BORUTA
W dawnych czasach wielką rolę w życiu ludzi odgrywał niewątpliwie diabeł. Dowodem - jednym z wielu - ilość nazw, które w ciągu wieków wymyślono na oznaczenie tego przedstawiciela piekieł. Spróbujmy je wyliczyć: diabeł, szatan, czart, duch ciemności, strącony anioł, lucyper, bies, piekielnik, pokuśnik, czarny, rokita, licho, zły, kusy, Boruta, Mefistofel, demon, Asmodeusz - a może nawet jeszcze inne, zachowane w różnych gwarach lokalnych. Tylu synonimów nie ma chyba żadne inne pojęcie w naszym języku.
Język żywy przechowuje wiele pojęć, które dla współczesnych mają już tylko znaczenie symboliczne. Przykładem tego jest właśnie diabeł. Dawniej było inaczej. Zły duch był wszędzie. Był rzeczywistością, postrachem, groźbą. "Niech się temu nikt nie dziwi, bo z diabłami rzecz nie lada!".
Szatan potrafił wszędzie się wśliznąć jak wąż, jak mysz, jak czerw, a czasem wejść otwarcie, śmiało i sięgnąć po swą zdobycz.
Tak było z Twardowskim, który już w młodości zaprzedał się diabłom i miał w nich do pewnego czasu wyrękę. Tu nawiasowo warto wspomnieć, że Twardowski nosił imię Piotr, o czym nie wszyscy wiedzą. Jeszcze do dzisiaj słyszy się takie określenia: "piekielny Pietrek", "piekielny Piotruś", "czarny Piotruś" - to właśnie od czasów Twardowskiego.
Diabły były różne: niemieckie, francuskie, polskie i międzynarodowe. Były zdolne opętać każdego. Nawet - o zgrozo! - osoby duchowne. Mogły wejść w każdego człowieka; a także w zwierzę. Te metamorfozy pociągały za sobą poważne konsekwencje.
Typem polskiego diabła był Boruta. Nie zajmował się drobnymi szachrajstwami. Boruta to diabeł poważny. O ile nie przebywał w Pińczowie, gdzie karawany kupieckie zwodził i wciągał w bezdenne bagna, siedział w Krakowie, w lochach piwnicznych pałacu "Krzysztofory". Tu miał swój skarbiec najważniejszy, którego strzegł.
Piwnice w Krzysztoforach były i są ogromne. Dawniej jeszcze większe, ciągnęły się pod Rynkiem, a stąd tajemnicze, wąskie przesmyki prowadziły aż pod Wawel, a może nawet do Smoczej Jamy i Wisły.
Boruta, jak powiedziano, lubił wody, moczary i skarby, a że w Krakowie i wokół miasta bagien było niemało i ludzi zamożnych także - upodobał sobie nasz gród.
Razu pewnego w Krzysztoforach odbywał się bal, a raczej trzydniowa, magnacka uczta weselna w gronie trzystu zaproszonych gości; nie licząc tych, co się przyłączyli po drodze, gdy orszak weselny z kościoła Mariackiego kroczył do Krzysztoforów po wyłożonym przez Rynek szkarłatnym suknie. Czwartego dnia, po zabawie, służba czyniła w pałacu porządek. Znoszono do piwnic opróżnione beczki i gąsiory. Oświecał drogę Błażej, zwany Łakomy, ze wsi Marcyporęba, niedawna zgodzony do służby. Raptem, jakby wiatr powiał chłodny, pochodnia w ręce Błażeja zgasła. Idący za nim parobek zaklął, cisnął pustą beczkę i zawrócił. Błażej został sam. Odłożył zgaszoną pochodnię, szuka krzesiwa - nie znajduje. Aż tu z głębi jakby odblask światła uderza na przeciwległy mur. Idzie w tym kierunku coraz pewniej, aż wchodzi w krąg jasności tak mocnej, że oczy mruży. Na środku wielkiej sklepionej sali stoi stół, a na nim worki dukatów i rozsypane wokół migotliwe złoto. Za stołem szlachcic z pańska ubrany liczy pieniądze.
Błażej Łakomy zrazu mniemał, że to jakiś możny pan zawieruszył się w czasie zabawy aż do piwnicy. Zdumiał i przeraził go ogrom złota - gębę otwarł z podziwu. Nieznajomy podciągnął brew w górę, spojrzał, ale liczenia nie przerywa. Łakomy słyszy wyraźnie: sto tysięcy dziesięć, sto tysięcy dziewięć, sto..sięcy siedem...
- Tyla pieniędzy! Tyla pieniędzy! - dziwuje się Błażej. - Ale cóż to u diabła! - zaklął. - Do tyłu pan liczy czy jak?
Skoro tylko padło przekleństwo, pan kopnął w stół, że podskoczyły góry złota. Podniósł złe oczy na pachołka.
- Zmyliłeś mi rachunek! - oznajmił. - Czy wiesz, że wzywać mnie na darmo nie wolno?! - spytał surowo. Przysunął się bliżej.
Teraz dopiero Błażej Łakomy poznał, że to diabeł. Nieznajomy miał tylko jeden but - piękną żółtą cholewę, druga noga kusa, z kopytem czarnym jak u karego konia, mocno w pęcinie obrośnięta.
Łakomego strach zdjął, począł się sumitować, przepraszać. Boruta milczał, jeno ogonem, jak u krowy, jął kręcić niczym kot; któremu coś się nie widzi. Wreszcie rzekł:
- Tak przez trzy dni hulaliście na górze; że mi wory z pieniędzmi podskakiwały. Niektóre, że stare, popękały. Trza mi od nowa liczyć wszystko! Masz! - cisnął mu mieszek pękaty - i nie gadaj nikomu, coś tu widział!
Błażej wyciągnął obie ręce, ale mieszek, snadź zetlały, pękł w powietrzu - rozleciały się pieniądze jak ptaki. Błażej zdołał schwycić zaledwie trzy złote monety, a tu nagle światło zgasło. Uczynił się swąd i chłód. Posłyszał brzęk i łoskot. Trzymając dukaty w zaciśniętej garści, cofał się szukając wyjścia. Włos mu się jeżył na głowie. Że zaciśniętą pięścią trudno macać po ścianach w zupełnej ciemności, włożył pieniądze za pazuchę i chciał ruszyć raźniej. Wtem świeczki mu stanęły w oczach, a potem ciemność paląca...
Dopiero na drugi dzień parobcy znaleźli Błażeja z guzem na głowie dużym jak włoski orzech w łupinie.
- Gdzieś był? Coś robił, u biesa!
Błażej Łakomy oprzytomniał, palec położył na gębie:
- Cyyyt! Co było, to było! Gadać nie wolno!
- Czemu nie wolno? Przecieżeś w kuchni, nie na pańskich pokojach. Zgłupiał chłop, zgłupiał. Diabeł go opętał!
Błażej sięgnął za pazuchę, zmacał pieniądze. Nic nie odpowiedział. Wydrapał się na swoje wyrko nad stajnią i spał przez trzy dni i trzy noce. Gdy przyszedł do siebie, że go paliła ciekawość i łakomstwo, wypił ukradkiem flaszkę wina, wziął na odwagę i poszedł do lochu. Przeszedł siedem sal i siedem wąskich, krętych korytarzy. Trafił na stare miejsce. Boruta przyjął go grzecznie.
- Żeś nic nie gadał, nagroda ci się należy - i podał mu sakiewkę. - Idź do domu. Tu już nie wracaj, rozumiesz?! Masz więcej niż za pańską służbę do końca żywota.
Łakomy wrócił szczęśliwie, pieniądze schował pod siennik. Na drugi dzień wyjął je, obejrzał, przeliczył, wreszcie wziął jednego dukata i zaprosił kolegów do szynku. Z wyrachowania to uczynił: "Przecie tak łatwo poszło, że nad podziw... A gdybyż tak iść jeszcze raz... w kompanii... Dyć Boruta złota ma dużo... A znowu diabeł nie taki straszny, jak to gadają!"
Gdy podpił, dopuścił do tajemnicy dwóch pachołków i poszli rychło w trójkę. Błażej prowadził. Zaraz na początku drogi pochodnie, stoczki zapasowe im pogasły, beczki zagrodziły drogę. Gdy przystanęli i jęli krzesać ogień, rozległo się w głębi takie diabelskie dudnienie; że cisnęli wszystko. Uciekli.
Przez pewien czas zaniechali dalszych wypraw. Poznali wesołe dziewczęta i rychło całe oszczędności wydali, a potem Błażej - nie darmo przecież zwał się Łakomy - sięgnął po swe (Borutowe) złoto. Kompanów przybywało, niebawem pieniądze zniknęły bez śladu, Teraz już nie pozostawało im nic innego, jak z wolą czy bez woli Boruty zdobyć nowe pieniądze.
Mając już niejakie doświadczenie, przygotowali się odpowiednio. Poszli rano do kruchty klasztornej i skropili się mocno święconą wodą, a nadto nabyli od braci szkaplerze i święconą kredę. Tak zabezpieczeni, z tęgimi kłonicami w dłoniach - ruszyli. Zapowiadało się tym razem dobrze. Pochodnie i stoczki gasły wprawdzie, ale mieli oszkloną latarnię, ta, acz knot syczał i skwierczał, świeciła. Krzesali też natychmiast ogień i zapalali pochodnie na nowo. Szli długo. Otwierały się przed nimi coraz to nowe sklepione sale, niektóre pięknie malowane, i wąskie, kręte korytarze. Wreszcie błysnęło światło. Przyśpieszyli kroku. Błażej szedł przodem i niebawem znalazł się w znanej sobie sali. Parobcy drżąc ze strachu stanęli za nim. Boruta, jak zwykle, liczył pieniądze rozłożone na stole.
- Wiem, po coście przyszli - rzekł. - Potrzeba wam pieniędzy na wszeteczne zabawy. Ja, diabeł, nie będę wam w tym przeszkadzał! - I roześmiał się takim chichotem, że mróz przeszedł im po kościach. Długo śmiał się, aż dudniły sklepienia. Wreszcie ozwał się: - Bierzcie złota, ile chcecie!
Skoczyli ku stołowi, ale - o dziwo! - dukaty, jak żywe, wymykały się im z rąk, toczyły się po stole i ziemi, uciekały. Parobcy biegali za nimi bez skutku. Wreszcie zziajani, bezradni stanęli. Boruta chichotał i rechotał na przemian. Aż się za boki ujął z uciechy.
- Chcecie diabelskie dukaty brać - rzekł wreszcie - a wyszliście z kościelnej kruchty... Jakże to? Odrzućcie poświęcane odzienie. - Strach ich zdjął, ale żądza złota była przemożna. Odrzucili kapoty, koszule, buty. - A kreda święcona w kieszeniach, a szkaplerze! - stawiał żądania Boruta. Odrzucili wszystko. Stanęli nago. Drżeli z zimna i lęku, a przecie ręce ich wyciągały się ku złotu, oczy pałały.
- Teraz bierzcie! Nie uciekną - powiedział Boruta.
Rzucili się w przód. Chwytali złoto w garści łapczywie, więcej znacznie, niż mogli go utrzymać. Chwytali w palce od nóg, te jednak nie były im posłuszne. Przepychali się, potrącali, choć złota było mnóstwo. Nagarniali całe sterty, które próbowali przesuwać, przetaczać ku wyjściu... Aby najwięcej, jak najwięcej! Boruta patrzał na nich i śmiał się, ale jakby z rosnącą odrazą. Wreszcie, za przykładem Błażeja, jęli dukaty w gęby brać, dławiąc się i rzygając złotem. Wtedy Boruta wstał, zaśmiał się raz jeszcze, ale tak, że zatrzęsły się sklepienia. Uniósł oburącz stół i cisnął nim o ziemię.
Tynk się posypał z murów, z trzaskiem poczęły pękać sklepienia. Kamienie i cegły z hukiem osunęły się w dół.
Długo szukano Błażeja i jego towarzyszy. Nie znaleziono ich nigdy. Wszelki ślad po nich zaginął.
W dniu, w którym zniknęli, przerażenie ogarnęło mieszkańców Krakowa. W samo południe bowiem odczuli silny wstrząs podziemny, szczególnie w śródmieściu. Zakołysała się wieża ratuszowa, pękły jej ściany. Jeszcze silniej ucierpiał sam Ratusz. Na szczęście nie było ofiar w ludziach, ale gmach popadł w ruinę i mimo wielu prób, by go ratować, nie było to już możliwe.
Wieże ratuszową wzmocniono, szczególnie od wewnątrz, murując nowe ściany, przyległe do starych. Założono też nowe stropy poniżej dawnych. W ten sposób wieżę upchano murem jak kukłę i w takim stanie dotrwała do naszych czasów.
Piwnice krzysztoforskie - które kiedyś sięgały aż pod Wawel - i dziś jeszcze imponują wielkością (są udostępnione, oczyszczone, ogrzane, służą jako miejsce wystaw i spotkań z artystami). Ale to tylko drobna część tych, w których panował i skarbów strzegł polski diabeł Boruta.
BORUTA
Do dziś dnia pod ruinami łęczyckiego zamku żyje Boruta - najsławniejszy diabeł polski. Dawniej często widywano go, jak obchodzi swoje włości. Teraz pewnie zestarzał się, bo coraz rzadziej opuszcza podziemia. Siedzi w lochach i strzeże czartowskiego złota. Niejeden po nie rękę wyciągał i niejeden z wyprawy do łęczyckich piwnic nie wrócił. Ale był ktoś, kto się z Borutą oko w oko spotkał i przeżył...
Mieszkał kiedyś w pobliżu zamku szlachcic z takich, co to niczego się nie boją. Nikt się z nim ani na szable, ani na kielichy zmierzyć nie mógł, bo szermierzem był znakomitym, a wypić potrafił więcej niż inni. Sąsiedzi powiadali, że musi to być jakaś diabelska sprawka i zaczęli szlachcica Borutą przezywać. Pochlebiało mu to, a że fantazję miał nie lada - pierwszym kielichem zdrowie czarta Boruty - brata swojego, jak mawiał, wypijał. Kompanom zdawało się, że słyszą głos niski, krew w żyłach mrożący, który zaraz "Dziękuję!" odpowiadał. Ale może to zwidy były.
Miał ów szlachcie konia, którego mu cała okolica zazdrościła: szybkiego i mądrego - w bitwie taki najlepszy. Zmówili się kiedyś panowie bracia i tak w karczmie dumnego szlachcica zagadywać poczęli, że na koniec zakład stanął: albo zarozumiały jegomość czartowskie złoto z zaniku wyniesie, albo rumaka odda. Szlachcic tylko wąsa podkręcił i do czartowskiego skarbca pognał. Odgrażał się jeszcze, że Borucie kark skręci i wszystkie zmory z podziemi wygna.
Północ biła, gdy przed wejściem do piwnic stanął. Tu dopiero strach go ogarnął, ale zaraz otrząsnął się, ścisnął w ręku szablę niezawodną i śmiało w głąb lochów ruszył. Nikt mu na drodze nie stanął - najmniejsze widmo, najmarniejszy duch. Coraz też szybciej i pewniej szedł przed siebie krętym korytarzem, aż stanął w komnacie po brzegi wypełnionej złotem i klejnotami. Na środku stało ozdobne krzesło, które zajmował szlachcic jakiś. Kontusz miał z cennego złotogłowiu uszyty, a na głowie czapkę wielkim diamentem ozdobioną. Skłonił się przed nim nasz śmiałek, ale za nisko karku nie zgiął.
- Witam waszmości - odkłonił się tajemniczy strażnik. - Kim waćpan jesteś?
- Boruta. A waćpan?
- I ja Boruta, ale żebym w waszmości krewnego miał, nie pamiętam.
Teraz dopiero szlachcic spostrzegł wystające spod czapki rogi, ogon czartowski przez poręcz krzesła przewieszony, diabelskie kopyto i szponiaste paznokcie gospodarza. Nie uciekł jednak, tylko niżej nieco pochylił głowę.
- Po złoto moje waćpan przyszedłeś? - zagadał diabeł.
- Wszystkiego nie wezmę.
- Skromnyś - zaśmiał się Boruta, aż śmiałka ciarki przeszły. - I odważny. Weź ile chcesz, panie bracie, a później się napijemy.
Ośmielony szlachcie pewny, że nawet czart nie śmie mu się sprzeciwić i za przyjaciela mieć pragnie - worki zaraz, co w kącie leżały, złotem i szlachetnymi kamieniami napełniać zaczął. Kieszenie też sobie monetami i pierścieniami napchał. W pół godziny był gotów. Boruta, który się tej krzątaninie z uśmiechem przyglądał - kielich mu podał.
- Zdrowie waćpana! - wzniósł toast szlachcic i duszkiem wychylił naczynie. Zachwiały się ściany lochów, zahuczały sowy, zakotłowały nietoperze. Zdawało się śmiałkowi, że niskie, mrożące krew w żyłach "Dziękuję!" słyszy, a potem z osłupienia wyrwany, do ucieczki się rzucił. Worki ze złotem ledwo zdążył porwać. Tłum zmor i upiorów po piętach mu deptał. Szczęściem, kur zapiał. Zniknęło wszystko. Spostrzegł szlachcic, że na progu karczmy siedzi, do worków z czartowskim skarbem się tuli. A jednak udało się! Przechytrzył diabła! Dźwignął swoje bogactwo, do izby, między panów braci, wszedł i wąsa dumnie pokręcił. Nic nie powiedział, tylko wór otworzył i, co w nim było, na stół sypie. Ale nie złoto to, nie monety i cenne klejnoty. Kamienie szare, polne na deski heblowane spadają. W drugim worze takie same kamienie. I w kieszeniach. Wykpiła sąsiada brać szlachecka - i poważanie stracił, i konia.
Mało kto się do niego odtąd w karczmie przysiadał, a ci co z nim pili powiadali, że nadal zdrowie diabła Boruty wznosił, ale go już bratem swoim nie śmiał nazywać i nisko głowę chylił spełniając toast. Nie dziękował mu już czart głosem niskim, przejmującym. Czasem tylko puszczyk się zaśmiał albo wrona zakrakała. Mówili też, że kto raz z czartem zadarł - tego nic nie uratuje. Jakoż w rok później szlachcic nie wrócił z polowania i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Ludzie opowiadają sobie, że w kruka zamieniony, śmiałków chcących się do łęczyckich lochów wedrzeć, odstrasza. Ale może to tylko bajdy.
BORUTA (1)
Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył, teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał: - Żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.
W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się zamierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytracał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła, dostał przydomek siwy, tak więc zwał się Siwy Boruta.
Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią, nieraz się w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy Boruta, kiedy pił, a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić, zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły: dziękuję!
Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił, postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę mieszków złota od swego miłego brata, jak nazywał diabła Borutę.
O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dookoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złota, siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic, spocił się potężnie ze strachu, po chwili, przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:
- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!
Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał ściągać złota, w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć, i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła, odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.
BORUTA (2)
W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu należycie, jakby coś jej zawadzało; jakoż, kiedy chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki małe czarne rogi. Był to sławny diabeł, pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostał w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt mazowieckich. Twarz miał wielką, rumianą, wąs potężny, obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony siedział na próżnym antale po małmazyi (1), ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę i aż za duże uszy sterczące zakładał.
- Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję! - tak mówił do siebie Boruta. - Myślę, że nikt się nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno, i nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu ponuro, a tam na świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużej: hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch i przejdę się po świecie, trzeba jeno ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.
U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.
Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na gankach, w izbach, bo pan Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic całej półwioski dobył woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć chmiela (2), kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie, rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnymi ostrogami. Jak stanął we drzwiach, całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki i szedł dalej, i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:
- Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc proszę! - i wskazał na drzwi.
Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia: - pić!
Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do kropli. Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając: - to nasz brat, nasz brat!
Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawiwszy paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskający małym otworem.
Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potem dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął: - kapela! chmiela! - i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa zuchwalca na szable.
Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: - po jednemu, po jednemu! - i wyszedł na podwórze.
Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim, żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec jak w dnia południe.
Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniej; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawej kord na lewą rękę, czym odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa: wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na szablę - to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy: - Boruta, Boruta!
W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnymi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:
- Nie wyjdę więcej na świat, rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słońcu, ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak diabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza poznali, że Borutę obcięli.
I kręcił ze złości wąsy, darł brodę a lizał rękę zranioną.
Odtąd już więcej z lochu nie wyszedł łęczycki diabeł.
---
(1) Wino mocne węgierskie.
(2) Pieśni weselne mazowieckie i sandomierskie.
Kazimierz Władysław Wójcicki rozszerzył swój zbiór o przypisy, których fragmenty, ze stron 208-210, przytaczam poniżej:
O tym sławnym złym duchu [Borucie - MB] jeszcze następną opowiadają powiastkę:
Ksiądz z Łęczycy, zaproszony jadąc na obiad, przy pacierzach porannych przewidując, że nie będzie miał czasu, odmawiał i modlitwy nieszporne. Właśnie przebywał groble wśród błota, gdy napotyka wieśniaka, który go z rubaszną pozdrawia miną i tymi słowy: - Dobry wieczór, księże. - Zdziwiony pleban odpowiada: - A wszakże to nie wieczór, ale rano. - Ale wieśniak rzecze z szyderstwem: - Musi być wieczór, kiedy już po nieszporach. - Przelękniony pleban poznał, z kim rozmawia i prędzej pojeżdżać kazał. Był to Boruta, co przybrał na się postać rubasznego wieśniaka.
Co nadmienia powiastka o Borucie, o skarbach ukrytych, podobna krąży i w samym Krakowie.
W środku rynku starożytnego grodu stoi gmach staroświecki Krzysztofory, należący niegdyś do Krzysztofa, zwolennika magii, a w ostatnich czasach starosty kluczewskiego. Pod nim rozciągać się mają obszerne piwnice wzdłuż całego rynku, aż do kościoła Panny Marii.
Nie wiadomo, w jakim czasie się to działo, dosyć że młoda kucharka miała zarznąć koguta, ale ten jej uciekł do pomienionych piwnic. Dziewczyna, chcąc go koniecznie doścignąć, zapędzała się za nim coraz dalej, nie zważając, że już przebiegła kilkanaście coraz głębszych piwnic. W końcu, nie znalazłszy zguby, chce powracać, gdy wtem zastępuje jej drogę cieniuchny Niemczyk w trójgraniastym kapeluszu, na kurzych stopach; był to przemieniony kogut w diabła, który uspokaja przelękłą kucharkę, a pokazując beczki napełnione złotem, każe jej nadstawić fartuszka. Dziewczyna wypełnia złotem swój fartuch i odbiera napomnienie, żeby się nie obejrzała poza siebie, bo wszystko straci. Ale kucharka, mając ostatni stopień przestąpić, z ciekawości zwraca oczy za siebie; drzwi się z łoskotem zatrzasły i choć skarby zatrzymała, utraciła piętę.
Zaraz znalazła wielu zalotników, poszła za mąż, a na pamiątkę swego zdarzenia miała ufundować kaplicę przy kościele Panny Marii, gdzie jeszcze przed niewielą laty miano pokazywać obraz, wypadek ten przedstawiający.
DIABEŁ ROKITA - część II
Obiegało niegdyś o Rokicie podanie, że chciawszy się poznać ze sławnym Borutą, przyleciał do Łęczycy. Boruta z otwartym sercem i ze szczerą gościnnością przyjął niespodziewanego gościa, ale ponieważ piskorze jego, jak nazywał szlachtę łęczycką, wypili wszystkie wino i piwo, zaprosił go do Piotrkowa, gdzie właśnie odbywał się trybunał, a pełne były piwnice wybornego węgrzyna.
Boruta świsnął we dwa palce tak silnie, siedząc na murze bramy łęczyckiego zamku, że aż się w tumie organista zbudził, a było to ze ćwierć mili. Zaraz przyprowadzono dwa stępaki pod sutymi rzędami. Wsiadł Boruta, wsiadł Rokita, okryci opończami. Każdy myślał, że to szlachta, czyste karmazyny, a to byli dwaj diabli i na diabelskich koniach jechali takich, co to niby idą stępa, ale dziesięć mil krakowskich na godzinę uchodzą.
Boruta, co nabrał manierów szlacheckich, tak że patrząc na niego, każdy by przysiągł, iż się urodził i wykołysał na dworze herbownika, wymusztrował także doskonale niezgrabnego spod Karpat Rokitę, że i ten wyglądał pokaźnie.
Wprędce zajechali do Piotrkowa, stanęli w pierwszej gospodzie, a podjadłszy i podpiwszy sobie, poszli na trybunał. Panowie palestranci zrobili nowym gościom miejsce, bo uderzyła ich olbrzymia postać Boruty zwiastująca niedżwiedzią siłę i dorodna, wysmukłego więcej Rokity, który, nabrawszy fantazji po gąsiorze starego węgrzyna, uśmiechał się rad i kłaniał wokoło uprzejmie. Trybunał miał właśnie wyrokować w sprawie biednej wdowy, co stała na uboczy otoczona siedmiorgiem drobnej dziatwy. Nieludzki starosta, stryj męża, zagarnął folwarczek, potrzeba było świadka, co by zaprzysiągł, że był obecnym, jak za ten folwarczek nieboszczyk odebrał pieniądze do rąk swoich.
Rokita, zajęty sprawą cały, mało zważał, co się dalej działo, ale Boruta wysłuchał, jak w pobliżu stryj a pan możny dla wydarcia biednej wdowie kawałka ziemi przekupywał szlachcica na świadka i za fałszywą przysięgę, którą miał złożyć, z sakwy mu sto czerwonych złotych zaliczył pod oknem w sali sądowej.
Boruta kilka słów szepnął na ucho Rokicie; znikł z jego oblicza uśmiech, oczy się zaiskrzyły i ręce zadrżały, gdy ów szlachcic, wysunąwszy się przed kratki, w głos zawołał:
- Ja, najjaśniejszy trybunale, byłem obecny przy zapłacie i deferuję przysięgę.
Biedna wdowa padła wtedy na kolana i wyjąkała z płaczem:
- O Jezu Chryste i Ty, Matko i opiekunko sierot, zlituj się nade mną i dziećmi moimi!
Sąd szlachcica przywołał do złożenia przysięgi. Wtem straszny głos zabrzmiał, aż gmach wstrząsł się w swoich posadach:
- Kłamca to i chce krzywoprzysięgać!
Był to głos Boruty.
Szlachcic, co podnosił już rękę do przysięgi, zbladł i począł trząść się jak w febrze, ale wkrótce oprzytomniał i zawołał odważnie:
- Przysięgam...
Lecz dalej nie domówił, bo Rokita przeskoczywszy kratki, porwał go, przycisnął do piersi, postawił na miejscu, a sam z Borutą szybko wynieśli się z sali trybunalskiej. Szlachcic stał przed krucyfiksem, ale już słowa wyrzec nie mógł.
- Przysięgasz, waszeć? - zapytał najbliższy sędzia.
Szlachcic chciał znowu coś przemówić, ale z ust otwartych buchnął krwi strumień na zielone sukno stołu. Sędziowie przerażeni porwali się ze stołków, gwar powstał wielki, przerwano sądy, a szlachcica omdlałego wyniesiono na rynek.
Tu znaleziono ścisk narodu wielki. Przy gościńcu na stępakach siedziało dwóch szlachty: jeden olbrzymiego wzrostu i tuszy, drugi szczuplejszy, ale rosły także. Byli to Boruta i Rokita.
Cały trybunał i palestra otoczyły ich wieńcem, słuchając, jak grzmiącym głosem mówił Boruta.
- Panowie bracia! Szlachcic, co chciał przysięgać, kłamał, bo wziął od bogatego starosty a stryja ojca biednych sierot sto dukatów za krzywoprzysięstwo!
- Kłamiesz! - zawołał rozwścieczony starosta.
- Panowie bracia! - mówił dalej spokojnie Boruta. - Sięgnijcie do kieszeni omdlałego szlachcica, ma on to złoto grzeszne w zielonej sakwie.
Stojący bliżej dobyli sakwę zieloną: było w niej sto dukatów.
- A co, czyja prawda? - odezwał się z drwiącą miną Boruta i pokręcił za ucho sumiastego wąsa.
- To nie dowód żaden. Szlachcic miał swoje pieniądze - odezwał się stronnik starosty.
- Kiedy tak - krzyknął gniewny Boruta - to ty, mój druhu, daj świadectwo prawdzie!
I wskazał na Rokitę. Ten zza pazuchy dobywszy kawał czerwonego i skrwawionego mięsa, zawołał:
- Oto jest język, com go własną ręką wyrwał z gardła tego niepoczciwego świadka, niech przemówi!
To wyrzekłszy, rzucił go na środek gościńca, a język, podskakując jak żaba, wykrzyknął po trzykroć:
- Skłamałem! Skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!
Cały tłum na to zjawisko skamieniał. Boruta wtedy przemówił:
- Tego łotra, starostę, ja sam ukarzę, a wy, panowie bracia, skarzcie krzywoprzysięzcę. Już dwanaście razy fałszywie przysięgał, taka niecnota i samych diabłów zniecierpliwi. Nie darmo to na waszą hańbę mówią: „piotrkowski świadek za łyżkę barszczu”.
- Prawda! Prawda! - zawołali wszyscy, gdy w tej chwili Boruta porwał starostę jak słomkę, posadził przed sobą na siodle i wraz z Rokitą skoczywszy z kopyta zniknęli sprzed oczu patrzących.
- Zabić! rozsiekać krzywoprzysiężnika! - wołano wokoło.
Szlachcic otrzeźwiony klęczał w pokorze, sto szabel zabłysło nad jego głową, gdy poważny ksiądz kaznodzieja jezuita powstrzymał zawziętych gorącą przemową tłumacząc im, jaki to grzech mścić się na bezbronnym. Osłonił go swoją osobą i zaprowadził do klasztoru.
Tłum się rozbiegł, a język zabrał dziadek kościelny i pogrzebał pod murem cmentarnym. Nazajutrz, o tej samej godzinie, język wydobył się spod ziemi, zaczął skakać i krzyczeć: Skłamałem! skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!
Kiedy się to przez dni kilka ponawiało, i na próżno zakopywano go głęboko w ziemię, oo. jezuici wyszli i po modlitwie pokropili go święconą wodą. Wtedy język w proch się rozsypał, a on szlachcic, co laikiem w klasztorze został, odzyskał mowę, ale tylko do modlitwy.
Nazajutrz znaleziono starostę bez duszy pod murami trybunalskimi. Na trzeci dzień zebrany w komplecie trybunał osądził sprawę na korzyść biednej wdowy. Sto dukatów, dane szlachcicowi, ksiądz kaznodzieja wręczył jej na zapomogę, a zebrana szlachta i mieszkańcy Piotrkowa ofiarowali jej dwa wozy i po parze koni do każdego, którymi zabrała się do domu z dziatkami, udarowana jeszcze hojnie od oo. jezuitów.
Zwłoki starosty, jako bogatego pana, chciano okazale pogrzebać i złożono je na bogatym katafalku w obszernej izbie zamożnego mieszczanina.
O północy zjawił się dziwny korowód. Przed dom zajechała żaobna bryka, trupa do niej wrzucono, i cztery konie, czarne jak kruki, z iskrzącymi oczyma, w galopie go uwiozły. Furman miał trójgraniasty kapelusz niemiecki, dwóch panów było we frakach i krótkich pluderkach, a lokaj miał czerwoną opończę. Kiedy bryka ruszyła z miejsca, stado wron, kruków, kawek i gawronów pojawiło się nagle i wrzaskiem napełniło miasto całe. Potem wszystko znikło.
Trupa starosty nie znaleziono. W klasztorze później mówiono, że stary ojciec jezuita we śnie miał widzenie, iż trup porwanego leży w lochu zamku łęczyckiego.
Jakoż krewniacy w parę lat dopiero wynaleźli w owym lochu ciało, które po obejrzeniu wskazywało, że były to rzeczywiście zwłoki nieuczciwego starosty.
Niejaki Jasiński, ogrodnik z Łęczycy, znalazł podobno butelkę w gruzach zamczyska, a w niej na skrawku na wpół zbutwiałego papieru wskazówkę, że kopiąc w narożnej wieży, odnajdzie owe bajeczne skarby, o których ludziom ciągle się majaczy. Nie mogąc sam podołać pracy, sprowadził brata z Warszawy i wspólnie przystąpili do dzieła. Jedyne dotąd widoczne wejście do wieży zakrywał w owe czasy chlewik, co pozwalało poszukiwaczom skarbów niepostrzeżenie dzień i noc pracować, a wtajemniczona służąca miała gdzie wysypywać dobywaną koszami ziemię. Robota szła raźno, a otwór sięgał już kilkanaście sążni w głąb, gdy - o radości! - motyka jednego z kopaczy uderzyła o żelazne wrota. |
Raz musiał być silny, gdyż zbudził śpiącego na złocie Borutę; gniewny na śmiałków, którzy mu przyszli przerwać błogi spokój, zatrząsł zamczyskiem, a zawalająca się ziemia przytłoczyła zuchwalców. Na krzyk i wołanie służącej pospieszyli ludzie, lecz zanim zdołali odkopać zasypanych, martwe z nich pozostały ciała. Ze zgrozą oglądali je wszyscy, wystawione na widok publiczny w izbie dawnego mieszkania starostów, nim wspólna mogiła na cmentarzu parafialnym nie pokryła ich pogruchotanych kości. Tak więc wiara w istnienie Boruty nowym wypadkiem stwierdzoną została i nikt z pospólstwa nie chce słuchać tłumaczeń sceptyków, którzy w nieszczęsnej katastrofie widzą prosty, a łatwo przewidzieć się mogący wypadek. Obok bowiem dołu, który nieszczęśliwi na zgubę swoją kopali, leżał porzucony przez wojsko olbrzymi kocioł kuchenny; ten ciężarem swoim osunął ziemię, gniotąc chciwych złota ludzi. Odtąd coraz częściej można słyszeć o figlach rozbudzonego Boruty: to Żydom wóz pełen pasażerów, dążących na pociąg kolei żelaznej do Kutna, na równej drodze wywrócił; to pijanych chłopów, powracających z jarmarku do domu, z topolskiej grobli sprowadził na bagna. I odżyły na nowo gawędy o tym, jak to przed wielu, wielu laty diabeł niezadowolony z sąsiedztwa tumskiej świątyni chciał ją obalić, lecz granitowe mury oparły się potężnej łapie; pięć tylko zagłębień od pazurów na jednym z węgłów kościoła świadczy o usiłowaniu szatana. Nie zrażony zawodem, postanowił użyć innego sposobu. Zbiera więc kamienie i z nimi spieszy, aby pokruszyć twarde mury. Zapóźnił się jednak wędrówce, kur zapiał, a diabeł, tracą siłę czarów, cały swój ładunek wysypał na Sławoszew, Miroszewice i Zagróbki, nad którymi wówczas przelatywał. Odtąd grunta wsi tych pokryły głazy, dopóki skrzętna ręka rolnika nie oczyściła urodzajnej gleby. Michał Rawicz-Witanowski Kraków 1898 |
iało się to wydarzyć wczesną wiosną w połowie XIV w. |
Jak się okazało, sprowadzenie pomocy nie było łatwym zadaniem. Wszędzie błota i błota otoczone ogromnym borem. Tylko wąska dróżka wiła się między kępami i wodorostami, które zaledwie jednego człowieka z trudnością przepuścić mogły. Fuczer rad nierad skierował się na tę drożynę, by pomoc sprowadzić. Uszedł jedną wiorstwę przedzierając się przez trzciny, które dróżkę zarastały, i stanął na brzegu wielkiego boru. Między drzewami mignęło mu światełko. Skierował swój krok w tamtą stronę. Idąc natknął się na polanę, na której płonęło ognisko, wokół którego siedzieli jacyś ludzie. Byli to smolarze, którzy z sosnowego drewna wytapiali smołę. Lud okoliczny nazywał ich borutami, bo w borze większość czasu spędzali. Na wieść o nieszczęściu, jakie przytrafiło się królowi, jeden z nich podniósł się od ognia i zaoferował swoją pomoc. Fuczer z początku nie chciał się zgodzić, żeby tylko jeden człowiek szedł wyciągać karetę, ale obecni przy ognisku przekonali go, że na pewno z tym sobie ten Boruta poradzi. Chcąc nie chcąc, zgodził się na to, bo nie było innego wyjścia, skoro inni nie mieli wcale chęci podnosić się od ogniska. |
nną razą Boruta uprzykrzywszy sobie siedzieć na skarbach w lochach łęczyckich umyślił przejść się po okolicznej szlachcie. Przypadkiem trafił na wesele, pił i hulał; a podochociwszy sobie wdał się w kłótnię, tak że musiał stanąć szlachcicowi do korda, który, że był zawołanym rębaczem, uciął mu od razu pazur u łapy.
Odtąd Boruta nie chce wyłazić z lochu, bo mu wstyd, że go szlachcic obciął tak szkaradnie.
Boruta z Biesiekier |
|
Boruta 2 |
|
Jak Boruta rzucał za mną pecynami |
|
Sposób na Diabła |
oźnice i stangreci, którzy dawniej we dworach i majątkach końmi imi powozili, zwani byli potocznie „foćmanami". Stanowili oni pewną, zamkniętą grupę ludzi, kierującą się własnymi normami i postępującą według własnych zwyczajów, nie zawsze zrozumiałych dla innych. |
Kiedy powóz dojeżdżał pod kościół w Błoniu, konie nagie dęba stanęły, zaczęły rzucać pyskami, parskać i niespokojnie walić kopytami w ziemię. |
Boruta |
|
„Myślę, że nikt się teraz nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęschno i nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu, i kamień mchem obrasta; zawsze ciemno, chłodno, ponuro; a tam na świecie słonko świeci ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi, Trudno wytrzymać dłużej. Hulaj dusza bez kontusza. Zamknę loch i przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru co poprawić, aby dobrze przyjęto gościa." |
DIABELSKIE PIENIĄDZE |
|
- Mam ci zapłacić, żebyś poszła? - pyta mężczyzna. |
Czarcie zaloty |
|
Na sali pojawia się jakiś nieznajomy mężczyzna, kłania się nisko przed dziewczyną i prosi ją do tańca. Raz, potem drugi, bawi się z nią przez cały czas, wreszcie odprowadza do domu. |
|
łęczyckich stronach koło Grabowa |
W tym zamku mieszkał pan pełen złości |
Boruta na piątkowskiej majówce |
|
Kapela jednak skocznie grała, Borucie w tańcu ogon się opuścił, a widły na podłogę upadły. Panna zobaczywszy co się stało, nie straciła rezonu, tylko sztachetę z płota wyrwała i okładając nią Borucie boki, pogoniła aż pod samą Łęczycę. Długo jeszcze pamiętał Boruta tę piątkowską majówkę. Panna zaś, jak wieść niesie, nigdy za mąż nie wyszła. Kawalerowie w całej okolicy choć podziwiali jej urodę, bali się jej silnej ręki. |
WESELE KARCZMARKI JAGUNI |
|
Lecz Jagunia odpalała wszystkich niemiłosiernie, mówiąc: |