze i w ten proces reklamy zaangażowane są tęgie głowy. Erotyka jest też swego rodzaju wabikiem, przy pomocy którego chce się sprzedać film, muzykę, książkę czy gazetę. Jeśli na przykład w jakimś filmie jest jedna erotyczna scena, to można być zupełnie pewnym, że to właśnie ona będzie na plakatach reklamujących ten film. Jeżeli jakieś czasopismo nie najlepiej się sprzedaje, to można zawsze zamieścić tam kilka fotek roznegliżowanych pań, umieścić rubrykę "Pytania intymne" i nakład zapewne pójdzie w górę. Jeśli jakiś muzyk nie może oczarować na koncercie widzów i słuchaczy swoją muzyką, to zawsze jeszcze może zacząć się rozbierać, wsadzić sobie statyw od mikrofonu tu i ówdzie, a atmosfera na sali robi się gorąca. Prawdziwi artyści nie muszą się uciekać do takich chwytów. Dlatego całe to środowisko, które tworzy tylko po to, by robić wrażenie i dobrze sprzedawać produkty swej pseudokultury, jest zainteresowane także w tym, aby "pruderyjne" poglądy Kościoła nie miały zbyt większego wpływu na społeczeństwo, które mogłoby w przyszłości takiego towaru nie kupić. Aby osiągnąć swój cel mogą wykpić i wyszydzić tradycyjne wartości proponowane przez Kościół i zadbać o to, by wielu profesorów, pisarzy, aktorów, artystów zapewniało z całym przekonaniem, że trzeba się wyzwolić z tego, co krępuje nasze pragnienia. |
Rozdział 5: Czekać albo nie czekać - oto jest pytanie
Niejednokrotnie w swym życiu rozmawiałem z młodymi ludźmi, którzy na usprawiedliwienie swojej decyzji o podjęciu przedślubnego współżycia mówili: "Ależ my się kochamy! To, co nas łączy, to jest miłość! Najprawdziwsza miłość! Tutaj nie chodzi o rozładowywanie jakiegoś napięcia, tutaj nie chodzi jedynie o seks. To jest głębokie uczucie!". Pytałem zazwyczaj w takich przypadkach, czy ci młodzi ludzie, podejmując współżycie, nikogo nie krzywdzą. Przecież prawdziwa miłość nie może być połączona z krzywdą jakieś innej osoby. W odpowiedzi najczęściej słyszałem zapewnienie, że o niczyjej krzywdzie nie może być mowy. "Ja tego chcę, moja dziewczyna tego chce, nikomu nie przeszkadzamy, nikogo tym nie krzywdzimy! A wręcz przeciwnie! Po każdym zbliżeniu stajemy się sobie bliżsi i chyba dzięki temu jeszcze lepsi dla innych". Stawiałem wtedy jeszcze jedno pytanie, o dziecko: "A czy nie krzywdzicie swojego dziecka, które przecież może być poczęte w chwili waszego aktu seksualnego?". To jest bardzo ważne pytanie. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że bardzo wiele kobiet, wstępując w związek małżeński, spodziewa się już dziecka. To właśnie ciąża jest nierzadko ostatecznym motywem, by rychło wyznaczyć termin ślubu. I co wtedy się dzieje? Ten mały człowiek, który żyje już pod sercem mamy, zamiast rozwijać się w pierwszych tygodniach i miesiącach swojego istnienia w atmosferze spokoju i miłości, narażony jest na przeżywanie wszystkich stresów, które są udziałem jego rodziców. Jest tak nawet z tym pierwszym momentem, w którym kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży. Zamiast wywoływać w niej pełną radość, kwitowane jest to często nerwowym stwierdzeniem: "o kurczę, wpadliśmy!". I jeszcze potem częste rozterki: "usuwać, nie usuwać? Żenić się, czy się nie żenić?". Nerwowe rozmowy (kłótnie) z chłopakiem, awantury z rodzicami, a kiedy przyjdzie już decyzja o ślubie, zaczyna się załatwianie setek spraw. Bieganie po urzędach, sklepach, po rodzinie z zaproszeniami. I wreszcie przychodzi ślub, wesele, poprawiny. Całonocne tańce, alkohol, papierosowy dym. Potem może jeszcze przeprowadzka, najczęściej nie do własnego mieszkania, a więc znowu napięcia, brak spokoju. I wszystkiego tego doświadcza już bardzo intensywnie to malutkie dziecko. Wszystko to pozostawia w jego organizmie, w jego psychice swój niezatarty ślad. Gdy słyszę nieraz, jak młode matki narzekają na to, że ich dzieci są takie niespokojne, niezrównoważone emocjonalnie, to mam ochotę zapytać: "A co pani zaoferowała swojemu dziecku w pierwszych tygodniach i miesiącach jego istnienia, w tym pierwszym okresie tak bardzo ważnym dla jego rozwoju?". To właśnie zbyt wczesne poczęcie dziecka spowodowało, że zamiast miłości i radosnego oczekiwania jego przyjścia na świat, nierozsądni rodzice fundowali mu już w pierwszych tygodniach istnienia sporą dawkę stresu. W niejednym przypadku to, co nazywali czystą i głęboką miłością, skrzywdziło w jakimś sensie ich syna czy córkę na całe życie. Kiedy młodzi ludzie podejmują decyzję o współżyciu, powinni spojrzeć nieco dalej. Poza brzeg łóżka, na którym leżą.
Warto jeszcze, przy rozważaniu tego zagadnienia, poświęcić kilka słów temu subtelnemu rozróżnieniu, czym się różni miłość od dwuosobowego egoizmu. Nierzadko bowiem to, co młodzi ludzie nazywają miłością, jest uprawianiem egoizmu w najczystszej postaci. Polega to na dość szczęśliwym zbiegu okoliczności, albo na tak zwanym niepisanym kontrakcie. Otóż chłopak prawi dziewczynie komplementy, że jest ona piękna, wspaniała itd, a dziewczyna odpłaca mu się czymś bardzo podobnym. Płacą sobie komplementem za komplement, usługą za usługę. Chłopak ma kogoś kim "szpanuje", a dziewczyna swojego opiekuna. "Ja wpatruję się w ciebie, ty wpatrujesz się we mnie i jest nam dobrze". Właśnie: "jest NAM dobrze!". Bardzo to podobne do miłości, łudząco wręcz podobne. Jest tu sporo uczucia, pragnień, tęsknoty, czułości, ale miłością to wcale być nie musi. Bo miłość zaczyna się od liczby trzy. Kocham naprawdę kogoś, nie tylko wtedy i za to, kiedy on prawi mi komplementy i jest dla mnie dobry, ale także wtedy, kiedy widzę, że on kocha kogoś innego, i że jest przez niego kochany. Jeżeli moja sympatia prawi mi komplementy, a przy tym obmawia i krytykuje cały świat, rodziców i znajomych, jeżeli chłopak i dziewczyna zakładają sobie taki dwuosobowy klub krytykowania otoczenia ("Moi rodzice są głupi. A moi jeszcze głupsi") i chwalą głównie siebie nawzajem, to na pewno nie ma to nic wspólnego z miłością.
Usłyszałem kiedyś i taką historię, jak to pewna dziewczyna już kilka lat chodziła ze swoim chłopakiem i ciągle nie mogła się zdecydować, czy zostać jego żoną. Niby dobry, niby zakochany, ale wątpliwości, czy to wszystko będzie tak uroczo wyglądało po ślubie, ciągle pozostawały. Aż wreszcie pewien drobny incydent zadecydował, że owa panna zdecydowała się powiedzieć: "tak". A było to na Dworcu Centralnym w Warszawie. Stali oboje na peronie, czekając na pociąg, trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy i nagle chłopak ... zniknął! Dosłownie zniknął! Wyrwał swoją rękę i jak błyskawica gdzieś poleciał. Okazało się potem, że kątem oka zauważył, jak na ruchomych schodach pewna staruszka dostała zawrotu głowy. Biedactwo puściło się poręczy, zasłoniło sobie oczy i lada moment, a poleciałaby w dół. Chłopak pobiegł szybko po schodach do góry, chwycił zataczającą się babcię, a ponieważ nogi się pod nią zupełnie ugięły, po prostu wziął ją na ręce. Wspominała potem po latach ta pani: "Gdy widziałam, jak Marek tryumfalnie zjeżdża ruchomymi schodami z babcią na rękach, to zdecydowałam się zostać jego żoną. Wielokrotnie i mnie dla żartu brał na ręce, ale gdy zobaczyłam, jak natychmiast potrafił zostawić mnie, by pobiec ratować kogoś innego, gdy zobaczyłam, że potrafił wziąć na ręce tę starą kobietę, to pomyślałam, że może i mnie, kiedyś w starości, tak samo będzie traktował".
I rzeczywiście, dziewczęta, warto chyba przed ślubem sprawdzić, czy ten zakochany po uszy amant potrafi wziąć na ręce starą babcię czy zapłakane dziecko. Tylko może tych testów nie przeprowadzajcie zbyt gwałtownie na ulicy, na zasadzie: "no to spróbuj, Walduś, tamtą panią z tym koczkiem na głowie".
Wracając do zagadnienia przedmałżeńskiego współżycia, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę. Na pewno każdemu z was zdarzyło się, że w jakiś wolny od szkoły dzień ktoś, może ojciec, zaczął was budzić ze snu. Może właśnie wtedy mama ujęła się za wami, mówiąc: "Nie budź go. Niech jeszcze pośpi. Jeszcze śniadanie nie przygotowane". Zanim powiecie: "kochamy się i pragniemy tę naszą miłość wyrazić w akcie cielesnym", to warto pomyśleć o nim, o waszym dziecku. Czy już wszystko dla niego przygotowane? Mieszkanie, łóżeczko, pieluszki, zabawki. Czy wy w ogóle jesteście przygotowani na jego przyjęcie? Czy już macie zawód, pracę? Czy potraficie dogadać się ze sobą? Czy wasz związek jest oparty na głębokim uczuciu i na umiejętności wzajemnego dialogu, przepraszania się, gdy to jest konieczne? Czy jesteście, krótko mówiąc, wystarczająco dojrzali? Bez względu na szczegóły jedno można powiedzieć z całą pewnością. Chłopak i dziewczyna, którzy nie zawarli ze sobą związku małżeńskiego, na pewno nie są przygotowani na przyjęcie dziecka. Oczywiście, niejedna para nie była na to przygotowana także i po ślubie, ale wzajemna przysięga małżeńska i wypływające z niej konsekwencje dają większe, choć oczywiście nie stuprocentowe gwarancje, że rodzice stworzą dziecku naprawdę godne warunki rozwoju.
Ci, którzy podejmują współżycie przed ślubem, krzywdzą nie tylko swoje dziecko, ale krzywdzą siebie. Dlaczego? Otóż współżycie pomiędzy mężczyzną i kobietą jest czymś niezwykle pięknym i dlatego jest wielką krzywdą dla człowieka, kiedy przeżywanie tego aktu zostanie w psychice człowieka czymś skażone. A to właśnie może łatwo stać się poprzez podejmowanie współżycia przed ślubem. Jakże często towarzyszą wtedy takim stosunkom nerwy i napięcia. Chłopak i dziewczyna podejmują je zazwyczaj, nie posiadając własnego mieszkania. Dlatego korzystają najczęściej z okazji, którą potocznie określa się mianem "wolnej chaty". Ale jakże często, współżyjąc, oboje nerwowo nasłuchują, czy przypadkiem ktoś z domowników nie przekręca w drzwiach klucza. A jak wielkim wstrząsem dla młodych ludzi jest właśnie sytuacja, gdy ktoś ich, mówiąc językiem potocznym, nakryje. Rodzice, nauczyciel w szatni na szkolnej zabawie, czy nawet podpici koledzy, którzy wcześniej wrócą do namiotu. Wstrząs może być wtedy naprawdę potężny. Innym powodem lęku bywa zazwyczaj świadomość, że akt ten może doprowadzić do zapłodnienia. Z jednej strony młodzi ludzie przeżywają radość z fizycznego zjednoczenia, a z drugiej ich umysł przeszywa paraliżujące pytanie: "czy nie będzie z tego ciąży ?". Jest to oczywiście pytanie, które o wiele mocniej stawia sobie dziewczyna. Płeć piękna, która zazwyczaj przeżywa duchowo głębiej taki akt, narażona jest nierzadko na jeszcze jeden niepokój: "czy on mnie po tym wszystkim nie zostawi ?". Jakże często zgoda dziewczyny na współżycie podyktowana jest chęcią jeszcze mocniejszego przywiązania chłopaka do siebie. Również jak często chłopak pragnie tylko doznania rozkoszy, a zupełnie nie obchodzi go budowanie z partnerką jakieś głębszej relacji. I niekiedy tego właśnie dziewczyna obawia się panicznie.
Przypominam sobie wyznanie pewnego chłopaka, który, nie da się ukryć, był nieprzeciętnym oryginałem. Świadczyło o tym nawet to, że słowa, które za chwilę przytoczę, wypowiadał publicznie i praktycznie bez żadnej żenady. Kiedy właśnie na jednym z obozów młodzieżowych rozgorzała przy ognisku dyskusja na temat: "czekać czy nie czekać do ślubu?", ku zaskoczeniu wszystkich właśnie Marek, znany ze swoich ortodoksyjnie katolickich poglądów, powiedział nieoczekiwanie:
- A właśnie ten mój pierwszy raz wcale nie będzie w noc poślubną.
Wszyscy umilkli jak wryci, ponieważ odczytali to w pierwszej chwili jako poparcie dla idei przedmałżeńskiego współżycia. Marek tymczasem ciągnął dalej, zaskakując nas niepomiernie.
- Powiem wam szczerze, że tak sobie marzę, by moje pierwsze współżycie z kobietą mojego życia było prawdziwym arcydziełem. Wszystko w zasadzie dokładnie zaplanowałem. O podejmowaniu tej akcji przed ślubem nie ma mowy. To by było partactwo. Po prostu brak warunków zewnętrznych i wewnętrznych. Noc poślubna też odpada. Po całej weselnej imprezie człowiek nadaje się do remontu, a nie do szałowego love story. Trzeba odczekać przynajmniej jeden dzień. A wtedy właśnie.... Najpierw pójdziemy do teatru, potem na bajerancką kolację do lepsiejszej knajpeczki. Tam nie za ostro pobalujemy, a potem w taksóweczką i do domu. A tutaj pełny luz, wyłączony telefon, przyciemnione światło, trochę szampana i muzyka. No i - oczywiście! - szerokie łóżko z ciemną, aksamitną pościelą.
Gdy Marek snuł swoją opowieść o planowanym w przyszłości pierwszym razie ze swoją żoną, na twarzach pozostałych obozowiczów powoli zanikały ironiczne uśmieszki, a niektórzy chłopcy i kilka dziewcząt, jak widziałem, szeroko otwiera oczy i buzie. Najwyraźniej obrazowy styl opowieści przeniósł ich w ten przyszły wieczór. I może dlatego poczuli się zawiedzeni, kiedy Marek w pewnym momencie uciął krótko:
- Ale więcej szczegółów nie będzie!
- Marek, nie bądź taki! Przerywasz w najciekawszym momencie! - zaoponowało prawie całe towarzystwo.
- Nic z tego. Mogę wam jeszcze tylko to powiedzieć, że już po wszystkim, wyjdziemy sobie z żoną na balkon pooglądać gwiazdy i dokończyć szampana, a potem spokojnie, przy łóżku na którym współżyliśmy, odmówimy pacierz. Tak. Właśnie tak. Zamiast wyrzutów sumienia spojrzymy Panu Jezusowi prosto w oczy i podziękujemy Mu za dar fizycznej miłości. Rozumiecie? To będzie symfoniczny, duchowo-fizyczny koncert miłości. Bo to, co uprawia się w namiotach, na balangach, to jest po prostu żałosna chałtura.
Takimi mocnymi słowami zakończył Marek swoje osobiste uzasadnienie sensu czystości przedmałżeńskiej i widać było, że zrobiło to na zgromadzonych niemałe wrażenie. Chłopcy z uśmiechem klepali Marka po ramieniu mówiąc:
- Aleś to sobie bracie wykombinował!
- Mógłbyś mi to spisać na kartce punkt po punkcie? - dopytywał ktoś.
Czy Marek zrealizował swoje plany? Nie wiem. Kiedyś spotkałem, go gdy nosił już obrączkę na palcu, ale był już wtedy tak poważnym biznesmenem, że nie odważyłem się zadać mu tego pytania. Ponieważ jednak, jak słyszałem, ma czwórkę dzieci, to jednak chyba te jego symfoniczne, duchowo-fizyczne koncerty nieźle brzmią.
Rozumowanie Marka prowadzi do bardzo ciekawego argumentu za czystością przedmałżeńską: wstrzymuję się od współżycia seksualnego, ponieważ bardzo mi zależy na wspaniale przeżywanym seksie. A zatem: unikam teraz seksu, bo kocham seks! Przypominam sobie w tym miejscu pewien artykuł, w którym autor udowadniał, że jest przeciwny pornografii, ponieważ jest bardzo zainteresowany erotyką i pięknem kobiety. Pisał, że dla mężczyzny istotą fizycznej relacji wobec kobiety jest odkrywanie jej tajemnicy i powolne wchodzenie w tę tajemnicę, a to właśnie niszczy pornografia. W niej bowiem nie ma żadnej tajemnicy. Wszystko jest od razu pokazane, z detalami i szczegółami. O wiele bardziej erotycznie może bowiem wyglądać nawet dość szczelnie ubrana kobieta niż ta, która zdejmie z siebie wszystko. To właśnie pornografia niszczy prawdziwe przeżycia erotyczne. Mężczyzna sprzed stu, dwustu lat doznawał zapewne o wiele większych przeżyć. Może mu nawet w gardle zasychało, kiedy dostrzegał skrawek łydki jakiejś damy wsiadającej do karety. I było to silniejsze przeżycie niż wrażenia kogoś,kto dzisiaj po raz setny ogląda, jak na ekranie jakiś pan współżyje z jakąś panią. Dlatego, apelował autor artykułu, precz z pornografią! Niech żyje prawdziwa, głęboka i pełna urzekającej tajemnicy erotyka!
Warto te myśli zapamiętać. Oprócz wielu wymiarów miłości mężczyzny i kobiety istnieje także i ten: powolne i cierpliwe odkrywanie tajemnicy drugiego człowieka. Nie wydzieranie jej siłą, ale pozwalanie, by druga strona sama obdarowywała sobą, swoim wnętrzem, a także ciałem. W relacji narzeczeńskiej, a potem małżeńskiej powinno się to odbywać w zasadzie równolegle. Odkrywam przed tobą tyle mojego ciała, ile odkryłem, odkryłam swojej duszy. Jeśli jednak ktoś myśli, że przypadkowo spotkanemu człowiekowi można wszystko powiedzieć o sobie i to uprawnia nas do całkowitego oddania mu swojego ciała, to jest to tylko znak osobowej niedojrzałości i duchowej płycizny. Z pewnego filmu, którego tytułu niestety nie potrafię dziś powtórzyć, utkwiła mi w pamięci scena, gdy właśnie jakiś mężczyzna, po pierwszym współżyciu z kobietą, próbował porozmawiać z nią głębiej. Zawsze do tej pory, gdy znał ją tylko z daleka, wydawała mu się ona głęboką, tajemniczą osobą. Teraz chciał z nią nawiązać bliższy kontakt, może nawet jakoś związać z nią życie. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy zrozumiał, że pozorna głębia i czar były tylko sprytnie odegranymi formami kokieterii. Pamiętam słowa tego człowieka, który, pokazując na ciepłe jeszcze łóżko, pytał nie dowierzając: "I tylko tyle możesz mi dać!? Tylko tyle!? W tobie nie ma naprawdę nic więcej!?".
Imponujące wymiary to zbyt mało, aby o kobiecie mówić, że jest atrakcyjna. Same centymetry mówią niewiele o istocie kobiecości. Nawet najlepsza figura może mocno spowszednieć. Aby kobieta była naprawdę kobietą, musi posiadać niewyczerpane pokłady owej tajemniczości, na odkrycie których do końca nie starcza nawet wielu lat małżeństwa. Nie raz opowiadali mi o tym małżonkowie zakochani w swoich żonach po uszy. "Gadamy ze sobą, proszę księdza i gadamy, spędzamy ze sobą dnie i noce, i ciągle moja żona jest dla mnie tajemnicą. Ale, proszę księdza, jaka słodka to tajemnica...".
Wrócę jeszcze na chwilę do tego najbardziej popularnego argumentu, jakim posługują się młodzi, kiedy uzasadniają swoją decyzję o podjęciu współżycia. Argumentu głębokiej miłości, który wyraża się najprostszym: współżyjemy, bo się bardzo głęboko kochamy.
- Czy rzeczywiście tak? - zapytałem pewną parę. - Czyżby rzeczywiście był to dla was najważniejszy motyw takiego postępowania?
- Ależ oczywiście - odpowiedzieli oboje bez wahania.
- A może to jest po prostu bardzo, bardzo przyjemne? Może robicie tak, bo jest wam wtedy po prostu bardzo, bardzo miło?
- Ależ skąd, tu nie chodzi o przyjemność. Po prostu tak wyrażamy naszą miłość! - nie chcieli ustąpić narzeczeni.
Boże drogi, pomyślałem. Jacy to biedni ludzie. Czytałem kiedyś w gazecie, ile to człowiek spala kalorii przy jednym akcie seksualnym, a więc ile go to sił musi kosztować. I właśnie ci biedacy, nie mając z tego żadnej przyjemności, muszą się tak męczyć w tym łóżku, żeby sobie tę miłość okazać i udowodnić.
I może jeszcze jedno, moim zdaniem, zafałszowanie, jeśli chodzi o szafowanie argumentem miłości dla uzasadniania przedmałżeńskiego współżycia. Postaram się je pokazać także na przykładzie dialogu, jaki nie raz już w życiu przyszło mi toczyć z młodymi zwolennikami rewolucji seksualnej.
- Proszę księdza, my się kochamy. To, co nas łączy, to nie jest przelotna emocja, ale głębokie uczucie. Cóż to więc za różnica, czy rozpoczniemy współżycie po podpisaniu paru papierków i założeniu sobie obrączek, czy podejmiemy je już teraz. Miłość i dziś, i wtedy będzie taka sama. A przecież to chyba ona jest najważniejsza.
- To prawda - odpowiadałem - miłość jest najważniejsza. Ale jak ją rozumiecie? Bo jednym z istotnych jej wymiarów w ujęciu chrześcijańskim jest oddanie sobie nawzajem wszystkiego. Czy wy to już uczyniliście?
- Ależ oczywiście! - padała zazwyczaj entuzjastyczna odpowiedź.
- Oddaliście sobie wszystko, a więc konkretnie co? - dociekałem swoimi pytaniami.
- Wszystko! Po prostu wszystko. Wspólną mamy kasę, wspólne kasety, książki, papierosy, choć z tych ostatnich chcemy zdecydowanie zrezygnować.
- No dobrze, mówicie o wymiarze ekonomicznym, Ale co ze sprawami duchowymi? Czy wasze życie wewnętrzne też już macie wspólne - czepiałem się nadal, jak na księdza przystało.
- Ależ tak! Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic - to mówiąc, młodzi ludzie zazwyczaj z uśmiechem patrzyli na siebie, a nawet brali się za ręce. - Ja opowiedziałem jej swoje życie, nie pomijając tych ciemniejszych stron, a moja dziewczyna do końca otworzyła się przede mną.
- Czyli nie macie już przed sobą żadnych tajemnic z przeszłości ani z teraźniejszości. Czy tak mam to rozumieć?
- Dokładnie! - odpowiadali zazwyczaj jednogłośnie.
- A zatem, skoro między wami jest rzeczywiście tak wspaniale, powinniście oddać sobie jeszcze tylko jedną rzecz. Wtedy będziecie mogli powiedzieć, że łączy was już pełna miłość.
- A jaka to rzecz ? - pytali na raz chłopak i dziewczyna, a ich niezmącony niczym uśmiech na twarzy zdawał się mówić: "No problem. Jesteśmy gotowi na wszystko".
- Musicie oddać sobie swoją przyszłość.
- Jak to: oddać swoją przyszłość? - pytali narzeczeni, mocno trzymając się za ręce.
- Wszystkie swoje przyszłe dni - odpowiadałem. - Wasza przyszłość należy do was. Oczywiście, mogą nastąpić jakieś przypadki losowe, których nie możecie przewidzieć, ale to wy decydujecie, jak będzie wyglądała wasza przyszłość. Zatem, aby wasza miłość była pełna, musicie oddać sobie jeszcze to, co jest przed wami. "Ja oddaję tobie wszystkie moje przyszłe dni. Moja przyszłość należy do ciebie".
- Oczywiście! Jesteśmy gotowi to uczynić, a nawet już to zrobiliśmy - rozlegała się tryumfalna odpowiedź.
- Tak? A to serdecznie zapraszam was do ołtarza. W zakrystii mam stułę, świadków zaraz znajdziemy i jeśli chcecie, to za kwadrans już przed Bogiem i Kościołem będziecie mogli sobie powiedzieć właśnie te słowa: ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że cię nie opuszczę aż do śmierci. I wtedy rzeczywiście już oddacie sobie wszystko. Już w całym tego słowa znaczeniu będziecie mogli mówić o pełni waszej miłości, a wasze współżycie nie będzie żadnym nadużyciem, ale adekwatnym wyrazem tego, co między wami zaistniało. No to jak? Za kwadrans czy może za godzinę? Może jeszcze chcielibyście pójść po rodziców?
I tu zazwyczaj młodzi tracili nieco pewność siebie.
- No nie, proszę księdza, ani za kwadrans, ani za godzinę. Wie ksiądz, my tak planujemy za rok albo półtora. Bo to jeszcze studia skończyć i mieszkanie, no i tak w ogóle...
Tak więc dopóki nie padnie przy ołtarzu sakramentalne "tak", nikt nikomu nie może powiedzieć, że oddał mu wszystko, a tym samym nie może być mowy o pełnej miłości. Mogą być szalone uczucia, ogromne przywiązanie i życzliwość, ale to nie to samo. A tym wszystkim, którzy zapewniają, że decyzja już praktycznie podjęta, więc po co czekać do momentu ślubu, chętnie opowiem, jak to z kościelnym, organistą i licznie przybyłymi gości czekałem na narzeczonych w kościele, a oni... nie przyjechali. Dobrze chociaż, że mama narzeczonej zadzwoniła i powiedziała, że ślubu nie będzie. Najbardziej głową kiwali goście. Bo z jednej strony tak się mocno kochali, ale z drugiej, to... kto teraz zwróci za kwiaty?
Nikt, kto nie oddał drugiemu wszystkiego, a więc i przyszłości, i nie przyjął od drugiego wszystkiego, a więc i jego przyszłości, nie może mówić, że kocha do końca. Tu chciałbym jeszcze raz zwrócić uwagę na tę sprawę przyjmowania przyszłości od drugiego człowieka. W myśl chrześcijańskiej wizji miłości małżeńskiej jest to przyjęcie bezwarunkowe. Przyjmuję twoją przyszłość bez względu na to, co się w niej wydarzy. Będę z tobą, jeśli się staniesz nerwowy, jeśli zostaniesz kaleką, jeśli będziesz miał często depresje, jeśli nawet zakochasz się w kimś innym, bo i to każdemu może się zdarzyć. Będę z tobą bez względu na to, jaka będzie twoja przyszłość. Może będę płakał, może lękał, może poproszę o czasową separację, ale cię nie opuszczę. To jest dopiero pełna miłość. Nawet największe, szalone uczucie jest czymś śmiesznie pustym w porównaniu do wolnej i świadomej decyzji kochania kogoś tak, jak to opisałem.
Janusz Saługa, piosenkarz i kompozytor, na jednym ze swoich koncertów powiedział kiedyś do młodej widowni takie słowa: "Dopiero po dwudziestu latach małżeństwa odkryłem, na czym polega tekst przysięgi małżeńskiej. Ja mojej żonie mówię tak: jesteśmy dobrowolnym związkiem ludzi wolnych, to JA ci ślubuję, że JA nie opuszczę cię aż do śmierci. Ty jesteś wolnym człowiekiem. Możesz być ze mną. Nie musisz. Tylko musisz wiedzieć, że to JA ci ślubuję, że to JA nie opuszczę cię aż do śmierci. I nawet gdybyś odeszła ode mnie i nie było cię dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat, to musisz wiedzieć, że kiedykolwiek powrócisz, to zawsze na ciebie będzie czekała micha z zupą, i zawsze ci umyję nogi, bo to JA ci ślubuję, że to JA nie opuszczę cię aż do śmierci.
W tych miłosnych argumentach optujących za współżyciem przedmałżeńskim można spotkać często jeszcze jeden, który sprowadza się do słów: "ja to robię dla niego". Specjalnie nie użyłem tutaj rodzaju żeńskiego, bo to właśnie dziewczyny częściej godzą się na współżycie. Robią to, w swoim mniemaniu, właśnie tylko dla swojej sympatii. Krótko mówiąc: "chcę mu dać swoje ciało, bo chcę mu dać szczęście". Moje pytanie , które zaraz mi się tu nasuwa, brzmi: szczęście? A na jak długo? Na kwadrans? Na dzień? Na kilka miesięcy? Czy to, że pozwalasz mu na akt seksualny, kiedy tylko twój chłopak ma na to ochotę, pomoże jemu, pomoże potem wam obojgu w małżeństwie? Weźmy taki przykład. Chłopak i dziewczyna chodzili przed ślubem dwa lata i praktycznie przez cały czas ze sobą współżyli. Co kilka, co kilkanaście dni, a niekiedy nawet codziennie. Czasem dziewczyna trochę się sprzeciwiała, że może nie dziś, może nie teraz, ale jej chłopak grzecznie, dowcipnie, ale skutecznie przekonywał ją, że nie ma co odkładać. Potem wzięli ślub i teraz praktycznie współżyli już każdej nocy. W tym okresie małżonka też próbowała niekiedy się przeciwstawiać, że źle się czuje, że jest zmęczona, ale teraz mąż miał jeszcze jeden mocniejszy argument: "to z kim mam współżyć, jak nie z tobą?". Żona bojąc się, że znajdzie sobie jakąś odpowiedź na to pytanie, godziła się na wszystko. I teraz załóżmy, że mąż wyjeżdża na półroczny, roczny kontrakt, daleko za granicę. Teoretycznie będzie musiał spędzić sam w łóżku dziesiątki nocy. On, który od kilku lat miał kobietę praktycznie zawsze, kiedy tego pragnął. Kto w takiej sytuacji uwierzy, że nagle ten mężczyzna wykrzesa w sobie siłę powściągliwości seksualnej? A przecież agencje towarzyskie są wszędzie, a nawet jeśli nie agencje, to nawet koleżanki z pracy. Czystość i wstrzemięźliwość przedślubna jest praktycznie jedyną konkretną przesłanką pozwalającą wierzyć w wierność współmałżonka. Krótko mówiąc, dziewczyna przed ślubem powinna przyjąć mniej więcej taką postawę: pokaż mi, jak potrafisz opanować się przy mnie, która przecież nie jestem twoją żoną, a która ci się podobam, i której pragniesz. Wtedy uwierzę ci, że w przyszłości będziesz umiał opanować się przy innych kobietach, które nie będą twoimi żonami, a które też ci się spodobają, i których też może będziesz pragnął.
Wielu młodych ludzi myśli, że moment ślubu jest chwilą, od której można już robić z żoną wszystko, kiedy się chce. Otóż nic takiego. Pomijając wspomnianą możliwość rozstania spowodowanego przez jakiś wyjazd, pozostaje jeszcze wiele przyczyn, dla których małżonkowie muszą zrezygnować ze współżycia. Jeśli są katolikami, którzy na razie nie pragną poczęcia dziecka, a którzy poważnie traktują swoją wiarę, to wiadomo, że czeka ich w każdym miesiącu kilkanaście dni wstrzemięźliwości seksualnej. Takie są bowiem zasady akceptowanej przez Kościół naturalnej metody odczytywania dni płodnych i niepłodnych. Ale nawet ci, którzy będą chcieli używać środków antykoncepcyjnych, muszą się liczyć choćby z sytuacją, kiedy jakakolwiek choroba będzie wymagała zaprzestania współżycia nawet na dłuższy okres. Także przed i po porodzie dziecka każda para małżeńska zobowiązana jest do wstrzemięźliwości okołoporodowej.
Współżycie przedślubne wcale nie ubogaca partnera, a wręcz przeciwnie - bardzo go zubaża. Co mam na myśli? Miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną wyraża się za pomocą wielu znaków. Uśmiech, dobre słowo, gest przytulenia, pomoc w pracy, darowany bukiet kwiatów, prezent, napisany wiersz, pocałunek i wiele, wiele innych. Najgłębszym z nich jest stosunek płciowy. On najwięcej wyraża i on najbardziej angażuje. I jest z nim trochę tak, jak z narkotykami. Jeśli ktoś zacznie brać mocne środki, to już potem żadne słabe go nie zadowolą. Podobnie i tu. Jeśli chłopak z dziewczyną zaczną przed ślubem wyrażać to, co ich łączy poprzez współżycie, to jest bardzo prawdopodobne, że zaniedbają język miłości, jakim są wszystkie inne pozostałe znaki. Do czego to może doprowadzić? Gdy, jak to się potocznie mówi, udzielam jakieś młodej parze ślubu w kościele, to bardzo często zdumiewa mnie niepomiernie jedna rzecz. Otóż pan młody i panna młoda w chwili składania sobie przysięgi małżeńskiej bardzo często nie patrzą sobie w oczy. Ja nigdy dozgonnego ślubu miłości żadnej dziewczynie nie składałem, ale tak mi się wydaje, że gdybym to czynił, to w tak istotnym dla mego i jej życia momencie patrzyłbym jej prosto w oczy. Tymczasem wiele ślubnych par tak nie czyni. Patrzą w posadzkę kościoła, gdzieś po bokach, albo właśnie na księdza. Ciarki mnie niekiedy przechodzą, gdy narzeczony ma na imię tak jak ja, a jego wybranka, patrząc na mnie, mówi: "biorę sobie ciebie, Piotrze, za męża". Zawsze wtedy lekkim gestem głowy próbuję jej wskazać należytego adresata tych słów, ale niejedna dama, wytrwale patrząc mi w oczy, brnie dalej i mówi: "i że cię nie opuszczę aż do śmierci". Kiedyś zapytałem o to starszego pana, który z nieukrywaną złośliwością powiedział: "a może oni przy ołtarzu po raz pierwszy widzą się z bliska, kiedy jest jasno, i trochę się siebie wstydzą?". Żart żartem, ale współżycie chłopaka i dziewczyny przed ślubem może ich tak skoncentrować na seksie, że nie nauczą się mówić sobie "kocham cię" właśnie spojrzeniem w oczy, słowem, uśmiechem, kwiatami czy drobnym prezentem. I potem, kiedy w małżeństwie przyjdzie czas, gdy trzeba zaniechać współżycia, pojawia się niekiedy kryzys. A nawet po prostu w zwykły dzień mąż nie wie, jak ma żonie okazać swoje uczucie i serce. Ktoś kiedyś też zauważył, że moment ślubu jest taką tajemniczą chwilą przemiany. Jeszcze w narzeczeństwie chłopak przytula się do dziewczyny w tramwaju, bierze ją na kolana, szepcze coś na ucho, a z chwilą, gdy zostaną małżeństwem, wszystko to gdzieś znika. "Jeśli w tramwaju młody mężczyzna trzyma na kolanach jakąś młodą panią, to niech ksiądz będzie pewny, że oni nie są małżeństwem". Takie słowa utkwiły mi w pamięci po tamtej rozmowie. Jeszcze kiedyś pewna pani skarżyła mi się przed kościołem, że pyta nieraz męża czy ją kocha, na co zawsze słyszy odpowiedź: "No, przecież ci już raz kiedyś powiedziałem. To po co mam się powtarzać?". Tak. Wielu panów nauczyło się kochać swoje wybranki nocą, a zupełnie nie potrafi wyrazić swojej miłości w zwykły dzień. A przecież małżeństwo to przede wszystkim wspólne przeżywanie ze sobą dni.
Kiedy już poruszyłem temat różnorakich znaków, przy których pomocy można wyrażać miłość, to chciałbym jeszcze spojrzeć na to zagadnienie z innej strony. Mianowicie chodzi i o prawdziwość tych znaków, i o ich rozwój wraz z rozwojem miłości. Gdyby na przykład ktoś poznał jakąś kobietę i już w chwilę potem wykrzyknął: "pani jest kobietą mego życie, pani jest sensem mojego istnienia!", to te słowa, które też przecież są znakami, byłyby kłamstwem. Jest to bowiem raczej niemożliwe, aby po kilku minutach znajomości nawiązała się aż tak głęboka relacja. Dlatego te słowa byłyby ewidentnym nadużyciem. Zazwyczaj na początku ktoś komuś może się spodobać, ktoś kogoś może zauroczyć, obdarzyć sympatią, ale to może być co najwyżej wstęp do głębokiej miłości. Miłość dwojga ludzi podlega procesowi stopniowego rozwoju. Wraz z nim powinien postępować proces angażowania coraz głębszych znaków, które tę relację będą wyrażać i umacniać. Tak więc, upraszczając sprawę, przy pierwszym spotkaniu ludzie zazwyczaj się do siebie uśmiechają, podają sobie rękę, po jakimś czasie mówią sobie nawzajem o coraz bardziej osobistych sprawach i problemach. Jeśli są to ludzie dorośli, to po pewnym czasie mogą sobie zacząć mówić po imieniu. Jeśli zaczynają darzyć się uczuciem, to mogą, spacerując, wziąć się za ręce, po jakimś czasie przytulić, pocałować. Aż wreszcie, kiedy po okresie narzeczeńskim rzeczywiście oddadzą sobie i przyjmą od siebie bezwarunkowo wszystko, włącznie z przyszłością - czyli ślubują sobie miłość i wierność do końca - to wtedy mają prawo do znaku najgłębiej wyrażającego miłość mężczyzny i kobiety, czyli do współżycia. Jeśli natomiast chłopak pozna dziewczynę i za godzinę już się przytulają, za dwie całują, a następnego dnia już współżyją, to te znaki w ich konkretnej sytuacji są kłamstwem, są nadużyciem. Być może wyrażają one, i tak najczęściej bywa, ich pożądanie, emocje, ale na pewno nie miłość. Przez takie, niestety, częste postępowanie zniszczona została naprawdę dobrze zapowiadająca się relacja wielu chłopców i dziewcząt. Zbyt szybkie wykorzystanie tego potężnego znaku współżycia czy erotycznych pieszczot fatalnie zakłóciło stopniowy rozwój głębokiej miłości. "Dzisiaj ci się tylko podobam, ale co zrobimy wtedy, kiedy naprawdę pokochamy się do szaleństwa?" - zapytała dziewczyna pewnego chłopaka, który po tygodniowej znajomości zaproponował jej pójście do łóżka. W zamyśle Bożym wspomniany proces powinien przebiegać bardzo harmonijnie. Najpierw oczekiwanie na spotkanie, potem na coraz większą intymność, potem na pocałunek, i wreszcie na noc poślubną. Po ślubie oczekiwanie na dziecko, potem na jego pójście do szkoły, na ślub już dorosłego własnego dziecka, wreszcie na wnuki. Wszystko to, co powinno dokonywać się latami, streściłem w jednym zdaniu, ale chodzi mi tylko o zaznaczenie konieczności stabilnego rozwoju relacji pomiędzy kobietą i mężczyzną. To może i jeszcze dlatego tak wiele związków dramatycznie się rozpada, bo zamiast tej kolejności jest inna: poznanie, pocałunek, współżycie, a potem już narzeczeństwo jest lękiem przed niepożądaną ciążą, i może jeszcze szukaniem innych, bardziej wymyślnych sposobów podniecania się i rozładowywania napięcia. Taki pośpiech przypomina budowanie domu bez fundamentów. Po co grzebać się w błocie? Czy nie można stawiać cegieł na ziemi, szybko budować ściany, kłaść dach, podłogę i wieszać firanki? Oczywiście, że można. Tylko potem pierwsza burza kończy się katastrofą. W życiu każdego małżeństwa pojawiają się burze, ale jeżeli miłość ma mocne fundamenty, jeśli jest zbudowana na skale, to takie małżeńskie wstrząsy nie wywrócą całego domu.
Gdy wspominam o argumentach, jakie pojawiają się w ustach młodych ludzi, którzy chcą usprawiedliwić swoje przedmałżeńskie współżycie, chciałbym wskazać na jeszcze jeden. Chodzi mi o tak zwane dopasowanie się. Młodzi twierdzą, że nie można kupować kota w worku, tym bardziej, że to "transakcja na całe życie". Jak to jest z tym dopasowywaniem się? Otóż na początku chcę przypomnieć, że w świetle nauki Kościoła, gdyby okazało się po ślubie, że jedna ze stron z takich czy innych powodów w ogóle nie może podjąć współżycia cielesnego, to takie małżeństwo jest nieważne. Czyli obawa, że po ślubie któryś z małżonków zostanie skazany na dozgonną wstrzemięźliwość seksualną, po prostu odpada. Zakładamy więc, że mamy do czynienia z dwojgiem zdrowych i normalnych ludzi. Na czym więc miałoby polegać ich dopasowywanie się? Czy chodziłoby tu o ich wzrost, wagę ciała, czy może budowę narządów płciowych. Proszę mi wybaczyć, ale choć od lat rozmawiam z małżonkami, niekiedy na dość intymne tematy, to nigdy nie słyszałem, żeby któraś z par miała kłopoty z tego powodu, że... no właśnie te dwa i pół centymetra trochę... właśnie za dużo, albo... o te sześć stopni nachylenia... to jakby... coś tego... za mało. Każdy zdrowy dorosły mężczyzna i każda zdrowa dorosła kobieta są zdolni do odbycia stosunku płciowego. Domyślam się, że zwolennicy tak zwanego dopasowywania się mają na myśli sprawy związane z temperamentem czy z psychicznym aspektem przeżywania fizycznego wymiaru miłości. I tu rzeczywiście, zgadzam się, mogą pojawić się problemy. Między żoną a mężem mogą zachodzić, i nierzadko zachodzą, różnice co do intensywności zapotrzebowania na pieszczoty czy zbliżenia. Na tym tle może dochodzić do nawet poważnych konfliktów i zgadzam się, że warto o tym pomyśleć, a nawet wspólnie o tym porozmawiać przed ślubem. Jednak w stu procentach jestem pewny, że aby dobrze ustawić tę sprawę na przyszłość, wcale nie trzeba przeprowadzać żadnych prób w łóżku. Pamiętam, jak kiedyś powiedział mi pewien pan: "kiedy moja dziewczyna mocno przytuliła się do mnie i pocałowała mnie po raz pierwszy, to wiedziałem w 99%, że «pasujemy» do siebie, jak ulał". Próby przedślubne i tak na niewiele się zdadzą, ponieważ temperament człowieka zmienia się w zależności od wielu różnorakich warunków. Od wieku człowieka, od pory roku,. stanu zdrowia. U kobiety zmienić się może po urodzeniu dziecka. I dlatego fakt, że dwudziestolatka ma ogromne i częste pragnienia bycia blisko swego chłopca, wcale nie znaczy, że nie zmieni się to u niej za kilka lat. Może być zresztą odwrotnie, gdzie przedślubna oziębłość po kilku latach małżeństwa przemienia się w prawdziwy ogień. Dlatego na sprawę "dopasowywania się" trzeba spojrzeć głębiej.
Nawet najbardziej kochający się ludzie nie pasują do siebie idealnie w wielu dziedzinach. Choćby z tego powodu, że żona jest kobietą, a mąż mężczyzną. Mają więc różne upodobania kulinarne, telewizyjne i wiele, wiele innych. I to stanowi o ich bogactwie, stwarzając okazję do prawdziwego rozwoju ich miłości. Bo prawdziwa miłość to nie wielkie wyznania i heroiczne czyny, ale umiejętność obejrzenia z mężem meczu piłkarskiego, choć pani domu może to wcale nie interesować. Kocha swoją żonę mąż, który wiezie ją do koleżanki, a potem dwie godziny słucha dyskusji o wybielaczu Ace, o ostatnim odcinku serialu, o tym, co zrobić, żeby piecyk gazowy nie przypalał od spodu. To jest właśnie dopasowywanie się i to jest miłość. Pójść na kompromis. I niewątpliwie podobnie mają się sprawy w dziedzinie seksu. Nie raz rozochocony mąż, widząc zmęczenie swojej żony, pocałuje ją na dobranoc w policzek i grzecznie położy się spać, choć może westchnie sobie po cichu, ale za to głęboko. Nie raz zmęczona żona przed pójściem spać starannie popracuje nad swoim wyglądem w łazience, żeby jej wybraniec mógł poczuć się jak Casanova. Myślę, że się rozumiemy. Tak jak w wielu innych dziedzinach życia małżeńskiego, tak i w tych nocnych sprawach miłość oznacza uszczęśliwianie drogiej osoby. Może nawet niekiedy kosztem własnego nastroju. To oczywiście musi w równym stopniu dotyczyć obu stron. Nie można i w tej dziedzinie wykluczyć jakiegoś kryzysu. Ludzie się zmieniają i w sferze pożycia fizycznego też może nastąpić okres jakiejś oziębłości czy braku harmonii pomiędzy małżonkami. Ale wtedy, jeśli ci ludzie naprawdę się kochają, to z pomocą psychologa, może nawet seksuologa problem na pewno zostanie rozwiązany. Jeśli tych ludzi naprawdę łączy miłość. Bo problem rzekomej konieczności dopasowania się to nie sprawa przedmałżeńskiej anatomiczno-fizjologicznej próby czy sprawdzenia swoich temperamentów. To jest sprawa miłości. Jeśli ona rzeczywiście istnieje, to utoną w niej wszelkie kłopoty, które mogą się pojawić w sferze pożycia intymnego.Te kłopoty, jak i wszelkie inne. Może trzeba będzie się nad tym napracować, bo miłość to nie romantyczny stan, ale także trud i wysiłek. Jednak, jeśli istnieje, to pochłania wszystko, co może rozdzielić dwoje ludzi. Absurdem byłoby stwierdzenie, że mężczyzna i kobieta naprawdę się kochają, ale muszą się fizycznie sprawdzić w obawie przed jakąś istotną przeszkodą w późniejszym życiu małżeńskim. Czy naprawdę można wyobrazić sobie taki małżeński dialog:
- Kochanie, jesteś sensem mojego życia, jesteś mi najdroższym człowiekiem pod słońcem, jesteś mi powietrzem i wodą, ale muszę cię opuścić, bo ja chcę trzy razy w tygodniu, a ty wolisz tylko dwa.
- Tak, mój drogi, i ja muszę ci coś wyznać. Nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny jak ty. Śnię o tobie po nocach, choć jesteś przy mnie. Jestem z ciebie dumna i z dnia na dzień kocham cię coraz mocniej. Ale ty zawsze całujesz mnie w szyję, a ja wolałabym tu, za uchem, a więc cóż, żegnam cię. Po prostu nie pasujemy do siebie.
Większą bzdurę trudno sobie wyobrazić. Proces dopasowywania trwa przez całe życie i to w wielu dziedzinach. I jeśli jest wpasowany w ramy miłości, nie jest niczym uciążliwym, a wręcz przeciwnie. Sprawia, że słowo "miłość" naprawdę ma smak.
Rozdział 6: Niezmywalny makijaż
Pewnego ranka, w niedzielę siedziałem na peronie stacji kolejowej w Kędzierzynie-Koźlu. Właśnie przyjechałem nocnym pociągiem z Warszawy i czekałem na połączenie do Strzelec Opolskich. Był letni, rześki, słoneczny poranek, a na stacji było zupełnie pusto. W pewnym momencie z podziemnego tunelu wynurzyło się dwóch młodych ludzi. Zamierzali zapewne jechać tym samym pociągiem, na który czekałem i ja. Usiedli na ławce stojącej tuż obok. Ponieważ na stacji nikogo nie było, żadne pociągi nie jeździły, to, chcąc nie chcąc, słyszałem dość wyraźnie o czym ci młodzieńcy rozmawiali. Już po kilku słowach zorientowałem się, że wracają z jakiejś całonocnej imprezy. Najpierw ustalali, ile wypili, potem, jaka była muzyka, aż wreszcie doszli do tematu: dziewczyny. Oceniali jakąś Gośkę, potem Izę i Mariolę, aż w końcu jeden z nich zapytał:
- A jak ta czarna, co ci się tak na początku spodobała? Poderwałeś ją w końcu? Jak ona miała na imię? Nigdy jej przedtem nie widziałem.
- A, ta - niby od niechcenia odparł drugi młodzieniec. - Jakaś Lila czy Lidka. Nie pamiętam.
- No, ale jak? - dopytywał się ten pierwszy. - Jest już twoja?
- Owszem, wcisnąłem jej parę bajerków i dziewuszka zaskoczyła - nocny amant delektował się swoim oddziaływaniem na płeć piękną.
- No dobra, ale jak, umówiłeś się z nią?
- Z nią? Coś ty, zgłupiał? To był kwiat jednej nocy. Jeśli ona po godzinie była gotowa zgodzić się na wszystko, to pewnie jest taka wobec każdego faceta. Owszem, na zabawę się nadawała, ale żeby się z nią zaraz umawiać? Jestem za stary na takie przelotne historie. Czas o kimś pomyśleć tak na poważniej.
Nie wiem, ile w tej rozmowie było prawdy, a ile przechwalania. Tym niemniej, przynajmniej po części, pokazuje ona podejście wielu chłopaków wobec wyboru towarzyszki życia. Pewien student tłumaczył mi to tak. Dziewczyny dzielą się na takie do chodzenia i na takie do żenienia się. Najpierw kilka lat chodzi się to jedną, to z drugą, a potem znowu robi się zmianę. I tak do momentu, aż człowiek mówi sobie: "Dość! Czas znaleźć narzeczoną". I wtedy na te panienki tylko do chodzenia nie zwraca się większej uwagi.
Wiele biednych dziewczyn nie może się doczekać, żeby wreszcie mieć już swojego chłopaka i staje się tymi pannami tylko do chodzenia. Podwyższają obcasy, zakładają krótkie spódniczki, kładą sobie wyraźny makijaż i wychodzą na test. Idą sobie ulicą, idą i.... jest! Obejrzał się! Tamten też wyraźnie się patrzy! O! A tamci dwaj to coś nawet powiedzieli pod moim adresem. I tak rośnie w tej młodej damie przeświadczenie, że jest piękną kobietą. Przecież się za nią oglądają. A to wcale nie musi być to. Bowiem tym pannom często piękno myli się ze wzbudzaniem pożądliwości. Panowie często oglądają się nie tylko za pięknymi, ale także i za wyzywającymi kobietami. Bo prawdziwe piękno to nie tylko długie nogi i duży biust, ale to przede wszystkim oczy i uśmiech. Tak! Oczy i uśmiech! I dlatego prawdziwy makijaż to nie kredka, tusz i szminka, ale... pielęgnacja serca. Bo to od tego, jakie kto ma serce, ile ma w nim pokoju i dobroci, od tego zależy piękno człowieka. Ile ja w życiu widziałem kobiet, które wymiarów modelek nie miały, z twarzy do Claudii Schiffer nie były podobne, a gdy się na nie patrzyło, to dosłownie oczu nie można było oderwać. I co ważne, to piękno, o którym piszę, nie przemija z latami! Spotkałem też w życiu piękne kobiety w wieku emerytalnym. To prawda, że nie były już atrakcyjne, ale były naprawdę piękne w pełnym tego słowa znaczeniu.
Trudno jest porównywać urodę kobiet. Która z nich jest bardziej ładna, a która mniej. Trudno jest mi wytłumaczyć, o jakie piękno mi chodzi, jaki jego wymiar uważam za najistotniejszy. Może więc jeszcze raz posłużę się przykładem. Rozmawiałem kiedyś z dziewczyną, której natura urody nie poskąpiła, i to w tym filmowym wydaniu. Panowie uganiali się za nią całymi chmarami. Na pewno na początku było to dla niej przyjemne, ale z czasem zrodziły się z tego kłopoty. Jeden miał do niej pretensje, że go nie chciała, dwóch się o nią gdzieś pobiło, jeszcze inny nie odstępował jej zaborczo ani na krok. Po jakiejś kolejnej awanturze na zabawie dziewczyna przyszła do mnie i prawie ze łzami w oczach prosiła, bym jej coś poradził, bo ma już tego dość. Coś tam próbowałem jej tłumaczyć o odpowiedzialności za swój wygląd, o prowokowaniu drugiego człowieka, ale widać nie za bardzo skutecznie, bo w pewnym momencie powiedziała:
- Proszę księdza, ale jak ja wyglądam? Przecież chodzę normalnie ubrana! Czy to moja wina, że tak wyglądam, a nie inaczej?!
W zasadzie miała rację. Była ubrana w normalny sweter, dżinsy, miała rozpuszczone, długie włosy, ale była tak ładną dziewczyną, że nawet w tym zwykłym ubraniu prezentowała się jak modelka.
- Co jest we mnie prowokującego? - pytała mnie szczerze i otwarcie.
Przyznam, że było to dla mnie, księdza, bardzo kłopotliwe pytanie. Czy miałem zacząć na głos oceniać jej wygląd po kątem oddziaływania na chłopaków? Nieznośna cisza wisiała w powietrzu, a ja miałem w głowie zupełną pustkę. I jak chyba nigdy przedtem czy potem poczułem, że to ktoś z góry podsunął mi odpowiedź, na którą w zasadzie sam nigdy bym nie wpadł.
- Wiesz co, Beata - powiedziałem.- Nie gniewaj się, ale gdy tak na ciebie patrzę, to nie widzę w tobie nic z wyglądu matki.
Ku mojemu jeszcze większemu zaskoczeniu moja rozmówczyni smutno pokiwała głową na znak, że się ze mną zgadza.
I tu gdzieś chyba leży istota prawdziwego piękna kobiety. Być nie tylko atrakcyjną blondynką czy szałową brunetką, ale mieć coś w sobie z matki. Z ciepła jej oczu, dobroci, uśmiechu. Nawet wtedy, kiedy się ma dopiero szesnaście czy dwadzieścia lat.
Rozdział 7: W górę serca! Bardzo mnie kiedyś rozbawiło wyznanie pewnego chłopaka. Rozbawiło, ale i dało mi wiele do myślenia. Powiedział mi mniej więcej takie słowa: "Proszę księdza, ja się w stu procentach zgadzam z nauką Kościoła dotyczącą sfery życia seksualnego. Zgadzam się z papieżem, kiedy mówi na ten temat. Zgadzam się z każdą katolicką książką poruszającą to zagadnienie, zgadzam się z księżmi, których słucham na rekolekcjach czy przy konfesjonale. W każdym calu się z nimi zgadzam. Ale kiedy moja dziewczyna usiądzie mi na kolanach, kiedy poczuję zapach jej włosów, to cała ta doktryna niewiele mi pomaga. Jestem zupełnie, ale to zupełnie bezradny. I co ja mam robić?!". Myślę, że tego odczucia doświadczyło wielu czytelników tej książeczki. Może wielu z Was się ze mną we wszystkim zgadza. Jednak przechodząc od strony do strony, od rozdziału do rozdziału, może niejeden z Was westchnął sobie: "łatwo się na ten temat mądrzyć na papierze, ale jak z tym żyć na codzień?". Spróbujmy zastanowić się nad tym. Po pierwsze, powiedzmy sobie od razu, bez Pana Boga opanowanie swojej płciowości jest praktycznie niemożliwe. Oczywiście, wśród miliardów ludzi żyjących na świecie, na pewno znaleźć można osoby i niewierzące, i nie będące chrześcijanami, które żyją w przykładnej czystości. Być może posiadają wyjątkowo silną wolę, może posiadają jakieś inne mocne przesłanki przemawiające za czystością. Albo, czego wykluczyć nie można, to sam Bóg pomaga im w ich postanowieniach, choć obdarza ich łaską w inny sposób niż przez sakramenty czy obecność we wspólnocie Kościoła. Tym niemniej my, chrześcijanie, wierzymy mocno, że bez pomocy Trójjedynego Boga nie jest możliwe wprowadzenie w swoje pragnienia pełnego ładu i harmonii. I tu właśnie chciałbym zatrzymać się chwilę nad samym spojrzeniem na Stwórcę. Mimo wielu zmian, jakie zaszły w Kościele na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, ogromna rzesza ludzi nosi jeszcze w swoim sercu wizerunek Boga jako srogiego sędziego. Jest On dla nich wszechwiedzącym i wszystkowidzącym policjantem, który z radością przyłapuje nas na różnych przewinieniach. W ich wyobrażeniu Bóg jest przerażającym tyranem, który ustawił nam poprzeczkę niezwykle wysoko, a sam zasiadł w wygodnym fotelu i z ironicznym uśmiechem przygląda się, jak próbujemy ją pokonać. I obraz takiego Boga mamy niekiedy jakże mocno wpisany w naszą psychikę. Możemy przeczytać dziesięć książek o Bożym miłosierdziu, możemy sto razy zaśpiewać piosenkę o tym, jak dobry jest Bóg. A jednak kiedy przekroczymy myślą, słowem lub uczynkiem Boże przykazania, z bojaźnią i lękiem spoglądamy na niebo, zastanawiając się: spada już na mnie błyskawica Bożego gniewu czy jeszcze nie? I to jest jakiś dramat chrześcijaństwa, że wielu ludzi - ochrzczonych, chodzących do kościoła, modlących się codziennie - nie żyje w obecności Dobrego Boga, Najlepszego Pasterza, który poranione owce bierze na swoje ramiona. Wielu z nas wciąż nosi w swoim sercu paraliżujący lęk przed karą i potępieniem. I choć zamierzam za chwilę napisać kilka zdań o tym, jak dobry jest nasz Niebieski Ojciec objawiający się Jezusie Chrystusie, to zdaję sobie sprawę, że od samych tych słów wykoślawiony obraz Boga w naszych sercach natychmiast się nie zmieni. Nie pomoże tu bowiem tylko rozmawianie o Bogu, samo czytanie na temat Jego dobroci. Żywego i nieskończenie Dobrego Boga trzeba spotkać i doświadczyć. A to dokonuje się głównie przez modlitwę. I właśnie jej brak zamyka nam drogę do prawdziwego pokoju serca. Tylko człowiek, który potrafi modlić się sercem, kto podczas mszy świętej naprawdę czuje się zaproszonym przez Jezusa do wspólnej Wieczerzy, podczas której karmiony jest nie zwykłym pokarmem, ale najczystszą miłością, nie będzie bał się Pana Boga. Prawdziwie rozmodlony człowiek, żyjący w obecności Dobrego Boga, może jedynie lękać się, że utraci tak bliski kontakt ze Stwórcą. Skąd biorą się w nas takie zafałszowane obrazy Pana Boga? Być może są one skutkiem błędnej katechezy, z jaką zetknęliśmy się w dzieciństwie? Może w tym przekazie sprzed lat ktoś zbyt mocno zaakcentował tę słuszną w istocie prawdę, że Bóg jest Sędzią Sprawiedliwym, który za zło karze, a za dobro nagradza? Może zrodziło to w nas obraz Boga, który niejako mechanicznie obdarza ludzi karami i nagrodami? Może było tam za mało słów o bezwarunkowej miłości i nieskończonym miłosierdziu Boga? Inną przyczyną , która powoduje, że zamiast obrazu miłosiernego Boga mamy ciągle przed oczami Jego karykaturę, może być swego rodzaju projekcja, którą sami sobie tworzymy. W przybliżeniu przynajmniej wiemy, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga, ale jakże często my sami tworzymy sobie obraz Boga na nasze podobieństwo. Wydaje się nam, że Bóg musi być taki, jacy jesteśmy sami, albo ludzie, jakich znamy w naszym otoczeniu. Na przykład w Polsce bardzo mocno zakorzeniony jest zwyczaj rewanżowania się drugiemu człowiekowi tym samym, czego od niego doświadczyłem. I dotyczy to rzeczy zarówno dobrych, jak i złych. Tak, jak ktoś mnie ugościł, tak i ja powinienem ugościć jego. I odwrotnie. Jeśli ktoś mi nie pomógł, to i ja też mu nie pomogę, jeśli ktoś mi ubliżył, to ja też nie poskąpię mu mocnego słowa. I za nic nie możemy, nie chcemy uwierzyć, że Bóg jest inny. Owszem, On jest sprawiedliwy, ale nie jest to sprawiedliwość automatyczna. O ile bowiem człowiek szczerze żałuje za swoje grzechy, to utoną one jak kamienie w oceanie, w ogromie Bożego miłosierdzia. I to za nic, za darmo. Dlatego, że taki jest Bóg. A my mówimy: "Tak! Oczywiście, że tak! Bóg jest litościwy". Ale gdzieś tam w podświadomości jakiś głos nam mówi: "To niemożliwe. Bóg nie byłby poważny, gdyby dawał przebaczenie tak po prostu za darmo. Muszę na nie jakoś zapracować. Muszę się zmienić, przecież On tak w nieskończoność nie będzie tolerował moich upadków. Ja bym nie tolerował, moi znajomi by nie tolerowali, więc On raczej też". A Jezus leczy rany. Jeśli człowiek szczerze żałuje, to pozwala wrócić do utraconej świętości i niewinności. Nawet siedemdziesiąt siedem razy. Za darmo. Wszyscy chyba pamiętamy ten niezwykle pocieszający fragment Ewangelii świętego Jana: "Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?» Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli Go o co oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: «Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień». Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: «Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?» A ona odrzekła: «Nikt, Panie!» Rzekł do niej Jezus: «I ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!»" / J 8, 3-11/. Czego byśmy o tej kobiecie nie powiedzieli, to trzeba przyznać, że znalazła się naprawdę w dramatycznej sytuacji. Jej grzech stał się sprawą publiczną. Taki wstyd! Wlekli ją przez całe miasto, całkiem prawdopodobne, że niekompletnie ubraną, i teraz w takim stanie stoi pośród tłumu. A co najtragiczniejsze, ona sama zdaje sobie sprawę z tego, że za chwilę mogą się na nią posypać kamienie, że to są może ostatnie chwile jej życia. I co robi Jezus? Mówi: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień". Te mądre słowa demaskują przewrotność oprawców, którzy odchodzą zawstydzeni. Zbawiciel zostaje z tą kobietą sam na sam. I teraz zadaje jej pytanie, które nieco nas zadziwia: "Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?". Chciałoby się zapytać: "Panie Jezu, po co o to pytasz? Czy nie widzisz, że wszyscy odeszli? Że nikt nie odważył się chwycić za kamień? Po co pytasz o rzeczy oczywiste?". To rzeczywiście ciekawe pytanie: dlaczego Chrystus tę kobietę o to zapytał? A może chodzi tu właśnie o Jego niesamowitą delikatność? Ciekawe, czy zdarzyło się Wam kiedyś, że ktoś poprosił Was o to, by wyjąć mu z oka jakiś pyłek? Pamiętacie, jak bardzo ostrożnie, najdelikatniej, jak tylko potrafiliśmy, samym rożkiem chusteczki staraliśmy się usunąć pyłek tak, aby nie urazić oka, które jest przecież tak delikatnym narządem? Tak samo delikatnie Jezus chce uleczyć nasze serca, by nie zdawać nam niepotrzebnego bólu. Bo przecież wtedy, w tamtej sytuacji Jezus, Bóg Wszechmogący, Sędzia nad Sędziami miał prawo powiedzieć: "No i co teraz?! Zgrzeszyłaś! Dlaczego tak zrobiłaś?! I co teraz dalej będzie?! Jaką mam gwarancję, że to się nie powtórzy?!". Jezus miał prawo odbyć surowy sąd na tą kobietą, która złamała prawo Boże. Co więcej, miał prawo wydać wyrok skazujący ją na śmierć. Ale On tego nie robi. Nie rozdziera i tak już bolesnych ran. Nie chce potęgować przerażenia i lęku. Mówi tylko te krótkie słowa: "I ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!". I taki jest Jezus. On nie pragnie śmierci grzesznika. Chce, aby się nawrócił i miał życie. Kocha nas tak, jak nikt inny, i jest ostatnim, który wydałby na nas skazujący wyrok. Czy wyobrażasz sobie, że przytrafia ci się jakieś nieszczęście, ulegasz na przykład wypadkowi drogowemu, w ciężkim stanie zawożą Cię do szpitala, a Twoja mama na wieść o tej tragedii zaciera ręce i mówi z uśmiechem: "A dobrze mu tak! Zawsze jeździł jak wariat! Wreszcie się doigrał! A niech sobie pocierpi, to mu dobrze zrobi!". Bardziej absurdalnej sceny nie można chyba wymyśleć. Otóż pamiętajmy, że Bóg kocha nas bardziej niż nasi najlepsi rodzice. On jest przecież samą miłością! On jest przecież nieskończenie miłosierny! Nie jest sędzią skazującym nas z satysfakcją na okrutną karę, ale lekarzem pragnącym nas leczyć z naszych dolegliwości. Kiedyś w jednej z książek księdza Janusza Pasierba przeczytałem słowa, które bardzo mocno uświadomiły mi, kim jest dla nas Jezus. Autor napisał tak: "W filmie «O jeden most za daleko» młody oficer amerykański rozmawia przed bitwą ze starszym od siebie sierżantem. Chłopiec boi się i prosi sierżanta, by mu dał słowo, że on, ten młody oficer... nie zginie. Sierżant po dłuższym wahaniu daje obietnicę. Po bitwie widzimy sierżanta, jak w poprzek linii frontu pędzi drogą przez las, pośród zabitych odszukuje porucznika, zabiera bezwładne ciało, kluczy pod ostrzałem między drzewami, dowozi do swoich i, ryzykując sąd wojenny, zmusza pistoletem pułkownika chirurga, by wyjął z potwornie okaleczonej głowy odłamek.... I dopiero wtedy dowiadujemy się, że konający został uratowany, wbrew wszelkim nadziejom. Dawno nie widziałem filmu, który by pokazywał lepiej, jak odbywa się nasze zbawienie, jak karkołomnie Jezus dotrzymuje danego nam słowa". Jezus obiecał nam na chrzcie świętym, że będziemy zbawieni. I będzie nas nosił na rękach, będzie nas wygrzebywał spod sterty grzechów i słabości, byle dotrzymać słowa. I takiego Jezusa musimy koniecznie zaprosić do naszego życia. Nie Jezusa, który jest nagrodą za nasze dobre zachowanie. Wielu ludzi żyje w takim przekonaniu, że mają prawo modlić się, mają prawo przychodzić do Pana Boga tylko wtedy, kiedy są porządni, kiedy wszystko w swoim życiu ułożą poprawnie. A tak nie jest. Czy ktoś z nas mówi sobie: "Nie pójdę do lekarza, bo jestem taki chory, mam gorączkę, kaszlę i kicham. Wstyd byłoby się w taki stanie pokazywać doktorowi. Jak się trochę podkuruję, to wtedy pójdę do przychodni". Nikt tak nie myśli, bo to byłby absurd! Do lekarza idziemy właśnie wtedy, kiedy jesteśmy chorzy. I do Jezusa idziemy szczególnie w tym czasie, kiedy upadamy, kiedy coś nie wychodzi, kiedy grzech znów tryumfuje nad nami. Ogromne rozterki przeżywają ludzie, którym często zdarza się upadać, czy to w grzech oglądania nieskromnych filmów, w samogwałt albo cudzołóstwo. Tak często ocierają się o poczucie rozpaczy, kiedy grzech powtarza się po raz setny, tysiączny, kiedy trwa miesiąc, rok, nawet kilka czy kilkanaście lat. Pojawia się wtedy myśl: "To nie ma sensu. Taki już będę, tak widać być musi. Nic się tu nie zmieni. Bóg już na pewno ma mnie dość. Przecież ciągle upadam, tyle razy postanawiałem poprawę. Już chyba najbardziej cierpliwy człowiek nie wytrzymałby tego, gdybym go tyle razy zawiódł, więc Bóg chyba też mówi mi: «Dość! Nie będziesz mnie już więcej zwodził swoimi postanowieniami poprawy! Teraz czeka cię już tylko surowy sąd i wyrok!»". I wtedy nierzadko przychodzi zmiana przekonań moralnych. Taki ktoś, zrozpaczony codziennymi upadkami, w końcu sięga po rozwiązanie pseudowyzwolenia, które chętnie podsuną mu różne wyluzowane środowiska: "Ależ to, co robiłeś, to wcale nie jest grzech! Jeśli jest to nawet trochę nie w porządku, to nie można się tym za bardzo przejmować. Do piekła się od tego nie idzie! To tylko jakieś anachroniczne przekonania księży. I to zresztą nie wszystkich. A poza tym, tak jak ty, postępują miliony innych ludzi. Po prostu inaczej się nie da!". I kiedy takie zwątpienie wkrada się w serce człowieka, kiedy zaczyna kupować takie rozwiązanie, jest to znak, że trzeba... znowu powstać. Setny, tysiączny raz. Trzeba się z tego natychmiast wydźwignąć! "Ale w imię czego? - ktoś zapyta. - Przecież wszystkie sposoby, postanowienia zawiodły. Na czym mam oprzeć swoją nadzieję? Przecież wiem, że będę dalej upadał!". Tak, to jest bardzo prawdopodobne przypuszczenie. Czas upadków może jeszcze trwać. Bóg da wytrwałym łaskę uzdrowienia, ale rzeczywiście przychodzi nam niekiedy długo na nią czekać. Cóż więc robić, kiedy upadki samogwałtu, nieskromności, cudzołóstwa powtarzają się mimo mocnych postanowień i licznych prób podźwignięcia się?
Przed kilku laty uczestniczyłem w spotkaniu ewangelizacyjnym, na którym pewien świecki człowiek zadał zgromadzonym słuchaczom konkretne pytanie: Drogi Czytelniku, odłóż na chwilę tę książeczkę, spójrz na zegarek i zapytaj samego siebie: "Czy teraz, o tej godzinie, w tej chwili jestem święty? Czy jestem w stanie łaski uświęcającej? Czy mojego sumienia nie obciąża jakiś poważny grzech, czy nie trwam w jakimś złym uporze, może jestem z kimś skłócony, postanowiłem nie odzywać się do niego? Czy nie planuję niczego złego? Czy po prostu mogę teraz spojrzeć Jezusowi w oczy?". Jeżeli tak, to jesteś święty! A jeżeli nie? Jeżeli między tobą a Bogiem jest jakiś mur grzechu? To co wtedy? Są takie dwa słowa, które w naszym życiu duchowym toczą za sobą swego rodzaju walkę. To właśnie słowo "próbować" i słowo "natychmiast". Które z nich jest bliższe duchowi Ewangelii można bardzo łatwo stwierdzić, zaglądając do biblijnej konkordancji. Otóż słowo "natychmiast" pojawia się w Ewangeliach 27 razy. Gdy Jezus został ochrzczony, to natychmiast wyszedł z wody, Apostołowie natychmiast zostawiali sieci i szli za Zbawicielem. Gdy Piotr zaczął tonąć w jeziorze, Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go. Gdy Chrystus powiedział do ojca chorego chłopca "Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy", ten natychmiast zawołał: "Wierzę, zaradź niedowiarstwu memu". Jezus natychmiast uzdrawiał chorych. Natychmiast wstał paralityk, natychmiast ustał krwotok chorej kobiety, natychmiast powstała wskrzeszona dziewczynka. Gdy Apostołowie płynęli po wzburzonym jeziorze, a Jezus przyszedł do nich po wodzie, to "łódź natychmiast znalazła się przy brzegu". Natomiast wspomniane słowo "próbować" jest użyte w Ewangelii tylko raz, gdy Jezus mówi do Żydów: "Nie próbujcie sobie mówić: «Abrahama mamy za ojca»". Poza tym Jezus nie wypowiada go nigdy. Przeciwstawiając sobie słowa "natychmiast" i "próbować", nie chcę powiedzieć, że zawsze, gdy chrześcijanin coś próbuje robić, jest to złe i nieewangeliczne. Chodzi mi tylko o podkreślenie, jak bardzo ważne jest w życiu chrześcijańskim zdecydowane działanie, czynienie od razu wszystkiego, co jest naszym powołaniem, co w danej chwili jest możliwe do zrobienia. Bowiem jak mówi Ewangelia: "Ludzie gwałtowni zdobywają królestwo Boże" /Mt 11, 12/. I dlatego ważnym momentem w życiu duchowym każdego chrześcijanina jest chwila postanowienia: "Będę święty, muszę zostać świętym! Właśnie teraz!". I choć może człowieka, którego powinieneś przeprosić. spotkasz dopiero jutro, może do spowiedzi będziesz mógł pójść za kilka godzin, może tę rzecz, którą musisz oddać, odniesiesz właścicielowi za kilka dni, to tę decyzję możesz podjąć już teraz! I jesteś święty. Natychmiast! Możesz natychmiast stać się święty - w autobusie, w kolejce do kasy, nawet leżąc w łóżku. Każdy człowiek na świecie, gdzie chce i kiedy chce, może natychmiast stać się święty! I to jest najprawdziwsza, niesamowita wolność, którą zyskaliśmy przez to, że Jezus już nas zbawił. Zanim jednak będziemy mieć w niej pełny udział, trzeba będzie jeszcze stoczyć walkę ze złym duchem, który przychodzi do nas z argumentem z pozoru bardzo logicznym, a co niebezpieczniejsze, mającym posmak tak docenianej w chrześcijaństwie pokory. Mówi serdecznym, rozsądnym głosem: "Ty chcesz zostać święty? No tak, oczywiście, to dobry pomysł, ale czy to nie zarozumiałość? Przypomnij sobie swoje ostatnie upadki. Pamiętasz? Samogwałt, nieskromne dotknięcia, namiętne pocałunki. Pamiętasz ten film w sobotę wieczorem? Może było tego nawet więcej niż kiedyś. I ty chcesz być święty? Oczywiście, próbuj, staraj się poprawić, ale bądź realistą. Musisz to wszystko spokojnie przemyśleć, zastanowić się. Ale może nie podejmuj decyzji tak gwałtownie. Może zaczniesz od jutra, od przyszłego miesiąca? Może po jutrzejszym spotkaniu z dziewczyną, może po sobotniej imprezie u kolegi. A potem to owszem, może rzeczywiście spróbujesz żyć inaczej. Zresztą popatrz na innych, czy są wśród nich święci? Słyszysz przecież, co opowiadają o swoich podbojach miłosnych koledzy. Czytasz, jakie listy przysyłają do gazet młodzieżowych twoi rówieśnicy. Ludzie są tacy zwykli, szarzy, a ty chcesz być święty? Nie łudź się. Owszem, bądź porządny, przyzwoity i próbuj się poprawić, ale...". .Właśnie! Z tym "ale" trzeba się rozprawić. Trzeba być "zarozumiałym" i upartym. Fanatycznie upartym. "A ja właśnie będę święty!". Dlaczego takim trzeba być? Bo nie ma się nic do stracenia. Jan Bosco powiedział: "Albo będziesz święty, albo będziesz nikim". Choćby mnie moje grzechy ciągle odrzucały od bram nieba, kalały brudem, poniżały i upokarzały, będę podnosił się natychmiast i wracał. Będę ufał nie swoim siłom, umiejętnościom czy duchowym kalkulacjom. Ufam Bogu, który mnie stworzył. W chrzcie świętym uczynił mnie swym przybranym dzieckiem. Karmi mnie swoim Ciałem, w konfesjonale pozwala mi doświadczyć cudu miłosierdzia nawet siedemdziesiąty siódmy raz. Ja już nawet nie wierzę sobie, ale wierzę Jemu. To nie ja jestem szalony, gdy mówię: "będę święty". To Bóg jest niepojęty, wzywając mnie do swego domu, nazywając mnie swoim dzieckiem, nakazując mi być świętym człowiekiem. A przecież On zna wszystkie zakamarki mojego serca. Te ciemne też. I odpowiem na to wezwanie do świętości już teraz! Natychmiast! Bo po co te minuty obok Niego. Te dni z tak wykańczającym kompromisem sumienia. Wstanę i wrócę do mojego Ojca!". Gdy tylko po ludzku spojrzymy na problem naszego wezwania do świętości, to odpowiedź jest jedna: "to niemożliwe". Tyle słabości krępuje świat naszego ducha, tyle pokus wokół nas, pragnienia ciała są tak niesamowicie silne, wyobraźnia tak łatwo szybuje ku strefie zakazanej. Tak, to prawda, ale czy naprawdę to wszystko aż tak bezlitośnie nas zniewala? Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, to spędzałem wakacje na jednej z mazurskich wsi. Córka gospodarzy, u których mieszkałem, pokazała mi kiedyś taką, jak to mówiliśmy, sztuczkę. Złapała chodzącą po podwórku kurę, ścisnęła dłonią obie jej nogi i zaczęła przy nich tak manipulować, jakby je wiązała. Następnie położyła przestraszonego ptaka na boku i patykiem namalowała na ziemi, przed oczami kury, biegnącą od jej nóg kreskę tak, jakby to był koniec sznurka. Rzecz niesłychana. Biedna kura, mając zupełnie nie skrępowane nogi, myślała, że są one związane i pokornie leżała na ziemi, nie próbując nawet wstać. Zdarzało się niekiedy, że trwało to parę ładnych minut. Czy czasem zły duch nie robi z nami podobnej rzeczy? Leżymy i nawet nie próbujemy wstać, mając przed oczami kreskę naszych wyrzutów sumienia. Dajemy się niekiedy nabrać na głos świata, któremu za wszelką cenę zależy na tym, by przekonać wszystkich, że świętość jest niemożliwa. Że, jak to mówią: "Każdy jest umoczony. Każdy robi to, co jest twoim wyrzutem sumienia. Onanizm, współżycie przedślubne, oglądanie pornografii, to wszystko jest popularne na całym świecie. Robią to setki milionów ludzi". To wszystko prawda. A jednak... A jednak Kościół na placu Świętego Piotra ustami papieża nieustannie ogłasza całemu światu imiona tych, którzy na wzór Mistrza z Nazaretu przeszli przez ziemię, dobrze czyniąc. Żyli w czystości, niejednokrotnie oddając za nią swoje życie. Nie byli wolni od ludzkich ułomności, ale powstawali, powracali i nieustannie wierzyli głęboko w Boże miłosierdzie. Imion tysięcy innych świętych, tych nie kanonizowanych, tu, na ziemi, nie poznamy nigdy. Jako spowiednik, mogę powiedzieć tylko tyle, że żyją wśród nas. Kiedyś w tygodniku "Nasza Polska" przeczytałem ciekawy artykuł Kai Bogomilskiej pod tytułem "Filozofia pampersa", którego fragment chciałbym tu przytoczyć: "Coś takiego, to mi się jeszcze nie zdarzyło - właściciel pola namiotowego w Rowach gestem zdziwienia rozkłada ręce - na oko wyglądali normalnie. Po prostu chłopak i dziewczyna. Przed dwudziestką. Pobieram opłaty, a ci mi meldują, że będą płacić za dwa namioty jednoosobowe. Uśmiałem się, że chyba je zeszyją razem. Nie lubię zdzierać z młodych, więc powiedziałem: po co wam ten drugi? Przecież... A oni z dużą powagą, że żadne "przecież" nie wchodzi w grę. Są narzeczonymi, pobiorą się, jak skończą studia i wtedy będzie czas na "przecież". Zatkało mnie. Coś takiego w dzisiejszych czasach. Przecież ja jestem dobry katolik i trochę starszy, a z żoną «ten tego» przed ślubem. Oni nawet nie studiują na KUL, chociaż są z Lublina. I rzeczywiście, gdy nocka się zbliżała, posiedzieli trochę na kocyku, potrzymali się za rączki, a potem buzi na dobranoc i każde szło do siebie. Podglądałem ich. Wstyd przyznać, ale musiałem sprawdzić, czy szczeniaki nie picują. Zaimponowali mi. Ambitne sztuki, nie ma co. Dziewczyna była taka ładna. Krzysztof i Justyna, oboje studenci III roku socjologii, nawet się nie spodziewali, że ich dwa kolorowe namiociki będą stanowić taką sensację. W końcu musieli się wyprowadzić z pola namiotowego i przenieść do ogródka gospodarza. Wygryźli ich jacyś młodzi ludzie z Warszawy, którzy zrobili z nich obiekt średnio wybrednych żartów. «Musiałem zabrać stamtąd Justynę, bo zaczynała się denerwować. Oczywiście z tymi namiotami to demonstracja. Mamy do siebie zaufanie. Panujemy nad odruchami. Postanowiliśmy tak a nie inaczej, i wytrwamy, nawet śpiąc w jednym łóżku. Te dwa namioty miały świadczyć o tym, że chłopak i dziewczyna mogą razem jechać na wakacje nie tylko w tym jednym celu. Zresztą my nikomu nie zaglądamy w wyro. Każdy jest wolnym dzieckiem Bożym i sam wybiera. My akurat tak»". Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. Dał nam Księgę, która jest Prawdą o Bogu, o ludziach, o świecie. Dał nam sakrament pojednania, Eucharystię, dał nam Swojego Ducha. Więc, "któż może odłączyć nas od miłości Chrystusowej?!" /Rz 8, 35/. "Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?!"/ Rz 8, 31/. A więc bądź święty! Dosłownie. Ktoś może jednak nie dowierzać: "Ale jak to: «bądź święty»? Od kiedy?". Od teraz, właśnie natychmiast. Kiedy Matka Teresa z Kalkuty odwiedziła jeden z domów, w którym mieszkały siostry jej zgromadzenia, to zauważyła, że wbrew obyczajom przyjętym w zakonie, w kaplicy, na podłodze leżał duży dywan. Nie zaczęła rozważać, co uczynić w tej sytuacji, nie zwołała zebrania na ten temat. Ona sama, kobieta tak drobnej postury, zwinęła ten dywan i wyrzuciła go przez okno. Już, natychmiast! To jest duch Ewangelii. Dziś jeszcze zadzwonić do bliźniego i powiedzieć: "przepraszam". Temu, komu trzeba, powiedzieć "żegnaj", innemu: "przyjdź do mego domu". Oddać to, co mam, a co nie jest moje. Położyć sobie karteczkę z tekstem krótkiej modlitwy na biurku. Wyrzucić na śmietnik czasopismo, które brudzi moje myśli. Natychmiast, jeśli trzeba, przystąpić do kratek konfesjonału. Ktoś powie: "No tak, może nawet byłoby mnie stać na taki jednorazowy, heroiczny zryw. Ale przecież przede mną całe życie, tyle dni, tyle różnych sytuacji, tyle pokus. Czy wytrwam, czy mam szansę wytrwać? Czy sprawdzę się we wszystkim?". Zadam Ci pytanie: czy potrafiłbyś przeżyć najbliższy kwadrans w świętości? To tylko piętnaście minut. A czy mógłbyś przeżyć, powiedzmy, najbliższą godzinę bez grzechu, bez kłótni, złośliwości, po Bożemu realizując swoje plany? Tylko godzinę. Na razie nie myśl o dniu jutrzejszym, o przyszłym tygodniu, miesiącu, roku, o całym życiu. Na razie ta godzina. Bo widzisz, to jest wielkie odkrycie: jeśli potrafisz być świętym, tak normalnie, zwyczajnie świętym w tym kwadransie, w tej godzinie, to dlaczego nie potrafiłbyś być takim w następnej? A życie, całe długie życie składa się z takich właśnie zwykłych godzin. I nie martw się za dużo na zapas. Ile tych godzin będzie, wie tylko Bóg. Ksiądz Aleksander Fedorowicz napisał kiedyś: "Każdy człowiek, naukowiec i sprzątaczka, artysta i hydraulik, biskup i ministrant staje nieustannie przed jednym zadaniem - przeżyć jeden, konkretny dzień." Kiedyś, w czasie moich pierwszych w życiu ferii seminaryjnych zwierzyłem się jednej siostrze zakonnej, że mam pewne wątpliwości, czy uda mi się wytrwać w seminarium, a potem w kapłaństwie. Pamiętam moje słowa, które w moim mniemaniu miały uchodzić za wyraz odpowiedzialności i dojrzałości. Mówiłem mniej więcej tak: "Przecież tyle jeszcze lat przede mną, tyle nieprzewidzianych sytuacji, i to aż do końca życia! Miesiąc czy rok to mogę wytrzymać, ale zawsze?!". I wtedy bardzo zaskoczyła mnie jej pełna spokoju odpowiedź: "A co ty się martwisz? Wybrał cię Bóg, to niech On się martwi o ciebie! Dziś jesteś w porządku, a jutro Pan da ci łaski, o jakich jeszcze dziś ci się nie śni. Zamiast biadolić, chodź, lepiej napijemy się kawy". Tak bardzo się cieszę, że moim patronem jest święty Piotr. To przecież w pewnym sensie dramatyczna postać. Spośród wszystkich Apostołów wyróżniał się niezwykłą aktywnością, ale prawie wszystkie jego inicjatywy, mówiąc delikatnie, nie wypaliły. To przecież on doradzał Zbawicielowi, aby Ten nie szedł na krzyż. Został za to przez Mistrza niesamowicie surowo skarcony. Gdy był z Jezusem, Jakubem i Janem na Górze Przemienienia, to zaczął ze strachu mówić coś o postawieniu jakichś trzech namiotów. Było to tak niedorzeczne, że Jezus nawet tego nie skomentował. Kiedy chciał sobie pospacerować po jeziorze, to mu wiary zabrakło i skąpał się na oczach pozostałych jedenastu. Taki wstyd, chciał być bohaterem, a tu Jezus musi go ratować przed niechybną śmiercią. W wieczerniku zaklinał się, że Zbawiciela nigdy nie opuści, a jeszcze kogut nie zaczął piać, gdy on już wyparł się Jezusa trzykrotnie. Jeszcze wcześniej chciał być wierny obietnicy i sługę Sanhedrynu uderzył mieczem w głowę, ale to też się Chrystusowi nie spodobało. Właściwie, prócz wyznania wiary w Jezusa pod Cezareą Filipową, do chwili Jego zmartwychwstania Piotrowi nie wyszło nic. Zupełnie nic. Jak chyba żadna z postaci Nowego Testamentu, to właśnie on wciąż zawodził. I ten Piotr, po tym wszystkim, trzykrotnie powiedział Jezusowi, że Go kocha. Być może, gdy to mówił, któryś z Apostołów mógł sobie pomyśleć: "Jak śmiesz, Piotrze, mówić, że kochasz Mistrza. Przecież zdradziłeś, uciekłeś, nie zrozumiałeś". A jednak on twardo mówił: kocham! I Jezus to wyznanie przyjął. Bo Piotr umiał jedno - umiał wracać. Wracać natychmiast. I dlatego, po tych wszystkich doświadczeniach, w swoim Pierwszym Liście pisał: "W całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał". I dalej: "Upokórzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili. Wszystkie wasze troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was" /1P 5, 6-8/. Jakże bardzo Piotr doświadczył tego, jak Bogu ogromnie na nas zależy. Dlatego gotów jest ciągle nam wybaczać i chwytać nas za rękę jak swego ukochanego Apostoła, gdy ten zaczął pogrążać się w falach wzburzonego jeziora. Tak, my też zawodzimy, ale przez to nie przestajemy być wybrani. Nie przestajemy być powołani do świętości. Do każdego z nas Bóg powiedział na chrzcie, że czyni go swym przybranym dzieckiem. Przy każdej spowiedzi słyszymy słowa: "Ja odpuszczam tobie grzechy". I gdy wychodzimy z kościoła, gdy wstajemy od modlitwy, to czeka na nas kolejna godzina, kolejny dzień jak biała karta, na której mamy spisywać historię swego życia. I bez względu na to, co do tej pory było na niej napisane, możemy natychmiast napisać tam słowo "tak". "Tak" Panu, "tak" Ewangelii, "tak" wezwaniu do czystości i świętości. Bóg jest dobry, bo - skoro żyjemy - to znak, że nasze księgi są otwarte i nie brak w nich białych kart.
Chciałbym jednak nieco dowartościować skrytykowane przed chwilą słowo "próbować" i jakoś pogodzić je ze słowem "natychmiast". Wydaje mi się bowiem, że nasza chrześcijańska świętość do końca życia polegać ma na tym, że po upadku będziemy natychmiast próbować, by jeszcze raz zacząć wszystko od nowa. To słowo "próbować" jakoś szczególnie spodobało mi się po obejrzeniu słynnego filmu pod tytułem "Lot nad kukułczym gniazdem". Jest tam scena, kiedy pensjonariusze zakładu psychiatrycznego postanawiają z niego uciec. Gromadzą się w łaźni i wtedy jeden z nich, główny bohater filmu, Mc Murphy, rzuca pomysł, aby wyrwać stojący na środku marmurowy postument, do którego przymocowane są krany. Potem rzucić nim w okno, rozerwać kraty i tak oto uzyskać drogę ku wolności. Jeden z towarzyszy niedoli zaczyna jednak wątpić w powodzenie tego planu. Bardzo mi się spodobały te słowa. "Przynajmniej próbowałem". Może to one ocalą nam życie na Sądzie Ostatecznym? "Przynajmniej próbowałem, Panie Jezu. W chwilach trudnych umawialiśmy się z dziewczyną w parku, w kawiarni, przy ludziach, żeby nic głupiego nie zrobić. W Wielkim Poście robiliśmy sobie przerwę w naszych spotkaniach. Gdy trzeba było, to jeszcze przed szkołą jeździłem autobusem do spowiedzi na drugi koniec miasta. A kiedy noc nie była spokojna, paliłem lampkę oliwną przed Twoim obrazkiem. Kupowałem kwiaty dla Matki Bożej, szukałem książki, spowiednika, dobrych rekolekcji. I wiem, że zdarzały się upadki, ale co mogłem robić więcej? Może rzeczywiście mało, ale to był taki mój wdowi grosz". Jestem przekonany, że takie wyznanie wzruszy miłosierne serce Dobrego Jezusa. Na zakończenie tego rozdziału chciałbym powiedzieć coś tym wszystkim, którzy może są bliscy utraty nadziei, że można wydźwignąć się z grzechu, że można żyć w czystości i świętości. Tym, którzy zaczynają wątpić w to, że Jezus naprawdę może darować winę nawet po raz tysiączny. Otóż jest sens, by jeszcze raz iść do spowiedzi, choć bywało się tam częstym gościem. A tym wszystkim, którzy bliscy są już tylko ucieczki, rezygnacji, popadnięciu w rozpacz, chciałbym zadedykować jedną z homilii znanego kaznodziei i rekolekcjonisty, księdza Kazimierza Orzechowskiego. Mówi ona właśnie o Bożym miłosierdziu i nadziei. "Wielu ludzi żyje w przekonaniu, że Pan Bóg nie wysłuchuje modlitwy grzesznika, że On wysłuchuje tylko sprawiedliwych. Bolesne to jest i smutne, bo co w takim razie mają robić ci biedni grzesznicy, skoro Bóg ich nie wysłuchuje. Ale my spokojnie zapytajmy: czy rzeczywiście Bóg nie wysłuchuje grzesznika? Pierwszą odpowiedź daje nam już święty Augustyn, doktor Kościoła. Cóż on na to odpowiada? Mówi, że Bóg wysłuchuje grzesznika. Dlaczego? Bo w chwili, gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w zasięgu łaski, czyli już w tym momencie Bóg dał mu jakiś dar, i to znaczy, że już mu przebaczył. On już jest usprawiedliwiony przed Bogiem, bo Bóg wejrzał łaskawie na jego oblicze. Otrzymał natchnienie do modlitwy i na to wezwanie odpowiada, a to już jest znakiem przebaczenia. Gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w kontakcie z Panem Bogiem. Stwórca zwrócił ku niemu swoje oblicze. To jest nauka Kościoła. Tak mówi święty Augustyn. Zresztą już w samym Nowym Testamencie święty Jan Apostoł, umiłowany uczeń Pana mówi nam tak: « jeśliby nawet ktoś zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca - Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata» /1J 2, 1/. To jest tekst Pisma Świętego. Wobec Boga Ojca mamy obrońcę, którym jest Jezus Chrystus. A teraz przypatrzmy się, co mówi na ten temat błogosławiona siostra Faustyna Kowalska. Wsłuchajmy się dobrze w treści, które Jezus jej przekazywał, a które ona zapisała w swoim dzienniczku. Pisze tak: «Chociażby grzechy nasze były czarne jak noc, to kiedy grzesznik zwraca się do Miłosierdzia Bożego, oddaje Bogu największą chwałę. Jego dusza wysławia Bożą dobroć. Wtedy szatan drży przed nią i ucieka na samo dno piekła. Wspomnijcie na moją mękę - mówi Jezus - a jeżeli nie wierzycie słowom Moim, to przypatrzcie się Moim ranom. O, żebyś wiedział, jak boleśnie rani Mnie niedowierzanie Mojej dobroci. Najboleśniej ranią Mnie grzechy nieufności». Chrystus kazał też napisać siostrze Faustynie i takie słowa: «Niechaj pokładają nadzieję w Moim Miłosierdziu najwięksi grzesznicy. Oni mają pierwsze prawo przed wszystkimi do mego Miłosierdzia, do ufności, do przepaści Mego Miłosierdzia. Dno nędzy samej przywołuje przepaść Mego Miłosierdzia. Mów o Miłosierdziu Moim duszom znękanych, które się odwołują do Mojego Miłosierdzia. Takim duszom udzielam łask ponad ich życzenia. Nie mogę ich karać». A my ciągle żyjemy w strachu między grzechem i karą boską. Ale to nie jest Nowy Testament, to nie jest Radosna Nowina o zwycięstwie nad grzechem, nad ciemnością. Jezus mówi Faustynie: «Nie mogę karać nikogo, choćby był największym grzesznikiem, jeśli odwoła się do mojej litości. Usprawiedliwiam go w niezbadanym, niezgłębionym moim Miłosierdziu.» Wszystkie te teksty wskazują, że im większa jest nędza człowieka, tym większe prawo ma on do Bożego Miłosierdzia. W księgach Nowego Testamentu Paweł Apostoł mówi: «gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska» /Rz 5, 20/. Oto główna idea przesłania orędzia siostry Faustyny. Każe jej Pan Jezus zapisać i takie słowa: «Szukajcie pociech w trybunale mego Miłosierdzia, tam są największe cuda, które się nieustannie powtarzają. Aby doświadczyć tego cudu, wcale nie trzeba odprawiać dalekiej pielgrzymki, dokonywać jakichś zewnętrznych obrzędów, ale wystarczy przystąpić do stóp mego zastępcy - kapłana i wyznać mu z wiarą, i powiedzieć o nędzy swojej. Wyspowiadać się, a cud Miłosierdzia okaże się w całej pełni. Choćby po ludzku nie było już ratunku wskrzeszenia martwej duszy twojej, gdy wszystko już stracone, to cud Miłosierdzia wskrzesi te dusze w całej pełni. Biedni są ci, którzy nie korzystają z Trybunału Miłosierdzia. Żebyś ty zrozumiał, człowieku, że większe jest Miłosierdzie moje aniżeli wszystkie grzechy twoje, cała nędza twoja». Nędza całego świata jest mniejsza niż Miłosierdzie Jezusa. Kto z was zmierzył dobroć Boga? Dla Ciebie Jezus urodził się w Betlejem, pozwolił przybić się do krzyża, otworzyć włócznią serce. Masz wspaniałe naczynie - ufność, przyjdź z tym kielichem, z tą ufnością pod krzyż. Zbawiciel nigdy nie odrzuci serca uniżonego. Nędza Twoja utonie w przepaści Miłosierdzia. Dlaczego nie przychodzisz? Dusza cierpiąca jest najbliżej Serca Bożego. Największą przeszkodą jest zniechęcenie. Nie wolno ci popaść w rozpacz, w załamanie się, zniechęcenie: «Znowu grzechy, znowu do tej spowiedzi, od początku. Po co? Na co? Wiem, że jeszcze dziś, jutro zgrzeszę». Masz z tym przyjść i to powiedzieć. Bo na tym miłość polega, że Ty masz cierpieć z tego powodu, że nie umiesz powstać i być wytrwały. Ale Bóg, Bóg nieustannie kocha cię. W chwilach załamania i rozpaczy mocno musimy pamiętać o słowach, które słyszymy na każdej mszy świętej - sursum corda, w górę serca. Te słowa wypowiedział przed wiekami prorok Jeremiasz w Jerozolimie. Był to rok 586 przed Chrystusem, kiedy Nabuchodonozor oblegał świątynię jerozolimską. Jeremiasz był prorokiem ruin, pożarów, prorokiem żałoby i łez, prorokiem kary Bożej. Dlaczego? Zapowiadał bowiem, że spadnie kara Pańska na naród i nie pomoże Żydom mówienie: «świątynię mamy, świątynię, świątynię». Nie uratuje was świątynia, jeżeli odejdziecie od Boga. I tak się stało. Odszedł naród od Boga. Bóg zapłonął gniewem. Prorok lata całe zapowiada straszliwe kary, z powodu których będą bardzo cierpieć. Żydzi nie mogli, nie chcieli w to uwierzyć. Proroctwo Jeremiasza było dla nich obrazą i bluźnierstwem, i dlatego chcieli go zabić. Jak to - pytali oburzeni - świątynia ma być spalona? Miejsce Boga? Bóg nie jest tak mocny, żeby nie obronić świątyni swojej?! Miasto święte, miasto Najwyższego będzie w ruinach? Co ty, Jeremiaszu, mówisz? A on ogłaszał z roku na rok, że zbliża się czas wielkiej pomsty. I rzeczywiście. W roku 586 przed Chrystusem świątynia została spalona, legła w gruzach. Miasto zostało zniszczone. Wieże, bramy, mury obronne, domostwa. Naród zaprowadzono do niewoli babilońskiej. Rodzina królewska i król Sedecjasz, któremu oczy wydłubano, zginęli tam, na wygnaniu. Żydom zawalił się cały świat. Wszystko runęło. Cały Stary Testament, cały Abraham, Izaak, Jakub. Cały Mojżesz i Dawid, i Salomon, nic z tego już nie będzie. Naród jak pień obumarły. Nie ma życia, nie ma Boga, nie ma świątyni. Są w niewoli, a barbarzyńcy depczą te święte miejsca świątynne. Nic nie powstanie już z tego narodu, klęska, ruina kompletna. Zniszczenie takie, że naród już nigdy się nie podźwignie. Z ziemi będzie wytarte imię jego, zapomniane. Głosił to prorok, a oni teraz to wszyscy widzą, wszystko zrównane z ziemią. Nie ma Boga. Bóg odstąpił, odszedł od nich. I wtedy, w tej sytuacji, ten prorok ruin, pożarów, żałoby, łez, porwany nagle natchnieniem Bożym, śpiewający swoje straszliwe treny nad miastem, nad dziećmi zabitymi, starcami, staje na tych ruinach i krzyczy: «W górę serca!!!». W górę, zawsze w górę!!! Nigdy nie trać nadziei, nigdy nie wolno ci zwątpić, nigdy nie wolno ci upaść, nie wolno ci rozpaczać!!! W górę serca, słyszysz, nic nie szkodzi, że miasta nie ma, że świątyni nie ma, że Bóg odszedł. Nie ważne. Wszystko może stać się od początku, od zera, na nowo. Bo Bóg jest wszechmocny, wszystko może uczynić, światy, galaktyki. Wszystko zniszczyć i na nowo je stworzyć. Miasto święte i świątynię też. Nie trać nadziei, nigdy, nigdy!!! Gdy rak cię niszczy, gdy ktoś umiera, gdy popadasz w nieszczęście, gdy grzech znowu powraca, gdy ci najtrudniej w życiu, mów: sursum corda, w górę serca!!! Nigdy, nigdy nie trać nadziei!!! NIGDY!!! I ten najwspanialszy krzyk, to najcudowniejsze zawołanie ksiąg Starego Testamentu znajduje się w każdej mszy świętej - sursum corda, w górę serca. Bóg jest z tobą. Nie rozpaczaj, miej tylko ufność, która cię rzuci w ramiona Jezusa, jak dziecko w objęcia ukochanej matki. To dusze zatwardziałe w grzechu mają pierwszeństwo, bo Bóg kocha je jak matka. Żadna dusza, która wzywałaby miłosierdzia, nie zawiedzie się. Bóg ma szczególne upodobanie w tych, którzy zaufają Jego dobroci. I teraz jeszcze te niezwykłe słowa z pierwszego listu świętego Jana. Naucz się ich na pamięć: «A jeśli nasze serce oskarża nas (Luter to nawet przetłumaczył: skazuje na piekło, na potępienie), to Bóg jest większy od naszego serca» /1J 3, 20/. Jeżeli więc serce twoje oskarża cię, potępia, to pamiętaj: Bóg ma większe serce od twojego i wszystko rozumie. Księga Apokalipsy mówi nam, że Jezus stoi u drzwi twoich, kołacze i czeka, abyś Mu drzwi otworzył. Jezus kołacze przez całe nasze życie, przez wyrzuty sumienia, przez niepowodzenia, przez cierpienia, przez burze i pioruny. Bóg stuka do twoich drzwi. |
Rozdział 8: Narzeczeński i małżeński trójkąt Jak wspomniałem na początku tego rozdziału, czystość we dwoje, oparta tylko na sile ludzkiej woli jest praktycznie niemożliwa do osiągnięcia. Te włosy tak pachną, ta skóra jest taka gładka... Dlatego koniecznie każda para zakochanych ludzi powinna jak najszybciej zaprosić do swojej miłości Jezusa. Nie jako kontrolera i policjanta, ale najlepszego Przyjaciela, który chce pomóc i ocalić na wieki każdą prawdziwą miłość. Kiedy chłopak i dziewczyna poważnie myślą o swojej miłości, powinni rozmawiać wspólnie z Jezusem o sobie i swoich sprawach. Czytać to, co im Jezus w Piśmie Świętym napisał, chodzić do Niego na Ucztę, gdzie chce ich nakarmić najczystszą miłością. Chciałoby się powiedzieć, że zakochani w sobie mężczyzna i kobieta nigdy nie powinni zostawać sami we dwoje. Zawsze powinni być we trójkę, z Jezusem. Jeśli ktoś chciałby tylko ze swoją sympatią przeżyć miło obecny czas, doznać maksymalnie wiele sercowych wzruszeń i fizycznej przyjemności, mieć w tej drugiej stronie przyjaciela i kumpla tylko na teraz, to rzeczywiście może wydawać się, że Jezus jest tu do niczego niepotrzebny. Tego wszystkiego można dokonać naszymi naturalnymi siłami.
Pamiętam kiedyś parę narzeczonych, jaka zjawiła się w parafialnej kancelarii. On był ubrany w czarną skórę, zaś ona miała na sobie nawet nie minispódniczkę, ale coś, co można by nazwać skąpą opaską na biodra. Prosili o ślub. Trzymali się za ręce, co pięć minut musieli się cmoknąć i w ogóle chcieli sprawiać wrażanie najbardziej zakochanej pary na świecie. Intuicyjnie czułem, że to wszystko jest powierzchowne, ale cóż mogłem zrobić. Są dorośli, mówią że się kochają i skoro chcą małżeństwa, to trzeba im pomóc. Pragnąc jednak, by pomyśleli o swoim związku nieco poważniej, zapytałem: Przed laty dowiedziałem się, że pewna moja znajoma ma raka i w ciężkim stanie znajduje się w szpitalu. Po tygodniu ktoś powiedział mi, że jej mąż też jest w szpitalu. "Co za fatum" - powiedziałem. Nieszczęścia chodzą parami. Najpierw ona, a teraz on się rozchorował. Ale nie nie było tak. Potem dopiero dowiedziałem się, że on się nie rozchorował, ale ubłagał lekarza, pomagając sobie przy tym kopertą, żeby ten pozwolił mu wstawić łóżko polowe na szpitalny korytarz i być przy umierającej żonie dzień i noc. To nie romnatyczna miłość dwudziestolatków, to najprawdziwsza miłość emerytów. Czasami stoję przed kościelną gablotką i oglądam zdjęcia wiszące gdzieś tam, przy ogłoszeniach o kursie przedmałżeńskim. Myślę niekiedy, że zamiast tych fotografii dwojga młodych, pięknych ludzi biegnących brzegiem plaży, można by umieścić zdjęcia tego emeryta leżącego na polówce na szpitalnym korytarzu. On dosłownie zrozumiał słowa: "i nie opuszczę cię aż do śmierci". Tam już nie ma pożądania, kalkulacji ekonomicznych, tam już nie ma szalonego zakochania. Tam jest najczystsza miłość.
Z podobnie piękną miłością dwojga starszych małżonków spotkałem się kiedyś, chodząc po kolędzie. Tych dwoje siwiutkich emerytów mieszkało w najprzeciętniejszym M-3, na najprzeciętniejszym osiedlu. Gdy do nich wszedłem, to nic jeszcze nie zapowiadało, że spotka mnie tu coś nadzwyczajnego. A jednak tak się stało. Najpierw pomodliliśmy się wspólnie, a potem usiedliśmy przy stole, by chwilę porozmawiać. Tradycyjne pytania o dzieci, wnuki, o to, jak długo tu mieszkają, aż wreszcie zapytałem ich, jak długo są po ślubie. Okazało się, że właśnie minęło pięćdziesięciolecie ich wspólnego pożycia. Ten temat wywołał niezwykłe ożywienie gospodarza, który w pewnym momencie, wskazując na swoją wybrankę, powiedział do mnie: Jezus chce każdemu chłopcu i każdej dziewczynie ofiarować taką miłość. Miłość na zawsze i do końca, nawet poza śmierć. Dziś mówi się, że człowiek zrobił się zachłanny, że każdy chce mieć dużo, że ludzie ciągną do siebie. A moim zdaniem problem, a nawet dramat wielu ludzi polega na tym, że są za mało zachłanni. Także ci młodzi, zakochani w sobie. Bo o czym oni marzą? O tym, by po ślubie mieć dom i samochód, dobrą pracę. Marzą o dobrych, zdrowych, zdolnych dzieciach. Może ci z większą wyobraźnią widzą siebie jako pogodnych emerytów siedzących na ławeczce w ogródku przed domem. Ale chyba rzadko ludzie są tak zachłanni, aby chcieć żyć wiecznie! A myślę sobie, że bez tego nie ma prawdziwego pokoju w żadnej ludzkiej miłości. Bo przecież perspektywa nieuchronnej śmierci mąci największą radość ze wspólnego przebywania ze sobą nawet najszczęśliwszej rodziny. Chyba że sprawy doczesne zupełnie już ograniczyły horyzont postrzegania własnego losu. A Bóg właśnie to chce dać ludziom - WIECZNOŚĆ! Jeżeli siebie, swoją miłość zanurzycie w Jego miłości, w Jego krzyżu, będziecie żyć wiecznie! Bez nerwów, bez kłótni, bez zazdrości i pożądliwości. Czy może być radośniejsza wieść dla zakochanych po uszy narzeczonych, małżonków, rodziców i dzieci!? Dla tych, którzy niekiedy dwóch dni bez siebie wytrzymać nie mogą? Ale by tak się stało, Jezus mówi im dzisiaj: "Nie zejdźcie z drogi życia. Niech nie zwiedzie was grzech. Zwrot «kocham cię» rozumiejcie jako słowa: «nie pozwolę ci umrzeć na wieki»". To jest najprawdziwsza miłość. Powiedzieć komuś to i uczynić wszystko, aby on rzeczywiście nie umarł na wieki.
Opowiadała mi kiedyś pewna zamężna pani, że przed ślubem bardzo starali się z jej narzeczonym żyć w czystości. Ale kiedyś się nie udało. Upadli. Mieli po tym potwornego kaca moralnego. Gdy spotkali się nazajutrz, wstydzili się nawet sobie spojrzeć w oczy. |
Zakończenie, czyli aby było ekstra
W jednej z gorących dyskusji na temat spraw związanych z seksem i wolnością padł i taki argument, który wytoczyli zwolennicy wolnej miłości: "księża sami żon nie mają, to i innym pragnęliby zabronić radości, jaką daje seks". Trzeba przy tym zaznaczyć, że przy wypowiadaniu słów: "sami żon nie mają", ich autor znacząco przymknął oko.
Muszę Wam wyznać, że zdecydowanie najczęstszymi i najbardziej trudnymi do rozwiązania problemami, z jakimi przychodzą do księdza ludzie, są sprawy rodzinne. Kiedy jakaś kobieta prosi mnie o rozmowę, a potem siada na krześle i zaczyna płakać, to jestem w 99% pewien, że za chwilę zacznie opowiadać o swoim mężu, dzieciach czy wnukach. Także rzadko zdarza mi się przeprowadzić podobną rozmowę z kimś młodym, aby zaraz na początku nie wypłynął problem pod tytułem "moi staruszkowie". Nie chcę tragizować, ale doświadczenie pracy duszpasterskiej pokazuje mi, że chyba tylko w rodzinie z Nazaretu nie istniały poważniejsze problemy, choć przecież Maryi i Józefowi Syn kiedyś na trzy dni zaginął. W każdej, nawet najbardziej kochającej się rodzinie, istnieją pewne tarcia, nieporozumienia. Jesteśmy aż - ale i tylko - ludźmi. Niepokoi jednak to, że w wielu, naprawdę w wielu rozmowach matki, babcie i żony muszą wyjmować chusteczkę z torebki, że młodzi ludzie używają słów " nie cierpię" i "nienawidzę". Rodzina , która powinna być dla nas azylem pokoju i bezpieczeństwa, dla wielu staje się po prostu miejscem przeklętym. Takim piekiełkiem na ziemi. Czy tak być musi?
Nie raz zdarzało mi się jednego dnia rozmawiać, dosłownie po kolei, z szesnastolatkiem czy osiemnastolatką, za godzinę ze studentem, potem z żoną z kilkuletnim stażem małżeńskim, a na końcu z pięćdziesięcioletnim rozwodnikiem czy jakąś emerytką. Każdy z nich, rzecz jasna, pochodził z innej rodziny, ale w tych kilku osobach rysowała mi się jakby historia jednego życia. I widać było jak na dłoni pewne prawidłowości. Z ust tych ludzi reprezentujących różne pokolenia słyszałem dające wiele do myślenia słowa. Najpierw rozmowa z nastolatkami: "Wie ksiądz, my się naprawdę kochamy i to, co jest pomiędzy nami, ma głębsze podłoże". Za godzinę mówi mi zapłakana kobieta: " Czy takie unieważnienie małżeństwa to łatwo można dostać". I znów w kancelarii narzeczeni: "Kościół się po prostu czepia". Potem kobieta w średnim wieku: "Już po drugim dziecku czułam, że z tego małżeństwa nic nie będzie". Na spotkaniu grupy studenckiej jedna dziewczyna: "Rodzice nie mają prawa niszczyć mojej miłości". W radiu katolickim zapłakany głos kobiety: "Mąż i syn zupełnie odsunęli się od Kościoła i nie mam z nimi wspólnego języka". W świeckiej gazecie list czytelniczki deklarującej się jako katoliczka: "Przecież nie ma różnicy pomiędzy prezerwatywą a metodami naturalnymi.". I wreszcie słowa matki samotnie wychowującej dziecko: "Nie mogę sobie darować, jak byłam beznadziejnie głupia". Gdy słuchałem tego wszystkiego, to niekiedy miałem po prostu ochotę zebrać tych młodych i starych w jednej sali, aby nawzajem, tak międzypokoleniowo, skonfrontowali swoje poglądy i sytuacje, w jakich się znaleźli. Tylko że co by to dało? Młodzi i tak powiedzą, że starsi nie znają współczesnego świata. A starsi? Dla nich i tak czas się już nie cofnie. Tym niemniej, mając taki pokoleniowy przegląd drogi, jaką w życiu przechodzą ludzie, a przede wszystkim czerpiąc z nauki Bożej i doświadczenia Kościoła, staram się i będę się starał wskazywać ludziom drogę, która jest mozolnym budowaniem na skale.
Ci, którzy mają dobrą wolę, którzy są na tyle mądrzy i uczciwi, by widzieć ewidentne powiązanie przyczyn i skutków, może kiedyś nie będą musieli przeklinać i płakać, a księża będą mieć mniej trudnej roboty w konfesjonale. Dlatego napisałem tę książeczkę. Napisałem ją po to, by można było częściej spotkać rozpromienione oczy ludzi. Takie jak to radosne spojrzenie, które i ja widziałem w pewien letni, poniedziałkowy poranek. A było to tak. Krzysiek przyszedł na plebanię już o ósmej. Niby że to mama przesyła przez niego trochę ciasta z wesela. Od razu jednak czułem, że chce mi trochę pobłyszczeć swoją nową, złotą obrączką, którą mu Ewa w sobotę na palec nałożyła. Sam to z bliska na własne oczy widziałem. Przyszedł więc Krzysio, w fotelu się rozsiadł i właśnie tak niby od niechcenia prawą dłoń na oparciu położył. Co mnie jeszcze rozbawiło, że w poniedziałek rano był w białej koszuli, w marynarce i pod krawatem. Rozsiadł się więc wygodnie i jeszcze sobie marynarkę rozpiął. Nigdy do tej pory tak luźnie się u mnie nie czuł. Ale domyślałem się, co się za tym kryje. Po prostu stanął wobec mnie niemalże jak równy z równym. Do tej pory to był tylko chłopcem, studenciną przed swoim duszpasterzem, a dziś to całą gębą mąż i głowa domu. Ja mam swoje powołanie i on ma swoje powołanie. I choć Krzysio tak bardzo za dorosłego chciał tego ranka uchodzić, to paradoksalnie wydał mi się jeszcze taki dziecinny. Niczego mu jednak nie dałem odczuć. Z całą powagą uszanowałem jego małżeński stan. Bardzo go przecież lubiłem i ceniłem. Towarzyszyłem całemu ich narzeczeństwu. Nierzadko razem z Ewą przychodzili do mnie, by się trochę posprzeczać, podyskutować czy prosić o pomoc. I mimo pewnego niewielkiego "ale", z jakim zawsze podchodzili do chrześcijańskiej wizji narzeczeństwa, mimo paru "niedociągnięć", to dzięki łasce Bożej i ich wielkiemu wysiłkowi, można było powiedzieć, że swoje narzeczeństwo przeżyli w przykładnej czystości. Gdy więc naprzeciwko mnie siedział ten wyraźnie wyluzowany młody małżonek, nie omieszkałem go zapytać:
- No i jak, Krzysiu? Warto było powalczyć aż do końca?
- No jasne! Sam ksiądz wie - odparł, poprawiając się w fotelu.
- No, właśnie nie wiem. To powiedz, jak to się jest tym mężem? - zapytałem szczerze.
- A, rzeczywiście! Ksiądz nie wie! - odparł, patrząc na mnie jakby z ledwo z odrobiną wyższości. - Ekstra - dodał krótko i popatrzył uśmiechnięty przez okno.
Kościół, my księża, nie chcielibyśmy nikomu niczego zabierać. Chcielibyśmy, by każdy mąż, każda żona, z dziesięcioletnim, trzydziestoletnim czy jeszcze większym stażem małżeńskim, mogli zawsze tak patrzeć z uśmiechem w okno, gdy będą mówić o swoim małżeństwie.
25