T. H. White
Świeca na wietrze
Pomyślał chwilę i rzekł:
Stwierdziłem, że na wielu pacjentów korzystnie wpływają ogrody zoologiczne.
Panu Pontifexowi zaleciłbym dawkę wielkich ssaków.
Niech się tylko nie dowie, że to dla zdrowia...
ROZDZIAŁ I
Czas nie był łaskawy dla Agravaine'a, który już koło czterdziestki wyglądał na swoje obecne pięćdziesiąt pięć lat. Rzadko bywał trzeźwy. Za to zimny chudzielec Mordred sprawiał wrażenie człowieka bez wieku. Jego lata, tak samo jak głębia jego niebieskich oczu i śpiewna modulacja głosu, nie zdradzały żadnej treści.
Agravaine i Mordred stali pod arkadami zamku Orknejów w Camelocie, obserwując ptaki, które ze szlachetną obojętnością tkwiły na postumentach, rozstawionych wśród zalanej słońcem murawy dziedzińca. W oprawie modnych, fantazyjnych łuków arkad, niczym w ozdobnych ramach, widniały: samica białozora, jastrząb-gołębiarz, sokolica ze swoim samcem oraz cztery młode drzemliki, które zatrzymano na zimę w zamku, a mimo to przeżyły. Postumenty lśniły czystością - myśliwi w owych czasach uważali bowiem, że kto oddaje się krwawym sportom, powinien skrupulatnie tuszować ślady bestialstwa. Każdy klocek był z lubością ozdobiony czerwoną hiszpańską skórką i złotymi okuciami. Smycze sokołów wyplatano zazwyczaj z białej końskiej skóry, ale na śnieżnobiałą smycz i opaski nożne białozora użyto gwarantowanej skóry jednorożca, sprowadzonej specjalnie aż z Islandii. Był to - skromny, ale zawsze - wyraz hołdu dla przedstawicielki ptasiej arystokracji.
- Na litość boską! - rzekł Mordred z błazeńskim uśmiechem. - Chodźmy stąd. Śmierdzi nie do wytrzymania.
Na dźwięk jego głosu ptaki poruszyły się nieznacznie, oznajmiając to cichym brzękiem przywiązanych do nóg dzwoneczków. Dzwoneczki sprowadzano z Indii, nie licząc się z kosztami; białozór nosił srebrne. Olbrzymi puchacz, zatrudniany niekiedy jako wabik, lecz chwilowo pogrążony w drzemce na grzędzie w cieniu arkady, na brzęk dzwonków otworzył oczy. Przedtem wyglądał jak wypchane pierzaste czupiradło. Gdy rozwarł ślepia - przeistoczył się w ptaszysko z utworów Edgara Allana Poego. Nie był to miły widok. Ślepia puchacza - krwawe, mordercze, straszne - zdawały się emanować światłem; wyglądały jak dwa rubiny wypełnione żywym ogniem. Puchacz wabił się Wielki Książę.
Agravaine nieufnie pociągnął nosem.
- Nic nie czuję.
Biedak, całkiem stracił smak i węch. W dodatku bolała go głowa.
- Śmierdzi walką - skrzywił się ironicznie Mordred. - Walką, przeszłością i najlepszymi z nas, którzy polegli. Chodźmy lepiej do ogrodu.
Agravaine ostrożnie nawiązał do tematu wcześniejszej dyskusji.
- Nie ma sensu rozdmuchiwać sprawy. Tylko my jedni znamy rachunek praw i krzywd. Nikt nie będzie nas słuchał.
- Ależ będą, muszą!
Drobne cętki w tęczówkach Mordreda rozbłysły turkusowym blaskiem: jego oczy zalśniły jak ślepia sowy. W jednej chwili Mordred przeistoczył się z garbatego, zrzędliwego dandysa w symbol Sprawy. Był przeciwieństwem Artura - niezwyciężonym Celtem, potomkiem desperackich ras, starszych i przebieglej szych niż Arturowa. Wobec rozpalającego Mordreda ognia walki o Sprawę, Sprawiedliwość Artura wydawała się „burżuazyjna” i ugrzeczniona. Zakrawała na nudny kompromis w zderzeniu z dzikością i szatańskim sprytem Pikta. Kiedy Mordred pomstował na Artura, w jego rysach odżywali liczni przodkowie ze strony matki - ludzie wychowani, podobnie jak sam Mordred, w matriarchacie, którzy dosiadali konia na oklep, szarżowali na rydwanach, walczyli podstępem, a swe ponure twierdze ozdabiali głowami wrogów. Maszerowali długowłosi, żądni walki - jak nas poucza starożytny pisarz - „z mieczem w dłoni, przeciwko rzekom wezbranym i wzburzonym morzom”. Ta rasa - reprezentowana dziś raczej przez Irlandzką Armię Republikańską niż przez Szkockich Nacjonalistów - zawsze chętnie rżnęła panów, wołając, że sami sobie winni. Ta rasa zdolna była uczynić bohaterem narodowym Lynchahauna - tylko za to, że odgryzł nos kobiecie z plemienia Sasów. Ta rasa, wyrzucona przez wulkan historii na peryferia świata, po dziś dzień, ze zjadliwym rozgoryczeniem dowodzącym kompleksu niższości, głosi swoją odwieczną megalomanię. Z tej rasy wywodzili się katolicy, skłonni skakać do oczu papieżom i świętym - Adrianowi, Aleksandrowi, Hieronimowi - gdy nie zadowalała ich polityka Kościoła; z niej pochodzili histerycznie drażliwi, rozżaleni nad sobą desperaci - orędownicy bezpowrotnej przeszłości. Przed wiekami tę barbarzyńską, podstępną, waleczną rasę zniewolili obcy najeźdźcy, z rodu których wywodził się i Artur. Fakt ten był jednym z filarów muru dzielącego ojca i syna.
- Chciałbym z tobą pogadać, Mordredzie - rzekł Agravaine. - Nie bardzo jest na czym usiąść... Siadaj tu, a ja tutaj. Nikt nas nie usłyszy.
- Niech słuchają! Przecież właśnie o to nam chodzi. Trzeba mówić prawdę na głos, a nie szeptać po kątach.
- Szepty i tak w końcu dotrą, gdzie trzeba. - Nieprawda. Właśnie tu się mylisz. On nie chce znać prawdy, a dopóki szepczemy, zawsze może udawać, że nic nie słyszał. Nie na próżno było się tyle lat królem Anglii: to najlepsza szkoła hipokryzji.
Agravaine był wyraźnie nieswój. W odróżnieniu od Mordreda, nie czuł obsesyjnej nienawiści do Artura; właściwie nie żywił osobistej urazy do nikogo, oprócz Lancelota. Pałał raczej nieukierunkowaną chęcią czynienia zła.
- Moim zdaniem, nie ma sensu wywlekać dawnych krzywd - rzekł ponuro. - Nie możemy oczekiwać, że ludzie poprą nas w sprawie tak zawiłej i zadawnionej.
- Może i zadawnionej, ale nie zmienia to faktu, że Artur jest moim ojcem, a gdy byłem niemowlęciem, rzucił mnie w dryfującej łodzi na pastwę morza.
- To ważne dla ciebie, ale być może nie dla innych - odparł Agravaine. - Ludzie obojętnieją wobec spraw zbyt zawiłych. Nie możesz żądać, aby przeciętny człowiek pamiętał o cudzych dziadkach, przyrodnich siostrach i tak dalej. Zresztą, dziś już nie rusza się na wojnę w imię prywatnej urazy. Potrzeba sprawy narodowej, politycznej, społecznie nabrzmiałej. Należy wykorzystywać narzędzia, które są pod ręką. Weź Johna Balia, który wierzy w komunizm: ma tysiące zwolenników, gotowych w każdej chwili wzniecić zamieszki - w poczuciu, że bronią własnej sprawy. Albo Sasi - też dobry przykład. Opowiedzmy się głośno za ruchem narodowym. Nazwijmy go „narodowym komunizmem” - wtedy mamy szansę zjednoczyć wszystkich. Hasła powinny być uniwersalne i chwytliwe, przemawiające do każdego. Powinny godzić w wielkie grupy etniczne - w Żydów na przykład, w Normanów albo w Sasów - tak, żeby w każdym z „naszych” obudzić nienawiść. Albo ogłośmy się wodzami Pradawnych w walce wyzwoleńczej przeciwko Sasom, ewentualnie - wodzami Sasów przeciwko Normanom, lub też stańmy na czele powstania niewolników. Potrzebny będzie sztandar i, rzecz jasna, godło. Czemu nie swastyka? Komunizm, nacjonalizm - proszę bardzo. Ale prywatny rokosz przeciwko staremu - to się nie uda. Choćby dlatego, że samo wyłuszczenie sprawy ludowi zajęłoby ci dobre pół godziny.
- Rozgłoszę, że moja matka była jego siostrą, a on za to próbował mnie utopić!
- Jak chcesz - skwitował Agravaine.
Zanim puchacz się zbudził, rozmawiali o dawnych krzywdach, których doświadczył ich ród: o babce Igraine, którą zhańbił ojciec Artura, o zadawnionej wzajemnej nienawiści Celtów i Sasów, którą wpajała im matka w starej Szkocji.
Mniej krewki od brata Agravaine uważał te sprawy za zbyt przedawnione i skomplikowane, aby mogły posłużyć za broń przeciwko Królowi. Lecz na koniec w rozmowie wypłynął wątek świeższy: grzeszny związek Artura z przyrodnią siostrą i próba zamordowania bastarda, który był owocem tego związku. Byłaby to zaiste potężna broń, gdyby nie pewien szkopuł: wspomnianym bastardem był sam Mordred. Pojął on w lot, co oznacza tchórzliwa reakcja brata: nie wypada, aby syn czynił sztandar ze swego nieprawego pochodzenia i pod tym sztandarem atakował ojca. Poza tym Artur dawno zatuszował całą sprawę, a Mordred wydawał się - z politycznego punktu widzenia - najmniej właściwym człowiekiem do jej odgrzebywania.
Siedzieli bez słowa, patrząc w ziemię. Agravaine nie wyglądał najlepiej, miał podkrążone oczy. Za to Mordred jak zawsze prezentował się nienagannie, szczupły i wystrojony według najnowszej mody. Ekstrawagancki krój kaftana zręcznie kamuflował kalekie ramię.
- Ja się tym nie szczycę - rzekł Mordred, przerywając ciszę.
Spojrzał na przyrodniego brata z ciężkim wyrzutem, którego głębi Agravaine nie umiał pojąć. „Spójrz na mój garb”, mówił mu wzrok Mordreda. „Czy garbus może szczycić się swym urodzeniem?”
Agravaine zerwał się z miejsca, zniecierpliwiony.
- Tak czy siak, muszę się napić! - oznajmił, klaszcząc w ręce na pazia. Drżącymi palcami przetarł powieki i zastygł w pozie znużonej, z tępym obrzydzeniem wpatrzony w puchacza. Mordred przyglądał się bratu z głęboką pogardą, dopóki paź nie wrócił z gąsiorkiem.
- Kto grzebie w gnoju, ten się musi ubabrać - zauważył sentencjonalnie Agravaine, któremu wino korzenne przywróciło wigor. - Pamiętaj, że nie jesteśmy w Szkocji, tylko w Anglii Artura, którego Anglicy kochają. Albo nie dadzą ci wiary, albo - jeśli uwierzą - całą winę zwalą na ciebie jako głosiciela złej nowiny. Jestem przekonany, że do rebelii pod tym hasłem nie przystanie ani jeden człowiek.
Mordred spojrzał mu w oczy. Nienawidził Agravaine'a - jak puchacza - za nędzne tchórzostwo. Nie mogąc się pogodzić z utratą snów o zemście, całą niechęć przelał na Agravaine'a, nazywając go w duchu opojem i zdrajcą klanu.
Agravaine pojął to w lot i, udobruchany już połową gąsiorka, zaśmiał się Mordredowi w twarz, klepiąc go przy tym po zdrowym ramieniu i zmuszając do napełnienia szklanicy.
- Napij się, bracie! - czknął czule. Mordred ledwo umoczył usta.
- Słyszałeś może - ciągnął Agravaine - o wielkim świętym imieniem Lancelot?
Tu mrugnął podkrążonym okiem, zrobił zeza i uśmiechnął się jowialnie. - Mów dalej.
- Z twej odpowiedzi wnioskuję, że słyszałeś o naszym preux chevalier.
- Oczywiście, że znam Sir Lancelota.
- Jeśli mnie pamięć nie myli, ten wzór cnót wszelakich obydwu nas powalił na ziemię, i to nie raz?
- Pierwszy raz Lancelot strącił mnie z siodła tak dawno, że już nawet nie pamiętam, kiedy. Ale to nic nie szkodzi - rzekł Mordred. - Fakt, że ktoś strąca cię z konia drągiem, nie oznacza jeszcze, że ten ktoś jest lepszym człowiekiem od ciebie.
Zabawne: odkąd rozmowa zeszła na Sir Lancelota, Mordred wyraźnie zobojętniał. Za to Agravaine, tak przedtem wstrzemięźliwy, dał się ponieść emocjom.
- Otóż to właśnie! - podchwycił. - Nasz zacny rycerz jest od lat kochankiem Królowej Anglii!
- Wszyscy wiedzą, że Giną od niepamiętnych czasów jest nałożnicą Lancelota. Cóż z tego? Król też wie. Doniesiono mu o tym co najmniej trzy razy. Moim zdaniem, nic tu po nas.
Agravaine pijackim gestem przekrzywił palcem koniec nosa, po czym pogroził bratu.
- Owszem - rzekł - donoszono o tym Królowi, ale zawsze poufnie. Przysyłano mu aluzyjne podarki: tarcze z dwuznacznymi zawołaniami albo rogi, z których pić może tylko wierna żona - ale nikt nie wygarnął mu prawdy przy świadkach, prosto w oczy. Meliagrance zdobył się tylko na ogólnikowe oskarżenie, i to jeszcze w czasach, gdy takie sprawy rozstrzygano przez pojedynek. A gdybyśmy tak my dwaj oskarżyli Sir Lancelota imiennie, zmuszając Króla - w świetle nowego kodeksu - do przeprowadzenia śledztwa?
Oczy Mordreda rozbłysły jak ślepia puchacza.
-1 co dalej?
- Rozłam. Nie widzę innej możliwości. Artur polega na Lancelocie jako dowódcy armii, armia zaś jest filarem władzy Artura, który bez niej nie miałby szans przeciwstawić się dzikiej przemocy. Gdyby jednak udało nam się namieszać między Arturem a Lancelotem, wykorzystując do tego Królową, rozłam władzy stałby się nieuchronny. I wtedy przyjdzie czas na politykę, na tych wszystkich malkontentów, lollardów, komunistów, nacjonalistów i inne bandy. Czas twojej wymarzonej zemsty.
- Poróżnia się, a my tylko dopełnimy dzieła.
- O, nie! Znacznie więcej.
- Kornwalowie wyrównaliby rachunki za dziadka, a ja za matkę...
- ...i to nie siłą pięści, a siłą rozumu.
-1 dokonałbym zemsty na człowieku, który chciał mnie utopić, gdy byłem niemowlęciem...
- ...wpierw chowając się sprytnie za plecami osiłka, a potem działając rozważnie.
- Za plecami naszego słynnego świętoszka...
- Sir Lancelota!
Przypomnijmy po raz ostatni, że ojciec Artura zabił Księcia Kornwalii. Uczynił to, by posiąść jego żonę. Tejże nocy w łonie nieszczęsnej Księżnej poczęty został Artur. Ponieważ chłopiec urodził się wcześniej, niż to dopuszczały konwencje związane z żałobą, ślubem, i tak dalej - oddano go na wychowanie do Sir Ectora z Puszczy Dzikiej. Artur dorastał tam, nieświadom swego pochodzenia. Gdy liczył sobie dziewiętnaście wiosen, los zetknął go z Morgause: Artur nie wiedział, że Morgause jest jedną z jego przyrodnich sióstr - cór Księżnej Kornwalii i zaszlachtowanego Księcia. Dwa razy starsza od młodego Króla (była już matką Gawaine'a, Agravaine'a, Gaherisa i Garetha) uwiodła go bez trudu. Owocem tego związku był Mordred, którego matka wychowała sama na barbarzyńskim odludziu Orkadów. Mordred dorastał bez towarzystwa, gdyż był znacznie młodszy od braci. Czterej pozostali podążyli na dwór Króla Artura, gnani ambicją - był to bowiem najsłynniejszy dwór w Europie - albo chęcią ucieczki od matki. Został jej tylko Mordred, którego całkiem opanowała, zaszczepiając mu wszystkie swoje rodowe i osobiste pretensje wobec Króla - gdyż, co prawda, udało jej się uwieść nieletniego Artura, ale ten niebawem uciekł od niej i związał z Ginewrą. Pozostawiona na Północy, sam na sam z czarnymi myślami, Morgause całą swą macierzyńską władzę skupiła na ostatnim, kalekim synu. Okazywała mu, na przemian, to czułość, to obojętność - wiecznie nienasycona, karmiła sic bowiem miłością swoich psów, dzieci i kochanków. Skończyła marnie: rodzony syn ściął jej głowę w szale zazdrości, zastawszy siedemdziesięcioletnią matkę w łożu z młodym Sir Lamorakiem. Mordred - rozdarty między miłością i nienawiścią do rodzinnego gniazda - dołączył wówczas do grupy zamachowców. Gdy trafił na dwór ojca, który taktownie zatuszował dzieje jego narodzin, przyjęto go tam jako prawowitego brata Gawaine'a, Agravaine'a, Gaherisa i Garetha. Król-ojciec, którego Mordred szczerze nienawidził, bo tak nauczyła go matka, okazał mu wielką serdeczność. Kaleki, inteligentny, niezależny w opiniach młodzian, znalazł się nagle w otoczeniu cywilizacji zbyt prostodusznej na czysto intelektualną krytykę. Mordred odkrył w sobie dziedzica kultury Północy, jakże innej od prostackich morałów Południa.
ROZDZIAŁ II
W drzwiach galerii ukazał się ten sam paź, który niedawno przyniósł wino korzenne dla Sir Agravaine'a. Skłoniwszy się dwukrotnie - z przesadną dwornością, której wymagano od pazia, zanim został giermkiem, aby móc potem dalej awansować na rycerza - chłopiec oznajmił:
- Sir Gawaine, Sir Gaheris, Sir Gareth. Weszli trzej bracia, rozochoceni świeżym powietrzem i zabawą. Klan Orknejów był oto w komplecie. Wszyscy oprócz Mordreda mieli gdzieś tam żony, których jednak nigdy nie widywano. Za to sami bracia niezmiernie rzadko rozstawali się na dłużej. Gdy byli razem, zachowywali się jak mali chłopcy, co było raczej wzruszające niż irytujące. Może wszyscy paladyni Artura mieli w sobie coś z dzieci - jeśli prostoduszność uznamy za cechę dziecięcą.
Gawaine, głowa rodu, szedł pierwszy, niosąc na dłoni młodego, sądząc po upierzeniu, sokoła. Rudą czuprynę krzepkiego osiłka znaczyły gęsto srebrne nitki siwizny. Kępki włosów nad uszami spłowiały jak futro łasiczki i widać było, że wkrótce pobieleją. Gaheris był podobny do Gawaine'a, w każdym razie bardziej niż pozostali bracia. Stanowił jednak jego złagodzony wariant: nie tak płomiennie rudy, nie taki silny, nie taki uparty. Prawdę mówiąc, Gaheris był nieco tępawy. Jedynie Gareth, najmłodszy z braci pełnej krwi, zachował jeszcze ślady młodości. Kroczył sprężyście, jak ktoś, kto cieszy się życiem.
- Ohoho! - zadudnił w podcieniach chrypliwy głos Gawaine'a. - Już pijemy? Od rana?
Gawaine pielęgnował północny akcent na znak protestu przeciwko oficjalnej angielszczyźnie, ale już dawno przestał myśleć po celtycku, więc mimo woli mówił po angielsku coraz lepiej. To również dowodziło, że się starzeje.
- Czołem, czołem, Gawaine! - Agravaine dobrze wiedział, że jego przedpołudniowe „naparsteczki” nie budzą zachwytu w rodzinie, zagadnął więc uprzejmie: - Jak tam poszło?
- Można wytrzymać.
- Poszło nadzwyczajnie! - wtrącił rozentuzjazmowany Gareth. - Najpierw, kiedy ją puściliśmy na haut vollay z passagerem Lancelota, widać było, że jest kompletnie skołowana. Myślałem, że bez wabia sobie nie poradzi. Ale Gawaine prowadził ją przepięknie. Pikowała bez sekundy wahania, jakby przez całe życie polowała na czaple, zatoczyła piękny krąg wokół świeżych stogów przy zamku Blanc - i dopędziła go przy pielgrzymim szlaku, po stronie Ganis. Potem...
- Szkoda gadać - przerwał bratu Gawaine, widząc, że Mordred ziewa demonstracyjnie.
- To była piękna walka - podsumował speszony Gaheris. - Ponieważ debiutantka przyniosła zwierzynę, postanowiliśmy nadać jej imię.
- Ciekawe jakie? - zainteresowali się łaskawie Mordred i Agravaine.
- Pochodzi z Lundy, więc powinna nazywać się na „L”. Spodobał nam się pomysł, żeby nazwać ją na cześć Lancelota - na przykład Lancelotta, czy coś takiego. Będzie z niej sokół pierwsza klasa!
Agravaine spojrzał wilkiem na Garehta i wycedził:
- To już lepiej od razu nazwijcie ją Giną.
Właśnie w tej chwili Gawaine powrócił z dziedzińca, gdzie umieszczał dzielną sokoliczkę na postumencie.
- Dajcie lepiej spokój - poradził braciom.
- Bardzo mi przykro, ale tu chodzi o prawdę.
- Gwiżdżę na prawdę. Jeszcze raz ci mówię: ugryź się w język.
- Gawaine - rzekł Mordred, patrząc w dal - jako wzorowy rycerz nie dopuszcza krytyki. Kto go nie słucha, może mieć nieprzyjemności. Gawaine jest, jak wiadomo, bardzo silny - i we wszystkim małpuje wielkiego Lancelota.
Rudzielec godnie zwrócił się ku niemu.
- Nie jestem, bracie, okazem tężyzny i nie na siłę stawiam. Chodzi mi tylko o przyzwoitość rodziny.
- A przyzwoitość - wpadł mu w słowo Agravaine - pozwala byle komu sypiać z żoną Króla, którego przodek zniszczył nasz ród - Króla, który z naszą rodzoną matką spłodził syna, po czym próbował go utopić.
- Artur zawsze był dla nas dobry - zaprotestował Gaheris. - Przestańcie wreszcie zrzędzić.
- Jest dobry, bo się nas boi.
- Nie bardzo widzę, czemu miałby się bać - zabrał głos Gareth - dopóki ma przy sobie Lancelota. Wszyscy wiemy, że Lancelot to najlepszy rycerz na świecie, zdolny pokonać każdego przeciwnika. Prawda, Gawaine?
- Osobiście wolę się na ten temat nie wypowiadać. Wyniosły ton Gawaine'a rozjuszył Mordreda.
- A ja mam ochotę się wypowiadać! Może przegrywam w pojedynkach na kopie, ale mam odwagę stanąć w obronie rodziny i prawa. Nie jestem hipokrytą. Wszyscy na tym dworze wiedzą, że Królowa ma romans z Wodzem Naczelnym - ale my, nieskalani rycerze, obrońcy niewiast, mamy oczywiście rozmawiać wyłącznie o tak zwanym Świętym Graalu! Agravaine i ja postanowiliśmy pójść niezwłocznie do Króla i przy świadkach wypytać go o Królową i Lancelota.
- Mordredzie! - żachnął się senior klanu. - Zabraniam ci! To grzech!
- On i tak pójdzie - oświadczył Agravaine. - A ja z nim. Gareth miotał się między przerażeniem a zachwytem.
- Oni nie żartują - zauważył.
Korzystając z ogólnej konsternacji, Gawaine na nowo objął przywództwo rodu i przypuścił atak.
- Agravainie, jako głowa klanu, zabraniam ci! - Zabraniasz mi!
- Zabraniam. Jeśli to zrobisz, będziesz skończonym durniem.
- Szlachetny Gawaine - wyjaśnił Mordred - uważa cię za skończonego durnia.
Na te słowa olbrzym podskoczył jak rumak dźgnięty ostrogą.
- Dość tego! - krzyknął. - Myślisz, że nie uderzę cię, bo jesteś kaleką, i korzystasz z tego! Ale oberwiesz, smarkaczu, jeśli nie przestaniesz szydzić!
- Mój Gawainie - wycedził zimno Mordred, słysząc własny głos niczym echo z oddali. - Zdumiewasz mnie. Udało ci się sformułować myśl.
Olbrzym dał krok ku niemu.
- No, proszę. Uderz - zabrzmiał ten sam metaliczny głos. - Wykaż się odwagą.
- Och, przestań, Mordredzie! - zawołał błagalnie Gareth.Musisz stale kogoś zaczepiać?
- Mordred nie zaczepia - sprostował Agravaine - dopóki ktoś go nie sprowokuje.
Gawaine wybuchnął gniewem z siłą armaty. Odskoczył od Mordreda jak raniony byk i wrzasnął na obydwu:
- Niech mnie diabli! Spokój, albo wynocha stąd! Czy w tej rodzinie nigdy nie może być zgody? Zamknijcie wreszcie paszcze, na litość boską, i skończcie pleść te brednie o Sir Lancelocie!
- Po pierwsze: nie brednie - poprawił go Mordred. - Po drugie: nie skończymy.
Wstał z miejsca.
- Więc jak, Agravainie, idziemy do Króla? Kto jeszcze z nami?
Gawaine zagrodził im drogę.
- Mordredzie, ani kroku!
- Kto mnie powstrzyma? - Ja.
- Oto śmiałek! - zabrzmiał ponownie zimny, metaliczny głos i garbus postąpił do przodu.
Gawaine odepchnął go czerwonym łapskiem, porośniętym złotawymi włoskami. W tej samej chwili białe, pulchne paluchy Agravaine'a zacisnęły się na rękojeści miecza.
- Stój, Gawainie! Mam miecz!
- Ty zawsze masz miecz! - krzyknął Gareth. - Ty diable!
Najmłodszy z czterech braci pojął nagle, co go prześladowało całe życie: zamordowana matka - jednorożec - chłopiec z ukrytym sztyletem podczas bójki w spiżarni - a teraz ten tłuścioch dobywający miecza. Dlatego krzyknął.
- W porządku, Gareth - wyszczerzył się złowieszczo Agravaine, blady jak ściana. - Zrozumiałem. A teraz dobywam miecza.
Sytuacja wymknęła się spod wszelkiej kontroli: bracia zachowywali się jak marionetki, które już nieraz odgrywały podobną scenę - i było to wrażenie jak najbardziej słuszne. Gawaine na widok stali wpadł w amok. W jednej chwili odskoczył od Mordreda, bluznął potokiem słów, chwycił nóż myśliwski, gdyż nie miał przy sobie innej broni, i natarł z furią na Agravaine'a. Tłuścioch, nagle zepchnięty do defensywy, cofał się przed nim pod osłoną miecza w drżącej dłoni.
- Rzeźniku! - dyszał Gawaine. - O, tak! Ty świetnie zrozumiałeś, o co mu chodziło. Chwytasz za miecz przeciwko rodzonemu bratu, bo mordowanie bezbronnych to twoja specjalność! Na kir żałobny, obyś był przeklęty! Unieś miecz, łotrze! Wyżej! Czego chcesz jeszcze? Nie dość ci, że zaszlachtowałeś matkę? Do diaska, Agravaine, rzućże ten miecz na ziemię albo stawaj do walki, bo inaczej...
W cieniu, za plecami Gawaine'a, skradał się Mordred ze sztyletem w dłoni. Nagły błysk stali odbił się w ślepiach puchacza - i w jednej chwili Gareth skoczył na ratunek bratu. Chwycił Mordreda za nadgarjjjejc krzycząc:
- Zdrada! Gaheris, uważaj na tamtych!
- Agravaine, odłóż miecz! - rozkazał Gaheris. - Gawaine, zostaw go!
- Z drogi! - ryknął Gawaine. - Sam nauczę kundla moresu!
- Agravaine, odłóż miecz natychmiast, bo on cię zabije! Szybciej, człowieku! Nie bądź głupi! Gawaine, zostaw go! On nie mówił poważnie! Gawaine! Agravaine!
Niestety, Agravaine zamierzył się niezdarnie na głowę klanu. Gawaine - leciwy olbrzym ze spłowiała grzywą - z nonszalancką pogardą odparował cios nożem, doskoczył do Agravaine'a i założył mu kleszczowy chwyt w pasie. Miecz z brzękiem opadł na posadzkę. Agravaine runął plecami na stół z winem, przygnieciony przez Gawaine'a. Morderczy sztylet już wzniósł się w górę, aby dokończyć dzieła, gdy Gaheris pochwycił od tyłu rękę brata. Zastygli tak w doskonałym bezruchu i ciszy. Gareth trzymał Mordreda. Agravaine, wolną ręką osłaniając oczy, uchylał się przed sztyletem. Gaheris więził w dłoni mściwe ramię Gawaine'a.
W tej kłopotliwej chwili drzwi galerii otwarły się ponownie i dworny paź oznajmił tonem niewzruszonym:
- Jego Wysokość Król Anglii!
Na te słowa wszyscy zareagowali jak na hasło „spocznij”: zwolnili uściski i odzyskali zdolność ruchu. Agravaine usiadł, dysząc ciężko. Gawaine odwrócił się od niego i otarł czoło wierzchem dłoni.
- O mój Boże! - wymamrotał. - Czemu ja muszę być taki w gorącej wodzie kąpany!
Król już stał w progu. Wkroczył na galerię.
Ten skromny starzec przez całe swoje życie chciał jak najlepiej. Lat miał już sporo, a wyglądał na więcej. W mgnieniu oka ocenił sytuację, lecz nie dał tego po sobie poznać. Podszedł do Mordreda, by powitać go czułym pocałunkiem, a do pozostałych uśmiechnął się łagodnie.
ROZDZIAŁ III
Lancelot i Ginewra siedzieli przy oknie wieży. Dzisiejszy obserwator, znający legendę arturiańską tylko z poezji Tennysona i jemu podobnych, zdziwiłby się zapewne, że słynni kochankowie nie są już pierwszej młodości. Dziś bowiem miłość kojarzy się głównie z młodzieńczym romansem Romea i Julii; dlatego przeniesieni w Średniowiecze, kiedy to - jak chce autor poezji rycerskiej - mężczyzna miał en ciel un dieu, par terre une deesse - przeżylibyśmy nie lada szok. Kochankowie nie rekrutowali się wówczas spośród dziatwy i dorastającej młodzieży: byli to ludzie dojrzali, którzy wiedzą, czego chcą. Zakochiwano się na całe życie, nie było bowiem jeszcze takich wygód jak rozwód i psychiatra. Mężczyzna miał - jako się rzekło - „w niebie Boga, a na ziemi boginkę”, a ponieważ każdy wyznawca dobiera sobie bóstwo ze staranną rozwagą, średniowieczni kochankowie kierowali się w swych wyborach nie tylko względami ciała, nie porzucali też beztrosko obiektu uczuć, gdy powaby cielesne przygasły.
Lancelot i Ginewra siedzieli, jako się rzekło, w oknie wieży, przed nimi zaś, w ukośnych promieniach zachodzącego słońca, rozpościerała się Arturowa Anglia.
Tę Gramarię epoki Średniowiecza - zwanej niekiedy Ciemnowieczem - stworzył Król Artur. Kiedy jako młodzieniec zasiadł na tronie, Anglią rządzili zbrojni baronowie, głód i wojna. Spory prawne rozstrzygano w oparciu o „sądy boże” (najczęściej próbę ognia z użyciem rozpalonego żelaza), prawo senioralne i kościelne. Wzdłuż wybrzeży Anglii, wszędzie tam, gdzie dotrzeć zdołały łodzie najeźdźców, nie pozostał ani jeden zwierz w lesie, ani jeden owoc na drzewie. Na bagnach i w leśnych ostępach ostatni Sasi bronili się przed terrorem rozpętanym przez Uthera Zdobywcę. Słowa „Normanin” i „baron” znaczyły tyle, co „sahib” w kolonialnych Indiach. Głowa walijskiego bohatera Llewellyna ap Griffitha, przystrojona tradycyjnym wieńcem z bluszczu, gniła wbita na iglicę jednej z wież Tower. Jadąc traktem, mijało się okaleczonych żebraków, częstokroć niosących w lewej ręce uciętą prawą dłoń, a przy nich oswojone psy - także okaleczone amputacją jednego palca - aby ni człek, ni pies nie ważył się nigdy więcej polować w pańskim lesie. Gdy Artur objął tron, wieśniacy co wieczór barykadowali się w chatach, jak przed oblężeniem, i wznosili modły do Boga o spokojną noc: głowa rodziny recytowała modlitwę, odmawianą zazwyczaj na morzu przed sztormem, zakończoną błaganiem „Panie, błogosław nam i wspieraj nas” - a reszta domowników odpowiadała „Amen”. W zamczyskach baronów nadal torturowano biednych łyków: wybebeszano żywcem, wnętrzności paląc przed ofiarą, rozcinano żołądki, by sprawdzić, czy delikwent nie połknął złota, duszono żelaznymi pętlami, wieszano głową w dół nad paleniskiem, wrzucano w doły pełne żmij, ściskano głowy skórzanymi obręczami albo gruchotano kości, zamknąwszy więźnia w pełnej kamieni skrzyni. Dość sięgnąć do literatury tamtej epoki opisującej legendarne dzieje rodów Plantagenetów i Kapetyngów, aby zorientować się, w jakim położeniu był kraj. Król Jan, jak głosi legenda, miał zwyczaj codziennie przed obiadem wieszać dwudziestu ośmiu zakładników; Króla Filipa dzień i noc strzegli „maczugowi” - brutalna bojówka szturmowa, której zadaniem było bronić monarchy; Ludwik natomiast skracał wrogów o głowę na szafocie, pod którym w czasie egzekucji stać musiały dzieci ofiary. Tak nas przynajmniej informował Ingulf z Croyland, póki nie dowiedziono, że jest on mistyfikacją literacką. W początkach władzy Artura niejeden arcybiskup nosił przydomek „łapiducha”, kościoły zamieniano w fortece, z okopami na cmentarzach wśród rozrzuconych kości, na morderców nakładano grzywny według cennika, nie pogrzebane trupy ekskomunikowanych walały się gdzie bądź, a przymierający głodem wieśniacy jadali trawę, korę z drzew lub siebie nawzajem (jeden zjadł podobno czterdziestu ośmiu sąsiadów). Heretycy smażyli się w ogniu - tak pewnego dnia spłonęło na stosie czterdziestu pięciu templariuszy - a głowami jeńców ostrzeliwano z katapulty oblężone warownie. Tu zakuty w łańcuchy przywódca Żakierii wił się w mękach, koronowany rozpalonym do czerwoności trójnogiem, ówdzie błagał o litość papież porwany dla okupu, tam znów inny papież, otruty, konał w męczarniach. Skarby, w postaci sztab złota, kazano zamurowywać w ścianach zamków, a murarzy zaraz potem ścinano. Paryskie dzieci bawiły się na ulicy trupem konstabla, kiedy ich rówieśnicy, z tłumem starców płci obojga, konali z głodu pod murami oblężonego miasta, zdani na pastwę wroga. Hus i Hieronim, ubrani w mitry apostatów, skwierczeli na stosie. Okulawieni idioci z Jumieges dryfowali z nurtem Sekwany. U Idziego z Retzu znaleziono co najmniej tonę wysuszonych kości: były to szczątki dzieci, które pan ów mordował na zamku przez dziewięć lat, po dwieście czterdzieścioro rocznie. Książę Berry natomiast stracił respekt poddanych, a wraz z nim koronę, za użalanie się nad losem ośmiuset piechurów padłych w bitwie na polu walki. Młodego księcia Saint Pol uczono sztuki wojennej, dając mu do zaszlachtowania dwudziestu czterech jeńców - każdego w inny sposób. Ludwik XI - jeszcze jeden król owiany legendą - trzymał krnąbrnych biskupów w kosztownych klatkach. Książę Robert, przez arystokrację zwany Wspaniałym, wśród ludu znany był powszechnie jako Robert Diabeł. Całymi latami, aż do czasów Artura, lud prosty - którego czternastu przedstawicieli w jednym tylko mieście w ciągu tygodnia pożarły wilki, i którego jedną trzecią pochłonęła Czarna Śmierć, a ich trupy upychano w dołach „jak bekon” - ów lud, który schronienia na noc szukał często po lasach, bagnach i jaskiniach, dla którego na siedemdziesiąt lat życia przypadało czterdzieści osiem lat głodu - ten lud prosty spoglądał z lękiem na szlachtę feudalną, nazywając ją panami nieba i ziemi, i - chłostany przez swoich biskupów, którym nie wolno było przelewać krwi, więc łoili żelaznymi pałkami - wołał w niebo, że Chrystus i jego święci śpią i niczego nie widzą.
- Pourquoi... - śpiewali uciśnieni we Francji.
Pourquoi nous laisser faire dommage? Nous sommes hommes comme ils sont.
Taki świat odziedziczył w spadku Artur. Lecz nie na taki spoglądali z okna wieży nasi kochankowie: bezpieczna w blaskach zachodzącego słońca, roztaczała się przed nimi osławiona pieśnią i legendą Wesoła Anglia epoki Średniowiecza, które przestało być Ciemnowieczem. Lancelot i Ginewra byli świadkami Epoki Indywidualności.
Czasy rycerskie - cóż za wspaniałe czasy! Każdy człowiek był sobą, każdy śmiało i ochoczo podążał za głosem natury. W krajobrazie, który roztaczał się przed oczami kochanków, tyle było wyszukanego smaku, takie mnóstwo zaskakujących postaci i zdarzeń, że wprost nie wiadomo, od czego zacząć jego opis.
Ciemnowiecze - Średniowiecze! Wiek dziewiętnasty beztrosko szafował etykietkami. A w Gramarii Króla Artura słońce rozpalało setki klejnotów barwionego szkła w klasztornych witrażach, tańczyło po błyszczących wieżach katedr i zamków. Ówcześni architekci kochali się w wieżach i świetle; budowali z radosną pasją - stąd czułe nazwy nadawane częstokroć fortecom. Wesoła Twierdza Lancelota nie była pod tym względem wyjątkiem w czasach, które pozostawiły nam Ślicznotkę, Rozkosz - ale i Złego Sąsiada, nazwanego tak na postrach wrogom. Nawet taki tępy, pryszczaty osiłek jak legendarny Ryszard Lwie Serce, potrafił ochrzcić swoje zamczysko Podwika i mówić o nim „moja śliczna jednoroczna córeczka”. Nawet sławetny łotr Wilhelm Zdobywca zasłużył na przydomek Wielkiego Budowniczego. Weźmy choćby samo szkło witrażowe w pięciu olśniewających kolorach, choć nie tak gładkie jak dzisiejsze, grubsze i oprawiane w ołów mniejszymi tafelkami. Ówcześni uwielbiali je nie mniej niż same budowle: Villars de Honnecourt, na przykład, urzeczony urodą pewnego witrażu, przerwał podróż, aby go naszkicować. Rycinę opatrzył objaśnieniem: „Spiesząc na wezwanie do państwa Węgrów, naszkicowałem rzeczone okno, gdyż żadne dotąd tak mnie nie zachwyciło”. Wyobraźcie sobie wnętrza ówczesnych kościołów: nie szare, przytłaczające, do jakich przywykliśmy obecnie, lecz roziskrzone barwami witraży, obwieszone falującymi arrasami i złotogłowiem z Bagdadu, pełne fresków, na których wszystkie postacie stoją na palcach. Podobnie wyglądały wnętrza zamków widocznych z okna Ginewry. Nie były to już ponure zamczyska z czasów koronacji Artura: teraz w komnatach pyszniły się meble, wykonane nie przez cieśli, lecz przez stolarzy, a ściany mieniły się przepychem arrasów, takich choćby jak tapiseria obrazująca Turniej Świętego Dionizego, którą - choć zajmowała powierzchnię ponad czterystu jardów kwadratowych - utkano w niespełna trzy lata, co najlepiej świadczy o powszechnym zapale do pracy twórczej. Gdy, zwiedzając dzisiaj ruiny zamków, rozejrzycie się uważnie, dojrzycie gdzieniegdzie haki w murze, służące niegdyś do zawieszania owych przepysznych tkanin. Wspomnijmy też złotników z Lotaryngii, wyrabiających relikwiarze w kształcie miniaturowych kościołów, z nawami, figurami, transeptami, i tak dalej - niczym domki dla lalek; wspomnijmy emalierów z Limoges i misterną technikę champleve, polegającą na wypełnianiu emalią rowkowych żłobień w metalu, a także niemieckie rzeźby z kości słoniowej i drogocenne granaty oprawiane w irlandzki metal. A chcąc sobie do końca uzmysłowić twórczy ferment ożywiający rzekome Ciemnowiecze, odrzućmy tezę, że słowo pisane dotarło do Europy dopiero po upadku Konstantynopola. Każdy średniowieczny mnich-kopista był bowiem człowiekiem obeznanym z kulturą - wymagał tego jego zawód. „Każda napisana litera” - zwykł mawiać pewien średniowieczny opat - „to cios zadany diabłu”. Biblioteka w Saint Piquier już w dziewiątym wieku liczyła dwieście pięćdziesiąt sześć woluminów, w tym dzieła Wergilego, Cycerona, Terencjusza i Makrobiusza. Księgozbiór Karola V liczył zaś ni mniej, ni więcej tylko dziewięćset dziesięć tytułów - tyle samo mniej więcej, co niemała współczesna biblioteka.
Widać też było z okien zamku samych ludzi - wielobarwne zbiorowisko oryginałów, przekonanych o tym, że człowiek ma duszę, a nie tylko ciało, i dających temu wyraz na różne zaskakujące sposoby. W osobie Sylwestra II na tronie papieskim zasiadł słynny mag - choć potomni zapamiętali go głównie jako wynalazcę zegara wahadłowego. Osławiony król Francji imieniem Robert, który miał nieszczęście być ekskomunikowany, przeżywał przykre kłopoty domowe, gdyż w końcu nikt nie chciał dla niego gotować, a dwie ostatnie służące, które udało się do tego nakłonić, po każdym posiłku pana wrzucały wszystkie naczynia w ogień. Pewien arcybiskup Canterbury, ekskomunikowawszy w przypływie gniewu wszystkich prebendarzy od Świętego Pawła, pognał następnie do klasztoru św. Bartłomieja i tam, na środku kaplicy, znokautował zastępcę przeora - na co wzburzeni zakonnicy zdarli zeń biskupie szaty, odsłaniając ukrytą pod spodem zbroję: skompromitowany prałat musiał salwować się ucieczką łodzią do Lambeth. Księżna Anjou miała dziwny zwyczaj znikania przez okno podczas Mszy Świętej w momencie Podniesienia. Pani Trote de Salerno używała własnych uszu jako chustki do nosa, a brwi zarzucała na plecy jak warkocze. Jeden z biskupów Bath z czasów owianego legendą Króla Edwarda I został po długich debatach uznany za niegodnego zaszczytu arcybiskupstwa, ponieważ miał z a dużo dzieci z nieprawego łoża. Lecz biskup Bath to pestka w porównaniu z Księżną Hennebergu, która wydała na świat trzysta sześćdziesięcioro pięcioro potomstwa - i to w jednym połogu.
Była to epoka pełni życia, epoka angażowania się bez reszty w każde dzieło. Być może Artur narzucił ten styl światu chrześcijańskiemu, powodowany własnym głębokim i wszechstronnym wykształceniem pod okiem Merlina.
Król Artur - tak przynajmniej chce Malory - był bowiem świętym patronem rycerstwa. Nie sfrustrowanym Brytem z piątego stulecia, paradującym w konopnym gieźle, ani też nowobogackim modnisiem, jakich nie brakowało zapewne pod koniec życia samego Malory'ego. Artur był z duszy serca królem rycerstwa, które swą świetność osiągnęło jakieś dwa wieki przed przystąpieniem do pracy naszego kronikarza. Był symbolem i twórcą wszystkiego, co dobre w Średniowieczu.
W ujęciu Malory'ego, Artur Król Anglii stworzył cywilizację, której obraz wypaczają podręczniki historii. Ów niewolnik ideału rycerstwa nie był epigonem przeszłości bez perspektyw. Przeciwnie: miał do dyspozycji co najmniej trzy filary, na których mógł budować swoją potęgę - a najmocniejszym z nich był Kościół Katolicki. Dzięki polityce Artura, ten Kościół - po dziś dzień najliczniejsza korporacja uczonych mężów całego świata - otworzył się również dla maluczkich. Saski wieśniak został w nim papieżem Adrianem IV, syn cieśli - papieżem Grzegorzem VII. W tak dzisiaj pogardzanych Wiekach Średnich można było dojść do najwyższych urzędów, jeśli tylko miało się wykształcenie. I błędne jest przekonanie, że Arturowa cywilizacja szwankowała w dziedzinie tak ukochanej przez nas nauki. Ówcześni naukowcy - przez współczesnych sobie zwani magami - byli autorami wynalazków nie mniej szokujących niż nasze, tyle że dziś przywykliśmy już do nich, więc nas nie dziwią. Najwięksi magowie - jak Albert Wielki, brat Bacon, Raymond Lully - znali kilka kluczowych sekretów bytu, dziś już zapomnianych, a przy okazji eksperymentów alchemicznych odkryli substancję, na którą popyt świata cywilizowanego nigdy nie maleje: proch strzelniczy. Za swą uczoność byli hojnie nagradzani; Albert Wielki - nawet godnością biskupią. Niejaki oaptista Porta, który również zaliczał się do tego grona, wynalazł, zdaje się, kinematograf - miał jednak dość rozsądku, aby w porę zarzucić prace nad doskonaleniem urządzenia.
Co do pojazdów latających, to żył w dziesiątym wieku mnich imieniem Aethelmaer, który z takowymi eksperymentował i byłby może nawet odniósł sukces, gdyby nie wypadek spowodowany wadliwym zamocowaniem części ogonowej pojazdu. Aethelmaer rozbił się - jak pisze Wilhelm z Malmesbury - quod caudam in posteriori parte oblitus fuerat adaptare.
Nawet w sferze obyczajowej Ciemne Wieki mają z nami wiele wspólnego - weźmy choćby nazwy co mocniejszych ówczesnych koktajli: Czapka Niewidka, Wściekły Pies, Ojciec Łobuz, Pastwa Aniołów, Smocze Mleko, Skazaniec, Kaczy Chód i Powsinoga.
Z okna roztaczał się więc widok rozkoszny, jakkolwiek miejscami nieco dziwny. Tam, gdzie dziś spotykamy parki i pola uprawne grodzone żywopłotami, stały wiejskie osady, pośród grząskich bagnisk i puszcz nie do przebycia. Las Sherwood rozciągał się na setki mil, od Nottingham po środek hrabstwa York. Kogo ciekawią obrazki z życia tej pracowitej wyspy - pszczelarstwo, odstraszanie gawronów, orka wołami - niech zajrzy do Psałterza Luttrella, gdzie wszystko to zostało pięknie wyrysowane. Gdybyście żyli wówczas i lubili niecodzienne widoki, zapewne mielibyście szczęście ujrzeć przez okno rycerza w pełnej zbroi. Zauważylibyście, że jego wysoko podgoloną głowę wieńczy bujny czub, jak u japońskiej lalki, nadając całej czaszce kształt chałki. Czub pod hełmem znakomicie amortyzował ciosy. Za rycerzem pod waszym oknem przedefilowałby, zapewne na osiołku, klasztorny skryba - ten, w przeciwieństwie do rycerza, właśnie na czubku głowy byłby całkiem łysy. Młody kleryk, udający się na święcenia do biskupa, brał bowiem z sobą przede wszystkim nożyce, aby zwierzchnik mógł mu wystrzyc tonsurę. Za mnichem, w defiladzie oryginałów, pojawiłby się uczestnik krucjaty, który ślubował bronić Grobu Pańskiego. Krzyż na jego tunice to rzecz oczywista, lecz mogłoby was zdziwić, że, szczerze przejęty i rozochocony misją, nasz krzyżowiec umieścił symbol Męki Pańskiej gdzie się tylko dało. Niczym skaut świeżo przyjęty do drużyny, oznaczył krzyżem wszystko: tarczę, opończę, hełm, siodło, nawet końską uzdę. Dalej jechać mógłby braciszek z zakonu cystersów: tego z racji stroju wzięlibyście pewnie za mędrca - lecz niesłusznie, gdyż ex officio był analfabetą. Jego rolą było pieczętować ołowiem bulle papieskie, a tym samym strzec pilnie papieskich sekretów, których sam również nie miał prawa znać - dlatego pilnowano, aby nie umiał czytać ani słowa. Owdzie pojawiłby się Sas, brodaty, w czapce kształtem zbliżonej do frygijskiej - a to na znak oporu przeciw władzy; gdzie indziej znów rycerz z Marches, znad północnej granicy Królestwa. Ten ostatni, ponieważ żył z nocnych napadów i grabieży, nosił na lazurowej pelerynie znaki gwiazd i księżyca. Dymek wznoszący się na horyzoncie mógłby dobywać się z miechów alchemika, usiłującego - całkiem zasadnie - przetopić ołów w złoto: nam dotychczas nie udało się dokonać tej sztuki, lecz reakcja jądrowa coraz bardziej zbliża nas do sukcesu. W oddali, za murami klasztoru, ujrzelibyście może procesję rozsierdzonych mnichów, krążących na bosaka po dziedzińcu: jeśliby szli pod słońce, to znak, że robią na złość opatowi, z którym się pokłócili. Nieopodal dostrzeglibyście winnicę ogrodzoną parkanem z kości: we wczesnych latach panowania Artura odkryto, że kości świetnie nadają się na ogrodzenia winnic, cmentarzy, a nawet fortów. Odwróciwszy głowę, ujrzelibyście wrota zamku, przypominające ścianę leśniczówki, z poprzybijanymi gęsto, jeden przy drugim, łbami wilków, niedźwiedzi, jeleni, i tak dalej. W oddali, na lewo, rozgrywano by właśnie turniej rycerski, według zasad ustalonych przez Geoffreya de Preully: heroldzi, z uwagą godną sędziów bokserskich, sprawdzaliby zawodników, czy przypadkiem nie są przytroczeni do siodeł. Za czasów Króla Edwarda III, sędziowie pojedynku rozstrzygającego spór prawny między Hrabią Salisbury a Biskupem Salisbury, stwierdzili, że zawodnik Biskupa jest pod zbroją gęsto wytapetowany modlitwami i zaklęciami - straszne przewinienie: to tak, jakby w rękawicy boksera znaleziono przed meczem końską podkowę. Tuż pod oknem przeczłapaliby może smętnie dwaj nuncjusze papiescy, wracający do Rzymu z objawami ciężkiego zaparcia. Zdarzyło się bowiem, że takich dwóch wysłano z ekskomuniką do Barnaby Viscontiego, ten zaś kazał nieszczęsnym posłom zjeść bulle - nie tylko sam pergamin, ale także sznury i ołowiane pieczęcie. Za nimi dreptać mógłby zawodowy pielgrzym, podpierający się tęgim, sękatym kosturem, podkutym jak ciupaga i obwieszonym święconymi medalikami, relikwiami, muszelkami, chustami świętej Weroniki, i tak dalej. Przedstawiałby się jako „palmer” - ten, co niesie gałąź palmową z Ziemi Świętej - a jeśli byłby weteranem w swoim fachu, wśród relikwii, które zachwalał, znaleźć by się mogły: pióro ze skrzydła Archanioła Gabriela, garść węgli z paleniska, na którym upieczono świętego Wawrzyńca, „cały i nietknięty” palec Ducha Świętego, fiolka potu, który święty Michał uronił, walcząc z diabłem, gałązka „krzaka, z którego Pan Bóg przemówił do Mojżesza”, podkoszulek świętego Piotra i kropla mleka Najświętszej Panienki, pasteryzowanego w Walsingham. Za pielgrzymem skradałby się zapewne typek spod ciemnej gwiazdy - jeden z tych, co to „śpią za dnia, w noc czuwają, jedzą i piją stale, chociaż nic nie mają”. To banita, do którego odnosiło się następujące zalecenie:
Kto by schwytał banitę, niech go zwiąże w pytę, I powiesi przy drodze, łotrom ku przestrodze.
Zanim jednak banita zadyndał przy drodze łotrom ku przestrodze, cieszył się pełnią wolności. Nieodłączna i wierna towarzyszka życia szła za nim krok w krok - za jej głowę (zazwyczaj ogoloną przed ucieczką do lasu) również wyznaczono cenę. Idąc, oglądała się często za siebie i czujnie nasłuchiwała odgłosów obławy.
Z przeciwnej strony nadszedłby zapewne możny baron, z nabożną ostrożnością dźwigając przed sobą parujący placek: raz do roku miał bowiem obowiązek przynieść taki placek Królowi Arturowi i dać mu go powąchać, tytułem spłaty lenna. Minąłby go galopem inny baron, zapamiętale ścigający smoka - i nagle BUM! - baron leży jak długi, a koń, zadowolony, pomyka do lasu. Lecz bez obawy: któryś z giermków barona natychmiast ustępuje panu własnego rumaka - tak jak my dziś na polowaniu oddalibyśmy w takiej sytuacji konia łowczemu - tak bowiem stanowiło prawo feudalne. Daleko na północ, pod gasnącym słońcem, dojrzelibyście może światełko w oknie chaty, w której krząta się pracowita czarownica: lepi z wosku podobiznę osoby, która jej się naraziła - lecz nim zacznie wbijać w nią szpilki, trzeba dokonać ceremonii chrztu figurki, gdyż to tylko gwarantuje skuteczność czarów. Mszę żałobną w intencji śmierci wybranej osoby z chęcią odprawi jeden z zaprzyjaźnionych z czarownicą księży, którzy przeszli na stronę Księcia Ciemności. Z całą powagą wygłosi formułę: Requiem aeternum dona ei, Domine, chociaż delikwent jeszcze żyje. Równie daleko, lecz patrząc na zachód, pod tym samym gasnącym słońcem, można by dostrzec postać Enguerranda de Marigny, który wzniósł gigantyczną szubienicę w Mountfalcon, po czym sam zawisł na niej, gdy uznano go winnym uprawiania Czarnej Magii. Nieco bliżej, traktem truchtaliby beztrosko Książę Berry i Książę Brittany - dwaj poczciwcy w atłasowych strojach, imitujących stalowe pancerze. Doszli oni do wniosku, że nie ma sensu męczyć się w zbroi, skoro atłas jest lżejszy i bardziej przewiewny - trudno zaprzeczyć, że taka filozofia wymagała sporej odwagi. Niewielu umiałoby się na nią zdobyć - może Lancelot. Na przydrożnym pagórku nie dostrzeżony przez rycerzy, siedziałby sobie Joly Joly Wat, z nieodłącznym garnczkiem dziegciu pod ręką. Był to człek sławny w całej Gramarii, on to bowiem odkrył, że dziegieć jest doskonałym środkiem antyseptycznym dla owiec. Gdyby mu dzisiaj zacytować popularne powiedzonko: „Nie żałuj dziegciu, gdy nie chcesz stracić statku” - przytaknąłby z ochotą, przekonany, że tylko lekko się przesłyszał (sam był bowiem autorem owego porzekadła), bo przecież zamiast „statku” powinno być „stadka”.
Dalej, pośród rojnego targowiska, jakiś bankrut poddawałby się z zapałem karze chłosty - nie przez nienawiść ku sobie, lecz w nadziei, że rozpaczliwym wrzaskiem obudzi litość w sercach obecnych na rynku krewnych i znajomych, skłaniając ich do spłaty swoich długów. Bardziej na południe, ku basenowi Morza Śródziemnego, można by obserwować marynarza, ponoszącego karę za uprawianie hazardu. Zgodnie z prawem ustanowionym przez Ryszarda Lwie Serce, kara polegała na trzykrotnym strąceniu winowajcy w morze ze szczytu głównego masztu, przy donośnych wiwatach reszty załogi. Jeszcze inny wymyślny rodzaj kary zaobserwowalibyście na placu targowym tuż pod oknem: widać tam, jak zakutego w dyby handlarza kiepskiego wina poją do nieprzytomności jego własnym trunkiem, resztę wylewając mu na głowę. Ależ będzie miał biedak kaca jutro rano! Nieopodal oko osoby wykształconej wyłowi z tłumu fertyczną Alison, która pełnym uznania okrzykiem „Ho, ho!” skwitowała pewien nietypowy pocałunek, o którym opowiada nam Chaucer. Obok zaś krewki młynarz wraz z rodziną próbuje opanować skutki zamieszania, które wynikło minionej nocy wskutek przestawienia kołyski - co w opowieści swej ze szczegółami relacjonuje szeryf. Tymczasem młody żaczek, który miał szczęście i fantazję ustrzelić Księcia Salisbury z nowoczesnego wynalazku zwanego armatą, odbierałby gratulacje od kolegów na dziedzińcu pobliskiej szkoły przyklasztornej. A rosnące na skraju dziedzińca śliwy - drzewa sprowadzone do Anglii równie niedawno jak ukochana przez Merlina morwa - roniłyby kwiecie w łagodnym świetle zmierzchu. W tym samym czasie czteroletni Król Szkocji niechętnie wręczałby swej piastunce edykt, przyznający jej prawo do wymierzenia klapsa Jego Królewskiej Mości, nawet za przewinienie mniejsze niż zdrada stanu. Zdemoralizowane wojsko, nauczone władać jednym tylko narzędziem - mieczem - wałęsałoby się od drzwi do drzwi, żebrząc chleba, co jest zajęciem godnym polecenia każdej armii. Przestępca, który znalazł azyl w kościele, straciłby nagle nogę, którą mu ucięto, bo nieopatrznie wystawił ją za drzwi. Wewnątrz świątyni kłębiłby się tłum oszustów, rabusiów, morderców i dłużników, knujących nowe zbrodnie lub ostrzących noże na nocne rozboje, w bezpiecznym azylu za progiem kościoła, gdzie nie wolno było nikogo aresztować. Najgorszą karą, jaka mogła dotknąć korzystających z azylu, była banicja. Wyjęci spod prawa mieli obowiązek bezzwłocznie po wyroku ruszyć do portu Dover, koniecznie środkiem drogi, przez cały czas ściskając w rękach krucyfiks - jeśli go bowiem choć na chwilę odłożyli, każdy mógł ich zaatakować i zabić. Gdy zaś w Dover nie od razu trafili na odpływający statek i przyszło im czekać, prawo wymagało, aby w tym czasie codziennie wchodzili do wody po szyję, dowodząc w ten sposób, że naprawdę starają się opuścić ziemię, z której ich wygnano.
Czy wiecie, że widoczny z okna Ginewry świat Ciemnowiecza tak dalece cenił sobie Honor, że przestrzegał ogłoszonej przez Kościół Katolicki przerwy w walkach - zwanej Pokojem Bożym - która trwała od każdej środy wieczór do poniedziałku rano, a także przez cały Adwent i Wielki Post? Czy zdaje wam się, że ludzie Średniowiecza, ze swoimi Bitwami, Głodem, Czarną Śmiercią i Niewolnictwem, byli gorsi od nas, z naszymi Wojnami, Blokadami, Grypą i Powszechnym Obowiązkiem Służby Wojskowej? Nawet jeśli w swojej niewiedzy uważali Ziemię za pępek Wszechświata - to czy my sami jesteśmy dużo mądrzejsi, utrzymując, że Człowiek jest królem Stworzenia? Skoro rybie potrzeba milionów lat, aby przeistoczyć się w płaza - to jak możliwe, aby Człowiek w ciągu paru stuleci zmienił się nie do poznania?
ROZDZIAŁ IV
Lancelot i Ginewra patrzyli z okna wieży na zmierzch epoki rycerskiej. Ich sylwetki odcinały się dwoma ciemnymi profilami od tła wieczornego nieba. Profil brzydala Lancelota przypominał łeb maszkarona z wybudowanej niedawno w Paryżu katedry Notre Dame. Mimo to przyznać trzeba, że szkaradna twarz Lancelota z latami nieco wyszlachetniała: rysy brzydoty utrwaliły się w niej jako cechy męstwa. Niczym buldog - pies najbardziej ze wszystkich psich ras zdradzony przez naturę - Lancelot miał oblicze budzące w ludziach zaufanie.
Lancelot i Ginewra śpiewali - i było to wzruszające. Ich głosy, nie tak już dźwięczne jak w młodości, wciąż bezbłędnie trafiały w ton. Brzmiały słabo, lecz czysto, wzmacniając się nawzajem.
Gdy słodki miesiąc maj (śpiewał Lancelot) Nadchodzi i gaj Słoneczny złoci zdrój Niestraszny mi bój.
A gdy się kończy dzień (wtórowała mu Ginewra) I blask słońca lśnień Utraci swoją moc Niestraszna mi noc.
Lecz ach! I noc, i dzień (śpiewali razem) I moc serca drgnień Pożegnać przyjdzie czas Nie będzie nas.
Zakończyli pieśń wdzięcznym trelem w przedostatnim takcie.
- Masz wciąż piękny głos - powiedział Lancelot. - Mój, niestety, trochę rdzewieje.
- Nie trzeba pić alkoholu.
- No wiesz! To niesprawiedliwe. Przecież od czasu Graala jestem prawie abstynentem.
- Miałam na myśli właśnie owo „prawie”.
- W takim razie nie będę pił w ogóle. Nawet wody. Skonam z pragnienia u twych stóp, Artur wyprawi mi wspaniały pogrzeb, a tobie nigdy nie wybaczy, że byłaś dla mnie tak surowa.
- Wówczas ja pójdę do klasztoru pokutować za grzechy i będę tam żyć długo i szczęśliwie. Co jeszcze zaśpiewamy?
- Nic - odparł Lancelot. - Nie chcę śpiewać. Chodź, Jenny, siądź przy mnie blisko.
- Czy coś cię trapi?
- Nie. Nigdy jeszcze nie byłem równie szczęśliwy. I chyba nigdy już nie będę.
- Skąd to szczęście?
- Sam nie wiem. Przyszła w końcu wiosna, przed nami lato, znów opalisz się na ramionach - o tu, leciutko - i zaróżowią ci się łokcie. Chyba najbardziej kocham w tobie te miejsca, gdzie się zginasz, na przykład zgięcie łokcia.
Zażenowana uroczym komplementem, Ginewra zmieniła temat.
- Ciekawe, co w tej chwili porabia Artur?
- Artur przebywa z wizytą u Gawaine'ow, a ja mówiłem o twoich łokciach.
- Słyszałam.
- Zdradzę ci, Jenny, co mnie tak uszczęśliwiło: twoja reprymenda. Oto cała prawda. Twoje wymówki, że za dużo piję. Uwielbiam, kiedy troszczysz się o mnie i mówisz mi, co mam robić.
- Zdaje się, że to ci jest potrzebne.
- Jeszcze jak! Mogę przyjść do ciebie dziś w nocy? - spytał nagle, zaskakując tym nawet samego siebie.
- Nie możesz.
- Czemu?
- Lance, proszę cię, nie pytaj. Wiesz, że Artur jest w domu; to zbyt niebezpieczne.
- Artur się nie pogniewa.
- Wiesz doskonale, że gdyby przyłapał nas na gorącym uczynku, musiałby nas zabić. Lancelot zaprzeczył.
- Artur przecież i tak wszystko wie. Merlin przed laty ostrzegł go, że tak będzie, Morgana le Fay dwukrotnie pozwoliła sobie na gmbiańskie aluzje, mieliśmy też słynną drakę z Sir Meliagrance'em. Artur pragnie za wszelką cenę uniknąć skandalu. Nie przyłapie nas nigdy, o ile nie zostanie do tego zmuszony.
- Lancelocie! - przerwała mu gniewnie Ginewra. - Zabraniam ci mówić o moim mężu jak o rajfurze!
- Wcale tak o nim nie mówię. Był moim pierwszym w życiu przyjacielem i kocham go bardzo.
- W takim razie to mnie twoje słowa przedstawiają w jak najgorszym świetle.
- A twoje zachowanie w tej chwili potwierdza ich słuszność.
- Skoro tak, to powiedzmy sobie do widzenia.
- Żebyś mogła pójść spać z Arturem?
- Lancelocie!
- Och, Jenny! - Lancelot podskoczył jak młodzik i chwycił ją w ramiona. - Nie złość się! Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
- Odejdź! Zostaw mnie!
On jednak trzymał ją mocno w objęciach, jak płochliwe dzikie zwierzątko, które rwie się do ucieczki.
- Nie gniewaj się. Przepraszam. Wiesz, że nie chciałem.
- Jesteś podły.
- Nie, Jenny, nie jestem podły, ty także nie. Nie puszczę cię, aż przestaniesz się złościć. Powiedziałem to tylko z rozpaczy.
- Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że jesteś szczęśliwy - mruknęła żałośnie.
- To nieprawda, Jenny. Jestem bardzo nieszczęśliwy. Jestem zrozpaczony i zły na cały świat. - Nie ty jeden.
- Wiem. I dlatego przepraszam cię za to, co powiedziałem. Skrzywdziłem tym sam siebie. Błagam cię, bądź kochana i nie pognębiaj mnie do końca!
Ginewra uległa. Lata stępiły, jak widać, ogniste temperamenty obojga.
- No dobrze.
Lecz jej uśmiech i wybaczenie roznamiętniły Lancelota na nowo.
- Wyjedź ze mną, Jenny!
- Znów zaczynasz?
- Nic na to nie poradzę - rzekł z rozpaczą. - Sam nie wiem, co robić. Mój Boże, męczymy się z tym całe życie, ale na wiosnę zawsze jest najgorzej. Czemu nie chcesz wyjechać ze mną do Wesołej Twierdzy i raz na zawsze zakończyć całej sprawy?
- Lance, puść mnie i opamiętaj się. Siadaj. Zaśpiewajmy coś jeszcze.
- Nie chcę śpiewać.
- A ja nie chcę prowadzić dalej tej rozmowy.
- Gdybyś wyjechała ze mną do Wesołej Twierdzy, nie rozmawialibyśmy o tym nigdy więcej. Przeżylibyśmy spokojnie i szczęśliwie chociaż starość, nie oszukując codziennie nikogo, i umarlibyśmy w spokoju.
- Przecież sam mówiłeś, że Artur wie o wszystkim i wcale go nie oszukujemy.
- To co innego. Ja kocham Artura. Kiedy patrzę mu w oczy i wiem, że on wie - nie mogę tego znieść. Artur kocha nas oboje.
- Ależ Lance, skoro go tak kochasz, to jak możesz planować ucieczkę z jego żoną?
- Chcę postawić sprawę otwarcie. Przynajmniej na koniec.
- A ja sobie tego nie życzę - rzekła Ginewra.
- Bo ty - rozsierdził się na nowo Lancelot - tak naprawdę chciałabyś mieć dwóch mężów! Wszystkie kobiety są nienasycone!
Ginewra przyjęła zarzut ze spokojem.
- Nie pragnę dwóch mężów. Obecny stan rzeczy dokucza mi nie mniej niż tobie, ale co da stawianie sprawy otwarcie? Nasza obecna sytuacja jest okropna, lecz przynajmniej pozwala Arturowi zachować przykrą wiedzę dla siebie, a nam - kochać się i nie drżeć o życie. Nasza ucieczka wszystko by popsuła. Artur musiałby wypowiedzieć ci wojnę i wziąć Wesołą Twierdzę w oblężenie, jeden z was padłby w walce - o ile nie obaj - nie licząc setek niewinnych żołnierzy. Kto by na tym zyskał? A poza tym, ja nie chcę opuszczać Artura. W dniu ślubu przysięgałam zostać z nim do śmierci, zawsze był dla mnie dobry, jesteśmy bardzo zżyci. Chcę ofiarować mu przynajmniej ciepło domowego ogniska i pomoc - chociaż jednocześnie kocham ciebie. Nie widzę sensu w stawianiu sprawy otwarcie. Po co publicznie poniżać Artura?
W gęstniejącym mroku żadne z nich nie zauważyło pojawienia się Króla w trakcie monologu Ginewry. Od strony okna pokój zdawał się zupełnie ciemny. Artur nadszedł, zaprzątnięty myślami o Orknejach i sprawach stanu. Blada dłoń, połyskując w mroku królewskim sygnetem, uniosła kotarę u wejścia - lecz natychmiast pozwoliła jej opaść z powrotem. Król nie podsłuchiwał - oddalił się tylko w poszukiwaniu pazia, który mógłby go zaanonsować.
- Jest tylko jedno przyzwoite wyjście - rzekł Lancelot, zaciskając nerwowo dłonie między kolanami. - Powinienem odjechać sam, raz na zawsze. Jak wiesz, moje nerwy nie zniosły tego przy pierwszej próbie.
- Biedny Lance! Jaka szkoda, że przestaliśmy śpiewać! Zdenerwowałeś się i zaraz znów dostaniesz ataku. Zostawmy tę sprawę, niech się nią zajmie twój ukochany Bóg. Nie ma sensu kierować się w myśleniu i działaniu zasadami dobra i zła. Ja nie wiem, co jest dobre, a co złe. Czy nie lepiej zaufać sobie i rozwojowi zdarzeń, mając nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży?
- Ty jesteś jego żoną, ja jestem jego przyjacielem.
- A kto kazał nam się w sobie zakochać?
- Nie wiem, co robić, Jenny.
- Więc nie rób nic. Chodź tu, pocałuj mnie, a Bóg zatroszczy się o nas oboje.
- Moje ty słoneczko!
Paź hałaśliwie gramolił się po schodach, zwyczajem wszystkich paziów, niosąc zapowiedź wizyty i światło. Artur kazał zapalić wszystkie świece.
Komnata ożyła kolorami. Kochankowie błyskawicznie odskoczyli od siebie. W miarę jak paź zapalał knot za knotem, ujawniał się przepych arrasów na wszystkich czterech ścianach sali: kwieciste łąki, splecione girlandy ptaków i owoców. Kurtyna u wejścia uniosła się ponownie: wszedł Król.
Wyglądał staro, starzej niż Lancelot i Ginewra, lecz zarazem szlachetnie i dumnie. Spotyka się niekiedy starszych panów prostych jak trzcina, o czuprynie nietkniętej siwizną: Artur zaliczał się do tej kategorii. Lancelot - widać to było wyraźnie w blasku świec - był chodzącym sumieniem, fanatykiem odpowiedzialności. Ginewra - co mogło zdziwić kogoś, kto znał ją w latach jej burzliwej młodości - emanowała ujmującą słodyczą. Nadal ładna, mogła wręcz budzić instynkty opiekuńcze. Najbardziej jednak wzruszał Artur: skromny w stroju i upodobaniach, łagodny i cierpliwy. Często się zdarzało, że gdy Królowa bawiła gości w wielkiej sali biesiadnej, Lancelot zastawał Króla samotnego w komnatce, przy cerowaniu pończoch. Teraz, ubrany w błękitną szatę domową - błękitną, gdyż ten kolor, z uwagi na zawrotną cenę barwnika, zarezerwowany był nawet w malarstwie dla królów, świętych i aniołów - Artur stał w progu rozjarzonej blaskiem świec komnaty i uśmiechał się.
- Witaj, Lance. Witaj, Gino.
Ginewra, wciąż lekko zdyszana z przejęcia, odwzajemniła pozdrowienie.
- Witaj, Arturze. Zaskoczyłeś nas.
- Przepraszam. Właśnie wróciłem.
- Co tam słychać u Gawaine'ow? - zagadnął Lancelot, siląc się bezskutecznie na ton naturalny.
- Kłócą się.
- Jak zwykle! - wykrzyknęli równocześnie Lancelot z Ginewra. - Ale o co? Mówże zaraz! - nalegali z udanym przejęciem, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci. Skonsternowani, fałszowali coraz bardziej.
Król uśmiechał się ze stoickim spokojem.
- Nie pytałem.
- Bez wątpienia znów poszło o sprawy rodzinne - zgadła Królowa.
- Bez wątpienia.
- Mam nadzieję, że nikt nie został ranny.
- Nikt nie został ranny.
- Dzięki Bogu! - wykrzyknęła Królowa z przesadną ulgą, która nawet dla niej samej zabrzmiała komicznie. - Więc wszystko dobrze się skończyło!
- Tak, wszystko dobrze się skończyło.
Ginewra i Lancelot dostrzegli hamowane drżenie w kącikach królewskich oczu. Odetchnęli z ulgą: znów bawił się ich zażenowaniem - czyli wszystko po staremu.
- Jak długo jeszcze mamy rozprawiać o Gawaine'ach? - uśmiechnął się Król. - Czy doczekam się wreszcie powitalnego pocałunku od żony?
- Mój ty kochany!
Ginewra ujęła w obie dłonie jego głowę, przyciągnęła do siebie i czule ucałowała w czoło, jak łeb starego, wiernego, poczciwego misia.
Lancelot podniósł się z miejsca.
- Ja już chyba pójdę.
- Ależ zostań, Lance. Tak rzadko mamy okazję widzieć się prywatnie. Siądź przy ogniu i zaśpiewaj nam coś. Niedługo będzie można przestać palić w piecach.
- To prawda - przytaknęła Ginewra. - Nie do wiary, że wkrótce przyjdzie lato.
- A jednak miło jest siąść przy kominku we własnym domu.
- To zależy od domu - wtrącił zagadkowo Lancelot. - Tobie miło.
- A tobie?
- Ja nie mam domu.
- Nie martw się, Lance, za wcześnie jeszcze na to. Poczekaj, aż będziesz w moim wieku.
- O ile dobrze pamiętam - dodała Ginewra - niejedna dama uganiała się za tobą.
- Z siekierą - uzupełnił Artur.
- Co druga chciała się za ciebie wydać.
-1 ty masz czelność skarżyć się na brak domu! Śmiech Lancelota rozproszył resztki napięcia.
- Sam powiedz: czy poślubiłbyś kobietę, która goni cię z siekierą?
Król zamyślił się z poważną miną, po czym odparł:
- To niemożliwe. Jestem już żonaty.
- Z Giną - dokończył Lancelot.
Z ich rozmową działo się coś dziwnego: przekazywali sobie myśli całkiem oderwane od wypowiadanych słów. Komunikowali się bezpośrednio - jak mrówki.
- Z Królową Ginewra - poprawił go Król.
- Zwaną Jenny? - podsunęła Królowa.
- Owszem - przyznał Artur, choć dopiero po dłuższej pauzie. - Zwaną Jenny.
Zapadło głębokie milczenie. Wreszcie Lancelot podniósł się po raz drugi.
- Naprawdę muszę iść.
Artur położył mu dłoń na ramieniu.
- Jeszcze chwilę, Lance. Chcę, żebyś posłuchał tego, co zaraz powiem Ginewrze. Tak długo się przyjaźnimy. Muszę coś wyznać wam obojgu - tobie także, jak członkowi rodziny.
Lancelot usiadł z powrotem.
- Dziękuję ci, Lance. A teraz podajcie mi ręce, oboje. Siądę między wami. Z jednej strony moja Królowa, z drugiej - mój Lance. Nie obwiniajcie mnie za to, co za chwilę usłyszycie.
- Nam nie godzi się obwiniać nikogo, Królu - rzekł z goryczą Lancelot.
- Nie godzi się? Nie bardzo rozumiem. Mniejsza z tym: chcę powiedzieć wam o czymś, co uczyniłem w młodości. Stało się to zanim poślubiłem Ginewrę, grubo przed twoim pasowaniem na rycerza. Czy zgadzacie się mnie wysłuchać?
- Naturalnie, że się zgadzamy.
- Chociaż nie wierzymy, że mogłeś uczynić coś złego.
- Historia ta ma swój początek właściwie jeszcze przed moim narodzeniem, gdy ojciec mój zakochał się w Księżnej Kornwalii i aby ją zdobyć, zgładził Księcia, jej małżonka. Moją matką była Księżna Kornwalii - tyle już wiecie.
- Owszem - potwierdzili.
- Lecz może nie wiecie, że data mych narodzin była dość niefortunna: zbyt mało czasu dzieliło ją od dnia ślubu moich rodziców. Z tego powodu utrzymali rzecz w tajemnicy, a mnie, w powijakach, posłali na wychowanie do Sir Ectora. Dostarczył mnie tam Merlin.
- A po śmierci ojca - dokończył wesoło Lancelot - przywieziono cię z powrotem na jego dwór, wyciągnąłeś magiczny miecz z kamienia, czym dowiodłeś, żeś jest prawowitym Królem Anglii, i żyłeś długo i szczęśliwie. Koniec, kropka. Całkiem niezła historia.
- Niestety, to nie koniec.
- Jak to?
- Trzeba wam wiedzieć, moi złoci, że matka, od której wzięto mnie tuż po urodzeniu, nie miała pojęcia, gdzie przebywam. Ja zaś nie wiedziałem, kto jest moją matką. Prawdę znali jedynie Uther Pendragon i Merlin. Po latach, będąc już królem, poznałem rodzinę matki, nieświadom, że też do niej należę. Uther już nie żył, a Merlinowi jak zwykle poplątała się chronologia i zapomniał mi powiedzieć - więc pewien byłem, że mam do czynienia z obcymi osobami. Jedna z tych osób wydała mi się mądra i piękna.
- Chodzi o słynne Siostrzyce Kornwalijskie - uściśliła chłodno Królowa.
- Słusznie, najmilsza: słynne Siostrzyce Kornwalijskie. Zamordowany Książę miał trzy córy, które - o czym wówczas nie wiedziałem - były moimi przyrodnimi siostrami. Nazywały się: Morgana le Fay, Elaine i Morgause. Uchodziły za najpiękniejsze kobiety w Brytanii.
Król zamilkł, lecz po chwili pewnym, choć cichym głosem podjął wątek.
- Zakochałem się w Morgause. Miałem z nią dziecko.
Jeśli nawet któreś ze słuchaczy poczuło na te słowa zdumienie, niechęć, współczucie czy zazdrość - nie okazali niczego. Najbardziej ich zdziwiło, że Artur zdołał tak długo utrzymać rzecz w tajemnicy. Milczeli jednak, gdyż po jego głosie poznali, że cierpi i pragnie, aby mu nie przerywano i pozwolono wyspowiadać się do końca.
Cisza przeciągała się. Wszyscy troje patrzyli w ogień. Wreszcie Artur wzruszył ramionami.
- Krótko mówiąc - rzekł dobitnie - jestem ojcem Mordreda. Gawaine i tamci trzej są moimi siostrzeńcami, ale Mordred - synem.
Lancelot poznał po oczach Artura, że wolno mu zabrać głos.
- Nadal uważam, że nic strasznego się nie stało. Nie wiedziałeś przecież, że to twoja przyrodnia siostra. Nie znałeś jeszcze Giny. A wiedząc to i owo o Morgause, śmiem twierdzić, że to wszystko jej wina. Ta baba była diablicą.
- Była moją siostrą. I matką mojego syna. Ginewra pogłaskała go po dłoni.
- Biedaczek.
- A poza tym - dokończył Artur - była niezwykle piękna.
- Morgause... - wtrącił Lancelot.
- Morgause zapłaciła za wszystko własną głową, więc dajmy jej spokój.
- Głowę ściął jej rodzony syn, zastawszy matkę w łożnicy z Sir Lamorakiem.
- Proszę cię, Lancelocie, oszczędź nam szczegółów.
- Przepraszam.
- Nadal nie widzę w tym wszystkim twojej winy, Arturze - powiedziała Ginewra. - Przecież nie wiedziałeś, że to twoja przyrodnia siostra?
Król nabrał głęboko tchu i wyznał mężnie:
- Nie powiedziałem wam najgorszego.
- Czyli?
- Pamiętajcie, że byłem wówczas bardzo młody. Miałem dziewiętnaście lat. Merlin spóźnił się ze swym ostrzeżeniem. Wszyscy powtarzali mi tylko, że popełniłem grzech śmiertelny, że wynikną z niego same nieszczęścia, że jeśli dziecko się urodzi - będzie potworem. Straszyli mnie okrutnymi przepowiedniami. Wpadłem w popłoch i zrobiłem coś, co po dziś dzień nie daje mi spać po nocach. Ciężarna Morgause zniknęła w ukryciu, gdy tylko sprawa wyszła na jaw.
- A ty?
- A ja wydałem edykt, mocą którego wszystkie dzieci urodzone w określonym czasie miały zostać umieszczone na wielkim statku i zepchnięte na morze. Chciałem zniszczyć Mordreda, dla jego własnego dobra, a nie wiedziałem przecież, gdzie się urodzi.
- Czy edykt wykonano?
- Tak, zepchnięto statek na fale. Mordred był na pokładzie, statek rozbił się o brzeg pewnej wyspy. Większość nieszczęsnych dziatek utonęła, lecz Mordreda Bóg uratował i oddał mi z powrotem na pohańbienie. Morgause odzyskała syna i przysłała go do mnie po latach. Przed ludźmi jednak zawsze utrzymywała wersję, że Mordred jest prawym synem Lotha, jak Gawaine i pozostali. To oczywiste, że wolała nie chwalić się prawdą, tak samo jak jej synowie.
- Cóż... - odezwała się Ginewra. - Skoro prawdę znają oprócz nas tylko Orknejowie, a Mordred żyje i ma się niezgorzej...
- Nie zapominaj o innych niemowlętach na statku - jęknął głucho Król. - Śnią mi się po nocach.
- Czemu dopiero teraz nam to mówisz?
- Wstydziłem się.
Tym razem Lancelot nie wytrzymał.
- Arturze! - ryknął. - Ty się nie masz czego wstydzić! Zrobiłeś tylko to, co tobie samemu uczyniono, gdy byłeś słabym, nierozumnym pacholęciem. Chciałbym dostać w swe ręce tych łobuzów, którzy straszą dzieci opowieściami o grzechu śmiertelnym, porachowałbym im kości! Pomyśl - co za pożytek z tego ich gadania? Tylko niepotrzebne cierpienie. Biedne, niewinne dziatki!
- Wszystkie utonęły.
Znów siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w ogień. W końcu Ginewra zwróciła się do męża.
- Arturze - zapytała - dlaczego opowiedziałeś nam to wszystko właśnie dzisiaj?
Artur przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, dobierał słowa.
- Dlatego - odparł w końcu - że Mordred, biedny chłopak, ma chyba do mnie żal, i całkiem słusznie.
- Knuje zdradę stanu? - spytał czujnie głównodowodzący.
- Może nie aż tak poważnie, Lance - ale wyczuwam jego niezadowolenie.
- Więc skróć chłystka o głowę, i po kłopocie.
- Nie wiesz, co mówisz! Nie zapominaj, że Mordred jest moim synem. Kocham go. Wyrządziłem mu wielką krzywdę. Mój ród od wieków prześladował Celtów, nie chcę wydłużać listy krzywd. Poza tym, jestem jego ojcem: widzę w Mordredzie własne odbicie.
- Podobieństwo nie jest uderzające.
- Ależ tak. Mordred jest ambitny i honorowy, tak jak ja.
Niestety, ułomność cielesna nie pozwala mu celować w naszych sportach, przez co stał się rozgoryczony - ze mną, jak sądzę, byłoby identycznie, gdyby nie to, że mam szczęście być zdrów. Mordred jest także na swój sposób odważny i lojalny wobec swego ludu. Musisz zrozumieć, że matka buntowała go przeciwko mnie - co zrozumiałe - i że w jego pojęciu ucieleśniam wszystko, co najgorsze. Jest rzeczą niemal pewną, że w końcu przyczyni się do mojej śmierci.
- I to, serio, uważasz za powód do darowania mu życia? Na obliczu Króla odmalował się wyraz zdziwienia, wręcz zgorszenia. Jeszcze przed chwilą siedział załamany i nieszczęśliwy między dwojgiem najbliższych sobie ludzi - lecz nagle wyprostował się i dumnie spojrzał Lancelotowi w oczy.
- Nie zapominaj, że jestem Królem Anglii. Nie godzi się Królowi ścinać poddanych dla własnej fantazji. Król jest głową swojego ludu, ma świecić mu przykładem i pełnić jego wolę.
Widząc stropioną minę Lancelota, wybaczył mu natychmiast i z powrotem ujął jego dłoń.
- Sam się z czasem przekonasz - wyjaśnił - że tam, gdzie król jest tyranem i zwolennikiem przemocy, tam i ludzie stają się tyranami. Jeśli chcę, aby moi poddani przestrzegali prawa, muszę wpierw sam go przestrzegać. A ja bardzo chcę przekonać ludzi do nowego prawa, bo dzięki niemu będzie im się lepiej wiodło, więc i mnie w rezultacie będzie lepiej.
Ginewra i Lancelot wpatrywali się w oczy Króla, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierza. Artur odwzajemniał ich spojrzenia, w nadziei, że tą drogą przekaże więcej treści.
- Zrozum, Lance, ja muszę być niezłomnie sprawiedliwy. Mam na sumieniu tamte niemowlęta i nie chcę mieć niczego więcej. Tylko prawo może mnie ustrzec przed pułapką przemocy. Dobry król nie uśmierca wroga, za to gotów jest w razie potrzeby uśmiercić przyjaciela.
- I żonę? - spytała Ginewra.
- I żonę - potwierdził Król posępnie.
Lancelot zaczął się wiercić; nieudolnie spróbował obrócić sprawę w żart.
- Mam nadzieję, że data egzekucji Królowej nie została jeszcze wyznaczona?
Król wciąż trzymał jego dłoń i patrzył mu w oczy.
- Gdyby Ginewrze, albo tobie, Lancelocie, udowodniono działanie na szkodę królestwa, musiałbym ściąć wam głowy.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła Królowa. - Mam nadzieję, że nikt tego nie udowodni.
- I ja mam taką nadzieję - rzekł Artur.
- A Mordred? - spytał Lancelot po krótkiej pauzie.
- Mordred jest sfrustrowanym młodym człowiekiem i obawiam się, że skorzysta z każdej okazji, aby zrobić mi na złość. Jestem pewien, że gdyby stwierdził, że może się w tym celu posłużyć tobą, mój drogi, albo Giną - na pewno by to uczynił. Czy mnie rozumiesz?
- Rozumiem.
- Gdyby się zatem zdarzyło, że któreś z was może dać mu... jak by to rzec... broń do ręki - miejcie mnie na względzie i bardzo uważajcie. Jestem w waszych rękach, kochani.
- Ależ to niedorzeczność... - uniosła się Ginewra.
- Odkąd przybył na dwór, jesteś przecież dla niego taki dobry - zaprotestował Lancelot. - Czemu miałby nastawać...
Król skrzyżował ręce na piersi i patrzył w ogień spod półprzymkniętych powiek.
- Pamiętajcie - rzekł łagodnie - że nigdy nie dałem Ginie syna. Po mojej śmierci Królem Anglii może zostać Mordred.
- Jeśli się dowiem, że szykuje zamach stanu - zacisnął pięści Lancelot - zabiję go osobiście.
Żylasta dłoń natychmiast przygwoździła jego ramię.
- To jedyna rzecz, której nigdy nie wolno ci zrobić, Lance. Czegokolwiek dopuściłby się Mordred - mam na myśli nawet zamach na moje życie - obiecaj, że będziesz pamiętał, iż jest on naturalnym dziedzicem naszej krwi. Byłem złym człowiekiem...
- Arturze! - przerwała mu Ginewra. - Nie wolno ci tak mówić. To śmieszne. Mnie samej wstyd tego słuchać.
- Jak to? Więc nie nazwałabyś mnie złym człowiekiem? - zdumiał się Artur niepomiernie.
- Oczywiście, że nie.
- Myślałem, że po tej historii z niemowlętami...
- Nikomu przez myśl by nie przeszło nazwać ciebie złym człowiekiem! - zaperzył się Lancelot.
Król stanął na tle ognia. Minę miał zaskoczoną, ale i zadowoloną. Zapewnienie, że nie jest złym człowiekiem, wydało mu się śmieszne - ale wdzięczny był Ginewrze i Lancelotowi za to, że go kochają.
- W każdym razie - rzekł - już nigdy nie zamierzam być złym człowiekiem. Obowiązkiem króla jest w miarę możności zapobiegać rozlewowi krwi, a nie prowokować go.
Raz jeszcze spojrzał spod oka na swych rozmówców.
- A teraz, moi złoci - zakończył wesoło - pędzę do Sądu Apelacyjnego, zadbać o naszą słynną sprawiedliwość. Ty zaś, Lance, oddaj mi przysługę i dotrzymaj towarzystwa Ginusi - zabaw ją czymś po moich tragicznych opowieściach.
ROZDZIAŁ V
Mówiąc, że idzie „zadbać o naszą słynną sprawiedliwość”, Artur nie oznajmiał, że za chwilę wystąpi osobiście w roli sędziego - choć nie byłoby to niczym niezwykłym, gdyż średniowieczni królowie sprawowali tę godność aż do czasów Henryka IV, który zasiadał podobno i w ławie Lorda Skarbnika, i w ławie królewskiej. Rzecz w tym, że pora była zbyt późna na rozprawy. Artur spieszył do lektury petycji na dzień następny: obyczaju tego przestrzegał z wielką sumiennością. Prawo stało się obiektem jego szczególnych zainteresowań, ostatnim szańcem w walce z Przemocą.
Za czasów Uthera Pendragona prawo w zasadzie nie istniało, jeśli nie liczyć napuszonej etykiety, zarezerwowanej dla klas wyższych. A nawet jeszcze w czasach Króla Artura, który sprzyjał idei Sprawiedliwości jako wędzidła dla szalejącej Siły Pięści, obowiązywały aż trzy kodeksy - stosowanie ich było nie lada gimnastyką. Król Artur usiłował połączyć Prawo Zwyczajowe, Kanoniczne i Rzymskie w jeden kodeks, dla którego miał już nawet nazwę: Kodeks Cywilny. Właśnie to zadanie, połączone z obowiązkiem lektury petycji na dzień następny, kazało mu co wieczór mozolić się w cichym odosobnieniu Sali Sprawiedliwości.
Sala Sprawiedliwości mieściła się w przeciwległym końcu pałacu. Wbrew spodziewaniom Artura, nie była jednak pusta.
Czekało w niej ńa Króla pięć osób - lecz współczesnego gościa zaskoczyłaby nie tyle obecność petentów, co sama sala. Szczelnie obwieszona kobiercami, stanowiła zamknięty sześcian: okna były zasłonięte z uwagi na noc, a drzwi nigdy nie odsłaniano. Człowiek czuł się tam jak zamknięty w pudełku: miał niepokojące poczucie ograniczenia symetryczną przestrzenią, znane zapewne motylom uśmiercanym w słoikach. Dziwiło, w jaki sposób owych pięciu petentów dostało się do środka - istna chińska łamigłówka. Wzdłuż wszystkich ścian ciągnęły się podwójnym rzędem haftowane opowieści o Dawidzie i Batszebie oraz o Zuzannie i starcach, mieniące się żywymi, nie spłowiałymi jeszcze kolorami. Wyblakłe arrasy, które oglądamy dzisiaj, niewiele mają wspólnego z barwną tapiserią, która Salę Sprawiedliwości upodabniała do wnętrza malowanej szkatułki. Pięciu petentów też lśniło w blasku świec. Rzucali się w oczy tym bardziej, że umeblowanie sali było nader skąpe: długi stół z pergaminami wyłożonymi do wglądu dla Króla, królewskie krzesło z wysokim oparciem, a w rogu, na podwyższeniu, pulpit z ławeczką. Kolorowe były tylko ściany i ludzie. Każdy z nich miał na sobie jedwabną tunikę z naszytym szewronem i trzema ostami oraz stosownymi do starszeństwa emblematami stopnia spokrewnienia z głową rodu - wyglądali przez to jak sekwens kart do gry. Byli to, naturalnie, Gawaine i jego bracia. Jak zwykle się kłócili.
- Ostatni raz ci powtarzam, Agravaine, trzymaj język za zębami - mówił Gawaine. - Ja nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego.
- Ja też nie - dorzucił pospiesznie Gareth.
- Ani ja - dodał Gaheris.
- Jeśli będziesz się upierał, doprowadzisz do rozłamu klanu. Ostrzegłem cię wyraźnie, że żaden z nas ci nie pomoże. Zostaniesz sam jak palec.
Mordred, który dotąd tylko słuchał z szyderczą cierpliwością, oświadczył:
- Jestem po stronie Agravaine'a. Lancelot i ciotka hańbią nas wszystkich. Jeśli nikt więcej nie chce przyjąć na siebie odpowiedzialności, uczynimy to we dwóch z Agravaine'em.
Gareth spiorunował go wściekłym wzrokiem.
- Obydwaj świetnie nadajecie się do brudnej roboty.
- Dzięki za uznanie.
Gawaine próbował godzić zwaśnionych. Że jednak nie był urodzonym mediatorem, jego wysiłki przywodziły na myśl interwencje sił natury - nawałnice lub trzęsienia ziemi.
- Mordredzie! - zaapelował. - Miejże, na litość boską, trochę rozumu. Chcesz porywać się z motyką na słońce? Jestem najstarszy z was, wiem, co z tego wyniknie.
- Cokolwiek wyniknie, ja idę do Króla.
- Ależ Agravaine, zrozum, że to oznacza wojnę. Artur i Lancelot będą musieli stanąć przeciwko sobie, a wtedy połowa królów Brytanii weźmie stronę Lancelota, przez wzgląd na jego rycerską reputację. Wybuchnie wojna domowa, nie widzisz tego?
Przywódca klanu zbliżył się do Agravaine'a, jak wielki, poczciwy zwierz, demonstrujący panu ucieszną sztuczkę, i poklepał go ciężką łapą po ramieniu.
- No, stary. Nie gniewaj się na mnie o ten prztyczek z rana. Każdemu czasem puszczą nerwy, ale przecież jesteśmy braćmi, i tylko to się liczy. Nie rozumiem, jak możesz nastawać na Sir Lancelota po tym wszystkim, co dla nas zrobił. Nie pamiętasz już, jak cię ratował - Mordreda zresztą też - przed Sir Turquine'em? Obydwaj zawdzięczacie mu życie. Ja też: wyrwał mnie z łap Sir Caradosa w Wieży Rozpaczy.
- Uczynił to dla własnej chwały. Słysząc to, Gareth zaatakował Mordreda:
- Mów sobie przy nas co chcesz o Lancelocie i Ginewrze, bo niestety wszystko to prawda, ale nie pozwalam ci z niego szydzić! Gdy przyszedłem na dwór Artura jako paź kuchenny, on jeden potraktował mnie po ludzku. Nie miał zielonego pojęcia, kim jestem, ale dawał mi napiwki, żartował ze mną i bronił przed Kayem. To on pasował mnie na rycerza. Wszyscy wiedzą, że Sir Lancelot nigdy w życiu nie postąpił podle.
- Gdy jako młody rycerz wdałem się nieraz w zaciętą potyczkę - dodał Gawaine - bywało, Boże przebacz, że nerwy mnie poniosły i zabiłem oponenta, chociaż już się poddał. Gorzej: kiedyś zabiłem nawet pannę. A Lancelot nigdy nie skrzywdziłby istoty słabszej od siebie.
- Sprzyja młodym rycerzom - zawtórował braciom Gaheris - i pomaga im zdobywać ostrogi. Nie wiem, o co się go czepiacie.
Mordred wzruszył ramionami i udał, że ziewa, zasłaniając usta rękawem.
- Lancelot to sprawa Agravaine'a - stwierdził krótko. - Ja mam porachunki z naszym miłym monarchą.
- Lancelot żyje ponad stan - burknął Agravaine. - Nieprawda - zaprzeczył Gareth. - To najskromniejszy człowiek, jakiego znam.
- Nie podzielam twojej szczeniackiej fascynacji.
Skrzypnęły zawiasy ukrytych za arrasem drzwi. Zgrzytnęła zasuwa.
- Ucisz się, Agravaine - mruknął Gawaine. - Nie brzęcz tyle.
- Właśnie, że będę.
Dłoń Artura uniosła zasłonę.
- Mordredzie, błagam cię! - szepnął Gareth. Król był już w sali.
- Najwyższy czas - rzekł Mordred podniesionym głosem, który dotrzeć musiał do uszu wszystkich - aby przy naszym Okrągłym Stole zapanowała sprawiedliwość.
Agravaine odpowiedział mu równie głośno, udając, że też nie zauważył niczyjego wejścia:
- Czas najwyższy, aby ktoś głośno powiedział całą prawdę.
- Zamilcz, Mordredzie!
- I tylko prawdę! - dokończył garbus triumfalnym tonem. Artur, który jeszcze przed chwilą dreptał po kamiennej posadzce korytarza, pochłonięty myślami o czekającej go pracy, stanął wyczekująco w drzwiach. Nie zdziwił się. Rycerze spod znaku szewronu i ostu odwrócili ku niemu oczy: oglądali starego monarchę w ostatnich chwilach chwały.
Kilka uderzeń serca odmierzyło ciszę, w której Gareth doznał bolesnego olśnienia: ujrzał prawdziwe oblicze Króla. Nie bohatera rycerskich romansów, lecz zwykłego człowieka, który zawsze starał się jak najlepiej; i nie wodza rycerstwa, lecz pilnego ucznia, który - wierny naukom osobliwego mistrza, maga - ani na chwilę nie przestawał myśleć; i nie Artura Władcę Anglii, lecz starego, osamotnionego człowieka, który przez pół życia nosił koronę, opierając się mężnie podłościom losu.
Gareth z impetem przyklęknął na jedno kolano.
- My nie mamy z tym nic wspólnego!
Zwalisty Gawaine z trudem poszedł za przykładem brata.
- Panie, czyniłem wszystko, by powstrzymać braci, ale są uparci. Nie chcę słuchać tego, co ci powiedzą.
Ostatni przyklęknął Gaheris. - Pozwól nam, panie, wyjść, zanim przemówią. Artur dał krok w głąb komnaty i troskliwym gestem podniósł Gawaine'a z klęczek.
- Oczywiście, że możecie odejść, moi drodzy, jeśli taka wasza wola - powiedział. - Mam nadzieję, że nie stanę się przyczyną waśni rodzinnej?
Gawaine z ponurą miną popatrzył na braci.
- Zaprawdę - rzekł proroczo, otulając się przezacną mową rycerską jak opończą - ta waśń ściągnie zagładę na kwiat rycerstwa całej ziemi i zburzy nasze szlachetne przymierze, a wszystko za przyczyną dwóch nędzników!
Gdy Gawaine, pełen urazy, wymaszerował z komnaty, popychając przodem Gaherisa, za sobą zaś wiodąc skonsternowanego Garetha, Król w milczeniu podszedł do tronu. Zdjął z niego dwie poduszki i położył na stopniach.
- Proszę, siostrzeńcy - rzekł zwyczajnym tonem. - Siadajcie i mówcie, o co chodzi.
- Wolimy stać.
- Czyńcie więc zadość własnej woli. Agravaine'owi nie podobały się te wstępy.
- Dajże pokój, Mordredzie! - zaprotestował. - Nie przyszliśmy tu, żeby się kłócić z naszym Królem. Uchowaj Boże!
- Ja będę stał.
Agravaine pokornie przycupnął na jednej z poduszek.
- Nie chcesz drugiej?
- Nie, panie, dziękuję.
Starzec obserwował sytuację i czekał - jak skazaniec pod szubienicą, który nie opiera się katu, ale też nie zamierza pomagać mu w wiązaniu pętli. Ze znużoną ironią przyglądał się gościom, im samym pozostawiając działanie.
- Może byłoby mądrzej - wydukał z wyraźnym trudem Agravaine - dać sobie spokój z całą tą rozmową...
- Może - przytaknął Król.
- Dość tej komedii! - huknął Mordred, brutalnie wkraczając do akcji. - Przyszliśmy tutaj, aby powiedzieć coś wujowi. Wuj ma prawo znać prawdę.
- To nieprzyjemna prawda.
- W takim razie, moi drodzy chłopcy, jeśli wolicie, nie rozwijajmy tematu. Wiosenne noce są zbyt piękne, aby zadręczać się przykrościami, czy nie lepiej pójść i pogodzić się z Gawaine'em? Może wypożyczyłby wam na jutro swojego niezawodnego gołębiarza? Królowa wspomniała właśnie, że z przyjemnością zjadłaby na obiad młodego zajączka.
Bronił tylko Ginewry - czy może ich wszystkich? Mordred przeszył ojca wzrokiem bazyliszka i oświadczył bez ogródek:
- Przyszliśmy oznajmić ci coś, o czym od dawna wie cały twój dwór. Królowa Ginewra jest kochanką Lancelota i nawet się z tym nie kryje.
Starzec pochylił się i poprawił fałdy płaszcza, otulając jego skrajem zziębnięte stopy. Prostując się, spojrzał śmiało w oczy rozmówców.
- Czy jesteście gotowi udowodnić swoje oskarżenie?
- Jesteśmy gotowi.
- Wiecie zapewne, że podobny zarzut już stawiano?
- Nic dziwnego.
- Ostatnio plotki na ten temat rozsiewał niejaki Sir Meliagrance. Ponieważ nie był w stanie przedstawić żadnych dowodów, rozstrzygnięcie sprawy pozostawiono pojedynkowi. Sir Meliagrance zarzucił Królowej wiarołomstwo i zgłosił gotowość walki w obronie swych racji. Na szczęście stronę Jej Wysokości wziął w pojedynku Sir Lancelot, czyniąc nam tym wielką uprzejmość. Wynik, jak mniemam, pamiętacie.
- Pamiętamy doskonale.
- Ledwie rozpoczęto walkę, Sir Meliagrance legł na plecach, wołając, że się poddaje. Nie pomogły żadne namowy: nie chciał wstać, póki Sir Lancelot nie zaproponował, że zdejmie hełm i lewą część zbroi, a jedną dłoń da sobie przywiązać za plecami. Tę ofertę Sir Meliagrance przyjął, i skończył poszatkowany na kawałki.
- To znana sprawa - zirytował się Mordred. - Pojedynek niczego nie rozwiązuje. I nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zawsze wygra silniejszy osiłek.
Artur z ciężkim westchnieniem splótł dłonie.
- Jesteś jeszcze bardzo młody, Mordredzie - rzekł cicho; od początku rozmowy ani na chwilę nie podniósł głosu. - Doświadczenie nauczy cię, że prawie każdy sposób wymierzania sprawiedliwości jest po swojemu niesprawiedliwy. Jeśli możesz zaproponować inną niż pojedynek formę rozstrzygania spornych kwestii - chętnie ją wypróbuję.
- To, że Lancelot jest najsilniejszym z rycerzy i zawsze broni Królowej, nie oznacza jeszcze, że Królowa zawsze ma rację.
- Zgadza się. Jednak musimy jakoś rozstrzygać kwestie sporne, gdy zostajemy do tego zmuszeni. Jeśli nie da się udowodnić oskarżenia, trzeba szukać innych metod rozsądzenia sprawy, a niemal każda metoda okaże się wobec kogoś niesprawiedliwa. Ty, Mordredzie, nie musiałbyś przecież osobiście stawać do pojedynku przeciwko obrońcy Królowej: jako niezdolny do wałki, mógłbyś wynająć w tym celu najsilniejszego ze znanych ci rycerzy. Królowa, rozumie się, też wynajęłaby najsilniejszego. To tak samo, jakbyście oboje wynajęli najsprawniejszych adwokatów do obrony swoich racji. Koniec końców i tak zawsze wygra najbogatszy - czy wynajmie najdroższego oratora, czy szermierza - więc nie łudźmy się, że o wyniku przesądza tylko brutalna siła.
- Chwileczkę, Agravainie - Artur ubiegł siostrzeńca, który właśnie chciał coś powiedzieć. - Na razie mi nie przerywaj. Chcę do końca objaśnić istotę próby pojedynku. Moim zdaniem decyduje tu bogactwo: bogactwo i łut szczęścia, no i naturalnie wola Boża. Jeśli strony są równie bogate, możemy uznać, że zwycięży ten, kto ma więcej szczęścia, jak przy rzucie monetą: orzeł - reszka. Pytam was więc: czy zarzucając Królowej wiarołomstwo, jesteście pewni, że los sprzyja wam bardziej niż jej?
Agravaine włączył się do rozmowy z udanym animuszem. Przed spotkaniem zażył stosowną dawkę alkoholu i ręce już mu się nie trzęsły.
- Za pozwoleniem, wuju, ja właśnie w tej kwestii. Mamy nadzieję rozstrzygnąć sprawę bez próby pojedynku.
Artur spojrzał na niego z niepokojem.
- Wiesz doskonale, że sądy boże zostały zakazane, a co się tyczy próby oczyszczenia - trudno będzie znaleźć odpowiednią liczbę kompurgatorów równych urodzeniem Królowej.
Agravaine uśmiechnął się na to.
- Nie jesteśmy znawcami prawa - rzekł skromnie. - Pomyśleliśmy jednak, że gdyby udało się udowodnić zarzut przed którymś z twoich nowo powołanych sądów, wówczas próba pojedynku okazałaby się zbyteczna. Naturalnie, możemy się mylić.
- Niech werdykt wyda Ława Przysięgłych! - wyrecytował szyderczo Sir Mordred. - Czy nie tak właśnie nazwałeś swoje sądy? Nowomodne fanaberie.
„Pobijemy go jego własną bronią!” - zachwycił się w duchu Agravaine.
Król zabębnił palcami po oparciu tronu. Przeciwnicy nacierali, osaczali go, zapędzali w kozi róg.
- Sporo wiecie na temat prawa - rzekł powoli.
- Gdyby, wuju, dajmy na to, znaleziono Lancelota w łóżku Ginewry, na oczach świadków - wówczas pojedynek nie byłby konieczny, prawda?
- Za pozwoleniem, Agravainie, wolałbym, abyś o swojej ciotce mówił, używając jej tytułu, przynajmniej w mojej obecności. Nawet w takiej sprawie.
- Ciocia Jenny - podpowiedział Mordred.
- Tak, chyba słyszałem, jak Sir Lancelot właśnie tym imieniem się do niej zwracał.
-”Ciocia Jenny!” „Sir Lancelot!” „Za pozwoleniem!” A oni pewnie teraz się całują.
- Mordredzie, albo wyrażaj się w sposób cywilizowany, albo opuść komnatę.
- Mordred nie chciał cię urazić, wuju. On tylko cierpi z powodu plamy na twojej nieposzlakowanej opinii. Domagamy się sprawiedliwości. Mordredowi tak bardzo leży na sercu dobro... rodu. Nieprawdaż, Mordredzie?
- Gwiżdżę na dobro rodu.
Król, wyraźnie już przygnębiony, westchnął ciężko, lecz zachował zimną krew.
- No cóż, Mordredzie - rzekł. - Nie wdawajmy się w drobiazgi. Walka o nie przekracza moje siły. Twierdzisz, że moja żona jest kochanką mojego najlepszego przyjaciela, co zamierzasz naocznie udowodnić przy świadkach - trzymajmy się tego. Rozumiem, że tryb procedury sądowej jest ci znany.
- Nie jest mi znany.
- W każdym razie Agravaine wie coś na ten temat. Procedura jest następująca. Skoro upieracie się przy powództwie cywilnym, zamiast oddać sprawę pod Sąd Honorowy, proces potoczy się według zasad kodeksu cywilnego. Jeżeli dowiedziecie słuszności oskarżenia, człowiek, który obydwu was ocalił przed Sir Turquine'em, zostano ścięty, natomiast moja żona, którą bardzo kocham, będzie musiała spłonąć na stosie za wiarołomstwo. Jeśli natomiast nie zdołacie przedstawić dowodów, wówczas ostrzegam, że ciebie, Mordredzie, czeka banicja - a więc i utrata wszelkiej nadziei na objęcie tronu,
Agravaine'a zaś - stos, gdyż zarzucając zdradę Królowej, sam dopuściłby się zdrady.
- Nawet dziecko wie, że bez trudu znajdziemy dowody.
- Proszę bardzo, Agravainie. Jako znawcy i gorliwemu obrońcy prawa nie muszę ci, naturalnie, przypominać o istnieniu takiego zjawiska jak akt łaski?
- Akt łaski - wpadł mu w słowo Mordred - na mocy którego spycha się łodzie z niemowlętami na pełne morze?
- Dziękuję ci, Mordredzie. Byłbym zapomniał.
- Nie chcemy łaski - rzekł twardo Agravaine. - Chcemy sprawiedliwości.
- Rozumiem.
Artur wsparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Siedział tak chwilę, mobilizując wszelkie siły poczucia obowiązku i własnej godności. Wreszcie przemówił, nie odsłaniając oblicza:
- Jak chcecie ich podejść?
Zwalisty Agravaine stał się nagle uosobieniem grzeczności.
- Gdybyś zgodził się, wuju, wyjechać z zamku na jedną noc, skrzykniemy zbrojną drużynę i przyłapiemy Lancelota w komnacie Królowej. Musisz wyjechać, bo inaczej on tam nie pójdzie.
- Daruj, Agravaine, ale nie zamierzam zastawiać pułapki na własną żonę. Zdobycie dowodów należy tylko do was - to chyba uczciwe postawienie sprawy. Tak, jestem pewien, że uczciwe. Mam chyba prawo odmówić... nazwijmy rzecz po imieniu: wspólnictwa. Nie poczuwam się do obowiązku wspomagania waszego planu wyjazdem. Powiem więcej - odmawiam, z czystym sumieniem.
- Twoja odmowa nie może jednak trwać wiecznie. Nie spędzisz przecież reszty życia przykuty do Królowej, tylko po to, żeby nie dopuścić do niej Lancelota. Co z planowanym na przyszły tydzień polowaniem? Jeśli z niego zrezygnujesz, będzie to oznaczało, że zmieniasz plany, aby udaremnić działanie sprawiedliwości.
- Nikt nie jest w stanie udaremnić działania sprawiedliwości, Agravainie.
- A zatem, wuju Arturze, weźmiesz udział w polowaniu? A nam dasz pozwolenie na wtargnięcie do komnaty Królowej, jeżeli będzie tam przebywał Lancelot?
Jego radosne podniecenie obudziło niesmak nawet w Mordredzie. Król wstał i owinął się płaszczem, jak przed chłodem.
- Weźmiemy udział w polowaniu.
- Ale ich nie uprzedzisz? - bełkotał rozemocjonowany Agravaine. - Nie powiesz im, że wnieśliśmy oskarżenie? To byłoby nieuczciwe!
- Troszczysz się o uczciwość? - spytał Król.
Patrzył na nich jakby z bardzo daleka, ważąc w umyśle prawdę, sprawiedliwość, zło i los człowieka.
- Udzielam pozwolenia.
Nagle wzrok jego oprzytomniał i Artur spojrzał na przeciwników z czujnością sokoła.
- Ale coś wam powiem prywatnie, Mordredzie i Agravainie: moja jedyna nadzieja w tym, że Lancelot ukatrupi was obu i wszystkich świadków. Taki wyczyn - co stwierdzam z dumą - nie przerasta bynajmniej jego możliwości. Jako najwyższy zwierzchnik Wymiaru Sprawiedliwości dodam jeszcze, że wystarczy najmniejsze uchybienie w akcie oskarżenia, a będę was obu ścigał bez litości, z całą surowością machiny prawa, którą oto wprawiliście w ruch.
ROZDZIAŁ VI
Wiedząc, że Król udał się na polowanie do Nowego Lasu, Lancelot nie wątpił, że Królowa przyśle po niego. Ubrany w szlafrok, z głową owiniętą turbanem, chodził w tę i z powrotem po sypialni, której mrok rozpraszała jedynie lampka przed świętym obrazem. Pod szlafrokiem w wesoły deseń Lancelot był gotów do łóżka - czyli nagi.
Wystrój komnaty był surowy, żadnych luksusów: nagie ściany, wąska, twarda prycza bez baldachimu, okna bez szyb, zasłonięte jedynie sztywno napiętym, natłuszczonym płótnem. Wielcy dowódcy na ogół lubią taki polowy styl (podobno Książę Wellington sypiał w zamku Walmer wyłącznie na pryczy): poza łóżkiem tolerują w pokoju najwyżej jedno krzesło albo stary kufer. Lancelot też miał kufer, okuty, w kształcie trumny. Innych mebli w komnacie nie było - tylko pod ścianą stał wielki miecz Lancelota, w pochwie z dyndającymi rzemieniami.
Na kufrze leżał hełm garnczkowy. Lancelot sięgnął po niego i podszedł do światełka pod obrazem: tam, ze zdziwioną miną chłopca sprzed wielu lat, zapatrzył się we własne odbicie w wypukłej stali. Odłożył hełm i podjął marsz od ściany do ściany.
Gdy usłyszał pukanie do drzwi, pewien był, że to oczekiwany sygnał. Jedną ręką sięgnął po miecz, a drugą do rygla, lecz nim otworzył, drzwi uchyliły się same. W progu stał Gareth.
- Wolno wejść?
- Gareth! - zdumiał się Lancelot, bez wielkiego entuzjazmu. - Wejdź, proszę. Co za miła niespodzianka.
- Lancelocie, przychodzę cię ostrzec.
Podstarzały rycerz spojrzał gościowi w oczy i uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Na Boga! To chyba nic poważnego?
- Owszem, coś poważnego.
- Wejdźże wreszcie i zamknij drzwi.
- Lancelocie, chodzi o Królową. Nie wiem, jak zacząć.
- Więc nie zaczynaj.
Lancelot ujął gościa za ramiona i zaczął go popychać z powrotem ku drzwiom.
- Jestem ci bardzo wdzięczny za ostrzeżenie, ale nie sądzę, abyś mógł mi powiedzieć coś nowego.
- Och, Lancelocie, wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko. Nie wiem, co uczynią ze mną pozostali, kiedy dowiedzą się, że byłem u ciebie, ale musiałem przyjść!
- O co chodzi? - Lancelot przestał popychać gościa i przyjrzał mu się ponownie.
- O Agravaine'a i Mordreda. Nienawidzą cię, przynajmniej Agravaine. On ci zazdrości. Mordred bardziej nie cierpi Artura. Zrobiliśmy wszystko, żeby ich powstrzymać, ale na nic. Gawaine nie chce się mieszać do sprawy po żadnej stronie, Gaheris jak zwykle nie może się zdecydować - więc musiałem przyjść sam. Musiałem, nawet jeśli działam przeciwko braciom i klanowi. Bo ja wszystko zawdzięczam tobie i nie mogę dopuścić do tragedii!
- Mój biedny Gareth! Co się z tobą dzieje?
- Byli u Króla i powiedzieli mu wprost, że ty... bywasz w sypialni Królowej. Chcieliśmy ich powstrzymać, wyszliśmy, żeby nie słuchać, ale oni powiedzieli.
Lancelot puścił ramiona Garetha i przeszedł się po komnacie.
- Nie martw się - powiedział po chwili. - Wielu już to mówiło i nic się nic stało. Rozejdzie się po kościach.
- Nie tym razem. Mam przeczucie, że nie.
- Bzdura.
- To nie bzdura, Lancelocie. Oni cię nienawidzą. Nie dążą do pojedynku, bo wiedzą, jak skończył Meliagrance. Są sprytniejsi: zastawią na ciebie pułapkę. Zajdą cię od tyłu.
Stary wiarus z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po plecach.
- Zdaje ci się. Idź do łóżka, przyjacielu, i zapomnij o tym. Miło było cię widzieć, ale pędź już do domu i śpij dobrze. Nie martw się. Gdyby Król miał zamiar rozpętać skandal, nie wyjeżdżałby na polowanie.
Gareth nerwowo obgryzał paznokcie. Wreszcie zdobył się na odwagę i rzekł wprost:
- Proszę cię, nie chodź dzisiaj do Królowej.
Lancelot uniósł gniewnie jedną ze swoich nadzwyczajnych brwi, ale opuścił ją po namyśle.
- Dlaczego?
- Jestem pewien, że to pułapka. Król specjalnie wyjechał na noc, żebyś poszedł do Królowej, a Agravaine zaczai się tam i cię złapie.
- Artur nigdy by tego nie zrobił!
- A jednak zrobił.
- Bzdura! Znam go od czasów, kiedy ty koszulę w zębach nosiłeś! Wiem, że nie zrobiłby tego!
- Ryzyko istnieje.
- I bardzo dobrze. Lubię ryzykować.
- Błagam!
Tym razem Lancelot bezceremonialnie wziął Garetha za kark i popchnął ku drzwiom.
- Posłuchaj no, mój drogi paziu kuchenny. Po pierwsze: znam Artura. Po drugie: znam Agravaine'a. Uważasz, że powinienem się go bać?
- Ale podstęp...
- Gdy byłem młody, spotkałem kiedyś damę goniącą za sokołem wędrownym, który zerwał się ze smyczy. Koniec smyczy uciekiniera zaplątał się w gałęzie i sokół zawisł na drzewie głową w dół. Dama namówiła mnie, żebym wlazł na drzewo i zdjął jej ptaka. Nigdy nie byłem mocny we wspinaczce. W końcu jednak wgramoliłem się na czubek drzewa i uwolniłem sokoła. Tymczasem w dole pojawił się mąż tej damy, w pełnym rynsztunku, i oznajmił, że zetnie mi głowę. Cała ta heca z sokołem była pułapką: chodziło o to, żebym zdjął zbroję i znalazł się na łasce łajdaka. Na drzewo wlazłem bowiem w samej koszuli, nawet bez sztyletu.
- No i co?
- Dałem mu w łeb konarem. A był to rycerz, do którego nasz biedny, stary Agravaine nawet się nie umywa. Od tamtych pięknych czasów nabawiłem się nieco reumatyzmu, ale jeszcze nie jest ze mną tak źle.
- Wiem, że poradzisz sobie z samym Agravaine'em, ale co będzie, jeśli zaatakuje cię ze zbrojną bandą?
- Nic nie wskóra.
- Owszem, wskóra.
Ktoś zaskrobał i lekko zabębnił w drzwi. Mogła to być mysz, ale Lancelot nagle do końca stracił zainteresowanie rozmową.
- No to trudna rada. Będę walczył z bandą. To zresztą czysta fantazja.
- Czy jednak nie mógłbyś się powstrzymać, tylko dzisiaj? Byli już przy drzwiach.
- Słuchaj no - rzekł dowódca królewskich oddziałów. - Przyjmij do wiadomości, że Królowa mnie wzywa. Nie godzi się wszak odmówić zaproszeniu Królowej, prawda?
- Więc na próżno zdradziłem Pradawnych!
- Wcale nie na próżno. Każdy, kto by się o tym dowiedział, podziwiałby twoją odwagę. Lecz, na szczęście, możemy ufać Arturowi.
- Więc mimo wszystko pójdziesz?
- Tak, paziu, i to zaraz. Na litość boską, po co ta tragiczna mina? Wiesz, jakim jestem doświadczonym zabijaką. Idź spać!
- To znaczy: żegnaj.
- Bzdura: to znaczy dobranoc. Królowa czeka.
Stary wiarus zamaszystym ruchem dwudziestolatka zarzucił płaszcz na ramiona. Uniósł klamrę zasuwy, lecz zawahał się w drzwiach: miał wrażenie, że o czymś zapomniał.
- Ach, gdybym mógł cię powstrzymać!
- Niestety, nie możesz.
Lancelot dał nura w ciemną czeluść korytarza. Czegoś jednak zapomniał: miecza.
ROZDZIAŁ VII
Ginewra oczekiwała Lancelota w blasku świec, podnoszącym przepych sypialni. Szczotkowała siwe włosy. Wyglądała prześlicznie - nie jak gwiazda filmowa, lecz jak kobieta, która wyhodowała w sobie duszę. Śpiewała cicho - i to nie byle co, bo piękny hymn „Veni, Sancte Spiritus”, ułożony podobno przez papieża.
Blask równo płonących świec igrał w złotych emblematach potrójnych lwów, gęsto zdobiących szafirową kapę łoża. Grzebienie i szczotki lśniły fajansowymi ozdobami. Ogromną skrzynię z polerowanego drewna zdobiły panele z emaliowanymi figurami świętych i aniołów. Po ścianach spływały w miękkich fałdach brokatowe zasłony, a na podłodze pysznił się naganny zbytek luksusu: autentyczny dywan. Goście zawsze stąpali po nim z nabożną czcią, gdyż kobierce nie były pierwotnie przeznaczone na podłogi. Artur obchodził go dokoła.
Niski, ciepły głos Ginewry czeszącej włosy dobrze współgrał z niewzruszoną jasnością świec. Wtem drzwi otwarły się cicho. Dowódca rzucił czarny płaszcz na skrzynię, przeszedł po dywanie i stanął za plecami Ginewry. Popatrzyła na niego w lustrze bez zdziwienia.
- Czy mogę cię wyręczyć?
- Jeśli chcesz.
Wyjął szczotkę z jej dłoni i jął z wielką wprawą rozczesywać srebrzystą kaskadę, nurzając w niej palce. Królowa przymknęła oczy.
Po dłuższej chwili milczenie przerwał Lancelot.
- Twoje włosy są jak... jak nie wiem co. Nie jak jedwab. Raczej jak woda, chociaż mają też w sobie coś z chmury. Przecież chmura utworzona jest z wody, prawda? Więc czym są: bladą mgiełką czy zimowym morzem, czy wodospadem, czy kopą siana na mrozie? Tak, kopą siana! Przepastną, miękką, wonną...
- Dla mnie są jednym wielkim kłopotem.
- Są morzem, w którym się narodziłem - oświadczył solennie Lancelot.
Królowa otworzyła oczy.
- Przyszedłeś bezpiecznie?
- Nikt nie widział.
- Artur mówił, że wraca jutro.
- Tak? O, ten włosek jest całkiem biały.
- Wyrwij go.
- Biedny włosek. Taki delikatny. Skąd ty masz takie piękne włosy, Jenny? Mój jeden włos jest gruby jak pół tuzina twoich razem. Naprawdę mam go wyrwać?
- Tak, wyrwij.
- Bolało?
- Nic a nic.
- Jak to nie? Kiedy byłem mały i szarpałem się z siostrami za włosy, bolało jak licho. Czyżbyśmy z wiekiem zatracali wrażliwość na ból i szczęście?
- Nie - uspokoiła go Ginewra. - To dlatego, że wyrwałeś tylko jeden. Szarpnij pukiel, a zobaczysz, jak zaboli. Sam się przekonaj.
Lancelot pochylił głowę, a Ginewra, nie odwracając się, uniosła białe ramię i owinęła sobie lok znad jego czoła wokół palca. Szarpnęła, aż się skrzywił.
- Boli! Całe szczęście!
- Tak cię szarpały siostry?
- Właśnie tak. Ale ja je o wiele mocniej. Na mój widok każda łapała się za warkocze i gromiła mnie wzrokiem. Ginewra parsknęła śmiechem.
- Cieszę się, że nie jestem twoją siostrą.
- No wiesz! Ciebie nigdy nie szarpałbym za włosy. Są zbyt piękne. Zrobiłbym z nimi coś całkiem innego.
- Co na przykład?
- Na przykład... zagrzebałbym się w nich i zwinął w kłębek jak kocur i zasnął błogo. Właśnie teraz mam na to ochotę.
- Skończ najpierw szczotkowanie.
- Jenny? - spytał nagle. - Myślisz, że to jeszcze potrwa?
- Czemu pytasz?
- Właśnie był u mnie Gareth, z ostrzeżeniem, że Artur wyjechał celowo, by zastawić na nas pułapkę. Agravaine z Mordredem chcą przyłapać nas na gorącym uczynku.
- Artur nigdy by tego nie zrobił.
- Tak też powiedziałem Garethowi.
- Chyba, że zostałby zmuszony - dodała Ginewra.
- Nie wiem, kto i jak miałby go zmusić. Królowa zmieniła temat.
- To szlachetnie ze strony Garetha, że wystąpił przeciwko braciom.
- Zawsze uważałem go za jednego z najsympatyczniejszych dworzan. Gawaine też jest porządny, ale porywczy i raczej zawzięty.
- Jest lojalny.
- To prawda. Artur mawia o Orknejach, że dla obcych są katem, a dla swoich bratem. Żrą się między sobą jak psy, ale w gruncie rzeczy kochają się gorąco. Klanowa natura.
Królowa nagle nawiązała do poprzedniego wątku.
- Lance, czy twoim zdaniem oni mogli przymusić Króla do działania?
W jej głosie zabrzmiał lęk.
- Co masz na myśli?
- Artur jest fanatykiem sprawiedliwości. - Nie bardzo rozumiem...
- Pamiętasz tę rozmowę w zeszłym tygodniu? Może próbował nas ostrzec? Cicho! Słyszałeś coś?
- Nie.
- Zdawało mi się, że ktoś jest za drzwiami.
- Pójdę sprawdzić.
Uchylił drzwi, lecz nie było za nimi nikogo.
- Fałszywy alarm.
- Zarygluj drzwi.
Lancelot wsunął koniec poprzecznej dębowej belki, grubej na dobre pięć cali, w głęboką niszę kamiennej framugi. Powrócił w krąg światła, rozdzielił lśniące włosy na dwie kaskady i jął je wprawnie splatać w warkocze. Jego dłonie śmigały jak czółenka tkackie.
- Nie ma sensu się denerwować - powiedział. Ginewra jednak nadal roztrząsała problem.
- Pamiętasz Tristana i Izoldę?
- Naturalnie.
- Tristan sypiał z małżonką Króla Marka i Król go za to zamordował.
- Tristan był łobuzem.
- Tak? A ja myślałam, że szlachetnym rycerzem.
- Takie stwarzał pozory. Ale sama powiedz: co to za rycerz, z Konwalii? Cała reszta nie lepsza - też stamtąd.
- Przecież zawsze wymieniano go jako drugiego rycerza na świecie: Sir Lancelot, Sir Tristan, Sir Lamorak...
- Tristanowe baju-baju.
- Ale dlaczego nazywasz go łobuzem?
- To dłuższa historia. Nie pamiętasz rycerstwa sprzed epoki Okrągłego Stołu, więc nie wiesz nawet, jakiego geniusza poślubiłaś. Dla ciebie pewnie nie ma zasadniczej różnicy między Tristanem a takim, weźmy, Garethem.
- A jest różnica?
- Dawniej każdy rycerz walczył za siebie. Starzy weterani, tacy na przykład jak Sir Bruce Saunce Pitie, byli zwykłymi bandziorami. Wiedzieli, że póki są w zbroi, nikt im krzywdy nie zrobi, więc używali sobie do woli. To były czasy jednej wielkiej jatki i gwałtu. Kiedy Artur wstąpił na tron, baronowie byli wściekli. Bo Artur wierzył w Prawo i Sprawiedliwość.
- Nadal wierzy.
- Na szczęście, oprócz wielkiej idei, miał i upór. Zabrało mu to dobre pięć lat, ale w końcu wpoił ludziom potrzebę szlachetności. Byłem chyba jednym z pierwszych rycerzy, którzy przejęli od niego tę ideę, a że poznałem ją za młodu, ukształtowała cały mój charakter. Mówią o mnie, że jestem wzorem szlachetnego rycerza, ale to nie moja zasługa. To idea Artura. On ją wpoił całej młodej generacji, również Garethowi. Szlachetność weszła w modę. Z niej zrodziła się Misja Świętego Graala.
- Ale czemu nazwałeś Tristana łobuzem?
- Bo nim był. Artur mówił o nim „bufon”. Tristan mieszkał w Kornwalii, nigdy nie był wychowankiem Artura, ale spodobała mu się nowa moda. Coś tam słyszał, że wielki rycerz powinien być szlachetny, więc na prawo i lewo puszył się pozorami, nie pojmując, ani nie podzielając całej filozofii. Papugował nowe obyczaje, lecz w gruncie rzeczy nie miał w sobie za grosz szlachetności. Pomiatał żoną, gardził publicznie starym Palomidesem za jego czarną skórę, a Króla Marka potraktował haniebnie. Rycerze z Kornwalii to Pradawni, w głębi duszy zawsze odnosili się wrogo do idei Artura, nawet gdy coś tam z niej przejęli.
- Tak jak Agravaine.
- Właśnie. Matka Agravaine'a pochodziła z Kornwalii. On zaś nienawidzi mnie właśnie dlatego, że jestem wierny idei szlachetności. Ciekawe, że do wszystkich trzech rycerzy uznanych przez pospólstwo za najświetniejszych - mam na myśli Lamoraka, Tristana i siebie - Pradawni odnosili się zawsze z nienawiścią. Kiedy zamordowano Tristana, radowali się, bo Tristan naśladował nową modę. A Sir Lamorak zginął, zgładzony podstępnie przez ród Gawaine'a.
- Mnie się jednak zdaje - powiedziała Ginewra - że Agravaine nie cierpi cię z czystej zawiści. Nie obchodzą go żadne idee, za to zazdrości każdemu, kto bije się lepiej od niego. Tristana znienawidził za to, że ten dał mu łupnia w drodze do Wesołej Twierdzy, a do morderstwa Lamoraka przyłożył rękę, bo dzielny chłopiec pokonał go w turnieju. Ciekawe, ile razy ty sam mu się naraziłeś?
- Nie pamiętam.
- Pomyśl, Lance: dwaj pozostali znienawidzeni przezeń rycerze już nie żyją.
- Każdy kiedyś musi umrzeć.
Królowa wyszarpnęła nagle warkocze z jego rąk. Obróciła się gwałtownie na stołku i, jedną dłonią przytrzymując sploty, musnęła Lancelota spłoszonym spojrzeniem.
- Gareth mówił prawdę! Oni chcą nas zdybać dziś w nocy! Skoczyła na równe nogi i jęła popychać Lancelota ku drzwiom.
- Wyjdź stąd. Odejdź, póki czas.
- Ależ Jenny...
- Żadnego ale. Jestem pewna, że to prawda. Czuję to. Twój płaszcz. Och, błagam cię, Lance, spiesz się. Sir Lamoraka zadźgali ciosem w plecy.
- Daj spokój, Jenny, nie przejmuj się bez powodu. To czysta fantazja...
- To nie fantazja. Słuchaj. Słuchaj.
- Nic nie słyszę.
- Popatrz na drzwi.
Klamra zasuwy - kawał kutego żelaza w kształcie podkowy - przesuwała się z wolna w lewo, chwiejnym ruchem kraba.
- Zamknięte. O co chodzi?
- Spójrz na rygiel!
Zamarli oboje, nie odrywając oczu od żelaznej klamry, która chytrze, ostrożnymi, krótkimi ruchami, po omacku szukała drogi.
- Boże! - szepnęła Ginewra. - Już za późno!
Klamra opadła na miejsce, lecz w tej samej chwili rozległo się donośne walenie w drzwi żelaznym przedmiotem. Drzwi były masywne, podwójne, belki jednej warstwy szły w poprzek belek drugiej. Agravaine walił w nie żelazną rękawicą, a z czeluści hełmu niósł się echem jego potężny głos:
- Otwierać, w imieniu Króla!
- Koniec z nami - wyszeptała Ginewra.
- Zdradziecki rycerzu! - dudnił głos, przekrzykując łomotanie w drzwi. - Sir Lancelocie, zostałeś pojmany!
Zawtórował mu chór innych głosów i brzęk uzbrojenia, śmiało trącającego kamienne schody, skoro wymóg ciszy i ostrożności przestał obowiązywać. Drzwi naparły na blokującą je od środka belkę.
Lancelot bezwiednie przybrał styl przezacnej mowy rycerskiej.
- Czy jest w komnacie zbroja, którą bym mógł ochronić ciało moje? - spytał Ginewrę.
- Nie ma nic. Nawet miecza.
Lancelot patrzył w drzwi z rzeczową miną człowieka rozwiązującego zadanie matematyczne i obgryzał paznokcie. Drzwi dygotały pod gradem kilku pięści, a wrzaski napastników brzmiały jak ujadanie sfory psów myśliwskich.
- Nie masz czym walczyć, Lancelocie, i jesteś prawie nagi. A ich jest wielu, i są uzbrojeni. Zabiją cię, a mnie spalą na stosie - oto gorzki kres naszej miłości.
Lancelot złościł się, że nie umie rozwiązać problemu.
- Gdybym tylko miał zbroję! - utyskiwał. - To śmieszne, dać się tak złapać, niby szczur w pułapkę.
Rozejrzał się po komnacie, przeklinając w duchu własne zapominalstwo.
- Zdrajco! - zadudnił głos. - Wyłaź z komnaty Królowej! Zawtórował mu iąny głos; spokojny i ugrzeczniony: - Wiedz, że jest nas czternastu, pod bronią. Nie masz ucieczki.
Był to głos Mordreda. Walenie w drzwi nasilało się.
- Do licha z nimi! - zaklął Lancelot. - Dość tych hałasów! Muszę wyjść, bo pobudzą cały zamek!
Odwrócił się do Królowej i wziął ją w ramiona.
- Jenny, ogłoszę cię moją najszlachetniejszą Panią, chlubą Chrześcijaństwa. Będziesz mężna?
- Przecież wiesz, kochany.
- Moja słodka staruszko, daj buzi! Pamiętaj, że zawsze byłaś jedyną damą mego serca i zawsze dotąd jakoś nam się udawało. Teraz też się nie lękaj. Jeśli mnie zabiją - wezwij Sir Borsa. Zresztą, każdy z moich braci i bratanków zatroszczy się o ciebie. Powiadom Borsa albo Demarisa: obaj w razie potrzeby pospieszą ci na ratunek. Przewiozą cię bezpiecznie do Wesołej Twierdzy, a tam, na mojej ziemi, żyć będziesz jak królowa - którą wszak jesteś. Zrozumiałaś?
- Jeśli ciebie zabiją, nie będę chciała ratunku.
- Ależ tak! Musisz! To bardzo ważne, aby przeżył ktoś, kto przedstawi całą historię z naszej strony. Czeka cię trudne zadanie, lecz konieczne. A poza tym - chciałbym, abyś się za mnie modliła.
- Znajdź sobie kogoś innego do modlitwy. Jeżeli cię zabiją, niech mnie spalą na stosie. Przyjmę śmierć z pokorą, jak przystało na chrześcijańską królową.
Ucałował ją czule i nakłonił, aby usiadła.
- Nie czas na kłótnie - rzekł. - Wiem, że ty zawsze pozostaniesz sobą, Jenny, cokolwiek się zdarzy, a zatem ja muszę pozostać Lancelotem. - Wciąż rozglądał się niespokojnie po komnacie. - W mojej sprawie - dodał z roztargnieniem - nie zmieni to niczego, lecz popełnili błąd, wciągając w to ciebie.
Ginewra obserwowała go, hamując łzy.
- Dałbym sobie nogę uciąć - zżymał się Lancelot - za kawałek zbroi, niechby sam miecz, żeby mnie popamiętali!
- Lance, gdyby mnie zabili, a oszczędzili ciebie, byłabym bardzo szczęśliwa.
- A ja bardzo nieszczęśliwy - odparł, wpadając nagle w świetny humor. - Do dzieła! Trzeba zrobić, co się da. W kościach mi łupie, ale, dalibóg, czuję, że szykuje się niezła zabawa!
Przestawił wszystkie świece na kufer z Limoges, tak aby oświetlały go od tyłu, gdy otworzy drzwi. Swój czarny płaszcz poskładał wzdłuż, we czworo, i owinął nim lewą rękę aż po ramię, czyniąc z niego osłonę. W prawą rękę ujął taboret spod łóżka i, ważąc go w dłoni, raz jeszcze omiótł pokój spojrzeniem. Rejwach za drzwiami nasilał się: dwaj napastnicy wyraźnie próbowali przerąbać się do środka toporami - szczęściem, krzyżowy układ belek podwójnych drzwi skutecznie chłodził ich zapały. Lancelot zbliżył się do progu i huknął donośnie:
- Zacni panowie! - harmider za drzwiami ucichł momentalnie. - Dość tych krzyków i hałasów! Otwieram drzwi, a wy postąpcie ze mną wedle własnej woli.
- No to już! Otwieraj! - rozległy się nieskładne wołania. - Dalej! Na nic twój opór przeciwko nam wszystkim! Puszczaj do komnaty! Stań przed Królem Arturem, a ocalisz życie!
Napierając ramieniem na wstrząsane łomotem drzwi, Lancelot powoli odsunął rygiel, chowając go w ścianę. Następnie, wciąż podpierając drzwi ramieniem (napastnicy tymczasem poniechali ataków, czując, że coś się szykuje), mocno wsparł prawą stopę na posadzce, o dobre pół metra od progu - i nagle przeniósł na nią ciężar ciała. Drzwi rozwarły się z impetem, lecz stopa Lancelota zatrzymała je w porę, półprzymknięte, tak że do środka wtoczył się bezwładnie, niczym posłuszna sznurkom marionetka, tylko jeden opancerzony rycerz. Lancelot zatrzasnął za nim drzwi, błyskawicznie zasunął rygiel, owiniętą ręką złapał miecz przeciwnika za rękojeść, szarpnął do przodu, tamten potknął się, a gdy padał, Lancelot grzmotnął go w łeb taboretem - i w mgnieniu oka, bez śladu zadyszki, siedział na opancerzonej piersi pokonanego. Dokonał tego z taką łatwością i nonszalancją, jakby to zbrojny rycerz był w starciu stroną bezbronną. Ten bowiem - choć wtargnął do komnaty niczym wielka żelazna wieża, zrazu butnie wypatrując Lancelota przez szczelinę hełmu - sprawiał wrażenie, jakby dobrowolnie oddał Lancelotowi miecz, i z własnej chęci rzucił się na ziemię. Leżał niczym masywny żelazny kadłub, a bosonogi adwersarz dźgał go końcem miecza przez otwór wentylacyjny przyłbicy. Każde dźgnięcie dobywało z kadłuba jęk protestu.
Lancelot wstał i wytarł dłonie w szlafrok.
- Żałuję, że musiałem go zabić.
Uniósł przyłbicę i zajrzał do środka hełmu.
- Agravaine z rodu Orknejów!
Zza drzwi dobiegło dzikie wycie, łomot, walenie toporami i przekleństwa. Lancelot odwrócił się do Królowej.
- Pomóż mi zdjąć zbroję - polecił krótko. Usłuchała natychmiast. Nawet się nie wzdrygnęła, gdy, klęcząc przy trupie, obdzierali go wspólnie z bojowej osłony.
- Teraz mamy szansę - rzekł Lancelot, nie przerywając pracy. - Jeżeli zdołam ich odeprzeć, wrócę tu po ciebie i uciekniemy do Wesołej Twierdzy.
- Nie, Lance. Dość już wyrządziliśmy szkody. Jeśli zdołasz uciec, trzymaj się z dala od zamku, póki sprawa nie ucichnie. Ja zostanę. Jeżeli Artur mi wybaczy, a skandal da się zatuszować, będziesz mógł kiedyś wrócić. Jeśli nie wybaczy - możesz przybyć mi na ratunek. Co zrobić z tym żelastwem?
- Podaj mi.
- Tutaj mam drugie takie samo.
- O wiele lepiej zrobisz, jadąc ze mną - nalegał Lancelot, wbijając się w kolczugę, jak futbolista w klubową koszulkę.
- Nie. Wyjeżdżając, przekreśliłabym wszystko raz na zawsze. A zostając, mogę próbować coś naprawić. W razie potrzeby będziesz mnie ratował.
- Nie chcę cię zostawiać.
- Jeśli mnie skażą, a ty mnie uratujesz, przyrzekam jechać z tobą do Wesołej Twierdzy.
- Ajeśli nie?
- Przetrzyj hełm skrajem płaszcza - poradziła. - Jeśli nie, to wrócisz po jakimś czasie i wszystko będzie tak jak dawniej.
- Tyle wystarczy. Bez reszty się obejdę. Wyprostował się, z okrwawionym mieczem w dłoni, i zmierzył wzrokiem zwłoki matkobójcy.
- Brat Garetha... - zadumał się. - Może był pijany? Niech z Bogiem spoczywa, chociaż dziwnie tak o nim mówić.
Dama uniosła ku niemu postarzałą twarz.
- A więc żegnaj - szepnęła. - Na krótko.
- Żegnaj.
- Nie pocałujesz mnie?
Ucałował jej dłoń, gdyż był pod bronią, zakuty w stal i umazany krwią. Oboje pomyśleli o trzynastu czekających za drzwiami.
- Chciałabym dać ci coś na pamiątkę, Lance, i dostać coś od ciebie. Wymienimy pierścienie?
Uczynili to.
- Niechaj Bóg mieszka w tym pierścieniu, jako ja w nim mieszkam - powiedziała Ginewra.
Lancelot odwrócił się i skierował ku drzwiom, zza których dobiegały wrzaski.
- Wyłaź z komnaty Królowej! Zdrajca Króla! Otwieraj! Napastnicy donośną wrzawą rozgłaszali skandal. Lancelot stanął twarzą do drzwi, w rozkroku, i przemówił w stylu rycerskim:
- Ucisz się, Sir Mordredzie, i posłuchaj rady. Odstąpcie od drzwi komnaty, nie wzniecajcie wrzawy i awantury. Jeśli odstąpicie w pokoju, przyrzekam, że jutro z rana stawię się przed Królem, a wówczas przekonamy się, kto z was i spośród innych zarzuca mi zdradę. Odpowiem wam jak rycerz, żem nie przybył tutaj w zdrożnym celu - i dowiodę tego, a jeśli trzeba, potwierdzę czynem.
- Biada zdrajcy! - rozległ się głos Mordreda. - Prędzej skrócimy cię o głowę i poćwiartujemy, niźli będziemy słuchać!
- Wiedz - wtórował mu inny - że Król Artur dał nam wolną rękę: możemy oszczędzić cię, lub zgładzić!
Lancelot opuścił przyłbicę i pchnął rygiel w bok końcem miecza. Masywne drzwi rozwarły się z hukiem, ukazując przesmyk zatłoczony zbrojnymi z pochodniami.
- Cóż, moi panowie - rzekł posępnie. - Skoro nie starcza wam honoru - brońcie się!
ROZDZIAŁ VIII
Minął tydzień. Klan Gawaine'a zebrał się w Sali Sprawiedliwości. Za dnia sala ta wyglądała inaczej niż w nocy, gdyż okna zostały odsłonięte. Nie była już pudełkiem, ograniczonym niepokojącą, podstępną ślepotą czterech ścian - pułapką z arrasów, taką jak tamta, co skusiła Hamleta do polowania po omacku z rapierem na szczury. Popołudniowe słońce lało się do wnętrza, wprost na misternie utkaną Batszebę, odsłaniającą jędrne piersi nad skrajem cebrzyka, który stał na blankach zamczyska, zbudowanego jakby z dziecinnych klocków - i na Dawida, brodatego, w koronie, z harfą w dłoni, który przyglądał się Batszebie z dachu sąsiedniej budowli. Słoneczne promienie ślizgały się po grzywach setek koni, po najeżonych karnie pikach, po hełmach i zbrojach sceny bitewnej obrazującej śmierć Uriasza. Sam Uriasz spadał właśnie z rumaka w pozie niedoświadczonego nurka, powalony przez adwersarza ciosem w okolice przepony. Ostrze miecza częściowo przekroiło go pasie, więc spadał, biedak, w dwóch kawałkach, a z rany wypełzała gromada realistycznie odwzorowanych ceglastych robali, mających w zamierzeniu artysty przedstawiać jelita.
Gawaine z ponurą miną siedział na samym końcu jednej z ław bocznych przeznaczonych dla strony skarżącej: zaplótł ręce na piersi, a głowę wsparł o wiszący z tyłu arras. Gaheris przycupnął na skraju długiego stołu i bawił się trokami skórzanego kaptura dla jastrzębia: próbował wzmocnić wiązanie, a że splot troków był wielce skomplikowany, poplątał je dokumentnie. Stojący obok Gareth aż dygotał z chęci przejęcia kaptura w swoje ręce, był bowiem pewien, że potrafi rozsupłać węzeł. Mordred, blady, z ręką na temblaku, wyglądał przez okno, wsparty o framugę. Ból wciąż mu dokuczał.
- Ten idzie pod rozcięciem - podpowiadał bratu Gareth.
- Wiem, wiem, ale chcę najpierw przełożyć ten drugi.
- Daj mi spróbować.
- Zaraz, zaraz. Już prawie mam.
- Kat gotów do dzieła - oznajmił od okna Mordred. - Uch.
- To będzie okrutna śmierć - ciągnął Mordred. - Drewno jest suche, dymu prawie nie będzie, skazana nie udusi się więc, zanim spłonie.
- Tak uważasz? - syknął jadowicie Gawaine.
- Biedna stara kobieta - pokiwał głową Mordred. - Doprawdy, można jej współczuć.
Gareth zaatakował go z wściekłością:
- Trzeba było wcześniej żałować!
- Teraz górny - mruknął Gaheris.
- O ile wiem - kontynuował swój monolog nie zrażony Mordred - przepisy wymagają, aby nasz pan i władca osobiście nadzorował z okna przebieg egzekucji.
Gareth stracił resztki cierpliwości.
- Nie mógłbyś zamknąć się chociaż na chwilę? Myślałby kto, że lubisz widok ludzi płonących na stosie.
Mordred skrzywił się pogardliwie.
- A ty to nie? Uważasz tylko, że nie wypada się do tego przyznawać. Spalają w samej koszuli.
- Na litość boską, bądź cicho!
- A mnie się zdaje - zabrzmiał flegmatyczny jak zawsze głos Gaherisa - że nie ma się o co bać.
Mordred, wściekły, doskoczył do niego.
- Jak to: nie ma się o co bać?
- Tak to - odpowiedział mu kąśliwie Gawaine. - Myślisz,
■ że Lancelot nie pospieszy jej na ratunek? Akurat o n na pewno nie jest tchórzem.
Mordred myślał intensywnie. Z posągowej figury w oknie przeistoczył się w kłębek nerwów.
- Jeśli tak, to nie obejdzie się bez walki. Król Artur będzie musiał bić się z Lancelotem.
- Król Artur będzie obserwował wszystko stąd.
- Ależ to oburzające! - szalał Mordred. - Chcesz mi powiedzieć, że Lancelot najspokojniej w świecie wymknie się z Królową, i to na naszych oczach?
- Nic dodać, nic ująć.
- Czyli żadne nie poniesie kary!
- Zlitujże się, człowieku! - krzyknął Gareth. - Czy ty naprawdę tak bardzo chcesz widzieć, jak ona skwierczy na stosie?
- Tak, chcę! Chcę! Gawaine, czy zamierzasz tu siedzieć z założonymi rękami i pozwolić na takie bezeceństwo? Twój brat zginął!
- Ostrzegałem Agravaine'a.
- Tchórze! Gareth! Gaheris! Przekonajcie go! Nie wolno wam puścić tego płazem! Ten człowiek zamordował Agravaine'a, waszego brata!
- W wersji, która do mnie dotarła, Mordredzie, Agravaine wraz z trzynastoma innymi rycerzami w pełnej zbroi próbował zgładzić Lancelota, gdy ten nie miał na sobie nic oprócz szlafroka. Skutek tego był taki, że i Agravaine, i reszta rycerzy postradała życie - wszyscy poza jednym, który uciekł.
- Nie uciekłem.
- Ale jakoś żyjesz.
- Przysięgam, Gawaine, że nie uciekłem. Walczyłem z nim najlepiej jak umiałem, ale kiedy złamał mi rękę - nie miałem szans. Na mój honor, Gawaine, wierz mi, że walczyłem! - Mordred prawie płakał. - Nie jestem tchórzem!
- Skoro twierdzisz, że nie uciekłeś - wtrącił się Gaheris - to jak to się stało, że Lancelot puścił cię wolno, chociaż zabił wszystkich innych? Przecież zgładzenie wszystkich było w jego interesie, gdyż wówczas nie miałby świadków.
- Złamał mi rękę.
- Owszem, ale cię nie zabił.
- Mówię prawdę.
- A jednak cię nie zabił.
Bezsilna wściekłość i ból ręki zwyciężyły: Mordred rozbeczał się jak dziecko.
- Zdrajcy! Zawsze to samo! Jednoczycie się przeciwko mnie, bo jestem najsłabszy. Trzymacie stronę tępych osiłków, a mnie nie wierzycie. Agravaine zabity - opłakaliście go i ani myślicie ścigać mordercę! Zdrajcy, zdrajcy! Nic się przez was nie zmieni!
Wejście Króla zamknęło mu usta. Artur wyglądał na zmęczonego. Podszedł wolno do tronu i zasiadł na nim. Dał znak zebranym, którzy wstali przez uszanowanie, aby na powrót zajęli swoje miejsca. Gawaine opuścił się ciężko na ławę, lecz Gareth i Gaheris stali nadal, z serdecznym żalem przyglądając się Królowi. Ciszę mącił jedynie stłumiony szloch Mordreda.
Artur przeciągnął dłonią po czole.
- Czemu on płacze?
- Próbował nam wyjaśnić - odparł Gawaine - dlaczego Lancelot, uśmierciwszy trzynastu rycerzy, zreflektował się i postanowił oszczędzić naszego kochanego Mordreda. Widocznie zadzierzgnęła się między nimi nić sympatii.
- Zdaje się, że ja znam odpowiedź. Widzicie, panowie, przed dziesięciu dniami prosiłem Sir Lancelota, aby nie zabijał mojego syna.
- Wielkie dzięki za nic - skrzywił się Mordred. - Nie mnie dziękuj, Mordredzie, lecz Lancelotowi.
- Szkoda, że mnie nie zabił.
- Mnie nie szkoda. Zdobądźże się na odrobinę wyrozumiałości, mój synu, w tej jakże trudnej dla nas sytuacji. Pamiętaj, że jestem twoim ojcem. Wraz z tobą straciłbym całe potomstwo.
- Żałuję, że się urodziłem.
- Ja też tego żałuję, mój biedny chłopcze. Lecz skoro się już stało, wykorzystajmy ten fakt jak najlepiej.
Mordred prawie podbiegł do tronu; na jego twarzy malował się wyraz fałszywej skromności.
- Ojcze! - zwrócił się do Artura. - Czy wiesz, że Lancelot ma przybyć jej na ratunek?
- Spodziewałem się tego.
- Więc wystawiłeś na drogach rycerzy, aby go zatrzymali? Wzmocniłeś straże?
- Moich straży nie da się już wzmocnić, Mordredzie. Staram się działać uczciwie.
- Ojcze! - nalegał Mordred. - Poślij Gawaine'a i tych dwóch, aby wzmocnili straże. Ja na twoim miejscu uważałbym za nieuczciwe wystawienie słabej straży w obliczu groźby ataku Lancelota: byłaby to zdrada własnych żołnierzy. Świadome wydanie ich na śmierć.
- Za pozwoleniem Waszej Wysokości, ja, tak czy siak, nie pójdę. Uprzedzałem tych dwóch od samego początku, że nie chcę mieć z tą hecą nic wspólnego. Nie mam przyjemności oglądać Królowej Ginewry na stosie, na który oby nigdy nie trafiła, a już na pewno nie będę go podpalał. Ostatnie moje słowo.
- Cuchnie zdradą - syknął Mordred.
- Niech sobie cuchnie czym chce, a ja lubię Królową, i tyle!
- Ja też lubię Królową, Gawaine. Ożeniłem się z nią przecież. Lecz gdy w grę wchodzi sprawiedliwość powszechna, trzeba oddalić pospolite uczucia.
- Ja tam chyba nie umiem swoich oddalić. Król zwrócił się ku pozostałym.
- Gareth? Gaheris? Czy zechcecie uczynić mi tę grzeczność, przywdziać zbroje i wzmocnić straże?
- Nie proś nas o to, wuju!
- Wiesz, że niełatwo mi was prosić, Gareth.
- Wiem, lecz nie zmuszaj nas, błagam! Lancelot jest moim przyjacielem, jakżebym mógł z nim walczyć?
Król dotknął jego dłoni.
- Lancelot oczekiwałby tego od ciebie, mój drogi, bez względu na to, kto jest po drugiej stronie. Lancelot także wierzy w sprawiedliwość.
- Nie podniosę na niego miecza, wuju. On mnie pasował na rycerza. Pójdę, jeżeli każesz, ale bez zbroi. I tak czuję, że popełniam zdradę.
- Ja jestem gotów iść w zbroi - zgłosił się Mordred. - Nawet ze złamaną ręką.
- Patrzcie go, bohatera! - zadrwił Gawaine. - Wielkie mi ryzyko, jak Król prosił Lancelota, żeby cię nie zabijał.
- Zdrajco!
- A ty, Gaheris? - spytał Król.
- Pójdę tak jak Gareth, bez zbroi.
- Chyba nic więcej nie wskóramy. Mam nadzieję, że uczyniłem wszystko, co należy.
Gawaine podniósł się z ławy i podszedł do Króla w niezdarnym odruchu współczucia.
- Uczyniłeś o wiele więcej, niż należy - zapewnił go serdecznie, ujmując wielką łapą żylastą dłoń Artura. - Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Pozwól iść moim braciom bez zbroi. On nie zrobi im krzywdy, gdy ich pozna. A ja zostanę tu z tobą.
- Idźcie.
- Czy mam dać katu rozkaz rozpoczęcia?
- Tak, Mordredzie, skoro musisz. Wręcz katu mój pierścień i odbierz nakaz aresztowania od Sir Bedivere'a.
- Dzięki, ojcze. Dzięki. Zaraz wracam.
Blada twarz Mordreda płonęła entuzjazmem i, o dziwo, nagle szczerą wdzięcznością. Kiedy wypadł z komnaty w ślad za braćmi oddelegowanymi do wzmocnienia straży, wzrok jego pałał, a w kąciku ust drgał silny tik. Stary Król, pozostawiony sam na sam z Gawaine'em, opuścił skołataną głowę, kryjąc twarz w dłoniach.
- Mógł zachować chociaż pozory przyzwoitości. Mógł postarać się ukryć zadowolenie.
Gawaine położył dłoń na przygarbionym ramieniu monarchy.
- Nic się nie bój, wuju. Wszystko będzie dobrze. Lancelot na pewno zdąży ją uratować i nikomu nie stanie się najmniejsza krzywda.
- Zawsze usiłowałem spełniać swoje obowiązki.
- I zawsze budziłeś tym powszechny podziw.
- Skazałem ją, bo tak wymaga prawo. Zrobiłem wszystko, co trzeba, aby wyrok mógł zostać wykonany.
- Ale nie zostanie wykonany, bo Lancelot ją uratuje.
- Gawainie, nie powinieneś myśleć, że liczę na jej uratowanie. Jako Najwyższy Sędzia Anglii stwierdzam, że mamy obowiązek spalić ją na stosie, bez litości.
- Jasne, wuju, jasne, wszyscy wiedzą, jak się starałeś. Ale to nie zmienia faktu, że w głębi duszy obaj życzymy jej ocalenia.
- Och, Gawainie! - westchnął żałośnie Artur. - Tyle lat była moją żoną!
Gawaine podszedł do okna.
- Nie zadręczaj się, wuju. Wszystko będzie dobrze.
- Co znaczy „dobrze”? - krzyknął rozpaczliwie starzec. - Co znaczy „źle”? Jeżeli Lancelot przybędzie jej na ratunek, może zabić niewinnych strażników, których posłałem do pilnowania stosu. A oni mi ufają. Postawiłem ich tam dla powstrzymania Lancelota - bo tak chce prawo. Jeśli Lancelot ma ocalić Ginę - musi ich zabić. Jeśli ich nie zabije - ona spłonie. Spłonie na śmierć, Gawainie, w okrutnych męczarniach - moja ukochana Ginusia!
- Nie myśl o tym, wuju. Tak się nie stanie. Król był już jednak na skraju załamania.
- Więc dlaczego go jeszcze nie ma? Na co czeka? Gawaine tłumaczył spokojnie:
- Musi przecież poczekać, aż ją wyprowadzana plac; inaczej musiałby wziąć zamek szturmem.
- Ostrzegałem ich, Gawainie. Parę dni wcześniej dałem im do zrozumienia, co się szykuje. Ale pewnych rzeczy nie da się powiedzieć delikatnie. Ja sam też byłem głupi - wolałem nie wiedzieć, miałem nadzieję, że dopóki nic nie wiem oficjalnie, wszystko w końcu jakoś się ułoży. Uważasz, że to moja wina? Uważasz, że mogłem ich ocalić, gdybym tylko postąpił inaczej?
- Postąpiłeś najlepiej jak można.
- Za młodu dopuściłem się niegodziwości, z której wynikły wszystkie nieszczęścia mego życia. Czy twoim zdaniem można przekreślić zły czyn, spełniając później dobre uczynki? Bo ja w to nie wierzę. Od tamtego czasu ciągle staram się spełniać dobre uczynki, ale moje zło trwa i zatacza coraz szersze kręgi. Nie daje się powstrzymać. Czy sądzisz, że i to jest jego przejaw?
- Nie znam się na tym.
- Straszne to czekanie! - rozpaczał Król. - O ileż straszniejsze musi być dla Giny! Czemu nie wyprowadzą jej od razu i nie skończą z tym?
- Jeszcze chwila.
- To nie jej wina. A więc moja? Czy popełniłem błąd, przyjmując oskarżenie Mordreda? Może należało oddalić sprawę? Uniewinnić Królową? Przymknąć oko na moje własne nowe prawa? Czy tak właśnie powinienem był postąpić?
- Mogłeś to zrobić.
- Mogę robić, co mi się podoba.
- No właśnie.
- Tylko co by się wówczas stało ze sprawiedliwością? Jakie byłyby konsekwencje mojego bezprawia? Niesprawiedliwość, podłość, utopione niemowlęta! Widziałem je wokół siebie przez całą wczorajszą noc.
Gawaine przemówił cichym, zmienionym głosem:
- Nie wolno teraz myśleć o takich rzeczach. Trzeba mężnie stawić czoło trudnościom. Stać cię na to?
Król kurczowo zacisnął dłonie na oparciach tronu.
- Tak.
- Chyba musisz podejść do okna. Właśnie ją wyprowadzają.
Starzec ani drgnął, tylko jego palce zacisnęły się mocniej na drewnianych oparciach. Patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nagle dźwignął się, przenosząc ciężar ciała na dłonie, i ruszył na zew obowiązku. Jego obecność przy egzekucji była niezbędnym warunkiem legalności ponurej operacji.
- Ubrali ją w białe giezło.
Zrazu obserwowali scenę w drętwym milczeniu, jak ludzie, którzy muszą wystrzegać się wzruszeń. Lecz hamowana rozpacz wprawiła ich w rodzaj zobojętnienia, w którym stali się zdolni do zdawkowej konwersacji.
- Tak, widzę.
- Co robią?
- Trudno powiedzieć.
- Pewnie się modlą.
- No tak. Tam z przodu stoi biskup. Chwilę patrzyli na modlących się.
- Jak dziwnie wyglądają.
- Czemu dziwnie? Zwyczajnie.
- Myślisz, że mogę już usiąść? - spytał Król, jak małe dziecko. - Przecież się pokazałem.
- Musisz zostać.
- Chyba nie wytrzymam.
- Musisz.
- A jeśli ona spojrzy w górę?
- Musisz zostać, aby uczynić zadość prawu.
Pod oknem, na skróconym perspektywą placu targowym, śpiewano hymn. Z góry trudno było rozróżnić słowa i melodię. Widać było tylko księży krzątających się przy przedśmiertnych obrzędach, nieruchomych rycerzy w lśniących zbrojach i mrowie ludzkich głów - jak gruby wieniec z orzechów kokosowych - okalające cały plac. Niełatwo było dostrzec w tym tłumie Królową: porwał ją nurt ceremoniału. To oblegała ją grupka urzędników, to spowiedników, to przedstawiano ją katu, to skłaniano, aby uklękła i modliła się, to znów kazano wstawać i przemawiać, to miotano na nią kalumnie, to wciskano w dłonie gromnice, to jej wybaczano i błagano o wybaczenie - a wszystko razem wiodło do nieuchronnego końca, do wygnania jej z życia z należnym zachowaniem dystynkcji i honoru. Średniowieczne morderstwo w majestacie prawa odbywało się z pompą i paradą.
- Ani śladu odsieczy? - spytał Król.
- Nie widzę.
- Spóźnia się.
Śpiew za oknem umilkł, pozostawiając po sobie przykrą ciszę.
- Jak długo jeszcze?
- Parę chwil.
- Pozwolą jej się wyspowiadać?
- Oczywiście.
- Może i my się pomodlimy? - spytał nagle starzec.
- Jeśli taka twoja wola.
- Uklękniemy?
- Wszystko jedno.
- Jak mamy się modlić?
- Nie wiem.
- Może zmówimy Ojcze Nasz? Nic więcej nie pamiętam.
- Ojcze Nasz w zupełności wystarczy.
- Głośno? Razem?
- Jeśli taka twoja wola.
- Gawaine, ja chyba muszę uklęknąć.
- Ja postoję - rzekł potomek Orknejów.
- Zacznijmy więc...
Ledwie wypowiedzieli pierwsze słowa swych niewprawnych błagań, z oddali, spoza placu, zabrzmiał nikły głos trąbki.
- Czuj duch, wuju! Modlitwa zamarła w pół słowa.
- Jacyś żołnierze. Konni, jak się zdaje! Artur już zerwał się na nogi, już był w oknie.
- Gdzie?
- Słuchaj! Hejnał!
Czysty, przenikliwy, radosny śpiew trąbki wdarł się już do komnaty. Król uczepił się łokcia Gawaine'a i szarpał z całej siły, wołając drżącym głosem:
- To mój Lancelot! Wiedziałem, że nie zawiedzie!
Gawaine przecisnął bary przez wąską framugę. Król napierał na niego - też chciał widzieć.
- Tak, to Lancelot!
- Cały w srebrze!
- Czerwony skos na srebrnym tle!
- To ci chwat!
- Patrz, co się dzieje!
A było na co patrzeć. Na placu podniósł się tumult jak w filmie z Dzikiego Zachodu. Pospólstwo pierzchało na wszystkie strony. Strażnicy próbowali w pośpiechu dosiąść koni: każdy zjedna nogą w strzemieniu skakał przy kręcącym się w kółko rumaku. Ministranci ciskali kadzielnicami. Księża łokciami przepychali się przez tłum. Biskup, który chciał mężnie wytrwać na posterunku, został bezceremonialnie porwany i uniesiony w stronę kościoła, a w ślad za nim fale tłumu pruł pastorał, wzniesiony niczym sztandar bojowy ręką wiernego diakona. Baldachim, który jeszcze przed chwilą dzierżono nad kimś, albo nad czymś, tonął w tumulcie z przekrzywionymi drzewcami, jak „Titanic” na Atlantyku. Olśniewająca fala kawalerii zalała plac, z brzękiem metalu i zgiełkiem trąb: kity na hełmach powiewały jak indiańskie pióropusze, miecze śmigały unisono, niczym tryby osobliwej maszynerii. Opuszczona przez garstkę kapłaństwa, które w pośpiechu dopełniło obrzędów, Ginewra w białym gieźle stała na stosie z mężnie uniesioną głową. Trwała jak posąg, przywiązana do wysokiego pala. Górowała nad całą sceną. U jej stóp kotłował się walczący tłum.
- Ależ szarżują, ależ bodą konie ostrogami!
- W szarży i tak żaden ci nie dorówna.
- Ach, nieszczęsny strażnik! Artur załamał ręce.
- Ktoś spadł z konia - zauważył Gawaine.
- To Segwarides. - Ale bigos!
- Nikt się dotąd nie oparł szarży Segwaridesa, nigdy! - gorączkował się Artur. - Co za cios!
- Już po Sir Pertilopie.
- Nie, nie, to Perimones, jego brat.
- Patrz, jak miecze łyskają w słońcu! Patrz na te kolory! Niesamowite, co? Brawo, Sir Gillimerze, świetny cios!
- Patrz lepiej na Lancelota! - skarcił go Król. - Miota się jak w ukropie. Bach! Aglovale spadł z konia! Lancelot pędzi do Królowej!
- Priam go zatrzyma.
- Priam? Nonsens! Wygramy, Gawaine, powiadam ci: wygramy!
Wielkolud obrócił się ku niemu, wyszczerzony od ucha do ucha.
- Jacy „my”?
- No dobrze, niech ci będzie, kapuściana głowo. Sir Lancelot wygra. O, już zbliża się do Królowej! Patrz! Podaje jej suknię i płaszcz!
- Rzeczywiście.
- Mój Lancelot nigdy by nie pozwolił, aby moją Ginewrę widziano w koszuli.
- Wiadomo. - Patrz, ubierają.
- Ona się uśmiecha.
- Kochane stworzenia, niech im Bóg błogosławi. Lecz cóż tam za rzeź w piechocie!
- Z przeproszeniem, już kończą.
- Lancelot nie uśmierca bez potrzeby. W tym względzie możemy mu ufać, prawda?
- Święta prawda.
- Kto tam leży pod koniem? Damas?
- Tak. Damas zawsze nosił czerwony pióropusz. Chyba szykują się do odwrotu. Ależ się uwinęli!
- Ginewra już siedzi w siodle.
Znów rozległ się sygnał trąbki - lecz inny.
- Trąbią do odwrotu. O, Panie, Panie, zlituj się nad tym bałaganem!
- Mam nadzieję, że nie ma wielu rannych - niepokoił się Król. - Widzisz stąd? Może należało posłać im pomoc?
- Paru na pewno trafi do parku sztywnych - odparł rzeczowo Gawaine.
- Mój wierny strażnik...
- Pewnie kilkunastu.
- Moi dzielni żołnierze! Wszystko to moja wina!
- Nie zauważyłem tu czyjejś szczególnej winy, a jeśli nawet, to najwyżej mojego brata, ten zaś jest już martwy. To już ostatni - wskazał znikającego z placu rycerza. - Spójrz, widać jeszcze biały płaszcz Królowej!
- Myślisz, że mogę jej pomachać? - Nie.
- Myślisz, że nie wypada? - Tak.
- W takim razie nie pomacham. Chociaż tak bym chciał... Ona odjeżdża...
Gawaine nie krył serdecznego wzruszenia.
- Wuju Arturze! Jesteś wspaniałym człowiekiem. Widzisz, mówiłem ci, że wszystko dobrze się skończy.
- Ty też jesteś wspaniałym człowiekiem, Gawaine. I porządnym. I dobrym.
Ucałowali się po dawnemu, serdecznie, w oba policzki.
- No, stary... - mruczeli przy tym. - No, stary...
- Co teraz? - spytał Król.
- To już od ciebie zależy.
Stary Król rozejrzał się wokół, jakby istotnie poszukiwał zajęcia. Wszelkie oznaki starości i niedołęstwa nagle go opuściły: Artur wyprostował się, policzki mu się zaróżowiły, a zmarszczki na skroniach utworzyły gęste wachlarzyki - skutek wesołego uśmiechu.
- Na początek proponuję gigantyczny toast.
- Świetna myśl! - pochwalił Gawaine. - Wołajmy pazia.
- Paziu! Paziu! - wołał Artur od drzwi. - Gdzież, u licha, on się podziewa? Paziu! Chodź no tutaj, niecnoto, daj nam wina! Gdzieżeś łaził? Oglądać swoją panią, jak się smaży na stosie? Ładny mi widok dla dzieci!
Rozbawiony młodzik pisnął wesoło i pognał z powrotem w dół po schodach, na które był się już wgramolił do połowy.
- A po toaście? - spytał Gawaine.
Artur wrócił od drzwi zadowolony, zacierając ręce.
- Jeszcze o tym nie myślałem. Coś się zawsze zdarzy. Może namówimy Lancelota na przeprosiny lub inną formę ugody - mógłby wówczas do nas wrócić. Podsunęłoby mu się jakieś alibi: że, na przykład, stawił się w komnacie Królowej na jej wyraźny rozkaz, celem ostatecznego wyjaśnienia sprawy Meliagrance'a, o której Królowa nie chciała rozmawiać publicznie. A potem, naturalnie, musiał ocalić Ginewrę, wiedząc, że jest niewinna. Jestem pewien, że da się to jakoś załatwić. Z tym, że w przyszłości musieliby się prowadzić wzorowo.
Gawaine pierwszy ochłonął z entuzjazmu.
- Wątpię... - wycedził wolno, patrząc w ziemię. Król spojrzał na niego pytająco.
- Wątpię, czy uda się cokolwiek załatwić, dopóki Mordred żyje.
W tej samej chwili blada dłoń uniosła zasłonę w drzwiach i ukazała się upiorna postać w pół-zbroi, z obnażoną ręką na temblaku.
- Nigdy - zabrzmiał głos wytrawnego aktora, który bezbłędnie trafia w kwestię - dopóki Mordred żyje.
Artur odwrócił się, zaskoczony. Spojrzał w płonące dziką gorączką oczy syna i z troską ruszył ku niemu.
- Mordred, co za niespodzianka!
- Artur, co za niespodzianka.
- Jak śmiesz w ten sposób odzywać się do Króla! - zaprotestował Gawaine.
- Jak śmiesz w ogóle odzywać się do mnie.
Zimny, beznamiętny ton Mordreda zatrzymał Króla w pół drogi. Pierwszy szok zaraz minął i Artur wziął się w garść.
- Spokojnie - łagodził. - To była straszna jatka, wiemy o tym. Widzieliśmy wszystko z okna. Jednak sam chyba przyznasz, że dobrze się stało: twoja ciotka jest cała i zdrowa, a jednocześnie wszystkim wymogom sprawiedliwości stało się zadość.
- To była straszna jatka.
Głos Mordreda brzmiał mechanicznie, ale słowa były brzemienne znaczeniem. - Piechota...
- W drobny mak.
Gawaine niczym wielka machina natarł na przyrodniego brata całym ciałem.
- Mordredzie - bełkotał. - Mordredzie, gdzie zostawiłeś Sir Garetha?
- Chyba: gdzie zostawiłem obu? Rudowłosy olbrzym bełkotał coraz szybciej:
- Nie małpuj mnie! Nie papuguj mnie! Gadaj, gdzie oni są!
- Sam ich sobie poszukaj, Gawaine, wśród żołnierzy na placu.
- Gareth i Gaheris... - zaczął Artur.
- Leżą na placu - dokończył Mordred. - Trudno ich było poznać, tyle krwi.
- Ale sami nie są chyba ranni? Byli bez broni. Mów: czy są ranni?
- Są martwi.
- Bredzisz, Mordred.
- Bredzisz, Gawaine.
- Przecież byli bez zbroi - powiedział Król.
- Byli bez zbroi.
- Mordredzie - rzekł Gawaine strasznym głosem - jeżeli kłamiesz...
- ...to szlachetny Gawaine posieka na kawałki swojego ostatniego brata.
- Mordredzie!
- Arturze - Mordred z kamienną twarzą wytrzymał wzrok ojca; w jego oczach kłębiła się szaleńcza mieszanka nienawiści, bezczelności i rozpaczy.
- Jeśli to prawda, to straszna prawda. Kto miał sumienie zabić Garetha, w dodatku nie uzbrojonego?
- Ciekawe, kto?
- Przecież oni dwaj w ogóle nie mieli się bić. Stali z boku, bo tak im kazałem. A do tego Lancelot jest serdecznym przyjacielem Garetha, chłopiec żył w przyjaźni z całym rodem Banów. To, co sugerujesz, jest niemożliwe. Jesteś pewien, że się nie pomyliłeś?
Głos Gawaine'a wypełnił nagle całą komnatę:
- Mordredzie! Kto zabił moich braci?
- Spróbuj sam zgadnąć.
Wściekły olbrzym podskoczył do garbusa. Trząsł się z oburzenia.
- Kto, jak nie Sir Lancelot, mój krzepki przyjacielu.
- Łżesz! Muszę się przekonać na własne oczy. Gawaine wypadł z komnaty, niesiony tym samym impetem, który go przed chwilą rzucił w stronę brata.
- Czy jesteś pewien, Mordredzie, że obaj nie żyją?
- Gareth ma odcięty czubek głowy - odparł obojętnie Mordred - i lekko zdziwiony wyraz twarzy. Gaheris natomiast nie ma żadnego wyrazu twarzy, gdyż rozłupano mu głowę na pół.
Król był tym bardziej zdziwiony, niż zgorszony.
- Ależ Lance nie mógł tego zrobić... - rzekł ze smutnym niedowierzaniem. - Znał ich przecież... Kochał ich. Byli bez hełmów, więc mógł rozpoznać ich twarze. Garetha osobiście pasował na rycerza. Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego, nigdy!
- Naturalnie, że nie.
- Jak to? Przecież sam przed chwilą mówiłeś, że zrobił.
- Bo twierdzę, że zrobił.
- To na pewno pomyłka.
- To na pewno pomyłka.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że szlachetny i nieustraszony Rycerz z Jeziora, który za twoim przyzwoleniem przyprawił ci rogi i uprowadził żonę, na odjezdnym nie odmówił sobie przyjemności zamordowania moich dwóch braci, nie uzbrojonych i miłujących go z całego serca.
Artur przysiadł na ławie. Mały paź, który właśnie przyniósł Królowi zamówione wino, skłonił się przed nim dwornie.
- Wino dla Waszej Królewskiej Mości.
- Zabierz je z powrotem.
- Sir Lucan, majordomus Waszej Królewskiej Mości, pyta, czy mógłby dostać pomoc do wnoszenia rannych i jakieś płótno na bandaże?
- Idź z tym do Sir Bedivere'a.
- Tak jest, Wasza Królewska Mość.
- Paziu! - zawołał Król za odchodzącym chłopcem.
- Słucham, panie?
- Ilu zabitych?
- Mówią, że dwudziestu rycerzy zginęło: Sir Belliance, Sir Segwarides, Sir Griflet, Sir Brandiles, Sir Aglovale, Sir Tor, Sir Gauter, Sir Gillimer, trzej bracia Sir Reynolda, Sir Damas, Sir Priam, Sir Kay Cudzoziemiec, Sir Driant, Sir Lambegus, Sir Herminde i Sir Pertilope.
- A Gareth i Gaheris?
- O nich nic nie słyszałem, Wasza Królewska Mość. Zasapany, bełkoczący, czewony na twarzy Gawaine wbiegł z powrotem do komnaty. Popędził jak małe dziecko wprost do Artura.
- To prawda! - szlochał. - To prawda! Znalazłem świadka. Biedny Gaheris i nasz malutki braciszek Gareth, obu ich zaszlachtował, bezbronnych, bez zbroi!
Gawaine padł na kolana i wtulił rudosiwą głowę w fałdy królewskiego płaszcza.
ROZDZIAŁ IX
Minęło pół roku. Rześki, zimowy poranek zastał Wesołą Twierdzę spowitą w biel. Słońce świeciło z prawa pod północny wiatr, nie tykając szronu na wschodniej ścianie barbakanu. Na dookolnych łąkach szpaki i siewki pilnie przeszukiwały zwarzone mrozem trawy. Szkielety drzew wyglądały jak modele układu nerwowego. Gdy się przypadkiem kopnęło krowi placek - dudnił jak deska. Wszystko miało kolor zimy: odcień spłowiałej, omszałej zieleni - jak we lwetowy jasiek, który latami leżał na słońcu. Nagie konary drzew przywdziały śnieżne szale, a pociemniałe żałobnie chojaki - białe opończe. Lód trzaskał na kałużach i zamarzniętej fosie. A nad wszystkim, w promieniach bezsilnego zimowego słonka, górowała Wesoła Twierdza; piękny widok.
Zamek Lancelota nie onieśmielał niedostępnością. Staroświeckie fortece, tak powszechne w czasach koronacji Artura, coraz częściej ustępowały miejsca budowlom fantazyjnym i wesołym - choć może trudno nam w to uwierzyć, gdy dziś zwiedzamy szare, zwaliste, kruszące się kamienne ruiny. W owym czasie nowoczesne warownie były gipsowane, a domieszka chromu nadawała murom odcień lekko złotawy. Kryte gontem wieże - okrągłe, na modłę francuską - obrastały gęsto w wymyślne dobudówki i ornamenty. Były wśród nich małe, kryte, bajeczne mostki, łączące, dajmy na to, kaplicę z wieżą - jak Most Westchnień w Cambridge. Były schody zewnętrzne, wiodące Bóg wie dokąd - może do nieba. Spomiędzy machikułów ni stąd ni zowąd wyłaniały się strzeliste kominy. Na bezpiecznej wysokości, tam gdzie niegdyś byłaby ślepa ściana, widniały okna z barwnymi witrażami. Sztandary, krucyfiksy, maszkarony, wodotryski, kurki-wiatrowskazy, wieżyczki i dzwonnice tłoczyły się na wieńczących mury spadzistych dachach, krytych czerwoną dachówką, omszałym kamieniem lub gontem. Całość nie była już właściwie zamkiem, ale miastem. Z daleka przywodziła na myśl francuską bagietkę, a nie przaśny, zakalcowaty chleb celtyckich Szkotów.
Tę wesołą fortecę okalało obozowisko wroga, który trzymał ją w oblężeniu. Królowie w owych czasach wozili z sobą na wojenne kampanie domowe arrasy, których przepych świadczył o randze szturmującego obozu. Namioty oblegających były czerwone, zielone, w szachownicę i w pasy. Niektóre miały obicie z jedwabiu. W takim to właśnie labiryncie kolorów, lin i mocujących je śledzi namiotowych, najeżonych włóczni, wśród ślęczących nad szachownicami graczy i kręcących się wszędzie markietanek, w przepychu obwieszonych arrasami wnętrz, pełnych złotej zastawy, zasiadł Artur Król Anglii, zdecydowany wziąć przyjaciela głodem.
Lancelot i Ginewra stali w paradnej komnacie przy kominku. Ognia nie rozpalano już pośrodku sali, skąd dym uchodził jak mógł, przez otwory latarni. Lancelot miał kominek co się zowie, bogato rzeźbiony w herby i podpory tarczowe rodu Benwick, zdolny pomieścić dobre pół drzewa - tyleż właśnie żarzyło się oto w palenisku. Gołoledź na dworze przerwała wojnę: konie za bardzo się ślizgały. Był to więc dzień nieformalnego zawieszenia broni.
- Nie mieści mi się w głowie, że mogłeś to zrobić - mówiła Ginewra.
- Ani mnie, Jenny. Więcej: ja w ogóle nie pamiętam takiej sceny, ale skoro wszyscy tak mówią...
- Naprawdę nic nie pamiętasz?
- Widocznie wciągnął mnie wir walki, bałem się o ciebie, a tu wokoło kupa ludzi wymachuje bronią, rycerze tarasują przejście - musiałem wyrąbywać sobie drogę mieczem.
- To nie w twoim stylu.
- Chyba nie myślisz, że zrobiłem to celowo? - spytał z wyrzutem. - Gareth kochał mnie bardziej niż rodzonych braci. Byłem dla niego jak przybrany ojciec. Na litość boską, dajmy temu spokój!
- Masz rację. Może to i lepiej dla niego, że już nie musi brać w tym wszystkim udziału. Biedaczek...
Lancelot, wsparty ramieniem o gzyms kominka, w zamyśleniu trącał czubkiem buta tlącą się kłodę i patrzył w żar rozświetlający spopielałe drewno.
- Miał niebieskie oczy.
Zamilkł, jakby ujrzał te oczy w ogniu paleniska.
- Kiedy przyszedł na dwór Artura, nie chciał podać imion rodziców. Głównie dlatego, że musiał uciekać z domu, żeby się do nas dostać. Jego matkę i Artura dzieliła zadawniona waśń, dlatego stara za nic nie chciała go puścić. A jego ciągnęło do rycerskiej romantyki, do honoru. Uciekł więc do nas i nie przyznawał się, kim jest. Nie zabiegał o pasowanie na rycerza. Wystarczało mu, że znalazł się w centrum rycerskiego świata - czekał na okazję popisania się siłą.
Lancelot wepchnął głębiej wystającą z kominka gałąź.
- Kay posłał go do pracy w kuchni i nadał mu przydomek Pańska Skórka. Kay zawsze lubił wyżywać się na słabszych. A potem... jak to było dawno...
Zamyślili się oboje, każde wsparte łokciem o gzyms kominka, z jedną stopą odwróconą ku palenisku, w którym nieważki popiół prószył jak śnieg.
- Czasem dałem mu napiwek, żeby sobie kupił jakiś drobiazg... Paź kuchenny Pańska Skórka... Jakoś tak przylgnął do mnie... Tymi rękami pasowałem go na rycerza...
Spojrzał na własne dłonie, z takim zdziwieniem, jakby je widział po raz pierwszy.
- Potem walczył z Zielonym Rycerzem i wszyscy zobaczyli, co z niego za mistrz...
- Poczciwy Gareth... - ciągnął po chwili tonem niedowierzania. - Zamordowałem go tymi samymi rękami, bo odmówił wystąpienia przeciwko mnie w zbroi... Jakim potworem jest człowiek! Idzie przez łąkę, widzi kwiat, ścina go kijem - tak właśnie zginął Gareth.
Ginewra z czułym smutkiem ujęła dłoń winowajcy.
- Nic nie mogłeś na to poradzić.
- Owszem, mogłem. - Lancelot już wpadł w typowy dla siebie ton nabożnej skruchy. - Cała wina spada na mnie. Słusznie zauważyłaś, że zbrodnia nie jest w moim stylu. To moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Ciąłem na oślep - to był błąd.
- Musiałeś mnie ratować.
- Tak, ale mogłem walczyć tylko z ciężkozbrojnymi rycerzami. A ciąłem jak popadło półzbrojnych piechurów, którzy nie mieli żadnych szans. Ja byłem w pełnym rynsztunku, a oni mieli tylko skórzane kaftany i piki. Mimo to rżnąłem bez litości, i Bóg nas pokarał. Kazał mi zabić Garetha i Gaherisa, za to, że splamiłem honor rycerza.
- Lance! - przywołała go do porządku Ginewra. Lancelot nie słuchał.
- A teraz tkwimy w tym piekle... - ciągnął w żałobnym uniesieniu. - Przyszło mi walczyć z własnym Królem, który uczynił mnie rycerzem i nauczył wszystkiego, co potrafię! Jakże ja mam z nim walczyć? Albo choćby z Gawaine'em? Zabiłem trzech jego braci, czy to nie dość? Ale Gawaine nigdy mi nie da spokoju, nie daruje. Rozumiem go. Artur by darował, ale Gawaine mu na to nie pozwoli. Muszę sterczeć jak tchórz w tym oblężeniu, chociaż nikt poza Gawaine'em nfe chce się bić, i słuchać, jak wyśpiewują z fanfarami:
Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej!
- Nie przejmuj się ich wrzaskami. Przecież wiadomo, że nie jesteś tchórzem, to tylko głupie hasła.
- Niestety, moi właśni ludzie też zaczynają we mnie wątpić. Bors, Blamore, Bleoberis, Lionel - ciągle mnie namawiają, żebym wyszedł się bić. A co będzie, gdy wyjdę?
- Pewnie to samo, co zwykle - odrzekła Królowa. - Pobijesz ich, a potem puścisz wolno, błagając, aby odjechali do domu. Wszyscy są pełni podziwu dla twej szlachetności.
Lancelot ukrył twarz w zagłębieniu łokcia.
- Wiesz, co się stało w ostatniej bitwie? Bors starł się z samym Królem i powalił go na ziemię. Zeskoczył z konia i stanął nad Arturem z dobytym mieczem. Zauważyłem to i puściłem się ku nim galopem. „Czy mam zakończyć tę wojnę?” - spytał Bors. „Hola, hola!” - zawołałem. - „Bo przypłacisz to głową!”. Wsadziliśmy Artura z powrotem na konia i błagałem go - błagałem na kolanach - żeby odjechał. Artur płakał. Patrzył na mnie oczyma pełnymi łez i nic nie mówił. Bardzo się postarzał. On nie chce z nami walczyć - to Gawaine... Gawaine dawniej nam sprzyjał, ale odkąd ja w swej podłości zamordowałem jego braci...
- Nie mieszaj w to własnej podłości. Wszystko przez porywczość Gawaine'a i podstęp Mordreda.
- Gdybyż chodziło tylko o Gawaine'a! - lamentował Lancelot. - Można by wówczas żywić nadzieję na pokój. Gawaine to w sumie poczciwa dusza, zacny człowiek. Ale Mordred nie odstępuje go na krok, wciąż judzi, wciąż go roznamiętnia. Na odwieczną nienawiść Celtów i Sasów nakłada się Nowy Zakon Mordreda. Już wiem, czym to się skończy.
Królowa po raz setny zadała sakramentalne pytanie:
- Czy nie byłoby lepiej, gdybym wróciła do Artura i zdała się na jego łaskę?
- Proponowaliśmy im to - odmówili. Nie ma sensu się napraszać. Prawdopodobnie w końcu i tak by cię spalili.
Ginewra odsunęła się od kominka i wdzięcznym krokiem przeszła do głębokiej niszy okiennej. W dole widać było pomniejszony perspektywą wał oblężniczy. Na zamarzniętej sadzawce kilku miniaturowych żołnierzy wroga bawiło się beztrosko w „gęsi i lisa”. Salwy śmiechu dolatywały aż do okna Lancelota, na przemian z wywołującymi je głuchymi odgłosami upadku.
- Póki wojna trwa - odezwała się Ginewra - wciąż giną piechurzy, prości ludzie, którzy nie są rycerzami. Tylko nikt nie zwraca na to uwagi.
- Wciąż giną ludzie.
Ginewra, nie odwracając się od okna, oznajmiła:
- Chyba jednak pójdę tam, mój kochany. Zaryzykuję. Nawet jeśli mnie spalą na stosie - lepszy taki koniec niż te męczarnie.
Lancelot podszedł za nią do okna.
- Chętnie poszedłbym z tobą, Jenny. Niechby obojgu nam ścięli głowy, gdyby to miało położyć kres wojnie. Ale za późno: wszyscy oszaleli. Nawet jeżeli my dwoje się poddamy - nawet jeśli nas zabiją - taki Bors czy Ector, czy ktokolwiek inny, będzie dalej podjudzał nienawiść. Już jest do niej o sto więcej powodów - za tych, których wyrżnęliśmy na rynku i na schodach, za całe pół stulecia rządów Artura. A i ja długo nie powstrzymam moich ludzi: Hebes le Renoumes, Villiers Waleczny, Urre Węgierski - wszyscy zechcą nas pomścić, i zrobi się jeszcze gorzej. Urre jest mi morderczo oddany.
- Czy nasz cywilizowany świat całkiem oszalał?
- Tak, oszalał, i samiśmy się do tego przyczynili. Bors, Lionel i Gawaine leżą ranni, a wszyscy inni pałają żądzą krwi. Wiesz, jak to jest: zmuszają mnie, żebym wiódł ich do boju, ja markuję atak, wtedy Artur, chcąc nie chcąc, staje przeciwko mnie, albo Gawaine naciera - ja osłaniam się tarczą, bronię własnej skóry, ale nie oddaję ciosów - moi ludzie to dostrzegają i zarzucają mi potem, że celowo przedłużam wojnę, działając tym na ich szkodę...
- Bo to prawda.
- Oczywiście, że prawda. Przecież inaczej musiałbym zabić Artura i Gawaine'a, a tego nie uczynię. Gdybyż tak Artur przyjął cię z powrotem i odjechał do domu! Jak uprościłoby to sprawę!
Dwadzieścia lat wcześniej Ginewra oburzyłaby się na taki nietakt, lecz teraz tylko uśmiechnęła się, rozbawiona - oto jak starość łagodzi obyczaje.
- Strasznie tak mówić, Jenny, ale to prawda.
- Oczywiście, że prawda.
- Traktujemy cię jak marionetkę.
- Wszyscy jesteśmy marionetkami.
Niepocieszony Lancelot oparł głowę na zimnym kamieniu framugi. Ginewra po chwili ujęła go za rękę.
- Nie myśl za dużo. Siedź w zamku i czekaj cierpliwie. Może Pan Bóg zlituje się nad nami.
- Już to kiedyś mówiłaś.
- Owszem, tydzień przed zasadzką.
- Jeśli Bóg znów odmówi - rzekł z gorzką drwiną Lancelot - możemy zawsze zaapelować do Papieża.
- Do Papieża! - powtórzyła Ginewra z nadzieją. Lancelot podniósł na nią oczy.
- Co masz na myśli?
- Sam przecież powiedziałeś... Załóżmy, że Papież wysłałby bulle obu stronom, grożąc ekskomuniką, jeśli nie dojdziemy do zgody? Jeżeli wystąpimy o sąd papieski, Bors i reszta nie będą mieli wyjścia, jak tylko uznać werdykt. A wtedy...
Lancelot chłonął każde, starannie dobrane, słowo Ginewry.
- Papież mógłby powierzyć Biskupowi Rochesteru pieczę nad przestrzeganiem warunków pokoju.
- Ale jakie to będą warunki?
Ginewra, pochłonięta własną ideą, nie dawała się zbić z pantałyku.
- Jakiekolwiek będą, my dwoje, Lance, musimy je przyjąć. Nawet gdyby miało to oznaczać... nawet gdyby okazały się dla nas niekorzystne - ludziom przyniosą pokój. A nasi wojowniczy rycerze stracą usprawiedliwienie dla dalszych awantur: będą musieli usłuchać Kościoła.
Lancelota zamurowało.
- No więc?
Twarz Ginewry wyrażała pewność, ulgę i kontrolę nad sytuacją - z taką samą miną kobiety karmią niemowlęta lub oddają się innym zajęciom wymagającym szczególnych kwalifikacji, płci. Lancelot nadal nie znajdował słów.
- Posłaniec mógłby wyruszyć jutro.
- Jenny!
Nie mógł znieść myśli, że ona - już niemłoda - tak spokojnie pozwala przekazywać się z rąk do rąk, że może odjechać na zawsze - albo zostać... Po męskich przygodach, miłości i dawnych ideałach został mu tylko wstyd. Ginewra to dostrzegła, chciała jakoś pomóc. Czule ucałowała swego rycerza. Chór pod oknem jął na nowo skandować:
Zdrajca, zbój! Chodź na bój! Hej! Hej! Hej!
- Nie słuchaj tych głupstw - rzekła Ginewra, mierzwiąc siwą czuprynę Lancelota. - Mój Lancelot zostanie teraz grzecznie w zamku i wszystko zakończy się szczęśliwie.
ROZDZIAŁ X
- Więc Jego Świątobliwość szykuje im pokój? - pieklił się Mordred. - Otóż to - potwierdził Gawaine. Znajdowali się w Sali Sprawiedliwości. Czekali na zakończenie negocjacji. Obaj byli na czarno, z tą tylko różnicą, że Mordred prezentował się imponująco - jak drugi Hamlet - a Gawaine dosyć marnie, raczej jak grabarz. Mordred zaczął się nosić z ową dramatyczną, żałobną prostotą, odkąd stanął na czele partii ludowej. Partia ta miała program nacjonalistyczny, głosiła autonomię celtycką i zagładę Żydów, w odwecie za męczeństwo legendarnego świętego, niejakiego Hugona z Lincoln. Miała już tysiące zwolenników w całym kraju, występujących pod sztandarem ze szkarłatną pięścią dzierżącą bat, a zwących się Młockarzami. Co do Gawaine'a, który przywdział partyjny mundur jedynie dla przypodobania się młodszemu bratu - wyglądał jak spowity w zgrzebny kir szczerej rozpaczy i żałoby.
- Doprawdy - ciągnął Mordred - powinniśmy być wdzięczni Papieżowi. Bez niego nigdy nie obejrzelibyśmy tej wzruszającej procesji z gałązkami oliwnymi i niewinnymi kochankami na biało.
- To była procesja pokutna.
Gawaine nie był mistrzem w wyczuwaniu ironii, więc przyjął słowa brata za dobrą monetę.
- Świetnie wyreżyserowana.
Starszy z braci zaczął się nagle wiercić, jakby mu było niewygodnie, lecz ostatecznie nie zmienił pozycji.
Przemówił tonem wielce niepewnym, wręcz błagalnym:
- Lancelot oświadcza w liście, że zabił naszego Garetha przez pomyłkę. Podobno go nie widział...
- Naturalnie, przecież Lancelot słynie z tego, że tnie na oślep bezbronne ofiary, nie patrząc, kto zacz. Wszyscy świetnie o tym wiedzą.
Tym razem ironia była tak gryząca, że poczuł ją nawet Gawaine.
- Faktycznie, to nie za bardzo w jego stylu.
- Nie za bardzo? Ani trochę! Przecież Lancelot zawsze miał sławę rycerza bez skazy, który nie zabija słabszego od siebie. Na tym wyrosła jego popularność. Uważasz, że nagle machnął ręką na opinię i zaczął bez opamiętania szatkowac bezbronnych?
Gawaine jeszcze jednym desperackim wysiłkiem spróbował zachować bezstronność:
- Przecież nie miał żadnego powodu, żeby ich zabijać.
- Nie miał powodu? Czy Gareth nie był naszym bratem? Zabił go przez zemstę, za to, że nasz klan przyłapał go z Królową.
-1 za to - dodał chytrze - że Artur bardzo ciebie lubi: był zazdrosny o twoje wpływy. Sprytnie to sobie zaplanował: chciał osłabić cały klan Orknejów.
- Ale osłabił tylko siebie.
- Samemu Garethowi też zresztą zazdrościł. Bał się, że nasz brat zajmie jego miejsce: Gareth go przecież naśladował, co wcale nie było w smak naszemu bohaterowi. Nie może być przecież dwóch naraz rycerzy bez skazy.
Salę Sprawiedliwości przygotowano już na końcowe widowisko. Obecność tylko dwóch postaci podkreślała jej ogrom i pustkę. Mordred i Gawaine siedzieli, jeden za drugim, na stopniach wiodących do tronu - co oznacza, że rozmawiając, nie patrzyli sobie w oczy. Mordred widział przed sobą tył głowy Gawaine'a, a Gawaine - posadzkę.
- Gareth był z nas najlepszy - rzekł zduszonym głosem starszy z braci. Gdyby się wówczas odwrócił, zdumiałaby go intensywność, z jaką obserwował go brat. Wyraz twarzy Mordreda nie miał nic wspólnego z muzyką jego głosu. Baczny obserwator dostrzegłby, że przez ostatnie pół roku Mordred jeszcze bardziej zdziwaczał.
- Pomyśl, chłopie - rzekł z udanym rozżaleniem. - Zginąć z ręki człowieka, do którego miało się ślepe zaufanie!
- To mnie nauczy nie ufać południowcom.
Mordred powtórzył za nim, zręcznie zmieniając zaimek:
- To nas nauczy nigdy im nie ufać.
Gawaine odwrócił się gwałtownie, chwycił brata za bladą dłoń i wybuchnął potokiem słów:
- Zawsze myślałem, że Agravaine i ty jesteście w błędzie. Że uprzedziliście się niesłusznie do Sir Lancelota. Dziś wstydzę się tego poglądu.
- Krew nie woda.
- Otóż to, Mordredzie, otóż to! Można sobie ględzić o ideałach, co dobro, co zło, i takie tam trele-morele, ale jak przyjdzie co do czego, liczy się tylko rodzina. Pamiętasz, jak Gareth chodził do księdza na gruszki, tam za górkę?...
Głos mu się urwał, ale Mordred podchwycił wątek:
- Miał prawie białe włosy, jak był mały, jaśniutkie jak len.
- Kay mówił na niego Pańska Skórka.
- Chciał mu dopiec.
- To fakt, ale przy okazji mówił prawdę: Gareth miał piękną cerę.
- A teraz leży w grobie.
Gawaine spurpurowiał na twarzy i żyły wystąpiły mu na skroniach.
- Niech ich Pan Bóg skarze! Nie chcę żadnego pokoju! Nie daruję! Czemu Król Artur próbuje załagodzić sprawę? Co ma do tego Papież? To nie jego brata zaszlachtowali, tylko mojego - a ja go pomszczę, tak mi dopomóż Bóg!
- Lancelot wymknie nam się z rąk. To śliski węgorz.
- Nie wyślizgnie się. Tym razem go przytrzymamy. Za dużo zniewag Kornwalowie puścili w niepamięć.
Mordred wstał.
- Myślałeś kiedyś, ile złego Okrągły Stół wyrządził Kornwalom i Orknejom? Ojciec Artura zamordował naszego dziadka. Artur uwiódł naszą matkę. Lancelot zabił trzech naszych braci, nie licząc kuzynów, Florence'a i Lovela. A my tu sobie siedzimy, kupcząc własnym honorem, żeby pojednać dwóch Anglików? To zakrawa na tchórzostwo!
- O tchórzostwie nie ma mowy. Papież może zmusić Króla do przyjęcia Królowej z powrotem, ale w jego bullach nie ma słowa o Sir Lancelocie. Gwarantowaliśmy mu nietykalność, aby mógł przywieźć tę kobietę. Damy mu też bezpiecznie odjechać. Ale później...
- Dlaczego mielibyśmy puszczać go wolno, nawet teraz?
- Bo chroni go immunitet. Bój się Boga, Mordredzie, jesteśmy w końcu rycerzami!
- Immunitet to niecny wybieg wroga. Chcesz mu być posłuszny?
- Racja! Niech zwierz ucieka, zagonimy na śmierć! Artur jest słaby, ulegnie naszej woli.
- Żal patrzeć - westchnął Sir Mordred - jak biednemu Królowi wszystko nagle wymyka się z rąk. Nie tak było na początku.
- Oj, żal. Ale wciąż potrafi odróżnić dobro od zła.
- Przykra to dlań odmiana.
- Masz na myśli upadek władzy?
- Wszystko w lot pojmujesz.
Mordred jawnie naigrawał się z brata jak ulicznik z bezradnego ślepca.
- Za dużo chciał naraz. Nie trzeba było bronić zdrajcy.
- Ani żenić się z Giną.
- Sami są wszystkiemu winni. My nie szukaliśmy zwady.
- Święta prawda.
- Król ma bronić sprawiedliwości. Jego Świątobliwość może nakazać mu wziąć tę kobietę z powrotem do łoża, ale my mamy swoje prawo do Lancelota. Dopuścił się haniebnej zdrady, po pierwsze - porywając Królową, po drugie - mordując naszych braci.
- Prawo jest po naszej stronie.
Tęgi osiłek znów ujął w swoją szorstką łapę bladą, delikatną dłoń kaleki.
- Dzięki Bogu, że człowiek nie został sam jak palec... - wykrztusił, z trudem pokonując wzruszenie.
- Mieliśmy jedną matkę, Gawaine...
- Ma się rozumieć!
- ...która była również matką Garetha...
- Król idzie.
Ceremoniał pojednania wszedł w fazę kulminacyjną. Przy dźwiękach fanfar z dziedzińca długi sznur dygnitarzy Kościoła i Państwa piął się po schodach na górę. Szli statecznie, gawędząc po drodze - dworzanie, biskupi, heroldowie, paziowie, sędziowie i publiczność. Pusty jeszcze przed chwilą sześcian z arrasów zapełniał się stopniowo barwnym tłumem. Jego ozdobą były woskowate twarze dam, zwieńczone nakryciami głowy w kształcie półksiężyców i stożków, lub niewiarygodnie nastroszonymi koafiurami w stylu Księżnej z Alicji w Krainie Czarów. W długich sukniach o powłóczystych rękawach i wysokich, opiętych stanikach - sukniach z kosztownych jedwabi, tafty i adamaszku - delikatne owe stworzenia sunęły lekko ku upatrzonym miejscom, owiane aromatami mirry i miodu, którymi to specyfikami zwykły płukać zęby. Ich kawalerowie - młodzi giermkowie w najmodniejszych strojach, wielu z emblematami Mordredowych Młockarzy - szli boso, a paziowie nieśli za nimi trzewiki o zawijastych noskach, nie przystosowane bynajmniej do wchodzenia po schodach. Patrząc na tych młodzieńców, widziało się głównie nogi w pończochach - wyszedł nawet stosowny edykt, regulujący długość tunik męskich, tak aby okrywały przynajmniej pośladki. Dalej kroczyli szacowni radni w osobliwych kapeluszach, przypominających kształtem ocieplacze na imbryki, turbany, rozpostarte ptasie skrzydła lub mufki. Szaty tych panów, plisowane i watowane, miały wysokie, suto marszczone kryzy, epolety i pasy naszywane klejnotami. Szli także zakonnicy w schludnych piuskach na tonsurkach: ci, w odróżnieniu od osób świeckich, nosili się nader skromnie. Był też - gościnnie - kardynał w pięknym kapeluszu z kutasikami, dokładnie takim, jakiego wizerunek po dziś dzień zdobi papeterię oksfordzkiego Collegium Wolseya. Uwagę zwracał wielki przepych najrozmaitszych futer - również kombinowanych, z białych i czarnych baranków, połączonych w skośną szachownicę. Gwar rozmów brzmiał z daleka jak wiec szpaków.
Tak wyglądał początek ceremonii. Drugi akt obwieściły fanfary. Na ich dźwięk do sali wkroczyła grupa cystersów, sekretarzy, diakonów i innych osób duchownych, objuczonych butlami atramentu (otrzymywanego z wywaru tarniny), zwojami pergaminu, piaskowniczkami, bullami, piórami do pisania i przyborami o wyglądzie scyzoryka, które skrybowie przy pisaniu zawsze dzierżyli w lewej ręce. Nieśli też karbowane kije i protokoły ostatnich posiedzeń.
W trzecim akcie obrzędu wystąpił Biskup Rochesteru, mianowany niedawno nuncjuszem papieskim. Przybył z całym sztafażem nuncjusza - ornatem, pastorałem, albą i pierścieniem - tylko baldachim zostawił na dole. Był to staruszek, siwy jak gołąbek, dworny, uczony i biegły w sprawach duchowych.
Wreszcie fanfary podeszły pod same drzwi, obwieszczając wejście Króla Anglii. W ciężkich gronostajach, okrywających suto plecy i lewe ramię, a prawe węższym pasem, w błękitnym aksamitnym płaszczu i wielkiej koronie, przytłoczony brzemieniem majestatu i wspierany - niemal dosłownie - przez oficerów przybocznych, Król kroczył w asyście do tronu stojącego na podwyższeniu, pod złotym baldachimem, wyszywanym w czerwone szarżujące smoki. Tłum rozstąpił się, odsłaniając siedzących na stopniach Gawaine'a i Mordreda. Król z pomocą asysty zasiadł na tronie. Na wprost niego, na drugim tronie, pod baldachimem w barwach bieli i złota, usadowił się stojący dotąd nuncjusz. Szmer rozmów ucichł.
- Czy możemy zaczynać?
Kaznodziejski głos Rochestera rozładował napięcie.
- Kościół gotowy.
- Korona takoż - to Gawaine włączył się, tonem z lekka obraźliwym.
- Czy należy wyjaśnić coś przed rozpoczęciem?
- Nie, wszystko jasne.
Rochester spojrzał z góry na Lorda Orkneja.
- Dziękujemy uprzejmie Sir Gawaine'owi.
- Nie ma za co.
- W takim razie - rzekł Król - polecamy oznajmić Sir Lancelotowi, że Sąd czeka na jego przybycie.
- Bedivere, mój dobry człowieku, poślijcie no tam kogo po więźniów.
Trudno było nie zauważyć, że Gawaine wydaje rozkazy spod tronu, a Artur mu na to pozwala. Nuncjusz nie był jednak tak uległy.
- Chwileczkę, Sir Gawaine. Pragnę zaznaczyć, że Kościół nie uważa wiadomych osób za więźniów. Celem interwencji Jego Świątobliwości, którego tutaj reprezentuję, jest pokój, a nie zemsta.
- Kościół może sobie uważać więźniów za co chce. My też jesteśmy za tym samym co Kościół, tylko metody mamy inne, skromniejsze. Wprowadzić więźniów.
- Sir Gawaine...
- Trąbić na Jej Wysokość. Sąd czeka.
Fanfarom z sali odpowiedziały fanfary z zewnątrz i wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom.
Rozległ się szelest jedwabi i futer. Publiczność, szurając nogami, pospiesznie utworzyła przejście. W łuku framugi, teraz odsłoniętym, Lancelot i Ginewra czekali na sygnał do wejścia.
W ich dostojeństwie czaił się jakiś żałosny patos, wyglądali jak para aktorów z całkiem innego przedstawienia. Oboje mieli na sobie białe giezła, przetykane złotą nitką, a Królowa - niemłoda już, i niepiękna - bez wdzięku dzierżyła w dłoni gałąź oliwną. Onieśmieleni, ruszyli szpalerem gapiów, jak para aktorów, którzy starają się jak mogą, chociaż wiadomo, że brak im talentu. Uklękli przed tronem.
- Najczcigodniejszy Królu mój i panie!
Mordred natychmiast dostrzegł błysk współczucia w oczach Króla.
- Uroczy obrazek! - skomentował szyderczo. Lancelot skłonił się starszemu z braci.
- Sir Gawaine.
Orknej pokazał mu plecy.
Klęczący rycerz zwrócił się zatem do reprezentanta Kościoła.
- Wasza Wielebność.
- Witam cię, mój synu.
- Na rozkaz Króla i Papieża przyprowadzam Królową Ginewrę.
Po tym oświadczeniu zapadła niewygodna cisza, której nikt nie kwapił się przerwać.
- Skoro nikt nie zabiera głosu - rzekł po chwili Lancelot - moim obowiązkiem jest zaświadczyć o niewinności Królowej Anglii.
- Kłamca!
- Ręczę głową, że Królowa jest uczciwą, wierną, dobrą i czystą małżonką Króla Artura, i jestem gotów w obronie tej prawdy stanąć do walki z każdym, wyłączając jedynie Króla i Sir Gawaine'a. Gotowość tę poczytuję sobie za obowiązek wobec Królowej.
- Z nakazu Ojca Świętego, przyjmujemy twe oświadczenie, Lancelocie.
Frakcja Orknejów po raz drugi zakłóciła gęstniejący patos sytuacji.
- Biada pyszałkowi! - wrzasnął Gawaine. - Co do Królowej, niechaj błaga o łaskę i uzyska przebaczenie. Lecz ty, niecny, tchórzliwy rycerzu - jaki miałeś powód, aby uśmiercić brata megp, który cię miłował goręcej niźli własną rodzinę?
Obaj mocarze niepostrzeżenie wpadli w ton zacnej mowy rycerskiej, ze wszech miar stosowny do miejsca i okoliczności.
- Bóg świadkiem, że lepiej mi nie szukać wymówki, Sir Gawainie. Wolałbym był zabić rodzonego mego siostrzeńca, Sir Borsa! Lecz ja ich nie widziałem, Gawaine, i gorzkom za to zapłacił!
- Uczyniłeś to z nienawiści do mnie i całego klanu Orknejów!
- Jakże mnie boli twoje pomówienie, Sir Gawainie; wszak wiem, że dopóki ty jesteś przeciwko mnie, nie mogę liczyć na pojednanie z moim Królem.
- Trafiłeś w sedno, Lancelocie. Przybyłeś tutaj pod ochroną immunitetu i azylu, aby oddać Królową - ale odjedziesz jako morderca, którym jesteś!
- Jeśli jestem mordercą - niech mi to Bóg wybaczy, łaskawy panie. Lecz to jedno wiedz, że nigdy nikogo nie zgładziłem podstępnie.
Zapewnienie to, wygłoszone w najlepszej wierze, zostało jednak fałszywie odczytane.
- Wiem, do czego pijesz! - zaperzył się Gawaine, chwytając za rękojeść sztyletu. - Chodzi o Sir Lamoraka...
Biskup Rochester uniósł rękawiczkę.
- Gawainie, przełóżmy te zapasy na inną okazję. Dziś zajmuje nas sprawa przywrócenia do łask Królowej. Nie wątpię, iż Sir Lancelot zechce złożyć stosowne wyjaśnienie, które usprawiedliwi pojednawczą misję Kościoła.
- Dziękuję, Wasza Wielebność.
Gawaine toczył wokoło wzrokiem bazyliszka, póki nie rozległ się zmęczony głos Króla, oznajmiający dalszy ciąg procedury. Sprawa posuwała się niemrawo, zrywami.
- Zastano cię u Królowej.
- Tak, Wasza Wielebność. Otrzymałem wezwanie od Królowej, lecz nie wiem, w jakiej sprawie, bo ledwie tam wszedłem, Sir Agravaine i Sir Mordred zaczęli dobijać się do drzwi, nazywając mnie zdrajcą i tchórzem.
- I mieli rację.
- Za pozwoleniem, Sir Gawainie, sama ich napastliwość świadczyła o braku racji. Przemawiam tu w imieniu Królowej, nie dla własnej chwały.
- Prosimy dalej, Sir Lancelocie.
Rycerz spod Ciemnej Gwiazdy skierował wzrok na swego najstarszego przyjaciela, pierwszego człowieka, którego ukochał i wiernie naśladował. Porzucając dworny styl, rzekł po prostu:
- Czy nie możesz nam wybaczyć, Arturze? Czy nie możemy być z powrotem przyjaciółmi? Przychodzimy oto dobrowolnie błagać cię o łaskę. Czy pamiętasz dawne dobre czasy wspólnej walki i koleżeństwa? Przy odrobinie dobrej woli ze strony Sir Gawaine'a, twój akt łaski oddali w niepamięć całe zło.
- Król jest od wymierzania sprawiedliwości - przypomniał mu Gawaine. - Czy ty zastosowałeś prawo łaski wobec moich braci?
- Stosowałem je nieraz, wobec was wszystkich, Sir Gawainie. Nie chwaląc się, widzę na tej sali wiele osób, które mi zawdzięczają wolność, a nawet życie. Broniłem już Królowej w cudzych sporach, więc czemuż nie mam jej bronić we własnym imieniu? O twoje życie też walczyłem, Sir Gawainie: uchroniłem cię od haniebnej śmierci.
- A jednak, mimo całej twojej dobroci - wtrącił Mordred - na świecie pozostało tylko dwóch Orknejów.
Gawaine buńczucznie potrząsnął głową.
- Niech Król postąpi wedle własnej woli. Ja przestałem się wahać, gdy sześć miesięcy temu ujrzałem nie uzbrojonego Garetha - we krwi.
- Bóg mi świadkiem - żałuję, że nie był uzbrojony, gdyż wówczas mógłby mi się oprzeć. Mógłby mnie nawet zabić, kładąc kres męczarniom nas wszystkich.
- Szlachetne słowa.
Stary rycerz wydał dziki, rozpaczliwy okrzyk:
- Jak mogliście uwierzyć, że zabiłem ich świadomie? Pasowałem Garetha na rycerza. Kochałem go. Kiedy mi doniesiono, że nie żyje, natychmiast pojąłem, że nigdy mi nie wybaczycie. Wiedziałem, że oznacza to kres nadziei. Naprawdę nie widzicie, że śmierć Garetha była wbrew moim interesom?
-1 wbrew naszym sercom - szepnął dramatycznie Mordred.
Lancelot uczynił ostatni wysiłek perswazji.
- Przebacz mi, Gawaine. Mnie samemu serce pęka na myśl o tym, co uczyniłem. Tym bardziej, wiem, musicie cierpieć wy. Dajcie pokój krajowi, a ja za to wykonam surową pokutę. Nie każcie mi walczyć o życie, lecz pozwólcie, abym udał się na pielgrzymkę za duszę Garetha. Wyruszę z Sandwich, w samej tylko koszuli, i przejdę boso do Carlisle, a po drodze co dziesięć mil złożę ofiarę w kaplicy.
- Krew Garetha - odparł na to Mordred - nie da się okupić datkami, jakkolwiek mile brzmi ta propozycja dla uszu Jego Wielebności Biskupa Rochesteru.
Cierpliwość Lancelota wyczerpała się.
- Licz się ze słowami!
Gawaine, jakby tylko na to czekał, odparował:
- Wolnego, morderco, bo zadźgamy cię jak psa u stóp Jego Królewskiej Mości!
- Nie tacy jak ty...
W tym miejsu nuncjusz interweniował po raz drugi.
- Za pozwoleniem, Sir Lancelocie. Niech przynajmniej niektórzy z nas zachowają stosowną powagę. Gawaine, siadaj. Ofiarowano zadośćuczynienie za krew Garetha, które położyć może kres obecnej wojnie. Czekamy na odpowiedź.
W brzemiennej oczekiwaniem ciszy znów zabrzmiał podniosły głos Gawaine'a:
- Słyszałem mowę Sir Lancelota i jego szlachetną propozycję, jednak to on zamordował moich braci. Tej zbrodni darować mu nie mogę, a zwłaszcza zdrady, jakiej się dopuścił wobec Sir Garetha. Za pozwoleniem mego wuja, Króla Artura, jeśli taka jego wola, niechaj zwolni ze służby mnie i wszystkich Celtów. Słowa niczego tu nie zmienią, wszyscy znamy prawdę. Ten człowiek jest zdrajcą - zdradził Króla i mnie.
- Nie ma wśród żywych człowieka, Gawaine, który śmiałby mnie nazwać zdrajcą. Co do Królowej - wyjaśniłem sprawę.
- Z tym skończyliśmy. Nie wypowiadam się na temat tej kobiety, skoro uznano, że to nie przystoi. Chodzi mi tylko o werdykt w twojej sprawie.
- Jeśli to werdykt Króla, przyjmę go z pokorą.
- Król już się ze mną zgodził, przed twoim nadejściem. - Arturze...
- Proszę zwracać się do Króla z użyciem tytułu.
- Panie, czy to prawda?
Stary monarcha tylko skinął głową.
- Chciałbym to jednak usłyszeć z ust Króla!
- Przemów, ojcze - zażądał Mordred.
Król, nie podnosząc oczu, z niezdarnym uporem pokręcił głową, jak zaszczuty niedźwiedź na łańcuchu.
- Przemów.
- Lancelocie - zabrzmiał ledwo słyszalny głos. - Wiesz, jak ta prawda nas podzieliła. Mój Stół rozbity, moi rycerze poróżnieni, wiela poległo. Nigdy nie szukałem zwady z tobą, Lancelocie, ani ty ze mną, wiem.
- Więc połóżmy temu kres!
- Gawaine twierdzi... - głos Króla słabł. - Gawaine!
- Sprawiedliwość...
Gawaine podniósł się - wielki, przebiegły, zacięty.
- Królu mój, panie i wuju! Czy jest wolą sądu, abym ogłosił wyrok na tego oto tchórzliwego zdrajcę?
Odpowiedziała mu martwa cisza.
- Ogłaszam zatem wszystkim tu obecnym orzeczenie Króla. Królowa powróci do niego w pełni dawnych przywilejów, nie narażając się na groźbę kary za czyny zarzucane jej do dnia dzisiejszego. Taka jest wola Papieża. Ty jednak, Sir Lancelocie, zostajesz, jako zbrodniarz, skazany na banicję i opuszczenie królestwa w ciągu piętnastu dni, po którym to terminie będziemy - tak nam dopomóż Bóg - ścigać cię bez litości i choćbyś skrył się w najpotężniejszej warowni we Francji - ściągniemy ci na głowę jej mury!
- Gawainie - rzekł z wielkim bólem w głosie Sir Lancelot - nie ścigajcie mnie. Wyrok banicji przyjmuję. Przeniosę się do Francji. Lecz nie ścigajcie mnie, Gawaine. Nie przedłużajcie wojny w nieskończoność.
- Decyzję w tej kwestii pozostaw lepszym od siebie. To są sprawy Króla.
- Jeśli mnie chcecie prześladować, Gawaine, to nie wyzywajcie mnie do walki. Nie każcie Arturowi stawać przeciw mnie. Nie mogę walczyć z przyjaciółmi, Gawaine, na litość Boską, nie zmuszaj nas do tego!
- Za dużo gadasz. Oddawaj Królową i wynoś się czym prędzej z tego zamku.
Lancelot z rozpaczliwą determinacją wziął się w garść. Spojrzał na Króla, spojrzał na swego prześladowcę, wreszcie powoli zwrócił oczy ku Królowej, która dotąd nie przemówiła. Ujrzał komiczną gałąź oliwną, żałosną pozę, śmieszny strój. Uniósł dumnie głowę i przywrócił tragedii ton szlachetnej powagi:
- Cóż, pani, przyjdzie nam się rozstać.
Ująwszy Ginewrę za rękę, poprowadził ją na środek komnaty - od tej chwili miała pozostać panią jego wspomnień. Uścisk jego dłoni, pewny krok i śmiały głos sprawiły, że Ginewra - w tej ich ostatniej wspólnej chwili - rozkwitła na nowo w Różę Anglii, jak w owych pierwszych, niemal zapomnianych, dniach zalotów. Dumny maszkaron wiódł ją na środek sali niczym w tany. Tam ją zostawił, spłonioną. Obrzęd dobiegł końca. Po raz ostatni Sir Lancelot, Król Artur i Królowa Ginewra byli razem.
- Królu mój, i wy wszyscy starzy przyjaciele, pozwólcie mi rzec słowo, nim odejdę. Wyrok nakazuje mi porzucić Stowarzyszenie, któremu służyłem wiernie całe życie. Mam opuścić wasz kraj, ścigany wojną. Po raz ostatni zatem staję tu przed wami jako rycerz Królowej. Chcę was zapewnić, panie i panowie, że gdyby wam w przyszłości zagroziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo, niegodny obrońca natychmiast z Francji pospieszy wam z pomocą - pamiętajcie o tym.
Ucałowawszy z namaszczeniem palce Królowej, Lancelot odwrócił się i sztywnym krokiem, wśród martwej ciszy, ruszył ku jakże odległemu wyjściu z komnaty. Przeszłość zamykała się za jego plecami.
Przestępcy korzystającemu z opieki Kościoła przysługiwało piętnaście dni na podróż do Dover. Musiał ją odbyć „nie przepasany, nie obuty, bez czapki, w samej tylko koszuli, jakby go wywieszono na szubienicy”. Prawo nakazywało mu iść przez cały czas środkiem traktu, dzierżąc w dłoniach niewielki krucyfiks - symbol ochrony Kościoła Świętego. Bardzo prawdopodobne było, że Gawaine i jego ludzie będą śledzili Lancelota z ukrycia, czyhając na moment, gdy odłoży talizman - wówczas bowiem mogli go zaatakować. Lecz Lancelot - czy w gieźle, czy w kolczudze - pozostanie ich dawnym Dowódcą. Będzie szedł pewnym krokiem, bez pośpiechu, patrząc śmiało przed siebie. Gdy mijał próg komnaty, w jego oczach płonął już ogień wytrwałości. Po wyjściu Lancelota publika w Sali Sprawiedliwości poczuła się nieswojo: wielu, kątem oka, z tajonym lękiem popatrywało na szkarłatne pejcze siepaczy.
ROZDZIAŁ XI
Ginewra siedziała w komnacie królowej na zamku Carlisle. Olbrzymie łoże przerobiono na otomanę, tak schludną i kanciastą, że strach było usiąść pod jej baldachimem. Nieopodal kominka, przy którym grzał się nieduży garnuszek, stało wysokie karło i pulpit do czytania. Była i książka - może dzieło Galeotta, o którym wspomina Dante. Zapłacono za nią cenę dziewięćdziesięciu wołów, jednak po siedmiokrotnej lekturze nie zachwycała już Ginewry tak jak niegdyś. Spóźniony śnieg, który pokrył okolicę, odbijał blask wieczoru w górę, prosto w okno, kierując go na sufit, zamiast na podłogę, przez co zmieniła się uroda cieni w komnacie: były niebieskie i padały nie tam, gdzie zazwyczaj. Szlachetna pani, usadowiona sztywno na wysokim krześle, z książką u boku, trudniła się wyszywaniem. To samo zajęcie pochłaniało dworkę, siedzącą na schodkach łoża.
Pracując z mechaniczną wprawą wytrawnej hafciarki, Ginewra rozmyślała o swych kłopotach. Martwiło ją, że przebywa w Carlisle - zbyt blisko północy, krainy Mordreda, za daleko od bezpiecznych obszarów cywilizacji. Wolałaby być, dajmy na to, w Londynie, w Tower. Wolałaby - miast patrzeć na budzący grozę bezmiar śniegu - wyglądać z okien Tower na tętniącą życiem i radością metropolię, a zwłaszcza jej najbliższy fragment - Most Londyński, dziś zwany Mostem Tower, obudowany wzdłuż po obu stronach chwiejnymi domami, które co rusz waliły się do rzeki. Pamiętała ów most z czasów jego świetności, gdy wśród o wiele solidniejszych domów sterczały wbite na pale głowy rebeliantów, a Sir David toczył ceremonialny pojedynek na kopie z Lordem Wellesem. Piwnice domostw mieściły się w filarach mostu, który miał nawet własną kaplicę i wieżę obronną - stanowił więc kompletną miniaturę miasta. Gospodynie wychylały się z okien, spuszczając do rzeki wiadra na długich linach, wylewając nieczystości, rozwieszając pranie albo krzykiem ostrzegając dzieciarnię, że most zwodzony zaraz się podniesie.
Nawet w samym zamczysku Tower byłoby przyjemniej niż tu, w Carlisle, gdzie panował bezruch bliski śmierci. Wokół twierdzy Wilhelma Zdobywcy nieustanna krzątanina londyńczyków ożywiała zimowy zastój. Już sama menażeria, którą Artur od jakiegoś czasu trzymał w Tower, krzepiłaby ducha swoją witalnością i mieszanką dosadnych woni. Najnowszym jej mieszkańcem był dorosły słoń, ofiarowany Arturowi przez Króla Francji i zaraz po przybyciu do Tower wiernie sportretowany w annałach przez niezmordowanego łowcę nowinek, Mateusza Parisa.
Myśląc o słoniu, Ginewra odłożyła robótkę i zaczęła rozcierać zdrętwiałe z zimna dłonie. Nie rozgrzewały się już tak szybko jak dawniej.
- Agnieszko, czyś wysypała ptakom okruszki?
- Tak, proszę jaśnie pani. Rudzik był dzisiaj wyjątkowo zadziorny. Gdy jeden ze szpaków okazywał zbytnią zachłanność, odśpiewał przeciw niemu gniewną tyradę.
- Biedne stworzonka. Mam nadzieję, że za parę tygodni wszystkie zaczną śpiewać.
- Czas tak się dłuży. Zdaje się, że rycerze wyjechali już bardzo dawno temu... - westchnęła Agnieszka. - Nasz dwór jest teraz jak te ptaszki: niemy i struchlały.
- Oni wrócą, Agnieszko, na pewno.
- Tak, proszę jaśnie pani.
Królowa znów ujęła w palce igłę i starannie wbiła ją w robótkę.
- Podobno Sir Lancelot wsławił się dzielnością.
- Sir Lancelot zawsze był dzielnym rycerzem.
- W ostatnim liście donoszą nam, że Gawaine zmusił go do pojedynku. To musiało być bardzo przykre dla Sir Lancelota.
- Całkiem nie pojmuję - oburzyła się Agnieszka - dlaczego Król trzyma z tym Sir Gawainem przeciwko swemu najlepszemu druhowi. Przecież widać, że Sir Gawainem rządzi ślepa nienawiść. Jak można pozwolić, żeby pustoszył całą Francję na złość jednemu Sir Lancelotowi, mordując tyle ludzi? 1 czemu Młockarzom wolno głosić te okropne hasła? Nic dobrego z tego nie wyniknie. Po co, ja się pytam, wciąż rozgrzebywać te stare historie?
- Myślę, że Król popiera Sir Gawaine'a, gdyż chce być wierny sprawiedliwości. Jego zdaniem Orknejowie mają prawo żądać zadośćuczynienia za śmierć Garetha - ja też tak uważam. A poza tym, gdyby Król zerwał teraz z Sir Gawaine'em - zostałby całkiem sam. Okrągły Stół, z którego był tak dumny, rozpada się; Król nie chce stracić ostatnich ludzi.
- Więc Stół miałby się trzymać na wrogości do Sir Lancelota? Marna to podstawa - zauważyła Agnieszka.
- Sir Gawaine ma prawo domagać się sprawiedliwości. Tak wszyscy mówią. Co zaś do Króla - nie jest on całkiem wolny w swych wyborach. Działa pod presją możnych, których kuszą francuskie podboje i mierzi to, że dzięki Królowi od tylu lat panuje pokój. Pragną oni zaszczytów wojskowych, chcą krwi w odwecie za poległych na placu targowym. Oprócz nich mamy młodych rycerzy z partii Mordreda, zwolenników nacjonalizmu, którym wpojono przekonanie, że mój małżonek to stetryczały mięczak. Są też krewni rycerzy, którzy padli w awanturze na schodach, i klanu Orknejów, od pokoleń karmionego nienawiścią. Wojna, Agnieszko, jest jak pożar: by ją rozniecić, wystarczy jeden człowiek, ale rozprzestrzenia się błyskawicznie. I nigdy nie chodzi w niej o jedną konkretną rzecz.
- Ach, pani, nie nam, biednym niewiastom, ogarniać sprawy tak wzniosłe i zawiłe! Proszę mi raczej zdradzić, co jest w owym liście.
Ginewra przez dłuższą chwilę wpatrywała się w list nieobecnym wzrokiem, gdyż jej myśli błądziły wokół spraw małżonka.
- Król - odezwała się wreszcie, jak w transie - kocha Lancelota tak bardzo, że niekiedy czuje się zmuszony traktować go niesprawiedliwie, a to z obawy przed niesprawiedliwością wobec innych.
- Tak, proszę jaśnie pani.
- Donoszą nam - ocknęła się Królowa, jakby zdziwiona widokiem listu we własnej dłoni - że Sir Gawaine dzień w dzień podjeżdżał pod zamek i wznosił obraźliwe okrzyki, nazywając Lancelota tchórzem i zdrajcą. Rozgniewani rycerze Lancelota kolejno stawali z nim do walki, lecz wszystkich pokonał, niektórych ciężko raniąc. Bors i Lionel ledwo uszli śmierci. Wreszcie wystąpić musiał sam Sir Lancelot - zmusili go do tego ludzie z zamku. Oświadczył Sir Gawaine'owi, że staje do walki pod przymusem, jak zaszczute zwierzę.
- Co na to Sir Gawaine?
- Sir Gawaine krzyknął: „Dosyć biadolenia, złaź tutaj i ulżyjmy wreszcie naszym sercom!”.
-1 tak się stało?
- Tak się stało. Odbyli pojedynek przed zamkiem, ale najpierw oddziały obu stron złożyły przysięgę, że nie będą interweniować. Rozpoczęli o dziewiątej z rana. Jak zapewne pamiętasz, Sir Gawaine bywa rankiem w najlepszej formie - stąd tak wczesna pora.
- Biedny Sir Lancelot! To tak jakby miał przeciwko sobie trzech mężów! Słyszałam bowiem, pani, że w żyłach Pradawnych płynie krew elfów - to przez te rude włosy - i dlatego pan Gawaine bywa z rana taki silny, bo słońce walczy za niego!
- Tak, Agnieszko, to musiało być straszne. Mimo to Sir Lancelot dał oponentowi fory, duma nie pozwoliła mu postąpić inaczej.
- To cud, że nie zginął.
- Mało brakowało. Osłonięty tarczą, pewnie parował ciosy i ustępował pola. Donoszą nam, że odniósł liczne rany, lecz bronił się dzielnie aż do południa. Potem, naturalnie, gdy czarodziejska moc opuściła przeciwnika, ruszył do ofensywy i ciosem w głowę powalił Gawaine'a na ziemię. Gawaine nie mógł wstać.
- Biedny Sir Gawaine!
- Owszem. Sir Lancelot mógł go tam dobić jednym ciosem.
- Ale nie zrobił tego?
- Nie. Sir Lancelot odstąpił od rywala i wsparł się na mieczu. Gawaine błagał, aby go dobił. Szalał z wściekłości. „Na co czekasz? - wrzeszczał. - Dalej! Zabij i mnie, rzeźniku! Nie poddam się nigdy! Zabij mnie, póki masz okazję, bo jeśli mnie oszczędzisz, nie dam ci spokoju!” Płakał rzewnymi łzami.
- Lecz możemy być pewni - dokończyła rezolutnie Agnieszka - że Sir Lancelot odmówił zgładzenia leżącego rycerza.
- Tak, tego możemy być pewni - potwierdziła Królowa.
- Zawsze był bowiem panem dobrym i szlachetnym, choć nie odznaczał się urodą.
- Nikt mu nie dorównał.
Umilkły, zawstydzone własnym uniesieniem, i zabrały się pilnie za robótki. Po jakimś czasie Królowa rzekła:
- Światło słabnie, Agnieszko. Nie uważasz, że pora zapalić knoty?
- Tak, pani. Właśnie sama o tym pomyślałam.
Jęła odpalać od ognia, jedną po drugiej, wiązki sitowia, zrzędząc na zacofanie północnych dzikusów, którzy nie znają nawet świec. Królowa tymczasem nuciła coś pod nosem. Nagle uświadomiła sobie, że tę samą melodię śpiewała kiedyś w duecie z Lancelotem, i urwała raptownie.
- Gotowe, proszę jaśnie pani. Jakże te dni się wloką... - Niedługo przyjdzie wiosna.
Zasiadłszy z powrotem do robótki przy marnym świetle kopcących knotów, Agnieszka podjęła swoje dociekania.
- No dobrze, a co na to wszystko Jego Wysokość?
- Król zapłakał na widok ułaskawionego Gawaine'a. Przypomniały mu się dawne dzieje i tak się tym przejął, że legł chory w łożnicy.
- Czy to się czasem nie nazywa połamanie nerwowe, proszę jaśnie pani?
- Mniej więcej tak, Agnieszko. Król zachorzał z utrapienia, a Gawaine doznał wstrząsu mózgu, więc obaj są poszkodowani. Rycerze jednak nie odstępują od oblężenia.
- A więc niewesoły to list, prawda, proszę jaśnie pani?
- Niewesoły.
- Ja też kiedyś dostałam list... Mówią, że złe wieści podróżują najszybciej.
- Listy to teraz całe nasze życie, odkąd dwór opustoszał, świat podzieliły waśnie i został nam tylko Lord Protektor.
- O, właśnie, jeszcze ten Sir Mordred! Nie lubię takich typów. Czego on chce, że tak stale przemawia do ludzi i macha czapką, żeby mu wiwatowali? Nie mógłby się ubierać trochę weselej, zamiast wciąż paradować na czarno, jak, nie przymierzając, jaki Sąd Ostateczny? Chyba się tego nauczył od Sir Gawaine'a, niech mu Pan Bóg da zdrowie.
- Podobno nosi ten uniform na znak żałoby po Garecie.
- Przecież on nigdy nie dbał o Sir Garetha! Mnie się zdaje, że on nie dba o nikogo.
- Dbał o matkę, Agnieszko.
- Wiem, wiem, aż jej poderżnęli gardło, bo była... jaka była. Cała ta banda jakaś dziwna.
- Królowa Morgause - zamyśliła się Ginewra - musiała rzeczywiście być dziwną osobą. Skoro już wiadomo, że Mordred został Lordem Protektorem, nie ma sensu ukrywać prawdy. Musiała mieć coś w sobie, skoro uwiodła naszego Króla, mając już czterech odchowanych synów. Ale to jeszcze nic: Lamoraka uwiodła, będąc babką! O tym, jak straszny miała wpływ na synów, świadczy fakt, że jeden z nich zamordował ją w szale zazdrości. Dobiegała wówczas siedemdziesiątki. Z Mordredem, przypuszczam, poradziła sobie bez trudu, jak pająk z muchą.
- Starzy ludzie powiadali, że Siostry Kornwalijskie to czarownice. Najgorsza była podobno Morgana le Fay. Ale ta cała Morgause niewiele lepsza.
- Można doprawdy współczuć Mordredowi.
- Niech jaśnie pani lepiej zachowa współczucie dla siebie, bo od Mordreda go jaśnie pani nie uświadczy.
- Odkąd sprawuje nad nami kuratelę, jest całkiem uprzejmy.
- Cicha woda brzegi rwie.
Zaintrygowana Ginewra uniosła robótkę pod światło i oglądała ją bacznie, rozważając ostatnie słowa dworki.
- Nie sądzisz chyba, Agnieszko, że Sir Mordred coś knuje przeciwko nam?
- To ciemny typ.
- Chyba jednak nie dopuściłby się przestępstwa w sytuacji, gdy Król powierzył mu pieczę nad krajem i nad nami osobiście?
- Ten nasz Król to, z przeproszeniem jaśnie pani, już w ogóle przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, że jedzie wojować z najlepszym przyjacielem, bo tak mu kazał Sir Gawaine, to jeszcze najzawziętszego wroga mianuje Lordem Protektorem! Czy on jest ślepy, czy co?
- Mordred nigdy jeszcze nie złamał prawa.
- Bo jest na to za chytry.
- Król uznał, że ponieważ Mordred siłą rzeczy zostanie następcą tronu, a prawo nie zezwala, aby król i następca tronu opuszczali kraj w jednym czasie - Mordred musi pozostać w Anglii jako Lord Protektor. To brzmi logicznie.
- Ta logika, proszę jaśnie pani, do niczego dobrego nie doprowadzi.
Chwilę wyszywały w milczeniu.
- Skoro takie jest prawo - przerwała ciszę Agnieszka - to Król powinien był zostać w kraju, a na wojnę posłać Mordreda.
- Ileż bym za to dała! - westchnęła Ginewra, lecz zaraz wyjaśniła: - Król chciał tam być na podorędziu, mając nadzieję na odegranie roli mediatora, gdyby szczęśliwie doszło do negocjacji.
Nagle obydwie poczuły się nieswojo, lecz dzielnie wyszywały dalej. Igły śmigały po ciemnej materii z przeciągłym błyskiem spadających gwiazd.
- Lękasz się Sir Mordreda, Agnieszko?
- Tak, pani.
- Ja również. On ostatnio tak dziwnie chodzi... właściwie skrada się na palcach... I tak dziwnie patrzy... A te jego przemówienia o Celtach, Sasach i Żydach, te wrzaski, te histerie... W ubiegłym tygodniu słyszałam, jak śmiał się głośno sam do siebie. To było potworne!
- Mordred to chytry lis. Kto wie, czy i w tej chwili nas nie podsłuchuje.
- Agnieszko!
Ginewra, jak rażona gromem, wypuściła igłę z dłoni. - Ależ Wasza Wysokość! Nie trzeba się tak przejmować. Żartowałam.
Nie uspokoiło to zesztywniałej z grozy Królowej.
- Podejdź do drzwi, Agnieszko, i sprawdź. Zdaje mi się, że masz rację.
- Och, błagam jaśnie panią, tylko nie to!
- Otwórz drzwi, Agnieszko, natychmiast!
- Pani, a jeśli on tam jest!
Trwoga Królowej udzieliła się dworce. Knoty z sitowia dawały beznadziejnie mało światła. Mordred mógł nawet być w komnacie, w ciemnym kącie. Agnieszka zgarnęła spódnice i zerwała się, jak przepiórka przed nadlatującym jastrzębiem. Obu kobietom zamek wydał się nagle zbyt mroczny, zbyt pusty, zbyt bezludny, wysunięty za daleko na północ, przepełniony nocą i zimą.
- Gdy otworzysz drzwi, on ucieknie.
- Lepiej dajmy mu na to trochę czasu.
Mocowały się ze słabością własnych głosów, jak przygniecione wielkim czarnym skrzydłem.
- Więc stań przy drzwiach i przemów głośno, nim otworzysz.
- Ale co mam powiedzieć, proszę jaśnie pani?
- Spytaj: „Czy mam otworzyć drzwi?”. Wówczas ja odpowiem: „Tak, czas już chyba udać się na spoczynek”.
- Tak, czas już chyba udać się na spoczynek - powtórzyła z nabożeństwem struchlała Agnieszka.
- Idź do drzwi.
- Jużjestem. Mam zaczynać?
- Tak, na co czekasz?
- Nie wiem, czy potrafię...
- Och, Agnieszko, pospiesz się!
- Już, proszę jaśnie pani. Chyba już potrafię. Wpatrzona w drzwi, jakby się zaraz miały na nią rzucić,
Agnieszka wrzasnęła:
- Zaraz otworzę drzwi!
- Czas na spoczynek! I nic. Cisza.
- A teraz otwórz - poleciła Królowa.
Agnieszka posłusznie uniosła klamrę, odsunęła rygiel i pchnęła drzwi, odsłaniając uśmiechniętą twarz Mordreda.
- Dobry wieczór, Agnieszko.
- Och, wielmożny panie!
Przerażona dworka dygnęła pospiesznie i, przyciskając dłonią stanik na piersi, pognała ku schodom. Mordred dwornie przepuścił ją w przejściu. Gdy Agnieszka zniknęła, wszedł do komnaty. W czarnych aksamitach, ozdobionych tylko niedużym czerwonym emblematem z pojedynczym diamentem, który w świetle płonącego sitowia siał zimne błyski - prezentował się zaiste imponująco. Każdy, kto nie widział Mordreda od miesiąca lub dwóch, poznałby zaraz, że trawi go szaleństwo - lecz obłęd postępował tak powoli, że dla obcujących z nim na co dzień nie było to wcale oczywiste. W ślad za panem dreptał jego ulubieniec - czarny mopsik o bystrym, zalotnym spojrzeniu, z zakręconym w grajcarek ogonkiem.
- Nasza Agnieszka, widzę, bardzo czymś przejęta - zagaił Mordred. - Dobry wieczór, Ginewro.
- Dobry wieczór, Mordredzie.
- Cóż to - ozdobne hafty? Spodziewałem się raczej zastać cię na dzierganiu skarpet dla żołnierzy.
- Co cię sprowadza?
- Zwykły wieczorny obchód. Wybacz mały teatr.
- Zawsze czaisz się pod drzwiami?
- Jakoś wejść trzeba. A drzwiami wygodniej niż oknem - choć, jak wiem, są tacy, którzy wolą tę drugą drogę.
- Dość tego. Usiądziesz?
Mordred zasiadł z ceremonialną starannością; mops natychmiast wskoczył mu na kolana. Czarny rycerz był w pewnym sensie postacią tragiczną: upodobnił się bowiem do matki - tak jak ona, umiał już tylko grać, przestał być autentycznym człowiekiem.
Ileż to napisano tragedii o złotowłosych femmes fatales, które przywiodły do ruiny mężów i kochanków - o tych wszystkich Kresydach, Kleopatrach, Dalilach; nawet o krnąbrnych córkach, które, jak Jessica, ściągnęły zgubę na nieszczęsnych adoratorów i rodziców - a przecież nie to jest osią wielkiej tragedii. Tej szukać należy w mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Cóż z tego, że Antoniusz rzucił się na miecz? Umarł, i tyle. To nie żądza kochanki zatruwa umysł młodzieńca, lecz żądza jego matki. Ona to skazuje tragiczną postać chłopca na śmierć za życia. To Jokasta, nie Julia, mieszka w sekretnej komnacie. To Gertruda, nie głupiutka Ofelia, doprowadza Hamleta do obłędu. Kradzież, uszczerbek - nie prowadzą do tragedii. Byle podfruwajka potrafi skraść męskie serce. Tragedia rodzi się z nadmiaru, z dodania, z kamuflażu, z zaduszenia bez użycia poduszki. Odarta z życia i honoru Desdemona nie może równać się z odartym z siebie samego Mordredem: wykradziono mu duszę, aby ją przebrać, urobić, przerobić, a rodzona matka, która tej potworności dokonała - pozornie nieświadoma, niby w najlepszej wierze - omotała go na dodatek ciasnym kokonem złej miłości. Mordred był jedynym Orknejem, który się nigdy nie ożenił. Gdy bracia pouciekali do Anglii, został sam na sam z matką na dwadzieścia lat - aby miała na kim pasożytować. Odkąd umarła - był jej chodzącym grobem. Istniała w nim jak wampir. Każdy ruch Mordreda, nawet najbanalniejszy, był jej gestem. Gdy Mordred zaczynał grać, całkowicie tracił kontakt z rzeczywistością - tak samo jak jego matka, gdy odgrywała dziewicę przed jednorożcem. Lubował się w tej samej okrutnej magii. Zaczął nawet, wzorem matki, hodować psy pokojowe - chociaż tych, które ona trzymała, nienawidził z tą samą gorzką zazdrością, z jaką nienawidził jej kochanków.
- Czy nie mylę się, stwierdzając tu dzisiaj wyjątkowy chłód?
- Chłody w lutym to nic dziwnego.
- Miałem raczej na myśli subtelną aurę naszych wzajemnych stosunków.
- Lord Protektor z nakazu Króla może zawsze liczyć na życzliwe przyjęcie Królowej.
- Co innego królewski bastard, nieprawdaż? Królowa odłożyła igłę i spojrzała mu w oczy.
- Nie rozumiem tego najścia. Nie wiem, czego sobie życzysz.
Nie chciała być nieuprzejma: to Mordred sprowokował ją do gniewu. Ginewra nigdy nikogo się nie bała.
- Chciałem tylko zamienić dwa słowa o sytuacji politycznej, dwa słowa, nie więcej.
Ginewra czuła, że sytuacja jest krytyczna. Zrobiło jej się słabo. Była za stara na szarpaninę z wariatem - chociaż sama nie miała jeszcze podejrzeń co do stanu poczytalności Mordreda. Czuła tylko, że teatralna maniera Mordreda odrealnia i ją: nie była w stanie wysławiać się naturalnie. Lecz ulec nie zamierzała.
- Twoich opinii wysłucham z ciekawością.
- Dzięki za tę łaskawość... Jenny.
Oburzyła się: jakim prawem traktuje ją jak swój prywatny wymysł, zamiast mówić jak do żywej osoby?
- Bądź łaskaw, Mordredzie - rzekła tonem urażonej dumy - zwracać się do mnie z użyciem tytułu królewskiego.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. Proszę darować, że nadużyłem przywileju Lancelota.
Drwina w jego głosie otrzeźwiła Ginewrę, przywracając jej godność damy, wyniosłość królowej, dumę starej arystokratki, na której artretycznych palcach połyskują rodowe pierścienie - tej, która przez pięćdziesiąt lat miała świat u swych stóp.
- Taki wyczyn - odparowała bez namysłu - przekracza, obawiam się, twoje skromne możliwości.
- Brawo! Sam sobie chciałem, nie zgłaszam pretensji. Zawsze miałaś, jak to się mówi, niewyparzony język, co... Królowo Jenny?
- Sir Mordredzie, skoro nie potrafisz zachowywać się jak przystało na szlachcica, muszę cię opuścić.
- A dokąd to się wybieramy?
- Dokądkolwiek, gdzie dama, która mogłaby być twoją matką, poczuje się bezpieczna od podobnych impertynencji.
- Oto jest pytanie... - zauważył filozoficznie Mordred. - Gdzie ty możesz poczuć się bezpieczna? Jeśli wziąć pod uwagę, że wszyscy wyjechali do Francji, a jedynym władcą królestwa jestem ja - to kto wie, czy twój plan nie spali na panewce? Naturalnie, możesz jechać do Francji... jeśli znajdziesz sposób.
Ginewra zaczynała pojmować.
- Nie rozumiem - powiedziała.
- W takim razie zastanów się jeszcze raz.
- Za pozwoleniem - podniosła się z miejsca - wezwę dworkę.
- Ależ proszę. Chociaż pewnie będę ją musiał odesłać.
- Agnieszka słucha tylko moich rozkazów.
- Wątpię. Ale spróbujmy.
- Mordredzie, czy zechcesz zostawić mnie samą?
- Nie, Jenny. Mam ochotę tu zostać. Usiądź na chwilę i posłuchaj mnie spokojnie, a obiecam zachowywać się nienagannie - powiem więcej: jak najszlachetniejszy ze szlachetnych rycerzy. Zgoda?
- Nie dajesz mi wyboru.
- To prawda.
- Czego chcesz?
Usiadła, splatając dłonie na podołku. Z dawna przywykła do życia w zagrożeniu.
- Hola, hola! - zaśmiał się Mordred, nagle w świetnym humorze, zachwycony tą grą w kotka i myszkę. - Po co tak ostro? Do rozmowy przystępować należy w nastroju swobodnym, inaczej staje się wymuszona.
- Słucham.
- Ależ nie tym tonem! Proszę cię, mów mi Mordy, albo znajdź jakieś inne pieszczotliwe imię - tak będzie naturalniej, skoro ja nazywam cię Jenny. Zobaczysz, jak się zaraz zrobi przyjemnie.
Ginewra milczała.
- Ginewro, czy zdajesz sobie sprawę z pozycji, w jakiej się znalazłaś?
- Zajmuję pozycję Królowej Anglii, tak jak ty zajmujesz pozycję Lorda Protektora.
- Póki Artur i Lancelot walczą we Francji.
- Naturalnie.
- Przypuśćmy jednak - cedził słowa Sir Mordred, głaszcząc mopsa - że dziś rano otrzymałem list z wiadomością, że Artur i Lancelot nie żyją?
- Nie wierzę.
- Pozabijali się nawzajem w pojedynku.
- To kłamstwo - rzekła z cichym uporem.
- Rzeczywiście, to kłamstwo. Skąd wiedziałaś?
- Jak mogłeś pozwolić sobie na tak okrutny żart?
- Wielu uwierzyłoby w niego, Jenny. Spodziewam się, że wielu uwierzy.
- Czemuż to? - zapytała, lecz natychmiast pojęła myśl Mordreda. Zamurowało ją. Po raz pierwszy poczuła lęk: bała się o Artura.
- Nie chcesz chyba powiedzieć...
- Ależ chcę, chcę! - zawołał wesoło. -1 mówię! Jak sądzisz: co by się stało, gdybym dziś ogłosił śmierć naszego biednego Artura?
- Nie zrobisz tego, Mordredzie! Przecież oni żyją... Wszystko zawdzięczasz... Król mianował cię swoim namiestnikiem... Twoja przysięga wasalska... Przecież to kłamstwo! Artur zawsze traktował cię sprawiedliwie...
Mordred miał zimne oczy.
- Nigdy nie prosiłem o sprawiedliwe traktowanie. Sprawiedliwość Artura to chwyt pod publiczkę, a dla niego samego rozrywka.
- To twój ojciec!
- Trudno zaprzeczyć. Ja się na świat nie prosiłem. Pewnie i mnie zrobił sobie dla rozrywki.
- Ach tak...
Ginewra nerwowo mięła w palcach robótkę, usiłując zebrać myśli.
- Za co tak nienawidzisz mego męża? - spytała wreszcie, z nutą szczerego zdumienia.
- Ja go nie nienawidzę. Ja nim gardzę.
- Przecież nie wiedział - perswadowała łagodnie - że twoja matka jest jego siostrą. Prawdę poznał za późno.
- A o tym, że ja jestem jego synem, też nie wiedział, gdy wyrzucał niemowlęta na morze?
- Miał dziewiętnaście lat, Mordredzie. Nastraszyli go proroctwami, zrobił, co mu kazali.
- Moja matka była porządną kobietą, zanim spotkała Króla Artura. Jako przykładna żona Lotha Króla na Orkadach, urodziła mu czterech dorodnych synów. A co potem?
- Przecież ona była dwa razy starsza od Artura! Kobieta w tym wieku...
Mordred przerwał jej uniesieniem ręki.
- Mówisz o mojej matce.
- Przepraszam cię, Mordredzie, ale doprawdy...
- Kochałem moją matkę.
- Mordredzie...
- Król Artur uwiódł ją jako wierną mężatkę, a porzucił jako wynędzniałą kokotę. Dokonała żywota, cudzołożąc nago z Sir Lamorakiem, słusznie ukatrupiona przez rodzone dziecko.
- Mordredzie, wiem, że nie warto przekonywać cię o tym, w co nie wierzysz... o tym, że Artur jest dobry i żałuje przeszłości... Ale on cię naprawdę kocha. Mówił o tym nie dalej jak dzień, dwa przed tym całym nieszczęściem...
- Niech się wypcha swoją miłością.
- Zawsze był wobec ciebie szczery.
- Wiem, wiem, nasz szlachetny, sprawiedliwy Król! Łatwo być szczerym po fakcie. To jest właśnie najśmieszniejsze. Sprawiedliwość! Nią też może się wypchać!
Mordred uśmiechnął się z dziką rozkoszą.
- Nie wierzę własnym uszom - szepnęła ze zgrozą Ginewra, skubiąc robótkę.
Wyczerpała już wszystkie metody. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby się przed nim ukorzyła, padła na kolana i błagała o łaskę - może dałby się ułagodzić. Ale w głębi duszy wiedziała, że to na nic. Mordred konsekwentnie realizował swój scenariusz. Nawet to, co mówił, było wystudiowaną rolą, a nie próbą nawiązania dialogu.
- Mordredzie - zaapelowała żałośnie - miejże chociaż litość dla nieszczęsnego ludu, skoro nie masz jej ani dla Artura, ani dla mnie.
Mordred zepchnął mopsa z kolan, wstał i uśmiechnął się do Ginewry z szatańską satysfakcją, prężąc tors i mierząc ją z góry szklanym wzrokiem.
- Arturowi - nigdy. Ale tobie mógłbym, rzecz jasna, okazać litość.
- Co masz na myśli?
- Prostą symetrię zdarzeń, Jenny, nic więcej. Wpatrywała się w niego bez słów.
- Nie rozumiesz? Mój ojciec popełnił kazirodztwo z moją matką. Czy nie byłoby to dopełnieniem schematu, moja droga Jenny, gdybym ja w rewanżu poślubił małżonkę ojca?
ROZDZIAŁ XII
W namiocie Gawaine'a panował mrok, rozświetlony nieznacznie tylko dołem, od żaru węgla drzewnego, który dopalał się na płaskiej blasze. Sam namiot był ubogi i zgrzebny w porównaniu z wystawnymi pawilonami rycerzy angielskich. Twardą pryczę zaścielało kilka tartanowych pledów w barwach Orknejów, a za ozdobę wnętrza służyły tylko dwa przedmioty: ołowiana butelka wody święconej do celów leczniczych, opatrzona inskrypcją „Optimus egrorum, medicus fit Thomas bonorum”, oraz wiązka zwiędłych wrzosów, przywiązana do masztu namiotu. Były to bóstwa domowe Sir Gawaine'a.
Gawaine leżał plackiem na pryczy, twarzą w dół. Płakał cicho, żałośnie. Siedzący obok Artur gładził jego dłoń. Rana musiała osłabić morale Gawaine'a, inaczej nie pozwoliłby sobie na łzy. Stary Król usiłował dodać mu otuchy.
- Nie gryź się tak, Gawaine - perswadował. - Przecież dałeś z siebie wszystko.
- Po raz drugi darował mi życie; dwa razy w ciągu miesiąca.
- Lancelot zawsze słynął z wielkiej siły. I jakoś, widać, nie traci jej z wiekiem.
- To czemu mnie nie zabił? Błagałem go o to. Uprzedzałem, że jeśli mnie oszczędzi, ruszę na niego z powrotem, jak tylko się wyliżę. O mój Boże! - jęknął płaczliwie. - Jak mnie strasznie boli głowa!
Artur westchnął ze współczuciem.
- To dlatego, że otrzymałeś dwa ciosy w to samo miejsce. Pech tak chciał.
- Człowiek wolałby się spalić ze wstydu.
- Więc nie myśl o tym. Leż spokojnie, bo znów dostaniesz gorączki i jeszcze długo nie będziesz mógł walczyć. A co my wtedy zrobimy? Kto stanie na czele wojska? Przecież nie damy sobie rady bez Gawaine'a.
- Jestem słabym człowiekiem, Arturze. Gdy mnie nerwy poniosą, szarżuję jak byk, ale nie mogę zabić Lancelota.
- Najwięcej wart jest ten, kto źle mówi o sobie. Ale zmieńmy temat i pogadajmy o czymś przyjemniejszym. Na przykład o Anglii.
- Nie ujrzymy już Anglii.
- Bzdura! Będziemy tam na wiosnę. A wiosna tuż-tuż. Idę o zakład, że przebiśniegi już zakwitły, a Ginewra na pewno zdąży wyhodować na nasz przyjazd pierwsze krokusy. Ma wyjątkową rękę do kwiatów.
- Ginewra zawsze była dla mnie dobra.
- Moja Ginusia jest dobra dla wszystkich - oświadczył z dumą stary Król. - Ciekawe, co też porabia w tej chwili? Pewnie kładzie się spać. A może do późna w nocy gawędzi z twoim bratem? Przyjemnie pomyśleć, że akurat w tej chwili mogą mówić o nas - pewnie wychwalają męstwo Gawaine'a albo Ginewra wzdycha, że jej stary tak długo nie wraca...
Gawaine wiercił się niespokojnie na pryczy.
- Coraz bardziej mnie ciągnie do domu - wymamrotał. - Gdyby Lancelot naprawdę nienawidził klanu Orknejow, tak jak mówi Mordred, to po co by oszczędzał głowę rodu? Może on rzeczywiście zabił Garetha przez pomyłkę?
- Ależ jestem pewien, że to był nieszczęśliwy wypadek! Z twoim poparciem, Gawainie, bardzo szybko położymy kres wojnie. Przecież toczymy ją w twojej sprawie - gdy poniechasz walki, reszta rycerzy będzie musiała uznać twoje racje i uczynić to samo. Jeśli zatem wyrażasz zgodę na pojednanie, wiedz, że nikogo nie uradujesz tym bardziej niż mnie.
- Szkopuł w tym, że przysięgałem walczyć z nim do śmierci.
- I dwa razy uczciwie próbowałeś dotrzymać słowa.
- Za każdym razem biorąc tęgie lanie - dokończył z goryczą Gawaine. - To on miał szanse dwukrotnie zakończyć wojnę. Nie! Gdybym uległ teraz, wyglądałoby to na tchórzostwo.
- Najodważniejszy jest ten, kto nie obawia się wyglądać na tchórza. Pamiętasz, jak Lancelot chował się miesiącami w Wesołej Twierdzy, a my wyśpiewywaliśmy mu pod oknem obraźliwe piosenki?
- Lepiej pamiętam twarz Garetha.
- Jego śmierć zasmuciła nas wszystkich.
Gawaine myślał: czynił to z wysiłkiem, nie miał bowiem w tej sztuce wielkiej wprawy. A owej nocy w ciemnym namiocie myślało mu się podwójnie trudno, z powodu bólu głowy. Bóle głowy nękały go często od czasu wypraw po Świętego Graala, kiedy to przeżył wstrząs mózgu po ciosie Galahada. Złośliwy los chciał, że Lancelot w obu pojedynkach trafił go mieczem dokładnie w to samo miejsce.
- Czemu miałbym mu ulec? Bo mnie pokonał? Przecież to tak, jakbym przed nim uciekał. Co innego, gdybym to ja jego powalił na ziemię w następnym pojedynku - i darował mu życie. Wtedy bylibyśmy kwita.
- Na łąkach Anglii wnet rozkwitną jaskry i stokrotki... - zamyślił się Król. - Przyjemnie byłoby ogłosić pokój...
- I ruszyć na wiosenne polowanie z jastrzębiami... Rozmarzony Gawaine chciał się podnieść, lecz ostry ból pod czaszką przygwoździł go z powrotem do pryczy.
- Boże Ojcze Wszechmogący! Ależ mi dudni we łbie!
- Może podać ci chłodny kompres albo kubek mleka?
- Szkoda zachodu. I tak nic nie pomoże.
- Biedny Gawaine. Mam nadzieję, że nie doszło do jakiegoś złamania?
- Złamany został tylko mój duch. Pogadajmy lepiej o czymś innym.
- Nie dość na dzisiaj? - zaniepokoił się Król. - Powinieneś się raczej przespać, a ja już pójdę.
- Nie! Nie zostawiaj mnie samego! Wariuję w samotności!
- Ale doktor mówił...
- Do diabła tam z doktorem! Jeszcze chwileczkę. Potrzymaj mnie za rękę. Mów mi o Anglii.
- Jutro powinni przywieźć pocztę, a wówczas poczytamy sobie nowiny z kraju. Spodziewam się też listu od panicza Mordreda, a może i Giną skreśli do mnie słówko...
- Listy Mordreda to raczej średnia przyjemność. Artur natychmiast stanął w obronie syna.
- Biedak, miał takie nieszczęśliwe życie. Ale to złote serce, wierz mi, Gawainie. Gwen zawsze powtarza, że Mordred całe swoje ciepło ofiarował matce.
- Uwielbiał naszą matkę.
- A nie kochał się w niej przypadkiem?
- To by wyjaśniało, dlaczego jest o ciebie taki zazdrosny! Gawaine sam się zdumiał tym nagłym odkryciem.
-1 może właśnie dlatego - ciągnął Król - pozwolił Agravaine'owi zabić ją, kiedy miała romans z Lamorakiem... Biedny chłopak, świat rzeczywiście nie był dla niego łaskawy.
- To mój jedyny żyjący brat.
- Tak, wiem. Wszystko przez ten nieszczęsny wypadek Lancelota.
Gawaine, zniecierpliwiony, szarpnął bandaż.
- To nie mógł być wypadek! Co innego, gdyby nosili hełmy, ale oni przecież mieli twarze odkryte. Musiał ich rozpoznać.
- Omawialiśmy ten temat już sto razy.
- Właśnie, szkoda gadać.
Stary Król zdobył się na dramatyczną szczerość:
- Czy nie stać cię, Gawainie, na to, aby wybaczyć Lancelotowi bez względu na okoliczności zdarzenia? Wiesz, że nie uchylam się od obowiązku, lecz jeśli można łaską stępić ostrze sprawiedliwości...
- Stępię je, kiedy to on będzie na mojej łasce; nie wcześniej.
- Decyzja należy wyłącznie do ciebie. O, ktoś idzie! - pewnie doktor, zbesztać mnie, że tak się zasiedziałem. Wejdź doktorze, wejdź.
Nie był to jednak doktor, lecz Biskup Rochesteru, zaaferowany, z pakietem pism pod pachą i żelazną latarnią w dłoni.
- Ach, to ty, Rochester! Wzięliśmy cię za doktora.
- Dobry wieczór, Wasza Wysokość. Dobry wieczór i wam, Sir Gawaine.
- Dobry wieczór.
- Jak tam głowa?
- Coraz lepiej, dziękuję Waszej Wielebności.
- To pomyślna wiadomość. Ja również - dodał Biskup z filuternym uśmieszkiem - niosę dobre wieści. Poczta przyszła dziś wcześnie!
- Listy!
- Ten do Waszej Wysokości - podał list Królowi. - Długi.
- A do mnie?
- Niestety, w tym tygodniu nic. Następnym razem będzie lepiej.
Artur podszedł z listem do latarni i złamał pieczęć.
- Darujcie, panowie, ale chciałbym zaraz przeczytać.
- Ależ naturalnie. Nie czas na ceregiele, gdy przychodzą wieści z Anglii. Jak to los figle płata, Sir Gawainie... - Rochester taktownie zmienił rozmówcę - Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi na starość pielgrzymować po obcych krajach...
Paplanina Biskupa przestała docierać do uszu Króla. Artur znieruchomiał. Nie spąsowiał, nie pobladł, nie upuścił listu, nie spojrzał przed siebie ze zgrozą. Czytał w milczeniu. A mimo to Rochester urwał w pół zdania; nawet Gawaine uniósł się na jednym łokciu. Obaj spojrzeli na Króla, który z otwartymi ustami studiował pismo.
- Wasza Wysokość...
- Nic, nic - zbył ich machnięciem ręki. - Darujcie. To tylko ten list.
- Mam nadzieję...
- Proszę, dajcie mi skończyć. Niech Wasza Wielebność porozmawia jeszcze chwilę z Sir Gawaine'em.
- Złe wieści? - włączył się Gawaine. - Mogę spojrzeć?
- Nie teraz. Za chwilę.
- Mordred?
- Nie. Przecież mówię, że nic. Doktor twierdzi... Rochester, czy możemy zamienić słówko na zewnątrz?
Gawaine sadowił się na pryczy z największym trudem.
- Mam prawo wiedzieć.
- Ależ nic się nie stało. Leż spokojnie. Zaraz wrócimy.
- Jeśli mi nie powiecie, pójdę za wami!
- Przecież nie ma o czym mówić. Uważaj na głowę.
- Co się stało? - Nic. Tylko...
- Tylko co?
- Tylko to, mój Gawainie - poddał się nagle Król - że Mordred ogłosił się Królem Anglii, na mocy swojej doktryny Nowego Ładu.
- Mordred!
- Wmówił swoim Młockarzom, że my obaj polegliśmy w walce... - Artur tłumaczył cierpliwie, jak bakałarz lekcję - ...no a potem...
- Mordred głosi, że my nie żyjemy?
- Tak, ogłosił, że nie żyjemy, a teraz... Arturowi zabrakło słów.
- Co teraz?
- Teraz chce poślubić Ginewrę.
Zapadła martwa cisza, w której Biskup sięgnął machinalnie do krzyża na piersi, a Gawaine kurczowo zacisnął pięść na fałdzie koca. Odezwali się obaj równocześnie:
- Lord Protektor...
- Nie, nie... - ciągnął z niedowierzaniem Gawaine. - To nieprawda. To jakiś żart. Mój brat nie posunąłby się do czegoś takiego.
- Niestety, to prawda - rzekł Król tonem świętej cierpliwości. - List pisała Ginewra. Bóg wie, jakim cudem udało jej się go przemycić.
- Ależ w wieku Królowej...
- Mordred oświadczył jej się zaraz po proklamacji. Nie miała nikogo do obrony. Przyjęła oświadczyny.
- Przyjęła Mordreda!
Gawaine z wrażenia spuścił nogi z łóżka.
- Pokaż mi ten list, Wuju.
Wyjął pismo z wiotkiej dłoni starca, która automatycznie rozluźniła chwyt, i jął czytać, przekrzywiając stronicę pod światło.
Artur dalej objaśniał rzecz Biskupowi:
- Ginewra przyjęła oświadczyny i poprosiła Mordreda o pozwolenie na wyjazd do Londynu po swój posag. Dojechawszy do Tower z garstką tych, co pozostali jej wierni, zamknęła się w zamku i zatrzasnęła bramy. Londyńska Tower to, Bogu dzięki, silna forteca. Mordred trzyma ją teraz w oblężeniu i ostrzeliwuje z broni palnej.
- Z broni palnej? - powtórzył ze zgrozą Biskup Rochesteru.
- Z armat - uściślił Artur.
To już przekraczało pojęcie starego Biskupa.
- Nie do wiary! - rozsierdził się. - Ogłasza śmierć Króla, chce żenić się z Królową, a teraz jeszcze armaty?!
- Użycie armat - rzekł Artur - oznacza koniec Okrągłego Stołu. Musimy spieszyć do kraju.
- Strzelać z armat do ludzi! - Rochester nie mógł dojść do siebie.
- Trzeba natychmiast ruszać z odsieczą, Wasza Wielebność. Gawaine zostanie tutaj...
Ale Lord Orknejów już był na nogach.
- Gawaine! Co ty wyprawiasz? Kładź się zaraz.
- Jadę z tobą.
- Kładź się, pókim dobry. Rochester, pomóż mi.
- Mój brat złamał wasalską przysięgę. - Gawaine...
- A Lancelot... O Boże, moja głowa!
Ranny olbrzym chwiał się w wątłym świetle, oburącz przytrzymując bandaż na głowie, a jego cień pląsał w groteskowym tańcu wokół masztu namiotu.
ROZDZIAŁ XIII
Anguishowi z Irlandii przyśnił się kiedyś wicher, który zmiótł z powierzchni ziemi wszystkie tamtejsze zamki i grody. Wiatr, który teraz szalał wokół zamku Benwick, groził spełnieniem owego proroctwa. Wył na wszystkie tony piekielnych organów, jakby wściekła siła ciągnęła przez korony drzew masy jedwabiu - jakby tabuny piachu waliły się na ziemię z niebotycznych wysokości - jakby ktoś darł na pasy gigantyczne prześcieradła; wicher grzmiał niczym werble dalekiej bitwy - świszczał jak stumilowy wąż mknący w obłędzie przez pełne drzew i domostw poszycie świata - pobrzmiewał westchnieniami starców, jękiem kobiet, wyciem wilków. Gwizdał, mruczał, chrobotał, huczał w kominach. Jego głos był głosem żywej istoty - potwora, syna żywiołów, wyjącego na potępienie. Był to wicher Dantego, porywający straconych kochanków i żurawie. Niezmordowany Szatan dwoił się i troił, pełniąc swe niszczycielskie dzieło.
Na zachodzie sztorm burzył spokojną taflę oceanu, odrywając wodę od wody i unosząc ją z sobą w postaci piany. Na lądzie giął do ziemi dumne drzewa. Gruzłowata tarnina o podwójnym pniu skrzypiała żałośnie, trąc jednym pniem o drugi. Spośród smaganych wichrem, łamiących się gałęzi, wyfruwały ptaki, pod wiatr, płasko nad ziemią, prężąc do tyłu szpony jak kotwice. Sokoły wędrowne trwały w pozach stoickich na urwistych brzegach, chociaż ich sute czarne wąsy ociekały deszczem, a piórka na głowach zlepiały się w czuby. Dzikie gęsi, spieszące na nocleg o zmierzchu, z trudem - w tempie najwyżej jarda na minutę - pokonywały wartki pęd powietrza; wicher porywał ich przeraźliwe krzyki, tak że słychać je było dopiero chwilę po przelocie - chociaż gęsi frunęły nisko, parę stóp nad ziemią. Kaczki krzyżówki i świstunki, gnane nawałnicą, przemykały bez śladu, nim się jeszcze na dobre pojawiły.
Na zamku przejmujące podmuchy wciskały się przez szczeliny pod drzwiami i targały zaściełające podłogi sitowie. Wiatr buczał szyderczo w sztolniach spiralnych schodów, kłapał drewnianymi okiennicami, zawodził piskliwie w szparach witrażowych okien, wprawiał w nieustanne falowanie wyziębłe arrasy, dobierał się do krzyża zziębniętym mieszkańcom. Kamienne wieże drżały niczym basowe struny instrumentów muzycznych. Zerwane z dachu gonty fruwały w powietrzu i z suchym trzaskiem rozpryskiwały się o bruk dziedzińca.
Bors z Bleoberisem siedzieli w kucki nad jasnym paleniskiem, które za sprawą złośliwego wichru świeciło, lecz nie grzało. Nawet ogień wydawał się skostniały, jak namalowany. Wściekły żywioł niepokoił i mącił myśli.
- Ale czemu odjechali tak nagle? - spytał z wyrzutem Bors. - Jak żyję, nie widziałem takiego końca oblężenia. Zniknęli z dnia na dzień. Jakby ich wymiotło.
- Musieli dostać złe wieści. Na pewno w Anglii coś się stało.
- Może i masz rację.
- Gdyby postanowili wybaczyć Lancelotowi, przysłaliby posłańców.
- To faktycznie dziwne: tak odpłynąć ni stąd, ni zowąd, bez słowa.
- Myślisz, że gdzieś mogła wybuchnąć rebelia - w Kornwalii, w Walii albo w Irlandii?
- Pradawni stale mącą - pokiwał głową Bleoberis.
- Ja nie wierzę w możliwość rebelii. Przypuszczam raczej, że Król się rozchorował i musieli go natychmiast odwieźć do domu. Może ten cios, który mu zadał Lancelot za drugim razem, spowodował pęknięcie czaszki?
- Może być.
Bors dźgnął palenisko.
- Tak odjechać, bez słowa!
- Ale dlaczego Lancelot nic nie robi?
- A co miałby robić?
- Nie wiem.
- Król skazał go na banicję.
- Wiem.
- Więc nic nie może zrobić.
- A jednak - upierał się Bleoberis - powinien coś przedsięwziąć.
Drzwi na dole wieży rozwarły się z hukiem. Arrasy załopotały, ściółka z sitowia podniosła się na sztorc, podmuch przydusił ogień, a w kłębach dymu zabrzmiał tłumiony wiatrem okrzyk Lancelota.
- Bors! Bleoberis! Demaris!
- Tutaj!
- Gdzie?
- Na górze!
Odległe drzwi zatrzasnęły się i cisza znów zaległa komnatę. Sitowie pokładło się na ziemi, a na kamiennych schodach, skąd jeszcze przed chwilą ledwie słychać było głos Lancelota, rozległy się wyraźnie jego kroki. Wbiegł prawie, z listem w dłoni.
- Borsie. Bleoberisie. Szukałem was. Rycerze wstali.
- Otrzymałem list z Anglii. Posłańców zwiało pięć mil na północ. Trzeba jechać, natychmiast!
- Do Anglii?
- Tak, tak. Oczywiście, że do Anglii. Zleciłem już Lionelowi zająć się transportem. Ty, Borsie, zadbaj o paszę dla koni. Poczekamy tylko, aż sztorm przycichnie.
- Po co jedziemy? - spytał Bors.
- Powinieneś przekazać nam nowiny...
- Nowiny? - zawahał się Lancelot. - Nie ma na to czasu. Powiem wam po drodze. A zresztą, masz, czytaj sam.
Wręczył list Borsowi i wybiegł, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Ładne rzeczy!
- Czytaj list!
- Nawet nie wiadomo, od kogo.
- Czytaj, może się okaże.
Lancelot powrócił, ledwie zdążyli odcyfrować datę.
- Bleoberisie! - rzekł. - Byłbym zapomniał: ty zajmiesz się końmi. Dajcie no ten list. Będziecie go sylabizować całą noc.
- Ale co tam piszą?
- Najważniejsza część wiadomości i tak przyszła ustnie. Podobno Mordred zorganizował bunt przeciwko Arturowi, ogłosił się Wodzem Anglii i poprosił Ginewrę o rękę.
- Przecież ona jest mężatką! - oburzył się Bleoberis.
- Dlatego właśnie Artur przerwał oblężenie. Dowiedziawszy się o tym, Mordred zwołał w Kencie armię, która miała udaremnić powrót Króla. Wcześniej bowiem rozgłosił, że Artur poległ. Jednocześnie jego oddziały oblegają Królową w Tower, z użyciem armat.
- Armat!
- Mordred czekał na Artura w Dover, chcąc mu uniemożliwić zejście na ląd. Stoczyli zaciętą bitwę morsko-lądową. Wygrał Król, choć z trudem. Wywalczył sobie prawo powrotu do kraju.
- Kto napisał ten list? Lancelot niespodziewanie usiadł.
- To list od Gawaine'a. Biedny Gawaine. Nie żyje.
- Gawaine nie żyje?!
- W takim razie, jak mógł napisać... - myślał głośno Bleoberis.
- To wstrząsający list. Gawaine był dobrym człowiekiem. Pchaliście mnie do walki z nim, bo nikt z wąs nie poznał się na jego złotym sercu.
- Czytaj wreszcie! - zirytował się Bors.
- Zdaje się, że rana na głowie, którą ode mnie otrzymał, była dość niebezpieczna. Gawaine nie powinien był podróżować. Czuł się jednak samotny, nieszczęśliwy i zdradzony. Jego ostatni żyjący brat okazał się zdrajcą. Gawaine uparł się towarzyszyć Królowi, a potem walczyć w bitwie o zejście na ląd. Niestety, otrzymał cios maczugą w starą ranę i po kilku godzinach zmarł.
- Mimo to nie rozumiem, co cię tak zaniepokoiło.
- Posłuchajcie listu.
Lancelot podszedł z listem do okna i przez chwilę w milczeniu kontemplował charakter pisma - jakże wzruszająco inny od charakteru osoby autora. Gawaine nie należał do ludzi, których można by posądzić o zamiłowania pisarskie. Już prędzej sprawiał wrażenie analfabety - jak zresztą większość klanu Orknejów. Tymczasem list, miast nowomodnym spiczastym gotykiem, pisany był prześliczną celtycką minuskułą, tak samo schludną, krągłą i drobniutką, jak literki, które mały Gawaine stawiał pod okiem sędziwego świętego męża gdzieś na mglistych rubieżach krainy Szkotów. Od tamtej pory pisywał tak rzadko, że jego szkolna kaligrafia zachowała nietkniętą urodę. Tak pisać mogła albo stara panna, albo chłopiec z dawnych czasów, który stopy zahaczył o nogi stołka i z wielkiej gorliwości bezwiednie wystawił język do pomocy niepewnej dłoni. Gawaine - z pozoru prostak i grubianin - zachował ową dziecinną gorliwość, widoczną w idealnych krzywiznach literek, aż po wiek dojrzały. Z czarnej zbroi wychynęło znienacka bystre chłopię: z gilem u nosa, boso - chciaż stopy posiniały mu z zimna - w palcach, cienkich i czerwonych jak młode marchewki, mnące koniec długiego warkocza wodorostów.
„Do Sir Lancelota, najszlachetniejszego z szlachetnych rycerzy, jakich znałem osobiście lub ze słyszenia za dni swoich. Ja, Sir Gawaine, syn Lotha Króla Orknejów, syn siostry rodzonej szlachetnego Króla Artura, ślę Ci pozdrowienie. Jest mym życzeniem, aby świat się dowiedział, że ja, Sir Gawaine, Rycerz Okrągłego Stołu, szukałem śmierci z Twojej ręki - i to nie z Twej przyczyny, ale z własnej woli. Za czym upraszam Cię, Sir Lancelocie, abyś powrócił w granice Królestwa, tam zaś odwiedził grób mój i odmówił nad nim modlitwę za mą duszę.
W dniu, w którym piszę niniejsze, otrzymałem śmiertelny cios w tę samą ranę, którą otwarła mi była Twoja ręka, Sir Lancelocie - honor to prawdziwy być pozbawionym życia przez męża tak niezrównanej szlachetności. Pomnij, Sir Lancelocie, na dawną przyjaźń, jaka nas łączyła...” Lancelot urwał i cisnął pismo na stół.
- Czytajcie sami - rzekł. - Ja dalej nie mogę. Gawaine nagli mnie do pośpiechu: chce, abym wsparł Króla przeciwko jego bratu - ostatniemu z żyjących krewnych. On tak bardzo kochał rodzinę, mój Borsie, a stracił ich wszystkich. Mimo to, wybacza mi w liście. Całą winę bierze na siebie. Bóg świadkiem, że był dobrym bratem dla swych braci.
- Ale co z Królem?
- Musimy jak najprędzej dotrzeć do Anglii. Mordred wycofał się do Canterbury, szykować nową bitwę. Może nawet już się ona odbyła. Sztorm opóźnia wszak przekaz wieści. Trzeba się spieszyć.
- Pójdę zająć się końmi - powiedział Bleoberis. - Kiedy wypływamy?
- Jutro. Dziś wieczór. Zaraz. Gdy tylko wiatr ustanie. Spiesz się.
- Rozkaz.
- Ty, Borsie, szykuj paszę.
- Tak jest.
Lancelot już wychodził za Bleoberisem, lecz odwrócił się w drzwiach.
- Królowa w oblężeniu - rzekł krótko. - Musimy ją wydostać.
- Tak jest.
Pozostawiony sam na sam z wichurą, Bors z ciekawości podniósł list. Obrócił pismo ku słabnącemu światłu i przez chwilę w zachwycie kontemplował zygzakowate „g”, skulone „b”, i „t” wygięte niczym lemiesz pługa. Każda drobna linijka przypominała świeżo wyoraną bruzdę, pachnącą młodą ziemią. Tylko ostatnia szła nieco krzywo, w dół. Bors starannie, ze wszystkich stron, obejrzał brunatnej barwy podpis pod listem. Potem z trudem, bezgłośnie poruszając ustami, przesylabizował ostatnie zdanie. Sitowie szeleściło, dym buchał, wicher wył - a Bors czytał ostatnie słowa Sir Gawaine'a: „List niniejszy pisałem ledwie dwie i pół godziny przed śmiercią, własnoręcznie, o czym zaświadczam pieczętując się krwią serdeczną Gawaine z rodu Orknejów”
Bors przesylabizował podpis dwukrotnie i postukał się paznokciem w zęby. Gawaine...
- Pewnie na północy - zamyślił się głośno - wymawiają jego imię Cuchullain. W tych starożytnych językach wszystko jest możliwe.
Odłożył list, podszedł do smaganego wiatrem okna i zanucił melodię pieśni „Brume, brume on hil”, której pierwotne słowa przepadły w oceanie czasu. Może podobne były do tych śpiewanych dzisiaj:
Lecz krew gorąca wciąż, a serce w Górach, I wciąż po nocach Hebrydy nam się śnią.
ROZDZIAŁ XIV
Ten sam wicher smutku targał królewskim namiotem pod Salisbury. Zawierucha nie sięgała jednak do środka, gdzie panowały cisza i spokój. Iście królewski przepych wnętrza podkreślały arrasy - wśród nich i ten z Uriaszem przerzynanym na pół - futra grubo zaścielające kanapę, i migotliwe świece. Był to raczej wystawny pawilon niż namiot. Z tyłu, na wieszaku, połyskiwała smętnie królewska kolczuga. Niesforny sokół, który uwielbiał wrzeszczeć bez powodu, sterczał zakapturzony na przenośnej grzędzie, na jakiej zwykle sadza się papugi, pogrążony w koszmarnych wizjach zbrodni przodków. Chart barwy kości słoniowej leżał w pozie wdzięcznej, z ogonem po charciemu zagiętym w kościsty sierp, i żałosnym, współczującym spojrzeniem wpatrywał się w starego pana. Na stołku przy łożu stała wspaniała, emaliowana szachownica, a na niej piony i figury, wykonane z jaspisu i kryształu, tworzyły układ szach-mat. Wszędzie piętrzyły się papiery: na stole sekretarza, na pulpicie, na zydlach. Były to owe nudne dokumenty rządowe, których Król nie poniechał nawet w dobie wojny - projekty ustaw o milicji i wojsku, rozkazy dzienne, orzeczenia sądowe. Wielki rejestr leżał otwarty na wzmiance o nikczemnym maruderze, niejakim Wilhelmie z Lane, skazanym na powieszenie za łupiestwo. Na marginesie schludna ręka sekretarza dopisała lakoniczne - zgodnie z duchem tragedii - epitafium po łacinie: „suspendatur”. Pulpit przywalały stosy petycji i memoriałów, zaopiniowanych i sygnowanych przez Króla. Te, które Król aprobował, nosiły starannie wykaligrafowaną adnotację: „Le roy le veult”. Te zaś, które odrzucił, opatrzone były dyplomatyczną formułą od lat stosowaną przez monarchów: „Le roy s'advisera”. Pulpit i ławka stanowiły całość - i właśnie przy pulpicie siedział oto Król Artur. Wsparł czoło o blat, roztrącając papiery. Wyglądał jak nieżywy - co nie było zresztą bardzo dalekie od prawdy.
Artur był śmiertelnie zmęczony. Wycieńczyły go dwie już stoczone bitwy - pod Dover i pod Barham Down. Jego małżonka siedziała uwięziona w Tower. Najserdeczniejszy druh został banitą. Rodzony syn usiłował go zabić. Gawaine spoczął w ciemnej mogile. Okrągły Stół właściwie przestał istnieć. Kraj pogrążył się w wojnie. Lecz wszystkie te przeciwności dałyby się jakoś pokonać, gdyby opoka ducha Artura pozostała niewzruszona. Przed laty, kiedy duch ten należał do zwinnego urwisa imieniem Wart, kształtowało go leciwe, siwobrode wcielenie dobroci. Merlin wpoił Arturowi przekonanie, że człowiek może stać się doskonały - że w gruncie rzeczy jest bardziej aniołem niż bestią, że dobro warte jest wysiłku, że coś takiego jak grzech pierworodny nie istnieje. Merlin hartował Artura niczym oręż na odsiecz ludzkości, w ogniu wiary w dobroć człowieka. Zaślepiony stary bakałarz wychował ucznia na prototyp Ludwika Pasteura, Marii Skłodowskiej-Curie czy cierpliwego odkrywcy insuliny. Powołaniem Artura było pokonać Przemoc - tę chorobę umysłową rodzaju ludzkiego. Okrągły Stół, Etos Rycerski, misja Świętego Graala, krzewienie Sprawiedliwości - były to kolejne szczeble wiodące ku realizacji powołania, które zaszczepił mu Merlin. Artur przypominał naukowca, który całe życie poświęcił badaniu przyczyn choroby nowotworowej. Pragnął położyć kres Przemocy, by uszczęśliwić ludzkość. Jednak cały jego program działania opierał się na tym jednym fundamentalnym założeniu: że człowiek jest istotą z gruntu przyzwoitą.
Teraz, patrząc wstecz na swe życie, dochodził do wniosku, że zawsze walczył z powodzią rozrywającą tamę: ledwie zdołał powstrzymać falę w jednym miejscu, żywioł wdzierał się drugą szczeliną, i tak bez końca. Żywiołem tym była Siła Pięści. Na początku, jeszcze przed ślubem, Artur próbował zwyciężyć siłę siłą, walcząc zaciekle z Konfederacją Celtycką - aż przekonał się, że zło dodane do zła nie czyni dobra. A jednak zdołał skutecznie udaremnić feudalne sny o wojnie. Później, przy Okrągłym Stole, próbował łagodniejszymi metodami okiełznać Tyranię, kierując jej energię ku celom chwalebnym: zwolenników Siły wysyłał na odsiecz skrzywdzonym i uciśnionym, przeciwko samowolnym baronom - tak jak sam stawał niegdyś przeciwko celtyckim królom, krusząc ich potęgę. Rycerze wypełniali zadania z ochotą - aż w końcu cel został osiągnięty, lecz ich własna Siła była po dawnemu nieposkromiona. Wówczas wymyślił Artur nowe dla niej ujście i posłał swych rycerzy na misję Bożą: poszukiwanie Świętego Graala. I to się nie powiodło, gdyż ci, którzy misję spełnili, osiągnęli doskonałość i straceni zostali dla świata - ci zaś, którym się nie powiodło, wrócili z wyprawy nie lepsi niż byli dawniej. Na koniec spróbował Artur stworzyć swego rodzaju mapę Siły, by następnie ująć ją w karby Prawa. Chciał spisać kodeks indywidualnych nadużyć Siły i każdemu występkowi nałożyć wędzidło bezstronnej, wymierzanej przez państwo Sprawiedliwości. Dla tej idei gotów był poświęcić żonę i najlepszego przyjaciela. Lecz właśnie kiedy samowola jednostki zdawała się poskromiona, Przemoc zaskoczyła Artura w nowej zgoła formie: w postaci siły zorganizowanej, bandyckiej wspólnoty, przestępczej armii, której nie imają się prawa dotyczące pojedynczego obywatela. Artur ograniczył bezkarność jednostki, lecz nie przewidział, że przestępczą działalność podejmą grupy. Ograniczył pojedyncze zabójstwa, lecz stanął w obliczu wojny. A wobec wojny Prawo jest bezsilne.
Dawne bitwy Artura, z czasu konfliktów z Lothem i despotycznym Rzymem, miały obalić feudalną koncepcję wojny jako męskiej rozrywki - czegoś pośredniego między polowaniem na lisy a grą w kości o życie. W tym celu Artur zainicjował wojnę powszechną. Na starość stwierdzał, że jego wojna powszechna przekształciła się w powszechną nienawiść - całkiem nowe zjawisko społeczne.
Artur ukrył twarz w papierach i przymknął oczy, usiłując odegnać pewną straszną myśl. Jeśli bowiem grzech pierworodny jednak istnieje, jeśli człowiek jest z natury zły, a Biblia słusznie twierdzi, iż nie masz na tym świecie rzeczy zdradliwszej i podlejszej nad ludzkie serce - to cel jego życia był od początku chybiony. Honor rycerski i sprawiedliwość to dziecinne mrzonki, jeśli człowiek mający wcielać w życie owe ideały był Młockarzem - z gatunku homo ferox, a nie homo sapiens.
Za tą myślą czaiła się druga, jeszcze gorsza, z którą Artur nawet nie śmiał się borykać. Może człowiek nie jest ani dobry, ani zły, może jest jedynie maszyną w bezdusznym wszechświecie, a jego odwaga - niczym więcej niż odruchową reakcją na zagrożenie, jak mimowolny podskok na ukłucie szpilką. Może w ogóle nie ma czegoś takiego jak cnota charakteru - chyba że za cnotę uznamy podskok wywołany ukłuciem - a mechaniczny osioł ludzkości drepcze potulnie, wabiony żelazną marchewką miłości, w bezsensownym kieracie reprodukcji. Może Przemoc jest prawem Natury, niezbędnym do podtrzymania kondycji tych, którzy przetrwali. A więc i jego, Artura.
Nie mógł dalej śledzić tej myśli. Czuł ostatnio jakąś dziwną pustkę w głowie, ściślej mówiąc - między oczami, około nasady nosa. Źle sypiał, a gdy zasnął, śniły mu się koszmary. Nazajutrz miała rozegrać się walna bitwa. Tymczasem jednak należało przeczytać i podpisać resztę papierów. Artur nie miał siły. Nie był w stanie unieść głowy znad pulpitu.
Dlaczego ludzie walczą między sobą?
Stary Król był od dziecka myślicielem pilnym, lecz nigdy lotnym. Jego myśli zaczęły gonić w piętkę - jak zwykle, gdy był przemęczony: posuwały się wydeptanym torem osła w kieracie - mozolnie, lecz w kółko.
Czy to źli przywódcy wiodą na rzeź niewinne narody - ctj też złe narody wybierają sobie wodzów na własną miarę? Zdawałoby się, że to niemożliwe, aby jeden wódz skłonił milion Anglików do działania wbrew ich własnej woli. Gdyby Mordred, dajmy na to, namawiał Anglików do noszenia spódniczek, albo do chodzenia na rękach - wątpliwe, czy przystąpiliby do jego partii, choćby nie wiem jak ich wabił perswazją, podstępem, nawet terrorem. A więc wódz, aby porwać ludzi za sobą, musi zaproponować im coś, z czym się zgadzają. Innymi słowy: przywódca ludu zadaje decydujące pchnięcie walącemu się gmachowi - lecz gmach ten już wcześniej musiał drżeć w posadach. A zatem to nieprawda, że wojna jest kataklizmem, w który podłe jednostki wciągają bogu ducha winne masy. Wojny to zrywy społeczne, o podłożu głębszym i bardziej złożonym. Artur wcale nie miał poczucia, że to on sam, czy nawet Mordred, wciągnęli kraj w obecne nieszczęście. Skoro jednak tak łatwo powieść naród w dowolną stronę - jak, nie przymierzając, wieprzka do rzeźni - to czemu nie udało się doprowadzić go do poszanowania ideałów rycerskich, sprawiedliwości i pokoju? Artur przecież tak bardzo się starał!
No tak, ale - tu zaczynał się, niczym w Piekle, drugi krąg myśli - jeśli nie Artur i nie Mordred, to kto był sprawcą obecnego kataklizmu? Co jest motorem wojny jako takiej? Przecież każda następna wojna wydaje się głęboko zakorzeniona w swoich poprzedniczkach. Od Mordreda trop wiódł do Morgause, dalej do Uthera Pendragona, i jeszcze dalej, do przodków Uthera. Kain zabił Abla, zajmując jego ziemie, a synowie Abla nigdy nie ustaną w walce o odzyskanie panowania. Człowiek od zarania, stulecie po stuleciu, złem odpłaca za zło, rzezią za rzeź. Nikt na tym nie korzysta, zawsze cierpią obydwie strony - lecz człowiek jest nieprzejednany. Za obecną wojnę można było obwiniać Mordreda - albo Artura. Ale również miliony Młockarzy, Lancelota, Ginewrę, Gawaine'a - wszystkich bez wyjątku. Kto mieczem wojuje, musi od miecza zginąć. Wyglądało na to, że póki człowiek nie chce zapomnieć o przeszłości, poty los ludzkości zmierzać będzie do smutnego końca. Zbrodnie Uthera i Kaina mogły zostać zmazane jedynie błogosławieństwem zapomnienia.
Siostry, matki, babki - wszystko zakorzenione jest w przeszłości. Każdy postępek jednego pokolenia może spowodować nieobliczalne konsekwencje w życiu przyszłych generacji - czasem nawet głupie kichnięcie jest jak wrzucony do sadzawki kamyk, który wzbudza falę, zdolną zalać najdalsze brzegi. A więc w jednym tylko nadzieja - nie działać, w żadnej sprawie nie dobywać miecza, trwać nieruchomo, jak kamyk na brzegu? Ależ to wstrętne!
Co jest Dobrem, a co Złem? Czym się różni Działanie od Niedziałania? Gdybym tak mógł urodzić się na nowo - dumał Król - zagrzebałbym się gdzieś w klasztorze, w strachu przed Działaniem, które zawsze grozi nieszczęściem.
Błogosławieństwo zapomnienia: tak, to najważniejsze. Skoro nasza przeszłość, i przeszłość naszych ojców, to nie kończący się ciąg Działań nieuchronnie wywołujących krwawe skutki - trzeba wymazać przeszłość i zacząć od nowa. Człowiek musi powiedzieć sobie: tak, to prawda, że od czasów Kaina żyjemy w niesprawiedliwości, ale jedyny sposób wyjścia z tego impasu to raz zaakceptować status quo. Spustoszono wiele ziem, zgładzono wielu ludzi, wiele narodów upokorzono. Lecz zacznijmy od nowa, bez żalu o przeszłość, zamiast żyć jednocześnie do przodu i wstecz. Nie zbudujemy przyszłości, mszcząc się za to, co minęło. Podajmy sobie ręce jak bracia i ogłośmy Pokój Boży.
Niestety, kolejne wojny są dowodem na to, że ludzie nie umieją sobie tak powiedzieć. Stale tylko powtarzają, że obecna wojna jest ostatnią, a potem będzie jak w raju. Powstanie nowy świat, jakiego jeszcze nie widziano. Zawsze jednak zwycięża głupota. Ludzie są jak dzieci, wykrzykujące, że zbudują piękny dom - a gdy przychodzi do budowania, okazuje się, że brak im umiejętności. Nie potrafią dobrać właściwych materiałów.
Myśli starca krążyły z mozołem, nie przywodząc go do żadnych konkluzji: powtarzały po wielekroć ten sam jałowy bieg - Artur jednak tak do nich przywykł, że nie umiał ich powstrzymać. Wiodły go w następny błędny krąg rozumowania.
Może główną przyczyną wojen jest zachłanność; może rację miał średniowieczny komunista John Bali, który głosił: „Ach, zacni moi ludzie, źle się rzeczy mają w Anglii, a i poprawie nie ulegną, póki wszystko wspólne nie będzie, póki nie stanie ni chłopów, ni panów”. Może wojny wybuchają dlatego, że ludzie mówią: moje królestwo, moja żona, mój ukochany, mój majątek. Tak przecież rozumował i sam Artur, i Lancelot, i inni rycerze. Może dopóki ludzie chcą posiadać na własność cokolwiek - choćby honor i duszę - nie będzie kresu wojnom. Wygłodniały wilk zawsze przecież zaatakuje tłustą łanię, biedak zawsze obrabuje bankiera, niewolnik zbuntuje się przeciwko panu, a zubożały kraj napadnie na kraj bogaty. Może wojny zdarzają się tylko pomiędzy tymi, co mają, a tymi, co nie mają. Z tym że nikt nie jest w stanie określić pojęcia „mieć”. Rycerz w srebrnej zbroi bez wahania nazwie się nędzarzem, gdy napotka rycerza w złotej zbroi.
A jednak - myślał dalej Artur - przyjmijmy, że to „własność”, jakkolwiek ją zdefinujemy, jest osią problemu.
Ja „mam”, a Mordred „nie ma”. Natychmiast jednak sam sobie zaprzeczył: nieuczciwie jest stawiać sprawę tak, jakbyśmy to my dwaj - wszystko jedno, Mordred czy ja - byli sprawcami całej zawieruchy. Nie jesteśmy wszak niczym innym jak galionami na dziobach dwóch potężnych okrętów, pchanych przeciwko sobie jakimś przemożnym, tajemniczym impulsem. Czyżby społeczeństwo z natury swojej podlegało takim impulsom? Mordred stał się bezwolny - działa w tej chwili pod presją ogromnej rzeszy ludzi, którzy, wyznając poglądy Johna Balia, pragną podporządkować sobie bliźnich w myśl zasady, że wszyscy rodzimy się równi, oraz takich, którzy chętnie skorzystają z każdej rewolty, aby potwierdzić własną siłę. Presja wyraźnie idzie od dołu: zwolennicy Balia i ludzie Mordreda to pokrzywdzeni, którzy chcą się odegrać, albo rycerze, którzy nie zasłynęli przy Okrągłym Stole i dlatego znienawidzili go, jak również biedni pragnący bogactwa i zniewoleni, którym marzy się władza. A moi ludzie, dla których jestem dziś nie więcej niż sztandarem lub talizmanem, to sam kwiat rycerstwa - to właśnie ci bogaci, broniący swych majątków, i możni, nieskorzy do wypuszczenia władzy z rąk. Ścierają się zatem siły tych, co „mają” z tymi, co „nie mają” - a nie tylko ich przywódcy. Lecz mniejsza z tym. Przyjmijmy ogólnie, że „własność” prowadzi do wojny. W takim razie rzeczą wskazaną byłaby całkowita rezygnacja z własności. Tak zresztą - co niejednokrotnie cytował Biskup Rochesteru - radził ludziom Bóg: straszył bogacza wizją Ucha Igielnego i piętnował lichwiarzy. Dlatego Kościół, zdaniem Rochestera, nie może wtrącać się zanadto w smutne sprawy tego świata, w którym narody, klasy społeczne i jednostki wrzeszczą „moje, moje!” tam, gdzie Kościół ma polecenie mówić „nasze”.
Jeśli tak, to nie wystarczy podział dóbr materialnych: trzeba by uspołecznić wszystko - nawet myśli, uczucia, samo życie. Bóg zapowiedział ludziom, że mają przestać żyć jako niezależne jednostki, a w zamian za to włączyć się we wspólny nurt życia, niczym kropla wpadająca do rzeki. Bóg zaznaczył, że tylko ludzie, którzy wyrzekną się siebie, płochego indywidualizmu, radości i smutku, umrą w pokoju i wstąpią w krąg Wybranych. A kto pragnie zachować swoje życie, straci je.
Lecz coś w białej, skołatanej głowie Artura buntowało się przeciwko Bożej wizji. Naturalnie, że można uchronić się przed rakiem piersi, nie mając piersi. Środkami drastycznymi można usunąć wszystko, z życiem włącznie. Rada doskonała, lecz niezgodna z naturą człowieka - czyli żadna rada. Cóż ma ziemia za pożytek z rad nieba?
Myśli Artura weszły w kolejny krąg. Może wojna bierze się z lęku i niepewności. Póki powszechnie nie zapanuje prawda, póki ludzie nie mówią sobie tylko prawdy, jednostka będzie zawsze czuła się zagrożona. Człowiek zna własną prawdę, ale co do bliźniego - nie ma już tej pewności. Narastająca niepewność musi w końcu sprawić, że człowiek dostrzeże w bliźnim zagrożenie. Tak przynajmniej genezę wojen tłumaczył Lancelot. Zawsze powtarzał, że najcenniejszym majątkiem człowieka jest Słowo Honoru. Biedny Lance: w końcu złamał własne słowo - ale i tak niewielu dorównało mu rzetelnością.
Może przyczyną wojen jest globalny brak wiary w Słowo Honoru. Narody obawiają się siebie, więc walczą. Narody są przecież jak ludzie: miewają kompleksy niższości lub wyższości, kierują się żądzą odwetu lub lękiem. Słuszna jest organiczna wizja narodu.
Podejrzliwość i lęk, zaborczość i chciwość, żądza zemsty za krzywdy przodków - wszystko to, zdaniem Artura, leżało u podstaw wojny, lecz i tak nie wyjaśniało jej do końca. Zagadka pozostała. Artur był stary, zmęczony i nieszczęśliwy - mąciło mu się w głowie. On sam miał zawsze tylko dobre intencje - do filozofowania zmusił go ekscentryczny czarownik, zdradzający dziwną słabość do rodzaju ludzkiego. Sprawiedliwość była ostatnią próbą Artura - chciał być wierny idei Sprawiedliwości. Lecz i ta próba zakończyła się fiaskiem. Okazało się, że niekiedy sprawiedliwość bywa zbyt bolesna. Król został pokonany własną bronią.
A jednak nie do końca - na dowód tego stary monarcha uniósł głowę. Było w nim coś niezwyciężonego - niezłomna wielkość szczerego serca. Wyprostował się dumnie i sięgnął po żelazny dzwonek.
- Paziu - rzekł do chłopca, który wszedł, trąc pięściami zaspane oczy.
- Słucham, panie.
Król przyjrzał mu się bacznie. Własne nieszczęście nie zamknęło mu oczu i serca na bliźnich, zwłaszcza tych niewinnych i poczciwych. Gdy pocieszał w namiocie załamanego Gawaine'a, sam bardziej od niego potrzebował pomocy.
- Moje biedne dziecko. Powinieneś być w łóżku. Przypatrywał się chłopcu z wytężoną, bolesną uwagą. Od dawna nie oglądał istot młodych, niewinnych i prostodusznych.
- Zaniesiesz to pismo Biskupowi - rzekł po chwili. - Ale nie budź go, jeśli śpi.
- Tak, panie.
- Dziękują ci.
Gdy chłopię było już u wyjścia, przywołał je z powrotem.
- Jeszcze chwilę, paziu!
- Tak, panie?
- Jak ci na imię?
- Tom, panie - odparł grzecznie paź.
- A gdzie mieszkasz?
- Niedaleko Warwick, panie. - Niedaleko Warwick...
Starzec zamyślił się błogo, jakby ujrzał w wyobraźni ziemski raj albo cudną krainę opisywaną przez Mandeville'a.
- Tak, osada nazywa się Newbold Revell. Ładnie tam.
- A ile masz lat?
- W listopadzie skończę trzynaście, panie.
- A ja cię trzymam na nogach całą noc!
- Nie, panie. Spałem sobie na siodle, całkiem długo.
- Tom z Newbold Revell... - pokiwał głową Król. - Kogóż to nie wciągnęliśmy w swoje sprawy... Powiedz no mi, Tom, co myślisz robić jutro?
- Bić się, panie! Mam dobry łuk.
- A zabiłbyś człowieka z tego łuku?
- Tak, panie. Mam nadzieję, że wielu.
- A jakby tak ktoś ciebie zabił, Tom?
- To bym nie żył, panie.
- No tak.
- Czy mam już zanieść pismo, panie?
- Nie, jeszcze chwila. Muszę z kimś pogadać. Myśli mi się mącą.
- Może przynieść wina, panie?
- Nie, Tom. Siadaj i słuchaj. O, tu, na tym stołku - zdejmij szachownicę. Czy rozumiesz, Tom, kiedy ktoś coś ci tłumaczy?
- Tak, panie. Ja dużo rozumiem.
- A jeśli cię poproszę, żebyś się jutro nie bił - czy to zrozumiesz?
- Kiedy ja chcę się bić!
- Każdy chce się bić, Tom, tylko nikt nie wie, po co. Przypuśćmy, że poprosiłbym cię o poniechanie walki na specjalne życzenie Króla - czy usłuchasz?
- Zawsze jestem posłuszny.
- W takim razie posiedź tu jeszcze, a ja coś ci opowiem. Jestem już bardzo stary, Tom. Ty jesteś młody. Kiedy się zestarzejesz, będziesz mógł opowiedzieć ludziom to, co dziś w nocy usłyszysz ode mnie. Chcę, żebyś to zrobił. Czy rozumiesz, o co cię proszę, Tom?
- Tak, panie. Tak mi się zdaje.
- Zaczniesz w te słowa: Dawno, dawno temu był sobie król imieniem Artur. (To ja). Gdy wstąpił na tron Anglii, zauważył, że wszyscy lokalni królowie i baronowie walczą między sobą jak szaleni, a ponieważ było ich stać na kosztowne, bezpieczne zbroje, zdawało się, że nic nigdy nie powstrzyma awanturniczej samowoli. Dopuścili się wielu podłości, gdyż jedynym ich prawem było Prawo Pięści. Król Artur zadał sobie pytanie: co by było, gdyby użyć siły - skoro nie można się jej pozbyć - nie dla niej samej, lecz dla sprawiedliwości? Słuchaj pilnie, młodzieńcze. Król Artur pomyślał, że jeśli uda mu się skłonić baronów do walki w imię prawdy, do pomocy słabym i naprawy krzywd - wówczas siła przestanie być dla świata przekleństwem. Zebrał więc wszystkich znanych sobie uczciwych ludzi, odział ich w zbroje, pasował na rycerzy, wpoił im swą ideę i usadził całą kompanię przy Okrągłym Stole. Było ich w owych czasach świetności stu pięćdziesięciu, a Król Artur miłował swój Stół całym sercem. Był z niego bardziej dumny niż z drogiej małżonki. Przez wiele lat rycerze Okrągłego Stołu zabijali olbrzymów, ratowali damy z opresji, wyzwalali więźniów i ogólnie zaprowadzali porządek na świecie. Wszystko zgodnie z ideą Króla.
- Myślę, że to była dobra idea, panie.
- 1 tak, i nie - westchnął Artur. - Bóg raczy wiedzieć.
- A co się stało z Królem? - spytał chłopiec, ciekaw dalszego ciągu opowieści.
- Nie wiedzieć czemu, nagle wszystko się popsuło. Okrągły Stół podzielił się na frakcje, rozpętała się straszna wojna i wszyscy zginęli.
Chłopiec był innego zdania.
- O, nie! - przerwał Królowi z przekonaniem. - Nie ma mowy. Król wygrał wojnę. Na pewno wygramy.
Artur uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. Prawda nade wszystko - nie szukał złudzeń.
- Wszyscy zginęli... - powtórzył - ...z wyjątkiem pewnego pazia. Wiem, co mówię.
- Panie?
- Pazia imieniem Tom z Newbold Revell koło Warwick. Stary Król odprawił go z pola walki tuż przed bitwą, pod groźbą dożywotniej niełaski. Pragnął bowiem, by ocalał ktoś, kto by pamiętał jego słynną Ideę Rycerską. Pragnął gorąco, aby Tom, zdrów i cały, powrócił do Newbold Revell w hrabstwie Warwickshire i tam w pokoju dożył swoich dni. I aby wszystkim, którzy zechcą go słuchać, opowiadał o dawnych ideałach, które obaj z Królem uznali za piękne. Czy zrobisz to, Tomaszu, aby ucieszyć swego Króla?
Chłopiec zwrócił na niego oczy pełne najczystszej prawdy i rzekł uroczyście:
- Dla Króla Artura uczynię wszystko.
- Zuch z ciebie, stary. Tylko żebyś mi nie pomylił legendarnych postaci. Pamiętaj, że to ja osobiście przekazuję ci moją ideę. To ja rozkazuję ci w tej chwili dosiąść konia i gnać do Warwickshire, abyś nie mógł jutro stanąć z łukiem na placu boju. Czy dobrze zrozumiałeś?
- Tak jest, Królu Arturze.
- I obiecujesz zawsze na siebie uważać? Pamiętaj, że jesteś naczyniem, w którym moja idea ma się zachować dla potomnych, na ciężkie czasy. Cała nasza nadzieja w tym, że przeżyjesz.
- Będę uważał.
- Może to samolubne, tak cię wykorzystywać...
- Wielki to honor dla skromnego pazia, mój dobry panie.
- Wiesz, Tomaszu, cała moja Idea Rycerska była jak ta świeca: niosłem ją latami, osłaniając ręką od wiatru. Płomień nieraz chwiał się i przygasał. Przekazuję ci tę świecę - czy przyrzekasz jej strzec?
- Będzie płonęła.
- To dobrze, Tom. Mój latarniku. Ileż to wiosen sobie liczysz? Zapomniałem...
- Trzynaście bez mała.
- A więc jeszcze z sześćdziesiąt lat życia przed tobą. Dobre pół wieku.
- Oddam je ludziom, Królu. Oddam je Anglikom.
-1 powiesz swoim ziomkom w Warwickshire: On sam był jak ta najprzedniejsza świeca?
- Tak właśnie powiem, panie.
- A zatem, Tom - bo czas nagli: weź najlepszego wierzchowca, jakiego znajdziesz i pędź galopem do Warwickshire.
- Już pędzę, panie, aby świeca nie zgasła.
- Dobry z ciebie chłopak, Tom. Szczęść ci Boże. A po drodze nie zapomnij zostawić pisma Biskupowi Rochesteru.
Paź przykląkł, aby ucałować królewską dłoń. Na jego nowiuteńkiej tunice widniał herb rodu Malorych.
- Żegnaj, panie mój, Królu Anglii.
Artur delikatnie podniósł go z klęczek i ucałował w ramię.
- Żegnaj, Sir Tomaszu Warwick. Chłopiec wybiegł z namiotu.
Została pustka, półmrok i przepych. Wiatr wył, świece się dopalały. Stary Król siedział przy pulpicie i czekał na Biskupa. Oparł czoło na stercie papierów. Czujna charcica nie spuszczała zeń ślepi, w których igrały blaski świec, rozpalając je widmowo, niczym dwie bursztynowe czary dzikiego blasku. Na dworze zagrzmiały pierwsze salwy kanonady, którą Mordred miał kontynuować przez całą noc, aż do porannej bitwy. Król poczuł, że nie ma już sił opierać się rozpaczy. Ciche łzy, jedna po drugiej, spływały mu po nosie i kapały na pergamin z regularnością tykającego zegara. Kiedy ręka gościa uniosła klapę namiotu, Artur odwrócił głowę, nie chcąc, by dostrzeżono jego słabość - bo nie zdołał jej opanować. Klapa opadła, a w namiocie stanęła dziwna postać w pelerynie do ziemi i spiczastym kapeluszu.
- Merlin?
Nie, nie było nikogo. To musiał być majak ze starczej drzemki.
Merlin...
Nagle Król Artur odzyskał jasność myśli. Przypomniał sobie starego czarodzieja, który uczył go życia, korzystając z pomocy zwierząt. Na Ziemi, jak pamiętał, żyje około pół miliona gatunków - człowiek jest tylko jednym z nich. Oczywiście, że człowiek jest zwierzęciem - przecież nie rośliną ani minerałem. Merlin nauczył Artura, że obserwując jeden gatunek stworzeń, można poznać problemy tysięcy innych. Stary Król pamiętał wojownicze mrówki, fanatycznie broniące granic swego terytorium, i gęsi-pacyfistki, które żadnych granic nie uznają; pamiętał nauki borsuka; pamiętał Lyo-Lyok i wyspę na trasie wędrówki dzikich gęsi, gdzie żyły w przykładnej zgodzie maskonury, brzytwodzioby, nurzyki i gawie trójpalczaste, krzewiąc swoją cywilizację bez wojen - dzięki temu właśnie, że nie znały pojęcia granic. Nagle Artur dostrzegł sedno problemu, który tak go dręczył: osobliwością wojny był brak przyczyny - jakiejkolwiek przyczyny. Granice to wszak tylko linie umowne. Nie ma w naturze linii, która oddzielałaby Szkocję od Anglii - a przecież Flodden z Bannockburnem o nią właśnie walczyli. A więc winna jest geografia - geografia polityczna. Nic innego. Narodom wcale nie potrzeba jednej wspólnej cywilizacji i jednego wodza - tak jak nie potrzeba ich maskonurom czy gawiom trójpalczastym. Dopóki zapewniają sobie nawzajem wolność handlu i dostępu do świata - niechaj krzewią własne cywilizacje, jak Eskimosi albo Hotentoci. Przestaną wówczas istnieć państwa - zostaną regiony, z których każdy będzie miał własną kulturę i prawa. Wystarczy zapomnieć o wymyślonych liniach podziału ziemi. Ptaki ignorują je w sposób naturalny. Dla Lyo-Lyok pojęcie granic było absurdem - i byłoby nim również dla Człowieka, gdyby nauczył się fruwać.
Stary Król poczuł się odświeżony, wypoczęty, gotów do nowych zadań.
„Przyjdzie kiedyś - myślał - przyjdzie na pewno dzień powrotu do Gramarii i do nowego Okrągłego Stołu, przy którym, niczym na okręgu Ziemi bez granic, zasiądą narody do wspólnej uczty. Nadzieja na stworzenie takiej wspólnoty leżała w Kulturze. Gdyby udało się przekonać ludzi do czytania i pisania - a nie tylko do jedzenia, picia i płodzenia dzieci - może zdołaliby się opamiętać”.
Lecz dla Artura było już za późno na podjęcie takiej próby. Tym razem jego przeznaczeniem było umrzeć - lub, jak wolą niektórzy, zostać przeniesionym na cudowną wyspę Avalon, aby tam oczekiwać lepszych dni. Z wyroku losu Lancelot został zakonnikiem, a Ginewra mniszką, Mordred zaś poległ od miecza. Dzieje pojedynczych ludzi to mniej niż krople - choćby i tęczowe - w turkusowym bezmiarze olśnionego słońcem oceanu.
Huk wrażych armat płoszył blady świt, gdy Jego Wysokość Artur Król Anglii, z podniesioną głową i lekkim sercem ruszył na spotkanie przyszłości.
EXPLICIT LIBER REGIS QUONDAM REGISQUE FUTURI