O jeden krok za daleko [Bluszczyzna], różne


O jeden krok za daleko

autor: Bluszczyzna

Pairing: O.Wood/K.Bell

Długość: 8 rozdziałów. Całość.

Opis: Oliver po przyłapaniu Katie na objadaniu się słodyczami o czwartej nad ranem postanawia wprowadzić w swojej drużynie dietę. Bliźniacy wpadają na "genialny" pomysł, jak odwieść go od tego zamiaru. Co z tego wyniknie?

Uwagi: romans, humor ;D

I . Nocne wędrówki - złego początki.

Miękka pierzyna snu nadal przykrywała Katie, choć powoli przebijała się przez nią rzeczywistość. Niejasne uczucie w okolicach żołądka, które usiłowało stać się zupełnie klarownym przekazem. Przekręciła się na bok, starając ze wszystkich sił spać dalej. Uczucie ssania w żołądku jednak stało się bardziej natarczywe. Naciągnęła na głowę kołdrę z cichym jękiem. Natura była jednak nieubłagana, zupełnie bezlitosna, wręcz sadystyczna. Informacja o narastającym głodzie dotarła w końcu do uśpionego mózgu, który zareagował zadziwiająco szybko. Powieki uniosły się i Katie zrezygnowana przewróciła się z powrotem na plecy.

"Na Merlina" pomyślała," Nawet nie chcę wiedzieć, która jest godzina. Czy ja zawsze muszę być głodna o..." spojrzała na stojący obok łóżka zegarek "...czwartej nad ranem? Wkurzające." Próbowała skupić się na czymś, by zignorować natarczywe burczenie w żołądku. Jednak nie udało jej się osiągnąć celu. Zrezygnowana, sięgnęła poprzez szparę w zasłonach do szuflady swojego nocnego stolika i przez chwilę zapamiętale w niej grzebała. Zmarszczka skupienia pojawiła się na jej czole, pogłębiając się z każda sekundą. Przechowywane na wypadek nagłego wypadku czekoladowe żaby dziwnym trafem nie chciały dać się znaleźć. Zirytowana, zaprzestała poszukiwań i z ręką nadal zanurzoną w szufladzie pozwoliła sennym marzeniom znów przykryć ją niewidzialną kołderką. Pewnie zasnęłaby ponownie, gdyby nie zdecydowane sygnały, pędzące neostradą nerwów do mózgu, o mało skomplikowanej treści: GŁÓD. Jej powieki znów uniosły się, lecz tym razem z niemałym wysiłkiem.

"Katie skup się" wyszeptała do siebie " Na pewno masz gdzieś coś jadalnego". Co tu dużo mówić, czwarta nad ranem nie jest akurat najlepszym czasem na twórcze myślenie, więc sekundy, nawet minuty płynęły nieubłaganie a ona nadal myślała. Pewnie trwałoby to jeszcze jakiś dłuższy kawałek czasu, gdyby nie fakt, iż chodziło o pusty żołądek. Ten organ naszego grzesznego ciała rządzi się własnymi prawami i egzekwuje je w zdecydowany sposób. Malutka iskierka oświecenia błysnęła w ułamku milisekundy i spowodowała oświetlenie myśli brzmiącej krótko i zwięźle: Pokój wspólny. Z ciężkim sercem, metaforycznie rzecz ujmując, zsunęła z siebie kołdrę i wzdrygnęła się, kiedy chłodne powietrze zetknęło się z jej rozgrzaną skórą. Starając się zachowywać możliwie jak najciszej, zsunęła nogi z łóżka i nie zaprzątając sobie głowy szlafrokiem i kapciami ruszyła w kierunku drzwi. Chłodne kamienie posadzki zmusiły ją do krótkiego sprintu. Delikatnie otworzyła drzwi dormitorium i wychyliła się na ciemny korytarz. Nikogo nie było z zasięgu wzroku a cała wieża Gryffindoru pogrążona była w ciszy, nocnej ciszy dokładnie rzecz ujmując. Co prawda nie było to równoznaczne z tym, że wszyscy Gryfoni grzecznie tulili się do swoich poduszek. Zresztą sama była tego najlepszym przykładem. Ruszyła więc raźno schodami na dół. W ostatniej chwili przekroczyła skrzypiący stopień i szybko skierowała się w stronę stolika, pogrążonego w zupełnej ciemności, przy którym dzisiaj odrabiała zadanie i gdzie powinna się znajdować, w tej chwili jeszcze cała, czekoladowa żaba. Przełknęła ślinę na myśl o smakołyku.

Przy stoliku blisko kominka siedział chłopak i z zapałem notował coś na wielkim zwoju pergaminu. Nie zauważył dziewczyny, która zbiegła ze schodów prowadzących do żeńskich dormitoriów i praktycznie rzuciła się w stronę jednego ze stolików. Jego twarz wyrażała pełne skupienie i nikt, kto nie znałby go osobiście, nie domyśliłby się, iż właśnie w tej chwili zapisuje kolejną strategię gry w quidditcha. No cóż, dla Olivera Wooda każda pora była dobra na myślenie i rozmowę o jego ulubionej grze sportowej. W całym Hogwarcie nie było nikogo, kto mógłby mu dotrzymać w tym kroku. Nawet jeżeli zauważał istnienie płci żeńskiej, to było to jedynie z powodu umiejętności i talentu danej jej przedstawicielki. Dzisiejszej nocy obudził się z bardzo ekscytującego snu i postanowił od razu zapisać go na pergaminie, póki miał go świeżo w pamięci. Dotyczył w końcu quidditcha i rewelacyjnej nowej techniki, która pozwoli jego drużynie zdobyć puchar. Takich okazji się nie marnuje, bo mogą się już nie powtórzyć, a tego by sobie nie wybaczył. Podrapał się piórem po brodzie i uniósł głowę znad swojego dzieła. Wtedy też zdał sobie sprawę, iż nie jest sam. Po drugiej stronie pokoju, zatopiona w fotelu siedziała Katie Bell, jedna z jego ścigających i z zapałem pałaszowała czekoladową żabę. Mimowolnie spojrzał na zegarek, była czwarta dwadzieścia nad ranem. Nic dziwnego, że na porannych treningach trudno dojść z drużyną do porozumienia, czy też w ogóle do niej dotrzeć, skoro nocny odpoczynek poświęcają na dojadanie i to do tego słodyczy. Przecież ścigający powinien być zwinny, zwrotny i na pewno nie objedzony do granic możliwości. Nawet nie chciał myśleć, jakim bezeceństwom oddają się inni członkowie jego drużyny. Jako kapitan powinien zdecydowanie coś z tym zrobić i to już teraz natychmiast. Chrząknął, próbując zwrócić uwagę Katie na swoją osobę i podniósł się z fotela.

Katie kończyła właśnie konsumpcję nocnej przekąski, kiedy usłyszała chrząknięcie. Zmusiła oczy do trochę szerszego otwarcia i rozejrzała się po pokoju wspólnym. W świetle rzucanym przez płonące w kominku drewno zobaczyła Olivera Wooda, który najwyraźniej coś od niej chciał. Spojrzała na trzymane w ręku resztki czekolady, potem ponownie na miejsce gdzie zobaczyła Wooda. Nadal tam stał.

- Nie - powiedziała do siebie i wepchnęła do ust ostatni kawałek przekąski.

Oblizała palce lepkie z roztopionej czekolady i podniosła się z westchnieniem z miejsca. Teraz mogła spokojnie znów położyć się spać. Niestety, Wood prawie jak żywy, nadal stojący w miejscu z dziwnym wyrazem twarzy nie dał jej spokoju. Podeszła powoli do niego i spojrzała mu w oczy.

- No takie jak u Wooda - stwierdziła na głos i szturchnęła go przy tym lekko palcem w ramię. - W zasadzie to nie wiem, jaki jest w dotyku, ale też jakby woodowaty.

Obeszła go jeszcze dookoła, mamrocząc przy tym coś, czego Oliver mimo szczerych chęci nie potrafił zrozumieć. Cała sytuacja wydawała mu się co najmniej absurdalna. Co w tym dziwnego, że jest tutaj, przecież ona też tu jest, więc o co jej chodzi? Nie wiedział zupełnie, co ma powiedzieć. Te nocne wędrówki za słodyczami zdecydowanie nie wpływały pozytywnie na jej zdrowie. Jeżeli tak sprawa się przedstawia, to musi natychmiast coś z tym zrobić. Spojrzał jeszcze za powracającą do dormitorium Katie, która mamrotała coś nadal pod nosem i potrząsała przy tym głową. Kiedy tylko zniknęła mu z pola widzenia, usiadł ponownie w fotelu, wyjął nowy arkusz pergaminu i sięgnął po pióro. Wiedział już, co musi zrobić i to szybko. Inaczej może być za późno i stracą szanse na puchar, a to byłaby katastrofa. Po chwili znów był zatopiony w twórczej pracy.

Katie wróciła do łóżka w przeświadczeniu, iż zdecydowanie powinna skończyć z tym nałogiem, jakim było dla niej podjadanie w nocy słodyczy. Dostawała od nich halucynacji. No, bo na pewno to, co widziała w pokoju wspólnym to nie był Oliver, w końcu, co by tam robił o czwartej nad ranem? To musiała zdecydowanie być wina przekąski. Porzuciwszy dalsze dywagacje na ten temat, przykryła się po sam nos kołdrą i pogrążyła we śnie. W końcu o takiej porze i pełnym żołądku nie powinno się podejmować żadnych decyzji, szczególnie tych dotyczących diety. Mogą okazać się zbyt pochopne. Sen nadszedł bardzo szybko i trwał zdecydowanie zbyt krótko. Kiedy zadzwonił budzik, dopiero zaczynała porządnie zasypiać. Niestety wciśnięcie głowy pod poduszkę nie było żadnym rozwiązaniem i z ciężkim sercem zabrała się za poranną toaletę. Najgorsze było to, że musiała tak wcześnie wstać ze względu na trening quidditcha.

- Szlag by trafił Wooda!- wymamrotała po raz kolejny, wciągając skarpetkę, która z jakiegoś powodu nie chciała pasować na jej stopę.

Siedząca na sąsiednim łóżku Angelina ze zrozumieniem pokiwała głową. W końcu Katie udało się zapanować nad niesforną skarpetą i razem z Alicją wyszły, kierując się na boisko do gry. Po chwili dołączyła do nich Angelina.

- Nie rozumiem dlaczego musimy mieć treningi o tak barbarzyńskiej porze - stwierdziła, doganiając je w wielkim holu.

- Co ty nie powiesz - odparła Katie, ziewając. - Wood nawet śni mi się z tymi swoimi taktykami po nocach.

- Serio?! - zainteresowała się obudzona na ułamek sekundy Alicja.

- To chyba wina tych nocnych przekąsek - stwierdziła po chwili zastanowienia Katie.

Angelina pokiwała ze zrozumieniem głową i dodała:

- Mnie też się to zdarza po przejedzeniu.

W końcu dotarły do szatni i przebrały w stroje do gry. Wood był już na miejscu i z szaleńczym błyskiem w oczach przemierzał tam i z powrotem męską przebieralnię. Dziewczyny nie zwracając na niego uwagi zajęły miejsca i, podpierając się jedna o drugą, zapadły w płytką drzemkę. Zaraz za nimi pojawili się bliźniacy Weasley - Fred i George, a na końcu Harry Potter. Wszyscy niezbyt jeszcze wyrwani z krainy snów. Nie zważając na stan drużyny, Oliver odsłonił zakrytą do tej pory tablicę i rozpoczął swój wykład.

- No dobra, chłopaki i dziewczyny... - mówił w zasadzie sam do siebie, bo bliźniacy pochrapywali cicho, podpierając się nawzajem głowami, a Harry wyglądał jakby za wszelką cenę chciał nie zasnąć, kiwając się w przód i tył. -...mamy najlepszą drużynę od wielu lat, mamy za sobą ostre treningi przy każdej pogodzie, jesteśmy na naszych miotłach najlepsi z najlepszych, ale czegoś nam brakuje. Dlatego wymyśliłem dla nas nowy program szkoleniowy. Jesteśmy jak zawodowcy, więc musimy do treningów podchodzić zawodowo - przerwał na chwilę i z płonącymi oczyma przyjrzał się swojej drużynie.

Zdawał się nie zauważać ich duchowej absencji. Po chwili podjął wędrówkę po szatni i znów zaczął mówić uderzając pięścią o dłoń po każdym słowie:

- Będziemy trenować i wprowadzimy...dietę...

- Dietę?

- Dietę?

- Czy on powiedział dietę?

Dziewczyny patrzyły na siebie zupełnie osłupiałe. Przed chwilą jeszcze spokojnie drzemały, jedynie gdzieś w podświadomości zdając sobie sprawę ze słów Olivera.

- Fred, śniła mi się dieta - wyrwał się George, odrywając nagle swoją głowę od głowy brata.

- Brrrrrr... - wzdrygnął się Fred, przecierając oczy.

- On powiedział: dietę - oznajmił głos Harry'ego, dobiegający spod ławki, pod którą znalazł się w wyniku zbyt dużego przechyłu ciała w przód.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie stosuje diety - stwierdziła Angelina, pukając się znacząco w czoło.

- No chyba, że jest niespełna rozumu kretynką, która chce wyglądać jak wieszak na ubrania - dodała Alicja.

- Dokładnie. Tak jak ta Ślizgonka z... - Katie nie zdążyła poinformować ogółu o ostatniej ofierze anoreksji w szkole, bo Wood wszedł jej w słowo.

- Doskonale zrównoważoną dietę, odpowiednią dla każdego z graczy.

Fred spojrzał najpierw na Olivera, potem na George'a i znów na Olivera, po czym wykrztusił ze zgrozą:

- Maniak.

- Popieram - wyszeptał George.

Wood jednak nie przejmował się zupełnie ich uwagami, można by wręcz powiedzieć, że wcale ich nie słyszał. Z chorobliwym błyskiem w oku tłumaczył szczegóły. Brzmiały ona dla wszystkich jak wyrok dożywocia w Azbakanie.

- ...ścigający wykreślą ze swojego jadłospisu czekoladę i wszelkie inne słodycze. Powinni je zastąpić owocami. Pałkarze... - kontynuował w absolutnej ciszy, jaka panowała w przebieralni. - ...Koniec z marnowaniem czasu na głupoty i zarywaniem nocy na randki i inne pierdoły...

To był koszmar, absolutna zagłada, totalny kataklizm i armageddon w jednym. Słowa Wooda docierały do mózgu Katie, ale ten bronił się przed ich akceptacją. Fred i George w miarę przyswajania kolejnych szczegółów nowego programu szkoleniowego omawiali kolory wyściółki ich trumien, a także rodzaj materiału, z jakiego mają zostać wykonane. Angelina obliczała po raz kolejny trajektorię, jaką powinien pokonać leżący nieopodal kafel, by zostać nową twarzą Wooda. Miała tylko jeden rzut i nie chciała go zmarnować. Natomiast Alicja przekonywała samą siebie, iż wszystko, co tu słyszy, jest tylko wytworem jej wyobraźni i za chwilę pewnie obudzi się we własnym łóżku. Dieta po prostu jest tylko sennym koszmarem.

Harry nie myślał wcale, nie robił też zupełnie nic, poza siedzeniem niczym słup soli. Oliver przesadzał już wcześniej, ale teraz trafił w samo sedno absurdu. Był pewien, że to, co usłyszał, nie stanie się prawdą. Po prostu nie mogło. Nie chciał dopuścić do siebie takiej myśli, więc nie myślał, nie słuchał, nie ruszał się. Dobrze, że nie przestał oddychać.

II. Dieta - prosta droga do...

Pierwszy tydzień nowego programu szkoleniowego był istnym teatrem absurdu. Wszyscy razem i każde z osobna ignorowało zalecenia dietetyczne Wooda i w końcu ten zaczął kontrolować wszystkie ich poczynania. Był po prostu wszędzie, wbrew prawom natury. Nie można się było nigdzie ukryć. Był w sowiarni, za cieplarniami, przy chatce Hagrida, w lochach, przy tajnych przejściach, w toaletach (nawet dziewczęcych, do czasu aż przyłapała go profesor McGonagall) - po prostu wszędzie. W drużynie zagnieździł się bunt, który na początku następnego tygodnia przeszedł w rozpacz, a pod koniec drugiego tygodnia w rezygnację. I chociaż bliźniacy Weasley robili co było w ich mocy, za nic nie potrafili przebić się przez maniakalny upór swojego kapitana. Porażka jawiła się przed nimi niczym roczny szlaban u Filcha z polerowaniem na połysk szpitalnych nocników. Z dietą w sumie jakoś się pogodzili, ale nie byli w stanie znieść braku czasu na kawały, wymyślanie zabawno - niebezpiecznych gadżetów i ogólnie na leniuchowanie. Po prostu zabrano im prywatność.

- Fred, to się musi skończyć!- oznajmił George podczas jednej z lekcji Historii Magii.

- Zgadzam się, George! Tylko czemu mu tak odbija?

- Nie wiem i to jest pierwsza rzecz, której powinniśmy się dowiedzieć.

Fred podrapał się po brodzie i powiódł wzrokiem po klasie. Nic nie przychodziło mu do głowy. Jego szare komórki zaczynały cierpieć na samounicestwienie z powodu niepełnego wykorzystania.

- Zawsze miał fioła, ale to coś więcej - powiedział jakby do siebie.

- Wiesz, to jest jak kryzys wieku średniego... - stwierdził nagle George.

- No, co ty! On ma dopiero szesnaście lat. W tym wieku ma się co najwyżej problemy z dojrzewaniem - oburzył się Fred.

George spojrzał na niego niczym Edison na wymyśloną przed chwilą żarówkę. Klepnął się w czoło z głośnym pacnięciem (na dźwięk którego siedzący niedaleko, wyrwany z drzemki Jordan Lee uniósł głowę), po czym złapał Freda za głowę i powiedział, patrząc mu prosto w oczy:

- To jest to, braciszku!

- Co?

- Rozwiązanie naszego problemu!

- Nie łapię.

- Och Fred, czy ty masz w głowie smocze łajno?! Woodowi brakuje dziewczyny!

- Dziewczyny? - Fred wyglądał na bardzo zdezorientowanego.

- Jasne! Ma już swoje latka na karku, a pewnie jeszcze nie był na randce, nie pocałował żadnych kobiecych ust... - Fred spojrzał na brata z miną "Jesteś bardziej stuknięty niż myślałem"- ...no wiesz, o co mi chodzi. Po prostu szaleją w nim hormony, czy jak to się tam nazywa.

- No i co z tego? - Fred nadal nie mógł podjąć toku myślenia George'a.

- To proste - oznajmił George. - Znajdziemy mu dziewczynę.

- Świetnie tylko gdzie znajdziemy taką masochistkę? - zapytał sceptycznie Fred.

George nie zwrócił jednak na niego uwagi i już zaczął roztaczać przed sobą wizję korzyści, jakie przyniesie to posunięcie. Jawił mu się raj na ziemi.

Historia Magii ciągnęła się niemiłosiernie i Katie raz po raz ziewała, starając się uparcie nie zapaść w drzemkę. Nie mogła narzekać na brak snu, bo dzięki nowemu wymysłowi chorego umysłu Olivera Wooda miała go pod dostatkiem. Brakowało jej cukrów złożonych, sacharozy zawartej w dużych ilościach w czekoladowych żabach, miętusach - świntusach, ciastkach, babeczkach i tortach.... wyobraźnia zaczęła podsuwać jej obrazy wszystkich tych smakołyków. Stała w wejściu do Wielkiej Sali, w jego głębi stał olbrzymi stół zastawiony po brzegi możliwości, obciążony tak bardzo, że aż się uginał. Przełknęła ślinę i zrobiła pierwszy krok, potem następny i jeszcze jeden. Olbrzymie, pękające od nadmiaru kremu ptysie były już w zasięgu jej ręki, czuła rozchodzący się po całej sali zapach czekolady, jabłek z cynamonem i wanilii. Już miała wyciągnąć rękę, by chwycić wspaniałą muffinkę, kiedy nagle pomiędzy nią a stołem znalazł się Wood. Zalała ją fala czarnej rozpaczy. Przecież szczęście było już tak blisko. Ułamek sekundy dzielił ją od raju i znowu ON, zawsze i wszędzie ON. Stawał jej na drodze do obiektu jej marzeń. Krew zawrzała jej w żyłach, umysł przyćmiła nienawiść tak głęboka i wielka jak rów Mariański. Podwinęła rękawy i zacisnęła pięści. Jeśli będzie trzeba staranuje go, pobije, znokautuje, zmasakruje i przede wszystkim... pocałuje? Dokładnie w tej samej chwili, kiedy przyszło jej to do głowy, rzuciła się na Olivera i wieszając się na jego szyi, przycisnęła swoje usta do jego ust.

Katie poderwała głowę z ławki, na którą opadła, w miarę jak jej właścicielka zapadała w sen, i powiodła obłąkanym wzrokiem po klasie. Na szczęście nikt nic nie zauważył. Po chwili zdała sobie sprawę, że cała sytuacja była tylko "dziennym koszmarem".

"Na Merlina!"- pomyślała. -" Jak nie wpakuję w siebie odpowiedniej ilości cukru w najbliższym czasie, to na pewno zwariuję." Potarła oczy wierzchem dłoni i westchnęła, opierając łokcie na stoliku i podpierając głowę. "Dlaczego mu nie przywaliłam? Przecież nie mam w sobie żadnego filtra rodzinnego czy czegoś takiego. Powinnam mu zmasakrować tę jego buźkę, a nie..." nie dokończyła swojej myśli zbyt nią przerażona i zdegustowana. "Blefff....to przecież obrzydliwe....Za nic nie może się powtórzyć!"

Jej dalsze myśli utonęły w hałasie, jaki towarzyszył zakończeniu lekcji. Wszyscy budzili się ze swoich drzemek lub głębokiego snu i ociężale pakowali torby. Postanawiając ten jednorazowy incydent puścić w niepamięć, Katie również zaczęła zbierać się do wyjścia.

Do końca dnia niewiele się właściwie zdarzyło, dieta nadal obowiązywała i frustracja bliźniaków sięgnęła zenitu. Prawie udało im się przemycić kawałek placka z dynią do ich dormitorium, gdzie mieli nadzieję spałaszować go, nie zostawiając nawet najmarniejszego okruszka. Niestety, dosięgła ich "ręka poganiacza niewolników" i to dokładnie u celu, na progu dormitorium. Walcząc z morderczymi instynktami, które coraz częściej próbowały brać w nich górę, zeszli do pokoju wspólnego i skupili umysły nad czystym kawałkiem pergaminu.

- No dobra George, potrzebujemy planu - wyszeptał Fred, pochylając się nad stołem w stronę brata.

- Po pierwsze potrzebujemy odpowiedniej dziewczyny...

- Dokładnie. Musi być w jego typie...

- Ma się rozumieć! Musi być...chwila, a jakie są w jego typie?

Fred spojrzał na brata, bezradnie wzruszając ramionami. Wszystko wyglądało tak prosto, kiedy o tym rozmawiali na przerwach.

- Nigdy nie widziałem go z żadną dziewczyną, oprócz tych, które grają w naszej drużynie - powiedział po chwili.

- Wiem...ale nie możemy się poddawać! - George zacisnął pięść i uderzył nią w stół. - Od tego zależy nasze życie!

- Nasza wolność i pełne żołądki! - dodał Fred.

Tak zmotywowani powrócili do układania planu. George napisał na górze pergaminu:

Poszukiwana dziewczyna.

Pilnie poszukuje się dziewczyny o poniższym wyglądzie:

1) włosy:

Podrapał się po głowie piórem i spojrzał wyczekująco na Freda. Ten patrzył na niego równie bezradnie. Przenieśli wzrok na pokój wspólny Gryffindoru. Był pełen uczniów z wszystkich roczników, poczynając od małolatów z pierwszego roku, a kończąc na tegorocznych absolwentach. Skupili się na dziewczynach. Było w czym wybierać, brunetki, szatynki, blondynki i rude. Doprawdy cała paleta. George przyglądał się przez chwilę sąsiedniemu stolikowi, po czym nagle pióro samo zaczęło notować, prowadzone jego ręką.

1) włosy: ciemny brąz, konkretnie mleczna czekolada

2) oczy: piwne, prawie złociste

3) wzrost: średni, nie za wysoka

4) szczupła i wysportowana, najlepiej grająca w quidditcha

5) koniecznie dołeczki przy uśmiechu

6) cera lekko oliwkowa

7) brak znaków szczególnych

Dziewczynę odpowiadającą temu rysopisowi prosimy o skontaktowanie się z Fredem i Georgem Weasley - stolik w niszy, pokój wspólny Gryffindoru.

P.S.

KONIECZNIE MUSI BYĆ GRYFONKĄ!!!!

P.S.S.

Musi mieć poczucie humoru!

Odłożył pióro i spojrzał krytycznym wzrokiem na swoje dzieło. Fred zajrzał mu przez ramię.

- Idealna - skomentował. - Teraz powiesimy to na tablicy ogłoszeń i czekamy!

- Się robi, brachu! - odparł George i od razu ruszył w kierunku rzeczonego przedmiotu, przymocowanego do ściany pokoju wspólnego.

Musiał na niej zrobić trochę miejsca, przez usunięcie, co bardziej rzucających się w oczy ogłoszeń, by ich przyciągnęło uwagę. Wygładził jeszcze fałdy na pergaminie i odstąpił o krok, by ocenić efekt.

- Odlot! - stwierdził i wrócił do stolika. - Co teraz robimy?

- Czekamy!- odparł inteligentnie Fred i wyciągnął nie wiadomo skąd talię "Okalecz Pana Cebulę" przerobioną na "Okalecz Profesora Snape`a".

Zabrali się za rozgrywanie partyjki swojej ulubionej gry, która pozwoliła im przetrwać krytyczne momenty programu szkoleniowego. Przymierzali się właśnie do czwartego rozdania, kiedy przy ich stoliku pojawiła się Katie Bell z mordem w oczach i jakimś świstkiem pergaminu w ręce.

- Czy wy, porąbane, odmóżdżone samce, zupełnie postradaliście wasze neurony z braku cukru i nadmiaru węglowodanów!?

Spojrzeli na nią osłupiali, potem jeden na drugiego i znów na Katie.

- Mówię do was!

Dopalane już tylko i wyłącznie fruktozą komórki nerwowe reagowały na bodźce zewnętrzne w ich przypadku odrobinę później niż zawsze. Dlatego nadal bezmyślnie wpatrywali się w nią.

- Totalnie was pokopało! Nie mogliście po prostu przyjść do mnie jak normalni ludzie tylko wywieszać... - tu pomachała im przed oczyma trzymanym w ręce pergaminem - ...jakieś idiotyczne ogłoszenia!!!

W końcu kliknęło i dwie żarówki zapaliły się niemal równocześnie w dwóch odrębnych acz identycznie wyglądających, rudowłosych głowach.

- A to! - odparł beztroskim tonem Fred, wskazując na kartkę.

- Tak, to!! - Katie nadal była bardzo podminowana i nie wyglądało na to, że w przeciągu najbliższych kilku minut się uspokoi. - A niby o czym mówię!?

- To tylko...

- Wcale nie chodziło o ciebie! - wszedł mu w słowo George.

- Dziwne, bo mnie to wygląda na prawie idealny opis mojej osoby - stwierdziła Katie, po czym odczytała: - Włosy: ciemny brąz - mam, oczy: piwne - też, wzrost- jak najbardziej średni; można powiedzieć, że jestem szczupła - spojrzała na nich z byka, dając do zrozumienia, że dla ich własnego dobra lepiej by było, gdyby nie protestowali - i na pewno wysportowana, w quidditcha też gram, cera się zgadza, choć trudno stwierdzić przy tym świetle, mam dołeczki jak się uśmiecham i żadnych znaków szczególnych o ile mi wiadomo... - przerwała dla zaczerpnięcia oddechu.- Jestem Gryfonką i przed tą dietą nie narzekałam na brak poczucia humoru. To może jeszcze coś pominęłam?

- Nie - stwierdził Fred, kiwając przy tym głową dla potwierdzenia swoich słów.

- Więc?

- Pomyłka! - wypalił nagle George i wyrwał jej z ręki nieszczęsny pergamin, po czym złapał Freda za kołnierz i wywlekł go praktycznie z pokoju wspólnego do ich dormitorium.

Tego było już za dużo, Katie poczuła, że sytuacja, zwana potocznie jej życiem, zaczyna się wymykać ostatecznie i definitywnie spod kontroli. Najpierw ten koszmar na Historii Magii, potem na Eliksirach zaczęła zastanawiać się, jakby to było, gdyby faktycznie pocałowała Wooda. A teraz jeszcze to. Przecież to wcale nie chodziło o nią. Po prostu te świry szukały kogoś, kto był im pewnie potrzebny do jakieś tajnego eksperymentu, a przypadkowo przypominał ją. Jeśli tak miało być dalej, to powinna skoczyć z wieży astronomicznej, zanim będzie jeszcze gorzej. Pogrążona w rozpaczy, podreptała do swojego dormitorium i w ubraniu rzuciła się na łóżko. Nawet się nie zorientowała, kiedy nadszedł sen.

Była sama w pokoju wspólnym i właśnie przed chwilą wróciła z tajnej wycieczki do Hogsmeade. Odwiedziła Miodowe Królestwo i teraz miała się zabrać do pałaszowania wszystkich tych słodyczy, które ze sobą przyniosła. Kieszenie jej peleryny wręcz pękały w szwach. Obciążona tym miłym ciężarem, zwaliła się na najbliższy fotel i już sięgała dłonią do jednej z kieszeni, kiedy znów się pojawił. Zupełnie jakby wyrósł spod ziemi. Wood z tym swoim pełnym dezaprobaty wzrokiem, który miał w niej wzbudzać poczucie winny. Niestety, tego nie robił. Teraz też nie czuła się winna. Ani trochę. Złapał ją za rękę i postawił na nogi. Zupełnie osłupiała, stała niczym baranek przed rzeźnią. Zdjął z niej pelerynę i odrzucił w tył tak, że wyleciała wraz z całą zawartością przez okno. To obudziło ją z letargu. Zacisnęła pięści i zebrała w sobie całą swoją siłę. Wyobrażając sobie, że trzyma w ręku kafel, wzięła zamach prawą pięścią i...znowu to zrobiła. Tak jak w poprzednich snach na jawie (no dobra, było ich więcej, niż tylko ten na Historii Magii) rzuciła mu się na szyję i zaczęła całować. Niczym szalona przycisnęła jego głowę do swojej i...obudziła się cała zlana potem. Stało się najgorsze. Teraz już nawet nocą nie była bezpieczna. Bezcześcił wszystkie jej senne marzenia w tak obrzydliwy sposób, że aż dostawała gęsiej skórki na myśl o tym. Przecież nigdy nie myślała o Woodzie jako o facecie. Był po prostu jej... zawahała się na chwilę, po prostu kapitanem drużyny Gryffindoru. Usiadła na łóżku i rozejrzała się dookoła. We wszystkich łóżkach były już zaciągnięte zasłony. Jej współlokatorki spały. Po cichu zsunęła się z łóżka i ruszyła do łazienki. Musiała wziąć kąpiel.

Następnego dnia przy śniadaniu była kompletnie roztrzęsiona. O mało nie uciekła od stołu, kiedy Oliver usiadł koło niej, by porozmawiać z Angeliną. To było okropne. Miała za sobą koszmarną noc, bała się znów zasnąć, w obawie przed następnym horrorem z Woodem w roli głównej. Teraz ledwo widziała na oczy, a do tego wszystkiego wszyscy na nią patrzyli. No dobra, nie wszyscy, tylko Fred i George, i wcale jej się to nie podobało.

Angelina po raz kolejny postanowiła przedyskutować z Oliverem kwestię nowego programu szkoleniowego. Notoryczny brak cukru w jej podstawowej diecie zaczynał być co najmniej denerwujący. Miała problemy z koncentracją, a wczoraj o mało nie rzuciła się na Goyle'a, chcąc odebrać mu kremówkę. Na szczęście albo nieszczęście pojawiła się Alicja i zrezygnowała, choć z oporem, z tego zamiaru. Teraz zamierzała przeprowadzić rzeczową rozmowę ze swoim kapitanem:

- Wood daj sobie spokój z tą dietą albo zrobię z ciebie wycieraczkę do pokoju wspólnego!- wypaliła, jak tylko usiadł koło niej.

- Nie ma mowy - odparł spokojnie "zagadnięty", po czym nałożył sobie solidną porcję owsianki.

- Wood, nie przeginaj, chcesz nas doprowadzić do ostateczności?!- twarz Angeliny zaczęła czerwienić się z gniewu.

- Chcę zrobić z was najlepszą drużynę, jaka kiedykolwiek grała w barwach Gryffindoru - oczy Wooda znów zapłonęły tym chorobliwym blaskiem, który sprawiał, że przechodziły ją ciarki. - Będziemy niepokonani, jak precyzyjny szwajcarski zegar. Nikt nie dorośnie nam nawet do pięt...

- Zginiemy - westchnęła Alicja na próżno wypatrując marmolady na swoim toście.

Po drugiej stronie stołu Harry wpatrywał się w Wooda z mordem w oczach. Jego palce zaciskały się coraz mocniej i mocniej na znajdującym się w nich widelcu. Wieńczący go wcześniej kawałek melona wylądował na stole z cichutkim pacnięciem. Ron z wypchaną buzią chciał właśnie coś powiedzieć do niego, kiedy odezwała się Hermiona:

- Harry nie denerwuj się - starała się go uspokoić.- Ta dieta doskonale wpłynie na twój układ krążenia....

Kostki Harrego zbielały zupełnie. Ręka trzymająca widelec zaczęła niebezpiecznie drżeć.

- Miona, padnij - wybełkotał Ron i dał nura pod stół.

Hermiona próbowała sobie szybko przypomnieć jakieś uspokajające zaklęcie, ale rzuciwszy okiem w stronę Harry'ego, dała sobie spokój i też poszła w ślady Rona. Po chwili oboje usłyszeli jak widelec wbił się w stół tuż nad ich głowami.

- To się musi skończyć - wymruczał Ron, wystawiając głowę by sprawdzić sytuację na froncie. - Bezpiecznie - powiedział, wracając pod stół, po czym wysunął się tym razem cały i wrócił do pałaszowania śniadania.

Hermiona w milczeniu podążyła w jego ślady. To się rzeczywiście musiało skończyć, inaczej pewnego ranka lub w innej porze posiłku zginą tragicznie w wyniku ran zadanych sztućcem.

Rozmowa Angeliny z Woodem, a raczej monolog tego drugiego, dobiegł końca i zainteresowani zaczęli opuszczać Wielką Salę.

III. Czasami los sam sobie pomaga?

Był już późny wieczór, kiedy w progu biblioteki pojawili się Fred i George. Rozejrzeli się uważnie po wnętrzu, po czym odezwał się Fred :

- Dobra, czysto. Idziemy.

George tylko przytaknął i podążył za bratem. Klucząc pomiędzy stolikami skierowali kroki najpierw do sekcji "Literatura nie całkiem poważna", w której byli częstymi gośćmi, jednak tuż przed nią nagle zrobili zwrot i zagłębili się w dziale poświęconym dziełom z dziedziny zaklęć i uroków. Za drugim regałem skręcili w lewo i minęli dwa działy, potem zrobili jeszcze jeden zwrot i znów zagłębili się w innym dziale. Krążyli tak jeszcze chwilę, starając się przy tym nie wzbudzać niczyich podejrzeń. W końcu dotarli do celu. Nad półkami wisiała tabliczka z napisem "Literatura romantyczna". Tym razem George sprawdził teren wychylając się spomiędzy półek, po czym skinął na Freda i przysłaniając sobie twarz dłonią dodał cicho:

- Szybciej Fred, bo jeszcze ktoś nas zobaczy.

- Dobra, dobra. Myślisz, ze to takie proste. Od tych tytułów już mnie mdli.

- To nie czytaj.

- No to jak mam wybierać?

- Bierz...Shhhh...cicho słyszysz?

- Co?

- Siedź cicho i słuchaj!

- Nic nie słyszę!

George zirytowany złapał brata za sweter i przyciągnął go bliżej do siebie:

- A teraz?

- Jakby ktoś kogoś...o fuj...całował!

- Właśnie!

- Ciekawe kto?! - oczy Freda zapłonęły niczym dwie halogenowe lampy.

Powoli, stąpając na koniuszkach palców, podeszli do końca regałów i wychylili się, zaglądając do następnego działu.

- Ohyda! - wyszeptał Fred, ale nie odrywał oczu od rozgrywającej się przed nimi sceny.

- Shhhhhhh.... - George szarpnął go za rękaw i przyłożył wymownie palec do ust.

Zaledwie kilka kroków od nich Draco Malfoy badał językiem szczegóły anatomiczne jamy ustnej (i pewnie migdałków) Pansy Parkinson. Byli tak pochłonięci tym zajęciem, że zupełnie nie zdawali sobie sprawy z dwóch par oczu przyglądających im się z zafascynowaniem pomieszanym z obrzydzeniem i jeszcze kilkoma sprzecznymi uczuciami. Nagle ciało Malfoya zaczęło odrywać się od ciała Parkinson i bliźniacy dali nura z powrotem do działu "Literatura romantyczna", dosłownie w ostatniej chwili. Odczekali chwilę aż Pansy przestanie szczebiotać, jak wspaniale było tym razem, omal nie krztusząc się ze śmiechu, po czym pospiesznie zebrali książki wybrane wcześniej przez Freda i "bocznymi drogami" pospieszyli do kontuaru, przy którym królowała pani Pince. Obydwaj najpierw spojrzeli na boki, po czym Fred szybko przesunął książki po ladzie w kierunku bibliotekarki, mamrocząc:

- To dla siostry.

Pani Pince spojrzała na nich, co prawda sceptycznie, ale nie skomentowała wybranej lektury. No cóż, była przyzwyczajona do różnych, mniej lub bardziej oryginalnych gustów czytelniczych. Zapisała książki w ich karcie i przesunęła z powrotem w stronę Freda, który załapał je szybko i schował pod sweter. Po chwili już obu bliźniaków nie było.

Nocne niebo nad Hogwartem zasnuły chmury i zerwał się wiatr. Huczał w szczelinach murów i wył przeraźliwie, gnając korytarzami. Pochodnie migotały i pewnie wiele z nich by zgasło, gdyby nie były magiczne. Wszyscy spali, nawet Filchowi nie chciało się w taką noc patrolować zamku. Tylko w jednym z dormitoriów Gryfonów słychać było zagłuszane wiatrem szepty, dobiegające zza kotar jednego z łóżek.

- Fred, uważaj gdzie świecisz. Wydłubiesz mi oko!

- To sam sobie świeć!

- Nie musisz się zaraz obrażać!

- To nie marudź!

- Na brodę Merlina! Jak można coś takiego czytać z własnej woli i dla przyjemności!?

- Nie wiem i chyba potrzebuję torebki!

- Po co?

- Nudności!

- Trzymaj się brachu! To dla dobra sprawy!

- Trzymam, trzymam... Merlinie ratuj!

Zaszeleściły kartki książek, znów zaczęły się pojękiwania i słowa otuchy. Potrzebowali ich bardzo. Już pół nocy spędzili na czytaniu wypożyczonych romansów. Dzięki nim mieli nadzieję zdobyć odpowiednią wiedzę, niezbędną do roli swata. Zamierzali położyć kres niewolnictwu i tyranii. Doprowadzić do zniesienia katorżniczej diety i zaprowadzić pokój na świecie. No może z tym ostatnim to już przesada, ale wszystkie wcześniejsze postulaty na pewno. Wystarczyło tylko znaleźć Oliverowi dziewczynę. Tę już mieli upatrzoną. Teraz należało przystąpić do drugiej części planu - randka, buziaki i święty spokój. Pracowali więc w pocie czoła i coraz większymi wypiekami na twarzy. Zarwana noc nie miała znaczenia, tu chodziło o prawa żołądka do wolności w otrzymywanych posiłkach.

Mijały dni a życie dalej biegło swoim zwyczajowym trybem. Fred i George zarywali noce pod kołdrą i już dwa razy w ciągu tego tygodnia odwiedzili dział "Literatura romantyczna". Zaprzeczali jednak gorliwie jakimkolwiek pogłoskom o zamiłowaniu do niej. To przecież zniszczyłoby ich reputację. Angelina nadal prowadziła "rzeczowe rozmowy" z Woodem, a Hermiona spędzała sporo czasu na wertowaniu książek z zaklęciami, szczególnie po tym jak Harry o włos minął widelcem rękę Rona. Chłopak Alicji, Doug Payne, zaczął jej unikać, po tym jak na środku wielkiego holu błagała go na kolanach o kawałek czekolady. Do tego Wood zaczął mu się przyglądać wzrokiem, który zdecydowanie mu się nie podobał. Biorąc pod uwagę, że kapitan Gryffindoru był od niego o głowę wyższy i zdecydowanie bardziej barczysty. Katie pogrążała się coraz bardziej w swoim obłędzie i w piątkowy wieczór postanowiła stanowczo coś z tym zrobić. Zlikwidować problem dziennych i nocnych koszmarów z Woodem w roli głównej należało w sposób bardzo prosty - dostarczyć biednemu, obłąkanemu organizmowi cukru w jego najczystszej, jedynej i prawdziwej postaci, czyli ciastek, słodyczy i innych łakoci. Wood przecież nie był z żelaza, więc kiedyś musi spać. Zdecydowała, iż najbardziej bezpieczną porą będzie godzina druga w nocy. Zachowując pozory, umyła się i przebrała w strój do spania, po czym wraz z innymi udała na spoczynek. Nie zmrużyła jednak oka. Nie mogła. To właśnie dziś po długich tygodniach cierpienia miała w końcu zdobyć to, o czym marzyła. Niecierpliwie liczyła minuty, później godziny, aż w końcu wybiła druga. Możliwie jak najciszej wysunęła się z łóżka, wzięła kapcie do ręki, by jej nie zdradziły zbyt głośnym kłapaniem i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się na chwilę nasłuchując, po czym uznawszy, iż droga jest wolna, ruszyła na dół do pokoju wspólnego. Była już w połowie schodów, kiedy go zobaczyła. Stał tam oświetlony mdłą poświatą z kominka, z rękoma założonymi na piersi. I czekał. To było jak zagłada dinozaurów, olbrzymi meteoryt uderzył w nią i przygniótł do ziemi. Czuła jak uchodzi z niej powietrze. Zanim jednak dopadła ją totalna rozpacz, gdzieś w zakamarkach mózgu odezwał się instynkt przetrwania; mówił "Zniszcz go!" Tak właśnie zrobi! Przejdzie po nim niczym taran, wciśnie go w dywan, zmiażdży, po prostu zniszczy. Bez chwili namysłu ruszyła do ataku. Uniosła ręce, w których nadal trzymała kapcie i z dzikim błyskiem w oczach zaszarżowała. Brakowało jedynie wojennego okrzyku. Na szczęście mocno zacisnęła zęby.

To było koszmarne zakończenie dnia. Dostał szlaban u Snape`a i spędził w lochu całą wieczność. Teraz była druga w nocy i skonany wracał do dormitorium. Bolał go kręgosłup, kolana i ręce, a dłoni, od szorowania ławek i podłogi, praktycznie nie czuł. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnął jak przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć. Rano musiał być w pełni sił, w końcu mieli kolejny trening, a on był odpowiedzialny za drużynę. Zachowywali się gorzej niż małe dzieci. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcą dostrzec korzyści, jakie już zaczęły płynąć z nowego programu treningowego. Byli zdecydowanie ostrzejsi, dynamiczni i zdeterminowani. Rozważał właśnie kwestię wprowadzenia kilku drobnych poprawek, kiedy nagle zobaczył kogoś schodzącego schodami z dormitorium dziewczyn. W pierwszym momencie jej nie poznał, po chwili jednak rozpoznał w owej damskiej istocie Katie Bell.

"Pewnie znów próbuje ominąć dietetyczne zalecenia i dobrać się do jakiś słodyczy!", pomyślał. Właśnie miał zwrócić jej uwagę, iż jest to bardzo, ale to bardzo karygodne i powinna się wstydzić swojej słabości, kiedy zauważył, że coś jest nie tak. I to zdrowo nie tak. Katie najpierw zatrzymała się w pół kroku, a później z morderczym błyskiem w oczach i uniesionymi pięściami, w których miała jakieś (pewnie niebezpieczne) przedmioty, rzuciła się w jego kierunku. Zdębiał. Jeszcze nigdy nie był tak bezradny jak teraz. Zamiast uciekać, odsunąć się czy choćby wydać z siebie jakiś dźwięk, po prostu stał i czekał. Nie wiedząc w zasadzie, na co. Była już bardzo blisko i wcale nie zamierzała się zatrzymać. Wyglądało na to, że ona naprawdę chce go staranować czy coś w tym rodzaju. Musiała być w amoku. Zanim wyprostował ręce, by ją przed tym, co zamierzała zrobić, rzuciła się na niego. Czekał na ból. Jednak się nie doczekał. Zamiast tego miękkie kobiece usta dotknęły jego ust. Były ciepłe i wilgotne, i takie przyjemne w dotyku. Ona go całowała. Nie zastanawiając się nad tym, co robi oplótł ją ramionami i oddał pocałunek. To było wspaniałe uczucie, prawie tak wspaniałe jak zdobycie Pucharu Quidditcha, tylko..."Dlaczego ona to robi?", kiedy to pytanie przemknęło przez jego myśli, delikatnie oderwał się od niej i patrząc w oczy zaczął:

- Katie...

Delikatna mgiełka zasnuwająca jej oczy i umysł rozwiała się pod wpływem czyjś słów. Ktoś do niej mówił. Zamrugała rozczarowana, usiłując się skupić na źródle dźwięku. Nagle zobaczyła, zaledwie kilka centymetrów od swojej twarzy, twarz Olivera Wooda. "Na Merlina! Co ja takiego zrobiłam?", przez chwilę próbowała sobie przypomnieć wydarzenia sprzed kilku minut. Schodziła na dół, zobaczyła Wooda i… poczuła jak uczucia zażenowania, wstydu i rozpaczy zalewają ją niczym fala powodziowa. Tym razem zrobiła to naprawdę, nie tylko w swoich sennych marzeniach. Pocałowała go, a on oddał jej pocałunek, teraz nadal wisiała na jego szyi, a on czekał. Pewnie chciał wiedzieć, dlaczego to zrobiła. Tylko, że ona nie znała odpowiedzi na to pytanie. W przypływie nagłego geniuszu szepnęła:

- Lunatykuję... - i czmychnęła na górę.

- Ale... - chciał w końcu zapytać, nie dała mu szansy. - Lunatykuję? Dziwne.

Wzruszył ramionami i po chwili zniknął za drzwiami swojego dormitorium. Dopiero, gdy położył się już do łóżka, dotarł do niego sens całego wydarzenia. Przed chwilą, zaledwie kilka minut temu, Katie Bell, ta Katie Bell będąca ścigającym w jego drużynie, pocałowała go. No, najpierw się na niego rzuciła jakby chciała go zmieść z powierzchni ziemi, a potem po prostu - pocałowała. I jemu się to nawet podobało. Nie żeby takie rzeczy go interesowały, ale to było, jak to się mówi, przyjemne? No było przyjemne i nie miałby nic przeciwko, gdyby zrobiła to jeszcze raz. Z tą myślą błąkającą się w głowie zasnął.

Prawie zaspał. Po raz pierwszy w całym swoim życiu o mały włos nie zaspał na trening. To było straszne. Nigdy nie mogło się powtórzyć. Poza tym całą noc wiercił się we śnie i wciąż budził na wspomnienie tego, co stało się w pokoju wspólnym. Po prostu nie mógł o tym zapomnieć. Ubierając się pospiesznie postanowił, że poświęci godzinę więcej na osobisty trening i na pewno poczuje się od razu lepiej. Był tak zaaferowany swoimi myślami, że zapomniał zabrać ochraniaczy i musiał zawrócić. W drodze na boisko dołączył do Freda i George'a. Jak zwykle wyglądali na zupełnie zaspanych. To zaczynało być już podejrzane. Może powinien jeszcze raz sprawdzić ich zalecenia dietetyczne i uzupełnić o jakieś witaminy.

- Jak samopoczucie, chłopaki? - zapytał, klepiąc ich w plecy.

- Świetnie, maniaku... - mruknął Fred.

- Wspaniale....psychopato - zawtórował mu George.

- To dobrze - odparł niewzruszony, z szerokim uśmiechem. Zdecydowanie brakowało im witamin.

Pewnie gdyby Fred i George nie mieli za sobą kolejnej zarwanej nocy, zaczęliby przekonywać Olivera o zupełnej bezsensowności całej tej diety i tak dalej. Niestety, w tej sytuacji zdołali jedynie zyskać powiększone porcje zieleniny i owoców na najbliższe posiłki. Witaminy są w końcu bardzo ważne dla organizmu sportowca. Pociechą dla nich może być fakt, że nie musieli się wcale wysilić, żeby to osiągnąć. Wood zostawił zaspanych bliźniaków w przebieralni i od razu udał się do części szatni zarezerwowanej dla narad przed meczami. Na miejscu był już Potter i dziewczyny. Na szczęście żadne z nich nie zauważyło jego zbyt późnego przybycia na trening. Harry spoglądał pustym wzrokiem na ścianę szatni. W jego zaspanym umyśle kołatała jedynie jedna myśl, która jednak też nie brzmiała zbyt optymistycznie, jeśli spojrzeć na realia: śniadanie. W zasadzie to ciężko było nazwać te kilka łyżek owsianki i dwa tosty bez masła z odrobiną marmolady śniadaniem. Popadł więc w apatię, z której wcale nie miał ochoty być wyrwanym. Alicja i Angelina nie wyglądały wcale lepiej od Pottera. To był już prawie miesiąc jak ostatni raz ich kubki smakowe miały tę rozkoszną przyjemność poinformować mózg o spożywaniu czekolady. Poza tym ograniczenie spożywania tłuszczów i duże ilości warzyw działały na nie deprymująco, łagodnie rzecz ujmując. W ich już właściwie kobiecych umysłach kiełkowały powoli, ale niestrudzenie myśli niezbyt zgodne z literą prawa. Nieświadomy niczego Wood dolewał jeszcze oliwy do ognia, chwaląc ich postępy i stanowczo odmawiając choćby najlżejszego, najmniejszego złagodzenia diety. Zupełnie katastrofalnie przedstawiała się jednak dzisiaj rano psychika Katie. Po koszmarze minionej nocy czuła się zupełnie załamana, zdruzgotana i towarzysko skończona. Nie mogła się przecież pokazywać na oczy Oliverowi, a musiała przychodzić na treningi. Koło się zamykało a ona była w jego środku i popadała coraz głąbiej w obłęd, przynajmniej we własnym mniemaniu. No, bo jak inaczej można nazwać sny na jawie, sny w ciągu nocy o Woodzie, no i jeszcze na dokładkę rzucanie się na niego niczym napalona kocica na kocura. To był obłęd i wszystko z powodu głupiej diety. Na dźwięk tego słowa olbrzymia niczym Mount Everest nienawiść rozpalała się w niej do białości.

Do szatni wtoczyli się Fred i George, i zajęli swoje miejsca, co w praktyce wyglądało mniej więcej tak: zwalili się z głośnym hukiem na najbliższą ławkę i po chwili zaczęli chrapać.

Wood mógł rozpocząć swoją przedtreningową odprawę. I zamierzał to zrobić. Chciał im znów przypomnieć jak doskonale im idzie na boisku, jak dobrze opanowali technikę, jak świetnie ze sobą współgrają... no i jeszcze wiele innych rzeczy, tylko nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. A wszystko przez Katie. Nie wiadomo dlaczego, kiedy na nią spojrzał, słowa uwięzły mu w gardle. To, co się stało zeszłej nocy, pozostawiło bardzo świeże i realistyczne wspomnienia. No a te akurat teraz, właśnie w tym momencie musiały dać o sobie znać. Chrząknął i spróbował jeszcze raz. Nic z tego, nadal miał pustkę w głowie. No niezupełnie pustkę, ale na pewno żaden z zebranych tu Gryfonów nie powinien usłyszeć jego myśli. Po kolejnej nieudanej próbie dał sobie spokój.

- Na boisko! - mruknął możliwie najwyraźniej, jak tylko w tej chwili i okolicznościach potrafił i wyszedł na zewnątrz, nie sprawdzając, czy pozostali idą za nim.

To był bardzo nietypowy trening. Zaczął się dość normalnie, ale potem... Oliver siedział z twarzą ukrytą w dłoniach i rozpaczał w zaciszu własnej duszy. Zaczęli od krótkiej rozgrzewki, potem trochę ćwiczeń rozciągających i parę rundek w powietrzu. To ich obudziło, więc mogli przejść do czegoś bardziej skomplikowanego. Ścigające ćwiczyły właśnie nową kombinację zwodów, która powstała w jego głowie podczas szlabanu u Snape'a, kiedy to mu się przytrafiło. Zamiast skupić się na wskazówkach i wyłapywaniu błędów, po prostu się zamyślił. Jego mózg przystał koncentrować się na tym, co najważniejsze i Wood o mało nie spadł z miotły. Znów poczuł jak się czerwieni. W całym swoim życiu, odkąd odkrył po co się urodził, nie zachował się tak nieprofesjonalnie, żenująco i bezmyślnie. No i jeszcze cała drużyna to zobaczyła. Stracił respekt jako ich kapitan i pewnie nigdy więcej go nie odzyska. Zawsze wiedział, iż kobiety poza boiskiem do gry powinno trzymać się w zamknięciu. A już na pewno nie powinno im się pozwalać na całowanie facetów. To jest sprzeczne z naturą. Potem o niczym innym ten biedny, napastowany mężczyzna nie potrafi myśleć i...tak już się to kończy. Jeśli natychmiast nie przestanie myśleć o Katie i jej pocałunku, to już nigdy nie będzie mógł zagrać w quidditcha i jego życie legnie w gruzach. Zresztą już teraz popadło w ruinę. Kłębiące się w głowie Wooda myśli stawały się to bardziej czarne, to lekko szarawe, ale nie udało mu się choć odrobinę odzyskać dobrego samopoczucia. Jego totalny brak odporności na porażki znów przywiódł go na skraj przepaści i pchał do samozagłady. Spędził w szatni kilka godzin i dopiero popołudniu z ciężkim sercem wywlókł się z niej, by pogrążyć się ponownie w rozpaczy w zaciszu własnego łóżka. Opuścił wszystkie posiłki, co sprawiło, że atmosfera przy stole Gryffindoru była trochę mniej napięta. Przynajmniej nikt nie podnosił głosu, grożąc komuś zawartością talerza ani nie używał ostrych narzędzi stołowych do celów, dla których nie zostały wymyślone.

IV. Zabawa w kotka i myszkę...

Pustka i cisza dookoła....przepraszam to nie ta bajka. No więc życie toczyło się dalej. Tak, zdecydowanie czas biegł do przodu, a wszyscy starali się dotrzymać mu kroku. Najciężej pracowali nad tym Fred i George. Skutki uboczne diety były w ich rozmowach częstym tematem. Na wiele się jednak słowa nie zdały i dlatego zawzięcie czytali i ...robili to co wychodzi im najlepiej kiedy ma służyć jakiemuś nienaukowemu celowi - myśleli. Ich bujna wyobraźnia pracowała na słabym paliwie na szczęście dla zainteresowanych. Niemniej jednak zdołali odwiedzić ponownie dział z wiadomą literaturą i poświęcali cały swój wolny czas na czytanie i dyskutowanie.

― Fred, to musi się udać... ― podniecony George wymachiwał bratu książką w różowej okładce przed nosem.

― George, schowaj to, bo jeszcze ktoś zobaczy! ― syknął Fred, wyrywając literackie dzieło bratu i wciskając je pod swoje siedzenie.

― No ale...

― Musimy uważać, bo jeszcze stracimy naszą reputację!

― No ale...

― George, weź się w garść i ...

― Cześć chłopaki! ― za plecami Freda zabrzmiał głos ich najlepszego kumpla, Lee Jordana.

― Siema...

― Grabula stary!

Bliźniacy z niewinnymi minami przywitali się z Jordanem i wyczekująco spojrzeli na niego. Nauczony doświadczeniami poprzednich lat, Lee przez chwilę przyglądał się im uważnie, po czym scenicznym szeptem zapytał:

― Co planujecie, chłopaki?

― Nic.

Nic.

Zgodnie oświadczyli, przecząco kręcąc głowami. Starali się przy tym wyglądać jeszcze bardziej niewinnie. Wzbudziło to jedynie większą ciekawość w Jordanie.

― No dalej chłopaki, mnie możecie powiedzieć ― nie dawał za wygraną.

― Lee, z ręką na sercu, nasze myśli są czyste jak łza! ― oświadczył Fred, waląc się w pierś.

― Właśnie, nic nie kombinujemy! ― przytaknął George.

― No jasne! ― powiedział Jordan, uśmiechając od ucha do ucha. ― A Snape używa szamponu!

― Serio, Lee! ― zarzekali się bliźniacy, trochę nazbyt energicznie.

Jordan, zupełnie przekonany ich zachowaniem, iż planują coś naprawdę wielkiego, próbował jeszcze przez jakiś czas coś z nich wyciągnąć, ale w końcu dał za wygraną. Miał tylko nadzieję, że nie da się na to nabrać, kiedy w końcu to zrobią, cokolwiek to jest. Oddalił się więc w kierunku własnego dormitorium. Fred i George wrócili od omawiania zalet i wad nowego pomysłu, wyczytanego przez George'a w dziele o jakże wzniosłym tytule: "Moje serce zakwitło na wiosnę".

― No więc ona jest sierotą... ― tłumaczył George.

― Ale NASZA ONA nie jest sierotą!

― No to ją zrobimy!

― George, czyś ty na łeb upadł, niby jak?

― No jej rodzice, no tej Annabeli, zginęli na morzu...

― George! A jak niby mamy to zrobić, skoro musimy siedzieć w szkole?

― No fakt! To masz może lepszy pomysł?!

― Jasne! ― odparł z dumą Fred i wyjął zza pazuchy niedużą książeczkę z całym mnóstwem zakładek z kawałeczków pergaminu. ― Tutaj on jej nie lubi, bo ona jest za ładna i on ją za bardzo kocha, ale nie chce się do tego przyznać...

― Fred, jakoś nie nadążam! ― przerwał mu George.

― Boś durnowaty! Słuchaj jeszcze raz...

Co tu dużo pisać, pomysł był prawie dobry, tylko znów miał mały feler albo dwa. Jednak geniusze pokroju braci Weasley nigdy się nie poddają. Jak nie ta książka, to na pewno inna. Tak więc, kiedy tylko pogasły światła we wszystkich dormitoriach i noc wypełniła się odgłosami spokojnego, sprawiedliwego snu, znów wygrzebali swoją lekturę spod materacy i ukryci pod kołdrą na łóżku Freda, pogrążyli się w pracy.

Życie Katie Bell legło w gruzach. Rozpadło się na miliony kawałeczków, których zebranie znów w jedną całość wydawało jej się absolutnie niemożliwe. I wszystko to przez jeden pocałunek, poprawka: przez przymusową dietę, która na nią miała jakiś dziwny wpływ. Gdyby tylko Wood... Oj, Katie! Co to za myśl właśnie zakwitła w twojej biednej, przeciążonej zmartwieniem główce. Nacisnęła głębiej poduszkę na głowę by zdusić ją w zarodku. Zresztą co to miało za znaczenie jak Wood całuje, a jak nie. Faktem było, że rzuciła się na niego niczym harpia i zrobiła to, co zrobiła. I z tym teraz trzeba żyć. Tylko jak? Wymazanie z pamięci jest okay, ale czy on się na to zgodzi? Poza tym kto niby miałby wymazać to wspomnienie z ich umysłów? Nie była na tyle dobra z zaklęć, by się na coś takiego rzucać. Poza tym to bardzo ryzykowny zabieg. No i jeszcze musiałaby przekonać do tego Wooda. A to było już coś, czego na pewno nie zrobi, bo musiałaby z nim porozmawiać. W związku z czym musiałaby się z nim spotkać, spojrzeć na niego, odezwać się do niego...O Merlinie, jeszcze znów by to zrobiła i co wtedy?! Jej umysł zanurzał się coraz głębiej w czarnej, czarniejszej niż otchłanie piekieł rozpaczy, a ona coraz bardziej naciskała poduszkę na głowę. W zasadzie sama nie wiedziała dlaczego to robi. Myśli nie stawały się przez to bardziej znośne a jedynie jej płuca zaczęły domagać się gazu zwanego tlenem, bo wyraźny jego brak zaczynała już odczuwać. Odrzuciła poduszkę na bok i przewróciła się na plecy.

― No i ja mam teraz zrobić? ― zapytała szeptem samą siebie, po tym jak głęboko zaczerpnęła powietrza.

Przez wirujące w jej głowie niczym trąba powietrzna myśli przebijała się uparcie jedna, zresztą niezbyt inteligentna, ale co tam: UNIKAĆ GO. Powinno być to względnie proste, a treningi jakoś przeżyje, no i są tam jeszcze inni. Pokrzepiona tą myślą, o święta naiwności, westchnęła z ulgą i spróbowała zasnąć. Nawet jej się to udało, choć jeszcze jakiś czas musiała się pomęczyć. W końcu to był tylko pocałunek.

Szło dobrze, naprawdę dobrze. Jak na pierwszy dzień. Udało jej się nie spotkać go przy śniadaniu, bo po prostu zaspała. Szczęśliwy zbieg okoliczności, ot co. Potem były lekcje i też nie było źle. Minął ją co prawda raz czy dwa na korytarzu, ale na szczęście nie zauważył. W tak perfekcyjny sposób raz zanurkowała za plecy Freda i George'a, a później miała szczęście, bo była na wysokości damskiej toalety. W końcu był obiad, bo odpuściła sobie drugie śniadanie. Z tą dietą i tak nie miało żadnego uroku. Przy stole jak zwykle klasyka. Bliźniacy pochłaniający swoje węglowodany w trakcie kolejnej konstruktywnej kłótni, której strzępki docierały do uszu siedzących najbliżej Gryfonów. Zaczęła już krążyć fama o ich poczytalności. Alicja ze smętną miną przyglądała się zawartości swojego talerza.

― To jest zdrowe ― wymruczała pod nosem, sięgając po widelec.

― Słucham? ― Katie nachyliła się w jej stronę, nie spuszczając wzroku z Wooda. Oczywiście patrzyła na niego ukradkiem.

― Och nic takiego ― odparła Alicja, dodając: ― Tylko przekonuję samą siebie, że nie umrę z głodu, jak to zjem.

― Ja już się czuję jak gatunek na wymarciu ― wtrąciła się do rozmowy Angelina.

― A czym się to charakteryzuje? ― zapytała Alicja, chcąc na wszelki wypadek porównać jej symptomy ze swoimi.

- Ach, tylko lekko halucynuję, wiesz wydaje mi się, że zabijam Wooda, wtykam mu tę jego miotłę do... ― wyjaśniła Angelina, której głos w miarę mówienia przenikała coraz większa pasja.

Katie nawet nie chciała słuchać dalej. Była na wykończeniu, tylko że... zamyśliła się na chwilę. Sama chciała zabić Olivera - poprawka - chciała go zatłuc, zakatrupić, zamordować i potem jeszcze upewnić się kilka razy, że na pewno dobrze to zrobiła. Najpierw jednak musiała pozbyć się tej irytującej skłonności do całowania go. I to, że robiła to głównie w marzeniach na jawie i we śnie, nie miało znaczenia, bo w praktyce też to już zastosowała. Jej policzki pokryły się bardzo uroczym rumieńcem na samo wspomnienie tego...pocałunku. To było takie zaskakujące. Ledwo dotknęła jego ust swoimi, a już poczuła się, jakby cały świat wokoło przestał istnieć i...

― Katie!

Czyjś głos tuż przy uchu nie pozwolił jej pogrążyć się głębiej we wspomnieniach. Mrugając powiekami, by odzyskać jasność widzenia, odwróciła twarz w kierunku, z którego dochodził dźwięk i spąsowiała jeszcze bardziej. Zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy znajdowała się twarz Wooda. Przyglądał jej się właśnie ze zdziwieniem.

― Katie, czy wszystko w porządku?

Nie potrafiła chwilowo wydusić z siebie ani słowa, więc skinęła tylko potakująco głową.

― Jeszcze nic nie jadłaś! Musisz...

― Co? ― zapytała niezbyt inteligentnie, lekko drżącym głosem.

― Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

― Nie... ― zaryzykowała kolejne słowo, jakoś nie ufając swoim strunom głosowym.

― Dziewczyno weź się w garść! ― Wood wpadł znów w swój dyktatorsko-kapitański ton. ― Za kilka dni gramy nasz pierwszy mecz a ty... ― nagle zabrakło mu słów.

"Na Merlina! Dlaczego ona tak na mnie patrzy?! Czy ona nie wie jak to na mnie działa?! Spokojnie to tylko Katie Bell, Oliverze.", mówił w myślach do siebie. "Tylko Katie i doskonale sobie z tego zdajesz sprawę. Ona wcale nie pocałowała cię ostatnio i nie przez nią masz problemy ze skupieniem się na quidditchu, tak ogólnie to wcale nie masz problemów z...." ― nie dokończył tej myśli, potrącony przez kogoś w ramię. Nagle zdał sobie sprawę, iż wpatruje się w Katie, a ona również nie może oderwać od niego wzroku, no i prawie wszyscy Gryfoni im się przyglądają. Zamrugał oczami, po czym bąknął cicho:

― Przepraszam.

Czując, jak jego policzki zaczynają przybierać tę irytującą czerwoną barwę, czym prędzej wyszedł, ściślej rzecz ujmując: wybiegł z Wielkiej Sali.

Cisza jeszcze przez chwilę unosiła się nad stołem Gryfonów. Nagle jakby ktoś zdjął z nich przed chwilą rzucony czar, wszyscy otrząsnęli się i wrócili do przerwanych zająć. Angelina delikatnie dotknęła ramienia Katie.

― Wszystko w porządku?

― Tak ― automatycznie odparła zapytana.

Przez resztę obiadu była raczej nieobecna duchem, ale nikt już nie zwracał na nią uwagi.

"Katie, unikaj go! Na brodę Merlina, przecież to jakiś koszmar. Nie, nie, to musi się skończyć..." myśli krążyły w jej głowie, starając się bardziej rozwinąć, dojść do jakiegoś rozwiązania, ale wciąż wracały w jedno miejsce, jedynej możliwej konkluzji ― Wooda należy unikać jak...spotkania z rozwścieczonym hipogryfem. I właśnie na tym należy się zdecydowanie bardziej skupić. Sama nie wiedziała jak udało jej się dotrwać do końca obiadu i bez dalszej żenady wrócić na ostatnie zajęcia. Zaraz po nich zaszyła się w zaciszu biblioteki. Trzymanie się bardzo daleko od działu z bibliografią dotyczącą quidditcha gwarantowało bezstresowy wieczór, tym bardziej, jeśli zaszyło się w dziale o mało wdzięcznej nazwie

"Zagadnienia z dziedziny hodowli gumochłonów i pokrewnych gatunków". Znalazła tam sobie zaciszny kącik i spróbowała skupić na odrabianiu lekcji.

Łazienkę wypełniały szczelnie kłęby pary, mające swoje źródło w odkręconym kurku z gorącą wodą. Gdzieś w tej mlecznej zawiesinie Oliver Wood, kapitan drużyny Gryffindoru oddawał się bardzo interesującemu zajęciu ― myśleniu. Robił to już od jakieś godziny i w końcu dochodził do sensu całego tego procesu. Dzisiaj zachował się bardzo... głupio i ciężko było mu się do tego przyznać. W zasadzie to nie wiedział dlaczego wciąż myśli o tym, co stało się pewnej nocy, w pewnym pokoju wspólnym, pomiędzy nim a pewną dziewczyną. Nie chciał już tego nazywać po imieniu, bo w ten sposób czuł się odrobinę mniej skrępowany. To był poważny problem, którego rozwiązanie musiało leżeć w zasięgu ręki, inaczej zwariuje, zresztą to byłoby akurat mniejsze zło. Nawet nie chciał dopuścić do siebie innych myśli. Zakręcił kurek i sięgnął po ręcznik, jednak jego dłoń trafiła w pustkę. Spróbował lekko w prawo i znowu nic, sięgnął więc dla odmiany w lewo. Też nic. Nie był to jednak jeszcze powód do paniki. Spróbował z drugiej strony i sytuacja się powtórzyła. Zaczął się irytować. Był zdecydowanie pewien, że zabrał ręcznik ze sobą, więc powinien tu gdzieś być. Wziął głębszy wdech i zaczął się krztusić. W końcu łazienka nadal była pełna pary wodnej, która podrażniła jego gardło. Sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna. Ostatecznie wyklarowała się w sposób bardzo prosty ― zapomniał zabrać ze sobą ręcznika. Potarł dłonią oczy w geście "Wood ty kompletny idioto" i sięgnął po ubranie. Trudno musiał się obejść bez wycierania. To się zdecydowanie musi skończyć. Jeszcze chwila i zapomni, na Merlina, jak gra się w quidditcha. Dreszcz zgrozy przeszedł mu po kręgosłupie. Wyszedł z łazienki, w zupełnie już przesiąkniętym wilgocią ubraniu, i poczuł jak chłodniejsze powietrze uderza w niego niczym podmuch wiatru. To nagłe otrzeźwienie zaowocowało genialną, przynajmniej w jego mniemaniu, myślą: Atak jest najlepszą obroną. Tak więc, skoro Katie jest odpowiedzialna za całe to zamieszanie, to z nią powinien się zmierzyć. Dumny ze znalezionego rozwiązania, skierował swe kroki do wieży Gryffindoru.

To wszystko było już zdecydowanie zbyt irytujące. Pomimo całego tego unikania nadal miała problemy. Na Historii Magii znów się zdrzemnęła i ... zrobiło się gorąco. "Ciekawe czy w rzeczywistości... Katie weź się w garść", upomniała się w myślach. Noce były jeszcze ciekawsze. Bawiła się co prawda myślą o kolejnej wyprawie do kuchni, ale coś ją powstrzymywało od wprowadzenia jej w czyn. On naprawdę był nieprzewidywalny. "ON" ― znów przyłapała się na myśleniu o nim, co za idiotyzm, nie jako o Oliverze, tylko w wersji anonimowej. Nie żeby to w jakiś sposób pomagało, po prostu było mniej krępujące. Po kilku dniach, właściwie dwóch, choć chciała aby było ich zdecydowanie więcej, zauważyła coś, co bardzo ją zaniepokoiło. Gorzej, po prostu zdała sobie sprawę, iż Wood za wszelką cenę stara się porozmawiać z nią sam na sam. Bała się pomyśleć, co to może znaczyć.

Harry biegł korytarzem tak, jakby od tego zależało jego życie. No cóż, w zasadzie za chwilę na pewno będzie wisiało na włosku. Od rozpoczęcia lekcji Eliksirów dzieliły go już tylko sekundy. Oczami wyobraźni widział już własną duszę unoszącą się ponad leżącym na kamiennej posadzce lochów ciałem. Udało mu się przez ostatnie kilka tygodni doprowadzić Snape'a do stanu szczytowej nienawiści przez swoje drobne wpadki na Eliksirach. Zanim dotarł do wejścia do lochów, zaczęły opuszczać go siły. Do drzwi klasy Snape'a dociągnął już na rezerwach i musiał chwilę odczekać, by złapać oddech. Najciszej jak to było możliwe otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Miał nadzieję, że wredny Mistrz Eliksirów nie zauważy jego spóźnienia. Marzenia są za darmo... rzeczywistość kosztuje.

― Cieszę się, że w końcu pan do nas dołączył, panie Potter ― głos Snape'a wdarł się do mózgu Harry'ego, pakując weń potężny ładunek nienawiści tak namacalnej, że aż przeszły mu ciarki po plecach. ― Można wiedzieć, co przeszkodziło panu w dotarciu do nas na czas?

Miał też nadzieję na uniknięcie tego pytania. Nie miał na nie żadnej sensownej odpowiedzi, bo niby co miał mu powiedzieć:

― Spóźniłem się ponieważ Wood usiłował zagadać mnie na śmierć?! ― zanim zdał sobie z tego sprawę powiedział to na głos.

W klasie zapadła cisza tak materialna, że miało się wrażenie, iż można ją kroić nożem. Harry przełknął głośno ślinę i czekał na wyrok.

― Tydzień szlabanu z panem Filchem i Gryffindor traci dziesięć punktów.

Odetchnął z ulgą. Nie było tak źle, przynajmniej jeszcze żył. Był pewien, że gdyby zginął przed meczem ze Ślizgonami, Wood byłby w stanie wykopać go z grobu i jeszcze raz osobiście zabić po tym, jak zmusiłby go do zagrania tego meczu. Miał już zająć swoje zwyczajowe miejsce, kiedy Snape wysyczał z maniakalną satysfakcją:

― Będzie pan teraz warzył eliksir z panem Malfoyem.

Zrezygnowany, zawrócił w miejscu i podszedł do stołu zajmowanego przez tego jakże lubianego przez niego Ślizgona. Sadystyczny uśmieszek błąkał się na ustach Draco.

― Z czego się tak cieszysz, Malfoy? ― warknął półgębkiem Harry, stawiając swój kociołek.

― Biedny Pottuś jest napastowany przez swojego odmóżdżonego kapitana ― Draco bynajmniej nie silił się na zachowanie pozorów i połowa Ślizgonów zaczęła rechotać, kryjąc się dla zasady za swoimi kociołkami.

Harry starał się ignorować zaczepki Malfoya za każdym razem, kiedy musiał pracować z nim przy jednym stole. Tak samo postępował i dzisiaj, napełnił swoje naczynie do warzenia eliksirów wodą i w skupieniu studiował listę składników. Oponent nie dawał jednak za wygraną.

― Nasz Pupilek Samego Dyrektora nie ochoty się z nami bawić! ― drwił Malfoy. ― Pewnie jest zmęczony tą całą dietą...

No i padło to słowo, które przepalało obwody bezpieczeństwa w umyśle Pottera. Zareagował zupełnie instynktownie. Na szczęście dla Dracona woda w kociołku jeszcze nawet nie zaczęła się porządnie podgrzewać, inaczej jego szczurzo podobna twarzyczka zmieniłaby kolor z bladej bieli na bardzo czerwoną czerwień, po tym jak Harry wetknął mu swój kociołek na głowę i walnął weń chochlą.

W lochu zapadła znów ta głęboka cisza. Snape przez chwilę oceniał sytuację, w tym samym czasie Ślizgoni zwarli się w ekscytującym oczekiwaniu na efektowną śmierć Pottera, a Gryfoni zamarli z przerażenia. Sam Potter, wciąż z uniesioną do góry chochlą, dyszał ciężko z wściekłości. A Draco wciąż tkwił głową w kociołku, który drżał niczym dzwon uderzony na alarm. W końcu Snape podjął decyzję:

― Gryffindor traci dwadzieścia punktów, dwa tygodnie szlabanu u pana Filcha i nie zaliczony eliksir! ― wrzasnął tak, że wszyscy skulili się za stołami. ― A teraz zejdź mi z oczu!

Potter wzruszył ramionami i pozbierawszy swoje rzeczy wyszedł z klasy. I tak jeden na dwa eliksiry nie zaliczał, więc mało go to obchodziło. Zamykając za sobą drzwi usłyszał jeszcze jak Snape każe Malfoyowi iść się przebrać.

Szkolne korytarze świeciły pustkami, zresztą było już dobrze po północy. Harry, wlokąc się noga za nogą, zmierzał w kierunku wieży Gryffindoru. Miał za sobą pierwszy dzień z trzytygodniowego szlabanu u Filcha i czuł się potwornie. Przez ostatnie kilka godzin czyścił szczoteczką do zębów, bez użycia magii, podłogę w lochu Snape'a. Nagle zza zakrętu wypadły dwa cienie i zwaliły go z nóg.

― Co za kanał!

― Kto to?

Zamrugał oczami i ujrzał przed sobą majaczące w ciemności twarze bliźniaków Weasley.

― Fred, George, co wy tu robicie?― zapytał, próbując się podnieść z ziemi.

― Eeee... no wiesz...― zająknął się George.

― Ściśle tajne ― wypalił Fred i zaczął zbierać rozsypane wokoło książki.

Harry wyciągnął ręce i wziął od niego swoje, nie sprawdzając nawet czy ma wszystkie. Przyjął pomoc George'a przy wstawaniu z podłogi i razem z nimi wrócił do pokoju wspólnego. Bracia od razu pognali do swojego dormitorium. Ledwo znaleźli się pod kołdrą w łóżku George'a, od razu rzucili się niczym wygłodniałe sępy na wyniesioną z biblioteki literaturę. Wypożyczanie książek z działu "Literatura romantyczna" w sposób oficjalny stało się już zbyt krępujące. Tym bardziej, że pani Pince unosiła już brew zdecydowanie zbyt wysoko i w zbyt znaczący sposób.

― Ty, Fred, co to jest? ― zapytał nagle George, wyjmując ze sterty książek jedyną oprawioną w czerń.

Fred wziął od brata wolumin i otworzył na tytułowej stronie, po czym zbladł i wyszeptał:

― "Praktyczne zastosowanie zaklęć iluzjonistycznych", własność Hermiona Granger...

― O żesz...To gdzie jest..?

― Harry...

― Jesteśmy zgubieni.

― Koniec z nami, Fred!

W tym samym czasie Harry spokojnie przygotował się do snu, wrzuciwszy wcześniej książki do kufra. W końcu jutro była sobota.

V. Nigdy nie wiadomo co się kryje…

Oliver Wood kochał soboty. Bynajmniej jednak nie z tego samego powodu, co wszyscy inni uczniowie Hogwartu. Kochał soboty ze względu na… no zgadnijcie… właśnie, QUIDDTICH! To właśnie w soboty odbywały się treningi i to właśnie w soboty gracze nie musieli spieszyć się do zajęć wielce niepraktycznych, będących odrabianiem zadanych ćwiczeń, esejów i innych badziewi. Mieli czas tylko i wyłącznie na grę, ciężki trening i… no przede wszystkim na ciężki trening. Ta sobota miała być szczególnie szczególna. W tę sobotę miał zamiar położyć kres swojej… swojemu drobnemu problemowi. Porozmawia z Katie i wszystko będzie w porządku. Właśnie z tego powodu szedł niedbałym krokiem korytarzem o… piątej nad ranem kierując się do dormitorium jednego z niższych roczników. Energicznym ruchem rozsunął zasłony przy jednym z łóżek i zagrzmiał swoim (o jakże seksownym) głosem ze szkockim akcentem:

- Pobudka!!

Z wnętrza łóżka dobiegł jedynie cichy jęk i chuda ręka właściciela owego łóżka naciągnęła sobie na głowę poduszkę. Oliver wcale się tym nie zraził.

- Za piętnaście minut zaczyna się trening! Wstawać!

Zawartość łóżka znów odpowiedziała jedynie jęknięciem i wcale nie kwapiła się do przyjęcia słów Wooda do wiadomości. W końcu jednak musiała uznać wyższość siły fizycznej doskonale wytrenowanego ciała obrońcy nad chucherkową posturą ciała szukającego. Wyciągnięty brutalnie z ciepłych czeluści swojego posłania, Potter morderczym wzrokiem spojrzał na ścianę, która w zasadzie miała być Woodem, ale brak okularów na nosie spowodował mały błąd namiaru. Klątwa odbiła się rykoszetem od ramy obrazu i trafiła w którąś z hogwarckich myszy i trudno oczekiwać by kiedykolwiek się spełniła, bo myszy nie grają w quidditcha, a co za tym idzie, nie spadają z mioteł. Tymczasem Oliver podążał już ścieżką swojej krucjaty do dormitorium uznawanego za dom Freda i George'a. Pozostawiony samemu sobie Harry założył w końcu okulary na nos i z zamkniętymi oczyma ruszył do łazienki, by dokonać porannej (w jego mniemaniu środkowo nocnej) toalety.

Dormitorium, które zajmowali bliźniacy Weasley było… całkiem zwyczajne. Można wręcz powiedzieć, że w żaden sposób nie wyróżniało się wyglądem spośród całej masy innych w wieży Gryffindoru. Miało jedynie dość szczególnych lokatorów, którzy w tej chwili smacznie spali, posapując przez sen. Zdecydowanie nie mieli w planach porannej pobudki, jednak w myśl zasady: Co planowane to nieudane! musieli nieco skorygować swój grafik. Złorzecząc na Wooda, który swoim entuzjazmem przyprawiał ich o poranne mdłości, wygrzebali się z pościeli i darując sobie poranną toaletę, bo po co tracić czas na takie bzdury, poczłapali za swoim oprawcą.

Walenie do drzwi wyrwało Katie z błogiego snu. Snu, który był taki… hmm… żenujący a jednak miły. Walenie nie ustawało i w końcu zmusiła się do otworzenia oczu. Było jeszcze bardzo ciemno. Odczekała chwilę, mając nadzieję, że któraś z dziewcząt ruszy się w końcu i otworzy drzwi, które drżały pod czyimiś pięściami. Niestety, nie doczekała się. Z jękiem zsunęła z siebie kołdrę i powoli wyszła z łóżka. Przez chwilę szukała kapci a potem następną chwilę szlafroka. W końcu dobrnęła do drzwi, otworzyła je i… spojrzała wprost w czyjąś klatkę piersiową, odzianą w szatę do gry w quidditcha. Spojrzała w górę i zupełnie ją zatkało.

- Za piętnaście minut trening! - zagrzmiał jej koło ucha głos Olivera Wooda.

- Oliver, co ty tu robisz!- otrząsnęła się w końcu.

- Pobudkę! - odparł spokojnie i odwrócił się na pięcie.

- Tutaj nie możesz wchodzić!

- Naprawdę? - odparł, oglądając się przez ramię.

- Ale… ale tobie nie wolno tu wchodzić! - była zupełnie zdezorientowana.- Przecież… zaklęcie…

- Bell ubieraj się i jazda na trening - wszedł jej w słowo, uśmiechając się przy tym prawie uwodzicielsko. - I nie zapomnij obudzić reszty ścigających - dorzucił jeszcze, znikając za zakrętem korytarza.

Oszołomiona, zdołała tylko pokiwać twierdząco głową. W końcu zamknęła drzwi i odwróciła się w stronę wnętrza pokoju.

- Co to było? - zaspana Alicja wychyliła głowę zza kotar przy swoim łóżku.

- Wood.

- Aha - mruknęła, znów zagłębiając się w pościeli. - Chwila, a jak on tu wszedł? - tym razem cała postać Alicji ukazała się oczom Katie.

- A niby skąd ja mam to wiedzieć? - burknęła Bell, wygrzebując z kufra szaty.

- On jest inny - stwierdziła filozoficznie Angelina, która w końcu podjęła decyzję o wstaniu z łóżka.

Alicja i Katie spojrzały na nią, ale nic już nie powiedziały. W sumie to Angelina miała rację: Wood był zdecydowanie inny. Powoli zaczęły przygotowywać się do treningu.

- Czy on nam to musi robić w każdą sobotę? - skarżyła się Alicja, usiłując wcisnąć nogę w rękaw swetra.

- Uuch… tak, bo jest sadystą i kompletnym świrem - odparła Angelina wyczołgując się spod łóżka, gdzie zanurkowała w poszukiwaniu drugiego buta.

- To było pytanie retoryczne, Angel - westchnęła Alicja, w końcu dopasowując rękaw do ręki, a nogawkę do nogi.

W dalszym ciągu wymieniając uprzejme uwagi na temat swojego kapitana, skończyły się ubierać. Tylko Katie była tego ranka jakaś milcząca. Zwykle miała sporo do powiedzenia na temat manii Wooda. Teraz sama zaczęła się zastanawiać, czy i ona nie popada w obłęd. Znowu miała ten sen. Tylko jakoś mniej zależało jej na dostaniu się do słodyczy. Nadal miała na nie ochotę, ale… Oliver, no ten tego, Wood też był… "Bell zapomnij o tym, co przed chwilą przemknęło ci przez myśl!", upomniała się ostro w myślach i podążyła za przyjaciółkami na trening.

Poszarzałe od porannej zorzy niebo przywitało grupkę Gryfonów raczej chłodno. Niechętnie weszli na boisko i rozpoczęli trening. Czas wlókł się niemiłosiernie, a Wood był nieugięty i raz po raz zagrzewał ich do większego wysiłku. W końcu nadszedł kres udręki i cała siódemka znalazła się z powrotem na ziemi. Fred i George od razu powlekli się do zamku, nie zaprzątając sobie głowy przebieraniem. Potter poszedł w ich ślady, ledwo trzymając się ze zmęczenia na nogach. Tylko dziewczyny nie spieszyły się ze zniknięciem z boiska. Alicja i Angelina były już w połowie drogi do szatni, natomiast Katie zamarudziła trochę, bo zaczepiła szatą o witki własnej miotły. Już miała dołączyć do koleżanek, kiedy usłyszała za sobą głos Olivera.

- Katie, poczekaj!

Zatrzymała się w połowie kroku i z paniką, narastającą w sercu niczym powodziowa fala, odwróciła w kierunku Wooda. W milczeniu poczekała aż podszedł bliżej.

- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił, wpatrując się w nią tak, iż fala paniki stała się jeszcze większa.

- Tak? - wyjąkała po chwili krępującej ciszy.

Oliver zdawał się zbierać myśli, by wyrazić to, co kłębiło mu się w głowie. W końcu zdecydował się od czego powinien zacząć.

- Chciałem zapytać o… - lekko podenerwowany ściskał w rękach rączkę miotły - …chodzi o to, że… Dlaczego to zrobiłaś? - wykrztusił wreszcie.

Zdezorientowana, przyglądała mu się przez chwilę. Zupełnie nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi. Przecież nic nie zrobiła. Chyba, że chodziło mu o… poczuła jak zdradliwy rumieniec wpływa na jej policzki.

- Co zrobiłam? - zapytała z nadzieją.

- Pocałowałaś mnie - odparł lekko drżącym głosem, druzgocząc jej nadzieję.

Kiedy te słowa dotarły do jej centralnego ośrodka nerwowego i zostały przetworzone na jasny i logiczny ciąg dwóch wyrazów, wpadła ponownie w panikę. Czuła jak na przemian zalewa ją fala gorąca, to znów wstrząsa nią lodowaty dreszcz. "Dlaczego go pocałowałam? O Merlinie, dlaczego ja to zrobiłam? A niby skąd mam to wiedzieć, tylko… ta odpowiedź go nie zadowoli. Będzie chodził, pytał, naprzykrzał się. No pomyśl Katie „co mu powiesz!", w jej głowie szalała prawdziwa burza . "Prawdę?", na powierzchni rozszalałych myśli ukazała się jedna, nieśmiała. Wstrząsnęła ona jednak umysłem Katie i zapaliła iskierkę nadziei.

- Wiesz… - zaczęła, spoglądając mu w oczy. To był błąd. Teraz nie mogła ponownie zebrać myśli. Wyglądał tak…potrząsnęła głową, by odpędzić natrętne wizje. - To wina diety! - wykrztusiła w przypływie nagłego geniuszu.

Wood uniósł znacząco brwi i zapytał zdziwiony:

- Diety?

- Tak - odparowała szybko. - Ja wtedy tak bardzo potrzebowałam słodyczy…

Poczuł się lekko zaniepokojony. Im dłużej czekał na ciąg dalszy, bo Katie nagle przerwała i z maniakalnym uporem wpatrywała się w jego oczy, tym bardziej rosło w nim uczucie zagrożenia. Pojawiło się to dziwne uczucie, nieznajome… no może niezupełnie nieznajome. Tylko takie jakieś inne. Jak bardzo chciał aby przestała się w niego wpatrywać. Miała takie… "Wood stop! Myśl o quidditchu!", przywołał się w myślach do porządku.

Zatkało ją. Jeszcze przed ułamkiem sekundy wszystko wydawało się takie proste. Dieta i już. No dobrze, ale czemu zamiast go stratować - pocałowała. Zresztą zastanawiała się już nad tym i do niczego nie doszła. A teraz miała wytłumaczyć to jemu. Mętlik w głowie pogłębiał się coraz bardziej. Do tego jeszcze wpatrywał się w nią nie wiedzieć czemu. Miał takie… "Stop Katie! Nawet o tym nie myśl!", przywołała się w myślach do porządku i zebrała w sobie by brnąć dalej.

- …Eeee… no i szłam do kuchni - wróciła do przerwanego wątku. - Chciałam po prostu tylko coś słodkiego… no i wtedy zobaczyłam ciebie. - Teraz miała przed sobą najtrudniejszy kawałek, samo sedno odpowiedzi. - Zupełnie straciłam głowę… no dobra, chciałam cię wtedy uderzyć albo coś w tym stylu, ale tego nie zrobiłam… - wyrzuciła w końcu z siebie, mając nadzieję, że nie będzie już teraz dociekał szczegółów. - Powinieneś się cieszyć! - dodała jeszcze.

Wood przez chwilę w milczeniu ważył dopiero co usłyszane słowa. Stanął przed trudnym zadaniem. No dobra, to lekka przesada, ale na pewno miał do rozwiązania problem.

Milczał. To nie wróżyło nic dobrego. Wolałaby już żeby zaczął się …śmiać, wrzeszczeć, nawet jedno z tych "moralnych" kazań kapitana Wooda byłoby czymś. A on milczał. Źle, bardzo źle.

- No dobra, w niedzielę deser - odezwał się nagle, tak że serce podskoczyło jej do gardła.

- Eeee…uuu…yyy…- jej elokwencja była wprost rozbrajająca i zdawała sobie z tego sprawę. Znów zrobiła się czerwona aż po sam czubek głowy.

Wood posłał jej szeroki uśmiech i bardziej dokładnie wyłożył swój nowy program dietetyczny. Przewidywał on, ni mniej ni więcej, jeden deser tygodniowo. Dokładnie rzecz ujmując: niedzielny deser, co w tej chwili stanowiło dla Katie spełnienie marzeń. W przypływie euforycznej radości, jaka wypełniła ją aż po same brzegi, rzuciła się Woodowi na szyję:

- Oliverze! - i pocałowała go w policzek.

Wood był kompletnie zaszokowany. Spodziewał się co prawda radości i tym podobnych objawów zadowolenia, ale na pewno nie takiego jej wybuchu. To wręcz graniczyło z … brakowało mu słowa. Bell nadal wisiała mu na szyi. Kiedy delikatnie dotknął jej ramion, by uwolnić się od niej, nie żeby mu to przeszkadzało, ale ktoś mógł zobaczyć i co wtedy, odskoczyła od niego jak oparzona.

- Przepraszam - wymamrotała i pognała w kierunku zamku, jakby goniło ją całe stado hipogryfów.

Został sam na środku boiska. Sam znów z tym dziwnym uczuciem, które znał, ale nie potrafił nazwać.

Katie zaś uskrzydlona niczym Nike pędziła przez błonia. Z prędkością trąby powietrznej wpadła do Wielkiego Holu i omal nie zderzyła się z wracającym ze śniadania Potterem.

- Deser - wysapała i pognała schodami w górę do wieży Gryffindoru.

- Słucham? - wybełkotał Harry sam do siebie, bo Katie już nie było.

Wzruszył więc tylko ramionami i też podążył jej śladem w czeluście klatki schodowej.

Zanim dobiegła do portretu Grubej Damy, straciła już nieco rozpędu i dostała lekkiej zadyszki. Z trudem wymówiła hasło i dosłownie wpadła do pokoju wspólnego. Już nie mogła się doczekać kiedy powie wszystkim o niedzielnym deserze. Radość i euforia wręcz ją rozsadzały. Niestety, z drużyny znalazła tylko Freda i George'a, ale i tak mogła dać upust rozpierającym ją emocjom.

- Mamy niedzielne desery! - krzyknęła przez całą długość komnaty.

Bliźniacy podskoczyli, wyrwani nagłym okrzykiem z zaciekłej dyskusji tak gwałtownie, że zderzyli się głowami.

- Bell, czy tobie odbiło?- zapytał retorycznie Fred, rozcierając czoło.

- Czego się tak drzesz? - dopytywał się, robiący dokładnie to samo co brat, George.

Katie nie zwróciła uwagi na ich utyskiwania. Z trudem powstrzymując się od podskakiwania, oznajmiła tym razem bardziej składnie i z sensem:

- Wood złagodził dietę! Jutrzejszego deseru nie musimy sobie odpuszczać!

Trwało chwilę, zanim słowa te dotarły do dwóch kompatybilnych (choć nie zawsze) mózgów przechowywanych w rudych łepetynach.

- Zwycięstwo! - krzyknął George i chwycił zaskoczoną Katie w ramiona.

- Zwy… - chciał mu już zawtórować Fred, ale powstrzymał się. - To tylko połowa zwycięstwa - stwierdził do nie słuchających go George'a i Katie, którzy byli właśnie w trakcie wykonywania jakiegoś nowego triumfalnego tańca. - W zasadzie tylko jedna siódma zwycięstwa - dodał i złapał brata za sweter.

- Czego? - George strącił dłoń Freda i znów porwał Katie w ramiona.

- Musimy osiągnąć pełny sukces - oznajmił Fred, znów wpychając ręce pomiędzy tancerzy.

- A nie możemy uczcić tego malutkiego?- zapytał z nadzieją George.

- Potem.

Chcąc nie chcąc, wypuścił Katie z objęć i podążył za bratem, który właśnie opuszczał pokój wspólny, mijając w przejściu dziwnie wyglądającego Wooda. Ściślej rzecz ujmując, wyglądał zupełnie normalnie w sensie fizycznym i tak dalej, ale miał bardzo dziwny wyraz twarzy, o oczach nie wspominając.

Pozostawiona samej sobie Katie odczekała chwilę, by odzyskać równowagę, bo lekko kręciło jej się w głowie po tym szaleńczym tańcu, po czym pospieszyła do swojego dormitorium, mając nadzieję na znalezienie tam Alicji i Angeliny. Nie przeliczyła się. Posilone namiastką śniadania i rozgrzane długim, gorącym prysznicem, leżały na swoich łóżkach. Zajęte były właśnie słodkim nieróbstwem, nawet nie miały ochoty plotkować. Kiedy weszła, obrzuciły ją zdziwionym wzrokiem.

- Co cię tak cieszy? - zapytała Angelin,a podpierając głowę ręką.

- Niedzielny deser - odparła i zaczęła zrzucać z siebie szaty.

- Ciekawe w jaki sposób zamierzasz się do niego dobrać? - zapytała z przekąsem Alicja.

- Tylko nie mów, że załatwiłaś Wooda i teraz jesteśmy wolne! - przy tych słowach Angelina przyjęła na łóżku pozycję siedzącą.

Katie rozbierała się nadal w milczeniu, uśmiechając się pod nosem. W końcu została w samym swetrze i spodniach, wzięła czyste szaty i z ręcznikiem przewieszonym na szyi ruszyła do wyjścia. Zanim jednak zamknęła za sobą drzwi, odparła:

- Nie, ale byłam tego bliska. Po prostu złagodził nieco dietę. Teraz mamy raz w tygodniu deser.

- Jak tego dokonałaś?

- Czym mu groziłaś?

- Bardzo cierpiał?

- A może krwawił?

Przekrzykiwały się na przemian Gryfonki. No tak, to było zasadnicze pytanie. Ręka Katie zamarła na klamce. Przecież nie mogła im powiedzieć, że pocałowała Wooda i on potem zażądał wyjaśnień, no i nie wiedzieć czemu (może obawiał się o swoją cnotę?) po prostu zrobił to, co zrobił. Nie tego definitywnie nie mogła powiedzieć.

- Powiem wam jak wrócę z kąpieli - oznajmiła dyplomatycznie, zyskując czas na wymyślenie czegoś wiarygodnego i mniej żenującego.

- A nie możesz teraz? - głos Alicji był przesiąknięty niezdrową ciekawością.

- Nie, bo jestem brudna i zmęczona - odparła, zanim Angelina zdążyła dorzucić swoje trzy knuty.

- No dobra - mruknęła zrezygnowana Alicja i opadła z powrotem na łóżko. - Będę tu usychać z ciekawości do tego czasu.

- Dziękuję za poświęcenie - rzuciła na odchodnym Katie i zniknęła za zamkniętymi drzwiami.

- Nie ma za co! - krzyknęła jeszcze Alicja, już do drewnianej powierzchni drzwi.

W dormitorium zrobiło się cicho. Rozpoczęło się napięte oczekiwanie.

George dogonił brata zaraz za wyjściem z pokoju wspólnego. Po chwili obaj zniknęli za innym obrazem, który przedstawiał zupełnie niepozorną pasterkę ze stadkiem gąsek. Łudzili się nadzieją, że tylko oni znają tajemnicę tego sekretnego pokoiku. Teraz jednak byli sami i mogli swobodnie rozmawiać, po rzuceniu oczywiście kilku wyciszających zaklęć. Fred wyciągnął z kąta pod oknem dwa krzesła i ustawił je koło niewielkiego stolika, pokrytego grubą warstwą kurzu. Poruszone impetem ruchów Freda drobinki pyłu zawirowały w słabym świetle wpadającego przez brudne okna słonecznego blasku.

- Widziałeś minę Wooda? - zapytał George kiedy obaj usiedli.

- Nie, a co? - odparł Fred, mało zainteresowany fizjonomią Olivera.

- Wyglądał tak jak Ron, kiedy dowiedział się, że Bill umawia się z Fleur…

- Czy masz na myśli to idiotyczne słowo na "z"? - upewnił się Fred.

George skinął tylko głową. Obydwaj milczeli przez chwilę, rozważając istotę tego odkrywczego spostrzeżenia. Po czym zgodnie stwierdzili:

- To nie było na pewno to!

- No to możemy wrócić do naszego planu - oznajmił Fred, kiedy kwestia słowa na "z" została wyjaśniona.

- Jakiego?

- Wczorajszego.

- A który to w końcu był?

- Merlinie! George, czy ty musisz zasypiać przed końcem każdej narady?!

- Fred, tylko mnie nie obrażaj! Wcale nie zasnąłem tylko lekko się pogubiłem, bo ty na nic nie możesz się zdecydować!

- Zdecydowałem!

- Tylko, że ona nie jest w ciąży, a on na pewno nie jest przypadkiem najlepszym przyjacielem ojca…

- Skąd wiesz?

- Fred!

- Żartowałem. Ale pomysł był dobry, trzeba go tylko…

- To czemu nie weźmiemy mojego?

- Bo jest do bani.

- Zawsze tak mówisz!

- Masz z tym jakiś problem?

- Tak!

- Co ty nie powiesz!

Ogólnie rzecz ujmując, kłótnia nie zakończyła się zbyt tragicznie, w każdym bądź razie wszystko dało się potem naprawić. Kwestia planu nadal pozostała jednak otwarta.

- Słuchaj Fred…- mówił George, wymachując niefrasobliwie różdżką .- Musimy kuć żelazo póki gorące!

- Tyle to ja też wiem! - obruszył się Fred, zbierając z podłogi resztki stolika i usiłując go doprowadzić do poprzedniego stanu.

- Wygraliśmy już niedzielę więc jest pewne, że on na nią leci.

- No to może zwabimy ich teraz do Zakazanego Lasu na potajemną randkę?

- Chcesz żeby ich coś zeżarło?!

- No nie…

- To myśl dalej, a raczej zacznij w końcu…

- Fred, nie zaczynaj, dopiero co naprawiłem krzesła!

Na szczęście dla wyposażenia komnaty nie zaczęło się od nowa. Nie zapadła też jednak żadna konkretna decyzja, oprócz tej, że najwyższa pora wprowadzić ostateczną fazę planu. Tylko nie pytajcie którego, jeśli wam sprzęty domowe miłe.

VI. Nikt o tobie nie zapomniał!

Harry leżał wyciągnięty na łóżku i starał się skupić na czytanej książce. Nie wychodziło mu to najlepiej. Brakowało mu motywacji do porządnej koncentracji. Powieki opadały raz po raz, a zmęczone treningiem członki przechodziły w stan zupełnego rozluźnienia. Dokładnie jak w tej chwili. Książka wysunęła się jego z palców i z hukiem wylądowała na podłodze. Zaskoczony Ron uniósł głowę znad gazety i spojrzał na Harry'ego, następnie przeniósł wzrok na leżący grzbietem do góry wolumin. Opracowanie z dziedziny eliksirów każdego może ukołysać do snu - chyba, że reagujemy na nazwisko Snape, konkretnie Severus Snape.

- Hej Harry! - starał się nie krzyczeć, by nie wystraszyć śpiącego.

- Mmmm… - usłyszał jedynie pomruk zadowolenia, kiedy Potter obrócił się na bok.

Westchnął i odłożył swoją lekturę na bok. W końcu Harry musiał przygotować się na eliksiry. Po tej przygodzie z kociołkiem Snape był na niego jeszcze bardziej zawzięty, choć wydawało się to już raczej niemożliwe. Ron podszedł do łóżka śpiącego kolegi i delikatnie potrząsnął jego ramieniem. Potter burknął coś niewyraźnie i odwrócił się z powrotem na plecy.

- Harry obudź się! - Ron znów potrząsnął ramieniem Pottera.

Tym razem śpiący otworzył jedno oko, potem drugie i spojrzał na niego z wyrzutem.

- Czego? - burknął w końcu, nie siląc się na uprzejmość.

- Chodź, pouczymy się w bibliotece, bo inaczej Snape w poniedziałek zetrze cię na proch i użyje jako składnika jakiegoś paskudnego eliksiru.

Harry zrobił cierpiętniczą minę, ale przyznał w duchu rację Ronowi. Nie miał innego wyjścia, jeśli chciał przeżyć następną lekcję eliksirów, musiał co nieco zakuć. Niczym skazaniec prowadzony na szubienicę, zwlekł się z łóżka i podnosząc po drodze upuszczoną książkę, poczłapał za Ronem do biblioteki. Dormitorium opustoszało.

Fred i George z wrodzoną nonszalancją przekroczyli próg przybytku pani Pince. Jakby od niechcenia przeszli przez czytelnię i zniknęli pomiędzy regałami. Zatrzymali się na chwilę w tym czy innym dziale. W końcu dobrnęli, przez nikogo nie zauważeni, do działu docelowego. Operacja wymiany książek trwała ułamek sekundy. W końcu mieli już tygodnie wprawy. Po chwili ponownego krążenia pomiędzy regałami wyłonili się przed kontuarem bibliotekarki. Położyli na nim dzieło traktujące o zastosowaniu niektórych składników powietrza w eliksirach użytkowych i niedbale rozglądali się wokoło. Pani Pince sięgnęła po książkę po czym oświadczyła szeptem, tylko z nazwy:

- Cztery na wymianę, jedna wypożyczana i wciąż brakuje “Podszeptów namiętności”.

Fred spojrzał na nią z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy. George natomiast przytomnie wyszeptał:

- Przekażemy Ginny - złapał brata za rękaw oraz książkę z kontuaru i pospiesznie skierował się w stronę wyjścia.

Usilnie starał się przy tym nie zwracać uwagi na ukradkowe, zaciekawione spojrzenia rzucane znad czytanych książek przez uczniów, przesiadujących w bibliotece. Zanim zniknął wraz z oszołomionym Fredem, za drzwiami usłyszał jeszcze głos pani Pince:

- Pamiętajcie, że żadna książka nie opuszcza biblioteki bez mojej wiedzy…

Słowa te podążyły za nimi niczym aromat szamba za kimś, kto przed chwilą się w nim wykąpał. W głowach zakwitła tylko jedna natarczywa myśl: Gdzie jest ta książka? (myśl została ocenzurowana przez autorkę). Nie potrzebując jakikolwiek zbędnych słów, ruszyli przed siebie niczym armia najemników, gotowa na wszystko.

- Hej Fred! Hej George! - usłyszeli nagle głos Rona, nadchodzącego z przeciwka.

- Hej Roniasty - mruknął George, nawet na niego nie patrząc.

Fred zaś stanął jak wryty i wlepił wzrok w idącego za Ronem Harry'ego. Potter poczuł się nieco skrępowany. Nie dane mu jednak było poznać przyczyny dziwnego zachowania Freda, bo ten rzucił się nagle do biegu, dosłownie ciągnąc za sobą oszołomionego George'a. Zatrzymali się dopiero przed portretem Grubej Damy. To znaczy Fred się zatrzymał, a George po prostu został przez niego porzucony na posadzkę, niczym zbędne obciążenie.

- Fred, na mózg ci padło? - zagrzmiał George, wstając z ziemi i otrzepując się, czy też bardziej prawdopodobnie sprawdzając stan własnego ciała.

- Harry! - oznajmił Fred.

- To nie jest hasło kochaneczku - usłyszeli głos odzianej na różowo, pulchnej milady z obrazu.

- Wiem - burknął Fred i podał hasło. - Wczorajsze jutro.

Obraz odsunął się i obaj weszli do pokoju wspólnego Gryfonów.

- Słuchaj… - tłumaczył w tym samym czasie Fred. - … Harry ma naszą książkę. Rozumiesz?

- Rozumiem - przytaknął George. - Tylko dlaczego mnie tu przywlokłeś, zamiast powiedzieć Harremu….

- Co?! - głos Freda odbił się echem. - Przepraszam Harry, masz nasz romans i potrzebujmy go… - dodał z ironią, kiedy brat wlepił w niego zdziwione spojrzenie.

- Nie musiałeś od razu mówić, że to romans. Po prostu…

- No to nie, że ma nasz romans, ale taką małą różową książeczkę! - irytował się Fred.

- Nie musisz się od razu wściekać, tylko pytałem - obruszył się George.

- Ach! Zamknij się, idziemy do dormitorium Harry'ego!

- Po co?

Fred odwrócił się i wniósł oczy ku sufitowi. Nic jednak nie odpowiedział. Kiedy już znaleźli się w rzeczonym dormitorium, George w końcu załapał, o co bratu chodziło. No cóż, mówią, że lepiej późno niż wcale. Niczym zawodowi ”obrabiacze” banków zabrali się do dzieła. Niestety, zanim udało im się przeszukać szafkę przy łóżku Harry'ego, o kufrze nie wspominając, do dormitorium wkroczył Ron.

- Co wy tu robicie? - zapytał, zaskoczony.

- Nic!

- Przyszliśmy cię odwiedzić! - bystrze oświadczył George, podchodząc do Rona.

Ten cofnął się o dwa kroki i podejrzliwie spojrzał na obu braci. Od jakiegoś czasu działo się z nimi coś dziwnego. Najwyraźniej dieta szkodziła im bardziej, niż na to wyglądało. Matka zawsze ostrzegała go przed sądzeniem po pozorach. Teraz rozumiał o co jej chodziło. Cofnął się o kolejne dwa kroki.

- Przynieśliśmy kakao! - oświadczył Fred, wskazując na trzy parujące kubki, które przywołał zaklęciem (dyskretnie oczywiście).

Ron poczuł się nagle bardzo zagrożony. Skłonność bliźniaków do nielegalnych eksperymentów, w czasie kiedy na pewno byli sobą, była legendarna. Teraz jednak nie dałby głowy za ich poczytalność.

- Harry! - krzyknął i po chwili pozostały po nim jedynie wirujące drobinki kurzu.

Bliźniacy spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Ron zachował się w typowy dla siebie sposób. Na wszelki wypadek jednak postanowili wynieść się w bezpieczne rejony i wrócić po książkę nieco później.

Ron wrócił do pokoju wspólnego w stanie skrajnego szoku. Opadł na fotel naprzeciwko Harry'ego (w bibliotece było zbyt tłoczno) i wyszeptał ze zgrozą:

- Chcieli mnie otruć…

Harry uniósł oczy znad książki i zdezorientowany spojrzał na Rona. Przez chwilę wydało mu się, że jego przyjaciel twierdził, iż ktoś chciał go otruć. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić kto i w szczególności, po co. Ron siedział blady jak prześcieradło i patrzył przed siebie z takim wyrazem twarzy, jakby przed chwilą spotkał się oko w oko z gigantycznym pająkiem.

- Słucham?

- Chcieli mnie otruć… - wyszeptał znów w odpowiedzi Ron.

- Kto? - indagował Harry.

- Fred i George…

- Dlaczego?

- …? - Ron nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Zanim Harry spróbował dowiedzieć się, co wydarzyło się przed chwilą w dormitorium, podeszła do nich Hermiona i ignorując sparaliżowanego strachem Rona, zwróciła się do Harry'ego:

- Potrzebna ci jeszcze moja książka?

- Książka? - niezbyt inteligentnie zapytał Potter.

- Tak, książka. Dokładnie rzecz ujmując “Praktyczne zastosowanie zaklęć iluzjonistycznych”, którą pożyczyłeś ode mnie w zeszłym tygodniu - wyjaśniła spokojnie.

- Ach, ta książka! - olśnienie błysnęło w zielonych oczach Harry'ego. - Zaraz ją przyniosę.

Zanim jednak zdołał wstać z fotela, Ron otrząsnął się z otępienia i oskarżycielskim tonem wyrzucił z siebie:

- Jak możesz pytać o książkę, kiedy przed chwilą chciano mnie otruć! Tu chodziło o moje życie!

- Życie? Ron, o czym ty mówisz? - Hermiona cofnęła się o krok do tyłu i z niepokojem przyglądała się zaczerwienionej z oburzenia twarzy Weasleya.

- Fred i George usiłowali mnie otruć! O tym mówię, a wy tylko patrzycie na mnie jak na wariata! - emocjonował się dalej Ron.

Harry za jego plecami postukał się znacząco w czoło, Hermiona przytaknęła, nie spuszczając wzroku z wyprowadzonego z równowagi przyjaciela.

- Na pewno to, co zrobili, da się w bardzo prosty sposób wytłumaczyć… - próbowała go uspokoić.

- Tacy z was przyjaciele! - krzyknął Ron ze scenicznym dramatyzmem i wybiegł z komnaty.

Hermiona chciała pobiec za nim, ale zreflektowała się.

- Przejdzie mu - stwierdziła filozoficznie i zwróciła do Harry`ego. - No to jak z tą książką?

- Już idę - odparł Harry, przestając wpatrywać się w drzwi, za którymi zniknął Ron i poszedł do swojego dormitorium.

Po chwili zanurzał się już w swoim kufrze w poszukiwaniu rzeczonej książki. Jedyną, która na pewno nie była jego własnością, była niewielka książeczka w różowej okładce. Złapał ją więc i nie patrząc na tytuł pognał z powrotem. Zanim opuścił dormitorium zauważył jeszcze kątem oka trzy parujące kubki. Nie zwrócił na nie jednak uwagi.

- Proszę - powiedział, podając Hermionie książeczkę.

Spojrzała na nią i zamrugała oczami. Przez chwilę wydawało się jej, że jest… różowa. Książka zdecydowanie była różowa.

- Harry, to nie jest moja książka.

- Moja też nie.

- Więc…

- ..? - z braku pomysłu wzruszył tylko ramionami.

Harry myślał, intensywnie myślał, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Tymczasem Hermiona dokładniej przyjrzała się trzymanemu w ręce literackiemu dziełu. Już na pierwszy rzut oka nasuwało się skojarzenie z czymś, co czytywała jedynie w wielkiej tajemnicy i nawet na torturach nie przyznałaby się do tego. Zajrzała na stronę tytułową i parsknęła śmiechem. Na pewno nie wybrałaby niczego z takim tytułem. Doprawdy, nawet w kwestii takiej literatury miała zdecydowanie lepszy gust. O wiele ciekawsze od tytułu były jednak wpisy dotyczące osób będących w posiadaniu tego… tej książki na czas określony. Na końcu całkiem sporej listy żeńskich imion widniały dwa męskie. Na ich widok nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Podsunęła ją, zamyślonemu nadal Harry'emu pod oczy i wskazała, na wszelki wypadek, palcem to o co jej chodziło.

- Ale jakim cudem…

- Mnie nie pytaj - odparła wzruszając ramionami. - Lepiej pomyśl, jak odzyskasz moją książkę. Zaznaczam, iż jest mi potrzebna. Na jutro.

Harry pokiwał głową dając jej do zrozumienia, iż przyjął to do wiadomości i opadł na fotel razem z nieszczęsnym romansidłem w ręce. Zanim opuściła pokój wspólny, odwróciła się jeszcze i stwierdziła:

- To chyba tłumaczy historyjkę Rona, przynajmniej w pewnym sensie.

Jej słowa dotarły co prawda do Harrego, ale nie zwrócił na nie uwagi. Miał teraz do rozwiązania inny problem. Jak odzyskać książkę tak, żeby Fred i George się nie zorientowali. Przecież nie mógł tak po prostu pójść do nich i powiedzieć: Przepraszam chłopaki, ale mam wasz… eee… romans. Niewidzialne trybiki w jego mózgu rozpoczęły wzmożoną pracę. Eliksiry poszły w niepamięć.

Tej nocy na korytarzu, pomiędzy chłopięcymi dormitoriami w wieży Gryffindoru, rozegrała się scena żywcem wyjęta ze stron szpiegowskiej powieści. Rozegrała się zupełnie przypadkiem, kiedy skradający się (pod osłoną peleryny niewidki) Harry wpadł wprost na skradającego się (bez peleryny niewidki) Freda, osłanianego przez George'a.

- Kto tam? - zapytał Fred, na oślep szukając swojej upuszczonej różdżki.

- To ja, Harry - padła odpowiedź. - Mam coś, co należy do was.

- A my mamy coś, co należy do ciebie - oświadczył George.

- Oddajcie.

- Najpierw ty.

- Dlaczego? - Harry nie krył zdziwienia.

- Bo tego! - irytował się Fred.

- Dobra, to ja położę na ziemi i przesunę w waszym kierunku, a wy zrobicie to samo - zaproponował Harry.

- Przecież praktycznie siedzimy jeden na drugim - zauważył George.

Fred zirytował się na dobre, wyjął zza pazuchy książkę Harry'ego i zanim mu ją zwrócił, trzepnął nią George'a w czółko.

- Auuuć! Za co?

- Bierz i dawaj naszą! - Fred zignorował pytanie.

- Macie - Harry wręczył im nieszczęsne różowe cudeńko literatury romantycznej i zgarnął książkę Hermiony.

- No to, dobranoc - powiedział Fred podnosząc się z ziemi.

- Dobranoc - odparł Harry.

Zanim jednak dotarł do drzwi swojego dormitorium, usłyszał szept George'a:

- Jakby co, to nas tu nie było, a ty niczego nie widziałeś, Harry.

- Jasne.

Po chwili był już w łóżku i nawet przez myśl mu nie przeszło pytanie, po co właściwie bliźniakom był ten romans.

Katie czuła, że życie znowu jest piękne. Był poniedziałek, siedziała przy śniadaniu i była szczęśliwa. Dlaczego? Po prostu wczoraj była niedziela, która po raz pierwszy od tygodni wniosła w jej smutne, uczniowskie życie solidną porcję radości w postaci wielkiego kawałka czekoladowego ciasta z bitą śmietaną i wiśniami. Wspomnienie tej uczty mocno wyryło się w “pamięci” jej kubków smakowych. Nawet teraz czuła jego smak, mimo, iż miała w ustach tosta. A może owsiankę? Z krainy marzeń wyrwał ją głos Angeliny:

- Ludzie, nigdy nie sądziłam, że będę w tak wspaniałym nastroju w poniedziałek rano!

- Doskonale cię rozumiem - powiedziała Alicja z uśmiechem na twarzy, pierwszym od kilku tygodni.

- Pogodziłaś się z Dougiem? - zainteresowała się Katie.

- Tak i jestem tym bardziej szczęśliwa - odparła, przy akompaniamencie chichotu Angeliny, która widziała zupełnie przypadkiem ową scenę pogodzenia.

- Z tobą to ja jeszcze sobie porozmawiam - żartobliwym tonem pogroziła jej Alicja.

- A co z tobą Angel, koniec halucynacji? - dopytywała się Bell.

- Ooo tak!

- Ja też w końcu czuję się znowu sobą - westchnęła Katie, wracając do spożywania porannego posiłku.

- Potter też zdaje się być w końcu bezpieczny dla otoczenia - zauważyła Angelina.

Rozmowa z kwestii bezpieczeństwa przeszła po chwili na pełną nadziei wymianę poglądów co do poprawy samopoczucia bliźniaków. Pełną nadziei, gdyż zaraza Hogwartu wyglądała jak kociołek Neville'a w czasie lekcji eliksirów. Podładowani porcją cukru, teraz zdawali się aż kipieć. Nie podnosiło to bynajmniej na duchu, szczególnie jeśli brało się pod uwagę fakt, iż od jakiegoś czasu zachowywali się nadzwyczaj pro-społecznie. Czyżby nadszedł czas na nadrobienie zaległości? Na samą myśl o tym przechodziły ciarki.

Poniedziałek minął nie wiadomo kiedy, o reszcie tygodnia już nie wspominając. No cóż, wielkimi krokami zbliżał się pierwszy mecz i Wood wyciskał znów ze swoich zawodników siódme poty. W tej sytuacji poziom cukru we krwi spadał w zastraszającym tempie, odbijając się na samopoczuciu Katie w ten “Wood jak cię dorwę to… wiadomo co się stanie” sposób. Nie było jednak jeszcze tragicznie, bo senne “koszmary” dało się przeżyć. Zresztą po jednym deserze nie można oczekiwać cudu. Sam Wood zadawał się być w transie. Raz po raz powtarzał strategię gry i do znudzenia przypominał o słabościach oraz mocnych stronach krukońskiej drużyny. Po każdym treningu Katie czuła się wykończona fizycznie i psychicznie. To drugie głównie z nadmiaru informacji. No i była sobota, wczesny poranek. Zmusiła się do przełknięcia kilku kęsów śniadania i wraz z Angeliną i Alicją, w bladym świetle listopadowego słońca, zmierzała do szatni Gryfonów.

Oliver czekał już na nich z żarliwą, motywującą mową wyrytą w pamięci niczym hieroglify na ścianie piramidy. W końcu się zebrali, zaspani jak zwykle bliźniacy Weasley, lekko podszyty cykorem Potter, nieprzytomne z powodu zbyt małej ilości snu Bell, Johnson i Spinnet. Przebierali się w szkarłatne szaty do quidditcha, jak dla niego zdecydowanie zbyt wolno. Odchrząknął głośno, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.

- No dobra, chłop… drużyno! - zaczął. - W końcu pokażecie na co was stać! Pokażecie…

Nikt go nie słuchał. Przyzwyczajeni do jego płomiennych, nudnych przemówień wrzucili na luz i bujając w obłokach czekali, aż skończy.

- …co to znaczy być Gryfonem, mieć naszywkę z lwem na piersi, ekm… to znaczy na szacie!

Mówił jeszcze o jakichś nieznanych im poprzednikach, którzy przecierali dla nich szlaki i tak dalej, aż w końcu przeszedł do powtórzenia taktyki.

- … Fred i George robią swoje, ty Harry masz oczy szeroko otwarte, a ja całuję Katie… - za późno zdał sobie sprawę z tego co mówi.

Z przerażeniem w oczach spojrzał na zebranych. W szatni zapanowała cisza tak gęsta, jak atmosfera przy stoliku do pokera, kiedy gra toczy się o najwyższą stawkę.

VII. Czemu? ― oto jest pytanie…

"Żenada, pogrom! Merlinie! Niech ziemia się rozstąpi i mnie pochłonie!" te jakże optymistyczne myśli zawładnęły mózgiem Wooda. W milczeniu czekał na cios Losu.

― Nie ma sprawy! ― ciszę przerwał Fred.

― …? ― Oliver spojrzał na niego zaskoczony.

― Tak stary, wygramy ten mecz! ― dorzucił George, podnosząc się z ławki.

Reszta drużyny też zaczęła się zbierać. Katie ocknęła się z zamyślenia i niezbyt przytomnie zapytała:

― Już skończył?

― Na to wygląda ― odparł Potter, wracając z krainy marzeń.

Do Wooda powoli zaczęło docierać, że jego drużyna nic nie usłyszała. "Niech ignorancja będzie błogosławiona", miał ochotę zaśpiewać. Konsekwencje będzie wyciągał potem. Teraz musiał się skupić na meczu. Wyjść na zewnątrz i wygrać - nic innego zresztą nie wchodziło w rachubę. Wygrać albo zginąć. Z tak ustaloną taktyką, doskonałą w każdym calu… no, pomijając ten drobiazg z przemowy. Wziął kilka głębszych wdechów i dla pewności przyjrzał się wszystkim jeszcze raz. Wyglądali całkiem zwyczajnie. Tak jak zawsze przed meczem. Ruszył się w końcu i stanął tuż obok Pottera. Usłyszał głos Lee Jordana, witającego na pierwszym meczu tego sezonu. Po chwili wyszli na boisko. Stojąc na murawie, z miotłą w ręku, Wood zapomniał o całym świecie. Drobny incydent z szatni przestał istnieć w jego umyśle. Liczył się już tylko quidditch.

― Hurra! Wygraliśmy! ― okrzyki grupki Gryfonów, mijających na korytarzu Wooda, niosły się echem chyba po całym zamku.

― Hurra ― mruknął pod nosem, stwierdzając w myślach z sarkazmem: ― Kogo to interesuje, że wygraliśmy całkiem przypadkiem, oprócz mnie i Krukonów, no dobrze… Ślizgonów też.

Wracał właśnie z boiska do wieży Gryffindoru. Był… zły, nie to zbyt mocno powiedziane. Odczuwał raczej coś pomiędzy zadowoleniem a rozczarowaniem. Właśnie w takich momentach jak ten, zastanawiał się, po co właściwie się wysila. Opracowywał setki strategii, ślęcząc godzinami w bibliotece. Forsował z uporem maniaka wszelkie możliwe programy treningowe i po co to wszystko? Po to, żeby zawodnicy zasypiali w czasie narad taktycznych przed treningami, jego zagrzewających do gry przemówień przed meczami, i ogólnie go olewali. Sfrustrowany, kopnął kamienną rzeźbę chimery, kryjącą przejście do gabinetu dyrektora. Na szczęście nie reagowała na zaczepki.

― Wygraliśmy ― wymamrotał znowu, idąc dalej korytarzem. ― Gdyby nie…― nawet nie chciał o tym myśleć.

Gdzieś w okolicach przejścia na trzecie piętro minął parę złączoną w czułym uścisku. To przypomniało mu o pewnej delikatnej kwestii, którą zdecydowanie powinien wyjaśnić, a potem wymazać z pamięci. Byleby tylko nie wracała już nigdy więcej.

― Katie ― wyrwało mu się nawet, nie wiedział dlaczego.

Poszczególne jednostki owej pary, miniętej zaledwie o kilka kroków, oderwały się od siebie i zdezorientowane rozejrzały po korytarzu. Jedyne co zdołały zobaczyć, to znikające w oddali plecy kogoś w szacie do gry w quidditcha.

― Co to było? ― zapytała męska jednostka.

― Skąd mam wiedzieć? ― odparła żeńska.

― Wydawało mi się przez chwilę, że to Wood ― stwierdziła po chwili ponownie męska.

― No co ty, Doug! Wood krzyczący na korytarzu imię jakieś dziewczyny!?

― Masz rację Alicjo, mało prawdopodobne.

Po tej konkluzji powrócili do stanu, określanego jako bycie zajętym jedno drugim w sposób bardzo absorbujący uwagę.

Oliver pokonywał po trzy stopnie naraz, biegnąc do pokoju wspólnego. Gruba Dama z okrzykiem grozy podskoczyła w swojej ramie, kiedy Wood zahamował zaledwie o kilka cali przed obrazem. Jednym tchem wyrecytował hasło i kiedy tylko obraz odchylił się, wpadł jak burza do komnaty. Wydzierał się przy tym, by przekrzyczeć hałas, towarzyszący trwającej tam właśnie imprezie:

― Katie! ― rozglądał się, poszukując jej w tłumie świętujących Gryfonów. ― Katie! Katie Bell!

Niestety nie było żadnego odzewu. Nie udało mu się również wypatrzyć jej wśród wszystkich szatynek w Gryffindorze. A wzrok, jak przystało na dobrego obrońcę, miał świetny. Bliski desperacji, rozpoczął metodyczne przeczesywanie pokoju wspólnego. Zaczepił chyba z pięć dziewcząt, biorąc je za obiekt swoich poszukiwań, aż w końcu odnalazł właściwą. Na kanapie w rogu pokoju, wciśniętą pomiędzy braci Weasley i do tego bardzo szczęśliwą. Poczuł się… widział, że to uczucie ma swoją nazwę, ale jeszcze nigdy wcześniej nie skojarzyło się ono jego umysłowi z żadną dziewczyną. Zdecydowanie nie miał ochoty na zastanawianie się teraz nad nim. Złapał Katie za rękę i siłą wyciągnął z czeluści kanapy.

― Co do…? ― nie dokończyła, zaskoczona.

― Muszę z tobą porozmawiać ― powiedział przez zaciśnięte zęby i nie czekając na zgodę, zaczął torować sobie drogę do wyjścia.

Nadal trzymana za rękę, nie miała innego wyjścia, jak podążyć za nim. Fred i George wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ani myśleli interweniować, pomimo błagalnego spojrzenia, jakie Katie rzuciła im przez ramię. W końcu nie będą torpedować własnego planu.

Używając ciała jako tartanu i łokci przy bardziej opornych obiektach, Wood wyprowadził Katie na korytarz. Tu się zatrzymał. Otrząsnęła się z lekkiego szoku, w jaki wprawiło ją to "porwanie" i wysapała:

― Wytłumaczysz mi, o co chodzi?

Wood przez chwilę milczał, po czym spokojnie oznajmił:

― Nie tutaj.

― Świetnie. A gdzie?

― W jakimś bardziej ustronnym miejscu ― oznajmił z wahaniem.

― Eeee… ― nie było jej stać na nic bardziej konstruktywnego.

Zostało to potraktowane jako zgoda, wobec czego dała się zaprowadzić do pustej klasy. Przez cały czas czuła się wyjątkowo niekomfortowo w sensie psychicznym. Ledwo drzwi klasy zamknęły się za nimi, Wood oświadczył bez żadnych wstępów i ceregieli:

― Katie, wydaje mi się, że chciałbym, abyś mnie znowu pocałowała ― głos drżał mu przy tym lekko, ale poza tym trzymał się dzielnie.

To oświadczenie spadło na nią niczym grom z jasnego nieba. "Ja jego… ten tego… no miałabym… znowu… oszalał!" w głowie Katie zawrzało niczym w hutniczym piecu. Nagle z tego kłębowiska myśli, jakie utworzyło się w jej głowie, wypłynęła na powierzchnię jedna, a raczej pytanie:

― Dlaczego? ― wypowiedziała je na głos.

Wood spojrzał na nią tępym wzrokiem. "Właśnie: Dlaczego? A może to ja… no na to by w końcu wychodziło… Właściwie dlaczego nie!" nie obciążał się długim myśleniem.

― No właściwie to ja chciałbym cię pocałować ― oznajmił trochę pewniejszym głosem, za to dodając efekty kolorystyczne w postaci rumieńca na twarzy.

No i znów konsternacja. Katie zaczęła już powoli przychodzić do siebie, kiedy Wood odpalił kolejną salwę. Już nie było rozszalałych myśli, była tylko jedna: "Merlinie, niech on tego nie robi!" Minuty powoli mijały, a Oliver nie ruszał się. To znaczyło, że raczej tego nie zrobi. Wbrew sobie poczuła się rozczarowana. "Bell, chyba nie chciałaś, żeby cię…" pomyślała, starając się wyłapać nawet najmniejszy ruch Wooda. Ostatecznie zadała sobie sprawę z faktu, iż Wood tego nie zrobi, no bo w końcu dawno by już… tylko:

― Dlaczego? ― wymknęło jej się.

Pytanie to postawiło Wooda w bardzo trudnej sytuacji. Pomimo szczerych chęci, nie potrafił na nie odpowiedzieć. Nie potrafił się też przełamać do zrobienia tego jednego czy dwóch kroków w stronę Katie i zamknięcia jej ust pocałunkiem. Musiał jednak coś zrobić. Stać go było jedynie na bezradne wzruszenie ramionami. Krótkie "nie wiem" było zbyt wielkim wysiłkiem. W końcu, po kilku minutach krępującej ciszy, podszedł do drzwi, otworzył je i gestem dał Katie do zrozumienia, iż nie będzie jej już dłużej zatrzymywał.

Korytarz biegł prosto przed siebie, czasami skręcał to w lewo, to w prawo i tak jak to mają w zwyczaju korytarze, prowadził w jakieś konkretne miejsce. Właśnie to ostatnie było powodem, dla którego Katie nie przejmowała się dokąd idzie. Po prostu zdała się na korytarz i szła. Patrząc na nią z perspektywy obserwatora, można było odnieść wrażenie, iż zamieniła się w zombie. Co prawda nie trzymała wyciągniętych przed siebie rąk, ani nie powłóczyła nogami, jednak wrażenie nieodparcie się nasuwało. Powód był całkiem prosty. Jej umysł ograniczył się do kontrolowania podstawowych funkcji organizmu, a całą swoją "uwagę" skupił na roztrząsaniu usłyszanych niedawno słów. Z trudem przyswoiła sobie ich brzmienie. "Chciałbym cię pocałować… Chciałbym żebyś mnie pocałowała" odbijało się echem w mózgu Katie i dręczyło ją niczym wyrzuty sumienia. Tego nie mógł przecież powiedzieć Oliver Wood ― teoretycznie mógł ― ale ten Wood, jakiego ona znała, był ostatnią osobą na świecie, która by coś takiego powiedziała, chyba.

"Dlaczego akurat ja? W Gryffindorze jest tyle dziewczyn." To pytanie nawiedzało ją raz po raz.

"Ale tylko ty rzuciłaś się na niego i pocałowałaś" odparł wcale nie tak cichy głosik z najgłębszego zakamarka jej umysłu.

"Skąd mogę wiedzieć, że tylko ja?" próbowała się bronić.

"To udowodnij, że były ich całe tabuny" odgryzał się głos z sarkazmem.

Korytarz prowadził ją wciąż naprzód, aż do klatki schodowej. Ta zawiodła ją dwa piętra w górę i jedno w dół. Znów znalazła się na korytarzu.

"Takie myślenie donikąd mnie nie zaprowadzi" usiłowała się przekonać.

"To po co w ogóle myślisz" odezwał się od razu głos, pretendując do miana największego upierdliwca roku.

Nie chciała dać mu tej satysfakcji, musiała jednak przyznać, iż Wood i jego "chęci" i pragnienia zabił jej ćwieka. I to na dobre. W żaden sposób nie potrafiła logicznie wytłumaczyć całej sytuacji. Jedyne do czego doszła to to, że sama jest sobie winna, poprawka: winna jest dieta, ergo winny jest Wood. Sęk w tym, co to zmieniało? "Jedno wielkie nic" pomyślała, stając przed obrazem Grubej Damy (każdy korytarz prowadzi w końcu do celu). Zmęczona chodzeniem i myśleniem przebrnęła przez resztki świętującej ciżby i z ulgą zamknęła za sobą drzwi dormitorium. Z równie wielką ulgą chciała się rzucić na łóżko lecz było zajęte.

― Merlinie! Hermiona, ale mnie wystraszyłaś! ― krzyknęła, wracając z krainy własnego umysłu do cielesnej egzystencji.

Zanim jednak Hermiona zdążyła odpowiedzieć, Angelina dała upust swojej ciekawości.

― Kat, czego chciał od ciebie Wood?

"Yyyy" już w miarę uspokojone myśli Katie zbiły się w wystraszoną masę. Zaczerwieniła się lekko i chcąc ukryć zmieszanie lekceważąco machnęła ręką, mówiąc:

― To co zawsze.

Hermiona uniosła znacząco brew i spojrzała na równie sceptyczną Angelinę.

― Doprawdy? ― zapytała ścigająca. ― A o czym zwykle rozmawiacie na osobności?

Katie poczuła się jak królik osaczony przez nagonkę. Miała przeciwko sobie dwie inteligentne istoty płci żeńskiej oraz własne sumienie. O ile to drugie można było zignorować i nie groziło plotkami w całym Hogwarcie, o tyle Angelina i Hermiona były żądne sensacji, co w przełożeniu na praktykę oznaczało: "Katie, jak zwęszą cokolwiek, jesteś stracona". Na dodatek były uzbrojone w intuicję. Przełknęła ślinę i zełgała krzyżując za plecami palce:

― O naszych błędach w czasie meczu i w ogóle. Wiecie jaki on jest ― zaśmiała się nerwowo.

― Wiemy? ― znów zapytała Angelina, mrużąc oczy i uśmiechając się nieznacznie. ― Jakoś sobie nie przypominam, aby kiedykolwiek wyciągał mnie po meczu w jakieś ustronne miejsce, żeby porozmawiać o błędach i w ogóle ― dodała.

Hermiona uśmiechnęła się z niewinnym wyrazem twarzy. Nie potrafiła jednak ukryć, iż wyciągnęła już własne wnioski i nie kupuje słów Katie.

― Tak? ― Katie próbowała coś wymyślić, ale niestety, w głowie miała pustkę. ― Ja… Oliver… znaczy się Wood… my… ― plątała się, czując jak powoli zaczyna zapadać się w przysłowiowe błoto.

― Ty, Oliver Wood to znaczy wy, co? ― zapytała tym razem Hermiona, wchodząc jej w słowo, a raczej wykorzystując chwilową przerwę w nieskładnej wypowiedzi.

Katie policzyła w myślach do dziesięciu i wzięła głęboki wdech. Rozejrzała się po dormitorium w poszukiwaniu wybawienia jakiegokolwiek gatunku. Niestety― brak szczęścia. Spróbowała po raz kolejny.

― Nie rozumiem o co wam chodzi ― próbowała poprzeć to stwierdzenie nonszalanckim wzruszeniem ramionami, ale nie wypadło to jednak najlepiej. ― Przez te swoje metody treningowe jest lekko… ― zmarszczyła nos szukając w pamięci odpowiedniego słowa. ― … lekko nieswój?! ― ostatnie słowa nosiły w sobie znamiona pytania.

― Ach, nieswój ― to powiedziawszy, Hermiona przeniosła się na łóżko Angeliny.

― No w końcu ta d…

― Tylko nie wymawiaj tego słowa! ― weszła Katie w słowo Angelina z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

― … ta wiadomo o co chodzi… ― poprawiła się Bell ― …też nie wpływa zbyt dobrze na niego. Wydaje mi się, że chodziło mu w zasadzie o Freda albo George`a, a nie o mnie ― brnęła dzielnie naprzód.

― Tak, oczywiście, pomylił cię z bliźniakami. ― Historyjka nie została kupiona przez samozwańczą inkwizycję. ― Lepiej przyznaj się, że macie się z Oliverem ku sobie ― zaczepnie dokończyła Hermiona.

Katie zamarła na zbyt długą chwilę.

― Wiedziałam! ― krzyknęła Angelina, zrywając się z łóżka i zaczęła podskakiwać w miejscu.

Sufit zawalił się z hukiem, przynajmniej w marzeniach Katie. Była, potocznie mówiąc, ugotowana. "Chwila" zaprotestowało sumienie "Jakie: macie się ku sobie? O czym ty myślisz? Oszalałaś na starość? Wpakowałaś się facetowi w życie intymne, że tak powiem i teraz nie wiadomo co sobie wyobrażasz! Przecież on pewnie jest zupełnie w tych sprawach niedoświadczony." Zbesztana przez własne ego, otrząsnęła się z szoku i prawie nie drżącym głosem oznajmiła uradowanym przyjaciółkom:

― Jakie mamy się ku sobie? Przecież ja go prawie nie zat… ― nie dokończyła gdyż drzwi dormitorium otworzyły się z efektownym "woom" i stanęła w nim uszczęśliwiona do granic możliwości Alicja.

Tanecznym krokiem (w rytm walca wiedeńskiego) wpłynęła do środka, nie zapominając zatrzasnąć za sobą drzwi. Dotarła do swojego łóżka i z wdziękiem słonia w ciąży opadła na nie, a raczej upadła, ponieważ potknęła się o porzucone obuwie, zresztą własne.

― I oto przykład na to co robi z człowiekiem miłość i piwo kremowe ― mruknęła Angelina, przyglądając się jej ze zdegustowanym wyrazem twarzy.

― A mnie o coś takiego posądzasz ― poskarżyła się Katie, w końcu sadowiąc się na swoim łóżku.

W duchu zaś dziękowała Alicji za jej zbawienne "wejście". Przez chwilę w dormitorium panowała cisza. Przerwał ją stłumiony chichot panny Spinnet:

― Wiecie… ― przerwała, by z jękiem unieść się na łokciu. ― Jestem szczęśliwa!

― Chyba już pójdę ― stwierdziła Hermiona i nie czekając na reakcję, pożegnała się.

W milczącym pakcie Katie i Angelina zignorowały wyraźnie podchmieloną przyjaciółkę i pogrążyły się w świecie własnych umysłów. Niezrażona tym Alicja paplała nadal ― do siebie.

Kiedy tylko Katie i Wood znikli w świętującym tłumie, Fred i George zaczęli pławić się w samouwielbieniu:

― Fred, jesteśmy wspaniali!

― Tak, George, nie ma na mas mocnych!

― Nic tylko chylić czoła przed naszym geniuszem!

― I bić głębokie pokłony!

― Całować nasze stopy…

― Hehe…

Wśród tej bałwochwalczej pieśni padli sobie w ramiona i zaczęli się klepać po plecach. Siedzącemu niedaleko pierwszakowi wyglądali na kompletnych świrów, więc na wszelki wypadek przeniósł się w inne miejsce. Przyglądający się zaś całej scenie z bezpiecznej odległości Ron przestał mieć już jakiekolwiek wątpliwości co do ich poczytalności i czym prędzej postanowił wysłać sowę do matki. "No dobra, sowa może poczekać do jutra, przecież gorzej już z nimi być nie może" pomyślał i pociągnął solidny łyk z butelki, o mało się nie krztusząc kremowym piwem.

VIII. “Myślę, więc jestem”― i jeszcze coś więcej!

Wyszła. Zatrzasnęły się za nią drzwi. Drobinki kurzu zatańczyły nad podłogą w promieniach popołudniowego słońca. Jakże romantyczna sceneria i nie było nikogo, kto mógłby to docenić, bo Oliver Wood był daleki od kontemplacji nastroju chwili. Stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, po czym potarł dłonią brodę.

“Dlaczego?” Oto i istota całej sprawy. “Chciałem ją pocałować… choć gdyby ona to zrobiła… no, byłoby prościej.” Pogrążając się w swoich rozważaniach, Wood oparł się o najbliższą ławkę i podparł brodę ręką. “Tak, tylko dlaczego? Przecież ja nigdy tego nie chciałem.” Czuł, że tej kwestii nie da się tak po prostu wyjaśnić. “Powinienem podejść do tego jak do analizy sytuacji z meczu” ―niewielka ulga odmalowała się na jego twarzy. “Tak, to najlepsze rozwiązanie. To mniej więcej tak, jakbym chciał obronić rzut i jedynym sposobem jest… eee… jest…” ― brak odpowiedniego porównania sprawił, iż znów poczuł się bardzo niekomfortowo. “Nie, spróbujmy z innej perspektywy. Ja, czyli mężczyzna, chcę pocałować ko… dziewczynę. Zwykle całują się…”

Wiedział, doskonale wiedział, kto zwykle się całuje. Tylko czy chciał siebie samego o tym przekonać? W jego umyśle zaczęły rodzić się wątpliwości. Nie mogło przecież chodzić o coś takiego. Miłość mogła przytrafiać się innym, ale przecież nie jemu! To była po prostu wina stresu. Gdyby tamtej nocy się nie wystraszył (ekm) to znaczy nie został zaskoczony tym… atakiem, nie byłoby problemu. Niemniej jednak problem zaistniał i miał coś przeciwko takiej argumentacji. Wood postanowił trzymać się swojej wersji i zająć zdecydowanie ważniejszymi sprawami, na przykład quidditchem. W końcu przebieg ostatniego meczu nadal leżał mu na wątrobie. No i jeszcze była kwestia “olewania kapitana”, z czym natychmiast należało zrobić porządek. Podbudowany przekonaniem o winie Bell, wyszedł z komnaty i raźnie pomaszerował do dormitorium. Musiał się w końcu przebrać.

Katie wpatrywała się w baldachim swojego łóżka. Gdzieś w tle słyszała chichot Alicji, który raz po raz przerywał wesoły monolog panny Spinnet. W głowie kłębiły jej się myśli, których chętnie by się pozbyła. Myśli o Oliverze Woodzie i tym, co przez ostatnie kilka tygodni się wydarzyło. “O ile wszystko byłoby prostsze, gdybym miała chłopaka…” ― zanim dokończyła myśl, odezwał się znów głos sumienia: ― “A niby co miałoby to zmienić?”

Pytanie było perfidne i podchwytliwe. Nie potrafiła na nie odpowiedzieć tak od razu.

“Hmmm… Nie napastowałabym Wooda?” ― spróbowała.

“Hehe…” ― zarechotał głos sumienia i posłał kolejny strzał na bramkę: “A Wood na chłopaka się nie nadaje?”

“Eeeee… Wood?” ― zmarszczyła czoło zastanawiając się nad tą kwestią. ― “ No… Wood to…”

“Chłopak” ― podpowiedział mało dyskretnie głosik z tyłu głowy.

“Chłopak? No tak. I nawet…” ― ugryzła się w myślach w język.

“Przystojny?” ― paskudny emisariusz sumienia był zdecydowanie bez sumienia.

“Czy Oliver…” ― zaczęła się zastanawiać nad istotą urody Wooda.

“A gdzie się podział Wood?” ― ironizował wewnętrzny upierdliwiec.

“Czy Oliver Wood (lepiej ci?) jest przystojny? Hmm…wysoki, barczysty…” ― ciągnęła swoje rozważania.

“To podchodzi pod kategorię: męski” ― lekkim tonem wtrącił głosik.

“Wdech i wydech…” ― uspokajała się. ― “Męski, ciemnobrązowe, krótkie włosy… pasuje mu ta fryzura…” ― nie podobały się jej własne myśli. Przez chwilę starała się wyrzucić je wszystkie z głowy.

“Przyznaj się, że ci się podoba…” ― drażnił głosik, chichocząc przy tym.

“Podobają mi się jedynie jego oczy!” ― stwierdziła dobitnie, próbując zepchnąć własne sumienie do defensywy.

“Tak, te bursztynowe klejnoty lśniące…” ― parszywiec był przebiegłym przeciwnikiem i tym razem pobił ją jej własną bronią.

― Ach, zamknij się! ― burknęła nagle głośno, nie zdając sobie z tego sprawy.

Alicja zamilkła już jakiś czas temu i teraz cicho pochrapywała, zmorzona szczęściem. Wobec takiego stanu rzeczy Angelina oderwała się od nudnej lektury rozprawki o eliksirach usypiających i spojrzała na Katie, zaskoczona.

― Sądziłam, że też zasnęłaś ― stwierdziła.

Katie przewróciła się na bok i wyjaśniła:

― Zamyśliłam się.

― Nad czym? ― zainteresowała się Angelina.

― Ach… Nad niczym szczególnym - odparła Katie i położyła z powrotem na plecach.

Angelina zrozumiała aluzję i powróciła do czytania usypiającego dzieła. Na zewnątrz powoli zaczął zapadać zmierzch.

Fred i George Weasleyowie mieli za sobą ciężką sobotę, znośną niedzielę i paskudny poniedziałek. Wtorek i środa zanotowały tendencję wzrostową w skali atrakcyjności poszczególnych dni tygodnia. Dziś jednak był czwartek i zdecydowanie nie należał do najlepszych.

― Fred… ― zagadnął George brata, siedzącego naprzeciw w opustoszałym pokoju wspólnym.

― Tak, George? ― mruknął zagadnięty, nie odrywając wzroku od pergaminu, na którym zawzięcie skrobał piórem.

― W sobotę odnieśliśmy sukces…

― Prawda ― potwierdził Fred.

― To dlaczego nadal mamy dietę?

― Hmm… ― Fred musiał pomyśleć. Jego brat zadał fundamentalne pytanie.

― Jakieś potknięcie w planie? ― zasugerował.

― Myślisz? ― podchwycił George.

― Nie testowaliśmy go, więc była pewna doza ryzyka, że się nie powiedzie ― myślał na głos Fred. ― Widać procent zawodności był zbyt duży…

― Powinniśmy go byli wypróbować ― stwierdził George, grzebiąc w rozrzuconych po stoliku książkach.

― To jest to, braciszku!! ― wykrzyknął nagle Fred.

George, przestraszony okrzykiem brata, zrzucił połowę książek na podłogę.

― Merlinie! Chcesz żebym dostał zawału! ― oburzył się, zbierając rozrzuconą literaturę magiczno-naukową.

― Czego marudzisz? ― obruszył się Fred. ― Jutro musimy znaleźć jakiś obiekt doświadczalny.

― Masz już kogoś na myśli?

― Tak… ― Fred znacząco uniósł brwi.

― Nie, no co ty? ― George z niedowierzaniem spojrzał na brata.

― Tak…

― Fred, jesteśmy paskudni… ― zachichotał George, zacierając ręce.

Brat zawtórował mu i przez chwilę przedstawiali dość niepokojący widok. Zwykle takich Weasleyów wszyscy unikali jak zarazy. Niestety lub stety, pokój wspólny był już zupełnie pusty i nikt nie zdawał sobie sprawy ze zbliżającego się niebezpieczeństwa (bądź dobrej zabawy).

To zaskoczyło Olivera w czwartek z samego rana. To było uczuciem, które nagle zapukało do jego świadomości, wyłaniając się z głębin nieświadomości. Ogólnie można je było zakwalifikować do znaków ostrzegawczych, jakie wysyła nam czasami nasz własny mózg. Sęk w tym, iż w zasadzie nie wiedział, co i kto miałby mu zrobić. W czasie śniadania intensywnie studiował to uczucie, próbując je dopasować do jakieś sytuacji. Zlustrował wzrokiem cały stół Ślizgonów i nic. Nie poczuł niczego niepokojącego. Potem przyszła kolej na Krukonów - żadnego przeczucia. Puchoni - “to” swobodnie unosiło się w kłębowisku jego myśli i relaksowało się. Wziął głęboki oddech i zaczął lustrować stół, który zajmowali uczniowie z jego własnego domu. Prześlizgnął wzrokiem po pierwszakach, potem wyłowił z tłumu kilku drugoklasistów i tak dalej. Nic się nie działo. To wyraźnie nie o nich chodziło. Zresztą zaczął mieć wątpliwości, jak rozpozna odpowiednią osobę lub osoby. W końcu odczuł lekki niepokój, kiedy spojrzał na Freda i George`a, ale oni zwykle budzili w ludziach uczucie niepokoju o własne życie lub zdrowie, więc się nie liczyli. Lee Jordan nie wzbudził w nim żadnych emocji. Obok niego siedziała Alicja i jej druga połówka. W głównym ośrodku nerwowym Wooda zapaliła się czerwona lampka. “Zastanawiające” ― stwierdził w myślach i przez chwilę przyglądał im się natarczywie. Nie stało się jednak nic więcej. Odnotował ten fakt w myślach i podążył wzrokiem dalej, przenosząc go na Angelinę i ostatecznie na Katie. Alarm zagrzmiał mu w myślach jak mugolska syrena strażacka. Serce lekko przyspieszyło i zrobiło mu się trochę ciepło wewnątrz klatki piersiowej. “Katie - Alicja - Doug” ― jego myśli szybko zestawiły ze sobą poszczególne części układanki. „Świetnie i co dalej? Wood myśl. Co ma ze sobą wspólnego ta trójka? No, oprócz tego, że się znają i dziewczyny dzielą dormitorium.” Nic nie przychodziło mu do głowy. Wobec takiego stanu rzeczy musiał przeprowadzić wnikliwe obserwacje. Ostatnimi czasy życie zbyt często wymykało mu się spod kontroli i prowokowało zamieszanie oraz bardzo żenujące sytuacje.

Obserwację Katie porzucił z przyczyn wiadomych. Jakoś za bardzo pachniało to kłopotami. Alicja i Doug natomiast nie sprawiali większych kłopotów. W czasie godzin lekcyjnych byli rozdzieleni, więc nie musiał się martwić tym, że nie ma ich na oku. Na przerwach zaś para gołąbków nadrabiała zaległości powstałe w wyniku cichych dni, jakie przechodzili jakiś czas temu. Przyglądał się więc ich absolutnie ukradkowym uściskom w okiennych wnękach i pocałunkom kradzionym sobie nawzajem za kotarami, gobelinami bądź nieco większymi rzeźbami. Im więcej tego widział, tym mniej mu się to wszystko podobało. A sednem tego “nie―podobania” były właśnie pocałunki. Po całym dniu uganiania się za Spinnet i Paynem doszedł do wstrząsającego wniosku, iż to właśnie ZAKOCHANI się całują. Można wręcz powiedzieć, że jest to istotą ich istnienia. No, może to trochę przesadzone, ale w przypadku obserwowanej pary można było jak najbardziej wysnuć takie przypuszczenie. Wobec powyższego skonstatował, leżąc w nagrzanej pościeli i wsłuchując się w równe oddechy śpiących współlokatorów:

“Chęć pocałowania Katie i to, że podobało mi się to, że mnie pocałowała…” ― zawahał się, czy aby na pewno powinien zaznajomić się z tą myślą ― “… ona mi się po prostu podoba. Tak jak Alicja podoba się Dougowi.” Nagle usiadł na łóżku, tknięty myślą, która skrystalizowała się w jego umyśle i została czym prędzej zepchnięta w jego najciemniejszy i najgłębszy zakątek. Do rana jednak nie dawała mu spokoju. Nie zmrużył oczu. Zapowiadał się uroczy piątek.

Alicja Spinnet jak każda kobieta posiadała intuicję. Ta zaś mówiła jej, że z Oliverem Woodem jest coś nie tak. To znaczy inaczej nie tak niż zawsze. Mogła oczywiście zignorować własne przeczucie, jednak trudno było to robić w sytuacji, kiedy Wood zachowywał się coraz bardziej podejrzanie. Najpierw gapił się na nią i Douga przy śniadaniu, a potem wiecznie się na niego natykali w przerwach między zajęciami. W miarę zbliżania się dnia ku końcowi, zaczynało to być coraz bardziej irytujące. Na szczęście, zanim wyczerpała się jej cierpliwość, nastał wieczór i Wood zaszył się we własnym dormitorium. Zakopana we własnym łóżku po same uszy (niezbyt dobrze znosiła chłodne wieczory) mimochodem pomyślała o Woodzie i jego dziwnym zachowaniu.

― Angi? ― zagadnęła koleżankę, która właśnie pakowała się do łóżka.

― Tak..?

― Wydaje mi się, że Wood się zakochał ― wysunęła przypuszczenie, marszcząc nos.

Angelina zamarła w dość niewygodnej pozie. Wydawało jej się, że Alicja powiedziała: “Wood się zakochał”. Na wszelki wypadek postanowiła się upewnić.

― Czy ty powiedziałaś, że ci się wydaje, że Wood, ten Oliver Wood się zakochał? - zapytała, pakując się w końcu do łóżka i wlepiając w koleżankę podejrzliwe spojrzenie.

― Tak ― odparła krótko Alicja.

W ten sytuacji Angelina musiała chwilę pomyśleć. Po przeanalizowaniu sytuacji doszła do wniosku, iż Alicja nie czuje się dzisiaj najlepiej. Przecież coś takiego w życiu nie mogło się zdarzyć. Jakim cudem Wood miałby się zakochać, no i przede wszystkim, w kim? Spojrzała na Alicję, oczekującą jakiejś reakcji z jej strony.

― Skąd przyszło ci coś takiego do głowy?

― Bo przez cały dzień łaził za mną i Dougiem i nas obserwował ― odparła bez wahania Alicja.

― Powinnaś się leczyć ― stwierdziła krótko Angelina i zaklęciem zasłoniła kotary przy swoim łóżku.

Alicja wzruszyła jedynie ramionami i zrobiła to samo. Przypuszczała, że przyjaciółka jej nie uwierzy. W końcu sama się przekona, iż ona, Alicja Spinnet, miała rację i będzie musiała jej zwrócić honor. Na razie jednak była zmęczona i bardzo śpiąca.

Katie jeszcze nie spała. Słyszała bardzo dokładnie słowa Alicji i teraz była pewna, że tak szybko nie zaśnie. O ile w ogóle jej się to uda. Oliver był zakochany. I do tego na pewno zakochany w Alicji.

“No to ciekawe, po co chciał całować się jeszcze kilka dni temu z tobą?” ― jak zwykle “uprzejmie” zapytało jej sumienie.

Pytanie jak najbardziej trafne, musiała przyznać.

“No właśnie, po co?” Niespokojnie przewróciła się na prawy bok. “Gdyby był zakochany w Alicji, to raczej ją chciałby całować” ― stwierdziła w myślach.

“Merlinie, jakaś ty bystra” ― zauważył ironicznie głos, do którego obecności zaczęła się już przyzwyczajać. Zignorowała go.

“No dobra” ― zagłębiała się w dywagacjach. ― “Zakochał się i chce mnie pocałować… O Merlinie!” ― to, co pojawiło się w jej przemyśleniach jako ostateczna konkluzja, przeraziło ją, a jednocześnie przepełniło szczęściem. Zanim niebo poszarzało od porannych promieni słońca, stoczyła ostry bój z własnym ego i ostatecznie nie była pewna, kto w końcu zwyciężył. Była natomiast potwornie zmęczona i perspektywa pracowitego piątku jawiła się jej przed oczami niczym średniowieczne tortury, o których czytała w podręcznikach historii.

Piątek jak to piątek, dłużył się niemiłosiernie i Ron miał go serdecznie dosyć. Właśnie dochodziła ósma wieczorem, a on nadal tkwił po uszy zagrzebany w książkach i pergaminach. Zawalił wypracowanie z transmustacji i teraz na poniedziałek musiał napisać dwa. Sumując to z wszystkimi innymi zadanymi esejami, był w poważnych tarapatach. Tym bardziej, że Hermiona odmówiła współpracy. “Sam jesteś sobie winien” ― stwierdziła krótko, odchodząc do dziewczęcego dormitorium. Przeklinał właśnie cały ten świat i wszystkich jego mieszkańców, wyłączając oczywiście siebie, kiedy na wysokości jego oczu pojawiły się dwie sylwetki. Sądząc po swetrach, byli to Fred i George. Uniósł nieco głowę i stwierdził, iż wcale się nie pomylił.

“Przyszli się zemścić za wyjca” ― przemknęło mu przez myśl, kiedy zdał sobie sprawę z tego, iż w pokoju wspólnym znajdują się tylko we trójkę. Od kilku dni zastanawiał się, kiedy i jaka spotka go kara za donos. Jego list z wiadomością o dziwnym zachowaniu bliźniaków zaowocował zwyczajowym wyjcem od matki, który wprawił braci w złość. Zwlekali jednak z odwetem. Aż do teraz.

― Siema, braciszku ― pierwszy odezwał się Fred.

Ron przełknął głośno ślinę i wyjąkał:

― Siema…

Usadowili się na kanapie naprzeciw niego. Ręka, w której trzymał pióra drżała i nie mógł tego opanować. Bliźniacy milczeli, przyglądając mu się. Nie wytrzymał:

― Chcecie czegoś? Wiem, że tak, więc zróbcie, co macie zrobić i miejmy to już za sobą!

― Ależ Ronuś, nie denerwuj się tak ― uspokoił go George.

― My chcemy tylko twojej pomocy ― dodał Fred.

― Naprawdę? ― wyjąkał niepewnie Ron, przenosząc wzrok z Freda na George`a i z powrotem.

― Naprawdę ― zapewnił George.

― Czy myśmy cię kiedykolwiek okłamali? ― zapytał jak najbardziej retorycznie Fred.

― No, w zasadzie… ― zaczął Ron.

― Stare dzieje ― przerwał mu Fred i pochylił się nad stolikiem. ― Słuchaj…

No i Ron słuchał, a jego oczy robiły się coraz większe i większe. Ostatecznie zapomniał o dodatkowym zadaniu z transmutacji.

Los zetknął ich ze sobą w pustej szatni w sobotni poranek. On po kolejnej nie przespanej nocy i ona również. Spojrzeli na siebie i zapadła krępująca cisza. Przerwali ją w końcu:

― Oliverze…

― Katie…

Znów milczenie, spuszczone głowy, zmieszanie.

― Ty pierwsza ― zaoferował wspaniałomyślnie.

― Lepiej zacznij ty ― ustąpiła.

― Ja… ― zapłonął rumieńcem. ― … nie wiem jak to powiedzieć…

Nie śmiała nawet domyślać się tego, co chciał jej powiedzieć, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co on musi teraz czuć. Powinna jakoś mu pomóc, ułatwić sprawę tylko nie wiedziała jak.

― Spotkasz się ze mną? ― wykrztusił w końcu.

Wstrzymała oddech. Chciał się z nią spotkać, umówić na… zmitygowała się, zanim myśl dobrnęła do końca.

― Masz na myśli… ― zaczęła niepewnie.

― Randkę ― dokończył za nią.

― Dzisiaj?

― Tak.

― O której?

― Dziewiętnasta.

― Gdzie?

― Wieża astronomiczna.

Przytaknęła i w końcu odważyła się podnieść wzrok. Spojrzeli sobie w oczy. Wood miał właśnie zrobić krok w stronę Katie, kiedy do szatni wkroczyli z hukiem Fred i George. Bezceremonialnie spoczęli na ławce i zaczęli chrapać. Oliver spojrzał na nich wzrokiem bazyliszka i z trudem zdusił w sobie chęć uśmiercenia ich natychmiast. Mógł poczekać do wieczora.

Katie i Oliver spotkali się na szczycie Wieży Astronomicznej, a szczegóły przebiegu tej randki zna tylko kilka hogwardzkich sów oraz oni sami. Koniec końców dieta poszła w niepamięć, a Fred i George świętowali hucznie swoje wspaniałe zwycięstwo. W końcu udało im się tak doskonale doprowadzić plan do końca…

I pozostał tylko Ron pałający chęcią zemsty. Tkwił prawie godzinę w jakieś nieużywanej klasie, w romantycznym towarzystwie tablicy anatomicznej trolla i słoja z marynowaną żmiją, czekając na Angelinę Johnson, która o swojej "miłości" do niego nie miała pojęcia, w związku z czym się nie pojawiła. Tak to jest, jak wierzy się tym, co robienie dowcipów wyssali z mlekiem matki i zawsze potrzebują jakieś ofiary.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
O jeden krok za daleko ambasador Izraela potrząsnęła Polakami 2
O jeden krok za daleko
O jedną tequille za daleko [thingrodiel], różne
Christian Plowman O krok za daleko
Do zakochania jeden krok
Do zakochania jeden krok
ZA DALEKO MIESZKASZ MIŁY. A.Rusowicz, Teksty piosenek
DO BETLEJEM NIE JEST DALEKO, JASEŁKA RÓŻNE, JASEŁKA PRZE-RÓŻNE
ZA¦W. O ZAROBKACH, Różne Dokumenty, KADROWE
KROK W KROK ZA GWIAZDĄ, PRZEDSZKOLE, INSCENIZACJE dla dzieci młodszych
Różaniec za kapłanów, Religijne, Różne
30 - DO ZAKOCHANIA JEDEN KROK, Teksty piosenek
Do Zakochania Jeden Krok, Teksty piosenek, TEKSTY
pozew o zaplate za nadgodziny, Dokumenty, różne pisma, Wzory pism
wniosek pracownika o udzielenie wolnego za godz. nadliczb., Różne Dokumenty, KADROWE
Alfabet.Mafii.czesc08.O.Jeden.Most.za.Dużo.UoM, Mafia w Polsce
wniosek o uchylenie postanowienia o uznaniu osoby za zmarla, Dokumenty, różne pisma, Wzory pism
wniosek o uznanie za zmarlego, Dokumenty, różne pisma, Wzory pism

więcej podobnych podstron