WOJNA O MONETĘ
I porzuciwszy srebrniki w świątyni, odszedł; a poszedłszy, powiesił się. A przedniejsi kapłani, wziąwszy srebrniki, mówili: Nie godzi się ich kłaść do skarbony, bo są zapłatą za krew. I naradziwszy się, kupili za nie rolę garncarzową na pogrzeb pielgrzymów.
Mt, 27, 3-7
Brema, 15 listopada 1860
Brian Dumbledore wypił herbatę, wsiadł na nowego konia i ruszył przed siebie. Jego tyłek stwierdził z niesmakiem, że za dużo tego obijania się w siodle ale angielski auror nie miał wyboru; musiał pokonać liczącą ponad siedemset kilometrów trasę, dzielącą Kilonię od Trewiru. Aportacja nie wchodziła w grę, bo złapano by go natychmiast, a Brian nie miał ochoty na czułą noc z katami Berlina. Użycie pegaza bądź hipogryfa było zbyt ryzykowne, gdyż niebo nad Europą Zachodnią było zbyt dobrze pilnowane. Mugolskie dworce i porty też były obstawione; Brian ledwo uniknął aresztowania, kiedy opuszczał prom pod Zamkiem Kilońskim. Nie pozostało mu nic innego, niż podróż na końskim grzbiecie. Na szczęście nikt nie zauważył jego magicznej mapy, sprytnie ukrytej pomiędzy kartkami gazety. Brian wolał nie zbliżać się ani do Akwizgranu, ani do Kolonii, obawiając się, że jego niemieccy koledzy po fachu przetrząsają ich każdy cal, postanowił więc przejechać mniejszymi drogami, gdzieś pomiędzy tymi miastami. Akcja Graal przybierała coraz bardziej imponujące rozmiary, choć na razie jej jedynymi „efektami” były liczne ofiary.
Za wszelką cenę. Zdobyć amulet za wszelką cenę. Gniada, angielska klacz galopowała przed siebie; auror rozglądał się niespokojnie. Noc zapadała tu bardzo szybko o tej porze roku; jeżeli nie przestanie padać, już o piątej będzie ciemno, jak w piramidzie, a Brian nie miał ochoty na walkę w błocie i mroku. Wystarczyłoby, żeby ktoś wysłał wampira albo ghula, a wtedy wszyscy inni mogli zamawiać dębowe trumny.
Reims
Wulfryk Dumbledore nie miał pojęcia, że jego brat podąża do tego samego miasta, co on sam. Klnąc w żywy kamień ceny mugolskich środków transportu, tajny agent brytyjskiego wywiadu zapłacił za dyliżans. Od Trewiru dzieliło go około trzystu kilometrów. Wulfryk wiedział, że zdąży na czas, więc postanowił nieco przespać się podczas podróży. W Trewirze mogła go czekać bardzo ciężka walka. Kto jeszcze wiedział, że trzeba się udać pod Porta Nigra? Kto jeszcze? Stawka była wysoka. Bardzo wysoka. Zwycięzcę czekała fortuna, awans, sława... Wywiad, który zdobył kolejną Monetę, zyskiwał niezwykle niebezpieczny magiczny amulet. Ale ten, kto przegrywał... Miał szczęście w nieszczęściu, jeśli śmierć była szybka. Graal. Cynowy kielich stał na stole, krew wylewała się z niego strumieniami, zalewała śnieżnobiały obrus, ciekła rzeką po kamiennej posadzce. Wulfryk poczuł szarpnięcie i obudził się. Gruba kobieta, będąca jego towarzyszką podróży, uśmiechnęła się przepraszająco.
- Coś złego się panu śniło, monsieur. To przez to, że tak tu trzęsie.
Wulfryk nie wiedział jednak, że w Reims dostrzegły go czyjeś bardzo bystre oczy. Medea - bo tak miała na imię wiedźma - znała twarze większości brytyjskich aurorów i szpiegów. Jeżeli zaś agent obcego wywiadu tak się spieszy, że nie czeka na magiczny paszport, lecz próbuje przekroczyć granicę „po mugolsku”, oznaczało to tylko jedno: Graal. Medea znała rozkazy, które, jak zwykle, były brutalne i proste - zlikwidować każdego, kto jest podejrzany. Jej angloarab z łatwością wyprzedził obładowany ciężkimi kuframi dyliżans; Medea skryła się w lesie, czekając na odpowiedni moment. Konie pociągowe zwolniły do stępa, ciągnąc pojazd pod strome wzniesienie. Na swoje szczęście Wulfryk już nie spał, a jego magiczna bransoletka zaczęła wibrować, informując go o niebezpieczeństwie. Auror podziękował w duchu stryjowi, który podarował mu tą zabaweczkę. Wyjrzał przez okno i zauważył Medeę. Wiedźma nie starała się w ogóle ukryć; jechała kłusem, by dogonić dyliżans. Najwyraźniej myśląc, że mugolskie przebranie ją ochroni. Skąd mogła wiedzieć, że Wulfryk ma wykrywacz? Dumbledore powoli wyciągnął różdżkę.
- Nex*! - krzyknął, a potem dodał „Obliviate”, kierując zaklęcie modyfikujące pamięć w stronę grubej mugolki. Przekleństwo zrzuciło Medeę z siodła.
- Zdychaj, ty pomyłko natury - syknął Wulfryk przez zaciśnięte zęby. Ale i on nie wiedział wszystkiego. Gdy gra toczy się o miliony, wszyscy rzucają na stół swoje asy.
Medea nie była zwykłym bandytą, którego wynajęto za sto galeonów; czarna róża, wytatuowana na jej skórze, mówiła sama za siebie. Fleurs du Mal, Kwiaty Zła, nie były wzywane z byle powodu. Wiedźma zwijała się z bólu; Nex było zaklęciem lecącym z dużą szybkością, a krótka inkantacja utrudniała obronę. Dostała w ramię. Jakoś zdołała się powstrzymać przed zaciśnięciem dłoni na zranionym miejscu; sprawiłoby jej to tylko więcej bólu, a trucizna zaatakowałaby i drugą rękę. Wiedziała, że jeśli natychmiast nie zlikwiduje miejsca zakażenia, czeka ją kilkanaście godzin, a może i kilka dni umierania na raty.
- Utną mi rękę - pomyślała z przerażeniem. Na to przekleństwo nie znano odtrutki; musiało minąć jeszcze ponad sto lat, zanim została ona wynaleziona przez jednego z najsłynniejszych Mistrzów Eliksirów i szpiegów dwudziestego wieku. Jedyną metodą uratowania trafionego delikwenta było wycięcie lub wypalenie chorej tkanki, zanim toksyna zdołała się rozpełznąć po całym organizmie. Medea wyszarpnęła z kieszeni fiolkę, otworzyła ją zębami i wylała żółtawy płyn na napuchniętą, ropiejącą ranę. Czar, powstrzymujący reakcję, automatycznie przestał działać, oleum i perhydrol** zmieszały się z sykiem, wyżerając mięśnie. Medea wrzasnęła. Dobrze, że mikstura miała też magicznie ograniczony czas działania i po kilku sekundach ból stał się znośny. Medea usiadła i obejrzała ranę; jak zawsze w przypadku oparzeń utleniaczami, wyglądało to paskudnie, ale eliksir najwyraźniej powstrzymał działanie przekleństwa. Opatrzyła ranę najlepiej, jak umiała, połknęła eliksir przeciwbólowy i wciągnęła do nosa trochę amfetaminowego proszku. Nie miała zamiaru odpuścić temu Angolowi. Wyznawała góralską zasadę „zabije mnie ktosik albo ja kogosik” i nie miała do niego pretensji o to, że strzelił. Cóż, Dumbledore spełniał tylko swoje obowiązki. Znienawidziła go jednak za to, że użył przekleństwa Nex, wiedząc, jak ono działa. Nie. Tym razem załatwimy to inaczej. Wyciągnęła spod płaszcza coś, co przypominało dubeltówkę, tyle, że kolba broni była z czarnego drewna, pokrytego skomplikowanymi runami. Medea uśmiechnęła się drapieżnie. „Malfoy's Pride”***, bo tak nazywało się to cudo, potrafiło zabić smoka z odległości stu kroków. Zobaczymy, panie Angliku, co pan teraz powie. Wiedźma wdrapała się na siodło, klnąc swoją rękę, która co prawda już nie bolała, ale była bezwładna jak kawałek drewna. Ponownie dogoniła dyliżans, ale teraz trzymała się poza zasięgiem różdżki Wulfryka. Kilka kul wystarczyło. Zadanie zostało wykonane. Medea przewiesiła broń przez plecy, zawróciła klacz i pogalopowała z powrotem w stronę Reims.
Akwizgran, Rolandstr. 1 1\2
Żeby pracować w osławionym „numerze jeden i pół”, trzeba było mieć licencję aurora, stalowe nerwy i refleks Szukającego światowej klasy. Oraz szczęście i mocny żołądek. Hengst Himmler posiadał to wszystko w nadmiarze, a poza tym, wbrew nazwisku****, nie był aniołkiem. Nieludzkie wycie było w tym budynku normą - na Rolandstrasse mieścił się bowiem areszt dla nie-ludzkich przedstawicieli magicznej społeczności Francji, Niemiec, Danii, Holandii, Belgii i Luksemburga; trzymano tu również zarekwirowane magiczne zwierzęta. Tym razem jednak przeraźliwy, wibrujący wrzask wwiercał się w mózgi od dobrych dwóch godzin, z małymi tylko przerwami i nawet wytrzymali pracownicy numeru jeden i pół tracili już cierpliwość.
- I czego ona tak wyje, Scheisse? - warknął poirytowany Adolf von Adlernest, odstawiając kubek z kawą.
- Prawdopodobnie dlatego, panie kapitanie - Hengst uśmiechnął się obłudnie do przełożonego - Że siedzi z nią pięciu najlepszych śledczych z Berlina.
- To czemu nie gada, blöde Kuh!? - ryknął von Adlernest - Ta verfluchte Schlampe powinna już dawno wszystko wyśpiewać i na stos z nią! Co to, na brodę Merlina, już piąte przesłuchanie i nic?
- Możesz mnie zmusić do mówienia, a nawet do wycia, ale nigdy nie powiem ci prawdy - mruknął Bernd Schmitz, podnosząc wzrok znad formularza - Pamiętam, jeden z nich kiedyś to powiedział - dodał stary auror, widząc zdziwiony wzrok kapitana.
- Legilimencja, niech użyją legilimencji, verdammte Hurensöhne, jeśli Cruciatus nie otwiera jej pyska! - ryknął von Adlernest, uderzając wielką pięścią w biurko - Przecież tu się, Donnerwetter, pracować nie da!
- Ah, du armes Schwein - pomyślał Hengst z udanym współczuciem - Pech gehabt*****.
- Legilimencja chyba nie pomoże, panie kapitanie - odezwała się cicho Simone, praktykantka z drugiego roku aurorzych studiów - Jeśli pani Malfoy - jako pierwsza wymieniła nazwisko przesłuchiwanej - Wie coś takiego, że Berlin przysłał najlepszych kat... śledczych, żeby to z niej wyciągnęli, to ona nie jest pionkiem. A ich podobno niesamowicie dobrze szkolą. Prawdopodobnie zakładają im na umysły blokadę tak silną, że przełamanie jej powoduje śmierć przesłuchiwanego.
- To się nazywa Mur Salazara, dziecko - pomyślał Hengst - I zniszczenie go jest równoznaczne z takimi uszkodzeniami mózgu, że i tak nic się nie dowiesz. Sam mam taki.
- I jeszcze skrzaty przypalają żarcie - skrzywił się von Adlernest - Te Schweinehunde chyba...
- To nie pański kotlet - powiedział cichym, lodowatym głosem Schmitz - To zaklęcie Słonecznego Promienia...
Hengst miał na plecach ślad po jednym i drgnął na samo wspomnienie. Jeśli Bellatrix dostała czymś takim...
- Ta Schlampe Malfoy to już bella nie będzie - zarechotał von Adlernest, a Hengst umieścił go w swojej fantazji pod tytułem „Ja, on, pejcz, kajdanki i basen z głodnym rekinem-ludojadem”. Czemu w ogóle nie przesłuchiwali jej normalnie, w lochach? Hengst wiedział i wiedza ta nie poprawiała mu humoru. Berlin dawno się zorientował, że na Rolandstrasse jest zdrajca i osobnikowi temu chciano najwyraźniej unaocznić, co czeka go w razie wpadki. Na szczęście nikt jeszcze nie przpuszczał, że to ten głupi kancelista Himmler jest wtyczką, choć było to przecież niemal oczywiste - to on miał dostęp do archiwów i korespondencji... I nikt się tego tak prędko nie domyśli. Hengst ścisnął w dłoni amulet, czując pod palcami zimną i chropowatą powierzchnię metalu. Nikt i nigdy. Ta magiczna zabawka jeszcze nigdy nikogo nie zawiodła. Już to, że Hengst przeszedł przez gęste sito rekrutacji, świadczyło o potędze talizmanu.
- Prowadzą ją - szepnęła Simone, blednąc.
Hengst był szpiegiem od czternastego roku życia i to, że doszedł do najwyższego stopnia zawodowego - Cienia - świadczyło o tym, że nie cofa się przed niczym; tym niemniej widok Bellatrix znacząco obniżył temperaturę krwi w jego żyłach. Półnaga Malfoy była tematem najprzyjemniejszcych snów Himmlera, ale teraz zgodziłby się, by nigdy w życiu już nawet na nią nie spojrzeć, byle tylko nie oglądać jej w takim stanie. Całe szczęście, że żaden z tych bydlaków nie ośmielił się jej dotknąć... Hengst ledwie powstrzymał niski warkot, który zadudnił głęboko w jego gardle. Gdyby któryś z nich to zrobił, kancelista numeru jeden i pół chętnie zarwałby kilka nocy, by nauczyć tych typów szacunku dla kobiet. Śledczy z Berlina byli jednak profesjonalistami i żaden z nich nawet nie podchodził do Bellatrix. Kropelka śliny czy krwi wampirzycy, jeśli tylko dostałaby się w najmniejsze choćby zadrapanie, prowadziła do zakażenia, a tego każdy „zwierzęcy kat” unikał, jak kappa ognia. Oczy Hengsta i Bellatrix spotkały się na moment. Nie znali się, to znaczy on znał ją z widzenia, bo i kto by jej nie znał... W stalowych oczach pani Malfoy nie widać było złości ani bólu, jedynie tępą obojętność doskonałego oklumensa.
Simone zakryła usta dłonią i wybiegła do łazienki; Hengst poszedł za nią.
- Przyzwyczaisz się - mruknął pocieszająco, wycierając jej twarz ręcznikiem. Boże, ona nie miała jeszcze dwudziestu lat, a może... Może trzeba będzie... Hengst zacisnął zęby. - Wracaj do pracy - powiedział obojętnym tonem - Bo von Adlernest się wścieknie i nie zaliczy ci praktyki.
Sam został w łazience i oparł się czołem o zimne kafelki. Smród palonego ciała doprowadzał go do szału. Tym zaklęciem można spalić wampira żywcem... Oczywiście, w oświeconym wieku dziewiętnastym nie stosowano już metod rodem ze starożytności - przynajmniej teoretycznie. Ktoś w Berlinie odgrzebał jednak prawa dotyczące nieludzi, pochodzące jeszcze z czasów Remusa i Romulusa i podając jako przyczyny „obecną sytuację polityczną”, ponownie wprowadził je w życie. „Obecna sytuacja polityczna” obejmowała zaś: wampirzo-ludzkie potyczki w Burgudnii i Normandii, wielkie powstanie wilkołaków w Skandynawii, rebelię olbrzymów w Bułgarii oraz - w Afryce Środkowej - załatwianie prywatnych porachunków za pomocą zombie.
Ale przecież wilkołacze powstanie konało właśnie we krwi „dzięki” wampirzym oddziałom skandynawskich aurorów, czego pozytywnym ubocznym skutkiem był znaczny spadek cen wilkołaczych futer. Na zombie nasłano ghule, a bułgarscy aurorzy bez problemu radzili sobie z silnymi, ale głupimi olbrzymami, Francją zaś nikt normalny nie powinien był się przejmować bo międzygatunkowe wojny - a raczej „wojenki” - były tradycyjnym elementem tamtejszego krajobrazu politycznego. Sami Francuzi najbardziej ekscytowali się towarzyskimi skandalami - na przykład niejaki Armand de Richelieu, pochodzący z szacownego ludzkiego rodu magicznego, uwolnił grupę wampirzych jeńców i ożenił się z jedną z tychże wampirzyc. Sytuacji dodawał pieprzu fakt, że kobieta ta była mugolskiego pochodzenia, w dodatku marnego. Nie było więc tak naprawdę powodu, by traktować Bellatrix Malfoy w ten sposób. Nie postawiono jej nawet żadnych zarzutów.
Hengst uruchomił szare komórki. Ktoś przeforsował stare, okrutne prawo, narażając się na zemstę rozwścieczonych nieludzi. Ktoś poświęcił cały oddział aurorów, by schwytać Bellatrix. Istniał też powód, by nieszczęsną kobietę przesłuchiwać w tak brutalny sposób. Dlaczego? Po co drażniono potężny i mściwy ród? Czemu nikt nie wziął łapówki i jej nie wypuścił? Fragmenty łamigłówki uparcie tworzyły wielce nieprzyjemny obrazek: akcja Graal. Jeżeli Bellatrix faktycznie posiadała informacje dotyczące tej sprawy, należało ją uwolnić za każdą cenę. Za każdą cenę. A jeśli nie? Hengst był jedynym tak wysoko postawionym szpiegiem; nie opłacało się tracić tego stanowiska, by ratować wiedźmę, która nic nie wie. Bellatrix miała w końcu brutalną śmierć wpisaną w ryzyko zawodowe... Hengst wiedział, że ta kobieta powoduje u niego ostre zatrucie testosteronowe, utrudniając mu trzeźwe myślenie i dlatego bardzo starannie rozważał swoją sytuację. Błąd mógł oznaczać śmierć. Graal. Ona wie? Nie wie? Ile wie? Jej twarz, wykrzywiona bólem, spalona zaklęciem...
Komunikacja nie działała. Aportacja i sieć Fiuu były ściśle kontrolowane, tak samo sowy i lustra komunikacyjne; Hengst nie miał więc możliwości kontaktu z dowództwem. Musiał sam podjąć decyzję, ale przecież od tego był Cieniem! Jeśli Bellatrix wiedziała, uwolnienie jej było sprawą priorytetową; jeśli nie, Hengst miał nadzieję, że kara nie będzie zbyt surowa. Ale mogłaby być. Jeśli by go złapano, czekałoby go to, co Bellatrix, a potem spalenie żywcem tym cholernym zaklęciem Słonecznego Promienia. Spłonęliby razem na Breslauerplatz... Ale jeśli wszystko poszłoby dobrze, Hengst byłby bogaty, szanowany i... Szpieg uśmiechnął się lekko na samą myśl. Tak. Wtedy mógłby o to poprosić. Wtedy mógłby prosić o wszystko. Nawet o nią.
* słowo to oznacza morderstwo albo gwałtowną śmierć
** czyli 100% kwas siarkowy plus 30% woda utleniona. Mugolska nazwa tego specyfiku to „hot piranha”. Draństwo służy do czyszczenia szkła z organicznych brudów. Jedna z rzeczy, których lepiej nie produkować, jeśli się nie wie, co się robi.
*** „duma Malfoya”
****„Himmel” znaczy tyle, co „niebo”, a „Himmler” można by od biedy przetłumaczyć jako „mieszkaniec niebios”. Pamiętajcie, jest rok 1860 i nazwisko to jeszcze nikomu się nie kojarzy...
***** Biedaku, masz pecha
Wszystkie pozostałe słowa, którymi sypie von Adlernest to:
- Hurensohn \ Shweinehund - obraźliwe wyrazy, których używa się względem mężczyzn
- Schlampe \ blöde Kuh - analogicznie wobec kobiet
- verdammte \ verfluchte - wzmacniacze...
- Scheisse \ Donnerwetter - typowy „przecinek”
Rolandstrasse, Breslauerplatz, Porta Nigra i inne, wymienione „po imieniu” miejsca, zabytki i miasta istnieją naprawdę.
Szóste przesłuchanie. Himmler wiedział, że siódme może być ostatnim. Zaczął liczyć. Pięciu katów Berlina, von Adlernest, Bernd, Simone i jeszcze pięciu... No, strażników pilnujących bramy nie musiał zabijać. Jeśli załatwi sprawę po cichu, nie zorientują się, co jest grane. Użycie Imperiusa czy Avady nie wchodziło w grę, bo alarmy rozwyłyby się natychmiast jak szyszymory. Hengst dotknął rękojeści sztyletu; gotyckie litery wyryte na ostrzu wiły się jak węże, tworząc napisy w rodzaju „Gott mit uns”*; stary Malfoy najwyraźniej doskonale wiedział, co robić ze stalą z Sheffield. Druga ręka szpiega automatycznie znalazła najnowszy model rewolweru. Był to pierwszy z Todesserów**, jaki wyprodukował ten sam Malfoy. Malfoyowie z Normandii, najbogatsza gałąź tego rodu, zawdzięczała swoją fortunę takim właśnie zabawkom. Broń ta, wypuszczona na rynek pod nazwą Todesser 1 Slytherin była majstersztykiem magicznego rusznikarstwa; Hengst i jego koledzy po fachu najwyżej cenili fakt, że była to pierwsza magiczna broń palna, którą udało się całkowicie wyciszyć.
Zabić. Trucizna, sztylet i rewolwer. Jakoś poszło. Hengst oparł się o ścianę; oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Minęło trzydzieści lat, odkąd stał się szpiegiem - i prawie trzydzieści od pierwszego morderstwa, którego dokonał, ale to, co zrobił teraz... Nie, nie żałował von Adlernesta czy berlińczyków, ale Simone i Bernd... Przypomniał sobie dzień, w którym otrzymał amulet - monetę.
- Hengst - głos szefowej wywiadu był jak zawsze pozbawiony emocji - To Moneta.
Spojrzał. To była rzymska, srebrna moneta; na awersie głupawo uśmiechał się Tyberiusz; na skraju krążka wybito napis Ti. Ceasar Divi Aug.
- Ma ona ogromną moc - ciągnęła wiedźma - Doskonale służy szpiegom i zdrajcom. Mówiąc krótko, sprawia, że ludzie ci ufają i wierzą w twoje słowa. Poza tym dziwnym trafem robią się przy tobie rozmowni, zapominają o zabezpieczeniu ważnych dokumentów, a ich przekleństwa są dziwnie niecelne.
- Genialne - szepnąl Hengst.
- Ale pamiętaj, jest przeklęta - powiedziała Mistrzyni - Ktokolwiek jej dotknie, nie mówiąc już o noszeniu, nigdy, ale to nigdy nie przestanie iść drogą szpiega. Przyjmując ją, godzisz się z tym, że będziesz już zawsze szedł ścieżką kłamstwa i przemocy. Zawsze. I pamiętaj, Monety są zapłatą za krew niewinnego i do końca czasu będą piły krew.
Fakt. Hengst spojrzał na swój amulet. Tyberiusz na srebrniku uśmiechnął się szyderczo. Taka mała moneta potrafiła sprawić, że wywiady połowy świata wzięły się za łby - tylko dlatego, że pojawiła się plotka jakoby jakiś złodziejaszek, plądrując groby, znalazł kolejną. Potem ktoś o chorym poczuciu humoru nazwał całą sprawę „akcją Graal”. Graal czy srebrnik, co za różnica, „Graal” brzmiało o wiele ładniej, a przecież Monety i Kielich były związane tą samą historią, tą samą krwią...
Bellatrix była skuta wedle starych, dobrych germańskich zwyczajów: dwa srebrne łąńcuchy, wiszące z sufitu i owijające się wokół jej nadgarstków były na tyle długie, by musiała stanąć na czubkach palców, żeby nie zawisnąć. I ani pół milimetra dłuższe; wiszenie zaś na szeroko rozłożonych rękach niewątpliwie zaś prowadziło do uduszenia. Bellatrix prychnęła - a raczej prychnęłaby, gdyby miała trochę więcej powietrza. Najpierw Iskariota i jego srebrniki, niech je wilkołak zeżre. Potem jakiś dureń nazwał to wszystko Graalem. Potem, na sztylety Salazara, dała się złapać. W ogrodzie. Co prawda nie rosły w nim żadne oliwki tylko Cannabis sativa***, ale zawsze... A teraz zdaje się miała skończyć jak Nazarejczyk. Te monety były rzeczywiście przeklęte.
I wtedy ciemność rozdarła się na dwoje jak gruba zasłona; Bellatrix podniosła głowę i zobaczyła go. W pierwszej chwili wzięła go za wysłannika zaświatów.
- Umieram - pomyślała - A on przyszedł po mnie. A więc jednak mam jakąś duszę. Wygrałam ten zakład...
Miał oczy tak niebieskie jak Godryk Dumbledore, kapitan gryfońskiej drużyny ze szkolnych czasów Bellatrix. Doskonały... Był platynowym blondynem, a długie, rozpuszczone włosy spływały mu po plecach. Ta twarz przywołała jakieś wspomnienia... Jakiś portret oglądany podczas wędrówki długimi korytarzami jakiegoś zamku. Nieważne. Bellatrix uśmiechnęła się, nie bacząc na to, że jej wargi na nowo pękają i krwawią. On był doskonały. Dosiadał wspaniałego, karego pegaza, przykrytego purpurowym czaprakiem; sam nosił ciemnozielone szaty i długi, czarny płaszcz. Niedbałym ruchem przewiesił wodze przez łęk rycerskiego siodła, wyciągnął miecz i różdżkę, spojrzał przed siebie. Był piękny. Końska uprząż kapała od złota, sam jeździec też nosił klejnoty warte dobrych kilka milionów. Bellatix zauważyła kolczyki w kształcie jesionowego liścia. Gdzieś już widziała takie. Bogactwo, duma, siła - ideał.
Pegaz ruszył, przeszedł do kłusa, potem do cwału, nabrał prędkości, szarżował. Bellatrix zobaczyła, że mężczyzna nie był sam; za nim ruszyły setki kolejnych jeźdźców. Ziemia drżała. Bellatrix zrozumiała. Patrzyła w podziwie na ciężką jazdę dosiadającą abraksanów; nie bez powodu nazywanych „los barrenderos” - „zamiataczami”. Do dziś wspominano, jak w 1489 zmietli z powierzchni ziemi dziesięć tysięcy Dementorów. Obok galopowały sleipniry - mniejsze, ale wciąż potężne, kare pegazy. Lekka jazda tańczyła na thestralach, w powietrzu uwijali się czarodzieje, którzy rzucali Avadami, lecąc z pełną prędkością ku ziemi. Podrywali swoje miotły w ostatnim momencie, zręcznie lawirując pomiędzy zaklęciami wroga. Potem pojawiły się oddziały, ubrane w czarne, skórzane kurtki; kierowali oni dwukołowymi maszynami, jakich Bellatrix nigdy w życiu nie widziała. Szwedzka aurorska piechota maszerowała pod niebiesko-żółtym sztandarem, gdzieś obok błysnął złoty krzyż Asturii, obok stawał dęba westfalski koń. Rumaki rżały i kwiczały, wielkie, bojowe psy chrypły od szczeku, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie ich panowie spuszczą je z łańcuchów. Gryfy krzyczały ptasimi głosami, żołnierze wywrzaskiwali przekleństwa. A on wisiał wysoko w powietrzu, kierując bitwą, jak dyrygent orkiestrą. On. Exterminans, Władca Ciemności, Książę Destrukcji. Bellatrix uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zaczęła mówić choć nie pojmowała znaczenia własnych słów. Potem zemdlała.
Hengst z przerażeniem wysłuchał słów przepowiedni, wypowiedzianej przez wampirzycę. Nie miał wątpliwości, że właśnie usłyszał proroctwo. Co prawda jednym ze skutków ubocznych brutalnej legilimencji było to, że ofiary zaczynały recytować coś bez znaczenia, dawno czytane wiersze czy przepisy na eliksiry, ale to... O nie. Srebrniki. Zdrada. Bellatrix, wisząca na łańcuchach jak okrutna parodia Nazarejczyka. A teraz to. Co jeszcze? Cud w katedrze kolońskiej?
Czyż demony nie śpią w głębi naszych umysłów?
Czyż nie rozdzierają zasłony rzeczywistości, by nad nami zapanować?
Czyż wojny z nimi nie nazywa się Armageddonem?
Głupi, głupi, którzy to powiedzieli!
Czyż butnowników nie ochrzczono mianem Czarnych Panów?
Czyż nie powstają wciąż nowi przeciw swoim władcom?
Czyż ich przyjścia nie nazywa się Apokalipsą?
Głupi, głupi, którzy to powiedzieli!
Albowiem nadchodzą czasy, jakich nie widziano,
A mugole będą ze śmiechem czynić to,
O czym Książęta Ciemności nie ośmielili się myśleć,
To, o czym Exterminans śni w najgorszych koszmarach.
I na Zachodzie zbudzi się brunatny wilk
A na Wschodzie wyrośnie czerwony olbrzym.
A pierwszemu zaświeci czarne słońce,
A drugiemu czerwona gwiazda.
I jeden rozpali stosy pod samo niebo
A drugi będzie niszczył mrozem i głodem.
I jedni cześć im oddadzą, jak bogom
A drudzy na wieki przeklinać ich będą.
I do gardeł się sobie rzucą,
Jednemu śmierć w ogniu, drugiemu zwycięstwo.
Lecz i zwycięzcę stoczy grzyb od środka
I po latach podzielą go między siebie jego niewolnicy.
I...
*Bóg z nami. O ile mi wiadomo, hasło używane przez Niemców już za czasów pierwszych krucjat.
**Dosłowne tłumaczenie na niemiecki angielskiego „Death Eater”
***konopie indyjskie
Jej długie blond włosy łaskotały mu twarz; dłonie o smukłych palcach objęły za szyję i w ogóle byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie gdyby nie hm... okoliczności.
- Ile to trwało? - zapytała ochrypłym szeptem.
- Sześć przesłuchań - odparł krótko.
Nic nie odpowiedziała. W głowie darły się jej pijane chimery, ale nad cały zgiełk potrzaskanych myśli przebiły się dwa słowa: Porta Nigra. Musiała tam dotrzeć. Jeśli tego nie zrobi, odpowie przed Księciem. Była pewna, że on jest blisko, że będzie jej dane mu służyć, że...
- Opatrzymy cię, a potem wywiozę cię przez granicę do Heerlen, to może pięć mil stąd - szeptał Hengst - A stamtąd do Maastricht, gdzie...
- Nie - odparła stanowczo - Zawieziesz mnie na Hohenzollernbrücke.
- Ale - popatrzył na nią ze zdumieniem - To jest w Kolonii!
- Przecież wiem - mruknęła.
- Słuchaj, wszystko jest obstawione, jedyna droga to jechać konno... To jest daleko! Będzie ze siedemdziesiąt mil! Może lepiej skontaktować się z kimś z naszych i...
- To muszę być ja - odparła cicho, opierajac się o ścianę lochu, żeby odpocząć - Bo każdy może tam wejść, ale niewielu stamtąd wyjdzie. To muszę być ja. Musi być Malfoy z Rheinlandu.
-Dokąd chcesz niby jechać?! - niemal krzyknął - Do Koblencji? A może do Trewiru, co? Kobieto, przecież ty się ledwo na nogach trzymasz! Poślij krewnego, jeśli...
- Niewielu stamtąd wyjdzie - powtórzyła Malfoy - Muszę.
- Słuchaj, sława nie jest warta...
- Wiem - jej bladoniebieskie oczy, (a raczej jedno z nich, bo drugie było niewidoczne zza spalonej tkanki), błysnęło groźnie - I czy myślisz, że nie ukarano by mnie, gdybym ryzykowała dla głupiej chwały? Stawka jest zbyt wysoka.
- Nie posądzam cię o głupotę - odparł pojednawczo.
Przeszli przez ukryte wrota; lochy ciągnęły się niemiłosiernie, ale wreszcie po kilku milach doszli do schodów. Wspięli się wysoko w górę, wielka płyta odsunęła się przed nimi i znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Hengst machnął różdżką i gdzieś na wysokości podłogi zapłonęło czterdzieści osiem świec. Bellatrix zauważyła tron z czerwonawego marmuru.
- Niech mnie teraz koronują na władcę Niemiec - mruknęła - Nie zapalaj Korony Świateł!
Byli na krużganku, otaczającym okrągłą kaplicę. Rzeczony kandelabr - Korona Świateł - zwisał na łańcuchu, zaczepionym w środku kopuły i miał kształt koła o kilkumetrowej średnicy. Blask świec tańczył na kapiących od złota bizantyjskich mozaikach. Poza tym kościół był, delikatnie mówiąc, oryginalny, bo najwyraźniej każdy władca Niemiec czuł się zobowiązany do dodania tu czegoś od siebie. O ile jeszcze wielki świecznik Barbarossy komponował się z bizantyjską kaplicą Karola Wielkiego, to łącząca się nią gotycka nawa plus barokowe kazalnice robiły dziwne wrażenie. Hengst i Bellatrix nie mieli jednak czasu ani chęci naa zwiedzanie; zeszli na parter, wyszli przez Wilcze Wrota - wielkie, brązowe odrzwia ozdobione lwimi łbami - i znaleźli się na małym podworcu przed katerdrą. Hengst musiał teraz zaprowadzić swoją towarzyszkę do domu „Pod Złotym Jednorożcem”. Nie było to daleko, ale groziło spotkaniem z aurorami. Czarodziej westchnął ciężko. Kto chce mieć bezstresową pracę, siedzi w Ministerstwie i pisze raporty o grubości den kociołków...
W ostatniej chwili ukryli się za rogiem, zauważywszy patrol. Hengst ścisnął różdżkę w dłoni, szykując się do podjęcia walki. Aurorzy byli już bardzo blisko, kiedy...
- Du verfluchter Jude! - zawył jeden z nich. Z małej uliczki wybiegł chłopak, po stroju sądząc rzeczywiście Żyd i wywrócił się, mało nie zbijając aurorów z nóg. Dzieciak zerwał się szybko, tłumacząc się i przepraszając; chyba się nawet rozpłakał, zbierając swoje porozrzucane dokumenty. Lamentował głośno, że „pan Goldfinger będzie zły, bo papiery od pana Fischbauma się zabrudziły”, a przy okazji wylewnie przepraszał aurorów swoją kiepską niemczyzną, zdradzającą jego wschodnie pochodzenie. Aurorzy mruknęli coś jeszcze o „głupich smarkaczach” i „durnych obcokrajowcach”, a potem odeszli. Hengst zacisnął zęby na rękawie, żeby nie parsknąć śmiechem. Izaak nadzwyczaj dobrze odgrywał rolę „przeklętego Żyda”, „brudnego obszarpańca”, „obcokrajowca-który-nic-nie rozumie” oraz „bezmyślnego dzieciaka”. Ci aurorzy nawet się nie zorientowali, że chłopak był czarodziejem i wampirem. Izaak spojrzał w stronę Hengsta i Bellatrix, mrugnął i ruszył przed siebie, jak gdyby nic się nie stało. Hengst przysiągłby, że usłyszał, jak chłopak nuci pod nosem jeden z wiedeńskich szlagierów - Marsz Radeckiego.
Hengst i Bellatrix ruszyli dalej i po kilku minutach dotarli do domu „Pod Złotym Jednorożcem”.
- Wybacz, Malfoy - Hengst uśmiechnął się przepraszająco - Ale będę musiał robić za uzdrowiciela.
- C'est la vie, c'est la guerre* - odparła Bellatrix krótko.
- Oui - mruknął Hengst - Pomóc ci się rozebrać?
- Będziesz musiał. Wielu dużo by za to dało... - wąskie wargi arystokratki rozchyliły się w szyderczym uśmiechu, pokazując dziurę po jedynkach. Hengst mimowolnie drgnął. Będzie co naprawiać. Malfoy znosiła wszystkie zabiegi bez protestów, tylko jej usta były zaciśnięte w wąziutką kreskę. Hengt nie zadawał żadnych pytań i niczego nie komentował. Za dobrze pamiętał, jak się czuł, kiedy to on był pacjentem; jak okropnie się wstydził i jak było mu głupio, że ktoś patrzył na jego poniżenie i ból. Malfoy, ta cholernie dumna wielka pani musiała to znosić o wiele gorzej, milczała jednak, uporczywie wbijając wzrok w ścianę. Jej bladoniebieskie oczy były nieruchome i bez wyrazu, jakby rybie. W pewnym momencie znów zaczęła mówić, tak, jak zawsze robiły to ofiary legilimencji: bez intonacji, nie rozdzielając zdań, równym, mechanicznym rytmem. Ponieważ zaś Bellatrix zdołała utrzmymać bariery ochronne w swoim umyśle, nie zdradzała niczego ważnego, był to tylko mugolski wiersz. Hengst, rzecz jasna, wielokrotnie czytał te słowa i nieraz słyszał je w interpretacji nalepszych aktorów, ale nigdy nie wywarły na nim takiego wrażenia, co teraz, mimo - a może właśnie dlatego - że recytacja była zupełnie wyprana z uczuć.
Du musst steigen oder sinken,
du musst herrschen und gewinnen
oder dienen und verlieren,
leiden oder triumphieren,
Amboss oder Hammer sein!**
Hengst zdążył tylko pomyśleć, że w szaleństwie rannego umysłu jest jednak metoda, kiedy Bellatrix uśmiechnęła się sztucznie i zaintonowała „Marsyliankę”, a potem ponownie popadła w obojętne, bezmyślne milczenie, a w jej oczach zgasły iskierki rozumu. Znów patrzyła przed siebie wzrokiem zabitej ryby. Delikatnie zmył z jej twarzy resztki czarnego, wampirzego makijażu.
- Nie pojedziesz do żadnej Kolonii - odezwał się w końcu, opatrując wyjątkowo paskudne magiczne oparzenie - Nie dasz rady.
- Muszę - odparła pozbawionym emocji głosem - Dziesięć uncjii ludzkiej krwi, pół uncji amfetaminy, uncja oleju z nasion Papaver somniferum***...
- Mogę ci zrobić napój Ostatniej Szansy, ale możesz tego nie przeżyć.
Malfoy obrzuciła go wyjątkowo lodowatym spojrzeniem.
- Kostucha mnie ostatnio nie chciała - syknęła - To może teraz też nie zmieni zdania.
Hengst bez dalszych komentarzy zajął się jej poparzoną twarzą. Zaklęcie Słonecznego Promienia robiło krzywdę każdemu, ale na wampiry działało wyjątkowo mocno, pozostawiając głębokie rany o zwęglonych brzegach. Himmler zaczął się obawiać, że lewe oko Bellatrix też jest nie do uratowania.
- Wywiozę cię z miasta, jeśli naprawdę tego chcesz - powiedział - I przeprowadzę w miarę bezpieczną drogą do Kolonii, ale to oznacza kilka godzin na końskim grzbiecie, a nie wiem, czy...
- Dobrze - odparła krótko. Przebrała się w mugolskie ubranie, swoje blond włosy - ścięli je bardzo krótko - przefarbowała zaklęciem, a oparzenie ukryła urokiem. - Gdzie koń?
- Przed tobą - powiedział Hengst - Ale sam się nie osiodłam.
Spojrzała na niego. Był niższy od niej o jakieś pięć cali, chudy i kościsty, miał nieproporcjonalnie długie nogi i ręce. Hm... Jego włosy były grube, ciemne i proste. I jeszcze ta pociągła twarz. No tak, to oczywiste.
- Genialna forma animagiczna - uśmiechnęła się - Hengst, nomen omen...**** Pokaż się.
Animag zmienił się w skarogniadego trakena. Bellatrix jakoś zdołała go osiodłać, choć fakt, że wybrała uzdę z munsztukiem, nie wzbudził jego entuzjazmu.
- Jestem porządnym koniem! - zaprotestował w myślach, ale zrezygnował z pomysłu uszczypnięcia jej za to.
* Takie jest życie, taka jest wojna.
**Musisz wygrać i panować
Albo przegrać i w nędzy żyć,
Cierpieć albo triumfować
Młotem lub kowadłem być.„
Nie, nie napisał tego żaden nazista ale romantyk Göthe.
***maku lekarskiego. Chodzi jej o morfinę.
****Hengst to starogermańskie imię i znaczy „ogier”.
I popędzili... Był o wiele wytrzymalszy i szybszy niż mugolskie konie, ale tempo, które narzuciła, było mordercze nawet dla niego. Zatrzymali się gdzieś w lasku przed Düren i Bellatrix łaskawie go rozsiodłała.
- Zajedziesz mnie! - jęknął, wycierając twarz - W tym tempie nie dojdę do Kolonii! Ja wiem, że to ważniejsze niż ty i ja, ale...
- Kryj się! - syknęła wampirzyca, wciągając powietrze z głośnym świstem. Położyli się w krzakach, modląc się do wszystkich bogów, by ich nie znaleziono.
Jeździec wypadł na ścieżkę; jego zmęczony koń ślizgał się po rozmiękłej ziemi. Mężczyzna posłał za siebie Avadę, coś upadło, łamiąc krzaki. Ale nie ujechał daleko; zaklęcie ściągnęło go z siodła i otoczyła go grupa czarodziejów w czarnych płaszczach. Hengst zauważył, że twarz Bellatrix wykrzywia się w bolesnym grymasie. Kiedy tamci zabrali swojego więźnia i odjechali, zapytał:
- Znałaś go?
- To był Brian Dumbledore, syn mojego kolegi z Hogwartu, Godryka - szepnęła.
- Tego wiceministra? - zdziwił się.
- Tak, tego - przytaknęła - A go miałam pod różdżką i wypuściłam żywego... Nieszczęsny dzieciak. Lepiej by było dla niego, gdyby wtedy dostał Avadą.
- Sądzisz, że złapał go Berlin?
- A co za różnica - wzruszyła ramionami - I tak nie możemy mu pomóc. Jedziemy.
W siodle utrzymywał ją chyba tylko ten eliksir i malfoyska duma; widać było jednak, że nie dojedzie do Rheinlandu, zwłaszcza, że wybrała okrężną drogę. Wreszcie, po trzech godzinach męki, znaleźli się na Breslauerplatz i zobaczyli katedrę. Hengstowi wydała się ona niezwykle podobna do Bellatrix. I budowla, i wampirzyca były wyniosłe, zimne i butne, a do tego doskonałe w surowym, gotyckim pięknie - choć okrutnie okaleczone. Bellatrix miała już nigdy nie odzyskać twarzy, a katedrze brakowało wież*. Latarnie błyskały we mgle, oświetlając przepych wspaniale rzeźbionych łuków przyporowych i setek malutkich wieżyczek służących do poskramiania siły wiatru. Ogromne witraże połyskiwały w bladym świetle. Mgła była tak gęsta, że ledwie było widać małą wieżę sterczącą ze środka dachu i podtrzymywaną przez wielkie, kamienne anioły.
- Avada Kedavra!
Zaklęcie otarło się o nich; Hengst zmusił się do rozpaczliwego galopu. Jeśli zdążą do katedry... To już tak blisko! Wielu czarodziejów uważało, że walka na terenie świątyni jest zbrodnią, kościół mógł więc ich ocalić. Kopyta Animaga rozjechały się na schodach, prowadzących do katedry. Upadł z głuchym jękiem ale zerwał się szybko, transformował i zaczął ciągnąć za sobą oszołomioną Bellatrix. Dobrze, że jej nie przygniótł i jeszcze bardziej nie poranił.
- Alohomora! - zawył - Alohomora!
Katerda miała mnóstwo drzwi, ale od frontu wybudowano trzy wielkie, metalowe wrota, ozdobione płaskorzeźbami demonów i ośmioma zwierzętami - symbolami Chrystusa. Hengst chwycił za uchwyt kołatki - lwiej głowy, szarpnął z całej siły i drzwi otworzyły się przed nimi. Wbiegli do środka i skręcili w prawą nawę, żeby napastnikom trudniej było ich trafić.
- Do grobowców! - wychrypiała Bellatrix. Rada była słuszna, ale problem polegał na tym, że marmurowe sarkofagi arcybiskupów Kolonii znajdowały się po bokach ołtarza i za nim, to zaś oznaczało to bieg na sto metrów pod przekleństwami. Zaklęcie paraliżujące dopadło ich już blisko ołtarza, odbierając władzę w nogach. Hengst odwrócił się na plecy i sięgnął po Todessera. Nie, berlińczycy nie dostaną ich żywych. Bellatrix nie zdołała już ukryć przerażenia.
- Przeklęci, którzy rozlewają krew w domu bogów! - zawyła histerycznie - Na Nazarejczyka, odejdźcie!
- I mówi to czcicielka diabła - syknął jeden z przybyłych.
- Karolus Magnus Rex Germanicus**! - ryknął ktoś, kogo Hengst wcześniej nie zauważył.
Jeden z witraży, przedstawiający Karola Wielkiego, zapłonął nienaturalnym światłem. Imperator wychylił się ze szklanej tafli i zeskoczył na podłogę; miecz w rękach olbrzymiej figury zamigotał groźnie. Kolejne zaklęcia ożywiły zwierzęta, zdobiące drzwi; do nawy wpadły gryfy, za nimi szarżowały jednorożce, pochylając głowy uzbrojone w ostre rogi, potem lwy, orły...
- Veni, Angelo***! - krzyknął ten sam głos. Witraż rozsypał się na tysiące szklanych drobin, gdy jeden z aniołów, podtrzymujących wieżyczkę katedry, wleciał do środka. I też trzymał miecz. Płonący. Napastnicy nie czekali na następne niespodzianki; ci, którzy jeszcze mogli, Deportowali się i wpadli w ręce aurorów, którzy tęsknili za nimi jak hipogryf za fretkami.
Hengst zgłupiał. Był gotów uwierzyć w cud. Bellatrix za to uwierzyła w swoje szczęście.
- Manuelu! - wrzasnęła.
- Że co? - spytał Hengst słabym głosem. Emanuel? Bóg z nami?
Z lewej nawy wyszedł wysoki, czarnowłosy czarodziej.
- Manuel - stwierdziła krótko Bellatrix - Mój syn z pierwszego małżeństwa. Transfigurator z powołania. Muszę przyznać, Manuelu - zwróciła się do swojego dziecka - Że zrobiło to na mnie duże wrażenie...
*Katedra ta jest gotycka. Budowę rozpoczęto w XIII wieku, przerwano w XVI. Projekt podjęto na nowo w roku 1842, a zakończono w 1880. Wieże powstały jako ostatnie.
**Karol Wielki, król niemiecki - taki napis jest na tym witrażu, po prostu...
*** Krzyżówka łacińsko - włoska. „Przybądź, aniele”
Dom „Pod złotym jednorożcem” i reszta istnieją naprawdę. Kilka fajnych fotek i mapek można obejrzeć np.w
http://www.koeln.de - Kolonia
http://www.aachen.de - Akwizgran
http://www.koelner-dom.de katedra w Kolonii
Kolonia, katedra
- To mój syn, Emanuel Sangre - powtórzyła Bellatrix.
Mężczyzna wyszedł z cienia.
- Madre, que... - zauważył, w jakim stanie jest Bellatrix i podbiegł do niej.
- Berlin - chrypnął Himmler - A ty lepiej stąd zniknij. Dostaniesz dożywocie za sam wygląd.
Chłopak miał na sobie jedynie spodnie z tego nowego, błękitnego płótna, które robiło karierę wśród amerykańskich poszukiwaczy złota; za paskiem ostentacyjnie tkwił długi, cienki sztylet o trójkątnym ostrzu. Rękojeść broni była ozdobiona srebrną głową kobry. Płaszcz, zrobiony ze skóry świeżo zdartej z jednorożca, leżał na posadzce, plamiąc ją krwią; srebrne smugi zastygały też na ciele Manuela, mieszając się z ciemnoczerwonymi. Sądząc po bliznach, młody wampir nieraz już odprawiał brutalny rytuał. Wokół szyi chłopaka owijał się ureusz, który ostrzegawczo syknął i machnął błoniastymi skrzydłami*. Drugi wąż, cienki jak nitka i czerwony, wił się wokół nadgarstka wampira. Tego jeszcze im trzeba było, kapłana Seta w pełnej gali... Pewnie gdzieś w nawie zostawił resztę tradycyjnego rynsztunku, z czaszką nundu na czele. Hiszpan przesunął dłońmi nad ciałem Bellatrix, usiłując wykryć obrażenia wewnętrzne. Słudzy Seta, dzięki temu, że uparcie dążyli do pokonania śmierci, stali się jednymi z najlepszych magomedyków. I nekromantów.
- Ona przepowiadała, prawda? - spytał cicho.
- I owszem - przytaknął Hengst - Skąd?..
- Przecież wiedziałem, gdzie mam na nią czekać - odparł tamten - Moja babka ze strony ojca była z domu Schlange, a tam każdy wróży.
- To po nich jesteś Wężousty**, tak?
- Si, es verdad - Hiszpan delikanie ujął głowę Bellatrix w obie dłonie i spojrzał jej prosto w oczy - Mało kto wie, że Salazar po opuszczeniu Hogwartu ożenił się powtórnie i miał trzy córki - wyjaśnił - Madre, nigdzie nie jedziesz. Ja pojadę.
- Jesteś ranny - mruknęła Bellatrix - Nie.
- Musimy ją zanieść do podziemi - Manuel wziął Bellatrix na ręce, ignorując jej protesty - Ten sarkofag to w rzeczywistości przejście...
Schodzili po wąskich stromych schodach; Manuel szeptał coś matce do ucha.
- Myślałem, że będzie jeszcze gorzej - odezwał się w końcu do Hengsta - Przecież Dementorzy...
- Wy naprawdę potraficie przywrócić pocałowanemu duszę?
- Wampirowi si, człowiekowi no. Wspomnienia i duszę motoryczną można odtworzyć, ale pars divina - no. No sabemos, que... ABUELO!!!***
Hengst widywał już wiele szybkich wampirzych akcji, ale Klemens Malfoy najwyraźniej zlekceważył nawet teorię Einsteina. (Zresztą tej teorii jeszcze nie było, a wiadomo, że żadne prawo nie działa wstecz, nawet niektóre prawa fizyki, więc nie należało mieć o to do niego pretensji...)
- MOJE DZIECKO! - Klemens ryknął tak, że ściany lochów zadrżały, a Hengst stwierdził, że każdy, kto maczał palce w aresztowaniu Bellatrix, powinien jak najszybciej rozważyć autoavadę. Po czym, uznawszy, że misja została zakończona, zemdlał i powolutku osunął się po ścianie na błotnistą podłogę. Klemens Malfoy obrzucił go uważnym spojrzeniem. Ten mężczyzna bardzo mu kogoś przypominał. Aż za bardzo. Hm... Byłego zięcia? Zięć nie zięć, uzdrowiciele będą mieli z nim zajęcie.
Po pół godzinie kapłan Seta, przebrany już w coś znacznie mniej przyciągającego uwagę, powrócił do katedry. Po pierwsze, musiał posprzątać, a po drugie, wypadało przeprosić Nazarejczyka za zamieszanie, bo nie drażni się bogów w ich własnej świątyni. Manuel przycisnął czoło do jednej z potężnych kolumn, starając się wczuć w silne magiczne wibracje budowli. Katedra powoli wracała do stanu wyjściowego. Wampir, ukłoniwszy się Nazarejczykowi z całym szacunkiem, jaki się należał bóstwu, wyszedł. Do Hohenzollernbrücke - mostu strzeżonego przez jeźdźców z brązu - było już naprawdę niedaleko. Manuel wszedł do Renu po pas.
- Loreley! - zawołał - Loreley!****
Przez chwilę nic się nie działo, a potem woda wybrzuszyła się nagle i z ciemnego nurtu wynurzył się łeb wielkiej, karej kelpi. Manuel uśmiechnął się szeroko. Ministerstwo mogło zagrodzić drogi i przeczesywać niebo - ale nikt z nich nie panował nad Renem. Wkrótce minęli Bonn; pojawiły się pierwsze pagórki. Na stromych stokach wzniesień złociły się równiutkie sznury winorośli; tu i ówdzie widać było bordowe klify. Nagle kelpia się zatrzymała.
- Co? - zapytał nieprzytomnie Manuel - A, tak...
Po prawej stronie widać było rząd kamienic; po lewej - wzgórza obsadzone winem i pionową skałę, na szczycie której stała twierdza. Manuel wiedział, że to Ehrenbreitstein. Przed nim rzeka rozgałęziała się, otaczając dzielnicę Koblencji, zwaną Deutsches Dreieck - Niemieckim Trójkątem. Ogromny pomnik cesarza Wilhelma wpatrywał się z zadumą w migoczące fale.
- W prawo, kochanie. Derecho - szepnął Manuel. Kelpia parsknęła i ruszyła przed siebie. Manuel opuścił Ren i skierował się w górę Mozeli; ktokolwiek zaś wybierze ten szlak, niewątpliwie dopłynie do małego, otoczonego winnicami miasteczka - Trewiru. Tam Manuel podziękował kelpi za pomoc, ukradł pierwszego lepszego konia, jaki nawinął mu się pod rękę i pogalopował przed siebie. Znał miasto jak własną różdżkę, ale nawet gdyby był tu pierwszy raz, magiczne wibracje i tak bezbłędnie doprowadziłyby go do celu. To miejsce aż promieniowało magią; ogromna, czarna budowla wciąż stała na straży dawno umarłego imperium, jakby wierząc, że znów ujrzy rzymskie orły. Wiele, wiele lat później miała je jeszcze zobaczyć, dumnie unoszące się nad powodzią czerwonych flag, ozdobionych czarnym słońcem... Ale to imperium jeszcze się nikomu nie śniło, a Manuel nie marnował czasu na wróżby. Zsiadł z konia, wyciągnął różdżkę i Todessera i powoli podszedł bliżej. Było cicho. Manuel wszedł w cień budowli. Tak. To tutaj. Porta Nigra - Czarna Brama - aż wibrowała od magicznej mocy.
*Tak naprawdę ureusz to kobra ze skrzydłami sępa. Pozwoliłam sobie jednak dać mu skrzydła nietoperza.
**”Schlange” oznacza „wąż”
*** Nie wiemy, co... Dziadku!
**** Tak naprawdę Loreley jest reńską syreną, słynną z urody, pięknego śpiewu i tendencji do topienia żeglarzy.
Co do dusz: Ponieważ sama J. K. Rowling nie wypowiada się wiele na temat technicznej strony magii, trójca: Naja Snake, jej Beta oraz kolega, doszli do wniosku, że:
A) Duszę motoryczną - siłę, która sprawia, że delikwent chodzi, oddycha itd. - łatwo jest odtworzyć. Przykład: golemy i zombie, istoty, które nie posiadają własnej woli, zdolności osądu czy wspomnień, ale do fizycznej pracy się nadają.
B) Wspomnienia są raczej częścią umysłu, a nie duszy i można je magazynować - patrz myślodsiewnia czy dziennik Toma.
C) Pozostaje więc to coś, co Manuel nazywa „pars divina” - boską cząstką. To ta prawdziwa, nieśmiertelna część duszy. Ponieważ wampiry tradycyjnie uznaje się za istoty pozbawione duszy, uznaliśmy, że brakuje im właśnie boskiej cząstki.
D) Mamy problem, do której duszy przypisać uczucia. Ponieważ zaś co głupsze religie twierdzą, że zwierzęta nie posiadają boskiej cząstki, choć posiadają uczucia, uznaliśmy, że emocje muszą być powiązane ze wspomnieniami, a więc też należą do tej samej części duszy - przynajmniej częściowo.
E) Uznaliśmy, że Dementor pożera wspomnienia i uczucia, tudzież boską cząstkę, nie naruszając duszy motorycznej. Nekromanci zaś potrafią, oprócz standartowej zabawy duszami motorycznymi, odtworzyć duszę związaną ze wspomnieniami. (Tu wtrącam się ja, fizyk: przyjęliśmy metodę komputerową. Kasowanie pliku NIE oznacza wymazania informacji: oznacza zniszczenie adresu tejże informacji, stąd nawet ze sformatowanego dysku FBI jeszcze niejedno może wam odczytać, jak ich zdenerwujecie.)
F) Nekromanci nie umieją jednak odtworzyć boskiej cząstki, więc uratowanie ofiary Dementorów jest możliwe, jeśli delikwent już wcześniej tejże cząstki nie miał - np. był wampirem.
Uff, wir haben gasagt.
Berlin, Ministerstwo Magii, 16 listopada 1860, trzecia rano
Erwin zmuszał swojego gryfa do galopu; ranne zwierzę potykało się o kamienie. Musiał się spieszyć, musiał przynieść wiadomość! Wąwozu bronili: Bellatrix Malfoy, starsza od niego może o dwa lata dziewczyna (znał ją tylko z widzenia, bo jak wszyscy Malfoyowie chodziła do Hogwartu), jej starsze siostry Ulryka i Hertha oraz ich ojciec - potężny mężczyzna o długich, jasnych włosach. Potem zza odłamków skał wyszła, kaszląc i otrzepując z siebie pył, Rebeka Goldfinger. Wtedy była jeszcze pięknością jak z „Ivenhoe'a” i nie wmawiała ludziom, że jest baronessą Mechthildą von Brandenburg. Heinrich zobaczył jeszcze jej brata, Dawida, oraz swoją nauczycielkę Transmutacji, panią Schmetterling.
- Cofnijcie się! - wrzasnął - Przebili się tamtym wąwozem!
Malfoy zaklął tak paskudnie, że nawet w hamburskim porcie spojrzano by na niego z uznaniem.
- Musimy zablokować przejście - powiedział.
- W siedem osób? - wycharczała Bellatrix, wypluwając krew.
- Osiem - odparł chłopak - Idę z wami.
- Idziesz na śmierć, smarkaczu! - ryknął stary Malfoy, obracając swojego abraksana zgrabnym piruetem. Kopyta zwierzęcia zatańczyły nad głową Erwina, ale chłopiec nie cofnął się.
- Myśli pan, że mnie oszczędzą? - szepnął, odważnie spoglądając w płonące, wampirze ślepia- Myśli pan, że nie wiem, co ze mną zrobią, jeśli... Co zrobią z tymi, których bronimy? Tam są same dzieciaki! To jest szkoła!
- Święte słowa - Malfoy spojrzał na niego z uznaniem - Chodź.
Ustawili barykadę w najwęższym miejscu wąwozu. Miejsce wybrano tak, że skały ochraniały obrońców; kręte ściany nie pozwalały atakującym na atak z dużej odległości. Poza magicznymi blokadami, Malfoy zawalił przejście potężnym głazem; każdy, kto chciał przejść, musiał na niego wejść, wystawiając się na deszcz Avad i srebrnych kul.
- Uciekać! - zawył nagle - Uciekać!
Kilka sekund później Schwarzwaldem* wstrząsnął wybuch. Wrogi oddział wlewał się nowo powstałym wyłomem. Erwin rozejrzał się dookoła. Obrońców zostało już tylko pięciu...
- Nie ma się już dokąd cofać! - wrzasnęła Rebeka - Szkoła zaraz za nami!
- Wiem - odparł Malfoy. Jego twarz, obsypana pyłem znieniła się w upiorną, szarą maskę - No to... Potraktujemy ich po spartańsku. Bella obok mnie po prawej! Ulryka po lewej! Stanęli na środku przejścia; ich abraksany mogły wytrzymać najwięcej. Heinrich zmusił swojego rannego gryfa, by stanął jako ostatni z lewej; Rebeka zajęła miejsce po prawej. Malfoy obrzucił ich szybkim spojrzeniem; wiedział, że jest ich za mało, ale... Czy miał inne wyjście? Jako jedyny miał wojenne doświadczenie, więc obowiązek dowodzenia spadł na niego - i wampir naprawdę nie widział innego wyjścia.
- Katena!** - ryknął. Złote łańcuchy powiązały wierzchowce i wczepiły się w skały; teraz, by przerwać linię obrony, trzeba było ją rozbić - dosłownie. Zmiażdzyć, rozciąć... Atak nadchodził.
- Deutschland über alles! - zawył. Jego abraksan zarżał, rzucając łbem.
Ktoś nim szarpnął. Erwin poderwał się i jeszcze w półśnie wyciągnął różdżkę.
- Herr Obergruppenführer nie zabija Malutkiej! - pisnęła przerażona skrzatka - Herr Obergruppenführer miał koszmar i Malutka obudziła! Zła Malutka, zła Malutka! - zaczęła tłuc główką o blat biurka.
- Przestań - ziewnął. Cholera, zasnął w pracy! Dowodzenie aurorami i spiskiem przekraczało jego siły. Kaleki Niemiec wstał powoli i poszedł do łazienki, żeby umyć sobie twarz. Pusty rękaw koszuli powiewał za nim, szarpany przeciągiem. Kwatery berlińskich aurorów nie należały do przytulnych miejsc.
- Heil Sieg.
Odwrócił się i zobaczył swojego podwładnego.
- Heil - odparł zmęczonym głosem. Kiedyś, dawno temu, kiedy toczyła się wielka wojna, słowa „Chwała zwycięstwu” miały jakieś znaczenie - wielkie znaczenie. I ta krzyżówka Talleyranda z Machiavellim - Klemens Malfoy - wcale nie wyglądał na hipokrytę, ani demagoga, kiedy wrzeszczał „Deutschland über alles” w schwarzwaldzkim wąwozie. A teraz? Minister - sukinsyn i sadysta; aurorzy nastawiani przeciwko aurorom, zwolnienia, aresztowania, Wotan jeden wie za co. I co tu teraz gadać o zwycięstwie.
- Herr Obergruppenführer, przynoszę najnowsze wieści ze szpitala...
- Kto tym razem, Otto? - przerwał mu Erwin.
- Willms i Kroll - powiedział cicho młody auror - Nie żyją. Wilkołaki. Tak mi przykro...
Erwin zacisnął zęby. W NORMALNYM kraju na wilkołaki wysyła się wampiry, a nie ludzi, to chyba logiczne! Każdy w miarę normalny magiczny rząd utrzymuje oddział wampirów, ghuli bądź hombres-gatos*** z tego prostego powodu, że są to istoty stworzone - w dosłownym tego słowa znaczeniu - do walki w trudnym warunkach. Tylko niemiecki Minister, ten verfluchter Hurensohn, mógł wysłać ludzi w góry Harzu! A dlaczego? Bo oddziały wampirze zostały w całości zwolnione z pracy. Powód? Gruppenführerin Bielarsky, jedna z ich dowódców, ośmieliła się skrytykować rozkazy Jaśnie Pana Ministra. Ci, którzy odważyli się ją poprzeć - tudzież wszyscy, którzy byli podejrzewani o przyjaźń z tamtymi - stracili posady. Verdammter Minister! A w ogóle to Erwin był pewien, że ci nieszczęśnicy zostali tam wysłani przede wszystkim dlatego, że zbyt głośno mówili to, co myślą. Eliminacja Ministra stawała się sprawą palącą. Jeśli tego nie zrobią, to on ich po kolei wyeliminuje... Peter Willms... Nie Peter!
Erwin zatrzasnął za sobą drzwi łazienki i oparł się plecami o ścianę. Miał ochotę płakać, wyć i tłuc głową w mur ale stał tylko, z trudem łapiąc powietrze.
- Wszystko w porządku, Obergruppenführer von Luz? - zapytał czyjś niski głos.
Erwin zorientował się, że nie jest sam. Na parapecie siedział potężny blondyn i spoglądał na niego z niepokojem. O Scheisse, Kruk! Tego jeszcze brakowało!
- Nie doniosę Ministrowi, Herr von Luz - wampir najwyraźniej odgadł jego myśli - Jeśli pan też będzie milczał.
- A pewnie, za samo to, że siedzisz bez tego waszego hełmu i palisz konopie, dostałbyś kolejne dwa Cruciatusy, Sven - syknął Erwin. Nie ufał blondynowi.
- Takie jest prawo, Herr von Luz - odparł tamten ze spokojem - Papierosa?
- Daj.
Jakoś trzeba było uspokoić nerwy.
- Nie żywię do pana urazy, Obergruppenführer von Luz - ciągnął Sven - Najwyraźniej władza chce poróżnić Kruki i aurorów i dlatego wy musicie karać nas i vice versa. To nie pana wina, ani moja. Befehl ist Befehl****. Nikt z nas nie ma o to pretensji. Kto łamie rozkazy, dostaje Cruciatusem w nerki i tyle.
- Sven, ty nie złamałeś żadnego rozkazu. Jemu się po prostu nudziło - powiedział cicho von Luz.
- Wiem - odparł spokojnie Kruk, gasząc papierosa na parapecie - Za pani von Stetternich było inaczej, ale cóż...
Kruki służyły niemieckiemu Ministerstwu od zawsze - a w zasadzie od trzynastego wieku; byli osobistymi strażnikami ważnych polityków. Nadawali się do tej pracy idealnie, nie tylko dlatego, że wampiry były z natury odporne na wiele zaklęć, w tym na Avadę. Najważniejsza była ich lojalność, która dawno już przekroczyła granice fanatyzmu. Kruki, choć byli oddziałem elitarnym, a nie zbieraniną bezmyślnych trolli, wykazywali się tak wielkim posłuszeństwem, że ochrzczono ich wręcz pretorianami Ministra. Na ogół nikt nie miał im tego za złe, mając w pamięci fakt, że wiele walk zostało wygranych tylko dzięki ich fanatyzmowi; wszyscy wiedzieli, że w wielkiej wojnie, która wstrząsnęła Niemcami dwadzieścia lat temu, Kruki zapłaciły ogromną cenę - z bitwy o Berlin powrócił co piąty z nich. Tym niemniej to, czym stali się teraz, napawało von Luza obrzydzeniem. Psy Ministra, ślepo mu posłuszne, znęcające się nad aurorami z jego rozkazu, pochlebcy i donosiciele, szpiedzy, stojący na każdym rogu. Za pani von Stetternich tak nie było. Za jej czasów żaden Kruk nie był katem. Ani żaden auror. I nikt nie popalałby konopii w łazience, o damsko-męskich rozrywkach w pokojach nie wspominając. Żeby tylko damsko-męskich. Kruki były wzorem dyscypliny i opanowania, a nie bandą siepaczy i sługusów. Trzeba było jednak przyznać, że aurorzy odpłacali im Cruciatusem za Tormentę, kiedy tylko Minister sobie tego zażyczył, a życzył sobie tego nadzwyczaj często. Najwyraźniej Minister, podejrzewając, że gdyby jego pretorianie sprzymierzyli się z aurorami, to jego stołek solidnie by się zachwiał, robił wszystko, by obie grupy się znienawidziły.
- Aha, niech pan uważa na siebie, Herr von Luz - Kruk odwrócił się w drzwiach - Jest kilka osób, które chętnie zajęłyby stanowisko Obergruppenführera. Niech pan bardzo uważa na swoje plecy. Niech pan nie gasi światła. Niech pan zawsze ma przy sobie lampkę.
Von Luz drgnął. Nieraz co lepiej wykształceni czarodzieje żartowali sobie z jego nazwiska - „luz” znaczyło po hiszpańsku „światło”, ale teraz dowcipy o „lampce”, były tajnym hasłem opozycji. Jeżeli... Jeżeli nawet pretorianie mieli tak dość Ministra, to...
- Sven, gdzie znajdę Gruppenführerin von Brandenburg?
- W naszej kantynie, jak mniemam - odparł Kruk - Pozapalali tam tyle świateł, że aż oczy bolą...
*To w Bawarii. Solidne góry.
**czyli „łańcuch”. Chyba po grecku. Mi i tak kojarzy się tylko z kosinusem hiperbolicznym.
***ludzi-kotów. W zasadzie jaguarów. Pomysł nie mój, tylko indiański. Każdy region świata lubi mieć własne stworzenia, będące krzyżówką człowieka i bestii...
****Rozkaz to rozkaz
Wymienione po imieniu miejsca są prawdziwe. Czarną Bramę i resztę każdy może sobie obejrzeć w Sieci, np.
http://www.trier.de - strona Trewiru. Z Czarną Bramą.
http://www.koblenz.de - strona Koblencji
Berlin, Ministerstwo Magii, najniższy poziom lochów
Von Luz stanął przed wejściem do jadalni Kruków.
- Potęga - wypowiedział hasło, ale kamienny gryf nawet nie drgnął. Rozdrażniony auror kopnął kamienną statuę, która nie zamierzała ustąpić.
- Czasem się zacina - oznajmił mu Sven, wyłaniając się z tajnego przejścia w ścianie - No, słoneczko - zwrócił się do rzeźby - Potęga. Bitte, bitte, bitte... Nie? - warknął - Entweder machst du die Tür auf, du Schwein, oder ich schieße dir den Schwanz ab*. O, teraz działa - dodał kpiąco.
Kantyna pretorian była długim, słabo oświetlonym kamiennym lochem, prawie pustym; tylko na środku stał długi stół z nieheblowanych desek, a przy kominku stary fotel. Dwoje Kruków pochylało się nad schematami transmutacyjnymi; kolejny trzymał nad świeczką srebrną łyżeczkę i wdychał opary, unoszące się znad topiących się, białych kryształków. Następny czytał „Ars belli” Salazara Slytherina. Pozostała czwórka, typy, którzy powinni dostać po pięć lat Azkabanu za sam wygląd, najwyraźniej świetnie się bawiła, lewitując dziecko. Wysoki rudzielec zataczał koła swoją różdżką i malutka czarna dziewczynka zaczęła robić koziołki w powietrzu. Erwin podszedł bliżej, nie dowierzając własnym oczom. Uszom też nie uwierzył, kiedy rzeczone maleństwo wrzasnęło „Wujku, szybciej!”
- Najpierw karmicie ją słodyczami, potem lewitujecie i rzyga mi jak kot - stwierdził z niesmakiem Sven - Accio córka!
Dziewczynka przeleciała pół sali i wylądowała w ramionach Svena. Wielkie łapska wampira objęły ją delikatnie. Poza tym zaklęcie ściągnęło ze stołka blondynę, której gabaryty zapewniłyby jej poczesne miejsce w orszaku Walkirii. Kobieta wstała, otrzepała szaty i spojrzała na ojca z dezaprobatą, po czym pozbierała swoje kryształki zręcznym ruchem różdżki.
- Moja księżniczka dobrze się bawi? - zapytał Kruk, pozwalając dziecku zrobić sobie z włosów coś w rodzaju wroniego gniazda - Moja córeczka - wyjaśnił, widząc zdumiony wzrok von Luza.
Mózg Erwina nie mógł za żadne skarby wymyślić, jakim cudem mężczyzna, który przypominał Wotana, dorobił się czarnego dziecka. Znał pozostałe cztery córki Svena i wszystkie wyglądały jak wzorcowe córy Walhalii: przerastały go o dobrą głowę, były jasnymi blondynkami i miały na czym siedzieć i czym oddychać. I NIE BYŁY CZARNE! Pozostawała tylko jedna możliwość: adopcja. Tylko kto oddałby Krukowi dziecko? I po co jechać po nie aż do Afryki?
- Skąd ją masz? - zapytał - Kupiłeś ją, czy co?
Kruk mocniej przytulił dziecko i odpowiedział używając całkiem poprawniej łaciny:
- Szczerze mówiąc, popełniłem morderstwo w celach rabunkowych.
- Yyyy? - Erwin, jako dowódca aurorów, był przyzwyczajony do niespodzianek, ale ta była wyjątkowego kalibru.
- Handlarz nie chciał spuścić z ceny - Kruk dalej mówił po łacinie, najwyraźniej nie chcąc, żeby dziecko go zrozumiało - Czują, że jak się skończy ta mugolska wojna w Ameryce, to im interes diabli wezmą i się stawiają. Jak mnie wk... yyy... zdenerwował, to oberwał. Mugolaków wypuściłem, magicznych zabrałem.
- Magicznych? Ile masz tych maluchów?
- Pięcioro - odparł spokojnie Kruk -Wychowałem cztery córki, to je też wychowam. Zresztą koledzy pomogą...
Nie skończył, bo do sali wmaszerowały wyżej wymienione dzieci, w towarzystwie pociech innych Kruków. Towarzystwo to stanęło przed Svenem i zaczęło się w niego wpatrywać, najwyraźniej na coś czekając.
- No co? - zapytał w końcu Kruk.
- Obiecałeś - odezwał się jeden z chłopców - Przecież obiecałeś!
Dobre magiczne dzieci są straszone wampirem, który przyjdzie i poodgryza im głowy, jeśli będą niegrzeczne. Poza tym nawet tysiąc lat gryfońskiego chowu wsobnego nie zaowocowałoby potomkiem tak pozbawionym instynktu samozachowawczego, by kłócić się z Krukiem. Sven miał dobre sześć i pół stopy wzrostu, bary odziedziczone po ojcu-drwalu i wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z germańskiego mitu. Jak każdy Kruk, nosił się na czarno: czarne były i nienagannie błyszczące oficerki, i spodnie, i koszula, i długi do ziemi płaszcz. Znakiem oddziału był wyszyty na lewym rękawie koszuli srebrny kruk, trzymający w łapach dwie skrzyżowane błyskawice. Do tego należało dodać wampirzą biżuterię, a konkretnie wilkołacze kły, dyndające w uszach mężczyzny oraz kilka żelaznych bransolet i pierścieni, ozdobionych wizerunkami drapieżnych zwierząt. Sven nosił też typowy, wampirzy makijaż, na który składały się czarne kreski, biegnące od czoła przez środek powiek aż po kości policzkowe i usta pomalowane siną szminką. Kruczym zwyczajem, domalował sobie na lewym policzku run Sieg, symbolizujący zwycięstwo**; trzy czerwone kreski, układające się w niezgrabne „S”, bądź błyskawicę, wyglądały jak ślad po cięciu. Cóż, te dzieci najwyraźniej nie miały zamiaru się bać. W końcu wychowały się wśród pretorian.
- Jutro - odparł Sven.
- Dziś jest jutro - pisnęła jedna z czarnych dziewczynek, wskazując na zegar - Cwarta tsydzieś... dziesci.
- No patrzcie, miesiąc temu nie wiedziała, co to zegar, a teraz już umie odczytać godzinę - stwierdził z dumą Sven - Obiecałem i dotrzymam słowa - dodał - Chłopaki, pomożecie? - zwrócił się do czwórki, która przed chwilą lewitowała dziecko.
- Pomożemy! - ryknęli tamci entuzjastycznie - A w czym? - spytał jeden z nich.
- Polatamy na thestralach! - wrzasnął radośnie jeden z dzieciaków.
Kiedy cała radosna grupa opuściła salę, von Luz rozpoczął poszukiwania Mechthildy. Nie trwało to długo: Gruppenführerin siedziała przy kominku, czytając, a raczej tkwiła nieruchomo w fotelu, trzymając na kolanach dwie książki. Trzecia spadła jej na ziemię. Von Luz spojrzał i drgnął. Wampiry, zwłaszcza te tradycyjnie wychowane - a Mechthilda robiła wszystko, by odciąć się od swoich ludzkich korzeni i była pod tym względem bardziej merlińska niż Merlin - kochały symbole. Jeśli ta kobieta siedziała, mrucząc pod nosem teksty Lady Makbet na przemian ze słowami Franza Moora, to nie wróżyło to niczego dobrego. Zwłaszcza, gdy chodziło o fragmenty, kiedy tychże bohaterów zaczynało gryźć sumienie.
- Rebeko...hm... Mechthildo, czy coś się stało? - zapytał cicho von Luz.
- Nie - wampirzyca podniosła wzrok. Kiedyś była taka piękna... Teraz czarne, zrudziałe włosy zwisały wokół jej twarzy smętnymi strąkami, a rysy nosiły ślady poważnych magomedycznych interwencji. Były grube i niesymetryczne, a do tego nawet w świetle kominka widać było grube zrosty po oparzeniach.
- Chciałem z tobą porozmawiać...
- O świetle - uśmiechnęła się krzywo.
- Na przykład.
- Chodź. Jest o czym mówić.
Zaprowadziła go do małej, jeszcze mroczniejszej komnaty. Na ścianie coś błyszczało w świetle pochodni - chyba woda... Wokół stołu siedziała grupa aurorów, pretorian i urzędników - byli najwyraźniej umówieni. Erwin skrzywił się lekko, zauważywszy Lokiego Wurma. Tej rudej szmaty tu jeszcze brakowało. Młodziutki urzędnik dał się już poznać jako służbista i szuja pierwszej klasy.
- Czas porozmawiać o Ministrze - powiedziała cicho Mechthilda - Ale zaczęłabym od nieboszczyka Willmsa.
- Petera zabił wilkołak - odezwał się wiceminister von Walter - Powinno się wytępić to paskudztwo...
- Całkowicie się z panem zgadzam pod tym względem, Herr von Walter - ciągnęła Mechthilda ze spokojem - Ale czy na pewno był to wilkołak?
- Widziałem to na własne oczy - odparł tamten.
- Jest pan pewnien? - w czarnych oczach wampirzycy błysnęło czerwonawe światło -Całkowicie?
- Oczywiście - odpowiedział wiceminister, ale się cofnął. Mechthilda sięgnęła po miecz; Kruki, jak prawdziwi pretorianie, nosili krótkie miecze typu gladius, bardzo praktyczne podczas walki w wąskich uliczkach i korytarzach.
- Ciekawe... - wysyczała von Brandenburg, odsłaniając zęby w parodii uśmiechu - Bo ja widziałam, że zrobił to człowiek.
Wiceminister drgnął.
- To fakt -odezwał się Wurm - Ja. Na twój rozkaz. I trochę to trwało.
- Ty kretynie - von Walter cofnął się o kolejny krok i wyciągnął różdżkę - To ciebie osądzą! Ty jesteś za to odpowiedzialny! Umywam od tego ręce! Morderco!
- Ja? - Wurm wybuchnął ponurym, szyderczym śmiechem - Odpowiedzialny? Ale śmieszne! Przezabawne! Teraz już wiem, jak dziękuje Berlin! - śmiał się coraz głośniej - Czy to był mój wróg? Czy to ja ci wydawałem rozkazy? Odpowiedzialny? No, ogłoście ten mord wszędzie! - wrzasnął - Obudźcie sędziów! Zwiążcie mnie i zaprowadźcie przed sąd! To odkryję przed nimi takie tajemnice, że...
- Nie zrobisz tego, wariacie - przerwał mu von Walter.
- Oczywiście, że zrobię, przyjacielu! - Wurm klepnął go po ramieniu - Jestem szalony, to fakt, z twojej winy, więc będę szalał! Razem pójdziemy na szafot! - zawył - Razem do piekła! I bardzo mnie to - przeszedł do obrzydliwego szeptu - Podnieca, że będziemy razem potępieni...
- Nex! - ryknął von Walter. Wurm zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie oparł się o ścianę; za to wiceminister zawył jak zwierzę, kiedy odbite przekleństwo wżarło się w jego ciało. Von Luz popatrzył na Wurma ze zdumieniem. Jakim cudem?.. Niemożliwe!
Stal, widoczna spod przepalonej szaty urzędnika, błysnęła w świetle pochodni. Loki Wurm nosił kolczugę pod koszulą, a każdy wiedział, że zaklęcie Nex najlepiej odbić czymś metalowym. Von Walter nie wziął tego pod uwagę. Zaklęcie to potrzebowało godzin, by zabić wampira, ale na człowieka działało w przerażającym tempie, zwłaszcza rzucone z tak małej odległości.
- O Jezu - jęknął ktoś. Wurm stał jak spetryfikowany, nie wierząc własnym oczom.
- Du Schweinehund - szepnęła Mechthilda, zwracając się do umierającego von Waltera - Byłeś najgorszy z nas wszystkich***.
Wurm gapił się na swoją przepaloną szatę z tępym zdumieniem w oczach. Oparł się o ścianę, łapiąc powietrze. Erwin von Luz dopiero teraz zauważył, że to coś błyszczącego na kamieniach wcale nie było wodą. Był to napis, namalowany połyskliwą, ciemnoczerwoną farbą: MANE TEKEL FARES.
- Cudownie - szepnął Obergruppenführer.
*W zasadzie Sven jest kulturalny i mówi: „Albo otwierasz drzwi, ty świnio, albo odstrzelę ci ogon”, ale ludzie znający boską dwuznaczność słowa „Schwanz” i tak wiedzą, że gryfowi grozi o wiele gorsze uszkodzenie ciała
**słowo „Sieg” nawet we współczesnym niemieckim znaczy „zwycięstwo”. Run ten, ze względu na kształt, oznacza też błyskawicę, światło, ciepło i siłę.
*** Duże kremowe temu, kto mi napisze, kto i do kogo skierował te czułe słowa.
Trewir, Czarna Brama, 16 listopada 1860, piąta rano
Manuel delikatnie dotknął poczerniałych ze starości kamieni; ściana nie stawiała oporu, rozpoznając go jako Malfoya z Rheinlandu. Wędrówka tajemnymi korytarzami rzymskiej budowli należała do rzeczy, które wampiry lubią najbardziej, ale Manuel nie miał czasu rozkoszować się aksamitną, przyjazną ciemnością. Gdzieś tu miał czekać handlarz z Monetą. Znalezienie go nie stanowiło problemu, bo wywąchanie człowieka nie było trudne. Wszystko odbyłoby się szybko i sprawnie, tyle, że Sangre najwyraźniej nie był jedynym amatorem cennego srebra. Zanim zdołał odebrać Monetę od kupca, trzask aportacji zawiadomił go, że i Berlin miał dobry wywiad. W powietrzu świsnęły Avady, Nexy i Drętwoty, ale wampir był szybszy; przetoczył się po podłodze, unikając zaklęć. Pazury, zęby i skrzydła pojawiły się same; Manuel warknął ostrzegawczo. Ścisnął Monetę w pazurzastej łapie i już miał się deportować, kiedy kątem oka zauważył coś dużego, wiszącego w powietrzu tuż za oknem. Ucieczka na gryfie była lepszym wyjściem niż teleportacja, bo ta druga była pilnie śledzona i mogła sprowadzić mu na głowę jeszcze większy oddział berlińczyków. Uderzył w ścianę dłonią; czarny mur natychmiast odgrodził go od aurorów. Usłyszał ich wściekły wrzask, a potem łomot przekleństw, tłukących o kamienie. Wyjrzał przez okno i po raz pierwszy w życiu nie uwierzył swoim oczom. Na siwym gryfie siedziały dwie nastolatki; obok kolejna dwójka dzieciaków unosiła się na grzbiecie drugiego, gniadego ogiera. Jedna z dziewczyn, Destry, trzymała uzdę kolejnego, na odmianę karego. Do tego czarownicom towarzyszył orzeł, prawdopodobnie animag. Manuel zastanawiał się przez ćwierć sekundy, kto jeszcze zaangażował się w akcję Graal, ale lepsze dziewczyny na gryfach, niż śledczy w Ministerstwie. Przecisnął się przez okno i zręcznie chwycił podane mu wodze. Gryfy tej wielkości, nawet niosące dwie osoby, były szybsze nie tylko od wampira, ale od większości latających stworzeń. Wkrótce zostawili Trewir za sobą, kierując się wzdłuż krętej wstążki Mozeli. Drogę do Ehrenbreitstein przebyli bez żadnych kłopotów; Moneta pokazała swoją moc, chroniąc ich przed spotkaniem z aurorami czy zwykłymi opryszkami, żądnymi zysku. Dopiero kiedy wylądowali, rozsiodłali gryfy, wytarli je słomą i przykryli derkami, wampir zadał pytanie:
- Można wiedzieć, amigas, skąd się tu wzięłyście?
Na własne potrzeby sklasyfikował swoje wybawicielki następująco: blondynkę, która wyglądała jak marzenie Wikinga i przerastała wampira o pół głowy, ochrzcił „córą Walhalii”. Drobna dziewczyna o brązowych lokach i niebieskich oczach nazywała się Destry von Luz, była ona nieoficjalną narzeczoną wampira. Pozostałą dwójkę nazwał po prostu „bliźniaczkami”. Dziewczyny miały na głowie po szopie włosów w nijakim, mysim kolorze. Ich bladoniebieskie oczy ani na moment nie pozostawały w bezruchu, badając każdy szczegół otoczenia i nadając ich szczupłym, trójkątnym buziom lisi wyraz.
- A ty? - zapytała jedna z bliźniaczek.
- Ja zadałem to pytanie pierwszy, a tak nawiasem mówiąc to powinniśmy stąd zniknąć, zanim nas znajdą - odparł.
- Prędzej Porta Nigra runie - odparła Destry - Wiesz, czemu Ehrenbreitstein jest niezdobyta*? Fidelius i góra innych zaklęć. No dobra - poprawiła niesforne włosy - Chodźmy coś zjeść i wszystko ci wyjaśnimy. To jest Ragnhilda Lundström, córka Kruków - wskazała na blondynkę - Hilda, żeby było krócej. Te dwie to Martina i Gutruda Wurm. No i nasz kochany animag i rodzynek w babskim gronie - wyciągnęła dłoń, pozwalając orłowi usiąść na skórzanej rękawicy - Al...
- Altair - przedstawił się chłopak, zmieniwszy postać.
- Altair Arne Adler Aquila, syn Abdullaha Al-Akbar, księcia Abisynii i baronessy Mechthildy cośtam von Brandenburg - pisnęła Martina, uśmiechając się złośliwie.
- Zabiję - syknął chłopak - Nie wszyscy muszą wiedzieć, że moi starzy byli pijani, kiedy mnie chrzcili!
Manuel uśmiechnął się, zasłaniając usta kubkiem z herbatą. Wiedział, że i przywódczyni Kruków, i jej kochanek, arabski watażka, usilnie starali się wmówić wszystkim, jak doskonałe mają rodowody. Ona była szwedzką Żydówką, a on zdaje się synem arabskiego rozbójnika-mugola i ghulicy.
- Nie przejmuj się - odezwał się głośno - Ciebie przynajmniej nie nazwali Manuel Venenoso Salazar. Mój brat ma jeszcze gorzej - Herpo Lucjusz Severus. Kuzynowi zostało się Serpensem i dalej nie pamiętam, kuzynki to Naja i Vipera.
- Ród Slytherina? - zapytała Ragnhidla.
- Zgadłaś.
- Zawsze macie coś od węża w imionach. Ja za to mam trzy siostry: Magnhildę, Borghildę i Gunhildę. Mama ma na imię Hildegarda. Kiedy ojciec czegoś chce, drze się: „Wszystkie Hildy do mnie!” Sam jest mądry, bo jego starzy to mugole i nazwali go po prostu Sven.
- Nie jestem więc sam - zaśmiał się Sangre - A teraz oświećcie mnie, skąd się wzięliście pod Czarną Bramą?
- Chcięli mnie zamknąć - mruknęła Destry.
- QUE??? - Manuel zakrztusił się herbatą.
- Domyślili się, że mój ojciec... no wiesz...
- Nie podobają mu się rządy Jaśnie Pana Ministra - syknął wampir.
- Dokładnie. Na szczęście Altair ich podsłuchał. Potem dowiedzieliśmy się o Monecie...
- A to skąd?
- Yyy... Uszkodziliśmy jednego z tych, co po mnie przyszli - odparła Destry.
- Uszkodziliście? - Manuel zaczął wątpić w swoje zdrowe zmysły.
- Wrzaskun pożyteczne zaklęcie - odezwał się Altair, patrząc na niego bezdennymi, czarnymi oczami ghula - Ja i Hilda żeśmy gościa trzasnęli, a Guti go tego...
- Legilimencja - objaśniła radośnie Wurmówna.
- Zdolne mamy pokolenie - pomyślał Manuel - Podwójny Cruciatus i Legilimencja, no proszę... Wobec aurora. Genialne te dzieci. A tak... Ten ćwierćghul podobno zaavadził skrzata w swoje trzynaste urodziny i wszystkie Kruki opijały to przez tydzień. Mały zrobi karierę w straży, albo jestem durny jak troll.
- A ja zrobiłam zezwolenie, dzięki któremu mogliśmy tu przylecieć! - oznajmiła z dumą druga z bliźniaczek - Nikt się nie kapnął, że było lewe, choć trzy razy nas trzepali!
- Czy ty aby nie jesteś krewną Lokiego Wurma? - zapytał ostrożnie Manuel. Pamiętał, że ten młody urzędnik nadzwyczaj chętnie dostarczał ludziom różnych użytecznych dokumentów... za drobną opłatą.
- To mój najstarszy brat - oznajmiła Martina z dumą.
- Pójdę zobaczyć do gryfów - Destry wstała od stołu.
- Czekaj, idę z tobą - powiedział Manuel. Dopiero gdy drzwi stajni zatrzasnęły się za nimi, wysyczał - Ty wiesz, czym ryzykowałaś, Destry? Rozum ci odebrało? Cruciatus? Fałszywe papiery? Legilimencja? Wobec aurora?
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- A co, miałam dać się zamknąć? - warknęła - Nie jestem głupia, wiem, czemu po mnie przyszli! Wiesz, co by ze mną robili? A ojcu kazaliby na to patrzeć, myślisz, że ich nie znam? I co, chciałbyś się potem ze mną dalej żenić, panie Sangre? O ile w ogóle bym to przeżyła, w co szczerze wątpię...
Manuel warknął. Gryfy zatańczyły na tylnych nogach, trzepocząc skrzydłami i krzycząc jak orły.
- My, Sangre, nie łamiemy przyrzeczeń - powiedział powoli - I ożeniłbym się z tobą, choćbym miał cię wyciągnąć z grobu, bez względu na Berlin i... i wszystko! Ale... No dobra, sam dziś dałem popis brawury i ryzykanctwa... Twój ojciec wie, że tu jesteś?
- Zostanie powiadomiony - westchnęła dziewczyna i podeszła bliżej - Ale ty... Kiedy zobaczyłam, że oni idą na ciebie... I podobno twoja matka...
- Żyje - usta Manuela zacisnęły się w wąską kreskę.
- To srebrnik, prawda?
- Tak - mruknął niechętnie.
- To świetnie.
- Świetnie? Co w tym dobrego? - parsknął - Wszyscy jesteśmy przeklęci!
- Nie denerwuj się, bo ci cętki na twarzy wychodzą...
- Praprababka była hombre-gata i zmieniała się w lamparta - mruknął Manuel - Ojciec, kiedy jest zły, wygląda jeszcze lepiej. Łapy i skrzydła ma jak wampir, ale głowę pantery. No prawie, trochę do wampira to podobne... Ale co w tym dobrego?
- Ależ to oczywiste! - Destry zamachała rękami - Moneta jest cenna! Bezcenna! Mój ojciec usiłował ją dostać w swoje ręce tak, żeby Minister się o tym nie dowiedział...
- O, to dlatego mój dziadek też jej szukał - mruknął Manuel - Głowę dam, że się zmówili, żeby z jej pomocą zrobić zamach stanu...
- Ten auror miał coś takiego w umyśle - przytaknęła Destry - Ale rusz głową! Za Monetę jest nagroda! Każdy, kto się przyczyni do jej odnalezienia może prosić o wszystko!
- Jesteś genialna - Manuel ją objął i delikatnie pocałował - No jasne! I mój dziadek, i twój ojciec...
- Zgodzą się, mi murcielago**. Teraz nie będą protestować.
- Ale szykuj się na rozmowę z księciem de Malefoi - odparł Sangre - On łatwo nie odpuści. Będzie chciał cię przestraszyć.
- Głowy mi chyba nie odgryzie.
- Cóż - Manuel uśmiechnął się kpiąco -. Nie będzie ci groził. O nie, on jest na to za mądry. Wyciągnie tylko sto tysięcy warunków do spełnienia i będzie spokojnie i logicznie ci udowadniał, że nie masz racji. Na pewno się uprze, żebyś się stała jedną z nas.
- Nie ma sprawy - Destry wzruszyła ramionami - I doda dziesięć zaklęć hm.... damsko-męskich.
- To normalne. Ale one są symetryczne, to znaczy, że co będzie obowiązywać ciebie, będzie też wiążące dla mnie.
- Zaklęcie Wiążące nie jest symetryczne.
- I nie jest używane na ślubach. Po jakiego hipogryfa jest ci zaklęcie, które daje ci taką więź? Po co ci widzenie przez moje oczy? Przekazywanie mocy na odległość? Telepatia? Zresztą na to trzeba mocy jak stąd do Barcelony. To nie dla Manuela Sangre - wampir potrząsnął głową - To coś dla Exterminansa.
- A jeśli on... czy ona przyjdzie? I zażąda tego od ciebie? Albo ode mnie?
- Jeszcze nie przyszedł, mój ty gryfie. Będziemy się martwić, kiedy przyjdzie - Manuel uśmiechnął się pocieszająco.
- Mówią, że przyjdzie. Że jeszcze kilka lat i przyjdzie.
- Jak ja byłem w twoim wieku, też tak mówili - odparł Manuel. Destry delikatnie pogłaskała go po twarzy.
- Murcielago - powtórzyła. Nie, nie był specjalnie przystojny. Po ojcu odziedziczył czarne włosy i orli nos; po Bellatrix bladoniebieskie, rybie oczy i ostre rysy Malfoyów. Pół roku Azkabanu nie dodało mu urody; zawsze był szczupły, ale teraz wyglądał jak po ciężkiej chorobie. Destry wsunęła dłoń w szeroki rękaw koszuli i dotknęła tatuażu, który skazał Manuela na więzienie.
- Warto było? - szepnęła.
- Kto chce odtwarzać dusze, musi być sługą Czarnego Wariata - westchnął Sangre - Przynajmniej rok. Taka jest cena. Rok niewoli, rok bycia czyjąś własnością. Ten drań był wyjątkowym kretynem, ale tylko on chciał mnie przyjąć w swoje szeregi. Na Seta, nie masz pojęcia, co to był za idiota... I co za wilkołaczy syn.
- A teraz już mógłbyś... Dać komuś nową duszę? - zapytała.
- Mógłbym spróbować.
- Fantastycznie - popatrzyła na niego z uznaniem.
- Tak, twój ojciec będzie zachwycony, mając zięcia - przestępcę... - mruknął wampir.
- Ale przecież w końcu go zabiłeś... Tego twojego pana...
- Właściciela - warknął Sangre ze złością - I nie przypominaj mi o tym.
- Nie będę - dziewczyna przytuliła się do niego.
Londyn, Ministerstwo Magii, 17 listopada 1860, południe
Wiceminister Godryk Dumbledore zapoznawał się z materiałami. Były to agresywne ulotki propagandowe, głoszące czerwonym gotykiem hasła w rodzaju „Exterminans powróci”, „Ave Slytherin” czy „Morrigan jest blisko”. Wymowa ich była jednoznaczna: społeczeństwo Niemiec najwyraźniej traciło cierpliwość - a kiedy ten naród się denerwował, cała Europa musiała podwajać aurorskie patrole. Co więcej, autorzy ulotek namiętnie posługiwali się prastarymi symbolami o wątpliwej reputacji, co nigdy dobrze nie wróżyło. Aby dokładniej zbadać sprawę, na zebranie rządu wezwano panią Virginię Longbottom, specjalistkę od historii magii.
- Exterminans - powiedziała wiedźma - Cóż. Zacznijmy od źródeł. Słowo to można przetłumaczyć jako „Niszczyciel”.
- Cudownie - mruknął jej mąż, głównodowądzący brytyjskich aurorów.
- Podobnie jak wyrażenie „Czarny Pan”, „Władca Ciemności” i pokrewne, jest zapożyczone od pierwszych chrześcijan. Czarny Pan to buntownik, ktoś, kto posługuje się nielegalną magią, by osiągnąć swoje cele. „Exterminans” natomiast jest pojęciem używanym głównie przez nie-ludzi i nie nadają oni tego tytułu byle przywódcy rebelii. To ktoś, kto jest równie genialny, co szalony, wizjoner i wielki wódz; czarodziej bądź wiedźma, którzy zmieniają oblicze świata. Jak dotąd obdarzono tym mianem tylko trzy osoby - Virginia machnęła różdżką i w powietrzu pojawiły się portrety - Pierwszym był człowiek z rodu słynnego Herpa, tego samego, który wyhodował pierwszego bazyliszka. Lucjusz Severus żył w piątym wieku naszej ery, potrafił rozmawiać z wężami i zasłynął jako twórca Oklumencji. Później porzucił karierę naukową na rzecz polityki i tu również wykazał się geniuszem. Zjednoczył czarodziejów połowy Europy i stworzył armię, która położyła kres magicznemu Rzymowi. Z racji swojej przebiegłości oraz zamiłowania do gadów, jego poplecznicy nadali mu przydomek „Slytherin”.
- Rozwalił w drzazgi pół Europy - mruknął Minister, a Lucjusz Severus Slytherin obdarzył go spojrzeniem bazyliszka.
- Potem - ciągnęła pani Longbottom - W siódmym wieku pojawia się niejaka Brunhilda Wampirzyca. Jej ród musiał opuścić Skandynawię, kiedy ona i jej kuzyni zaczęli na wielką skalę stosować najnowszy wynalazek Brunhildy - Imperius. Wiedźma ta wpisała się do historii tak krwawo, że wrogowie nazwali ją Morrigan albo „Krukiem”***. Z racji Niewybaczalnego oraz nadzwyczajnego talentu do intryg ochrzczono ją też imieniem „Malefoi” - ktoś parsknął - I tenże przydomek przejęli jej trzej synowie, od których wywodzi się normańska, burgundzka i niemiecka linia rodu Malfoy. Kolejną wiedźmą w tym szacownym gronie jest urodzona w 1256 roku córka chłopa spod Marsylii, szerzej znana jako Morgana Czarodziejka, czyli `La Fée'.
- Stąd starożytny i szacowny ród chorych na głowę wampirów la Feyów - mruknął pan Longbottom.
- Morgana była człowiekiem; dopiero jej jedyny wnuk stał się wampirem- odparła spokojnie pani Longbottom - I to przypadkiem. Wiara w to, że Exterminans powraca, jest żywa głównie wśród wampirów i ghuli, ale nie tylko. Wielu naszych francuskich, niemieckich i skandynawskich kolegów też w to wierzy. Exterminans ma jakoby być postacią, która niszczy stary, skostniały porządek i umożliwia wprowadzenie rewolucyjnych zmian. Jest siłą stworzoną przez samą magię albo wysłannikiem bogów lub demonów - poglądy na ten temat są zróżnicowane. Zawsze, kiedy jest źle, ludzie i nie-ludzie zaczynają wypatrywać powrotu Niszczyciela. Wierzą, że rewolucja zmieni wszystko na lepsze. Niszczyciel ma być jednocześnie Odnowicielem, ma przynieść sprawiedliwość i zemstę, unicestwić to, co przestarzałe i krzywdzące.
- A więc jako Mesjasz zyska duże poparcie - powiedział powoli Godryk.
- Niestety - przytaknęła pani Longbottom - Dla niektórych będzie wręcz bóstwem. Jego czy jej słowo będzie prawem.
- Wystarczy, że jakiś wariat się ogłosi... - Minister zaczął się głośno zastanawiać.
- Nie. Nikt nie może się nim stać, bo tego chce. To przeznaczenie; w każdym razie ci, którzy w niego wierzą, tak uważają.
- Ale skąd w takim razie wiadomo, kto nim będzie? - zdziwił się Godryk.
- Dzięki przepowiedniom - wyjaśniła pani Longbottom - A poza tym człowiek ten ma dokonać czegoś, po czym nikt już nie będzie miał wątpliwości co do jego czy jej powołania.
- Exterminans rodzi się z ognia piekieł, czyż nie tak? - zapytał Godryk, z niepokojem wpatrując się w portrety. Oczy czarne, niebieskie i zielone jak Avada patrzyły na niego, jakby mogły odczytać każdą jego myśl, a gdzieś głęboko w tych źrenicach płonął czerwony lód wykalkulowanego szaleństwa.
- To bardzo piękna przenośnia określająca wyjątkowo obrzydliwą prawdę - westchnęła pani Longbottom - Morgana zaczęła swoją wojnę po tym jak jej rodziców skazano na stos; spaliła żywcem wszystkich, którzy przyczynili się do ich śmierci. Brunhildę sami czarodzieje próbowali zabić zaklęciem Słonecznego Promienia za to, kim była. Początek kariery politycznej Lucjusza Severusa był jeszcze bardziej okrutny i też związany z ogniem. Jak widać - pani Longbottom zanihilowała portrety - Ludzie ci nie byli szaleńcami, dążącymi do zagłady czy władzy nad światem. Exterminans był jednostką niewątpliwie okaleczoną psychicznie, ale mocną, mściwą i inteligentną i jako taki stawał na czele buntu. Jeśli ci ludzie byli szaleni i okrutni to dlatego, że wypalono wszystko - na ustach pani Longbottom zatańczył smutny uśmiech - co było w nich dobrego.
- Chorzy psychicznie mściciele - mruknął Minister - Nic dziwnego, że Niemcy oczekują następnego. To się musi tak skończyć.
- Chyba, że coś zrobimy - odparł Godryk - I to szybko.
- Nie można nic zrobić. Metody dyplomatyczne...
- Z całym szacunkiem, panie Ministrze - przerwał mu Godryk - Ale nie można karmić krokodyla. Minister Niemiec łamie wszelkie magiczne prawa i umowy, wprowadził dyktaturę i dąży do wojny. Należy...
- Godryku, gryfońska szlachetność czasem prowadzi cię zbyt daleko - odezwał się pan Longbottom - Interwencja nie jest możliwa. Poza tym nikt nie będzie umierał za Kolonię.
- Obyśmy nie musieli przez nasze lenistwo kiedyś ginąć za Londyn - mruknął Godryk.
- Dumbledore, przesadzasz - odparł ostro Minister - Nie mam zamiaru psuć układów dyplomatycznych z Ministerstwem w Berlinie. Lepiej pomówmy o tym, jak położyć kres tej głupiej propagandzie - pacnął palcem w stos ulotek.
Godryk Dumbledore nie wziął udziału w dalszej dyskusji. Do gabinetu wleciała sowa, niosąc list opieczętowany znakiem aurorów i Św. Munga. List był czarny.
* Mugole twierdzą, że to dzięki przechowywanym tam relikwiom, ale co oni tam wiedzą...
** mój nietoperzu
***Morrigan była celtycką boginią wojny; często pojawiała się w postaci kruka.
18 listopada, trzecia w nocy, Trewir
Klemens Wenzel Lothar książę de Malefoi von Koblenz właśnie świstokliknął się (Legalnie. O, potężna mocy łapówki, niezmierzona twa siła!!!) do pałacu biskupiego w Trewirze. Nawet nie zwrócił uwagi na barokowy przepych, wielkie, marmurowe schody i rzeźby, na złocone kandelabry i czerwone dywany. Przez wymuskany ogród też przeszedł obojętnie i skierował się w stronę bazyliki. Zderzenie barokowego bogactwa i rzymskiej prostoty było uderzające i jakoś dziwnie przypominało o tym, że Chrystus, w przeciwieństwie do biskupów, miał jedną szatę i parę sandałów. Kościół nie posiadał ani wież, ani kopuł. Dach był płaski, a jedyną ozdobę protestanckiej świątyni stanowiły piękne, drewniane kasetony. Pustka i ogrom bazyliki, niemal tak wysokiej, jak główna nawa katedry kolońskiej*, nie potrzebowały żadnych ozdobników, by mówić o potędze jej twórców; dopiero gotyk, prawie tysiąc lat później, wymyślił coś jeszcze bardziej wstrząsającego w ogromnie i prostocie. Tak, ten kościół był jak Rzym; wielki, doskonały i surowy jednocześnie. Nie potrzebował przepychu, by rzucić na kolana. Klemens Malfoy popatrzył na Nazarejczyka z wyrzutem.
- Dlaczego? - zapytał - Dlaczego? Mało ci jeszcze? Mało pieniędzy włożyliśmy w twoje świątynie? Jeszcze za mało? Stawiamy ci kościoły i ozdabiamy je złotem i po co? A mówią, że możesz wszystko... Nienawidzę cię, rozumiesz, nienawidzę! Mało ci dałem pieniędzy, żeby Belli nie stało się coś takiego?! Ile jeszcze byś chciał? - wrzasnął arystokrata - A do wilkołaków z tym twoim miłosierdziem! Tak, jesteśmy demonami, chodzącym złem, wiem! Jestem wilkołaczym synem, to też wiem! I co? Czemu Bella ma za to płacić? Jest tym, czym jest, bo taka się urodziła! Nie miała wyboru! Nazarejczyku - Malfoy przeszedł do ochrypłego szeptu - Czytałem tę twoją księgę. Uważnie. Litość. Przebaczenie. O, jakie to piękne! - Klemens zaśmiał się pogardliwie - I w nagrodę raj. Tak, róbcie, co wam każę, to was wynagrodzę - stwierdził cynicznie wampir - Ale i dla nieposłusznych jest obietnica. Kary i to wiecznej. Nie rozumiem, jak za kilkadziesiąt lat życia można ukarać wiecznością... Przesadziłeś, Nazarejczyku, choć twoja metoda jest dobra. Kij i marchewka zawsze są skuteczne. Przebaczenie! Ty nie musiałeś się mścić, bo obiecałeś im przecież, że to twój ojczulek ich ukarze. Hm... Jakie to sprytne. Żydzi to mądry naród, trzeba wam to przyznać, a przy okazji i ja z tego skorzystam. Bella się mścić nie będzie, tak jak i ty tego nie robiłeś. Ja, jako jej ojciec się tym zajmę. Obiecuję. Dokładnie tak, jak to zalecałeś. Żegnam - Malfoy ukłonił się szyderczo - A, byłbym zapomniał - odwrócił się w drzwiach - Nie licz na ten złoty kielich, który ci obiecałem. Więcej niczego nie dostaniesz.
Malfoy był światłym i oczytanym czarodziejem, ale podejście do bogów miał stricte tradycyjne, wywodzące się z przekonań Germanów i Franków. Bóstwa były istotami potężnymi, ale drażliwymi, kapryśnymi i chciwymi, więc przekupywanie ich było na porządku dziennym. Nie, żeby książę był wielce wierzący. Jako dobry polityk uważał jednak, że nie należy zaniedbywać żadnego szczegółu; jeśli coś mogło być pomocne, należało z tego czegoś skorzystać. Poza tym, stawiając mugolskie świątynie wplatało się pomiędzy kamienie subtelne lecz potężne zaklęcia, takie jak te, które pozwoliły Manuelowi na pokaz siły w katedrze kolońskiej. Tak. Nie zaniedbać niczego. Każdy, nawet najmniejszy szczegół ma znaczenie.
18 listopada, piąta rano, Burg Hai - siedziba niemieckich Malfoyów, land Nordrhein-Pfalz
Pół godziny później wampir, gwiżdżąc co bardziej mroczne kawałki „Lohengrina”** (co oznaczało, że Klemens coś knuje), zasiadł nad swoimi dokumentami. Malfoy, zgodnie ze swoim imieniem***, był politykiem wielkiego formatu. Polscy czarodzieje, dobrze pamiętający „bliskie stosunki”, łączące go swego czasu z Katarzyną Wielką (Niemiec z Niemką znajdzie przecież wspólny język...), mówili, że to czysty przypadek CIS-u: cynika, intraganta, skurwysyna; czarnoksiężnika bez serca (cóż, to był fakt), duszy (z tym poglądem wielu nekromantów gotowych było polemizować) i sumienia (z czym ci, którzy pamiętali bitwę o Schwarzwald, absolutnie się nie zgadzali). Klemens westchnął i zabrał się do pracy. Uwolnienie z Azkabanu trzeciego nielegalnego kochanka bratanicy (z legalnej kochanki) pierwszego legalnego męża kuzyna drugiego stopnia ze strony ojca... Tak, jeszcze jedna łapówka i po kłopocie. A poza tym Pierre na pewno nikogo nie zabił. Pewnie jak zwykle znalazł się w złym miejscu w złym czasie, bo jeśli ktoś miał pecha w życiu, to właśnie on. Należał do tych czarodziejskich dzieci, którym absolutnie nie powinno się dawać pufka, o miotle czy różdżce już nie wspominając. On i Avada? Klemens umarłby ze zdumienia, gdyby Pierre wykonał to zaklęcie poprawnie. Ostatnim razem, kiedy tego próbował, trzech uzdrowicieli miało sporo zajęcia, bo, jak mawiają starzy czarnoksiężnicy, nie ćwiczy się Avady pod szklanym żyrandolem. Ciekawe, kto go wrobił? Cóz, prawdę mówiąc, Francuz potrafił wpakować się w niezłe bagno i bez pomocy... Ale trzeba go wyciągnąć z Azkabanu, bo ta ofiara losu długo tam nie wytrzyma. Ratowanie Pierre'a zaczynało powoli wyprowadzać Klemensa z równowagi. I tak pewnie za miesiąc znów spadnie z hipogryfa albo poparzy się eliksirem własnego pomysłu.
Sprawa polska... O tak, trzeba tam koniecznie wywołać małe zamieszanie. Tamtejsi czystokrwiści za bardzo przyjaźnili się z mugolami, co nie było mile widziane nad Renem. Nie, nie chodziło tu o rasizm; Klemens nie wierzył w teorie o czystej i brudnej krwi. Problem polegał na tym, że unia mugolskiej szlachty i dużej grupy czarodziejów mogła okazać się groźnym przeciwnikiem. Malofoy uśmiechnął się pod nosem. Nie było sensu mordować tych mugoli; za dużo by to kosztowało i na pewno wzbudziło protesty Ministerstw. Niechże się sami wyzabijają. Powstanie przeciwko carowi nadawało się do tego celu idealnie... Klemens wiedział oczywiście, że nie byłby w stanie zmusić tak dużej grupy ludzi do ataku; Imperius pozwalał kontrolować jednocześnie jedną osobę, może dwie, a co silniejsi i tak się spod niego wyłamywali po kilku godzinach czy dniach, nie mówiąc już o jednostkach odpornych. Nawet wielu czarodziejów nie było więc w stanie kontrolować tak wielkiej armii, dlatego też Klemens nie zamierzał używać magii. Tak jak w Alpach wystarczyło rzucić - w odpowiednim miejscu i czasie - mała kulkę śniegu, by wywołać lawinę, tak i społeczeństwa łatwo było poderwać do wojny, jeśli w ludziach kipiała nienawiść, a car naprawdę robił wiele (i to bez pomocy Imperiusa. Nie przesadzajmy. Nie każdy jest sukinsynem z winy wrednych czarnoksiężników, większość robi to dobrowolnie), by go znienawidzono. Wziąwszy pod uwagę gryfoński - Klemens prychnął pogardliwie - charakter polskiej szlachty, wystarczyło kilka uwag poczynionych w odpowiednim miejscu i czasie, by ci durnie sami upletli sobie stryczek. Trochę pieniędzy trzeba było tylko włożyć do kieszeni ludziom elokwentnym i utalentowanym aktorsko, bo bzdury o patriotyźmie, bohaterstwie i wolności były skuteczniejsze, niż dziesięć Imperiusów. Malfoy znów parsknął. Co oni wiedzieli o patriotyźmie. Do tej pory się nie nauczyli, że to nie tylko machanie szablą; patriotyzm to sztuka budowania silnego państwa, niekoniecznie z bronią w ręku. To żmudna, mrówcza, iście niemiecka robota; a jeśli już wojna, to z dobrze przemyślaną strategią, odpowiednim zapleczem i wsparciem dyplomatycznym. Na wojnie nie ma „jakoś to będzie”. Ze wszystkich grzechów, głupota jest największa, bo bogowie karzą za nią bezlitośnie i to już na tym świecie.
- Odynie - Malfoy wykrzywił usta w okrutnym grymasie - Ojcze zabijania, dotrzymałeś umowy. Moja Bella żyje, więc, panie wojny, i ja dotrzymam słowa. Dostaniesz swoich wisielców****. I to samych dobrze urodzonych, gwarantuję. Mam nadzieję, że ich mugolstwo nie będzie ci przeszkadzać, Panie. Ale i czarodzieje się znajdą, jak sądzę.
Przymknął oczy. Bella, jego Bella! Był przyzwyczajony do tego, że życie jest okrutne; poza tym w Niemczech arystokracja, w zamian za liczne przywileje, miała obowiązek bronić państwa, więc wojna nie była dla księcia niczym dziwnym. Tym niemniej ten, który miał zamiast serca kawał czarnego obsydianu, bądź, jak twierdzili inni, bryłę ze skandynawskiego lodowca, płakał. Tak jak po bitwie o Schwarzwald, kiedy po raz ostatni pozwolił sobie na taki przejaw słabości.
Magiczne wampiry nie były nieśmiertelne; fakt, że nie starzały się fizycznie i były odporne na wiele zaklęć - w tym na Avadę - był przyczyną tych plotek. Ponieważ zaś śmiertelność jest, co potwierdziłby każdy nekromanta, warunkiem koniecznym płodności, wampiry mogły mieć dzieci. Nie było to jednak takie proste; o ile ludzie kupowali eliksiry antykoncepcyjne, to wampiry wydawały o wiele cięższe pieniądze na specyfiki o odwrotnym działaniu. Oczywiście, czasem natura działała i bez pomocy magicznych specyfików, ale były to dość rzadkie przypadki. Ponieważ zaś Astrid, prababka Klemensa, nie potrzebowała mikstur by zajść w ciążę i urodzić zdrowe dziecko, jej potomkowie stanowili cenny materiał na przetargach małżeńskich. Klemens westchnął. To przez to wzięło się pięć prawnych stopni związków, obłożonych różną ilością zaklęć i charakteryzujących się odmiennymi prawami do spadku. Malfoy zaśmiał się szyderczo. Tak, zadziwiająco przypominało to hodowlę, z tym, że żadne zwierzę o takiej „skuteczności” na pewno nie zostałoby rozpłodnikiem. Ileż to było zachodu... Jak najwcześniejsze śluby, małżeństwa, zawierane na określoną ilość lat, często przed pierwszym ślubem już aranżowano następny, legalne kochanki, zaklęcia... A nawet, jeśli dziecko się urodziło i było zdrowe, czekała je jeszcze ciężka próba Przemiany. Nie każdy nastolatek ją wytrzymywał. A potem, zgodnie z odwiecznym prawem, trzeba było patrzeć, jak kolejne pokolenie idzie walczyć. Cena przywilejów była naprawdę wysoka. Portrety obrzeżone białą wstążką - kolorem żałoby - dobitnie mu o tym przypominały.Zostały mu dwie córeczki, dzieci jego obecnej kochanki i trzy dorosłe potomkinie, Beliciosa, Kriege i Bella. A teraz miał i ją spalić na pogrzebowym stosie? Uderzył pięścią w stół tak, że aż zabolało. Mniejsza z tym, ile kosztowało to, by dziecko dożyło do końca Przemiany. Ale stracić je tak bez sensu?.. Jeśli umierały podczas Przemiany, to było to bolesne, ale normalne. Taka była cena wampiryzmu. Jeśli ginęły na wojnie, to było to gorsze niż potrójny Cruciatus plus dwa Dementory, ale było wytłumaczalne! Wojna była częścią ich życia! Ale jeśli któreś cierpiało jak Bella, na rozkaz niemieckiego Ministra... Klemens miał ochotę wrzasnąć jak Franz Moor „Zdradzony!” ale nie krzyczał. Pazury zazgrzytały, tnąc blat dębowego biurka.
- Mój książę...
- Petra, idź stąd - syknął. Jego obecna kochanka, o najniższym statusie prawnym, czyli „nielegalna”, popatrzyła na niego z troską. Tak, była tylko dziwką ze Schnooru*****, ale doskonale rozumiała problemy księcia de Malefoi. Usiadła obok niego i w milczeniu pogładziła go po włosach.
- To tak jak Schwarzwald - szepnął Klemens. O tak. Broń szkoły, książę de Malefoi. Masz żonę, trzy córki, zięcia i czterech belfrów, którzy mają pojęcie o sprawie, reszta to paru cywili i dzieciaki. Jesteś strategiem, Klemensie von Koblenz. Von Koblenz, jak Metternich, na sztylety Salazara, więc się wykaż, polityku! Choć wiesz, że szanse masz więcej niż marne, ale niech oni tego nie wiedzą. Paraduj, obwieszony biżuterią, na swoim abraksanie, graj boga wojny! Niech uwierzą w zwycięstwo, w które ty nie wierzysz! Poślij na mury każdego, kto ma więcej, niż trzynaście lat. I mów im o zwycięstwie, panie von Koblenz.
- Panie Malfoy, tak naprawdę to mamy przegwizdane - ta mała raczej stwierdziła to, niż zapytała.
- Za sianie defetyzmu dostaje się Cruciatusem - syknął.
- Za co? - zdziwiła się.
- Za takie brednie, dziecko.
- Dobra, rozumiem. Dziób na kłódkę.
I obronił. Ordery, kolejne przywileje, sława. I płonące stosy. Tak. Bella też tam była. I Niemcy tak jej mieli za to zapłacić? Nawet jeśli wyzdrowieje, będzie żyć z tą świadomością, że potraktowano ją jak szmatę.
- Ona wyzdrowieje, Klemensie - głos Petry był cichy i łagodny - To krew Astrid. Twoja krew. Ona urodziła dziecko w Azkabanie i oboje to przeżyli. Bella też wytrzyma. To Serafinka, wojskowa elita.
- Nie pocieszaj mnie, bo nie prosiłem cię o to - warknął.
- Nie przyszłam cię pocieszać. Przyszłam ci pomóc. Trzeba coś z tym zrobić.
- Niby co? - uniósł brwi.
Piwne oczy prostytutki pociemniały niebezpiecznie, kiedy rzucała mu na stół plik dokumentów.
- Skąd?.. - zapytał ze zdumieniem. Te papiery były warte fortunę! Były bezcenne!
- Dziewucha ze Schnooru ma swoje sposoby - odparła krótko Petra - Jeśli Hansa je zobaczy, pójdzie z tobą, a wtedy cały Berlin ląduje w Azkabanie. Jeśli nie, możesz mnie wywalić z powrotem na ulicę, mój książę - uśmiechnęła się drapieżnie.
Mózg Malfoya zaczął pracować, a zwykł to robić nadzwyczaj efektywnie. Tak, zemsta! Hansa na pewno mu pomoże, poza tym zwoła się wszystkich krewnych, rzuci złoto najemnikom...
- Petro, jesteś genialna.
- Wiem - odparła kobieta, uśmiechając się do niego - U ciebie wszystko jest w najlepszym gatunku.
- Nie mów tak, nie jesteś rzeczą - mruknął Klemens.
- Inni arystokraci umarliby na zawał, gdyby to usłyszeli - syknęła.
- Ale to ja jestem de Malefoi von Koblenz i dlatego muszą ci się kłaniać - Malfoy uśmiechnął się szyderczo.
- Bardzo mi to odpowiada, książę.
- Nie wątpię. Słuchaj, osłony antyteleportacyjne są już słabe, więc skocz, proszę, tu i tam... Chodzi mi o Hansę. Brema, Hamburg, Lubeka i Gdańsk. Jesteś piekielnie dobra z teleportacji, więc cię nie wytropią, a tych wiadomości wolałbym nie słać sowami, nawet szyfrem. Znasz Bürgermeisterów i oni cię znają, więc tak będzie bezpieczniej.
- To pisz te listy.
18 listopada, siódma rano, Lubeka, rynek
Petra skierowała się w stronę miejskiego ratusza. Anna Kaufmann była porządną wiedźmą i świetną Bürgermeisterin. Można się z nią było dogadać, a jeśli Anna coś postanowiła, pozostałe miasta Hansy najczęściej szły w jej ślady. Petra kupiła odpowiednio duże pudło sławnych Lubeckich marcepanów (które pani Kaufmann uwielbiała) i zapukała do ratuszowych wrót. Uśmiechnęła się lekko, widząc, jak strażnicy kłaniają się jej z szacunkiem. Kiedyś wygoniliby ją stąd Cruciatusami, ale teraz była „kobietą Klemensa” i matką jego dwóch córek, więc wszyscy musieli ją szanować. Oczywiście Petra wiedziała, że jest tylko nielegalną kochanką i pewnego pięknego dnia Klemens może ją po prostu wyrzucić z zamku. Nie martwiła się tym jednak. To dzięki niej Burg Hai znów napełnił się tupotem dziecięcych nóżek, więc książę tak czy inaczej nie zostawiłby jej bez pieniędzy i pomocy. Poza tym jakoś nie wyglądał na zainteresowanego zmianą partnerki... No, może gdyby Jaśnie Panie Wielka Polityka i Racja Stanu mu to kazały, ale pozycja Klemensa była tak mocna, że na razie nic nie zapowiadało zmian. Bellatrix też była w porządku. Była co prawda małomówna i skryta, ale czegóż innego można się było spodziewać po zawodowym żołnierzu? W każdym razie nie robiła problemu, kiedy Petra siadała obok niej przy stole, a jej dzieci traktowała jak rodzeństwo. Petra, aż nazbyt świadoma tego, jak okropni potrafią być ludzie dla słabszych od siebie, wielce to sobie ceniła. Ktokolwiek skrzywdził jej Klemensa i Bellę, zapłaci za to. Kto drażni Malfoyów, drażni Hansę. Kto drażni Hansę, jest głupcem.
Mugolska Hansa była średniowiecznym stowarzyszeniem kupców z miast Niemiec, Polski, Niderladów i Skandynawii. Choć nie posiadała urzędników, statutów i hierarchicznych struktur, a ważne decyzje podejmował zwoływany w razie potrzeby parlament - Hansetag, to stała się potęgą gospodarczą, polityczną, a nawet militarną. Magiczna Hansa była o wiele mniejsza, ale w przeciwieństiwe do mugolskiej „siostry”, wciąż wpływowa. Była zrzeszeniem kupców, rzemieślników i bankierów; na czele każdego z miast stał Bürgermeister. Hansa była potęgą, a do tego wiele jej rodów było skoligaconych z arystokracją; drugaa żona Klemensa, matka Bellatrix, była Bürgermeisterin Hamburga. Jeśli książę chciał zacząć wojnę, to złoto i Hansekoggen - potężne okręty Hansy - były mu jak najbardziej potrzebne. Do tego pewnie dojdą Asowie z Asrid na czele, Sangre i kto wie, kto jeszcze. Zacznie się. Już się zaczęło.
*Nawa główna katedry kolońskiej: 43.35m; wysokość bazyliki w Trewirze: 33m. Robi to wrażenie.
**Jedna z oper Wagnera. Czemu Klemens nie gwizdał czegoś z „Pierścienia Nibelungów”? Bo prapremiera tegoż dzieła będzie miała miejsce 16 lat później...
*** Jak Klemens książę von Metternich. Też urodził się w Koblencji. Nawiasem mówiąc, w bardzo ładnej kamienicy.
****Co do ofiar dla Odyna vel Wotana. Jak twierdzi mój beta, wieszało się je, bo i sam bóg umarł w ten sposób. Zmartwychwstał po dziewięciu dniach, jesli to kogoś ciekawi. Niech więc i tak będzie.
*****Schnoor jest starą dzielnicą Bremy. Jeśli jakieś miejsce wygląda magicznie, to na pewno Schnoor.
Berlin, 16 listopada 1860, czwarta rano
- O Jezu… - jęknął ktoś, patrząc na szczątki von Waltera.
- Ale rykoszet - szepnęła Mechthilda - Mamy przerąbane jak stąd do Kolonii...
Wurm stał pod ścianą, gapiąc się na lekko nadtopione miejsce na swojej kolczudze; nie wiedział, jak zareagować. Owszem, miał sprowokować wiceministra. Sprowokować, nie zabić! - Ja... On sam... - wyjąkał wreszcie.
- Widzieliśmy - odparł von Luz - Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Tylko co teraz?
- Nie uwierzą nam - odparła jedna z aurorek, nerwowo bawiąc się kosmykiem włosów - Wszyscy jesteśmy już martwi.
- Co robimy? - powtórzył Erwin - Giselo? Hans?
Aurorzy milczeli; dopiero po chwili z kąta rozległ się czyjś cichy, lekko przychrypnięty bas - Uważam, że musimy działać szybko.
- Pan von dem Bach? - Erwin nie zdołał ukryć zdumienia. Stary ambasador pracował w dyplomacji od dobrych siedemdziesięciu lat i zdołał przetrwać wszelkie pucze, zamachy stanu, rewolucje i wojny, utrzymując się na stanowisku ze zręcznością Talleyranda.
- Tak, ja, dziecko - odparł polityk, uśmiechając się lekko i przykuśtykał na środek sali - Liczę zbyt wiele lat, żeby wchodzić na szafot; schody są tam zbyt strome dla starego, kalekiego człowieka. Jak powiedziały już moje przedmówczynie - ukłonił się lekko w stronę Mechthildy, a potem Giseli Paderborn - Minister wykorzysta tę sytuację przeciwko nam i wyda wyrok na nas i na nasze rodziny. Panie von Luz, nawiasem mówiąc pańska córka miała być aresztowana tej nocy...
- CO?!?!?! - zawył Obergruppenführer, sięgając po różdżkę.
- Spokojnie - niebieskie, inteligentne oczy ambasadora spotkały się z rozwścieczonym wzrokiem aurora - Tylko spokojnie. Moje źródła doniosły mi, że dziewczyna uciekła. Na wiele się to jednak nie zda, jeśli szybko czegoś nie wymyślimy.
- No to co mam robić, ekscelencjo? - Mechthilda najwyraźniej nie lubiła długich przemówień.
- Pan Wurm zechce nam dostarczyć pergamin - ciągnął spokojnie polityk - Ten, który wykrywa zdrajców.
- Który? - urzędnik nagle oprzytomniał - Ten, po którym wyskakuje wysypka, czy coś mocniejszego?
- Coś mocniejszego, Loki, dziecko - odparł von dem Bach - Mechthildo, idź z panem, we dwoje zawsze bezpieczniej...
- Nie ufa mi pan - syknął Wurm.
- Loki, dziecko, dlatego dożyłem setki - odpowiedział ambasador ze stoickim spokojem - A poza tym naprawdę możesz się natknąć na niemiłe niespodzianki.
Kiedy Wurm wrócił z rzeczonym pergaminem, wszyscy obecni, w sumie piętnaście osób, podpisało umowę o lojalności.
- Zaraz, a kto to będzie przechowywał? - mruknął ktoś.
- Erwin von Luz - odparł von dem Bach - Ktoś zgłasza sprzeciw? Zresztą nikt poza nami nie będzie w stanie tego odczytać, więc co za różnica...
Von Luz uśmiechnął się lekko, podziwiając rozwagę ambasadora; nikt normalny nie oddałby „cyrografu” w ręce polityka znanego ze sztuki utrzymywania się przy władzy.
- A ma ktoś dalszy plan? - spytała Gisela, nerwowo bawiąc się różdżką.
- Pani Paderborn - Salazar von dem Bach uśmiechnął się kpiąco, odgarniając siwe włosy z czoła - Kiepski byłby ze mnie ambasador, gdybym nie był zawsze o krok dalej, niż moi przeciwnicy...
Pamiętnik Salazara von dem Bacha
16. XI. 1860
Wielu sądzi, że polityk nie powinien prowadzić zapisków, które mogą zaprowadzić go na szafot. Tym niemniej uważam, że należy to czynić, zabezpieczywszy uprzednio pamiętnik, rzecz oczywista. Od dawna wiadomo, że historia, wykładana w szkołach, często rozmija się z prawdą; czasem jest to wina polityków, manipulujących przeszłością, ale dzieje się to również wskutek braku tekstów źródłowych. Nie wiem, jak za sto lat badacze zinterpretują te wydarzenia; poniżej postaram się przedstawić moją wersję, tak wiernie i dokładnie, jak potrafię (...)
Po podpisaniu ww. pergaminu przystąpiliśmy do omawiania planu. Role w tym przedstawieniu zostały rozdane po naradzie i za ogólną zgodą. Ustalono co następuje:
1. Loki Wurm przygotuje fałszywy rozkaz dla Kruków. Oddział otrzyma polecenie natychmiastowej likwidacji pewnych polityków; oczywiście wybraliśmy osoby, które stanowiły dla nas największe zagrożenie. W związku z powyższym, Minister zostanie oskarżony o ten mord, co stanie się wystarczającą podstawą do posądzenia go o niepoczytalność i dokonania zamachu stanu.
2. Ponieważ przygotowanie ww. dokumentu potrwa, wedle słów L. Wurma, co najmniej dwie doby, jedna z osób będzie grać rolę von Waltera. Zdecydowaliśmy, iż będę to ja, jako że posiadam największe doświadczenie polityczne i dogłębną wiedzę dyplomatyczną.
3. Eliksir Wielosokowy został mi dostarczony przez Giselę Paderborn, kierowniczkęDziału Śledczego, pochodził on z ministerialnych zasobów.
4. Nowym Ministrem ma zostać Erwin von Luz (...)
Berlin, 16 listopada 1860, czwarta po południu
Loki powoli, siląc się na spokój, obkładał pergamin niezbędnymi zaklęciami. Von dem Bach przyglądał się mu w milczeniu.
- Pan się nigdy nie denerwuje? - spytał w końcu młody urzędnik.
- Nigdy tego nie pokazuję - odparł cicho ambasador - Kiedy to będzie wreszcie gotowe? Udawanie wiceministra nie jest proste, a jeśli wpadnę, będziemy mieli kłopoty.
- Jeszcze kilkanaście godzin. Nigdy nie produkowałem dokumentu tej klasy. O Jezu, to nie tak miało być! - jęknął - Przecież to morderstwo!
- Dziecko, a wiesz, co zrobiłby z tobą Minister, gdyby poznał prawdę? - mruknął Salazar lodowatym tonem - A masz, o ile mi wiadomo, jedenaścioro rodzeństwa na utrzymaniu...
- Dwanaścioro - poprawił go Wurm.
- Właśnie. Ich też by dopadł. Ech, ci mugole - mruknął do siebie - Taki Malfoy dałby milion za każde dziecko, a ci mnożą się jak pufki, choć nie mają na jedzenie dla swoich dzieciaków. I gdzie tu logika? Pisz, pisz - dodał głośniej - Jeśli chcesz żyć.
Wurm pociągnął nosem i posłusznie zaczął mamrotać zaklęcia. Na pergamin zaczęły wpełzać litery, początkowo niewyraźne i bezkształtne, potem nabierające ostrych, gotyckich kształtów.
***
- Nie jestem modrercą, panie von dem Bach! - auror uderzył pięścią w stół.
- A widzi pan inne wyjście, panie von Luz? - westchnął ambasador, siadając w fotelu - Niech się pan cieszy, że pańska córka wyszła z tego bez szwanku i że mamy Monetę.
- Do spółki z Klemensem Malfoyem - zauważył kąśliwie auror.
- Klemens to Niemcy. On nie wystąpi przeciwko naszemu państwu.
- Triumwirat to nie jest najlepsze wyjście.
- Pan, on i ja, dlaczego nie? - zapytał stary polityk, drażniąc Erwina swoim opanowaniem - Każdy z nas wie, że co jest dobre dla państwa, jest dobre i dla nas, więc na pewno dojdziemy do porozumienia. Zdaje pan sobie chyba sprawę z tego, że nie wszystkie landy nas poprą.
- Ponowny rozpad Niemiec? Tego chcemy? - mruknął von Luz.
- Jeśli znajdzie pan alternatywę, chętnie wysłucham pana propozycji - stwierdził ambasador - My nie mamy wyboru, panie von Luz. To jest nasze być albo nie być.
- Wiem, wiem... Ale to mnie przeraża.
- Chce pan coś wiedzieć? Mnie też - odparł von dem Bach. Erwin spojrzał w jego oczy ale nie zobaczył tam niczego, ani strachu, ani ironii. Maska polityka była doskonała.
Berlin, 19 listopada 1860, pierwsza w nocy
Pretorianie dosiadali thestrali; wszystko odbywało się w ciszy, mąconej tylko dźwiękiem kopyt, uderzających o kamienną podłogę i szczękiem ładowanej broni. Jeżeli ktoś miał wątpliwości co do stanu umysłu Ministra, zachowywał je dla siebie. Większości wcale jednak nie dziwiło, że Jaśnie Pan Wielki Dupek, jak nazywano go po cichu, postanowił pozbyć się swoich wspólników.
- No to jedziemy - mruknęła Mechthilda - Götter mit uns!
- Götter mit uns - powtórzyli jej podwładni.
- Nie ma zbawienia, nie ma odkupienia, nie ma litości - Mechthilda wyrecytowała kolejną tradycyjną formułkę.
Wyjechali przez bramę, śpiewając:
Vom Alpenrand zum Nordseestrand
Zieht sich seit langer Zeit
Der alten Städte gold'nes Band
In Pracht und Herrlichkeit
Ob München Frankfurt Köln am Rhein
Ob Hamburg und Berlin
Sie laden zum Verweilen ein
Kommt mit wir fahren hin
Heidi heido heidi heida
Heidi heido heidi heida
Heidi heido heida!
Potem umilkli i rozpłynęli się w mroku.
*Bogowie z nami
**To jest początek tego, co Niemcy muszą śpiewać w każdym wojennym filmie.Zwrotka na nasze brzmi tak:
Od szczytów Alp po Morze Północne
Ciągnie się od dawnych czasów
Złoty sznur starych miast
W przepychu i świetności
Czy Hamburg albo Berlin
Zapraszają w odwiedziny
Chodźcie z nami, jedziemy
Szkocja, dom Dumbledore'ów 17 listopada 1860, pierwsza po południu
Godryk Dumbledore wypił drugą szkocką, choć wiedział, że i dwie butleki niewiele by mu pomogły. Brian i Wulfryk... Jego wnukowie... Ministerialny urzędnik starał się być taktowny ale czy jakiekolwiek słowa mogły złagodzić cierpienie?
- Kto? Kto ich zabił? - szepnął Godryk.
- Wedle informacji Berlina, Bellatrix Malfoy. Z tych niemieckich Malfoyów - odparł młodszy czarodziej.
- Nie! - Godryk niemal krzyknął - Ona by nie...
- Proszę się uspokoić - urzędnik popatrzył na niego, nie kryjąc współczucia - Ale to było dzieło wampira...
- Nie ona jedna ma skrzydła i kły! - zaprotestował Godryk i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek. Przecież Bella by tego mu nie zrobiła! Zamknął oczy i zobaczył ją, jak pędzi na miotle, srebrno-zielony szalik furkotał na wietrze, jej oczy były wpatrzone w Znicz... Złapała go i uśmiechnęła się triumfalnie, wywijając kozła wysoko nad głowami tłumu. Nie, nie zrobiłaby mu tego!
- Tato...
Jego syn, Perceval, stanął w drzwiach. Synowa, Alicja, stała tuż obok niego, z trudem powstrzymując łzy.
- To nieprawda - powiedziała - To nie może być prawda!
- Albus i Aberforth powinni się zaraz zjawić, tato - szepnął Perceval - Powiadomiłem ich już...
Godryk bezmyślnie liczył różyczki, ozdabiające kuchenną tapetę. Niemal wszyscy w jego rodzinie byli aurorami, więc niejedną noc już spędził, nasłuchując kroków najbliższych, z niepokojem śledząc wskazówki zegara. Najpierw stracił swoje starsze dziecko, Syriusza, a teraz miałby pochować obu jego synów?
Perceval krążył wokół stołu, nerwowo machając rękami, jakby się kłócił sam ze sobą.
- Zabiję tę sukę! - wrzasnął wreszcie - Zabiję! Zatłukę Cruciatusami!
- Ty wiesz co mówisz?! - Godryk poderwał się z krzesła - Chcesz być gorszy niż ci, których zamykasz w Azkabanie? Tego chcesz?
- Wampiry zabiły mi brata i bratową - wysyczał Perceval przez zaciśnięte zęby - A teraz bratanków...
- Pójdę z tobą, tato...
- Nigdzie nie pójdziesz, Albusie - Godryk odwrócił się gwałtownie i spojrzał prosto w oczy swojego wnuka - Zabraniam ci tego.
- Jestem dorosły.
- Nie. Nie jesteś i twoje słowa to potwierdzają - powiedział powoli Godryk - Po pierwsze, zemsta nie przywróci im życia, a ciebie może pogrążyć. Zabije cię, albo i gorzej, wypali od środka jak kwas i staniesz się gorszy, niż Bella kiedykolwiek była! Łowcy potworów bardzo często sami stają się potworami. Po drugie, nie wierzę, że Bella jest winna.
- To Malfoy, wampirzyca i Ślizgon - mruknął Albus - Czarna wiedźma od kołyski.
- To kobieta, która ocaliła mi życie - syknął Godryk - I czarownica, której chciało się umierać za Schwarzwald i za Hogwart też. Jeśli nie pamiętasz, Albusie, to byłeś w szóstej klasie, kiedy ci bandyci wzięli uczniów za zakładników. I jeśli tym bardziej nie pamiętasz, to Bella Malfoy ich odbiła. Wyciągnąłem z niej potem trzy srebrne kule. Poza tym jest moją przyjaciółką, a nie ma przyjaciela nad Ślizgona.
- Właśnie widać, jak cię kocha, dziadku - mruknął sarkastycznie młody czarodziej.
- Nie wierzę słowom Berlina. Ona tego nie zrobiła - powtórzył Godryk.
- To był wampir! - wrzasnął Albus.
- Może. A może nie. Dobry czarnoksiężnik umie preparować ślady tak, by zrzucić winę na innych. Poza tym nie ona jedna jest wampirzycą. Albusie, nie rób tego. Nie dasz sobie z nią rady.
- Jestem najlepszym...
- A ona jest wampirzycą, Serafinką i szkolono ją w bojowej magii od czwartego roku życia!
- I co z tego?!
- Serafini, Albusie, specjalizują się w walce z niebezpiecznymi istotami. Zabijają zombie, Dementorów, golemy, wytwory nekromancji i magii krwi. Są do tego długo i brutalnie szkoleni. Nie masz szans. Poza tym, jak chcesz to zrobić? Nie znasz niemieckiego, nigdy nie byłeś w miastach, w których mógłbyś znaleźć Bellę, nie wiesz, w jakiej dzielnicy mogłaby liczyć na wsparcie mieszkańców, a w jakiej nie. Nie, Albusie. To nie ma sensu. Nie rób mi tego... Nie każ mi urządzać jeszcze jednego pogrzebu.
- Trzy osoby pokonają nawet takiego wampira - warknął Perceval.
- Synu, powiedziałem nie - Godryk spojrzał na niego lodowatym wzrokiem - Po pierwsze, jestem pewnien, że to Berlin usiłuje zrzucić winę na Bellę, a po drugie, nie chcę, żebyście sobie ściągnęli vendettę Serafinów na głowę.
Burg Hai, 19 listopada, trzecia rano
Klemens Malfoy i jego prababka Astrid siedzieli nad mapami. On był doświadczonym dyplomatą, a ona głównodowodzącą sił zbrojnych SS - Skandinavische Schifffahrtsgesellschaft* czyli Skandynawskiego Towarzystwa Żeglugowego, bądź, jak mawiali wrogowie, Sitwy Sukinsynów. Klemensa nie dziwiło to dosadne określenie, bo Schifffahrtsgesellschaft wybierało sztokholmskiego Ministra, a poza tym zdołało podporządkować sobie wybrzeża Bałtyku i sporą część ziem leżących nad Morzem Północnym. Krótko mówiąc, przedsiębiorczy kupcy stworzyli bogatą i wpływową unię, a na głównodowodzącą sił zbrojnych wybrali wiedźmę, która bez mrugnięcia okiem wynajmowała morderców, a przeciwnikami politycznymi obwieszała drzewa. Skandynawia słynęła jako ziema dumnych i wolnych ludzi, handel i rzemiosło kwitły, ale ten, kto nieopatrznie sprzeciwił się kupcom-politykom, naprawdę wiele ryzykował. Państwo to było - z jednej strony - ostoją swobód obywatelskich, co w roku 1860 wcale nie było tak częste w Europie, ale z drugiej strony solidnie wspomagało swój budżet piractwem i najazdami, jak również wprowadziło zabójczo skuteczny system likwidacji olbrzymów, wilkołaków i innych „szkodliwych elementów społecznych”. To ostatnie zresztą uchodziło w tej epoce za wielce rozsądne i postępowe.**
- Nie macie z von Luzem szans - mruknęła Astrid, żując kolejne toffi - Nie na całe Niemcy. Zapomnij.
- Kto mówi o całych? I tak landy bez przerwy walczą między sobą***, więc...
- Więc na kogo można liczyć? - przerwała mu. Nie lubiła długich dywagacji.
- Badenia, Wirtembergia, Bawaria, Allgäu, Schwarzwald i Szwabia z chęcią odłączą się od Berlina.
- Górale i tak zawsze mieli większą autonomię, niż ktokolwiek inny. Hansa też pójdzie z tobą - zauważyła wiedźma.
- Bo Berlin podniósł im podatki od dochodu, a my im je obniżymy - mruknął z satysfakcją Klemens - Już to obiecałem Bürgermeisterom.
- Co daje nam bitnych górali oraz statki i kasę Hansy. Jak sądzę, ziemie wzdłuż Renu i Mozeli też są nasze...
- I to dosłownie, babciu. Poza Sauerlandem.
- Który nie podskoczy, dziecko, bo nie może spłacić długów Alzacji i Lotaryngii, a one mają w dupie i Paryż, i Berlin, więc pójdą z nami. Fryzja, Szlezwik i Prusy należą do SS, więc oficjalnie będą siedzieć na swoich tłustych zadkach...
- A tak naprawdę...
- Postaram się, żeby naprawdę siedzieli. Jestem, w dupę mantykory, generałem tego draństwa i żoną Haakona Asa, a moja lepsza połowa, choć na ogół nie wychodzi z laboratorium, to jest niezła, jak się wpieni. Raz już rozpieprzył Azkaban, to drugi raz zrobi to jeszcze lepiej.
- Z ludźmi z Harzu będę rozmawiał, ale Brandenburgia, Meklemburgia i Saksonia...
- Pieprz ich. Pójdą za Berlinem, wilkołacze syny - syknęła Astrid, zwinęła papierek po cukierku w kulkę i zręcznie wrzuciła do kosza - A Hesja? Turyngia?
- Ciężko powiedzieć.
- We Francji jest rozpieprz, więc ci nas nie zaatakują. Za SS ręczę własnym łbem - Astrid zaznaczała kolejne regiony na mapie - Zostają jeszcze nasze kochane Polaczki, którzy chętnie dobraliby ci się do dupy... Trzeba ich było rozbierać, dziecko?
- Dobrze im to zrobiło. Teraz zajmują się carem, a nie nami - mruknął Klemens - Tym niemniej przydałaby nam się jakaś mała awantura, babciu... Najlepiej w Rosji. Czy mogłabyś?..
- A czy smok umie zionąć ogniem? Stara glad girl umie jeszcze dać w dupę. Obiecuję ci, dziecko, taką zadymę, że mózg staje.
- Potrzebujesz może wsparcia? Fleurs du Mal...
- A, te twoje zabójczynie w kwiatki - prychnęła wiedźma - To nie ich rewir. Tam, gdzie się wybieram, to ja noszę dziesięciocalówę. Jeszcze nie zapomniałam, jak się żeni frajera z kosą, dziecko. Ja byłam hitwitch****, dziecko.
- Zabijałaś... za pieniądze? Poza areną? - zdziwił się Klemens.
- Na i poza, gdzie się trafiło - mruknęła Astrid - Kwestia ceny...
- To na kiedy będzie gotowe to małe zamieszanie? - spytał Klemens, nie mając ochoty na wysłuchiwanie o interesującej przeszłości prababki.
- Podciągam kiecę i już tam lecę - zaśmiała się Astrid - Dwa, maks trzy dni.
Maszerowała korytarzem, śpiewając głośno i wybijając rytm obcasami. Stara piosenka gladiatorów odbijała się echem od kamiennych ścian.
Bielutki, bielutki, bielutki jest piach,
Chociaż krew go plami, nie wiemy, co strach
Jak kruki, jak kruki, czarny nasz jest strój
Kiedy kpiąc z kostuchy idziemy na bój
Czerwona, czerwona, czerwona jest krew
A kiedy się leje, słyszymy wasz śmiech!
Wzięła głęboki oddech i wywrzeszczała ostanią zwrotkę, śpiewaną tylko podczas rozruchów:
Gdy będę już zdychać, usłyszę wasz śmiech
Lecz ten piach zaplami kiedyś WASZA krew!
Zjechała po poręczy i zaczęła nową piosenkę.
We, glad girls and we, glad boys,
All we gonna be your toys,
Ladies and gentlemen!
Tak. Znów trzeba się było stać „wesołą dziewczynką”.
Godzinę później, Asgard
Księżna Astrid As, pani na Asgardzie, głównodowodząca wojsk jednego z najpotężniejszych magicznych państw, wyrzuciła rzeczy ze starego kufra. Jeśli chciała wyglądać odpowiednio, nie mogła się ubrać w swoje obecne szaty.
Zaczęła od majtek. Nawet sto lat później uznano by je za skąpe i prowokujące ale czarne koronki haftowane w czerwone smoki to było coś odpowiedniego dla glad girl - gladiatorki.
- Ale zawsze odparzało mi w tym rzyć - stwierdziła - A tam, od kiedy to glad girls noszą desusy? Chyba od czterdziestu lat, nie moja epoka - powiedziała i wrzuciła majtki z powrotem do skrzyni. Wymruczała inkantację i zaklęcie maskujące powoli zeszło z jej skóry, odsłaniając blizny i tatuaże. Było na co popatrzeć... Bazyliszek opleciony wokół swastyki - znak gladiatorów - na dekolcie i biodrze, czarny jednorożec - symbol tych, którzy specjalizowali się w walce z Dementorami - na udzie, psi łeb - typowy tatuaż najemnika - na ramieniu, a nawet kilkakrotnie wypalany numer więźnia Azkabanu. Przeszłością Astrid As można było obdzielić kilka osób... Księżna zaczęła przekopywać stertę. Wcisnęła się w bardzo obcisłe, skórzane spodnie, które zamiast bocznych szwów miały sznurowanie, odsłaniające bardzo, bardzo dużo. Zaklęła, ściągając sznurówki zaklęciem. Kiedyś była szczuplejsza. Kiedyś.... Wtedy nie była szczupła. Była wychudzona. Azkaban zrobił swoje. Wysokie, czarne buty, przypominające pruskie oficerki. Gorsecik, czyli za ciasne ciemnoczerwone draństwo, które niewiele zasłaniało. Skórzany pas. Bransolety niemile przypominające kajdany. A... Obroża z kolcami, zakładana przez tych, którzy walczyli z wilkołakami. Mogła się przydać. Astrid zaciekle rozrzucała stertę starych łachów, a każdy kawałek szmaty przywoływał wspomnienia.
- A to co znowu? - mruknęła, wyciągając z kufra palcat. Uśmiechnęła się drapieżnie, delikatnie uderzając nim o otwartą dłoń.
- Ja coś przeskrobałem? - zapytał miły męski głos. W głosie tym było podejrzanie dużo nadziei.
- Mógłbyś pukać, Haakonie - odparła krótko Astrid, machając palcatem.
- A więc jednak przeskrobałem - westchnął z obłudną rezygnacją wampir, rzucając żonie spojrzenie a la smutny basset - No trudno, w życiu nie ma lekko - stwierdził z fałszywym ubolewaniem.
- Chciałbyś - mruknęła Astrid, mrużąc oczy - Za dużo chciałbyś od życia.
- Asowie zawsze chcieli zbyt wiele i dostawali to - odparł Haakon - Na przykład ja mam ciebie. A propos, co przeskrobałem? - powtórzył z nutką niecierpliwości w głosie.
- Ty nic, niestety.
- Jaka szkoda... Daj mi pięć minut, to coś wymyślę.
- Zapomnij. Klemens potrzebuje małej zadymy.
- Ten dzieciak znowu coś knuje - stwierdził z troską Haakon.
- Ma setkę na karku, więc się już nie zmieni - odpowiedziała Astrid - Dobrze ściągnięty ten gorset? Cholera, kiedyś byłam szczuplejsza...
- Nie masz ani uncji tłuszczu - powiedział Haakon, wpatrując się w gorset, a raczej dekolt nad nim - Powinnaś więcej jeść.
- Życie w siodle wytrząsa sadło z człowieka - mruknęła Astrid - Ale po KPW straciłabym jeszcze ze dwadzieścia funtów.
- Po czym? - Haakon, jako Mistrz Eliksirów, był jedną wielką ciekawością i nie przepuścił żadnej okazji do zdobycia nowych informacji.
- Koks, psychotropy i wóda, czyli jak wyprodukować idealną maszynę na arenę - syknęła Astrid z wściekłością - Po dwóch, trzech latach zastąpi się ją nową... Kim w końcu jest glad girl? Rzeczą do zarabiania złota dla swoich właścicieli.
- Przestań - powiedział ostro jej mąż.
- Kiedy to prawda - zarechotała księżna, a w jej śmiechu nie zabrzmiała ani jedna wesoła nutka - I zrobię im taką zadymę, że się nie pozbierają.
- Jak zamierzasz to zrobić? - mężczyzna uniósł brwi.
- Mamy przecież kilku prawnuków. Jeden z nich handluje bronią.
- Nasz mały Draco?
- Nasz mały Draco - odparła wampirzyca, posyłając mężowi uśmiech rekina.
*niemiecka wersja nazwy. Zauroczyła mnie...
**Pamiętajcie, to są czasy, kiedy niewolnictwo jest w wielu krajach wciąż legalne, rasizm to norma, „dobry Indianin to martwy Indianin”, a do strajkujących strzela się jak do kaczek. Nie sądzę, żeby czarodzieje byli o wiele lepsi.
***W szczytowym okresie rozdrobnienia Niemcy to było kilkaset (!) państewek. Oczywiście, choć historia mugoli splata się z dziejami czarodziejów, nie wszystko musi przebiegać identycznie. Tym niemniej landy niemieckie są przyzwyczajone do dużej suwerenności, wiele do dziś ma w nazwie „frei” - „wolny”, więc myślę, że i czarodziejów te odśrodkowe tentencje też nie omijały.
**** Spotkałam się z tym terminem w anglojęzycznych ff. Skrzyżowanie „hitman” - „płatnego mordercy” z „witch” - „wiedźmą”. Odpowiednik dla mężczyzn to oczywiście „hitwizard”.
Astrid As zanurzyła się w zgiełku miasta. Była to jedna z czysto magicznych aglomeracji, wybudowana gdzieś na Zabajkalu, gdzie mugoli było jak na lekarstwo, więc czarodzieje mogli się czuć tu swobodnie. I czuli się - miasto było jedną wielką jaskinią hazardu, prostytucji i nielegalnego handlu, miejscem, gdzie najmowało się żołnierzy i obstawiało gladiatorów. Moskwa, rzecz jasna, udawała, że tego nie widzi; poza tym nikt nigdy tak naprawdę nie kontrolował niekończących się stepów, ogromnych lasów i setek mil zamarzniętej ziemi, określanych mianem Syberii. Astrid otuliła się swoim płaszczem; było zimno, co nie przeszkadzało jednak mieszkańcom i przyjezdnym w prowadzeniu interesów.
Chłopak, może trzynastoletni, targował się zaciekle z mężczyzną, który zasłaniał swoją twarz wysokim kołnierzem szaty. Astrid uśmiechnęła się kpiąco; zauważyła trzy wiedźmy, trochę starsze od chłopca, które uważnie przyglądały się rozmowie. Amator nieletnich skończy wkrótce na jakiejś bocznej uliczce, okradziony i obity, kiedy te panny zaatakują go z zaskoczenia, oskarżając o atak na „młodszego braciszka”. Delikwent i tak nie pójdzie do aurorów, bo musiałby się przyznać do swoich nielegalnych skłonności. Astrid uśmiechnęła się jeszcze szerzej; sama uczyła się Niewybaczalnych na takich frajerach i nie zamierzała ostrzegać tego durnia. W zasadzie to chętnie by sobie na nim poćwiczyła zaklęcie zwane tu, z oczywistych powodów, „Wrzaskunem”.
Z knajpy rozległ się głos „kolejka dla wszystkich”, a sekundę później - entuzjastyczny ryk spragnionych gardeł. W powietrzu snuł się zapach ognisk, eliksirów i oczywiście, zwierząt wszelkiej maści. Astrid zastanowiły tłumy na ulicach, jak i mnóstwo magicznych namiotów i wozów. Fakt, była to pora dorocznych targów wszystkim, co przydawało się żołnierzom - od drewna na magiczne okręty, przez abraksany, gryfy, nielegalne różdżki po płonące miecze - ale mimo to miasto było zbyt głośne i tłoczne. To znaczy nie tak, jak zazwyczaj w sezonie. Oznaczało to, że Draco naprawdę zamierzał wyrównać swoje stare rachunki z pewnymi ludźmi.
Astrid minęła zwierzęcy targ („Pani! Wywerna! Prawdziwa młoda wywerna za dziesięć rubelków!” „Taka z niej wywerna, jak ze mnie dziewica, kochany...”), przeszła przez uliczkę, na której rozłożyli się najemnicy - Masajowie z podrasowanymi magicznie likaonami, obojętnie (prawie) ominęła znajomą knajpę „Lasciate ogni speranza”, aż wreszcie dotarła do jednego z hotelików. Nie był to przybytek wysokiej klasy, ale Draco Malfoy nie wynajmował drogich apartamentów z bardzo prostej przyczyny - większości jego klienteli by tam nie wpuszczono. Prawnuk Astrid ulokował się więc nad sklepem z eliksirami. Tam mógł wejść każdy, a i nie musiał się z tego potem nikomu tłumaczyć. Każdemu mogło przecież zabraknąć krwi jednorożca, mógł potrzebować jaja rogogona czy też po prostu mieć ochotę na coś mocniejszego.
- Kostucha! - wrzasnął entuzjastycznie sprzedawca, zobaczywszy ją w drzwiach - Kopę lat!
- Witaj, Ogniomiocie - mruknęła księżna - Chcesz mnie udusić? - jęknęła, kiedy czarodziej zrobił „niedźwiadka” - Sprzedajesz w sklepie?
Mężczyzna zwany ogniomiotem wypuścił ją z potężnych łap.
- Ano, pilnuje sie geszeftu - odparł - Szefostwo sie na chwile urwało z jakąś szyszką, a wczoraj ćpuny próbowali, wilkołacza ich mać, ich obrobić, to i dali mi trochu floty, żebym jednemu i drugiemu w łeb dał - wyjaśnił rzeczowo - A ciebie jakie szatany tu przynieśli?
- Ci od wojny, jak zawsze - uśmiechnęła się dziko - Ależ tu pełno sabak!
- Ano, pies na psie i psem pogania - zgodził się mężczyzna - Chyba ten twój wnuk - wskazał palcem na sufit, w kierunku komnat Malfoya - Cuś kombinuje. Chciałem sie dowiedzieć, co jest grane, ale facet ściemnia.
- Mój prawnuk, a chciałbyś, coby nie ściemniał - zaśmiała się Astrid - Idę do niego.
- E... Poczekaj. Un i tak zajęty. Mam tu eine kleine Sznapsik...
- A kankrietno?
- Krajobraz po bitwie. Chcesz?
- Pyta się - parsknęła - Polej!
Był to osobliwy drink. Spodnią warstwę stanowiła zielona, smocza krew, na to lało się krew zwykłą (jaka była pod ręką), a całość dopełniało wódką. Miało to przypominać pole bitwy (na spodzie trawa, wyżej krew, nad tym powietrze). Do środka, zamiast parasoleczki, dawało się gałązkę cisa, drzewa śmierci. Po trzeciej kolejce Astrid przypomniała sobie wreszcie, po co tu przyjechała i wspięła się na piętro po wąskich, przeraźliwie skrzypiących schodach.
Draco Malfoy był jednym z najlepszych przedsiębiorców swoich czasów. Sam Todesser przynosił mu ogromne dochody, nie wspominając już o tym, że Normandczyk zaopatrywał Serafinów w ich osławione szable oraz produkował najlepsze w Europie (i nie tylko) magiczne miecze z płonącym Lucyferem na czele.
Milioner siedział teraz na przykrytym skórą thestrala łóżku, sącząc niemieckie piwo. Okno pokoiku było zasłonięte płaszczem, najwyraźniej „pożyczonym” od łowcy; jedynym źródłem światła był płonący miecz, wbity w podłogę. Wokół rozsiedli się ci, których w tym mieście nazywano sabakami*; byli to najemnicy wszelkich formacji, narodowości i gatunku. Na starym, zakurzonym fotelu siedział el Barrendero, „wymiatacz”; te wampiry dosiadały abraksanów i to zakutych w potężne, płytowe zbroje. Ich oddział był najcięższą magiczną kawalerią, a skutki ich szarży znalazły swoje odbicie w nazwie formacji. Rzeczony czarodziej miał na sobie błękitny płaszcz ze złotym krzyżem Asturii. Obok, na skrzypiących krzesłach, siedziały trzy kobiety, ubrane jak Tuaregowie; nos Astrid stwierdził, że są to ghulice i to najpewniej o mieszanej krwi. Na ziemi ulokowały się dwie Masajki; jedna z nich przysłuchiwała się rozmowie; druga bawiła się ostrzem włóczni. Najwidoczniej niedawno dokonały zakupów. Magiczny likaon położył łeb na jej kolanach. Na łóżku, obok Dracona, siedziało dwóch ubranych na czarno mężczyzn; mówili po angielsku z mocnym, teksańskim akcentem. Jeden z nich pokazywał Malfoyowi broń; drugi zaglądał mu przez ramię, ignorując małego gryfa, bawiącego się skrajem jego szaty. Pod samym oknem stał jeszcze jeden mężczyzna, najprawdopodobniej gladiator. Pani Malfoyowa pochylała się nad rozwiniętym pergaminem; jej towarzyszki, wiedźmy voodoo, przysłuchiwały się jej wyjaśnieniom. Wreszcie na starej sofie dwie wiedźmy i trzech czarodziejów, na oko jeszcze nieletnich (albo korzystających z dobrodziejstw Eliksiru Wielosokowego) pracowicie składało strzelbę „Malfoy's Pride”. Cała piątka wyglądała, jakby właśnie przyszła tu z pracy - konkretnie spod najbliższej latarni - ale wprawa, z jaką rzucali na broń precyzyjne uroki, kazała Astrid wątpić, czy aby na pewno w ten sposób zarabiali na chleb, wódkę i halucynogenne eliksiry. Ostatecznie dobry kamuflaż był połową sukcesu.
Draco, mimo arystokratycznego pochodzenia, źle się czuł w tak zwanym towarzystwie; o wiele bardziej odpowiadała mu właśnie taka kompania, gdzie mógł wyłożyć buty na stół, pić piwo z cynowego kufla a przede wszystkim bez końca dyskutować o broni.
- Todesser - perorował czarnowłosy najemnik - Za mocno, w pysk mantikory, znosi w lewo...
- Bo dołożyłeś mu Zaklęcie Zwiększonego Zasięgu - odparł spokojnie Draco, uważnie oglądając broń - A to precyzyjna robota, bardzo precyzyjna... Musi być rzucone absolutnie symetrycznie, do dziesiątej części milimetra.
- Znaczy, szefie? - spytał tamten.
- Znaczy dokładnie w środek, Lykanie - wyjaśnił Draco - Najmniejsza pomyłka spowoduje, że będzie znosił.
- Dolać piwa? - zaoferowała się Masajka - Ostatnia flaszka.
- Tak, dziękuję, Lwico - uśmiechnął się Draco - O, babcia - zebrał się z łóżka - Pozwól, że ci przedstawię... - po kolei wymieniał imiona obecnych, którzy kłaniali się Astrid, patrząc na nią z mieszanką zdumienia i ciekawości. Wielkie panie zazwyczaj nie wyglądały w ten sposób.
- Astrid As - przedstawiła się w końcu księżna - Tutaj bardziej znana jako Kostucha.
Lykan gwizdnął przeciągle.
- Ale jaja - stwierdziła dziewczyna z sofy.
- Jak arbuzy - dodała jej koleżanka - Byś nie powiedział.
- Ano fakt - skomentowała to krótko Astrid - Skoczy ktoś po jakieś uczciwe kocie siki?
- Do piwska droga nigdy nie jest za długa - odezwał się gladiator - Ale floty już nie ma - dodał, spoglądając na nią wyczekująco.
- Ja płacę. To strzelcie sobie po kufelku, a ty, Draco - zwróciła się do prawnuka - Idziesz ze mną.
- Rozkaz to rozkaz, pani generał - uśmiechnął się Malfoy.
- Jak nasze plany? - zapytała krótko.
- Jak najlepiej. Organizują potrójny Orlean - odparł Draco. Astrid skrzywiła się z obrzydzeniem. Nie. Nienawidziła walk zwanych tu „Orleanem”. Nienawidziła pojedynku, w którym wynik był z góry przesądzony, a tych biedaków czekała pewna śmierć. Ci, którzy szli do Orleanu, nie mieli szans, bo choćby zabili stu przeciwników, na arenę wpuszczano następnego. To była bardziej egzekucja, niż walka, ale publiczność to uwielbiała, kochała patrzeć, jak naszprycowany narkotykami skazaniec umierał, a że w jego czy jej żyłach krążyła końska dawka dopalaczy, mogło to potrwać bardzo długo. No chyba, że ktoś nieszczęśnika wykupił albo rozwścieczeni krewni i przyjaciele pechowca sięgali po różdżki. Tak miało być i tym razem.
- Skąd wiesz? - szepnęła wiedźma.
- Wystawiają politycznych - wyjaśnił Draco - To ostatni krzyk mody. Po co marnować porządnych gladiatorów i narażać się na zamieszki, jeśli można się posłużyć więźniem? - zaśmiał się ponuro - Ale zapomnieli o pewnym drobnym szczególe...
- Że sabaki pójdą, gdzie im każesz.
- Mam ich za co kupić - Draco wykrzywił wargi w kpiącym uśmieszku - A poza tym wystawiają na arenę Saszkę Pugaczową.
- Co to za jedna? Zaraz... Tę Pugaczową?
- Tak, tę słynną opozycjonistkę - przytaknął Draco - Jak wiesz, cieszy się ona ogromną popularnością, w związku z tym wielu jej sprzymierzeńców przybyło tu ją ratować i wspólnie zorganizujemy małą rebelię. Albo nawet nie taką znów małą.
- Co zajmie Rosję na tyle długo, byśmy mogli spokojnie przeprowadzić przewrót w Niemczech - pokiwała głową Astrid - Klasse! Widziałam tu Kaukaźców...
- Żeby tylko. Jej przyjaciele sami wynajęli cały legion.
- Ile tego w ogóle jest?
- W mieście? Około pięciu tysięcy. Do końca nie wiadomo, kto stanie po naszej stronie ale sądzę, że większość skorzysta z okazji. Jest co rabować.
- Pięć legionów - mruknęła Astrid - W większości znających się na sprawie. Prima. Nieźle zadymimy.
*czyli „psami”. Pożyczone od Mistrza Wiliama i jego „psów wojny”.
3 grudnia 1860, Burg Katz*, siedziba von dem Bachów
Salazar von dem Bach otworzył zeszyt oprawiony w czarną skórę. Pióro zaczęło samo pędzić po pergaminie, sterowane myślą starego czarodzieja. Strona szybko zapełniała się starannym, drobnym pismem.
Astrid As, do spółki ze swoim prawnukiem, Draconem Malfoyem, zdołała rozpętać rebelię, która rozlała się na całe Zabajkale. Sytuacja na Kaukazie jest również co najmniej niejasna; tym niemniej podejrzewam, iż miejscowi czarodzieje skorzystają z okazji i sprawią Moskwie wiele kłopotu, tradycyjnie już zresztą. Skierowanie uwagi Moskwy na Daleki Wschód okazało się być niezmiernie rozsądnym posunięciem; żaden z naszych sąsiadów nie jest w stanie przeszkodzić nam w przeprowadzeniu naszego planu. Moskwa, jak już wspomniałem, zajmuje się anarchistką Aleksandrą Pugaczową; Skandynawskie Stowarzyszenie Żeglugowe popiera nasze dążenia; Ministerstwo paryskie jest obecnie zajęte wyborem nowego Ministra, a ich system jest żałośnie powolny. Co do tajemniczego zaginięcia Ministra Francji, podejrzewam, iż jest za to odpowiedzialna żona Dracona Malfoya, Mortycja. To potężna wiedźma voodoo i z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że potrafi oswoić i wytresować śmierciotulę (Zbadać sprawę. Może się nam to przydać). Nawiasem mówiąc, zastanawia mnie, do jakiego gatunku należy Mortycja Malfoy. Niewątpliwie, sądząc z odporności na Avadę, ma w sobie krew demona; tym niemniej nie jest ani wampirzycą, ani ghulicą. Cóż, próby „ulepszenia” człowieka (a raczej stworzenia żołnierza doskonałego) zawsze były nadzwyczaj liczne; niewiele - praktycznie nic - nie wiadomo o eksperymentach wykonywanych zazwyczaj gdzieś w dżungli czy na malutkich, niezamieszkałych wyspach. Myślę, że jej rodowód jest związany z tajemniczą śmiercią Severusa de Ville; czarodziej ten, znany ze swych talentów do Transfiguracji, został znaleziony - w strzępach - na Isla Nubla na Karaibach. Coś, co najwyraźniej było drapieżnym zwierzęciem, rozszarpało go w jego własnej sypialni. Pozostaje jednak pytanie, w jaki sposób drapieżnik, choćby tak potężny jak smok czy nundu, był w stanie przejść przez magiczne zabezpieczenia, otaczające prywatne kwatery Severusa. Nie znam się zbytnio na nie-ludziach, ale wiem, że nie był to również wampir, ghul ani wilkołak. Cokolwiek to było, potrafiłonie tylko rozszarpać dobrze wyszkolonego czarnoksiężnika, ale i niezauważenie prześlizgnąć się przez jego sieć zabezpieczeń, a potem niepostrzeżenie opuścić wyspę.
Wracając do polityki: tak jak podejrzewaliśmy, zamach stanu w Berlinie wywołał lawinę konfliktów pomiędzy landami; państwo niemieckie ponownie rozpadło się na części. Udało nam się jednak zawrzeć kilka dobrze obiecujących sojuszy; planujemy utworzyć republikę, której kanclerzem ma zostać Erwin von Luz, a ja oraz Klemens Malfoy zajmiemy stanowiska wicekanclerzy. Dołączy do nas Dolna Saksonia, wraz z Bremą i Hamburgiem; od północy będziemy więc graniczyć ze Szlezwikiem-Holsztainem, należącym do Stowarzyszenia Żeglugowego. Pozostałymi naszymi landami będą oczywiście ziemie nadreńskie: Nadrenia, Westfalia i Pfalz; również Hesja i Turyngia najpewniej do nas dołączą. Na południu naszymi sąsiadami będą landy alpejskie: Badenia, Wirtembergia oraz Bawaria. Górale jak zwykle dążą do uzyskania maksymalnej autonomii.
Trwają nasze rozmowy z Harzem.
Stary polityk zamknął swój pamiętnik i zaczął wpatrywać się w zamglony księżyc. Tak, zamach stanu się powiódł; Kruki zabiły, kogo trzeba, dokument Lokiego Wurma został wzięty za prawdziwy, a Minister, posądzony o chorobę umysłową, wylądował w szpitalu. Karmiony odpowiednimi eliksirami nie był niczym więcej, jak żywą lalką, niezdolną do ucieczki. Teraz należało trochę odczekać, a potem pozbyć się go w sposób ostateczny; śmierciotula Mortycji Malfoy nadawała się do tego celu idealnie. Salazar westchnął. Dawno przyzwyczaił się do tego, że politykę uprawia się tu sztyletem, Avadą i trucizną, ale obecna sytuacja była naprawdę groźna. Jeden błąd mógł zniszczyć wszystko; zresztą, tutaj zawsze tak było.
Erwin von Luz, przyszły kanclerz, również nie spał tej nocy. Przyszłość przerażała go w takim samym stopniu, jak przeszłość. Intrygi i zdrady były czymś, czym zawsze pogardzał, a teraz sam tkwił w środku wielkiego, politycznego spisku i zdawał sobie sprawę, że z tej drogi nie ma powrotu.
Loki Wurm, jeszcze niedawno urzędniczyna, a obecnie Główny Fałszerz powstającej republiki, krążył po komnacie, patrząc na swoich śpiących braci. Odkąd rodzice zginęli podczas pracy w fabryce, to on się opiekował całą dwunastką. Talent do podrabiania dokumentów pozwalał mu ich wszystkich nakarmić, ubrać i wysłać do szkoły. Loki westchnął. Polityka zaprowadziła go o wiele dalej, niż tego pragnął, ale musiał w to brnąć, bo jedyną alternatywą była śmierć. Nie był na nią gotowy, a nawet gdyby był, musiał przecież myśleć o rodzinie. Może gdyby był sam, skończyłby ze sobą, ze swoim strachem i poczuciem winy, ale nie mógł tego zrobić. Oni go potrzebowali.
5 grudnia 1860, Burg Hai**
Klemens Malfoy w milczeniu gapił się na srebrnik. Tak, zdobyli go. Tak, przejęli władzę. Tym niemniej wampir nie potrafił się cieszyć; nie kiedy jego Bella była tylko jeszcze żywą lalką, niezdolną do myślenia, mówienia czy chodzenia. Petra, kochanka księcia, wpatrywała się w niego ze smutkiem; wiedziała jednak, że apatia Malfoya nie potrwa długo. Bellatrix była wampirzycą, arystokratką i Serafinką; bez względu na to, czy przeżyje, czy nie, należało się liczyć z szaleńczą, ślepą zemstą krewnych i kolegów z oddziału. Petra miała tylko nadzieję, że to nie wymknie się spod kontroli. Uśmiechnęła się kpiąco. Jakby można było opanować rozwścieczone wampiry. Jakby można było powstrzymać rodzica, którego dziecko konało na raty. Nie żeby Petra miała cokolwiek przeciwko zemście, nie. Ona po prostu się obawiała, że skończy się to jeszcze większym nieszczęściem.
- Renu kijem nie zawrócisz - mruknęła w końcu do siebie. Zemsta i tak musiała nadejść i nic, a zwłaszcza rozsądek, na pewno jej nie powstrzymają. Ten świat był wyjątkowo niestabilny i kruchy, a mimo to - a może właśnie dlatego - od wieków przestrzegano tego samego kodeksu moralnego, troskliwie pielęgnowano stare zwyczaje i obrzędy. Klemens i tak, jako doświadczony polityk, był pod tym względem umiarkowany i rozsądny ale Bellatrix miała przecież dwóch byłych mężów, w tym szalonego - nawet jak na wampirze normy - Sangre'a. Był też Draco Malfoy, okrutny jak człowiek, o Serafinach już nie wspominając.
1 lutego 1861, szpital św. Apopleksji w Sztokholmie
Albus Dumbledore aportował się przy głównej bramie. Szpital był ogrodzony wysokim murem z czerwonej cegły i otoczony ogrodem. Po lewej stronie znajdował się budynek, w którym można było zaparkować pojazd lub też pozostawić swoje zwierzę. Wielki, czarno-złoty kaszmirowy dywan przefrunął tuż obok młodego Szkota; pojazd był wyładowany skrzyniami pełnymi ziół. Ktoś właśnie wyprowadzał swojego thestrala; ktoś inny przywiązywał swoją mocno zużytą Pospieszkę na stanowisku dla mioteł.
Dumbledore odwrócił się gwałtownie, słysząc szum skrzydeł.
- Nie stój na lądowisku, dzieciaku! - wrzasnął mężczyzna, dosiadający miniaturowego ogniomiota - Choć jeśli chcesz się uszkodzić, to szpital niedaleko - dodał już łagodniejszym tonem. Smok zgrabnie wylądował; czarodziej zeskoczył z siodła i poklepał zwierzę po długiej szyi; ogniomiot pieszczotliwie szczypnął go w ramię. Przybysz był o głowę niższy od Dumbledore'a; jego brązowe oczy spoglądały badawczo zza zasłony czarnych włosów.
- Nigdy nie widziałeś małego smoka bojowego? - zaśmiał się - No to właśnie go ujrzałeś.
- Dziękuję za informację - mruknął Albus. Niepotrzebnie zwrócił na siebie uwagę; tym niemniej nie zamierzał się wycofać. Ta suka Malfoy tu była. Musiał ją dopaść! Nie zauważył, że mężczyzna, niby zajęty poprawianiem czegoś przy siodle, uważnie go śledzi. Nie usłyszał też słów, które ten czarodziej wyszeptał do siebie:
- Może, Dumbledore, jesteś najzdolnieszym z młodych czarodziejów. Może poszedłeś do szkoły dwa lata wcześniej, niż inni. Może celująco zdałeś egzaminy aurorskie i jesteś nadzieją brytyjskiej transfiguracji. Ale przydałyby ci się jeszcze oklumencja, a przede wszystkim rozum. Jeśli myślisz, że dostaniesz Bellę, to się grubo mylisz.
Daniel Silbermond, generał Serafinów i przełożony Bellatrix, odczekał, aż Albus wejdzie do środka i ruszył za nim. W toalecie narzucił na siebie pelerynę-niewidkę i udał się na piętro, gdzie leczono panią Malfoy. Stanął w kącie i czekał. Różdżkę trzymał w pogotowiu.
- Szybki też nie jesteś - mruknął jeszcze, kiedy Szkot wreszcie wyłonił się zza zakrętu - Zaczynamy...
*Burg Katz (zamek Kot) naprawdę istnieje, tyle, że nie mieszkali w nim von dem Bachowie. Sąsiadem Katza jest Burg Maus (zamek Mysz). Serio, serio. I stoją po dziś dzień.
**Burg Hai - zamek Rekin - jest moim wymysłem. Nad Renem stoi tyle zamków, że i ten się zmieści.
1 lutego 1861, szpital św. Apopleksji w Sztokholmie, dziesiąta wieczór
Klemens i Daniel patrzyli przez szklaną szybę na komnatę, w której trzymano Bellatrix. Srebrne kraty, grube mury i potężne zaklęcia miały za zadanie powstrzymać ją, gdyby dostała ataku szału; torturowane wampiry bywały potem długo „niestabilne”. Dziś Bella zaatakowała tylko raz, za to przeszła niekontrolowaną przemianę animagiczną. Było to pocieszające, gdyż oznaczało poprawę stabilności wewnętrznej magii kobiety; była już ona na tyle zregenerowana, by poprawnie przeprowadzić skomplikowany proces zmiany kształtu. Tym niemniej szalejący marlin nie był tym, czego by sobie Daniel i Klemens życzyli.
- Jest piękna - mruknął w końcu generał Silbermond - Po raz pierwszy się spotykam z taką formą animagiczną.
- A czy ktoś taki, jak ona, mógłby mieć jakąś marną postać, Danielu? - odparł Klemens - Marliny to potężne, wojownicze i piękne stworzenia. Jak ona. Co oni z nią zrobili... - dodał po chwili, opierając czoło o szybę. Zacisnął zęby, żeby się nie rozpłakać przy Serafinie.
- Wyj, Klemensie - generał położył mu dłoń na ramieniu - Wyj, do cholery!
Malfoy jeszcze mocniej zagryzł zęby. Nie.
- O żesz ty - warknął Serafin - Jesteś jeszcze gorszy, niż ja! - objął Malfoya z całej siły - Wyj, durniu, bo ci serce pęknie!
- Nie mam serca - mruknął Klemens.
- No to zwariujesz, Klemensie. Jeszcze gorzej.
Wysoki, przeraźliwy dźwięk zawibrował w powietrzu. Uzdrowiciel, pełniący dyżur, siegnął po różdżkę, ale zaraz schował ją z powrotem. Choć wampirze wycie było gorsze od lamentu banshee, miało w sobie dziwne piękno. Jeśli szatani mogli płakać, czynili to w ten sposób. Stary uzdrowiciel rozpoznawał głosy. Malfoy. Potem Silbermond. Demoniczny, przerażający wrzask przeszedł w melodię pełną rozpaczy i wściekłości; dwa głosy ścigały się w szaleńczej fudze; wampiry opłakiwały los jednej ze swoich. Klemens wyśpiewywał melodię smutku; Serafin dodawał wyższe tony, pobrzmiewające furią.
Bellatrix siedziała na łóżku, patrząc w okno tępym wzrokiem. I tak nic nie widziała, poza pozbawionymi znaczenia plamami. Jej dłonie, sztywne i niezgrabne jak kawałki drewna, bezmyślnie bawiły się prostą układanką, ale nie mogły ułożyć obrazka. Nawet jeśli złożyła puzzle prawidłowo, to i tak nie była w stanie tego stwierdzić; jej mózg nie potrafił wyłowić żadnego wzoru z kolorowych fragmentów całości. Mechanicznym, gwałtownym ruchem zburzyła obrazek i zaczęła od nowa. Potem zrobiła to jeszcze raz, i jeszcze, jak źle wyregulowana maszyna.
3 lutego 1861, Azkaban
Azkaban był strasznym miejscem; teraz, z perspektywy więźnia wyglądał jeszcze stokroć gorzej niż wtedy, kiedy Albus zobaczył go po raz pierwszy podczas praktyki studenckiej. Dementorzy - na szczęście w dzień niezbyt liczni - snuli się bezgłośnie po ciemnych, wilgotnych korytarzach; cela była zimna i cuchnęła stęchlizną.
- Masz widzenie, Dumbledore - warknął auror, otwierając kratę - No rusz się, ty gryfoński głupku! Twój dziadek czeka! Jakby nie miał większych zmartwień, niż durny wnuk! - wrzasnął - Tyś naprawdę myślał - dodał z kpiną w głosie - Że dorwiesz Bellę Malfoy? Naprawdę, chyba angielski deszcz wypłukał ci mózg.
- Pan ją lubi.
- Kiedy porwano mi córkę, to Serafini ją odbili - oparł krótko tamten - Tempo, tempo, widzenia są krótkie!
- I co narobiłeś, Albusie - westchnął dziadek Godryk - A nie mówiłem...
- Ja... Nie chciałem... - Albus naprawdę nie miał zamiaru martwić dziadka. Chciał tylko sprawiedliwości!
- Za późno na nie chciałem. Opłacę najlepszego adwokata, ale z karierą aurora będziesz się musiał pożegnać.
- Wiem. Nie chciałem... Ale ona...
- Następnym razem myśl, a potem działaj - warknął Godryk - Jak kolano?
- Boli.
- W tym zimnie musi. Co się właściwie stało?
Albus przedstawił strażnikom sfałszowaną przepustkę i wszedł do skrzydła dla chorych wojskowych. Malfoy musiała gdzieś tu być. I wtedy pojawił się wilk, wielki jak kuc i biały jak śnieg. W tym miejscu było wielu, bardzo wielu strażników...
- Alb* - pomyślał Szkot z przerażeniem - Szwecja... To jest alb...
Rzeczony alb popatrzył mu prosto w oczy; jego ślepia miały kolor Avady. I nagle, bez żadnego dźwięku, bez ostrzeżenia animag skoczył Dumbledore'owi do gardła.
- Escudo! - krzyknął Albus, wytwarzając silną tarczę.
Zaklęcie uderzyło w napastnika, szczęki kłapnęły, chwytając powietrze, ale zanim Albus rzucił kolejne zaklęcie, potężne zęby zacisnęły się na jego kolanie. Alb rzucił łbem w sposób typowy dla psów; Albus wrzasnął. Uderzył w ścianę. Potem było tylko wypowiedziane spokojnym, nonszalanckim głosem „Crucio” i jeszcze gorszy ból. Daniel Silbermond chyba by go zatłukł na śmierć, gdyby nie uzdrowiciele.
Alb - a raczej, jak się okazało albka - był legilimentą; i ona, i Silbermond zeznali, iż Dumbledore planował morderstwo. Potem noc w celi z dwoma mafiosami i Azkaban. Rozwścieczeni Serafini zażądali dużego wyroku.
- Do tego prowadzi zemsta, Albusie. Do ruiny. Twojej ruiny.
3 marca 1861, szpital Św. Apopleksji
- Udało się jej! - ucieszył się młody uzdrowiciel.
- Powinno być coraz lepiej - dodał jego przełożony.
Bellatrix Malfoy otrzymała najlepszą opiekę medyczną, jaką mogła zaoferować magia dziewiętnastego wieku. Sprowadzono nie tylko doskonałych uzdrowicieli, specjalistów od traumatologii pozaklęciowej i neuromagomedycyny; Daniel Silbermond zadbał też o to, by jego podwładną zajęli się mistrzowie voodoo oraz najlepsi z szamanów. Obok magomedyków w konsylium lekarskim zasiadali legilimenci i oklumenci, nekromanci oraz demiurgowie**, którzy łączyli tę ostatnią sztukę z magią ofiary. Byli to w większości kapłani Seta oraz wiedźmy szkolone w świątyni Persefony.
Bellatrix, rzecz jasna, nie dało się całkowicie wyleczyć; pewne blizny na ciele i umyśle pozostawały na zawsze; tym niemniej stan Serafinki, po dwóch miesiącach roślinnej egzystencji, poprawiał się z dnia na dzień. Jednym z ćwiczeń, testujących zmysły i mózg, była zabawa układankami; uzdrowiciele patrzyli, jak palce Bellatrix coraz szybciej dopasowują do siebie kawałki o skomplikowanych kształtach; jej umysł radził sobie z coraz bardziej złożonymi zadaniami. Magomedycy orzekli, iż za kilka miesięcy Bellatrix najprawdopodobniej będzie mogła powrócić do służby.
Hengst Himmler, szpieg, który uratował jej życie, siedział teraz w restauracji wraz z Klemensem Malfoyem; obaj panowie opijali pierwsze słowa Bellatrix. Mieli nadzieję, że Serafinka wkrótce znów będzie mogła normalnie mówić.
- Kochasz ją, Cieniu - stwierdził w pewnym momencie Klemens.
- Byłbym głupcem, gdybym tego nie robił - odparował szpieg - Niech mi książę znajdzie wspanialszą kobietę.
- Sam zawsze sypiałem tylko z takimi - odparł Malfoy, bawiąc się kieliszkiem - A propos, dostałem od pana list, w którym deklaruje pan chęć ożenku z Bellatrix. Nie za wcześnie na takie plany? Ona może nie wyzdrowieć do końca.
- Nie obchodzi mnie jej afazja, blizny i trwały post-Cruciatus - Hengst spojrzał prosto w bladoniebieskie oczy Klemensa - A spieszę się, by mnie nikt nie uprzedził.
- Racja - Malfoy uśmiechnął się kpiąco - Będą tłumy. Ale to Bellatrix sama zadecyduje. Nie jestem takim głupcem, by podejmować decyzje za sześćdziesięcioletnią kobietę, która jest Numerem Dwa wśród Serafinów. Ale pomówmy teraz o panu. Wiem, że był pan Cieniem...
- Jestem. Tej roboty się nie rzuca. Jako spalony szpieg zajmę się szkoleniem innych.
- Jest pan. O wykształcenie pytał nie będę, bo jeśli był pan Cieniem i przeżył to, jest to najlepszy dowód pańskiego wyszkolenia. O majątek też nie zapytam, bo osobiście zadbałem, by otrzymał pan Burg Drachenfels***...
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny, książę. Teraz zamierza pan przejść do mojego pochodzenia, jak mniemam.
- Dokładnie, Cieniu.
- Wampir w jednej szesnastej. Przeszedłem Przemianę.
- O - Klemens uniósł brwi - Krew w tym stężeniu na ogół nie daje już o sobie znać.
- Generał Silbermond ma o połowę mniej, a jest wampirem.
- Wiem, że to się zdarza - skinął głową Klemens - Ale to wielka rzadkość.
- Cenna - uśmiechnął się Hengst - Zwykłe metody wykrywania wampiryzmu nie wyczuwają mnie i dlatego mogłem pracować w tej katowni. Uznano mnie za człowieka.
- Ciekawe - mruknął Malfoy, spoglądając na słońce przez kieliszek czerwonego wina - Jeszcze jakaś inna niespodzianka? Pan wybaczy, nie zdążyłem jeszcze przeczytać pańskiego listu...
- Mój przodek był synem nielegalnej kochanki ostatniego z Grindewaldów - oznajmił Hengst z taką miną, jakby zobaczył w swoich kartach cztery asy - W związku z tym nie przysługiwało mi prawo do majątku, herbu i nazwiska, ale w obecnej sytuacji...
- Rada je panu nada, książę Grindewald - Klemens uśmiechnął się szyderczo - Choćby po to, by nazwisko nie zaginęło. Teraz rozumiem, czemu przypominał mi pan jednego z moich zięciów; Galahad był przecież pańskim kuzynem. Książę von Grindewald... Piękny tytuł. Do tego dochodzi zamek Irminsul. Kryje pan wiele niespodzianek, drogi książę...
- Inaczej bym dawno zginął.
Epilog
Albus Dumbledore został skazany tylko na rok Azkabanu, ze względu na „ograniczoną poczytalność spowodowaną przez tragedię rodzinną”. Tym niemniej nie mógł kontynuować kariery aurora. Dumbledore'owie sprzedali posiadłość, by opłacić koszta procesu, odszkodowań tudzież łapówek. Poza tym musieli oddać większość cennych ksiąg i magicznych przedmiotów, by przekupić żądnych zemsty Serafinów. Ani Albus, ani jego rodzice nie uwierzyli, iż Bellatrix jest niewinna. Nadal zamierzali się zemścić. Nikogo nie oskarżono przed sądem o zamordowanie Briana i Wulfryka Dumbledore'ów. Strona niemiecka uparcie obwiniała o to poprzedni ustrój.
Państwo niemieckie rozpadło się na kilka części; triumwirat von Luz - von dem Bach - Malfoy kontrolował praktycznie połowę kraju. Kupcy Hansy niezmiernie chwalili sobie nowe porządki, niskie podatki i brutalną walkę z przestępczością. Opozycja chwaliła ten ustrój o wiele mniej; von Luz szybko dorównał pozostałej dwójce, jeśli idzie o metodykę sprawowania władzy. Srebrnik pozostał w ich rękach. Małżeństwo Manuela Sangre, wnuka Klemensa Malfoya, z Destry von Luz, córką Erwina, umocniło sojusz.
Dowódca Kruków, Mechthilda von Brandenburg, dostała legalny tytuł szlachecki tudzież Burg Maus**** nad Renem.
Loki Wurm otrzymał doskonale płatne stanowisko; oskarżano go potem w prasie o sfałszowanie kilku milionów galeonów na szkodę banku Gringotta; tym niemniej, nie zostało mu to dowiedzione.
Bellatrix Malfoy wyszła za mąż za Hengsta Grindewalda. W roku 1862 w zamku Irminsul urodził się ich syn, Wotan.
Trzy lata później przyszła na świat jedyna siostra Albusa, Andromeda, kobieta, której wpływ na historię Europy był chyba jeszcze większy niż jej brata.
Dziwnym zrządzeniem losu Andromeda i Wotan mieli się wkrótce spotkać, a to miało zmienić historię świata. Ale to już inna opowieść...
* Alb, alp, alf, vel elf, ergo pożyczka z mitologii skandynawskiej. Raczej mają niewiele z tolkienowskiego elfa. W końcu „Albtraum”, dosł. „albi sen”, wciąż znaczy tyle, co „koszmar”. A czemu biały wilk? Bo jak alb, to biały.
** Tak naprawdę były to demony czy bóstwa, których zadaniem było wykonanie boskiego planu stworzenia. Nazwa mi się spodobała i tyle.
*** Zamek Smocza Skała, jego ruiny stoją w Königswinter nad Renem, trochę powyżej Kolonii.
**** Zamek Mysz. Też autentyk.
KONIEC